Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mistrz Twardowski |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Jako pisali cyrograf.
Tu gdy stanęli zapalił na nowo mistrz świeczkę i wyjął kawał czystego pargaminu z za nadry.
— Cóż to myślisz mistrzu, rzekł widząc to szatan, że cyrograf pisze się jak wasze acta et munimenta na prostej oślej lub cielęcej skórze, że sprzedaż duszy piekłu może się pomieścić na tej brudnej karcie, na której ku wiekuistej pamięci, omnibus et universis daje się wiedzieć praesentibus et futuris, o nadaniach dla mnichów, lub ekscepcjach serc bydlęcych dla ptastwa fundatorów, to jest, o ich przeżywającej chciwość dumie i żądzy pochwalenia się? O! nie, nie! ja niosę z sobą wyprawną we Włoszach skórę z grzbietu ludzkiego, z grzbietu wisielca, jest to najtwardszy jaki być może kawał pargaminu, bo i za życia wybity kijmi, i po śmierci dobrze wyschły na szubienicy.
Pojmujesz też mistrzu, mówił dalej bez zastanowienia, że proste atramentum do pisania służyć nie może, ani miniaturystów i rubrykantów wymyślone farby. Piekło przyjmuje tylko za formalne cyrografy krwią pisane. Krew występuje w nich symbolicznie, jako zadatek z ciała, gdy myśl zawarta jest jakoby zadatkiem duszy człowieka. Są to dwa końce, któremi po śmierci ciągniemy ad infernos duszę i ciało. Pozwolisz sobie zatem nieco krwi z serdecznego palca wycisnąć, dosyć będzie kropelki, a ja już rozrobię. Lecz naprzód pono wypada mówić o redakcji aktu; spuścisz się li na mnie, jako na najlepszego notarjusza.
— Nie, będziem każdy punkt roztrząsać.
— Cóż robić z upartym? A więc do dzieła. Sprzedajesz swoją duszę, co chcesz za nią? Mów wszystko a wszystko i wyraźnie. Traktujmy rzeczy okrągło, nie tak jak żydzi beczkę śledzi targują.
— Chciałbyś we mnie wmówić punkt honoru, rzekł mistrz aby mnie oszukać łatwiej! Nic z tego! Powoli! Naprzód, waruję sobie, że mi dasz wiedzę i mądrość szatańską o wszystkiem i do wszystkiego, a to intuitive natchnioną, bez mozołu, rosnącą w miarę moich potrzeb.
— Zgoda na to. Lecz wyzuć się z tak wielkiej rzeczy, odpowiedział szatan, nie można, nie opisawszy się jak jej użyjesz. Piekielna mądrość nie może być odwróconą od usług piekła. A zatem przy warunku warunek wzajemny, iż jej nie użyjesz nigdy na dobro, zawsze na szkodę ludzką. Innego użytku mieć nie można z tej mądrości.
— Więc ją w działaniu i skutkach ograniczasz a tem samem....
— Daję co mam, rzekł szatan.
— A ja z tym darem, odpowiedział mistrz, będę miał związane ręce! To być nie może, krzyknął, ja chcę mieć wolną wolę.
— Tego ci nawet szatan nie da, odpowiedział kupiec na duszę. Jest to słowo bez rzeczy, czysta abstrakcja, pojęcie do tego fałszywe, choć na oko nie bez zasady. Nie ma woli wolnej nikt na ziemi, i ty jej tak jak rozumiesz mieć nie możesz.
— Więc wszystko za nic.
— Ach! wolno mistrzu, wolno! powoli! Lecz gdybym ci powiedział, że ty możesz robić co chcesz, a piekło tylko czuwać będzie, aby żadna twoja sprawa nie poszła ludziom na dobre?
— Jest to niewola już, gdy ja wiem o tem.
— Może ci się zdawać, że czynisz dobrze.
— Będę już przeczuwał, że z mojej ręki dobro się na złe zamieni.
— Nie będziesz tego czuł w chwili uczynku pochodzącego dajmy z serca. Wolno ci nie mieć złej intencji.
— Ale robisz mnie już winnym samą wiadomością, którą mi dajesz teraz?
— A! cóż chcesz mistrzu! coś przecie trzeba poświęcić.
Twardowski pomyślał chwilę i rzekł:
— Ktoś tu z nas dwóch się oszuka.
— Przystajesz?
— Zgoda!
I oba się uśmiechali. Stanął tedy punkt pierwszy.
— Dasz mi powtóre, rzekł mistrz, sławę! Bo sława jest potęgą na świecie. Sławny człowiek w sławie swej ma siłę nową do działania, sława jest patentem, zapewnieniem, że czynności zostaną przyjęte. Sława wiąże tłum do mnie, i czyni mnie jego panem. Pożądana jako marne nasycenie próżnej dumy. Sława jest to także wielkie imie czczej mary; ale pożądana jako siła, jako narzędzie do działania, jako berło panowania nad umysłami, — sława — naówczas — to rzecz wielka, ważna!
— Dam ci panie wszystkie sławy, jakich chcesz, i na jaki chcesz osobisty użytek, odpowiedział szatan, bodajby na taki, na jaki służy dziecięciu pieśń mamki u kołyski.
— Dasz mi potrzecie, władzę szatana, czynić nią rzeczy cudownych, przeciw wyraźnemu trybowi przyrodzenia.
— Da ci to na pozór nie ja, ale twoja mądrość piekielna. Dodam tylko, iż w rzeczach przewracających tryb przyrodzony i nieodmienny, władza nasza nie jest właściwie niczem innem, tylko symulacją władzy. My nie czynim cudów, ale umiemy udawać cuda i dziwy.
— Mniejsza o to, jakiej są natury cuda wasze. Zgoda?
— Zgoda — rzekł szatan, widzisz że ja wspaniale rzeczy traktuję. A teraz moje propozycje. Oddasz mi najprzód, po najdłuższem życiu, duszę swą całą, i pójdziesz do piekła — pójdą z tobą wszyscy, którzy w ciebie uwierzą, których ty sobą zgorszysz.
— Mnie nic do nich, odpowiedział mistrz. Co się tycze mojej duszy, weźmiesz ją sobie po śmierci, ale ja chcę długiego życia.
— Co to do mnie należy?
— Tyś je gotów skrócić?
— Nie mogę choćbym chciał i dziś ci pewnie głowę urwać po podpisaniu cyrografu. Z tem się nie taję, iżby mi to prawdziwą sprawiło satysfakcją. Jednakże, dodał, ponieważ tak drogo przedajesz duszę, słuszna jest, abyśmy ją wzięli z ciałem razem, i nim jeszcze z niego wynijdzie, abyśmy cię całego i żywego ze świata porwali.
— Żywego? krzyknął mistrz głośno, żywego??
— Tak, żywego, odpowiedział djabeł spokojnie. Inaczej nie ma zgody. Gdybyś leżał na łożu śmiertelnem, przyszliby księża, zaczęliby może nawracać, wmówiliby ci spowiedź, skruchę, pokutę, żal i zaprzanie się własnych uczynków. Na co piekłu ten kłopot. Nam cię dla wszelkiego bezpieczeństwa wziąść potrzeba w godzinie przedśmiertnej zdrowego i żywego.
— Dobrze, odpowiedział mistrz po chwili namysłu lecz obwarujem miejsce, w którem mnie wziąść będziecie mogli, a nie gdzie indziej.
— Miejsce? a toż na co?
— Tak a nie inaczej. Trudność za trudność. Urywasz mi kawałek życia, słuszna abym to sobie czem innem nagrodził. Nie weźmiecie mnie inaczej jak w Rzymie.
— A toż co? zakrzyknął szatan, w Rzymie! A toż dla czego? Po cóż waści do Rzymu?
— Bez tego za nic umowa.
— Ale to być nie może.
— Bez tego zrywam wszystko.
— Mistrzu! szydzisz ze mnie.
— Chyba ty szatanie.
— Dla czegoż w Rzymie?
— Chcę ztamtąd pójść do piekła.
— Czyli myślisz że cię świętość miejsca obroni?
— Bynajmniej, lecz żądam nie z mego rodzinnego kraju, nie z moich drogich mi miejsc przejść do piekła, ale z dalekiej krainy, gdzie mnie nikt nie zna, gdzie ten wypadek niepostrzeżony przejdzie.
— Mistrzu! — Toć dość ci będzie wyjść za granicę. Czemuż nie Amsterdam, czemu nie Paryż, ale Rzym naznaczasz?
— Powiedziałem Rzym.
— Dziwnyś mistrzu.
— Upartyś djable.
— Więc inaczej nie chcesz?
— Nie mogę. Tak lub nie.
— Ciężki jesteś, lecz cóż z tobą począć, niech i tak zresztą będzie. Wszakże sam miarkuj co ja pocznę, gdy ty w porze nie zechcesz przybyć do Rzymu, czego między nami mówiąc, bardzo się spodziewać mogę.
— W tem twoje staranie, twoja biegłość i mądrość, rzekł Twardowski, żebyś mnie do tego zmusił, nakłonił, spowodował.
— Niechże i tak będzie, odpowiedział szatan. Dobrze, dobrze — no już po wszystkiem i zgoda przecie. Piszmy teraz prędko cyrograf, bo kury zapieją.
— To powiedziawszy, wziął czart palec Twardowskiego, ukłuł go i umoczył we krwi pióro, poczem głośno wymawiając pisane słowa, cyrograf redagować zaczął na danych warunkach.
Kiedy Twardowski podpisem swoim zamknął spisaną umowę, na ogromnym pargaminowym zwicie, i pieczęć swoją, jak błazen, na czarnym wosku wycisnął; (błazny pieczętowali na czarnym wosku) — kur zapiał po raz pierwszy w oddaleniu, wszystko znikło. Promyk blady wschodzącego dnia uderzył jego oczy znużone, sparł się na łokciu, i broniąc się snom, usnął mimowoli.