Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom I/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
Jako Twardowski powrócił do Krakowa i co dzwony mówiły.

Obudził się mistrz; — dzień już był na niebie biały, chłodny poranek. Maciek sierota leżał u nóg jego i w oczy mu patrzał. Zkąd się wziął i kiedy? niewiadomo było mistrzowi. Znużony wypadkami nocnemi podniósł on zwolna powieki i otworzywszy oczy, spotkał w swej głowie przy poruszeniu się pierwszem przebudzającej myśli, przypomnienie tego, co się działo z nim niedawno, uczuł w sobie odmianę znaczną, inaczej świat rozumiał, inaczej go, całkiem niż wczoraj jeszcze pojmował.
Wszystko to objawiło mu się z pierwszem spojrzeniem na świat. Czuł się wprawdzie tym samym, bo pamiętał swoją przeszłość, bo jak roślina trzymał się jeszcze wczoraj wyrosłej łodygi, która ją z ziemią łączy, ale między wczoraj a dzisiaj stała jakaś zapora, granica oddzielająca dwa życia — oddzielne i do siebie niepodobne. Tamto przeszłe życie, było żywotem pracy, niepewności, udręczeń, a razem nadziei, poczynające się nowe, było zamknięte, odkreślone, odgraniczone, nacechowane dumnem zaufaniem w sobie, upodobaniem w złem i wyrządzaniu złego. Zdumiał się swoim nowym uczuciom i myślom mistrz, bo poznał jeszcze resztą wczorajszych wrażeń, że szatan nie dał mu mądrości jakiej pragnął, lecz zarozumienie i złość swoją. Jednakże głębiej się rostrząsając, ujrzał że wszystko na świecie lepiej, jaśniej i wyraźniej mu się tłumaczyło, objawiało bez tajemnic. Wewnętrznie więc zadowolnił się tem, nie rad uczuciu jakiejś nienawiści ludzi i świata niepojętej, której wprzód w sercu swojem nie miał.
— Cóż tam Maćku, spytał, pocóżeś aż tu przywędrował?
— Bom był niespokojny o ciebie mistrzu.
— Alboż masz jakie obowiązki względem mnie?
— Obowiązki? rzekł sierota z podziwieniem. Jestem ci wdzięczen.
— Cóż to wdzięczność? spytał Twardowski z uśmiechem niedowierzania.
— Jest to mistrzu, co serce obwija całe, jakby wstęgami i ciągnie je ku dobroczyńcy. Uczucie nieopisane zlania się, pociągu, i chęci poświęcenia.
— Jest to, rzekł mistrz, przedrzeźniając po szatańsku — wędka na nowe łaski.
— O! nie, mistrzu.
— Co słychać w Krakowie?
— Mówią wiele o tobie wszyscy.
— Cóż mówią?
— Dziwią się że na Podgórzu siedzisz, a mieszczki gadają że z szatanem masz zmowy. Maciek się to mówiąc przeżegnał a Twardowski się rozśmiał.
— A więcej? rzekł.
— Pospolity lud codzień mnie pyta o ciebie, bo wiedzą żem twój sługa. Przychodzą do twojej izby tłumami na radę i niepokoją mnie badaniem. — Kiedy on wróci? Czy nie mógłby mi co poradzić? Oni myślą nawet, że ty możesz robić cuda.
— Może mogę w istocie, odpowiedział mistrz dumnie.
— A czemuż nie chcesz pomagać ludziom, kiedy możesz?
— Czemu? Alboż ty wiesz co ja tu robię, a czego nie robię, siedząc w tej pustyni?
— Chodźmy jednak mistrzu lepiej, do miasta. Dawno w twoich książkach myszy tylko czytają, i pył pokrył machiny i koście i słoje. Czyliżeś z nich mistrzu wszystkie już, jakie było można, wyczerpał mądrości?
— Wszystkie i wszystko! odpowiedział Twardowski, spalić je teraz można bez żalu!
— Czemuż ze swoją mądrością kryjesz się od ludzi?
— Mówiłem ci, że nie wiesz co ja czynię i jak czynię.
Maciek umilkł.
Szli ku Krakowu, a zaledwie zapuścili się w ulice miasta, posłyszeli odzywające się dzwony kościołów, jęczące głosem płaczliwym.
— Co to mistrzu, spytał Maciek, że dziś tak żałobnie dzwonią, to po czyjejś duszy.
Nic nie odpowiedział Twardowski, lecz i on słyszał głos dzwonów, a dzwony wyraźnie mu mówiły:
— Biada! biada złej duszy, która się zaparła Boga i wieczności z Nim, dla świata i mądrości światowej. Biada duszy, która się oddała szatanu, bo czeka ją męka długa za krótkie zwycięztwo, bo zgniecie ją wieczność męczarni jak robaka i upokorzy jej dumę, i podepcze jej wielkość; i biada, biada duszy mistrza! bo mistrz wielki dziś umarł dla nieba! i żyć zaczął piekłu!
A dzwonom odpowiadały dzwony, i w całem mieście odzywało się:
— Biada duszy Twardowskiego.
Zdawało się mistrzowi, gdy to słyszał, że wszyscy jak on rozumieją głos dzwonów i szedł dalej śmiejąc się szydersko, gdy jego uwagę zwróciły oznaki uszanowania mieszczan i ludu.
Częste jego wycieczki z miasta na Podgórze, długie tam przebywanie, uczyniły go w oczach tłumu tajemniczą postacią. Mówiono już o nim jak o wielkim czarnoksiężniku i każdy go uważał jako cudo mądrości. Sława jego urosła wysoko, rozpłynęła się po ostatnich aż społeczeństwa klasach — pełno jej było wszędzie. Poznał to Twardowski, po wyrazach otaczających go twarzy i serce jego rozradowało się.
— Lecz, rzekł w sobie, jest-li to sprawa szatana, lub skutek innych dalszych przyczyn?
Gdy tak myśli, stara kobieta przystąpiła ku niemu i ucałowała jego rękę, i rzekła pokornie:
— Mądry panie, ulecz moją córkę. Twardowski chciał spróbować czy ma wiedzę szatańską, i szukał w głowie czyli mógł zgadnąć, kto ona była, ta stara i jej córka. Jakoż po chwili namysłu znalazł w sobie przeczucie, że one obie mieszkały na Kleparzu, w nędznej chacie komornice, że córka od dzieciństwa była słabą i że ją mogła uleczyć woda z niedalekiego źródła.
— Cóż jest twojej córce? spytał starej roztargniony.
Płaczliwym głosem zaczęła opowiadać stara dziecka swego ulubionego słabość, lecz nim skończyła, mistrz jej przerwał słowy.
— Ona będzie zdrowa, za trzy miesiące, trzy tygodnie, trzy dni, trzy godziny, i trzy kwadranse, ale potrzeba żebyście jej dali pić trzy razy w dzień, po trzy kubki wody, ze źródła które jest o trzy kroki, na trzeciego domu podle was.
Stara wysłuchawszy rady, ucałowała suknię mistrza i śpiesznie poszła nazad, on szedł dalej ulicą.
Spotkał go uczony Włoch, uniwersytetu profesor.
— Witam was, panie.
— Witam i zdrowia życzę, rzekli do siebie po łacinie.
— Gdzież to tak długo bywał Twardowski, mówił Włoch. Cuda teraz prawią o tobie, a są tacy co ci z szatanem schadzki przyznają. Nie piękna to sława dla nauczyciela najwyższej szkoły w Koronie. Jakkolwiek nikt z nas w to nie wierzy, dla czegoż panie, tak się osamotniasz i błąkasz?
— Wiesz, odpowiedział Twardowski, że umysł potrzebuje czasem wypoczynku i osobności, kiedy go złamie praca, lub smutek zwichnie. Jest to djeta dla niego.
— Prawda, prawda, odpowiedział profesor — i mógłbyś na swoją obronę przytoczyć wiele zdań starożytnych pisarzy — wiele przykładów świątobliwych ojców, którzy na pustyni żyli; ale godziż się tak rozbratać ze swemi obowiązkami i pogardzić światem? Wszyscy cię tu ucznie i koledzy żądamy, twoja sława wzdychać każe za tobą, a ty się nawet nie pokazujesz zazdrośny.
— Sława? rzekł Twardowski — alboż ja mam sławę? sława jednego miasta, jednego kraju, to jeszcze nie jest sława, to się nią nazywać nie może. Ona nas więzi i pęta, bo rzucając tę stopę ziemi, znowu jesteśmy obcy światu — znowu pracować musim na drugą sławę.
— Jakiejże, mehercle, chcesz sławy, spytał zdumiony profesor.
— Jakiej? takiej zaiste, aby sobą zapełniła cały świat, aby imie moje było w ustach królów i żebraka codzień, co godzina.
— Bóg tylko świat tak zapełnia, — rzekł cicho Włoch.
— I szatan, odpowiedział Twardowski z uśmiechem.
Zdumiał się temi słowy profesor, odstąpił krok i dodał:
— Jakże to rozumiesz?
— Jak? filozoficznie, doktorze. Najwyższe dobro, i najwyższe zło, mają absolutną sławę i nieograniczony rozgłos. — Sława więc jest dwojakiego skutku przyczyną. Powiedz mi z jakiej moja mizerna wypływa?
— Z połączenia obudwuch, jeśli chcesz wiedzieć koniecznie, rzekł doktor. Uznają cię mądrym, ale odgłos powszechny przyznaje ci głęboką, czarnoksięzką biegłość, która nie od Boga, nie od essencji wszystkiego dobra pochodzi.
— Jakże chcesz, odpowiedział zimno Twardowski, żeby tłum wielkich ludzi sobie tłómaczył — kiedy ich pojąć nie umie?
— Jednakże vox populi, vox Dei, rzekł cicho doktor. Czary są rzeczą, której egzystencji pod słońcem zaprzeczyć nie można.
— Zapewne, odpowiedział Twardowski, tak jak jest szatan, tak są czary. A zatem, vale.
Vale.
Tylko co sobie dłoń podali i rozeszli się, tłum studentów spotkał Twardowskiego. — Była to młodzież wrząca i chciwa nauki, odarta lecz wesoła, głodna a rumiana. Na widok mistrza zapał powstał w tłumie, podniosły się w górę czapki i zagrzmiały okrzyki radośne. Wszyscy wołali:
— Vivat Tvardovius! vivat!
A Twardowski uśmiechał się do nich dumnie i radośnie, bo w tych okrzykach widział swój tryumf największy. Studenci otaczali go i witali z całym zapałem dzieci, które w swoim nauczycielu widzą najwyższą mądrość świata. Do studentów przyłączyli się mieszczanie, powybiegały panie mieszczki na progi domostw, wyglądali starsi otworzywszy okna, zgromadzili się żydzi, zawsze równie ciekawi jak łakomi (bo jedno z drugiem chodzi). I nim chwila upłynęła, Twardowski ujrzał się otoczony, ściśnięty tłumem, który go witał i niósł go prawie na rękach powtarzając.
— Vivat! vivat Tvardovius!
Maciek sierota przejęty radością, płakał rzewnie i łzy rękawem ocierał, Twardowski się uśmiechał a dzwony pięćdziesięciu kościołów Krakowa odzywały się ciągle jednostajnie.
— Biada duszy Twardowskiego! biada ci z twoją sławą mistrzu, biada ci z twoją wielkością, boś się zaprzedał szatanu, i dałeś całą wieczność za godzinę życia! Biada ci mistrzu, biada! biada. Lepiej ci było nie rodzić się, albo młodo umrzeć!
A Twardowski słyszał głos dzwonów i rozumiał, psy idąc za nim wyły smutno, ludzie krzyczeli. — W wielkim dochodzącym jego uszu gwarze, więcej było wróżb złej przyszłości, niż głosów zwycięztwa i radości. Zniechęcony, zniecierpliwiony wreszcie stanął i rzekł:
— Milczcie dzwony!
W tejże chwili pourywały się sznury wszystkim dziadom, dzwonnicy na ziemię poupadali, a dzwony przeciągle jęknąwszy zamilkły. Mistrz właśnie wchodził do swego mieszkania, przed którem zatrzymany tłum, wołał jeszcze długo, nim się po ulicach rozpłynął.
— Vivat Tvardovius!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.