Mośki, Joski i Srule/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Mośki, Joski i Srule
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Przed dworcem dozorcy ustawiają chłopców w pary i prowadzą do wagonów.

Pociąg odchodzi dopiero za godzinę, a już dziesiątki kolonistów kręcą się po dworcu, bujają swymi płóciennymi workami i niecierpliwie oczekują, kiedy zaczniemy ustawiać ich w pary i odprowadzimy do wagonu.
Kto się spóźni, ten nie pojedzie na wieś, więc się pilnują i rodzice i dzieci.
Wczoraj ustawialiśmy się parami na podwórku na Świętokrzyzkiej, więc wiadomo, kto w grupie którego dozorcy będzie wywołany z kajetu.
I przyglądają mu się uważnie: jaki on, dobry czy zły, wolno czy niewolno będzie drapać się na drzewa, kamieniami ciskać w wiewiórki i wieczorem hałasować na sali? Tak myślą, rozumie się, ci tylko, którzy już byli na kolonii.
Niewiadomo jeszcze, dlaczego jedni chłopcy są czysto umyci i ubrani, a drudzy brudni i zaniedbani, dlaczego jedni rozmawiają głośno, rozglądają się wesoło i śmiało, a drudzy lękliwie tulą się do matki lub usuwają na stronę. Niewiadomo, dlaczego jednych odprowadza matka i ojciec i rodzeństwo, dają na drogę pierniki, a drugich nikt nie odprowadza i nic na drogę nie daje.
Za dwa — trzy dni, gdy się poznamy, o wszystkiem już wiedzieć będziemy.
A tymczasem ustawiajmy się powoli.
— Pierwsza para: Gurkiewicz i Krause.
Nikt się nie odzywa.
— Niema — odpowiadają z tłumu.
I już ktoś prosi, aby na miejsce tego, który się nie stawił, zabrać na wieś jego dziecko, takie słabe i biedne. Bo nie wszystkie dzieci są wysyłane, bo słabych i biednych jest o wiele więcej, niż miejsc na kolonii. Słońca i lasu by dla nich nie zbrakło, tylko brak towarzystwu pieniędzy na zakup mleka i chleba.
— Druga para: Soból i Rechtleben.
— Jestem — woła Soból i pcha się przez tłum energicznie, zarumieniony z wzruszenia, staje uśmiechnięty, i pytająco patrzy w oczy.
— Zuch Soból!... Powiedz prawdę: łobuz jesteś czy nie?
— Łobuz jestem — odpowiada ze śmiechem, i zwracając się do siostry, która go odprowadziła, wydaje rozkaz: „Już dobrze, możesz iść do domu“.
Ośmioletni chłopiec, który pierwszy raz wyjeżdża sam na wieś, który potrafi się przepchać przez tłum dorosłych i staje umyty czysto, uśmiechnięty, gotów do drogi, musi być zuchem i miłym łobuzem. Tak też było. On najprędzej nauczył się słać łóżko, grać w domino, — nigdy nie było mu zimno, — na nikogo się nie skarżył, budził się uśmiechnięty i z uśmiechem zasypiał.
— Fiszbin i Miller starszy, — trzecia para.
— Jest — odpowiedział ojciec Fiszbina prędko, jakby się przestraszył.
Stali obaj blizko, musieli się bardzo pilnować, musiało ojcu bardzo na tem zależeć, by dziecko wyjechało na wieś.
— Mały Miller i Ejno. Elwing i Płocki.
Tymczasem przychodzą spóźnieni.
Gurkiewicz chciał całą noc nie spać, aby się nie spóźnić, a rano ledwo go matka dobudziła i nawpół jeszcze śpiącego przyprowadziła na dworzec. On jeden z całej grupy zasnął w pociągu w drodze.
— Ósma, dziewiąta, dziesiąta para.
Rozpoczyna się tłok, prośby, pożegnania.
— Nie rozchodzić się, bo zaraz idziemy.
I dzwonek.
Para za parą, grupa za grupą, przechodzimy przez dworzec, siadamy do wagonów. Kto zaradny i energiczny, ten zajmuje najlepsze miejsce przy oknie i jeszcze uśmiechnie się do rodziców na pożegnanie.
Dzwonek drugi i trzeci. Starsi śpiewają piosnkę kolonijną o lesie, wesołych chwilach, które tak mile płyną na wsi. I pociąg rusza.
— Czapki trzymać mocno!
Zawsze któryś czapkę gubi w drodze. Taki już zwyczaj podróżowania na kolonie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.