Mocni ludzie/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mocni ludzie
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1946
Druk Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa — Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI
KU WOLNOŚCI

Wrzesień zbliżał się ku końcowi.
W zaimce Lisów wszystko szło dawnym trybem.
Zresztą — tylko pozornie. Coś nowego czaiło się w źrenicach polskiego zesłańca i jego żony. Było to niecierpliwe, trwożne oczekiwanie, a miało w sobie tyle niewypowiedzianych obaw i zwątpień, że unikali wszczynać o nim rozmowy.
Dla oczu obcych ludzi nic się nie zmieniło, a Roman i głupkowaty Garsa nic też nie spostrzegli. Lis zakończył żniwa i złożył żyto w spichrzu, uczył młodzież samojedzką, naprawiał sieci i krzątał się po zagrodzie.
Pani Julianna sprzątnęła warzywo z grzęd, zakopała w piwnicy zasypawszy piaskiem i, jak zwykle, odwiedzała chorych w koczowisku na tundrze.
Pewnego dnia przyjechali niespodziewanie Rodionow z Wotkułem.
Rodionow przywiózł Lisowi pieniądze za sprzedane futra i zamknąwszy drzwi za sobą szepnął:
— Nowiny przywożę... ważne! Do Narymu przybył uriadnik Leszczenko z pismem dla was. Lada dzień tu będzie. Może znowu coś złego? Naradziliśmy się z Wotkułem i postanowiliśmy, żeby nie pozwolić skrzywdzić was po raz drugi... Wotkuł ukryje was na Tymsko-Karakońskiej tundrze.
Lis błysnął oczami i odparł wesoło:
— Będę tu czekał na Leszczenkę! Niech się przekona, że potrafiłem przecież zbudować sobie chatę.
Rodionow pokręcił głową i szepnął trwożnie:
— Ej, nie mówcie tak, abyście potem nie żałowali!... Pamiętajcie, że uprzedzałem was...
— Dziękuję wam, Michale Szymonowiczu! — rzekł Lis.
— Jakie tam „dziękuję“! — mruknął gderliwym głosem kupiec. — Nie po to tu przyjechałem.
Pomyślał chwilę i dodał niepewnym głosem:
— Jutro rano muszę powracać, bo obawiam się, że Leszczenko oskarży mnie o zmowę z wami...
— Powracajcie, Michale Szymonowiczu, bo nie chciałbym, abyście cierpieli za nas! — odpowiedział zesłaniec. — A wy, Wotkule, czy też jutro odjeżdżacie?
Samojed potrząsnął głową i mruknął:
— Pozostanę tu... muszę odwiedzić rodaków w koczowisku.
Rodionow, serdecznie żegnany, odjechał nazajutrz a w dwa dni potem przybył do osady Leszczenko, bardzo grzeczny i nawet uniżony.
— Pismo mam dla was! — oznajmił na wstępie. — Tym razem — dobre pismo!
Lisowie wskazali mu miejsce, gdzie mógłby się umyć i oporządzić przed wieczerzą, a sami zamknęli się w swej izbie i odczytali przywieziony papier.
„Kancelaria gubernatora, z rozkazu ministrów sprawiedliwości i spraw wewnętrznych, oznajmia, że polskiemu zesłańcowi, Władysławowi Lisowi, za uratowanie życia wychowawcy cesarzewicza nadaje się prawo zamieszkania w dowolnym, podług jego wyboru, mieście Syberii, oraz poleca się władzom w najbliższym terminie przewieźć go do Petropawłowska na Kamczatkę do dyspozycji radcy tajnego, profesora Karola Ernesta von Baera, na cały czas jego naukowej ekspedycji. Żona zesłańca Lisa, jako doświadczona lekarka, ma towarzyszyć swemu mężowi“.
W kopercie Lis znalazł drugi papier. Zawierał on ułaskawienie dla katorżnika Romana Wasina, któremu, zgodnie z rezolucją najwyższego sądu, ciężkie więzienie zostało zamienione na osiedlenie w obwodzie Czin-Waru.
Lisowie bez słowa padli sobie w ramiona, a potem wziąwszy się za ręce długo, gorąco modlili się przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej.
W dwa dni po przyjeździe Leszczenki żegnali na zawsze Ałgim. Zaimkę ze wszystkim, co w niej było, podarowali Romanowi i wiernemu Garsie, który porywał się jechać za swoją panią.
Odjechali wierzchem na reniferach, wynajętych u Samojedów przez uriadnika.
Wraz z nimi wyruszył też Wotkuł.
Jechali razem całe pięć dni, aż w Jenisejsku wsiedli Lisowie do wózka pocztowego, zaprzężonego w trójkę koni. Teraz dopiero nastąpiło rzewne i pełne wzruszenia rozstanie z tym wiernym, oddanym im przyjacielem.
Gdy konie ruszyły, Lis się obejrzał.
Na wysokim brzegu, nad rzeką, długo jeszcze stał Wotkuł.
Malał, topniał coraz bardziej, aż pochłonęło go oddalenie i kurz, podnoszony kołami szybko toczącego się wózka.
Przez cały miesiąc wieźli uriadnicy zesłańca polskiego i jego żonę, aż stanęli w małej osadzie nad brzegiem morza.
Był to Petropawłowskij Ostrog.
Po chwili do izby na stacji pocztowej wpadł doktór Rudolf Haaze.
— Chwała Bogu! — zawołał. — Jesteście! Żyłem w ciągłej obawie o was, drodzy przyjaciele!
Pochyliwszy się Lisowi do ucha, długo coś szeptał i objaśniał patrząc przed siebie niebieskimi, ciągle zdumionymi oczami i błyskając szkłem okularów.
Polak słuchał w milczeniu i kiwał głową.
Wreszcie Haaze wstał i z rozrzewnieniem na twarzy ucałował rękę pani Julianny, a potem długo ściskał zesłańca szepcząc urywanym głosem:
— Szczęśliwego życia! Szczęśliwego życia!
Tego samego wieczora od drewnianej przystani Petropawłowska odbił duży, dwumasztowy okręt amerykański „Rekin“.
Wszystko odbywało się na nim jak zwykle. Szyper, stojący przy sterniku, przeplatał klątwami rzucane rozkazy. Bosmani pokrzykiwali na majtków, a ci w pośpiechu zamykali luki rumów, gdzie zostały starannie ułożone towary, nabyte na Kamczatce. Drogie to były towary: futra, skóry, ryby i kość mamutowa. Tego dnia jednak luki zostały zamknięte niezwykle starannie, a bosman, pilnujący tej czynności, mruczał do ludzi z załogi:
Damm! Rzućcie na pokrywę stos starego płótna! Na wszelki wypadek... Szyper nie życzy sobie, aby rosyjska straż zabrała nam tych dwoje ludzi, co to w nocy przekradło się na pokład „Rekina“... Zapłacili dobrze, a poza tym on, to jakiś, widać, tęgi, promienny chłop, ona zaś nie wiem, ale podobne do niej kobiety tylko na obrazach świętych się chyba widuje! Rzućcie jeszcze kawał żagla!...
Gdy brzegi Syberii znikały we mgle, na pokład wyszło dwoje ludzi, a za nimi węsząc nieufnie, dreptał kosmaty, rudy szpic.
Niewysoki, lecz nad wyraz barczysty mężczyzna o twarzy śmiałej i pogodnej, otoczył ramieniem wiotką kobietę o złocistej koronie włosów i stanął przy burcie.
Długo trwali w milczeniu, wpatrzeni w tonące w mroku i słonej mgle ostatnie wysepki ziemi wygnania, siedziby mroźnej, nielitościwej Białej Śmierci.
— Słonko ty moje!... umiłowana nad życie, Julianko moja luba... Przed nami wolność! Wolność! — szepnął mężczyzna.
— Wolność! — powtórzyła złotowłosa kobieta garnąc się do kopulastej, szerokiej piersi stojącego obok męża.
Szumiała i pluskała fala, płatana ostrym dziobem okrętu, pogwizdywał wiatr wśród lin i tętnił w wyprężonych żaglach, co bielały ni to łabędzie, ku szczęściu swój lot kierujące...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.