Mośki, Joski i Srule/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Mośki, Joski i Srule
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DRUGI.
Chłopcy oddają w wagonie pieniądze i pocztówki do schowania. Na wsi przebierają się w kolonijne białe ubrania.

Nie wychylać się! — Nie pchać się!— Nie śmiecić na podłogę!
W ciągu pierwszych paru dni chłopcy często słyszą przykre: „nie“, dopóki nie dowiedzą się, czego i dlaczego nie wolno. Potem coraz mniej zakazów, coraz więcej swobody. Choćby chciał nawet dozorca, nie może tak przeszkadzać dobrze się bawić, jak mama, ojciec, babcia, ciocia, a jeszcze nauczycielka lub guwerner w domu dzieci bogatych, czasu mu zabraknie na uwagi, rady i napomnienia. To też dzieciom weselej na kolonii, niż ich bogatym rówieśnikom w pięknych badach, gdzie każdemu małemu dziecku tylu dorosłych przeszkadza wesoło się bawić.
Tymczasem pociąg z hukiem przeleciał po sąsiedniej linii. Przestraszyli się, odskoczyli od okien, a potem śmiech, uciecha.
Jednemu bułka z masłem spadła na podłogę, — znów radość.
— O, jaki mały koń — wołają, i wszyscy tłoczą się do okien, by spojrzeć na niezwykłe zjawisko.
Jest to zwyczajny duży koń, tylko stoi daleko na łące i dlatego wydaje się małym. Poznali swój błąd, gdy het w polu zobaczyli małych ludzi i małe domy.
Przystanek. Znów śpiewają i powiewają chustkami.
I rozdzwania się śmiech kolonijny — czarodziejski śmiech, który leczy pewniej, niż najdroższe lekarstwa i wychowuje lepiej, niż najmądrzejszy nauczyciel.
— Chłopcy, pocztówki i pieniądze oddawać. — Pierwszy w kajecie — Górkiewicz. Ile masz pocztówek?
Oddaje do schowania dziesięć groszy i cztery karty pocztowe: będzie na nich co tydzień donosił rodzicom, że jest zdrów i dobrze się bawi.
Bracia Kruki mają razem dwadzieścia groszy. Każdy z braci otrzymał po cztery grosze od rodziców na drogę i po sześć od dziadka.
— Proszę pana, prawda, że kartofle w ziemi rosną?
— A no, prawda. Bo co?
— Bo on przez okno pokazał jakieś liście i mówi, że to kartofle. A przecież kartofle w ziemi rosną, więc nie można ich widzieć.
— Później sami zobaczycie, jak rosną kartofle — teraz niema czasu... Frydman, ile masz pocztówek?
— Tylko dwie: rodzice powiedzieli, że dwie dosyć. Pieniędzy niema wcale.
Frydman skłamał: ukrył posiadanego czworaka, którego mu starszy brat dał przy pożegnaniu.
Ojciec Frydmana wiele podróżował: był w Paryżu i Londynie — nawet do Ameryki miał jechać. Ale nigdzie nie znalazł szczęścia dla rodziny i wrócił znów do kraju, by wiele bułek upiec dla innych, zanim na bochenek chleba dla własnych dzieci zarobi. — I nie wiadomo, w którem z wielkich miast nauczył się mały syn piekarza nie dowierzać ludziom i nie powierzać im miedzianych czworaków. — Dopiero w parę dni później oddał na przechowanie swój niewielki majątek — i często zapytywał dla pewności: „prawda, że pan ma moje cztery grosze?“
— Czy jeszcze daleko? — pytają się dzieci, bo spieszno im do lasu, do rzeki, do łąki, o których opowiadają tyle dziwów ci, którzy już w zeszłym roku byli na kolonii.
Na kolonii jest ogromna weranda; cóż to być może takiego — weranda? — Dla wszystkich stu pięćdziesięciu są tylko cztery pokoje — cóż to za wielkie sale być muszą?
Przejeżdżamy przez most. Most jest zupełnie inny, niż ten, który łączy Pragę z Warszawą. Ale ładniejszy, o — ładniejszy znacznie.
— Chłopcy, wysiadamy. Wszyscy macie worki i czapki?
— Mamy — odpowiadają chórem.
Na dworcu oczekuje już dwanaście wozów drabiniastych, wysłanych słomą i sianem.
— Ostrożnie na wozach, żeby któremu noga nie dostała się między koła.
— Ja będę pilnował, proszę pana.
— Dobrze, pilnuj. — Jazda!
Słońce wita bladą gromadkę. — Dziękujemy ci, dobre słońce i lesie zielony i łąko wesoła. Dziękujemy wam, dzieci wiejskie, że wybiegacie z chat i uśmiechem pozdrawiacie nasze wozy, wysłane sianem.
— Czy daleko jeszcze, proszę pana?
— O, tam czernieje nasz las, o, już widać i polankę, — o, już i młyn — i czworaki dworskie, i wreszcie — nasza kolonia.
— Vivat! Niech żyje kolonia Michałówka! — A więc tak wygląda weranda?
Wypijają po kubku mleka, i do roboty.
Myją się po podróży, ubierają w białe kolonijne ubrania, a najbardziej śmieszą ich płócienne czapki. Zabawne czapki, podobne do tych, jakie noszą kucharze. — Teraz wszyscy wyglądają jednakowo. A malcy dumni są z otrzymanych szelek.
— Proszę pana, kiedy dostaniemy chustki do nosa?
— Chustki jutro, a teraz pakować własne ubrania do worków, worki na plecy — i marsz — do pakamery! — Raz, dwa, — raz, dwa. — Tam schowa się worki na cztery tygodnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.