Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom I/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mistrz Twardowski |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Jako szatan ukazaje Twardowskiemu, na co wyszły jego rady.
Djabeł poniósł naprzód Twardowskiego do domostwa owej starej baby, która go prosiła o męża, a której mistrz doradził wykopać, co się znajdowało w głowach jej łóżka. Czeladnik wprawdzie poślubił ją sobie zaraz, ale bił okropnie (widzieli to i inne rzeczy jeszcze, gdyż szatan ukazywał przyszłość nawet Twardowskiemu), była z nim najnieszczęśliwsza, przeklinała swoje głupstwo i radę mistrza.
— A wiesz mistrzu, na czem się to skończy? zapytał go djabeł.
— Nie widzę i nie domyślam się, bicie kończy się na sińcach i nic więcej.
— Skończy się to na zbrodni, rzekł djabeł; będziesz li chciał widzieć, a zobaczysz; już do tego niedaleko. Stara szuka ziela, które ugotuje młodemu małżonkowi certissime.
Szli potem dalej do domku owego chłopaka, któremu Twardowski doradził, jakim sposobem miał pozyskać miłość u Magdy dziewki Malchera złotnika. Chłopak sposobił się już do wesela, Magda za nim szalała.
— Ach! rzekł na to Twardowski — i tu znowu chciałbyś widzieć co złego?
— I tu, odpowiedział djabeł, widzę nieochybne żniwo dla piekła. Oto ci się pobiorą, ale ich miłość wymożona czarami, rozleci się prędko po ślubie, — natenczas pani młoda pomyśli o innym niegdyś jej miłym czeladniku złotnika, i będzie z tego 1 Adulterium, 2 Homicidium, po 3 Damnatio[1]. Tego wszystkiego nie byłoby pewnie, gdyby ją czeladnik ów poślubił; żyliby w zgodzie i pokoju bez grzechu, kochali by się jak się kochali; i tu więc musi ci mistrzu piekło podziękować.
Twardowski się zadumał.
— To są, rzekł tylko, paradoksalne przypuszczenia.
— To są matematyczne prawdy; odpowiedział djabeł. I szli znowu do domu mieszczanina, któremu Twardowski dał antidotum przeciw czarom. A djabeł ukazał mistrzowi, jak stara sekutnica, która wprzód czarowała tylko, widząc się niesilną w czarach, któremi nic więcej uczynić nie mogła, gotowała sąsiadowi napój, nie czarodziejski już, ale skuteczny, bo śmiertelny — truciznę.
— I tu patrz na czem się kończy, rzekł szatan, wybornie! Gdyby tylko czarowała, mniej by było złego, ale dałeś mu lekarstwo przeciw czarom.
Potem ciągnęli się dalej ku mieszkaniu doktora, któremu mistrz dał radę, jak się pozbyć miłości, narzuconej mu gwałtem przez dziewczynę zakochaną w nim. Doktor już był użył przepisanego lekarstwa, i dobrze mu poskutkowało, lecz dziewka z rospaczy rzuciła się w złe życie, związała z pannami fraucymeru S. Marka, aż nareście niedaleka była i zamtuzu.
— Gdybyś był tej tak skutecznej rady doktorowi nie podał, rzekł djabeł, on by był rad nie rad słuchając narzuconej mu passji ożenił się z dziewczyną; byliby żyli z nią cnotliwie; tak zaś, choć jedno z nich powędruje do piekła. A zatem i tu dobry skutek twoja rada przyniosła. Dziękuję za nią uniżenie.
— Czekaj, czekaj, odezwał się mistrz, jest gdzieś mieszczka, której dałem sposób pewny na ustalenie zgody w małżeństwie, bo się stadło nie godziło; obaczym czy i to na złe wyszło.
— Obaczym, oto tu właśnie, rzekł djabeł i wskazał z uśmiechem na domek niedaleko stojący.
Widać w nim było dużą izbę białą, w której jednym końcu ziewała kobieta, w drugim spał mężczyzna. — To jest owa zgoda, dodał, on pije, a ona go okrada — ustępują sobie i przebaczają wzajemnie. Zgodni są, ale zgoda wiedzie ich oboje do niechybnej zguby. Póki się kłócili i pilnowali, on nie pił i musiał pracować, ona nie kradła i nie stroiła się w trzęsidła, łańcuszki, czółka, kształciki i tym podobne, wiodące wiadomo do czego cacka.
— To już nie moja w tem wszystkiem wina, ale tylko twoja sprawa djable, rzekł Twardowski.
— Nie ja im dałem zgodę, odpowiedział ruszając ramionami Mefistofilis.
— Jednej jeszcze kobiecie, dodał mistrz po chwili, podałem sposób dowiedzenia się tajemnic mężowskich, ale o tem domyślam się, że nie na dobre wyjść musiało.
— Właśnie wyrokiem sądów wójtowskich męża jej skazanego na gardło, kat w rynku ścina teraz, rzekł djabeł spokojnie; tajemnicą jego było, że z dwoma towarzyszami Gdańszczanami kuł fałszywą monetę. Dowiedziawszy się o tem żona, wygadała dobrej przyjaciółce, pod wielkiem zaklęciem, sąsiadka przyjaciółki powiedziała żonie ławnika, ławnika żona złotnika żonie, żona złotnika burmistrzowej, a burmistrzowa szarą godziną mężowi, mąż wójtowi, i tak finis bonus pod szubienicą, to ci się gracko mistrzu udało.
— A tenże burmistrz, któremu zaleciłem kadzić trupim zębem od czarów?
— Próżno kadził i okurzał. Dla tego żona całe nocy z gaszkami się szamoce, kiedy mężysko sądząc że to djabli tańcują po górze, nie śmie końca nosa z pod kołdry wyściubić. Myśli on już znowu prosić cię żebyś mu dał młodość, jak przyrzekłeś podobno, albo żebyś jego żonie starość przyśpieszył. Ale o tem potem.
— Chciałbym zrobić na nim próbkę wielkiego mego eliksiru i sposobu przywracania młodości, dodał mistrz.
— Jak chcesz, odpowiedział djabeł, wola twoja, skutki tylko nasze, i zawsze dla nas równie pomyślne będą.
— Zrobiliście mnie więc niewolnikiem swoim i kmieciem? oburzając się przerwał mu mistrz.
— Wszak robisz co ci się tylko podoba!
— Ale skutki moich czynności więzicie i obracacie na swoje.
— A któż na świecie kieruje zupełnie skutkami swoich czynności, rzekł djabeł pokornie. Działanie i skutek, jest to zupełnie celowanie i strzał. Niech jak chce strzelec celuje, przecież często strzała celu chybi, i głowy za nią nie dać.
Umilkł mistrz, bo nie było co na to odpowiedzieć.
— A szlachcic, rzekł po chwili, któremu doradziłem sposób pozyskania ogromnych skarbów, ten już bez wątpienia w siódme piekło postąpić musiał?
— Hm! o tym nieco wątpię, odpowiedział djabeł, trzeba będzie popracować.
— Zawsze mnie na przekorę! On! zawołał mistrz, żartujesz zapewnie francie, ale żart niewczesny. Wiem ja z pewnością, że szlachcic ten jest na waszym szerokim gościńcu piekielnym.
— Tak się to wam zdaje, odpowiedział bies, bo wy rzeczy widzicie z ich pozorów, ale nas to więcej obchodzi, głębiej bierzemy. Jest coś w jego duszy, co go broni.
— Cóż takiego przecie? zda się że w niej nic nie ma prócz chciwości a łakomstwa.
— Większe jeszcze od chciwości, tchórzostwo, rzekł djabeł. Lecz dobrze żeś mi go przypomniał mistrzu, pójdziemy go śledzić; trzeba nad nim mieć oko.
Już była noc właśnie i szatan obejrzawszy się do koła, pociągnąwszy nosem na cztery wiatry, przewąchał zaraz, dokąd się szlachcic udał, dla przyprowadzenia do skutku tajemniczego obrzędu, przepisanego mu przez Twardowskiego. — W stronie północno-zachodniej był w lesie opuszczony domek, niegdyś gajowego, któren z całą rodziną swoją w ostatnim zginął morze, przyniosłszy zaraze z miasteczka, do którego po mąkę chodził. Stała buda pustkami od tego czasu, nikt w niej nie mieszkał, wiater i burze rozchwiały ją potroszę, ale się jeszcze trzymała. Położona ona była opodal od gościńca, wśród głuchego lasu, ścieżka nawet wiodąca do niej niegdyś, zarosła pokrzywami, łopuchy, i puszczającą tam i sam leszczyną. Do koła osłaniała ją gąszcz, pokrywająca dzikiemi bzy, kaliną i tarnem dawny gajowego ogródek, i przypierała aż pod pochylone ściany. Płoty opadły już były i spruchniały na ziemi, w chacie ni drzwi ni okien, piec się nawet rozwalił i gruzy z niego zasypały większą izbę. Druga tylko mniejsza miała jeszcze zabite spruchniałemi dylami okienko, i w tej się szlachcic usadowił. Znalazłszy w kącie rozbitą starą beczkę, położył na niej kawał okiennicy czy drzwi, przylepił ogarek świeczki na desce i od zmierzchu liczył wciąż swoich dziewięć szelążków. Gdy djabeł z Twardowskim przybyli pod chatę gajowego, ujrzeli go pochylonego nad robotą, z oczyma iskrzącemi, czołem spotniałem, drżącego, wybladłego, ledwie żywego, a jednak liczącego pieniądze tam i na odwrót bez ustanku.
Szum tylko gałęzi, i krzyk sów odzywających się zdaleka, przerywały głuchą ciszę puszczy. Najśmielszy byłby mimowolnie dostał śmiertelnych dreszczów w takiem położeniu; dziwił się Twardowski, że szlachcic, którego djabeł nazywał tchórzem, mógł choć cały drżący, wysiedzieć nad swemi dziewięcią szelążkami; a tak niemi zdawał się zajęty, że oka nawet nie zmrużył, ciała nie wyprostował na chwilę, nie obejrzał się, nie odetchnął, włosów spadających mu na oczy nie odgarnął — liczył tylko a liczył.
— A! rzekł djabeł, trzeba mu trochę przeszkodzić.
To mówiąc wlazł do izdebki kominem, siadł w kącie, i zaczął hukać głosem sowim.
Wzdrygnął się szlachcic, ale liczył dalej. Potem bies zakrzyczał piskliwie, jak niemowlę u piersi. Szlachcic stał się blady jak chusta, ale swego nie porzucił. Nagle oderwał szatan kawał dachu nad głową jego, i rzucił go w ogródek z hałasem i chrzęstem wielkiem; na stół i wkoło szlachcica posypały się śmiecia, słoma, drzazgi, szlachcic nie wstał i nie ruszył się, ale z jego twarzy widać było, że prawie konał od strachu. Uspokoił się potem szatan chwilkę i znowu z kąta, udając śmiech starej baby, wtórował nim jednostajnemu szlachcica powtarzaniu.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć. Dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.
Po chwilce znowu djabeł, machnąwszy ogonem, świeczkę zagasił; chciwiec choć pociemku liczył jednak ciągle bez omyłki.
— Uparte stworzenie! rzekł bies zapalając znów świecę, umiera ze strachu, a swoje robi. Zapalenie nagłe świeczki nie uczyniło zmiany na liczącym, który ani się zająknąwszy, kontynuował.
Prawie tak całą noc przyglądając się szlachcicowi przepędzili; szatan dnia czekał, na samem już prawie świtaniu wymęczywszy dobrze chciwca, podszedł pod okno i szyderskiego dobywając głosu, rzekł nagle:
— Hej! panie Bartłomieju, a nie omyliliście się czasem, aby raz?
— Nie! odpowiedział szlachcic.
— Liczcież dalej! rzekł szatan.
Szlachcic do pieniędzy znowu, ale zapłonął cały, bo był już zapomniał na czem stanął; przewracał szelążki po desce, bełkocząc niezrozumiałe, język mu się mieszał, drżał coraz gorzej ze strachu, widząc przepadającą całonocną pracę i lękając się zapowiedzianej srogiej jakiejś kary. Powtarzał z wlepionemi w ziemię oczyma.
— Dwa, trzy, cztery; ale nie śmiało, urywano.
Djabeł śmiał się pod okienkiem.
— Mościpanie, rzekł po chwilce, zbiliście się z tropu. Zaledwie to wymówił, zatrzęsła się pusta chata, i ze wszystkich stron nalecieli do niej djabli. Ten z kijem, ten z cepami, ów z pięścią, ów z ożogiem, inny z łopatą, wpadli na grzbiet szlachcica, który jak nieżywy padł pod gradem ich razów na ziemię, nie wiedząc co począć z sobą. Twardowski czy to z litości nad szlachcicem, czy przez złość ku djabłu, zawołał nagle:
— Wołaj kogo na ratunek!
Dopiero ogłuszony szlachcic wspomniał świętych pańskich i N. Pannę i krzyknął:
— Święci pańscy, Marjo Panno! ratujcie mnie nieszczęśliwego!
I ledwie to wymówił, odskoczyli piekielni oprawcy i znikli jakby ich nigdy nie było.
Szlachcic porwał się z ziemi, szybko zgarnął swoje pieniążki i rzuciwszy się we drzwi, uciekał co miał tchu lasem.
— Otóż, rzekł Twardowski odchodząc do djabła, widzisz że nie wszystkie moje rady na waszę korzyść wychodzą. Gdybym był nie podał mu myśli wołania o ratunek, byłby przepadł pod waszemi razami; a tak ocalony został i pewnie się poprawi teraz.
— Poprawi się? powtórzył djabeł ze śmiechem. Prawda! poprawi się. Wiesz-że nawet dokąd on poszedł?
— Sądzę że prosto do Bydgoszczy, gdzie pewnie pod ciężarem przestrachu nawróci się i wstąpi do klasztoru. Są tam Reformaci.
— Są Reformaci i on wejdzie do klasztoru — odpowiedział Mefistofilis, to prawda; ale czy to mu wyjdzie na lepsze?
— Ujdzie piekła!
— Ujdzie piekła! powtórzył szatan! O! wątpię, bardzo wątpię! Postaramy się o pokusy dla niego, jakbym już widział nawet wlokącego się po gościńcu piekielnym, z tą miłością złota i chciwością, które go nie porzucą do śmierci. Kto wie, czy nie lepiej by dla niego było, gdyby był nie wołał na ratunek nikogo.
Mistrz spojrzał z gniewem na szatana, odwrócił się od niego i milcząc powrócił do gospody w Bydgoszczy, gdzie kazawszy Maćkowi nikogo do siebie nie dopuszczać, zamknął się ze swemi myślami.