Mocni ludzie/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mocni ludzie
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1946
Druk Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa — Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV
CUD

Upały, na Syberii następujące wnet po zmiennej pogodzie wiosennej, stały się najlepszym lekarstwem dla chorego zesłańca.
Roman z Garsą najzupełniej zastępowali go w gospodarstwie, więc mógł spędzać całe dnie na słońcu, dla rozrywki wiążąc nowe sieci i naprawiając stare.
Jakaś pewność, dojrzałe przeświadczenie podszeptywały mu, że praca jego obecna nie przyda im się już nad Ałgimem, że ktoś inny opuści tę sieć do nurtów rzeki i cieszyć się będzie widząc trzepoczące się w niej ryby.
Świadomość, że nieznany człowiek, rzucony na dziki brzeg rzeki, skorzysta z jego pracy, rozrzewniała go, więc z przyjemnością wiązał oka, zadzierżgał węzły i śmigał czółenkiem z nicią konopną snując mocną, gęstą sieć.
Wkrótce dreszcze ustąpiły, a wyczerpane złą gorączką siły zwolna powracały.
Pewnego razu, gdy słońce zapadało już za tajgę nad Kecią, Urr wybiegł poza zagrodę i jął ujadać wściekle.
— Cóż tam zwęszyło poczciwe psisko? — pytał pan Władysław podchodząc do niego. — Co? Może gdzieś w pobliżu zaczaił się „basiur“? A może bury „czałdon“ szuka dziupli z pszczołami? No, no, Urr, cóż tam takiego?
Szczekanie psa zwabiło Garsę. Przyglądał się Urrowi i mruczał:
— Węszy on ludzi... „Urusów“ węszy.
Lis wytężył słuch w oczekiwaniu, przypuszczając, że to, być może, przybywa Rodionow z Sieńką, jednak z jakąś dziwną trwogą spoglądał w stronę czarnej ściany boru.
Dopiero w godzinę potem z tajgi wynurzyli się nagle jacyś jeźdźcy, a za plecami ich widniały lufy karabinów. Długi wąż koni, obwieszonych tobołami i skrzyniami, postępował za nimi, popędzany przez innych ludzi.
Przybywający dostrzegli już dym osiedla, bo jeden z jeźdźców wstał w strzemionach i krzyknął:
— Która ścieżka biegnie do zaimki; nad rzeką, czy przez bór?!
— Jedźcie na prawo! — odkrzyknął Lis i zmarszczył brwi, bo rozpoznał kozaków i uriadników policyjnych.
Szybko podążył do domu, aby uprzedzić żonę o niepożądanych gościach.
— Panie! — wyjąkał drżącym głosem Roman. — To po mnie przyjechali kozacy! Zginąłem!
— Nie wiem... — odparł Lis. — W każdym razie nie możecie tu czekać, aż was porwą. Zmykajcie do tajgi!... Zaczajcie się w zwaliskach czerwonych kamieni za potokiem. Nie traćcie czasu!
Roman wypadł na ganek, przeskoczył płot i zniknął w krzakach.
W kilka minut potem przed bramą zagrody zatrzymał się spory, liczący dwunastu ludzi oddziałek. Jeźdźcy schodzili z koni.
Kozacy i policjanci rozstąpili się, z uszanowaniem przepuszczając naprzód niemłodego już, dość otyłego mężczyznę, o poważnej twarzy i szarych, badawczych oczach.
Tuż za nim szedł wysoki, blady młodzieniec o twarzy roztargnionej, niezwykle dużych, szeroko otwartych oczach, patrzących łagodnie poprzez okrągłe okulary w czarnej, rogowej oprawie.
Starszy pan szedł majestatycznym krokiem głaszcząc długą, siwą brodę i podejrzliwie spoglądając na ujadającego Urra.
— Co u licha?! — pomyślał zesłaniec. — Kogo tu do nas przyniosło? Gubernator, czy co?!
Dostojny gość dotknął ręką daszka płóciennej czapki, ozdobionej gwiazdką i złotym orzełkiem dwugłowym i straszliwie kalecząc rosyjską mowę zapytał:
Pardon! Kto tu mieć mieszkać... hm... hm.... który człowiek... Bitte?
Lis zdumiał się.
Nie wątpił, iż był to jakiś Niemiec.
Z lekkim ukłonem odpowiedział:
— Znajduje się pan w osadzie, należącej do rodziny Lisów.
— A wy... bitte? — zadał nowe pytanie gość.
— Jestem Władysław Lis, oficer wojsk polskich, zesłany za udział w wojnie 1831 r. Bardzo proszę rozgościć się u nas...
W tej chwili na ganek wyszła pani Lisowa.
Jej wiotka postać i słodka, pełna godności twarz uderzyły nieznajomego. — Żona... — mein Herr? — zapytał.
— Tak jest! — odparł Lis.
Niemiec zdjął czapkę, posuwistym krokiem zbliżył się do żony zesłańca i schylając głowę w ukłonie rzekł:
Pardon... za niepokój! Jestem profesor, doktór Karol Ernest von Baer, wiceprezes cesarskiej Akademii Umiejętności... bitte! Ze swoją ekspedycją, z polecenia jego cesarskiej mości, odbywam podróż po Syberii... bitte. Szukamy noclegu... tylko noclegu, gnädige Frau. Ach... ach! Pozwolę sobie przedstawić państwu mego siostrzeńca, doktora Rudolfa Haaze, wychowawcę cesarzewicza Aleksandra.
Nowi znajomi uścisnęli sobie dłonie i nastąpiła znajomość.
— Wasza ekscelencja raczy stanąć w namiocie? — pytał salutując uniżenie urzędnik policyjny.
— O, my na to nie możemy pozwolić! — zawołali w jeden głos Lisowie. — Pan profesor jest naszym gościem, również pan doktór Haaze i... pan, panie komisarzu.
— Pomieścimy panów w dużej izbie, gdzie stoi tapczan i dwie szerokie ławy, — dodała pani Julianna. — Zaraz przygotuję w kuchni toaletę dla panów. Musicie się umyć po ciężkiej podróży. Znam te drogę pomiędzy Kecią a Czin-Warem! Moczary, bajory, trzęsawiska... marna, ciężka droga!
Podczas gdy znoszono rzeczy podróżnych Lis wskazał urzędnikowi policyjnemu, dowodzącemu oddziałem straży, spichrz, w którym ludzie jego mogli się wygodnie rozmieścić.. Garsa przyniósł im szeroką balię i dwa kubły wody, po czym zaczął tuż na dziedzińcu rozpalać ognisko i znosić ryby na wieczerzę.
Gdy obmyci i przebrani goście siedzieli już w izbie, pani Julianna ustawiła na stole chleb, masło, świeży kawior i połcie wędzonego tajmienia oznajmiając, że nim zdążą zjeść przekąski, — pieczone gęsi i udziec sarni odgrzeją się w piecu.
Głodni i zmęczeni podróżnicy z apetytem raczyli się tymi przysmakami.
Głaszcząc długą brodę Baer rzekł z westchnieniem:
— Powiada pan, panie Lis, że zostałeś zesłany tu za powstanie w Polsce? Mój Boże, jak ta wojna rozrzuciła ludzi po świecie! Kolegowałem niegdyś z doktorem Domeyko. Dzielny to lekarz! A tymczasem niedawno dowiedziałem się, że musiał uchodzić z kraju, bo brał udział w tym szalonym powstaniu. Tak! Wyruszył podobno na daleką tułaczkę.
Znowu westchnął i spojrzał na Lisa.
Zesłaniec popatrzył na niego spokojnym wzrokiem i odpowiedział po niemiecku:
— Za to mamy sumienia spokojne, bo uczciwie spełniliśmy nasz obowiązek, panie profesorze!
— Pan mówi po niemiecku? — ucieszył się Baer, a doktór Haaze jeszcze szerzej otworzył oczy i aż podskoczył ze zdumienia.
Komisarz policji, który czuł się skrępowanym w obecności tak wysokiej osoby, jaką był Karol Ernest Baer, osobiście znany carowi, opuścił pokój, pod pozorem odwiedzenia swoich ludzi.
— Niechże mi pan opowie o sobie! — zaproponował po jego wyjściu uczony.
Lis w krótkich słowach odmalował swoje i żony dzieje, a gdy doszedł do tego, że zupełnie przypadkowo wziął udział w walce z występnymi urzędnikami, którzy zemścili się wysyłając ich z Narymu na pustkowie, chociaż ani on, ani żona jego nic złego nie uczynili, przeciwnie — dopomagali raczej władzom w krzewieniu oświaty i pomocy lekarskiej, doktór Haaze zawołał:
— To — straszne! Przecież przyjaciel cesarza, uczciwy i mądry Speranskij, walczył z łapownikami i pogwałcicielami prawa?!
— Tak, tak! — wtórował mu profesor, a w oczach jego zapaliły się drwiące ogniki..
Obaj lekarze prosili panią Juliannę, aby pokazała im swoją aptekę, i wypytywali ją o rodzaj grasujących na Syberii chorób, oraz o sposoby leczenia, stosowane przez nią. Dziwili się też szczerze jej oczytaniu i umiejętności rozpoznawania chorób, z coraz większym i niekłamanym szacunkiem spoglądając na tych ludzi, rzuconych niemal za koło polarne.
Niemcom tak się podobało w domu Lisów, że postanowili spędzić u nich kilka dni, aby dobrze wypocząć i porobić pewne badania przyrodnicze.
— W takim razie — zauważył pan Władysław — urządzę dla panów połów ryb, bo o ile mogę sądzić, Syberia posiada nieznane jeszcze gatunki sig, a nawet tak pospolite tu „chajruzy“ posiadają kilka odmian.
— To jest nadzwyczaj ciekawe spostrzeżenie! — zawołał doktór Haaze. — Musze to sprawdzić!
— Mógłbym też, mając niezwykle mądrego psa, dać panom możność zdobycia cennych okazów miejscowej fauny — ciągnął dalej zesłaniec. — A już co się tyczy ptactwa wodnego, to chyba nigdzie nie znajdziecie, panowie, lepszego terenu i bardziej sprzyjającej sposobności!
— Jestem wprost zachwycony! — wołał dr Haaze, klaszcząc w dłonie. — Ornitologia, to moja specjalność!
Do rozmowy wmieszała się pani Lisowa, sprzątająca ze stołu.
— Co do mnie, to radziłabym panu profesorowi poznać naszych sąsiadów, tymsko-karakońskich Samojedów — rzekła — przyjrzeć się ich obyczajom, wierze, a w szczególności takim chorobom, jak zapalenie błony śluzowej oczu, szkorbut, gościec, trąd, które w Europie są uważane przez lekarzy za niebezpieczne, a tutaj stały się zjawiskiem codziennym niemal. Czułabym się niezmiernie szczęśliwa, gdyby tak bardzo wpływowy i znakomity uczony mógł coś uczynić dla tych biedaków, skazanych na nieuniknione wymarcie!
Profesor Baer zamyślił się i rzekł przecierając szkła:
— Tak!... tak!... Teraz widzę, że dla poznania Syberii nie dość odbyć podróż przez ten kraj. Na to trzeba całe lata poświęcić!
— My mamy czas! — dodał Lis. — Skazani zostaliśmy na całe życie... do śmierci!
Zaśmiał się gorzko i umilkł.
— To — straszne, zaiste! — mruknął profesor Baer.
— Jest to znęcanie się nad duszą ludzką! — wybuchnął Haaze. — Mój wychowanek, następca tronu, Aleksander Mikołajewicz, musi się o tym dowiedzieć! Jest to młodzieniec najlepszych chęci i szlachetnych zamiarów! Czy państwo wiecie, że pewnego razu ze łzami w oczach wyznał mi, iż nie może znieść poddaństwa chłopów. W jego młodej głowie już świta myśl o uwłaszczeniu włościan! Ja mu opowiem, na jakie okropne życie zostali skazani zesłańcy polityczni!
— Niech pan doktór, broń Boże, nie mówi tego przy komisarzu policji! Gotowi będą osiedlić pana gdzieś w sąsiedztwie! — zaśmiał się Lis.
— Cha, cha! — wybuchnął szczerym śmiechem młody Niemiec. — A to byłoby paradne!
— Ornitologia skorzystałaby na tym! — dorzuciła pani Julianna uśmiechając się figlarnie.
Wesoły śmiech obecnych był odpowiedzią na uwagę gospodyni.
Przez kilka dni panowie robili dalekie wyprawy myśliwskie lub przebywali na rzece. Kozacy i policjanci pomagali zarzucać i wyciągać sieci, reszta spała, jadła i wałęsała się po okolicy.
Pewnego razu pani Julianna wraz z profesorem odwiedzili koczowiska Samojedów, a doktór Haaze, wziąwszy ze sobą kozaka, zaopatrzył się w małą sieć i wyruszył do tajgi.
— Chcę złapać chajruzy, które przebywają przy początkowych źródłach Ałgimu — objaśnił żegnając Lisa. — Powrócę wieczorem dopiero.
— Ej, chyba aż jutro? — zaprzeczył zesłaniec. — Będzie pan doktór miał daleką i bardzo uciążliwą drogę, a proszę uważać, żeby nie natrafić na grząskie topieliska!
— Dziękuję za radę! Nie będę zbaczał ze ścieżki! — odparł Haaze odchodząc.
Młody uczony istotnie nie powrócił tego dnia.
Lisowie uspokajali strwożonego profesora, jednak gdy Haaze i nazajutrz nie powrócił przed południem, pan Władysław uczuł również niepokój.
— Do pioruna! — mruknął do żony. — Czy aby jakaś zła przygoda nie spotkała tej zdumionej ciągle tyki niemieckiej? Chyba pójdę na poszukiwanie, Julianko, czy co?
— Idź, Władeczku, bo musimy się opiekować gośćmi! — odparła. — Zresztą bardzo to zacni ludziska i oświeceni!
Lis wytłumaczył Baerowi, że wyjdzie na spotkanie Haazego, ponieważ obawia się, iż ten, nie znając ścieżek w tajdze okolicznej, może zabłądzić. Nie brał ze sobą policjantów ani kozaków, bo żaden z nich nie znał miejscowości i byłby mu tylko zawadą w drodze.
Gwizdnąwszy na Urra szybko zniknął w borze. Nie szedł jednak na zachód, lecz z dala obszedłszy swoją posiadłość dotarł do zwalisk skalnych nad potokiem i zawołał:
— Romanie! Romanie!
Wystraszony robotnik wylazł z jakiejś kryjówki, w której siedział jak borsuk.
— Słuchajcie! — rzekł Lis. — Jeden z naszych gości wczoraj jeszcze poszedł do tajgi, skąd wypływa Ałgim.
— Tam trzęsawiska straszne, pod torfem — otchłań!... — przerwał mu Roman.
— Idę właśnie na poszukiwanie zaginionego — ciągnął dalej zesłaniec. — Pójdziecie ze mną?
— Z wami pójdę wszędzie! — zawołał robotnik.
Nie mówili nic więcej do siebie i szli szybko przez bór. Skończył się wkrótce i pod stopami idących zaczęło mlaskać i cmokać bagnisko, pluskać woda, na której z bulgotem głośnym pękały bąble.
Obaj znali pobliskie moczary, bo nieraz szukali tam pasących się reniferów domowych, więc pewnym krokiem skracali sobie drogę do tajgi, skąd sączyły się źródła, stanowiące początek rzeki.
Urr wkrótce odszukał na jedynej ścieżce, przecinającej ten szmat kniei, ślady dwóch obcych ludzi; warczał przy tym i jeżył sierść na karku. Dalej odnalazł niedopałek papierosa, skręconego z cienkiej bibułki, jakiej używał doktór Haaze, i resztki posiłku, spożytego na popasie. Nie zatrzymując się piesek biegł dalej, głucho poszczekując.
Doszli wreszcie do zwalonego świerka, po którym przeszli na drugi brzeg rzeki, i tu nagle posłyszeli daleki, słaby krzyk.
Powtórzył się po chwili, więc pobiegli za Urrem, który gwałtownie zboczył ze ścieżki i coraz głośniej szczekając biegł na przełaj przez tajgę, skacząc przez kępy i nurzając się w błocie.
Ludzie jednak zmuszeni byli posuwać się wolno, z wielką ostrożnością wybierając bezpieczne miejsca, ponieważ wychodzili już na trzęsawisko, pełne głębokich wykrotów, małych jeziorek i zwałów gnijących gałęzi, a nawet całych drzew, usychających na rozmiękłym torfie.
— Po co oni tam szli? — spytał Roman obejrzawszy się na gospodarza.
Ten wzruszył ramionami w milczeniu, uważnie rozglądając się po okolicy.
Las się skończył.
Przed przedzierającymi się przez bagno ludźmi odkryła się rozległa polana, szmaragdowo-zielona od młodych mchów, kobierców rzęsy, połyskujących w słońcu liści lilij wodnych, sitowia i tu i ówdzie rozrzuconych krzaków wikliny.
Urr zatrzymał się na skraju lasu, oparłszy łapy na korzeniach, wystających z ziemi, i patrzył przed siebie głośno wciągając powietrze.
— Szukaj! — rzekł do niego Lis.
Piesek nie usłuchał rozkazu. Stał zapatrzony przed siebie i chwilami drżał.
Roman chcąc zachęcić Urra postąpił kilka kroków naprzód, lecz gdy przerwała się pod nim nagle cienka warstwa torfu, wpadł w rozstępującą się pod nim otchłań czarnej wody i płynnego błota. Ledwie zdążył uczepić się ręką zwisającej gałęzi olchy i wydostać się na twardy grunt.
W tej chwili Urr zadarł głowę i jął ujadać a chwilami wył przeciągle i trwożnie.
— Pies spostrzegł, czy też dopiero zwęszył zaginionych... — szepnął Lis. — Wdrapcie no się, Romanie, na tę olchę, może coś zobaczycie z wysoka?
Chłop szybko wlazł na drzewo, gdy w tej samej chwili rozległ się rozpaczliwy, słaby głos od strony krzaków, rosnących o jakie sto kroków od lasu.
— Doktór Haaze!... Ha-a-ze! — wołał zesłaniec.
Drżący, urywany głos odpowiedział mu natychmiast:
— Ratunku!... Ratunku!
Roman, znajdujący się już pod koroną drzewa, rozglądał się po bagnisku, aż wreszcie wydał przeraźliwy okrzyk:
— Widzę człowieka, który się zapadł do „zybunu“...
Lis podczas polowań na tundrze spotykał nieraz te zdradliwe, na pozór takie pociągające, białe piaski, po których swobodnie i bezpiecznie biegały czajki, kuliki i kaczki.
Biada jednak człowiekowi, który waży się stanąć na tej strasznej, zwodniczej łasze piaszczystej. Samojedzi znają takie miejsca i nazywają je „tysaban“, co znaczy — zdrada.
Mieszkańcy tajgi i pogranicznej z nią tundry omijają z daleka te fałszywe, mamiące ostrowy piasków. Wiedzą bowiem, że są to płaszczyzny, przesiąknięte wodą, kryjące w sobie niezgłębioną toń, nieruchomą bezdnię.
Roman szybko zszedł z drzewa i szepnął do Lisa:
— Stąd nie dojdziemy do tych krzaków, panie!... Musimy szukać śladów, kędy przechodził ten nieszczęśliwy człowiek.
Ruszyli na prawo rozglądając się wokoło, aż ujrzeli czarne zagłębienia na powierzchni trzęsawiska.
Dwu ludzi przechodziło tędy.
— Gdzież jest ten drugi? — spytał Lis. — Doktór Haaze przecież wziął ze sobą kozaka?
Roman nic nie odpowiedział. W milczeniu szybko rąbał cienkie i długie olchy, ściąwszy osiem rzekł do zesłańca:
— Róbcie panie to, co ja będę robił.
To mówiąc rzucił na zielony kobierzec, okrywający torfowisko, cztery żerdzie i położył się na nich. Odtrącając się nogami, toczył się na cienkich belkach, przekładając je tak, aby pierś zawsze miała oparcie. Pływająca na ukrytym jeziorze warstwa mchu, sitowia i trawy uginała się, lecz wytrzymywała teraz ciężar człowieka.
Lis sunął za Romanem.
Widział, jak z sykiem i bulgotem sączyła się woda, wybijając się przez sieć zwikłanych korzeni i trawy, jak chyliły się rosnące na trzęsawisku krzaki, poruszały się rzęsy, okrywające niewidzialne „oczy“ — małe jeziorka, zaciągnięte wodorostami i liśćmi grążeli.
W pewnym miejscu natrafili na pasmo twardej ziemi, a na niej spostrzegli stratowaną przez ludzi trawę.
Ta zdradliwa, wąska łacha wyprowadziła, widać, ludzi nieobytych z tajgą północną, pełną zasadzek i niespodzianek groźnych na miejsce zagłady.
Tuż za nią bowiem zaczynało się głębokie jezioro, powleczone pływającą na jego powierzchni zieloną warstwą cienkiego torfu i zasnuwającą powierzchnię toni powłoką roślin wodnych.
Lis pełznął obok Romana leżąc na długich drągach, dających pewne oparcie, i obaj dotarli wreszcie do miejsca, gdzie tylko zielony kobierzec rzęsy okrywał otchłań jeziora. Tu się zatrzymali czując, jak warstwa torfu ugina się pod nimi, a woda z głośnym, złym sykiem wytryska przez sieć korzeni, mchów i traw.
Lis widział teraz wyraźnie duży krzak pochylony i co chwila chylący się coraz niżej, a obok — czarną plamę błota i rdzawo-brunatnej wody, nad którą bielała przerażona, blada twarz Haazego i ręka jego, kurczowo uczepiona korzeni wikliny.
— Rzemień! — syknął Roman i położywszy się na boku już odpinał sprzączkę.
Lis poszedł za jego przykładem. Związawszy dwa pasy Roman rzucił jeden koniec tonącemu.
— Brać ostrożnie, przymocować dobrze do ramienia i czekać! — rozległ się głos Lisa.
Haaze pochwycił jedną ręką rzemień, z rozpaczliwym wysiłkiem podciągnąwszy się na rękach, piersią oparł się na korzeniach krzaku i wykonał rozkaz.
Wyciągnąwszy spod siebie po jednym drągu związali ich końce i po wodzie podali Haazemu.
— Położyć się i nie ruszać się! — padł nowy rozkaz Lisa.
Po chwili wydobyli młodego uczonego z „zybuna“ i przyholowali go do brzegu torfowiska.
Podali mu cztery żerdzie, na których wyciągnęli go ostatecznie na pływającą warstwę torfu, po czym ruszyli w powrotną drogę.
Dotarłszy do tajgi, gdzie przywitał ich radosnym szczekaniem Urr, długo nie mogli podnieść Haazego. Leżał blady, z przymkniętymi oczyma, osłabiony i wyczerpany.
Cucili go, wstrząsając i rozcierając mu ręce i nogi dopóty, aż oprzytomniał trochę i spojrzał na swych zbawców zdumionym, wdzięcznym wzrokiem.
Posadzono go i oparto plecami o pień.
— Co się stało? — spytał go Lis.
— Nieszczęście... — szepnął.
— To już wiemy, ale jakie i dlaczego? — zadał nowe pytanie zesłaniec. — Jak pan tu trafił i co zaszło? Po co pan tu zabrnął? Gdzie jest kozak?
Doktór drgnął i rekami zasłonił twarz.
— To okropne! — wyrzęził. — Idąc ścieżką spostrzegłem nieznaną mi odmianę kaczek... Taka biała z rudymi, sterczącymi piórkami nad skrzydłami. Zerwała się z drzewa... To — straszne!
Lis mimowoli się uśmiechnął, bo nie rozumiał, co mogło być strasznego w tym, że jakaś tam kaczka miała sterczące piórka?
Haaze nie zauważył jednak drwiącego uśmiechu zesłańca. Okryty czarnym i rdzawym błotem, cuchnący zgnilizną i pleśnią, z zielonymi nićmi wodorostów i listkami rzęs w brwiach i włosach, miał niezwykły i zabawny wygląd, tym bardziej śmieszny, że spoglądał wokoło szeroko rozwartymi oczami, nie widzącymi i bezradnymi, ponieważ właśnie zgubił był swoje okulary o grubych szkłach krótkowidza.
— To straszne! — powtórzył z przejęcjem i rozpaczą. — Nigdy nie zapomnę tego wypadku. Zacząłem ścigać kaczkę... sfrunęła z drzewa i usiadła na piasku, bielejącym na tej polanie... Skradałem się do niej... Kozak szedł obok mnie, gdy nagle ziemia urwała się pod nami... Instynktownie uczyniłem skok... jeden... drugi... i — uczepiłem się gałęzi jakiegoś krzaku. Trzymałem się jej kurczowo, ze wszystkich sił, czując otchłań pod sobą i ciężar piasku, który wciągał mnie do niej... Nie mogłem się poruszyć. Słyszałem rozpaczliwe krzyki kozaka... jego błaganie o pomoc... Zamknąłem oczy, aby nic nie widzieć, a gdy krzyki ustały nagle, spojrzałem i... nic już nie spostrzegłem na powierzchni tej przeklętej polany...
Umilknął szczękając zębami i drżąc na całym ciele.
— Na Boga! — zawołał Lis. — Kiedyż się to stało?
— Zdaje mi się teraz, że wieki całe upłynęłyod tej chwili, lecz było to dziś, wkrótce po porannym posiłku, gdy zamierzałem już powracać do domu... Nie mogłem sobie poradzić... Najlżejszy ruch mój pogrążał mię coraz bardziej. Trzymałem się tylko krzaku i z przerażeniem przekonywałem się, że chyli się coraz bardziej, że stopniowo obrywają się jego korzenie. Już sił mi zabrakło... już drętwiały palce... już sztywniało z zimna ciało, gdy usłyszałem szczekanie psa. Wtedy krzyczeć zacząłem... wołać o ratunek...
Nie skończył i nagle padł do nóg Lisa, objął go za kolana, całował i szeptał:
— Dziękuję!... Dziękuję!... Nie chciałbym umrzeć taką potworną śmiercią!... Mam narzeczoną... miłą, dobrą Emmę.... która mnie kocha i tęskni za mną! Uratowałeś mnie pan! Nigdy tego nie zapomnę!... Uczynię wszystko, co mi pan rozkaże...
I znowu przyciskał się twarzą do nóg zesłańca, łkał i rzucał słowa bezładne, pełne wdzięczności i oddania.
— Doktorze... doktorze! — mówił Lis. — Niech się pan uspokoi! Uratowałem pana nie tylko ja, lecz i ten oto człowiek... mój przyjaciel... Roman.
Doktór Haaze nic już jak gdyby nie słuchał. Łkał głośno, a ramiona jego podnosiły się i opadały gwałtownie.
Późno wieczorem Lis i Roman doprowadzili uratowanego uczonego do boru. Katorżnik zniknął natychmiast w jego gąszczu. Pan Władysław sam już dopomagał Haazemu dojść do domu.
Wszyscy otoczyli przybyłych.
Doktór Haaze ze wzruszeniem i podnieceniem opowiadał zebranym o swej przygodzie, a gdy skończył, spytał mrużąc niewidzące oczy:
— A gdzie jest pan Roman?
Zesłaniec zawahał się przez chwilę, lecz w końcu odparł śmiało i wesoło:
— Poszedł obmyć się, co też radzę uczynić panu doktorowi!
— A czy ten pan Roman powróci? — dopytywał się Niemiec.
— Na razie, nie! — odpowiedział Lis. — Poszedł do domu.
Przysłuchująca się tej rozmowie pani Julianna struchlała.
Tymczasem wzruszony doktór schwycił Lisa za ręce i powtarzał:
— Mój zbawca!... Mój zbawca!...
Do zesłańca zbliżył się komisarz policji i klepiąc go po ramieniu oznajmił:.
— Zuch z ciebie, Lisie! Złożę o twoim czynie raport panu gubernatorowi!
Pan Władysław już usta otworzył, aby coś odpowiedzieć urzędnikowi, gdy do zdumionego komisarza policji podszedł profesor Baer i surowym głosem zawołał:
— Panie komisarzu! Cóż to za poufałość, czy może objaw brutalności? Jakim prawem zwraca się pan tym tonem do pana Lisa? Pański raport nikomu nie jest potrzebny, zapamiętaj pan to sobie! Raport o panu Lisie złożę ja osobiście jego cesarskiej mości, a mój siostrzeniec nie omieszka tego uczynić w obecności następcy tronu. Rozumiesz pan?
— Ależ, ekscelencjo, nie chciałem bynajmniej obrazić Li... pana Lisa! — wybełkotał przerażony komisarz.
— Dobrze już, dobrze! — machnął ręką wiceprezes Akademii Umiejętności. — Idź pan już sobie, panie „isprawniku“... Nic tu po panu!....
Tegoż dnia, późnym wieczorem w izbie zaimki nad Ałgimem, przy stole toczyła się narada pomiędzy Polakiem-zesłańcem i jego żoną, a dwoma niewymownie wzruszonymi niemieckimi uczonymi, profesorem Karolem Ernestem Baerem i doktorem Rudolfem Zygfrydem Haazem, wychowawcą cesarzewicza Aleksandra, przyszłego imperatora Rosji.
Rozmowa toczyła się w języku niemieckim, a gdy zapadło milczenie i goście patrząc na siebie poważnie namyślali się ważąc całą sprawę, zesłaniec zaciskając głowę w dłoniach powtarzał prawie nieprzytomnie:
— Radźcie, panowie!... Powiedziałem wam wszystko szczerze, i otwarcie, co mnie dręczy i gnębi... Ja tu pozostać nie mogę, bo serce moje troska się i krwią broczy z niepokoju i lęku o żonę, która jest słońcem mego życia, moim sumieniem i jedynym szczęściem! Radźcie! Ratujcie nas!
Już świt nadchodził i kaczki zaczynały pokrechtywać przelatując z rzeki na jeziora, a siedzący przy stole ludzie wciąż się jeszcze naradzali, aż w końcu podniósł się z ławy dostojny, poważny profesor von Baer i rzekł:
— Rada mego siostrzeńca jest dobra... powiedziałbym — najlepsza, bo od razu rozstrzyga całą sprawę. Cierpliwości więc, drodzy przyjaciele, czekajcie i bądźcie gotowi...
— Dziękuję, dziękuję z serca i duszy! — zawołał Lis, wzruszony i uradowany. — Spełniły się moje marzenia! Niech Bóg was wynagrodzi!
— Panowie! Bóg jeden może odpłacić wam za nas... bezbronnych! — dodała pani Julianna.
Po chwili Lisowie odeszli do swojej izby, lecz pan Władysław natychmiast powrócił i podchodząc do doktora Haaze szepnął do niego:
— Doktorze, a proszę nie zapomnieć o Romanie Wasinie... On też ratował pana na tym przeklętym trzęsawisku... Roman Wasin... Roman Wasin, zbiegły katorżnik z więzienia w Akatuju.
Haaze wytrzeszczył oczy i kiwnął głową.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.