Mocni ludzie/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mocni ludzie
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1946
Druk Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa — Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII
TCHNIENIE ŚMIERCI

Po odjeździe Rodionowych Lisowie pędzili ciche i spokojne życie.
Pan Władysław nie opuszczał już domu, chociaż rudy Urr chodził krok w krok za nim i od czasu do czasu trącał go nosem, jak gdyby przypominając gospodarzowi o rozkoszy łowów.
— Poczekaj, mały, — mruczał do niego zesłaniec — bądź cierpliwy! Wkrótce już przyjadą nasi przyjaciele i wyruszymy na długo do tajgi, kosmaczu!
Pies widocznie zrozumiał, że na nic się nie przydały jego napomnienia, bo westchnął ciężko i wlazł pod ławę, gdzie obrał sobie legowisko dzienne. Noce za to spędzał na dziedzińcu, pełniąc sumiennie czynności stróża i odpowiadając przeciągłym, złym ujadaniem na dalekie wycie wilków, dochodzące z tundry.
Zuchwałe drapieżniki zakradały się nieraz do zagrody Lisów, lecz sprytny Urr czmychał wtedy do stajni i szczekał tak wściekle, że pan Władysław z Romanem wypadali z chaty i wystrzałami odpędzali napastników.
Pewnego razu Roman zaczaił się w kleci i zastrzelił wilka, który usiłował podkopać się pod oborę, gdzie stała krowa i pojazdowe renifery, ryczące trwożnie.
Samojedzi z sąsiedniego koczowiska odwiedzali też czasem Lisów. Korzystając z tego zesłaniec namówił ich, aby przysyłali mu młodzież na naukę. Wkrótce więc wieczorami w izbie, przy stole zasiadało kilkoro chłopców i dziewcząt i uczyło się pilnie.
Lis jeździł do koczowiska tuziemców, opowiadał o życiu dużych, współczesnych miast i nie zapominał nigdy przestrzegać sąsiadów przed niebezpieczeństwem i szkodliwym wpływem pijaństwa. Poznawszy najbardziej oddanych temu nałogowi Samojedów, zaprosił ich do siebie uprzedziwszy o tym żonę.
Niczego się nie domyślając przybyli gromadnie i ucieszyli się niezmiernie, spostrzegłszy przygotowania do uczty. Pani Julianna i Garsa przyrządzili obfity obiad. Tłusty krupnik ze słoniną, wędzona ryba, dwie szynki z upolowanego przez Romana rogacza, z podsmażonymi na słonecznikowym oleju ziemniakami, smakowały gościom wyśmienicie. Zagryzali to wszystko sucharami z chleba razowego, a wydali okrzyk radości, gdy uprzejma gospodyni wniosła kociołek, buchający wonną parą.
Rozdęte nozdrza Samojedów z lubością wchłaniały aromat gorącej wódki. Chociaż miała jakiś niezwykły żółty kolor i trąciła goryczą, jednak pili ochoczo i chwalili. Wkrótce zaczęli pokrzykiwać tak obłędnie, słaniać się i podśpiewywać, że Lis aż się przeląkł i rzucał na żonę niespokojne spojrzenia.
Pani Julianna nic nie mówiąc z lekka zmrużyła wesołe oczy, w których się zapalały figlarne płomyki.
Znała, widać, dobrze zalecane przez ówczesnych lekarzy i znachorów ziółka przeciw pijaństwu, bo Samojedzi jeden po drugim zaczęli wkrótce wychodzić z izby i już nie powracali. Lis zajrzawszy na dziedziniec zdumiał się. Goście jego leżeli na śniegu w przeróżnych pozach, dowodzących, że sen zmorzył ich raptownie i wszechwładnie.
— Zamarzną te pijaki, albo, co gorsza, wilki ich zwęszą i urządzą im stypę! — pomyślał i powrócił do żony, aby zapytać, co ma robić z gośćmi.
— Niech pozostaną na dworze! — odparła z cichym śmiechem. — Nic im nie będzie! Trzeba im tylko okryć ręce i twarze, aby się nie odmroziły. Moje ziółka pozbawią ich chęci do wypitki na tydzień, a jeżeli potrafisz zwabić ich raz jeszcze i uraczyć nową porcją, nigdy już wódki do ust nie wezmą! Stary to przepis, starszy może od tajemnych lubczyków!
— Jeśli tak, to — dobrze! Niech się prześpią pijanice! — zawołał Lis i rozkazał Garsie okryć swoich ziomków, obciągnąwszy im zakasane rękawy i nasunąwszy czapki na sam nos.
Nazajutrz Samojedzi obudzili się późno.
Przyszli z niepewnymi i zmieszanymi minami do gospodarzy i uśmiechając się wstydliwie mruczeli:
— Podpiliśmy wczoraj... hm... hm...! Mocna, dobra była wódka!...
— A może się jeszcze napijecie? — pytała z niewinną minką pani Lisowa.
Koczownicy kłaniali się tylko i wymachiwali rękami przecząco.
Panu Władysławowi udało się raz jeszcze uraczyć leczniczą wódką pani Julianny łasych na wypitkę Samojedów i z radością się dowiedział, że pijaństwo znacznie się zmniejszyło, a najzagorzalsi amatorowie wódki nie chcieli już patrzeć na butelki.
Wkrótce potem do zaimki Lisów wpadł wójt z koczowiska i oznajmił, że wśród pastuchów szerzy się „tarach“.
Pani Julianna wnet poczęła go wypytywać o nieznaną jej chorobę i bardzo się przeraziła, przypuszczając, że może epidemia nosacizny lub zarazy morowej, czyli dżumy, wybuchła tam raptownie.
Pojechała też natychmiast, aby obejrzeć chorych.
Okazało się, że ma do czynienia z mniej niebezpieczną epidemią, Samojedzi bowiem zapadli na „gnilec“, czyli szkorbut.
Pani Julianna od razu poznała tę chorobę. Dotknięci nią ludzie chudli i słabli z dnia na dzień, stawy mieli popuchnięte i obolałe, a w różnych miejscach ciała występowały im czarne plamy podskórnych wylewów krwi. Lekarka obejrzała dziąsła chorych i przekonała się natychmiast że są obrzmiałe, sczerniałe i krwawiące, zęby zaś ruszały się im i wypadały. Przystępując do leczenia rozpoczęła od tego, że kazała chorym starannie się umyć i wypłukać usta wodą, do której wrzuciła sporą szczyptę proszku taniny, po wykonaniu czego zwróciła się do nich z przemówieniem.
Objaśniła ich, że brudy, w których mieszkają, niedostatecznie świeży pokarm mięsny, a co najważniejsze, brak pożywienia roślinnego — stały się przyczyną „gnilca“, który może zakończyć się śmiercią, jeżeli chorzy nie zastosują się ściśle do jej rad. Kazała więc zdrowym dziewczętom nakopać czym prędzej spod śniegu borówek i żurawin wraz z liśćmi i jagodami, a Samojedkom poznosić pęki dzikiej cebuli, czyli tak zwanej „czeremszy“, bo wiedziała, że roślina ta znajduje się w każdym domu i czumie syberyjskim. Przez cały dzień przyrządzano potem wywar z garbnika i listków borówek, jednocześnie wyciskając sok z żurawin i drobnych cebulek „czeremszy“.
Chorzy pili sok, płukali sobie usta wywarem borówkowym i łykali gorzkie proszki chiny.
Energiczne leczenie, zastosowane przez panią Juliannę, zaczęło dawać dobre skutki, i Samojedzi, obficie odżywiani, poczuli się znacznie lepiej.
Lekarka opuściła koczowisko, nie doczekawszy się już zupełnego powrotu do zdrowia pacjentów, bo sama poczuła się chorą.
Powracając do domu ledwie mogła się utrzymać na siodle. Rozpaloną głowę rozsadzał nieznośny ból; dreszcze przebiegały całe ciało; w lewym boku wzmagały się coraz silniejsze kłucia.
Widocznie zaziębiła się w źle opatrzonym na zimę samojedzkim czumie, gdzie spędziła kilka dni; obawiała się więc poważnie zapalenia opłucnej.
Powróciwszy do domu natychmiast położyła się do łóżka. Gorączka wzrosła tak gwałtownie, że pani Julianna poczęła tracić przytomność i miotać się w malignie. W chwilach świadomości dawała wskazówki mężowi, co należy robić w takim wypadku. Łykała więc proszki chiny i leżała cicho, gdy pan Władysław rozcierał jej bok maścią z wonnych, gryzących olejków, przykładał synapizmy lub ogrzewające okłady.
Choroba nie ustępowała jednak i trzymała w swych kleszczach bladą, straszliwie wychudłą kobietę. Pani Julianna słabła z dnia na dzień i coraz częściej leżała nieruchomo, nieprzytomna, szeroko rozwartymi oczami, pełnymi niezdrowych ogni patrząc w przestrzeń.
Lisem owładnęła rozpacz. Obłędna, dzika i bezsilna była to rozpacz.
Wyrywał sobie włosy i wpatrując się w obraz Matki Boskiej szeptał:
— Czyż dopuścisz, Opiekunko strapionych, aby umarła ta, która jest bez grzechu?
Porywał go szał, wypadał więc do sieni i potrząsając rękami nad głową syczał:
— Któż nam dopomoże? Giniemy!...
Walił się pięściami w piersi i łkał w poczuciu swej bezsilności.
Roman widząc rozpacz gospodarza chodził coraz bardziej ponury i milczący, nic nie jadł i tylko zmarszczki poruszały mu się na zniekształconym czole, świadcząc o uporczywej, nieodstępnej myśli. Pewnego dnia zniknął z „zaimki“.
Nawet Garsa, głupkowaty i zawsze szczerzący żółte zęby w uśmiechu, stał się jak gdyby poważniejszy i siedząc w kącie izby patrzał na chorą w zamyśleniu.
Pani Julianna dogorywała.
Gasła powoli jak lampka, której zabrakło oliwy.
Życie ledwie się tliło w wychudłym ciele; suchy, całymi godzinami trwający kaszel rozdzierał zbolałą pierś.
Usta ledwie się poruszały; błąkał się po nich cichy, pełen pokory uśmiech; chude, przezroczyste palce zaciskały się kurczowo.
Lis siedział przy niej i czuł, że śmierć słoi przy łóżku chorej czekając wytrwale.
Umierająca leżała z przymkniętymi oczami, chrapliwy, świszczący oddech wyrywał się jej z gardła, a słabnął szybko.
W tej właśnie, zdawało się, ostatniej chwili nagle na ganku rozległy się szybkie kroki. Kłoś zrzucił w pośpiechu ubranie w sieni i uchylił drzwi do izby.
Cicho, ostrożnie stąpając, wszedł Roman.
W ręku niósł gliniany garnek. Postawił go przy gorącym piecu.
Lis obojętnym wzrokiem spojrzał na niego.
Po pewnym czasie Roman odstawił garnek, z którego podnosiła się już para, i podszedł do gospodarza szepcąc:
— Panie! Panie!
Dotknął ręką ramienia skamieniałego w boleści zesłańca i pochyliwszy się nad nim szeptał niecierpliwie:
— Panie! Panie! Obudźcie się!
Dis podniósł głowę i spojrzał mu w oczy.
— Byłem i ja chory niegdyś... — mówił Roman. — O! tak, jak nasza pani... Gorączka, niby ogień... sto noży w boku... Na wpół nieboszczyk... Wyleczył mnie znachor... pewien człowiek leśny... pustelnik... Poił mnie mlekiem z sadłem niedźwiedzim. Rychło do zdrowia wróciłem... Przyniosłem więc mleko z łojem niedźwiedzim... Wyprosiłem go u Samojedów. Nie chcieli mi go dać, bo uważają to za rzecz świętą. Dopiero gdym powiedział, że to dla naszej pani — dali... Niech się pani napije... dobre to...!
Lis oprzytomniał do reszty i, jak każdy człowiek, bez miary zrozpaczony, chwytający się najniklejszej nadziei, porwał garnek i łyżką jął wlewać do ust chorej żony tłuste mleko, z okrywającą je żółtą, płynną warstwą łoju.
Po kilku łykach pani Julianna usnęła.
Rzecz nie do wiary, ale spała znacznie już spokojniej, atak kaszlu nie powracał i nie przerywał jej snu.
Obudziła się dopiero nad ranem.
Gorączka się zmniejszyła. Chora już przytomniej spoglądała na stojących w izbie ludzi, a nawet uśmiechnęła się do nich słabo.
Lis napoił ją jeszcze raz, a pani Julianna po chwili ponownie usnęła.
O, dziwo! Kaszel długo nie powracał. Kaszlać zaczęła dopiero w południe, lecz nie był to już ten straszny, świszczący i szczekający kaszel, od którego, zdawało się, pękała pierś.
W trzy dni później ustał zupełnie; znikły bóle w boku, gorączka szybko spadała.
Chora powoli nabierała sił, aż pewnego razu rzekła cichym głosem:
— Jestem głodna, Władeczku!
Wtedy Lis nie wytrzymał, wybiegł znowu do sieni i jął szlochać jak dziecko. Tu znalazł go Roman, idący do spiżarni. Pan Władysław porwał go w objęcia i całował po twarzy, ramionach i rękach, płacząc i powtarzając bezładnie:
— Bratem mi jesteś... zbawcą... dobrodziejem!...
Roman padł mu do nóg i obejmował za kolana, a z jego oczu, ponurych i męczeńskich, ciurkiem biegły łzy.
Pani Julianna z dniem każdym powracała do sił. Wciąż jeszcze piła mleko z łojem niedźwiedzim, co wzbudzało w niej coraz większy apetyt.
Las chodził wniebowzięty. Minęły i poszły w zapomnienie straszne czasy rozpaczy i świadomości niemocy wobec nieszczęścia, które na nich spadło.
Uspokoiwszy się trochę, Lis po raz pierwszy zamyślił się nad dalszym losem swoim i Julianny.
Nie wątpił, że w najcięższych nawet warunkach potrafi dać sobie radę i wybrnąć obronną ręką z wszelkich kłopotów i trudności życiowych.
Teraz jednak zrozumiał nagle, że pewność jego we własne siły może prysnąć bez śladu.
Przeżył już taki okres i wiedział, że dla spokojnego życia niezbędny jest jedyny warunek — zdrowie.
Poważna choroba, jego samego czy żony, mogła zburzyć do szczętu z takim wysiłkiem i poświęceniem zbudowany gmach możliwego życia na wygnaniu.
— Nie mogę dopuścić, aby moja Julianka zmarniała mi na tym odludziu; nie chcę też, aby po śmierci oddano mnie obcej ziemi!... — myślał.
Im więcej zastanawiał się nad tym zagadnieniem, tym częściej marszczyło mu się czoło, a zaduma gnieździć się zaczynała w jasnych oczach.
Lis zamyślał się nieraz bezwiednie, nagle, czując, że w jakiejś dalekiej mgle czają się postanowienia, nieuchwytne jeszcze, rozumem i wolą nieogarnięte.
Nieraz wśród pracy, albo podczas niedalekich polowań, stawał jak wryty i powtarzał z uporem:
— Ja nie mogę tu pozostawać aż do śmierci!
Świtała mu wtedy myśl o możliwej amnestii dla zesłańców polskich, lecz odpędzał ja jako zwodniczą, skłaniającą do gnuśnej bierności.
— Sam sobie dam amnestię! — zawołał pewnego razu w tajdze, gdy ślizgając się na nartach tropił stadko saren.
Wykrzyknął to tak głośno i stanowczo, że Urr, biegnący przed nim, natychmiast powrócił do niego i merdnąwszy ogonem z niemym pytaniem w piwnych oczach przyglądał mu się uważnie.
— Tak, tak, mój piesku! sam sobie dam amnestię i razem z Julianną porzucimy na zawsze tajgę, tundrę i cały Czin-War!
Urr pisnął i zwiesił ogon.
Od tego czasu w głowie zesłańca kiełkowała, kształtowała się i wzmagała myśl o wyrwaniu się na wolność, o powrocie do dużych miast, gdzie nie odczuwałoby się niewoli i gdzie można byłoby znaleźć pomoc we wszelkich okolicznościach życiowych.
Setki planów układał sobie w wyobraźni, lecz wkrótce odrzucał je, jako niewykonalne lub zgoła szaleńcze.
Gdyby był sam, skinąłby na Romana i powiedział:
— Słuchaj, Stary! Przedzierałeś się o chłodzie i głodzie przez tajgę. Powtórzmy to teraz razem. Pójdziemy przez tundrę i knieję na wschód. Będziemy czujni i przebiegli, ni to wilki stepowe, a chytrzy jak węże. Przedzierać się tak będziemy rok, dwa lata, aż w końcu dojdziemy do morza, gdzie znajdziemy okręty cudzoziemskie i — będziemy ocaleni, wolni, jak żurawie przelotne!
Uczyniłby tak z pewnością i dotarłby do celu, gdyby nie miał przy sobie Julianny...
Ona nie wytrzymałaby trudów i niebezpieczeństwa szalonej ucieczki. Należy więc imać się innych sposobów... Jakich?
Znowu setki, tysiące planów, myśli, pomysłów, wirujących w zawrotnym korowodzie i nagle pierzchających, gasnących, odrzucanych nielitościwą ręką zimnej i głębokiej rozwagi.
Myśl o porzuceniu Syberii owładnęła Lisem i stała się celem jego życia, chociaż nie zwierzał się z tym nawet przed żoną.
Nie chciał budzić w niej tychże palących pragnień i bał się, że pewnego strasznego dnia powiedzą sobie w rozpaczy zimnej:
— Basta! Nic na to nie poradzimy!...
Jednocześnie wierzył, że w końcu jednak uda mu się obmyślić jakiś plan wykonalny i niezawodny, lub też że wypadek dopomoże im w osiągnięciu wymarzonego celu.
Przed Bożym Narodzeniem nad Ałgim przybyły narty Rodionowa, a siedzący na nich Sieńka, wymachujący długą żerdzią do poganiania reniferów, krzyknął radośnie:
— Pocztę przywiozłem! Skrzynię i listy!
Lisowie z radością witali chłopaka, słuchali jego opowiadań o życiu w Narymie, o nowym komisarzu policji, człowieku surowym, lecz sprawiedliwym, o zdrowiu rodziny i znajomych, o przyjaciołach, którzy ukłony zasyłali dla zesłańców.
Garsa z głośnym śmiechem wniósł do izby sporą skrzynię, przysłaną z Polski; młody Rodionow przydźwigał drugą, mniejszą — od doktora Grubera i kilka listów.
Rodzice i krewni pani Julianny, jak zwykle, przesyłali upominki świąteczne, lekarstwa, książki, papier, ołówki i inne przyrządy do pisania; doktór Gruber dostarczył brakujących środków leczniczych; w listach zaś zesłańcy znaleźli wieści o rodzinie, o Polsce, a także opłatki i powinszowania. W liście swoim ciotka Romerowa donosiła, że brat pani Julianny, były partyzant Truszkowski, znajdujący się na emigracji w Paryżu, pracuje w wielkim domu handlowym i często się spotyka z generałem Józefem Dwernickim, który mile wspomina dzielnego porucznika Lisa, dobrze ojczyźnie zasłużonego pod Stoczkiem, na polu Grochowskim i podczas odważnego wywiadu pod Ołtarzewem.
Pan Władysław, przeglądając listy od państwa Truszkowskich z Nowogródka, raptownie parsknął śmiechem i zawołał:
— Mój Boże! Przypomniałem sobie w tej chwili, jak to, gdym przybył po raz pierwszy w ubraniu rosyjskim do ojca twego, on, wziąwszy mnie za Moskala, wygarnął z guldynki do swego przyszłego zięcia! Cha! Cha!
Pani Julianna westchnęła cicho i odparła:
— Na szczęście, tatuś chybił. Lecz za to potem swoi pokiereszowali cię, biedaku mój, pod Sieradzem...
— Hej, hej! Nic mi się nie stało od tego pokiereszowania, oprócz dobrego, bom ciebie wtedy zdobył, Julianko moja! — zawołał ze śmiechem Lis i przygarnął do siebie żonę patrząc na nią z miłością.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.