Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Proboszcz z Bouillé.

Podczas, gdy te wydarzenia miały miejsce w małym domu na przedmieściu św. Jakóba, jakiś czcigodny siedmdziesięcioletni księżyna, dążył ulicą pod górę, pośród objawów ciekawości i uradowania, których daremnie szukał przyczyny.
Mieszkańcy przedmieścia, którzy na słowo aptekarki oczekiwali księdza od wczoraj, zaledwie spostrzegli sutannę i trójgraniasty kapelusz księdza Ducorneta, (było to nazwisko proboszcza z Bouillé), aliści jeden na drugiego zawołali, bliżsi słowem, dalsi giestem: „Ksiądz.“ A ponieważ nie rachowano już na niego po tak długiem oczekiwaniu, przeto widok jego, jakeśmy powiedzieli, sprawił najżywsze wrażenie.
Każdy zbliżał się, otoczono go, szedł jak ze świtą. Że zaś zdawał się spoglądać na lewo i na prawo, jakby dla zorjentowania się w ulicy, przeto jedna z kumoszek kłaniając się, rzekła:
— Dzień dobry jegomości!
— Dzień dobry, dobra niewiasto! odpowiedział czcigodny proboszcz.
A widząc, że jest przy numerze 300 ulicy św. Jakóba, zamiast być przy numerze 20 przedmieścia, szedł dalej.
— Ksiądz proboszcz zapewne na ślub? zapytała kumoszka.
— A tak, odrzekł ksiądz zatrzymując się.
— Na ślub z pod numeru 20? zapytała inna.
— Właśnie! odpowiedział ksiądz. I słysząc pół do dziesiątej bijące na wieży św. Jakóba, szedł dalej.
— Na ślub pana Justyna? zapytała trzecia kumoszka.
— Z panną Miną, której jegomość jesteś opiekunem? dodała czwarta.
Proboszcz patrzał na kumoszki z coraz większem zdumieniem.
— Dajcież raz dobrodziejowi pokój, gadatliwe kwoki! rzekł bednarz obijający wanienkę, widzicie przecie, że się spieszy.
— W istocie, spieszę się, odrzekł ksiądz. Jak też daleko to przedmieście św. Jakóba. Gdybym wiedział, byłbym wziął dorożkę.
— Ależ to już zaraz tu, księże proboszczu; kilka kroków tylko i zakręt.
— O, proszę spojrzeć; to tam, gdzie stoi ten żółty powóz.
— Niedawno, rzekł ktoś inny, stał tam drugi jeszcze powóz odkryty, z jakimś ładnym paniczem we środku, na koźle stangret wypudrowany, a do tego lokaj nie większy jak kos; ale zdaje się ten powóz nie należał do ślubu, bo odjechał.
— Ja nie widzę powozu, rzekł proboszcz zatrzymując się raz jeszcze i spoglądając przez ręce złożone.
— O! bądź jegomość spokojny, nie zbłądzisz a wreszcie my jegomości odprowadzimy aż do drzwi.
— Hej, Babolinie! ruszaj naprzód i powiedz panu Justynowi, ażeby się nie niecierpliwił, ksiądz na którego czeka, przybywa.
Chłopiec, na którego zawołano imieniem Babolina, ten sam, któregośmy już widzieli tu dwa razy, puścił się w górę przedmieścia, wyśpiewując piosenki własnego pomysłu.
Djalog, a nawet trylog szedł dalej.
— Jegomość nigdy nie byłeś u państwa Corby, księże proboszczu?
— Nie, moi dobrzy ludzie, ja nigdy jeszcze nie byłem w Paryżu.
— Proszę! A zkądże to jegomość jesteś?
— Z Bouillé.
— Z Bouillé! A gdzież to leży? odezwał się jakiś głos.
— W departamencie Niższej Sekwany, odpowiedział drugi głos basowy.
— Istotnie w departamencie Niższej Sekwany, rzekł ksiądz Ducornet. Piękna to miejscowość, powszechnie ją zwą Wersalem Roueńskim.
— O! teraz oni mieszkają bardzo porządnie, doprawdy!
— A nadewszystko dobrze są zagospodarowani... Od trzech tygodni wciąż zwożą do nich coraz to nowe sprzęty.
— A takie piękne, że sam Karol X-ty nie ma piękniejszych w Touileriach.
— Więc ten zacny pan Justyn ma się widać dobrze?
— O! wcale nie opływa jak pączek w maśle!
— Jeżeli tak, to jakżeż on może to czynić?...
— Niektórzy ludzie wydają wszystko co mają, a drudzy i to czego nie mają, odezwał się jakiś perukarz.
— Ej, ej! będziesz ty może obgadywał biednego bakałarza dlatego, że się nie fryzuje i że sam się goli?
— O! pięknie się też goli! przed trzema tygodniami brodę miał na cal zarosłą.
— To i cóż! zawołał jakiś ulicznik, przyjaciel Babolina, broda jego do niego należy, więc wolno mu z nią robić, co mu się podoba, nikt nie ma prawa mu wzbraniać. A choćby na niej i rzepę siał, co komu do tego?
— Oho! odezwał się ksiądz, widzę żółty fiakr.
— Spodziewam się, że go jegomość widzi, odrzekł ulicznik, toć on taki ogromny, jak kadłub wieloryba w Ogrodzie Botanicznym; tylko, suciej malowany.
— Proszę się spieszyć, księże proboszczu, rzekł Babolin, który dopełnił już swego posłannictwa, na jegomości już tylko czekają.
— Ha! skoro na mnie tylko czekają, ozwał się proboszcz, to idę.
I poczciwy ksiądz, uczyniwszy pewne wysilenie, w przeciągu pięciu minut znalazł się rzeczywiście obok żółtego fiakra, naprzeciwko drzwi wchodowych.
— Niech tam będzie jak chce, mówił on do siebie, ten Paryż, zawsze to większe niż Bouillé, a nawet niż Rouen.
Justyn i Mina czekali go u drzwi.
Widząc tę młodą i piękną parę, ksiądz zatrzymał się i uśmiechnął.
— A! zawołał, w istocie, dobry mój Boże, Ty ich stworzyłeś jedno dla drugiego.
Mina podbiegła i skoczyła mu na szyję, jak w czasach, gdy poczciwy ksiądz przychodził odwiedzać matkę Boivin, a kiedy ona miała lat ośm.
Ucałował ją, a potem odsunął od siebie, by się jej przypatrzeć.
W tej pięknej dziewicy, która niedługo stać się miała kobietą, byłby nigdy nie poznał dziewczynki, którą przed sześciu laty wyprawił do Paryża w białej sukience z niebieskim paskiem. Ale poznał ją po czułem uściśnieniu.
Brakowało jeszcze pięciu minut do odjazdu do kościoła.
— Prosimy na górę, księże proboszczu! odezwali się razem Justyn i Mina.
Proboszcz wszedł. Wprowadzono go do małżeńskiego pokoju, w którym znajdowali się: matka Corby, siostra Celestyna, pani Desmarets, panna Zuzanna de Valgeneuse i stary profesor.
— Oto jest nasz proboszcz z Bouillé, mamo Corby, rzekła Mina, ksiądz Ducornet.
— Tak, tak, odrzekł proboszcz cały przejęty radością, ksiądz Ducornet, który przynosi z sobą posag swej wychowanki.
— Jakto, posag wychowanki?
— Tak jest! Wyobraźcie sobie, że oto przed trzema dniami otrzymuję przesyłkę z pieczęcią pocztową niemiecką, a w niej przekaz dziesięciu tysięcy ośmiuset franków na pp. Leclerc i Louis, bankierów w Rouen.
— I cóż więcej? zapytał Justyn zmienionym głosem.
— Czekajcie! muszę iść porządkiem. Otwieram nasamprzód przekaz, więc o przekazie i mówić wam będę nasamprzód.
— Dobrze, słuchamy.
Pani Corby widocznie zbladła.
Inne osoby zdawały się względnie zajęte opowiadaniem proboszcza zaledwie zaczętem, ale nikt nie wyłączając nawet Miny, nie widział w niem tego, co już się może zaczynało ukazywać Justynowi i matce.
— Z przekazem był list, mówił dalej proboszcz.
— List? wyrzekł z cicha Justyn.
— List? powtórzyła pani Corby.
— A! a! list, odezwał się profesor, niemniej wzruszony, jak pani Corby i Justyn.
— List, który oto jest.
Proboszcz rozwinął list, który istotnie miał na sobie pieczęć obcą, i czytał:

„Kochany mój proboszczu!

„Z powodu dalekiej podróży, jaką odbyłem do Indji, przerwały się moje stosunki z Francją, i ztąd też od dziewięciu lat nie otrzymałeś żadnej odemnie wiadomości. Ale ja znam ciebie, znam zacną panią Boivin, której powierzyłem moje dziecko: Mina z tego powodu cierpieć nie będzie.
„Dziś, za powrotem do Europy, zatrzymany w Wiedniu pilnemi interesami, które jeszcze czas jakiś potrwać mogą, spieszę przesłać ci wekslem domu Arnstein i Eskeles na dom Leclerc i Louis w Rouen, sumę 10,800 franków, z którą względem ciebie zaległem.
„Odtąd otrzymywać będziesz regularnie aż do mego powrotu, którego daty nie mogę ci oznaczyć, po tysiąc dwieście franków przyobiecanych za utrzymanie mej córki.

Ojciec Miny.
Wiedeń, 24 stycznia 1817 roku.“

Na te ostatnie słowa, Mina zawołała klaszcząc w ręce:
— O! co za szczęście, Justynie! ojciec żyje jeszcze!
A Justyn spojrzawszy na matkę i widząc ją bladą jak śmierć, wydał okrzyk.
— Matko! matko!
Ślepa powstała i przyszła do syna z wyciągniętemi rękami; kierowała się jego głosem.
— Ty rozumiesz, prawda, mój synu? rzekła głosem stanowczym, ty rozumiesz?...
Justyn, nie odpowiadając, zaszlochał.
Mina patrzyła na tę osobliwą scenę, nic jej nie rozumiejąc.
— Co ci jest, mamo Corby? zapytała, co tobie jest, Justynie?
— Wszak ty rozumiesz, biedny mój synu; ty rozumiesz, że mogłeś zaślubić Minę ubogą i osieroconą...
— O mój Boże! zawołała Mina, zaczynając się domyślać...
— Ale rozumiesz także, iż nie możesz zaślubić Miny bogatej i zależnej od ojca...
— Matko! matko! zawołał Justyn, miej litość nademną!
— Byłaby to kradzież, mój synu! odezwała się ślepa podnosząc rękę do nieba, jak gdyby powołując się na świadectwo Boga; a jeśli powątpiewasz o tem, odwołuję się do wszystkich uczciwych ludzi jacy tu są, a są tu zacni tylko ludzie, spodziewam się.
Justyn zsunął się do kolan matki.
— A! zrozumiałeś mnie, mówiła dalej ślepa, skoro upadłeś przy mnie na kolana! Potem, rozciągając nad nim ręce, i podnosząc głowę, jak gdyby widzieć mogła niebo: — Synu mój, rzekła, błogosławię cię na boleść, tak jak cię błogosławiłam na radość; i będę, spodziewam się, twoją ukochaną matką w niedoli, jak byłabym w szczęściu.
— O! moja matko! zawołał Justyn, z tobą, z twoją pomocą, z twojem męztwem, uczynię to wszystko; ale bez ciebie, o! bez ciebie, zdaje mi się, że stałbym się człowiekiem nieuczciwym!
— Dobrze, mój synu... Podaj mi rękę, Celestyno.
Celestyna zbliżyła się.
— Odprowadź mnie do krzesła, moje dziecko, rzekła z cicha, czuję, że mi sił brakuje.
— Co to znaczy, mój Boże! co to znaczy? zapytała Mina.
— To znaczy... to znaczy, Mino, rzekł Justyn wybuchając łzami, że dopóki ojciec twój nie udzieli zezwolenia, a zapewne nie udzieli go nigdy!... dopóty nie możemy być sobie niczem innem, tylko bratem i siostrą.
Mina wydała okrzyk.
— O! odezwała się, jakiem prawem ojciec mój, który opuścił mnie od lat szesnastu, odbiera mnie dziś? Niech zatrzyma swe pieniądze, niech mi zostawi szczęście, niech mi zostawi mego drogiego Justyna, nie jako brata, ale... przebacz mi, mój Boże! jako małżonka!... Justynie, Justynie! Justynie, mój najukochańszy! pójdź do mnie! nie opuszczaj mnie!
I dziewica z ostatnim okrzykiem boleści, padła zemdlona w objęcia Justyna.
W godzinę potem, Mina odjechała do Wersalu, cała zapłakana, jedną rękę trzymając w ręku swej przyjaciółki Zuzanny, a głowę opierając na ramieniu pani Desmarets.
Przed wejściem do powozu, Zuzanna miała czas napisać ołówkiem i dać posłańcowi mały bilecik w tych słowach:
„Małżeństwo spełzło! Zdaje się, że Mina jest bogatą i córką nie byle kogo. Wracamy do Wersalu z piękną zbolałą.

Z. de. V.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.