Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom I/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
Jako Twardowski dawał różne dobre rady ludziom.

Nie było jeszcze zupełnie ciemno, gdy Twardowski ze swoim towarzyszem, na wpół drogi porzuciwszy konie zmęczone, a posiadawszy na koguty złapane gdzieś we wsi na śmiecisku, przybliżali się do miasteczka Bydgoszczy. Jak tylko mistrz ujrzał opasujący je wał, bramy i bielejące domostwa, powitał je skinieniem ręki, i natychmiast wszystkie koguty i kury całego miasteczka i wszystkie sowy z dzwonnic poddaszów i wszystkie niedoperze z piwnic i sklepów, odezwały się witając go nawzajem. Powstał ztąd tak wielki hałas, że zagłuszył dzwony, bijące na Anioł Pański. Zaczem wjechali przez bramę w miasto na kogutach siedząc, a lud zgromadzony na przyźbach domów, szedł za nimi i zbierał się tłumnie, wołając na dziwowisko niesłychane. — W towarzystwie tłumu, który ich otaczał, dostali się do gospody w rynku pod znakiem Zgorzelca, tu zsiedli ze swych rumaków, i udali się do izby gościnnej. Pod oknami gospody była już niemal cała ludność wołając, krzycząc, szemrząc i rozmaicie zgadując jacy to podróżni na kogutach przyjechali. Twardowski, aby się jej pozbyć, wysłał Maćka z oznajmieniem ludowi zgromadzonemu, iż przybył wielki mistrz, czarnoksiężnik i nekroman, który czas jakiś tu zabawi, a tymczasem potrzebując spoczynku, zaleca wszystkim, aby się po domach rozeszli. Maciek wyszedłszy na ganek gospody, powiedział jak umiał, to co mu kazano; lud tymczasem wołał i wykrzykiwał:
— Niech nam jakie dziwo pokaże!
— Niech mnie uleczy!
— Niech mi da pieniądzy!
— Niech mego męża wskrzesi!
— Niech moją żonę naprawi!
Tysiąc głosów podobnych słychać było, a Maciek nie mogąc ich wyrozumieć, uszy zatknął i uciekł do gospody. Lud widząc, że się czarnoksiężnik nie pokazuje, powoli gwarząc rozszedł się przecie. Całą jednak noc rozprawiano o nowo przybyłym, radzono się o co go miano nazajutrz pytać, o co prosić, każdy wybierał się do niego i każdy znalazł z czem i po co. — Niespokojna to była noc w Bydgoszczy i mało kto zasnął przed świtem, niespokojność opanowała wszystkich i nikomu skleić powiek nie dawała.
Nazajutrz rano gospoda była pełna i drzwi alkierza, w którym był mistrz, oblężone, ale Twardowski nie w humorze radzenia, wyszedł kominem i usiadł na dachu, odetchnąć nieco świeżem powietrzem. I tu go przecież spostrzeżono, poczęto wołać ze wszystkich stron, wzywać, prosić i krzyczeć, aż ubłagany nareszcie zszedł do izby i kazał drzwi wszystkim potrzebującym rady otworzyć.
Naówczas to trzeba widzieć było, jak się tam ludzie cisneli, co to była za wrzawa, jaki ścisk. Starzy i młodzi, wszystkich stanów, wiar i obojej płci, przychodzili jedni w nadziei pomocy, drudzy dla ciekawości.
Twardowski przypuszczał ich do siebie z kolei.
A naprzód wcisnęła się stara baba bez zębów, o kiju, z różańcem w ręku, książką pod pachą, z pręgą fioletową na nosie, od uścisku częstego okularów zostawioną, oszarpana i obłocona. Ta wdowiego czepca podnosząc nieco, odezwała się chropawym głosem:
— Kłaniam się dobrodziejowi memu miłemu.
— Mójże ty mileńki, kiedy ty taki mądry, daj że ty mnie męża. Już trzy roki jak mój nieboszczyk pochowany za miastem, a dotąd nikt się do mnie nie swata. Taki to teraz świat zepsuty, że tylko do młodych lgną wszyscy.
Mistrz jej odpowiedział.
— Wykop co masz w głowach łóżka zakopanego i wsyp w kufer stary, a pójdziesz za mąż prędko. Ledwie tych słów domówił, kopnęła się staruszka, a za nią w ślady czeladnik nieboszczyka jej męża białoskórnika, i nim zaszli do domu, już się jej w drodze oświadczył, a nazajutrz się zaraz pobrali.
Nastąpił młody, urodziwy chłopak, temu nie dał mówić mistrz, ale sam go wprzód zagadnął.
— Tobie pewnie potrzeba serdecznego lekarstwa?
— Aj prawda, odpowiedział chłopak kręcąc w ręku czapkę i wzdychając, już rok i kwartał temu, jak kocham pannę Małgorzatę od Malchera złotnika, a tak jest twardego serca, że jej niczem poruszyć nie mogę.
Twardowski wziął go na sekret i rzekł mu po cichu:
— Weźmiesz zabitego niedoperza, tego o północy na młodym miesiącu zaniesiesz do mrówiska na smętarz i zostawisz go zakopawszy w niem, aż dopóki go mrowie tak nie obje, że tylko kości zostaną gołe. Te kości wykopiesz o północy, a będzie między niemi dwie, tobie potrzebne, jedna zagięta jak kluczka, druga jak widełki. Jeśli zechcesz, by cię dziewczyna kochała, przyciągnij ją kluczką, jeśli cię napastować będzie, odepchnij widełkami natrętną.
To rzekłszy odprawił go mistrz, a czeladnik pobiegł uradowany, i od niego to potem, ta wielka tajemnica rozeszła się po całym świecie, tak że doszła aż do naszych czasów.
Nastąpił gruby i otyły mieszczanin, który skrobiąc się w głowę i ściskając kapuzę pod pachą, przestępował z nogi na nogę, szukać się zdawał języka w gębie, bo stał i milczał, próżno widocznie siląc się coś powiedzieć. Biedził się i pocił, połą i rękawem czoło ocierał i chrząkał.
— Cóż to waści? zapytał go Twardowski.
— Ciężka bieda, odpowiedział wreszcie pokaszlując mieszczanin, od jakiegoś czasu oczarowali mnie. Mam złą wiedźmę sąsiadkę, która do nas coś ma i urzekła nam gospodarstwo, dobytek, wszystko, tak że licho wie po jakiemu się u mnie dzieje.
— To fraszka, powiedział mu mistrz. Zakop tylko pod progiem domu piórko in quo sit argentum vivum inclusum, dodaj do tego garść bylicy i wyżlinu, a w chacie powieś Ś. Jańskie ziele, upewniam że żadne maleficia cię nie dotkną.
Ukłonił się potrójnym nawrotem do ziemi mieszczanin i spiesznie począł cisnąć nazad przez tłum do domu; miejsce jego zajął średniego wieku człowiek, który po łacinie mistrza pozdrowił.
— Cóż to waszmości potrzeba, zapytał go Twardowski, że mojej rady zasięgasz, będąc jak widzę sam lekarzem?
— Wielkie złe, celeberrime et sapientissime. Ktoś mnie oczarował, czuję po sobie te czary, które mi odejmują siły, zdrowie, spokojność, a na to nie mam lekarstwa w mojej aptece. Próżno wartuję dzieła mądrych ojców nauki naszej, żadnej tam na to rady nie znalazłem. Muszę dodać że ten urok wrzuciła na mnie kobieta, której kochać nie chciałem i nie chcę, a którą teraz kochać muszę skutkiem czarów.
— Łatwo ten urok rozpędzić, uśmiechając się, rzekł Twardowski, mam na to pewną i niezawodną receptę.[1]
„Si quis ad aliquam vel aliquem, nimis amandum, maleficiatus fuerit, tum stercus recens illius quem vel quam diligit, ponatur mane in ocrea vel calceo dextro amantis et calciet se, et quamprimum faetorem sentiet, maleficium solvetur“.
Zapisz to sobie panie doktorze. —
A doktor spiesznie dobył papieru, i umieściwszy na nim cudowną receptę skwapliwie, ukłonił się nizko i wyszedł.
Wyrwała się natychmiast jakaś jejmość w potarganym czepcu na głowie, rozczochrana, czerwona jak księżyc gdy wschodzi, oszarpana, obłocona.
— Aj dobrodzieju ratuj! zawołała: Ty co wszystko umiesz i wszystko możesz, zrób ty między nami zgodę. Już rok jak żyjemy z sobą by tłuczek z makutrą, a kłócim się, szarpiem, swarzym, bijem noc i dzień, aż sąsiadom nawet spokoju nie dajemy. Mnie się zdaje że to on winien, a on powiada że to ja. On, nawet to bardzo dobre człeczysko i jać niczego kobieta, a jak się nas dwoje zejdzie, niech Bóg nie dowodzi co się dzieje! A gdybyś ty mógł dobrodzieju na to poradzić, już bym ja tobie dała, czegobyś ty tylko żywie chciał, bo dali Bóg, dłużej w tym ogniu wytrwać nie można, choć by człek był aniołem świętym.
— Można dać temu radę, odpowiedział mistrz poważnie, postarajcie się tylko o samca wronę i wronę samicę. Jejmość noś zawsze serce samicy, twój mąż samca, nie porzucając nigdy, a zobaczycie, że zgoda do domu powróci.
— Pewnież to mój dobrodzieju?
— Najpewniej. Idź z Panem Bogiem. To mówiąc Twardowski uśmiechał się szydersko, tuląc swój śmiech w rękawie sukni.
— Tylko pamiętaj, dodał, przez pierwszy tydzień choćby cię mąż łajał, bił, choćby się jak nad tobą znęcał, zawsze mu ustępuj.
— Ustępować? hę? zawołała kobieta, a jakże to długo?
— Tylko tydzień.
— Tydzień, trochę to długo, ale już ja na jegomościne słowo sprobuję.
Druga za tą kobieta cisnęła się do stołka, na którym mistrz siedział i płakała.
— Jegomościuniu, powiedziała płaczliwie ocierając się fartuchem, mężysko mnie zwodzi, ma jakieś tajemnice przedemną, kryje się ze wszystkiem, nigdy mi nic powiedzieć nie chce, ażem wyschła z tego żalu, że mi tak nie ufa.
— Jejmość jesteś ciekawa? zapytał mistrz.
— Jużciż, kto nie ciekawy, dobrodzieju? odpowiedziała kobieta, chyba kto nie żywy? A prócz tego, nie lepiejżeby to było, żebym ja wiedziała o wszystkiem, co się w domu dzieje? Tać to do mnie należy!
Twardowski jął się uśmiechać znowu, tak jak się prawie zawsze uśmiechał, kiedy komu radę dawał. — Zapewne, pomyślał w duchu, lepiej będzie z tem djabłu. I szepnął jej do ucha:
— Rozpłataj żywego dudka i połknij jeszcze drgające serce jego, a o wszystkiem, o czem tylko wiedzieć zażądasz, będziesz natychmiast wiedziała.
Kobieta złapawszy radę w ucho, jak oparzona poleciała do domu.
— U mnie, rzekł podsuwając się stary jakiś mieszczanin eksburmistrz, w siwym kontuszu i w szafranowym brudnym żupanie, u mnie, wielce mościwy panie — djabli w domu królują — ktoś ich nasłał. Jak tylko przyjdzie noc, zaczynają tańce, skoki po górze, koło domu, śpiewy, chichy! A ja tylko leżę w łóżku i spać nie mogę, a modlę się ciągle i boję się okrutnym sposobem, aż do białego dnia; bo o białym dniu wszystko to się kończy. Drzwi od ulicy wielkim stukiem trzasną, a potem już cicho, djabli swoje wytańcowali.
— Waszmość macie młodą żonę?
— A juściż młodą, odpowiedział burmistrz, alboż co?
— Nic to, nic, rzekł Twardowski potrząsając głową. Jeśli to czary tylko, zakadźcie trupim zębem po izbach, a ustaną; jeśli nie czary, to nie ma innej rady, tylko żeby albo twoja była stara, albo żebyś ty był młody.
— No! ale kiedy to być nie może, rzekł burmistrz wytrzeszczając oczy.
— Dla czego nie może?
— Możeż to być, żebym ja był młody, kiedy już się zestarzałem? zapytał znowu.
— Ściśle biorąc, mogłoby to być.
— Ale to pewnie bardzo trudne, kosztowne; — musi to być operacja jak nad robieniem złota?
— Niezmiernie trudna, odpowiedział Twardowski, nie myśl nawet o tem. Ja sądzę że u ciebie w domu pewnie czary tak stukają i hałasują, zakadź tylko trupim zębem i ruszaj z Bogiem.
Burmistrz milcząc i skrobiąc się w głowę odszedł.
— A zatem, odezwał się Twardowski, dość już tych rad, wy zaś reszta ruszajcie także do domu, nie mam więcej czasu.
Mimo tego wezwania, ciżba zalegająca izbę nie ruszała się, a mnóstwo naciskało jeszcze. Próżno mistrz rozkazywał i groził, każdy innym głosem, każdy inszem zaklęciem, prosił, błagał, aby choć jemu jednemu poradził, dopomógł. Mięszały się głosy dziwaczne, wyciągały ręce, posuwały najrozmaitsze postacie; aż widząc że temu końca nie będzie, mistrz obejrzał się i spotkawszy w kącie starą wytartą miotłę, zawołał do niej, aby wszystkich precz wypędziła i drzwi za nimi zaryglowała.
Posłuszna, wnet ruszyła się, stanęła wystrzępiona już staruszka, i nuż w lewo i w prawo kręcić się i zamiatać gości na wielką kupę, ze wszystkich stron zgartując. Widząc że nie żarty, wynieśli się wszyscy popychając i tłocząc za drzwi, które miotła zatrzasnąwszy za niemi, stanęła w pośrodku izby, czekając dalszych rozkazów. Twardowski krzyknął na nią:
— Miotła w kąt!
I miotła poszła w kąt posłuszna.
Ledwie ten porządek uczyniony został, zaczął ktoś silnie i natarczywie do drzwi pukać, powtarzając coraz mocniej, coraz gęściej razy, od których aż się spróchniałe drzwi gospody kołysały.
— Kto tam? spytał mistrz.
— Przez miłosierdzie puśćcie mnie, rzekł głos z za drzwi żebrzący, jestem biedny szlachcic, potrzebuję koniecznie rady mistrza — umrę tu podedrzwiami, jeśli mnie nie puścicie. Dawno już szukam kogo, coby mi dopomógł, muszę teraz koniecznie widzieć sławnego mistrza.
— Idź do licha i nie wrzeszcz mi nad głową, odpowiedział Twardowski.
— Nie pójdę, nie pójdę, będę tu piszczał pod progiem do jutra, nie odstąpię krokiem, muszę koniecznie widzieć się z mistrzem.
I jak jął tak jęczeć i modlić i prosić, tak nareszcie Twardowski dał się pokonać, i rozkazał go puścić miotle, ale tylko jego samego z tem, aby stała na warcie u drzwi i wszystkim przystępu broniła do nich, nie zważając na stan, wiek, płeć, prośby, łkania, płacze i zaklęcia.
Wszedł zatem do izby blady, chudy i wysoki mężczyzna, kłaniający się aż do stóp mistrza i płaczliwym odzywający się głosem. Miał on na sobie wyszarzaną kapotę nie mającą już żadnego koloru, buty wykrzywione, czerwone od rosy i błota, dziurawe, czapkę pozszywaną z kawałków. Resztki koszuli wyglądające z pod kołnierza kapoty, świeciły gęstemi dziurami. Chcąc wzbudzić litość, nie można się było ubrać wymowniej.
— Cóż to waszmości tak dolega? spytał mistrz mierząc go oczyma.
— Nędza, mój królu, odpowiedział szlachcic, oddałbym duszę djabłu, żebym tylko mógł pobogacieć, tak mi już dokuczyła nędza, tak jestem biedny, tak... — Ot, patrz tylko królu na łachmany.
I potrząsał łataną kapotą.
— Prawisz androny i chcesz mnie oszukać, rzekł mistrz, bajki to, bo masz pieniądze.
Szlachcic poczerwieniał, zbladł, wyprostował się, zakaszlał i zawołał innym głosem wcale.
— Ja?
— Wiedz, rzekł mistrz, iż przedemną nie ma nic skrytego, mógłbym ci nawet powiedzieć co do szeląga, ile kop groszy leży w twojej skrzyni w alkierzu pod czarną podartą opończą.
Szlachcic potarł ręką po czole, ruszył ramionami, splunął, a gęstemi kroplami pot zaczął mu spływać po twarzy.
— Nie jesteś ubogi, jak mówisz — ciągnął dalej mistrz, jesteś tylko chciwy, nigdy ci nie dosyć tego co masz, chciałbyś więcej i więcej, a niczego nie używasz.
— No, to prawda, odpowiedział szlachcic po chwili namysłu, na co się mam przed waszmością zapierać, ale czyż to już tak bardzo co złego? A nie masz sposobu, żebym się stał bardzo a bardzo bogatym?
— Są sposoby, rzekł mistrz, ale nie łatwe.
— Trudne! ba! odpowiedział szlachcic, ależ chcącemu nic trudnego.
Nihil difficile amanti, odezwał się Twardowski, parodjując dziwacznym głosem znajome słowa Cicerona. — Prawda? chciałżebyś za pieniądze oddać djabłu duszę?
— A na co mnie ta dusza — rzekł prędko szlachcic, byle ją tylko chciał wziąść a mnie dać pieniędzy, z całego serca.
— Próbujże, ja ci dam sposób. Znajdź sobie gdzie w lesie chatę pustą i niezamieszkałą oddawna, do którejby od wsi i dworów pianie kurów nie doszło. W tej chacie zamknij się sam jeden, z jedną tylko świecą, na całą noc. Weź z sobą dziewięć sztuk srebrnych pieniędzy. Te pieniądze licz przez całą noc, bez ustanku, od jednego do dziewięciu i od dziewięciu nazad do jednego. Jeśli się nie omylisz ani razu do świtu, szatan ci da wielkie skarby, jeśli się tylko raz zająkniesz, albo zapomnisz, albo dwa razy jedno powtórzysz, czeka cię wielka bieda. Chcesz, próbuj tego sposobu, ruszaj sobie.
Szlachcic wysłuchawszy uważnie całej nauki, rozpytawszy się jeszcze o szczegóły, skłonił się do stóp mistrza i wyszedł. Twardowski śmiał się do rozpuku siadając po wyjściu jego na stołku.
— Dobrze im wszystkim poradziłem, rzekł sam do siebie, lecz nie ze wszystkiego djabeł będzie kontent, tak mi się zdaje — tak mi się zdaje!
Tylko co te słowa powtarzał, aż ci i djabeł wylazł z zapiecka, uśmiechający się wesoło, i jak się zdawało w najlepszym humorze.
— Zdrowia waszmości wielki mistrzu, rzekł, słuchałem tu z za pieca cały czas twoich rad zdrowych i winszuję sobie, żem tak skutecznego pomocnika znalazł, tak gorliwego o sprawę piekieł i niezmordowanego gorliwca. Za wszystko ci dziękuję, niczego nie wyjmując.
— Cóż to jest? chyba ci się co przesłyszało? rzekł mistrz. Ja twoim pomocnikiem? chyba mimowoli lub omyłką! W czemże? powiedz mi proszę?
— We wszystkich swych radach, odpowiedział djabeł, miałeś oczewiście na widoku dobro piekielne i nasz interes. Doskonale umiesz naprowadzać ludzi na zgubę, pozornie najzdrowszemi radami, lub niewinnemi tylko na oko.
— Ale ja o tem wcale nie myślałem, zawołał mistrz, świadczę się — świadczę się sobą samym djable, cóżem tu w interesie piekła uczynił? ty tylko chcesz mię dręczyć lub żartować ze mnie.
— No! no! mów, jak ci się podoba, a tymczasem chceszli się przekonać że to prawda, co ja mówię?
— Najchętniej.
— Idź więc za mną i patrzaj na skutek, jaki twoje rady uczynią.









  1. Wyjęte do słowa z dawnego rękopismu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.