Mośki, Joski i Srule/Rozdział ośmnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Mośki, Joski i Srule
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ OŚMNASTY.
Ślimak, żaba. — Adamski zabił bąka. — Gościnny gospodarz. — Wielka wycieczka do Orła.

„Ślimak, ślimak, wysadź rogi:
Dam ci grosz na pierogi“.

Przy Furtkiewiczu, który trzyma ślimaka, stoi ze dwudziestu chłopców, a stoją tak cicho, że oddychać nawet się boją. Bo Furtkiewicz zapowiedział, że ślimak napewno rogi wysadzi, ale musi być okropnie cicho; inaczej sztuka się nie uda.
Ślimak naprawdę rogi wysunął. To było nadzwyczajne.
Rozbiegli się, bo każdy chce znaleść ślimaka i mówić:

Ślimak, ślimak, wysadź rogi,
Dam ci grosz na pierogi“.

Ktoś muszlę znalazł, ale pustą.
— Tu pewnie małe żaby mieszkają.
— Idź głupi: w twoim nosie żaby mieszkają.
Tęczowe szklarze unoszą się nad wodą:
— O, jakie duże komary...
Tu znów wieść gruchnęła, że znaleziono żabę. Żaba ma czarne kropki — przepiękna. Wszyscy chcą widzieć czarne kropki żaby. Raszer dał żabę do trzymania Bryfmanowi, Bryfman Biedzie, a Bieda chciał ją sobie przywłaszczyć. A jakiego nurka dała żaba w wodę odzyskawszy wolność.
Mały Adamski zabił czapką na śmierć bąka. Podobno bąk rzucił się na małego Adamskiego: pewnie chciał go zjeść. Mały Adamski w nogi, bąk za nim. Mały Adamski zerwał z głowy czapkę i z całej siły ugodził nią bąka. Bąk padł martwy na trawę. Winszowano Adamskiemu zwycięstwa i oglądano ciekawie zabite zwierzę.
Chłopcy zbiegają z górki ku rzece lub staczają się po trawie, to znów pną się na górę.
Fuksbaum znalazł borówkę i dał ją koledze do obejrzenia, kolega borówkę zjadł, a dał w zamian Fuksbaumowi grzyb. Grzyb trzeba wyrzucić, bo trujący.
A obok w lesie rośnie prześliczna paproć o wielkich, rzeźbionych liściach.
Zasiadamy w oczekiwaniu śniadania.
— Tam, gdzie niebo opiera się o las w dali, jest koniec świata — mówi jeden.
— Nieprawda, ziemia jest okrągła, a w Ameryce ludzie chodzą do góry nogami.
— Głupiś, ja mam wuja w Ameryce, on wcale nie chodzi do góry nogami. Tylko jak u nas jest dzień, to tam jest noc.
Już Bromberg próbuje chodzić do góry nogami, po amerykańsku, za jego przykładem idzie kilku innych. Wszyscy chcą się przekonać, czy możliwe jest, by w Ameryce ludzie chodzili do góry nogami.
Dalej dowiadujemy się, że można pisać: Bóg, Bug i buk, że drugie jest — rzeka, a trzecie drzewo; dowiadujemy się, że w sklepiku można dostać za dwa grosze domino, tylko trzeba je wyciąć i poprzylepiać na tekturkach; dowiadujemy się, że Margules ma srebrny zegarek, schowany u mamy w komodzie.
— A jakże, leżał przy srebrze.
Ojciec Margulesa dzierżawił ogrody owocowe, miał dużo gruszek, wisien i śliwek — i miał srebrny zegarek. Zaziębił się raz w nocy, kiedy pilnował ogrodu, umarł, a mama schowała zegarek, żeby dać synowi, gdy dorośnie. I uwierzyli chłopcy, że Margules ma srebrny zegarek.
Pan Herman urządza ogólne śpiewy przed śniadaniem na odpoczynek.
Śniadanie w lesie: chleb z twarogiem. Chłopcy spierają się o to, kto prędzej rozda chleb swojej grupie:
— U nas już dostał dwudziesty, a tam dopiero czternasty — mówią z dumą.
Pani gospodyni robi niespodziankę: zjawia się z wodą do lasu. A pić się chce, bo gorąco. Na każdego wypada pół kubka wody. Pomimo gorąca palant ma powodzenie. Byle piłek nie pogubić na łące.
A za trzy dni duża, całodzienna wycieczka na jagody do Orłowskiego lasu.

Hej parami dalej w las, dalej w las, dalej w las,
Naprzód żywo — raz dwa raz, raz dwa raz, raz!
Dalej chłopcy na jagody, na jagody, na jagody,

Musi zuchem być, kto młody, być kto młody — Hej!
A kto stęka w półdrogi, w półdrogi, w półdrogi.
Że go bolą już nogi, już nogi, już.
Niech się wstydzi, bo niezdara, bo niezdara, bo niezdara.
Niech się wstydzi ten fujara, ten fujara — Niech.

Przeszło trzy wiorsty iść trzeba do Orłowskiego lasu. Pierwszy krótki spoczynek w brzezinie, drugi na łące przy plancie kolejowym, a trzeci na polu zasianem koniczyną.
Siedzimy koło drogi, i kurz nam się sypie w śniadanie.
— Idźta dzieci na pole, bo tu kurz — mówi chłop.
— Jakże iść na pole, kiedy koniczyna zasiana — toć podepczą.
— Co tam mają po bosemu podeptać? Idźta dzieci, to moje pole, ja pozwalam...
Chłopie polski! A spójrz na tych chłopców uważnie, toż to nie dzieci przecież, a bachory żydowskie, których w mieście nie wpuszczą do żadnego ogrodu, woźnica biczem spędzi z ulicy, przechodzień zepchnie z trotuaru, a stróż miotłą zgoni z podwórza. To nie dzieci, to Mośki; więc nie spędzisz ich z pod wierzby przydrożnej, gdzie zasiedli, a na pole własne zapraszasz?
Chłop uśmiecha się do dzieci łagodnie, życzliwie, a dzieci ostrożnie chodzą po koniczynie, żeby dużej szkody gościnnemu nie zrobić gospodarzowi.
I rozpytuje się, co chłopcy robią w domu, w Warszawie, i objaśnia, gdzie najwięcej w lesie „jagodów“.
A jagodów w lesie Orłowskim, jak piasku, i wielkie, czerwone poziomki. Myśleli chłopcy, że to maliny.
— Za godzinę obiad przywiozą.
Ech lesie Orłowski, ech dzieci, ile chciałoby się powiedzieć, czego jeszcze nie wiecie, czego nie wie tylu ludzi, choć nie są już dziećmi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.