Mocni ludzie/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mocni ludzie
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1946
Druk Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa — Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI
NIEBEZPIECZNA GRA

Radca Safianow był starym, doświadczonym wygą. Widział już w swoim życiu najgroźniejszych rewizorów, ale umiał sobie zawsze z nimi radzić. Miał na to sposób niezawodny, niejednokrotnie wypróbowany. Wszyscy bowiem rewizorzy, przybywający na Syberię, popełniali jeden i ten sam błąd.
Wpadali tu w niezłomnym przekonaniu, że w miastach syberyjskich nikt nie wie o ich przybyciu i istotnym celu tej wizyty. A tymczasem żerujący na bierności i ciemnocie Sybiraków urzędnicy, dochodzący nieraz łapówkami do wielkiej zamożności, nie darmo dzielili się swymi dochodami z urzędnikami petersburskimi. Ci to właśnie bacznie śledzili zarządzenia władz centralnych i donosili swoim kolegom za Uralem o wyznaczonych rewizjach tajnych.
Zwykle zdarzało się tak, że już w Jekaterynburgu rewizor spotykał na stacji pocztowej Sybiraka, człowieka prywatnego, który ujmował nowego towarzysza podróży uprzejmością i grzecznością, bawił rubasznym dowcipem i w międzyczasie informował o kraju i jego mieszkańcach bardzo zręcznie, ze wschodnim podstępem i przebiegłością urabiając opinię rewizora.
Petersburski urzędnik w takim wypadku nie podejrzewał nawet, że wesoły, beztroski, hojny przyjaciel zawczasu był podesłany przez gubernatora, prezesa sądu syberyjskiego lub izby skarbowej.
Taki był pierwszy błąd rewizorów. Popełniali oni jeszcze inny.
Jazda po marnych drogach syberyjskich, w niemożliwie trzęsących powozach, które, unoszone przez trójkę półdzikich koni, pędziły w dzień i w nocy, w tumanach śnieżnej zamieci i mroźnej mgły, była niezwykle uciążliwa i wyczerpująca.
Zziębnięty, głodny, zdrętwiały człowiek czuł się niemal szczęśliwym, wchodząc do dobrze ogrzanej izby, gdzie stał stół z przygotowanym obiadem i szeregiem butelek różnych kształtów i kolorów. Mimo woli jadło się wtedy za wiele i piło się bez miary, po czym... panu radcy Safianowowi spadała troska z serca! Sprawa była załatwiona, bo udobruchany, trochę zażenowany, lecz ujęty serdecznym przyjęciem rewizor zostawał ujarzmiony na zawsze. Roztkliwiony i niezupełnie przytomny nieopatrznie przyjmował upominki, ofiarowywane mu „ze szczerego serca“, tak bardzo krępujące w dalszym postępowaniu.
Tak też się stało i z baronem Alfredem Tollem.
Pod koniec obiadu u Rodionowych, najedzony, troszkę podpity, obdarowany skórkami czarnych soboli, dwiema niezwykle puszystymi wydrami i błamem niebieskich popielic, zapalił sobie wonne cygaro holenderskie i uśmiechał się do opowiadającego anegdoty Safianowa.
Radca czuł się w wyśmienitym humorze, bo wiedział, że groźnego rewizora ma już „w kieszeni“. Przestał się więc obawiać przykrości, lecz przypomniawszy sobie, że się znajduje w kraju, obfitującym w znaczne bogactwa, postanowił czasu nie marnować i odpowiednią chwilę wyzyskać.
Skinąwszy na komisarza policji i urzędnika podatkowego, wyszedł z nimi do sąsiedniej izby i szepnął:
— Nie traćcie sposobności, braciszkowie! Ja tu już tego baronka ze swoich kleszczy nie wypuszczę, a wy tymczasem pochodźcie po chatach i czumach samojedzkich. Żądajcie wypłaty podatków.... a mówcie, że działacie z rozkazu rewizora.
— Podatków?! — przerwał zdumiony urzędnik. — Na jesieni ściągnęliśmy wszystko i to z lichwą, panie radco!
— E — e, czyś się wczoraj dopiero urodził, Piotrze Pawłowiczu?! — żachnął się Safianow. — Samojedzi albo wcale nie dostają od was pokwitowań, albo też kręcą z nich papierosy i spalają... W razie czego, powiecie rewizorowi, że żądacie nieuregulowanych dotąd podatków. Ale nie może tu być żadnego gadania! Od czegóż jest nasz miły, energiczny komisarz policji Iwan Własowicz?! On z pewnością nauczy tuziemców zalecanego przez starożytnych mędrców zwyczaju — milczeć, milczeć i jeszcze raz — milczeć! Cha! Cha! Cha!
Po tej krótkiej naradzie Safianow powrócił do izby, gdzie rewizor pił herbatę z arakiem i konfiturami, przy czym oczy mu się kleiły, a głowa raz po raz opadała na piersi. Baron Toll odszedł wkrótce do przeznaczonego mu pokoju, aby wypocząć po podróży i zbyt obfitym obiedzie syberyjskim. Po chwili już spał, lecz i przez sen nie przestawał chwalić kawioru z jesiotra, wędzonych nelm, pierogów z „grużdziami“, jarząbków w sosie śmietanowym i placków, polanych konfiturą z malin.
Tymczasem w domach samojedzkich panował popłoch.
Urzędnik pokazywał im jakiś papier i żądał zapłaty podatków. Nic nie pomogły przysięgi tuziemców, że przed półrokiem ściągnięto z nich podatki oraz haracz, którym obłożyła ich policja. „Isprawnik“ i towarzyszący mu „uriadnicy“ wymachiwali pięściami i batami rozbijając nosy, wargi najbardziej opornych Samojedów i wyciągali ze schowków pieniądze lub najdroższe futra.
Prawdopodobnie sztuka ta udałaby się znakomicie, bo wójt Pyraga, ogarnięty strachem, w milczeniu przyglądał się bezprawiu i gwałtowi, gdyby nie syn Wotkuła, czternastoletni chłopak Ganga, który, prędzej od innych uczniów Lisa posiadł był sztukę pisania i czytania.
Gdy urzędnik z policją wdarł się do domu łowca i zażądał od matki Gangi zapłacenia podatków, chłopak wystąpił naprzód i oznajmił:
— Ojciec mój Wotkuł jeszcze w sierpniu zapłacił wszystko!
— Łżesz! — ryknął komisarz policji. — Oto rozkaz rewizora a w nim stoi, że musicie płacić!
To mówiąc machnął przed twarzą chłopca papierem.
— Pokaż, naczelniku! — rzekł Ganga i szybkim ruchem wyrwał dokument z ręki komisarza.
Jakież było zdumienie urzędnika, gdy chłopak, wyraźnie i szybko sylabizując, odczytał:
— Lista opłaconych podatków w mieście Narymie...
Poszukawszy chwilkę w spisie nazwisk, znowu przeczytał:
— Samojed Wotkuł, łowiec, w wyznaczonym przez prawo czasie podatki opłacił, rubli srebrnych...
Komisarz nie czekał więcej, porwał papier z rąk Gangi, uderzył chłopca pochwą szabli i kopnął nogą. Po tak bohaterskim czynie spojrzał na swoich towarzyszy. Ci stali zmieszani i patrzyli na niego z niepokojem. Komisarz zastanowił się na chwilę, odchrząknął i marszcząc brwi mruknął:
— Nie chcecie płacić? Zaraz idę ze skargą do pana radcy Włodzimierza Safianowa, a on już wam pokaże, „gdzie raki zimują“! Dzikie bestie!... Łby dębowe!...
Urzędnicy opuścili chatę Wotkuła i szli w stronę domu Rodionowa naradzając się po cichu.
Stary Pyraga, który sunął za nimi, przystanął nagle i ukrywszy się za domem przeczekał aż Moskale oddalą się, po czym podążył szybko ku domowi Lisów. Wszedł i oniemiał.
Przy stole siedzieli Lisowie, a naprzeciwko nich Safianow i stary doktór Gruber, towarzyszący rewizorowi. Radca gubernialny czuł się jak na niemieckim kazaniu, bo istotnie doktór rozmawiał z zesłańcami po niemiecku. Wypytywał o stan zdrowia ludności, o sposoby i lekarstwa, które stosowała pani Julianna, chwalił ją, podziwiał jej wiedzę, a potem długo obiecywał przysłać dla niej cała pakę z towarami aptecznymi, dziękował za skuteczną pomoc władzom i za szlachetną działalność, tak bardzo potrzebną w Syberii, pozbawionej pomocy lekarskiej.
Stary Niemiec tak się rozgadał, że nie dawał Safianowowi dojść do słowa.
Wreszcie radca zdążył wstawić pytanie:
— O czym mówiliście z panem rewizorem? — mruknął, spode łba, nieufnie patrząc na Lisa.
Zesłańcowi krew uderzyła do twarzy. Podniósł głowę i odparł z oburzeniem:
— Nikt nie ma prawa pytać mnie o to! Nie jestem aresztantem więziennym!
— Ta-ak? — przeciągnął Safianow. — A czy ty, bratku, wiesz, że ja cię mogę „w barani róg“ zapędzić, zniszczyć, zdeptać?
— Sądząc ze słów pana radcy, przypuszczam, że nie zatrzyma się pan przed żadnym gwałtem i nikczemnością, ale to stanie się z czasem... Teraz zaś wymawiam sobie poufałość względem mnie, żądam porzucenia owego „ty“ w rozmowie ze mną i radzę pamiętać, że w tej chwili znajduje się pan u mnie, w moim domu, w obecności kobiety... Nie chciałbym sprawić panu przykrości.
— Ach! Polecisz ze skargą na mnie do rewizora?! — zaśmiał się złośliwie Moskal.
— Nie! Tylko pan radca może wylecieć za drzwi... — ze spokojem odpowiedział Lis i podniósł szerokie bary.
— Och! Och! — parsknął śmiechem doktór Gruber. — Dobrze powiedziane... A ty, Włodzimierzu Iwanowiczu, strzeż się, bo widzę, że to zębaty wilk, choć nazywa się Lis! Cha! Cha! Cha!
Zesłaniec spostrzegł Pyragę, dającego mu jakieś znaki.
Wstał i wyszedł za nim do sieni. Wójt opowiedział mu o gwałtach, dokonywanych przez urzędników, odgrażających się zemstą Safianowa.
Lis zamyślił się. Zrozumiał dokładnie, że przed chwilą uczynił sobie z Safianowa nieprzejednanego wroga. Należało więc usunąć go raz na zawsze.
Postanowił też działać bez zwłoki.
— Słuchaj i zrozum dobrze! — szepnął do wójta. — Obiegnij domy i czumy Samojedów, zbierz wszystkie papiery, jakie przechowują tuziemcy w skrzyniach i skrytkach, a gdy Safianow z doktorem odejdą, przynieś mi to wszystko!
Przez kilka chwil jeszcze szeptał coś do ucha Samojeda, przekonywał i objaśniał.
— Rozumiem — kiwnąwszy głową odparł wreszcie Pyraga. — Biegnę!
Lis powrócił do izby, gdzie dr Gruber przeglądał nowy poradnik lekarski, napisany po niemiecku przez Czecha Jungmana, rektora uniwersytetu w Pradze, zaopatrzony w rysunki, których stary Gruber nigdy nie widział. O medycynie bowiem naczelny lekarz syberyjski od dawna zapomniał był doszczętnie. Zamiast gruntownej wiedzy posiadał dyplom doktora medycyny, zdobyty na uniwersytecie dorpackim i to wystarczało mu najzupełniej. Toteż gdy Gruber znalazł po chwili na półce z książkami inne znowu dzieło, Johanna-Helfericha Jungkena „O środkach leczniczych naturalnych i sztucznych“, ucieszył się bardzo i trzaskając w palce wykrzykiwał:
— O! O! To, dzieło! Wielkie dzieło... sławne!
Pani Julianna, zaniepokojona utarczką męża z Safianowem, nie mogła jednak powstrzymać ironicznego uśmiechu.
Wprowadzające doktora Grubera w zachwyt dzieło Jungkena od dawna już było zapomniane przez lekarzy jako przestarzałe i w wielu wypadkach posiadające poważne biedy. Pani Lisowa miała je wyłącznie z powodu załączonego doń spisu wszystkich znanych ziół i innych roślin leczniczych. Nie powiedziała tego jednak pani Julianna i spokojnie wysłuchiwała zachwyty starego Niemca.
Radca Safianow palił fajkę i milczał rzucając złośliwe spojrzenia na gospodarzy.
Wreszcie wytrząsnął popiół i mruknął:
— Doktorze, chodźcie już! Pan rewizor przespał się na pewno i zechce zwiedzić miasto. Musimy mu towarzyszyć, aby różni „donosiciele“ nie wprowadzili go w błąd.
To mówiąc wyraziście spojrzał na Lisa i wyszedł, nie skinąwszy mu nawet głową. Gruber długo potrząsał ręką pani Lisowej i znowu obiecywał jej dostarczenie paki z lekarstwami i materiałem opatrunkowym, a więc z szarpią, płóciennymi bandażami, proszkiem węglowym, „piekielnym“ kamieniem i wszystkim, co posiadał na składzie w Tomsku.
Ledwie się drzwi za gośćmi zamknęły, pani Julianna rzuciła się do męża.
— Władeczku! Cóż teraz będzie? — szeptała. — Przecież on gotów zgnębić ciebie, ten ohydny gbur Safianow? Ma takie złe oczy... Boję się o ciebie!
— Z pewnością, że już obmyśla dla mnie jakąś przykrą niespodziankę... Jest to wróg niebezpieczny, mający tysiące sposobów szkodzenia nam. Nie mogę liczyć na szlachetność z jego strony, nawet jeśli się przekona, że nic o nim z baronem Tollem nie mówiłem. Na takiego wroga należy samemu niezwłocznie napaść, uprzedzić jego atak, obezwładnić lub zgnieść do reszty. To też zamierzam dziś jeszcze uczynić.
Zamknął drzwi szczelnie, wyjrzał przez okno, aby się przekonać, że nikt ich nie podsłuchuje i jął objaśniać żonie swój plan. Pani Julianna słuchała uważnie, a gdy mąż umilkł, namyślała się długo, aż wreszcie rzekła:
— Inaczej chyba nie można postąpić! Dobrze to sobie ułożyłeś! Reszta będzie zależała od rewizora...
— Wygląda na człowieka oświeconego i uczciwego — odparł Lis i nagle wstał i podszedł ku drzwiom szepcąc:
— Pyraga wraca! Ciekaw jestem, co przynosi z sobą i co z tego można będzie zrobić?!
Wójt wszedł i zdyszanym głosem zawołał:
— Obiegłem wszystkich naszych, objaśniłem, nauczyłem ich, jak kazałeś i zabrałem do ostatniego skrawka papiery, które znalazłem po chatach i czumach.
— Dobrze! — rzekł Lis. — Moja żona da ci kubek herbaty. Pij i milcz, mój stary, bo muszę uważnie przejrzeć te szpargały.
Rozłożywszy na stole przyniesione przez Pyragę papiery, przeglądał je uważnie. Były to pożółkłe arkusiki lub pasemka o wypłowiałych pieczęciach i literach, było też kilka nowych kartek, na których widok zesłaniec ucieszył się niewymownie.
— Patrzcie! — zawołał z cichym śmiechem. — Moskale chcieli pobrać podatki od Wotkuła i starego Rabaha, a tymczasem tu „czarne na białym“ stoi, że zapłacili wszystko, co zostało im wyznaczone! Zbrodnia niewątpliwa! Dostał się do matni pan radca!
Wertując papiery wziął do rąk zwinięty w trąbkę jakiś gruby pergamin. Chciał go odłożyć na bok, lecz nagle coś go tknęło, więc rozwinął i jął czytać.
Był to stary dokument, pisany zawiłym staroświeckim stylem, który prędko znużył Lisa tym bardziej, że wyrazy, złożone z fantazyjnych, kunsztownie połączonych ze sobą liter, nie dawały się z łatwością odczytać. Nagle, rzuciwszy okiem na koniec manuskryptu, pan Władysław zdumiał się. Ujrzał bowiem wielką pieczęć cesarską i podpis „Katarzyna“. Wtedy wytężając wzrok zabrał się na dobre do czytania rzadkiego dokumentu.
Skończywszy westchnął z ulgą i zawołał radośnie:
— A to dopiero odkrycie! Czy wiecie, co jest zawarte w tym starym pergaminie? Jest to orędzie cesarzowej Katarzyny Wielkiej, która udziela Niżowym Samojedom, przesiedlonym na obszary pomiędzy rzeką Wach a Jenisejem i Kecią, pozwolenia na wieczne czasy polować, uprawiać rybołówstwo, grzybo- i orzechobranie, przemysł leśny i rolny bez żadnych opłat i podatków, w nagrodę za dobrowolne przyłączenie się do imperium rosyjskiego. Nie ma co! Pięknie spełniają rozkaz cesarzowej syberyjscy urzędnicy!
Ochłonąwszy ze zdumienia i oburzenia Lis spytał wójta:
— Gdzieżeście wygrzebali ten dokument, Pyraga?
— Data mi go żona Wotkuła — odpowiedział Samojed.
— Wotkuła?! Dlaczegóż to on przechowywał tak ważny dla nas wszystkich rozkaz cesarzowej? — dopytywał zesłaniec.
— Wotkuł jest prawnukiem naszego ostatniego księcia, Czarnego Nolgi-Ujuka — rzekł poważnym głosem Pyraga.
— No, tak czy owak — zawołał Lis — już ja wezmę teraz w obroty owego brutala — Safianowa! Gdyby nawet był węgorzem, nie wyślizgnie mi się teraz! Ho! Ho! Poigramy z sobą, panie radco! Gra to będzie nie lada!
Przysiadł się do wójta i jął go pouczać, jak należy postąpić, gdy rewizor będzie zwiedzał miasteczko i wybadywał jego mieszkańców. Długo tłumaczył, namawiał, aż Samojed odsapnąwszy głośno zmrużył jedno oko i mruknął:
— Teraz pojąłem wszystko! Hę? Chyba zrobimy koniec z Safianowem, komisarzem Rusinowem i Kriwonogowem, co?
— To się pokaże, mój przyjacielu. A teraz leć i wszystko przygotuj, aby składnie poszło, dostojnie, bez krzyków, lamentów i hałasów!...
Wójt nacisnął na głowę kosmaty „małachaj“ jeleni i szybko opuścił dom Lisów. Zesłaniec ułożył papiery w porządku i schował w zanadrzu kurty.
Wyjrzyj-no, Julianko, na dwór, czy Toll nie wyszedł już na przechadzkę? — rzekł Lis do żony wciągając na nogi ciepłe buty.
Powróciwszy po chwili pani Lisowa opowiedziała, że tłum oczekuje już przed domem Rodionowych.
— Tedy czas i na mnie! — rzekł zesłaniec i spojrzawszy na obraz Matki Boskiej Częstochowskiej przeżegnał się i dodał:
— Trudno! — Gdzie siłą nie można, tam politykować radzą ludzie mądrzy.
Westchnął i dorzucił:
— Choć, prawdę rzekłszy, wolałbym po naszemu walnąć tego nikczemnika radcę kułakiem w łeb i amen z nim zrobić...
— Władku! — upomniała go pani Lisowa, z przerażeniem patrząc w nagle spochmurniałe oczy męża.
— Wiem... wiem, że nie czas po temu... — mruknął machnąwszy ręką. — Toteż chce go walnąć nie kułakiem, a pieczęcią carowej Katarzyny!...
Podszedł, ucałował żonę w czoło i pochylił głowę, bo podniosła była właśnie dłoń, aby go pobłogosławić. Wiedziała przecież i nieraz sama już doświadczyła niebezpiecznych skutków zatargu z władzami. Władysław Lis zamierzał zaś wydać walną bitwę władzom syberyjskim, on — bezprawny zesłaniec, za którym nikt wszakże ująć się nie mógł. A jednak Julianna rozumiała dobrze, że innego sposobu nie było.
— Boże dopomóż mu, biedakowi, cierpiącemu za ojczyznę umęczoną, naucz i broń tego człowieka, bo czysty, szlachetny jest ten sługa Twój wierny. Boże Wszechmożny! — szeptała słysząc kroki męża, zbiegającego ze stopni ganku.
Lis dogonił tłum, towarzyszący rewizorowi, który w otoczeniu urzędników i policji szedł jedyną ulicą Narymu i rozglądał się dokoła, zgnębiony nędznym wyglądem miasteczka i żałobnym, smutnym krajobrazem — białą płaszczyzną śnieżną, odciętą od wschodu i zachodu czarną ścianą tajgi.
Gdy orszak przechodził koło chaty Wotkuła, zbliżył się do rewizora czupurny Ganga. Na bladej twarzyczce chłopca płonęły śmiałe, czarne oczęta.
— Naczelniku! — zawołał mały Samojed. — Gdyś spał, policja chciała skrzywdzić nas biednych, zawsze cichych tuziemców. Żądano od nas po raz drugi wypłaty podatków, już ściągniętych z nas. Zażądaj, naczelniku, od komisarza listy płatników, a my ci złożymy dowody, że policja i urzędnik podatkowy postępują wbrew prawu!...
— Co to, jak śmiesz?! — krzyknął Safianow podbiegając do Gangi, lecz baron Toll zatrzymał go skinieniem ręki i rzekł:
— Muszę zbadać te sprawę, panie radco, no, i pan też przede wszystkim... Kto twierdzi, że policja żądała nieprawnych podatków?
Z tłumu wystąpiło kilku Samojedów i Samojedek. Ponurymi głosami opowiadali o znęcaniu się nad nimi, o ilości zabranych rzeczy i pieniędzy, o groźbach zemsty Safianowa, którego, jak mówili, ludzie boją się więcej niż zarazy morowej. Oskarżenia padały ciężkie, okropne, a wszyscy potwierdzali je zgodnym chórem cichych, pełnych rozpaczy głosów:
— Prawdę mówimy! Tak było. Na Wielkiego Ducha, tak było!
Urzędnicy, a nawet sam Safianow przybledli i struchleli. Baron Toll podniósł głowę. Usta mu drżały. Oburzonym głosem zapytał:
— A może kłamiecie? Może istotnie zalegaliście z podatkami?
— Nie, naczelniku! — odezwał się wtedy wójt Pyraga. — Podatki zostały dawno uiszczone. Dziś z rozkazu komisarza policji chodziłem razem z nim i urzędnikami po chatach i widziałem, że żądali na twój rozkaz pieniędzy i drogich skórek; bili, klęli i odgrażali się, że skarżyć się będą radcy Safianowowi, który się zemści... Niech pokażą listę płatników, naczelniku, a my...
— Pokazać i natychmiast sprawdzić listę — krzyknął Toll.
Drżący ze strachu urzędnik podatkowy jął wykrzykiwać nazwiska Samojedów.
Jeden po drugim wychodzili i odpowiadali surowym głosem:
— Jestem! Zapłaciłem!
— To straszne! — zawołał baron Toll. — Za takie nadużycie władzy nie ma dostatecznie ciężkiej kary! Surowo odpowiecie przed sądem! Uczynię wszystko, poruszę cały rząd, aby ukarać winnych!! Zbrodnia! Hańba!
Komisarz policji upadł na kolana przed rewizorem i jął szlochać:
— Panie, panie, litości! Jestem obarczony liczną rodziną... Nie moja w tym wina, bo to pan radca Safianow kazał mi dopomóc urzędnikowi w pobraniu podatków po raz drugi w tym roku! To już działo się kilkakrotnie na rozkaz pana radcy. Ja... mały człowiek, nie mogę sprzeciwiać się woli mego przełożonego!...
Baron słuchał, a komisarz, ośmielony tym skwapliwie opowiadał różne szczegóły z działalności radcy gubernialnego.
— Cóż powie na to wszystko pan Safianow? — zapytał wreszcie rewizor z pogardą patrząc na radcę.
Ten milczał. Rozumiał, że nawet przy jego zręczności i wpływach gra została przegrana.
Wtedy to z tłumu wystąpił Władysław Lis.
— Sprawiedliwy człowiek! Sprawiedliwy człowiek! — przeszedł pomruk W tłumie.
— O kim mówicie? — zdziwił się rewizor, lecz ujrzawszy bladego ze wzruszenia Lisa, zrozumiał, że Samojedzi nazywali tak zesłańca polskiego.
— Panie rewizorze! — zaczął Lis, prostując się po wojskowemu. — Ci bezbronni, ciemni ludzie powierzyli mi różne dokumenty, chociaż nie wiedzieli, ile są one warte. Proszę! Oto kwity, świadczące o uiszczeniu podatków; a ten dokument jest najważniejszym dowodem bezprawia, którego dopuszczały się władze miejscowe. Orędzie cesarzowej Katarzyny Wielkiej, znoszące wszelkie podatki Samojedów! Tymczasem pobierano je od dziesięciu lat, od roku urzędowania pana radcy Safianowa, który dobrze wie o istnieniu tego dokumentu państwowego, wie... bo na odwrotnej jego stronie można dostrzec...
To mówiąc Lis podał pergamin baronowi, a ten zmrużywszy oczy odczytał na głos:
— Zrobić odpis dla mnie i przesłać niezwłocznie.
Starszy Radca Gubernialny Włodzimierz Safianow.
Rewizor zacisnął wargi i wyszeptał:
— Zbrodnia! Hańba!!
Zapanowało milczenie i trwało długo. Toll namyślał się, co ma czynić dalej; tłum wpatrywał się w niego uporczywie i czekał mocnego, stanowczego słowa. Po chwili rewizor jął pisać coś w swym notatniku pytając o nazwiska urzędników, a potem rzekł:
— Panowie natychmiast odjadą do Tomska i zameldują się u prokuratora, jako oddani przeze mnie pod sąd. Proszę iść! Żadnych wyjaśnień nie przyjmuję... Złożą panowie swe zeznania przed sądem, na którym będę obecny!
Zbliżywszy się do Lisa, zapytał:
— Co mógłbym uczynić dla pana? Wyświadczył pan rządowi niebywałą przysługę!...
— Panie baronie — odparł smutnym głosem zesłaniec — uczyniłem to w imię sprawiedliwości i sympatii dla tych bezbronnych ludzi, którzy mnie przyjęli przyjaźnie i z zaufaniem. Zaryzykowałem, gotów jestem cierpieć za to! Wiem jednak, że mściwość władz mogłaby mnie rozłączyć z żoną, a to, z pewnością, zabiłoby nas! Proszę więc obronić mnie przed zemstą pana Safianowa i jego pomocników. Przykro mi jest o to prosić pana, lecz robię to przez wzgląd na kobietę, która tyle wycierpiała!
— Pan może być pewny, że włos wam z głowy nie spadnie! — zawołał rewizor. — Rola Safianowa skończona na zawsze, a inni też tu nie pozostaną. Rozpędzę wszystkich na cztery wiatry!
Baron Toll zaperzył się i tupnął nogą.
— Doktorze — rzekł, zwracając się do Grubera, — musimy razem z panem odwiedzić domy tych skrzywdzonych, sponiewieranych biedaków! Oświata tu potrzebna, doktorze, uczciwy nauczyciel, rozsądny lekarz, ściśle, ale też i litościwie wykonywujący prawo urzędnik!
Ja! Ja! Naturlich! — mruczał stary Niemiec, wzburzony całym zajściem, gdyż, chociaż był to marny, zacofany lekarz, pozostał jednak uczciwym człowiekiem.
Przed dom Rodionowa zajeżdżały z brzękiem dzwonków sanie, które wkrótce odjechały uwożąc przerażonych urzędników syberyjskich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.