Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Prośba o rękę.

Tak, jak spodziewał się Justyn, jego ukochana Mina odjechała z pensji i wracała do domu bez najmniejszego cienia żalu. Była ona wprawdzie niespokojną nieco, jak się jej arystokratycznej przyjaciółce wyda wjazd na przedmieście św. Jakóba, dziedziniec farmaceuty, ciemne wnijście do mieszkania i wszystkie te cechy, jeśli nie nędzy, to przynajmniej ubóstwa, którego ona nie spostrzegła, aż dopiero wtedy, gdy pomyślała, że ktoś inny może to widzieć.
Podróż wydała się wszystkim krótką, mianowicie Minie, która nawet nie zwracała na to uwagi, że jedzie.
Z ręką w ręku Justyna, z głową raz opartą o róg powozu, to pochyloną na ramieniu młodzieńca, snuła marzenia, jakie snują się tylko pomiędzy piętnastym a ośmnastym rokiem życia.
Przyjechali około godziny dziewiątej wieczór.
Pomimo ciekawości, mieszkańcy przedmieścia nie mogli dotrwać aż do tak późnej godziny. Około siódmej, każdy, według mniejszej lub większej wytrwałości, wrócił do domu i ostatnie drzwi zamknęły się, kiedy usłyszano niezwykły huk powozu, zatrzymujący się przy domu aptekarza.
Aptekarz, który jeszcze nie spał, zaledwie usłyszał, otworzył drzwi i poznając swych lokatorów, oddał klucz panu Millerowi, oznajmiając, że ksiądz, na którego oczekiwał, nie przybył.
— Co za ksiądz? zapytała Mina.
— Jeden z moich przyjaciół, odpowiedział pan Miller, kłamiąc może pierwszy raz w życiu, ale w dobrej intencji.
Odprawiono powóz, a płacąc woźnicy, pan Miller rzekł mu pocichu te słowa:
— Bądź tu jutro, punkt o godzinie dziesiątej.
— Będę, wielmożny panie, odpowiedział woźnica.
— Zamawiasz powóz, kochany ojcze Millerze? zapytała Mina.
— Tak, moje dziecię; chcę się jutro trochę z tobą przejechać.
— A ty, czy także pojedziesz, bracie Justynie? pytała dalej Mina.
— A jakże! zawołał Justyn.
— O, co za szczęście! rzekła Mina.
I cała w podskokach wbiegła do domu, witając każdy sprzęt w mieszkaniu na ulicy św. Jakóba, tak, jak żegnała się z każdym sprzętem w zakładzie Wersalskim.
Tego wieczora położyli się spać dopiero o północy; zadziwiająca rzecz! pani Corby była na nogach aż do tej godziny, co za pamięci Miny, a nawet Millera, nigdy się jeszcze nie zdarzyło.
O północy rozeszli się.
Justyn złożył na czole dziewczęcia ostatni pocałunek braterski; pocałunek jutrzejszy miał być małżeńskim.
Dwaj mężczyźni zeszli do pokoju Justyna i rozmawiali jeszcze z godzinę.
Następnie Miller odszedł.
Justyn po bezsennej prawie nocy, o szóstej zrana był już na nogach. Czas dłużył mu się okrutnie. Chodził po pokoju, wyglądał na ulicę, nareszcie wrócił i zaczął się ubierać, na czem zeszła mu z godzina czasu. Włożył lakierowane ciżemki, spodnie i frak czarny, kamizelkę i krawat biały. Około ósmej usłyszał szelest nad głową.
Dwie panny wstawały.
Za zbudzeniem się Miny, rozpocząć się miały niespodzianki ułożone na dzień dzisiejszy.
Kiedy młoda dziewica zaczęła się ubierać, Celestyna wyszła, ażeby z pokoju nowożeńców przynieść strój biały, prócz wieńca pomarańczowego.
Naraz, odwracając się, Mina spostrzegła rozłożone na łóżku: spódniczkę białą, suknię muślinową oszytą koronkami i pończochy jedwabne. Przy łóżku stały białe trzewiki atłasowe. Mina na wszystkie te przedmioty patrzyła ze zdziwieniem.
— Dla kogo to? zapytała.
— Dla ciebie, siostrzyczko, odpowiedziała Cesia.
— Czy ja mam dziś może udać się na kwestę? zapytała Mina z uśmiechem.
— Nie, na ślub.
Mina spojrzała na Celestynę zdumionemi oczyma.
— A któż to się żeni? zapytała.
— To tajemnica.
— Tajemnica?
— Tak.
— O! powiedz mi, Celestyno, mówiła Mina ślicznemi rączkami pieszcząc lica starej panny.
— Zapytasz się Justyna, odrzekła.
— O, Justyna! zawołało dziewczę, jakżem go też dawno nie widziała? Gdzie on jest?
— Czeka aż się ubierzesz.
— O! to się ubiorę czemprędzej. Pomóż mi, Celestyno, pomóż mi!
I Mina z pomocą Celestyny, ubrała się bardzo prędko.
— Otóż jestem ubrana, rzekła Mina. Gdzie Justyn?
— Pójdź, odpowiedziała Celestyna.
Ażeby wyjść, trzeba było przejść przez pokój pani Corby.
Ślepa posłyszała krok Miny. Wreszcie zaledwie drzwi się otworzyły, już Mina była w jej objęciach. Pani Corby całując dotknęła jej głowy, zdawała się szukać czegoś na niej. Tego czegoś nie było.
— Jeszcze się nie widziała z Justynem? zapytała matka.
— Nie, Justyn czeka na nią.
— To idź-że! odpowiedziała pani Corby, są chwile, w których oczekiwanie wydaje się tak długiem!
Celestyna otworzyła drzwi; Mina chciała schodzić na dół.
— Nie, rzekła Celestyna, tędy.
Otworzyła drzwi naprzeciwko. Były to drzwi od tego pięknego pokoju małżeńskiego, który opisaliśmy. Justyn stał na środku, trzymając w ręku to, czego brakowało do stroju Miny, czego pani Corby szukała na czole sieroty: wieniec z kwiatów pomarańczowych.
Mina zrozumiała wszystko. Wydała okrzyk radości, zbladła, wyciągnęła ręce, jakby szukając podpory. Justyn postąpił i przyjął ją w swe objęcia. Potem dotykająe ustami ust Miny, złożył na głowie wieniec pomarańczowy. W tym to niemym pocałunku zawarła się prośba Justyna o rękę Miny i jej przyzwalająca odpowiedź.
W pięć minut Mina była u nóg pani Corby, która na ten raz, dotykając głowy dziewczęcia i znajdując na niej to, czego daremnie szukała przed dziesięciu minutami, podniosła drżącą rękę i rzekła:
— W imię całego szczęścia, jakiem ci winna, bądź błogosławioną, córko moja!
W tej chwili trzy osoby zjawiły się we drzwiach. Nasamprzód pani Desmarets i panna Zuzanna de Valgeneuse; potem za niemi pokazała się głowa sędziwego nauczyciela, który wspinał się na palce, ażeby zobaczyć, jak rzeczy stoją.
Naraz dobry pan Miller uczuł się ujętym w pół i prawie zduszonym. Było to przywitanie Justyna.
— I cóż, zapytał poczciwy pedagog.
— Ona mnie kocha, zawołał Justyn.
— Jak siostra? zapytał Miller śmiejąc się.
— Jak siostra, jak narzeczona, jak kobieta, jak małżonka! Ona kocha mnie, dobry panie Millerze, o! jestem najszczęśliwszym z ludzi!
Justyn miał słuszność: w tej chwili doszedł on do kulminacyjnego punktu, który tak rzadko osiągają ludzie. Doszedł do szczytu szczęścia.
Tymczasem, mały groom ubrany w czarny surdut, w białe spodnie, w butach z wyłogami, w kapeluszu z czarnym galonem i z czarną kokardą, torując sobie drogę między aktorami tej sceny, zmierzał do panny Zuzanny de Valgeneuse, oddając jej mały zwitek papieru i ołówek.
— Od pana Loredana, rzekł, po angielsku, ma być odpowiedź.
Zuzanna rozwinęła papier, i nie zobaczyła na niem nic, tylko wielki znak zapytania. Zrozumiała. Pod znakiem zapytania napisała te kilka wierszy:
„Żenią się! Ona idzie za tego samego niezgrabiasza bakałarza! Pożegnaj się ze swą miłością!... co ci nie przeszkodzi wziąć ją później na swe usługi.

Z. de V.“

— Masz, Dick, zanieś to swemu panu, rzekła, to jest odpowiedź.
Justyn widział wszystko, ale niczego się nie domyślił; jednakże jakieś przeczucie nieznanego nieszczęścia, przeszło go jak dreszcz zimny. Poszedł do okna, by zobaczyć komu będzie oddany ten bilet.
Jakiś przystojny i wykwintny młodzieniec czekał w powozie. Był to zapewne Loredan de Valgeneuse. Usłyszawszy krok groom a odwrócił się, Justyn twarz jego zobaczył. Był to ten sam młodzieniec, który w dzień Bożego Ciała patrzył na Minę w tak dziwny sposób, że Justyn uczuł pierwsze żądło zazdrości, kłujące go w serce.
Mały groom oddał bilet panu, który przeczytawszy dał znak, ażeby usiadł na miejscu swem obok stangreta. Chłopak jeszcze nie usiadł, kiedy powóz popędził cwałem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.