Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Zbolała, jak piękna Zuzanna de Valgeneuse nazwała swą przyjaciółkę, zostawiła za sobą serce niemniej zbolałe jak swoje.
Było to serce Justyna.
Mylimy się; powinniśmy byli powiedzieć: serca. Były to serca: Justyna, matki, dobrego profesora, siostry Celestyny i proboszcza z Bouillé, który nie wiedział, jakie złe wyrządził i który w prostocie ducha miał się za posłannika radości, kiedy przeciwnie, stał się posłannikiem boleści.
Ale osobą, która wycierpiała najwięcej, bo cierpiała za siebie i za syna, była matka. Ona, tak silna zrazu, znękaną była na końcu. Przed pożegnaniem, nie rzekłszy słowa, żadnego nie wydawszy okrzyku, nie uroniwszy łzy, zemdlała.
Żadne z tych nieszczęśliwych egoistów zemdlenia jej, nie spostrzegło.
Kto spostrzegł jej stan, gdyż zdawało mu się, że część serca jego zamiera, to Justyn.
— Matko moja! matko! zawołał; pójdźcie też, zobaczcie, co się z matką dzieje!
Rzucono się ku ślepej, u kolan której padł Justyn, obejmując ją rękami.
Twarz jej stała się woskową; ręce zimne były jak marmur; usta fioletowe. Oto ostatnia nadzieja jej starych lat umarła.
Co było strasznego w tem wszystkiem, to, że nie było sposobu złożenia winy na nikogo, oskarżania nikogo. Wszyscy mieli najlepsze zamiary, nawet biedny proboszcz z Bouillé. Była to fatalność i koniec.
Ktoś pobiegł do aptekarza, który przysłał soli otrzeźwiających. Pani Corby przyszła do siebie.
Pierwszą rzeczą, którą biedna ślepa uczuła, był syn pocieszający ją, on, który sam tak potrzebował pociechy! Ale nie pomniał na swój ból, gdy ktoś cierpiał koło niego, a nadewszystko gdy była to matka. Pozostał więc przy pani Corby nie tylko póki nie przyszła do siebie, ale póki nie położyła się do łóżka.
Wtedy, rozumiejąc, że syn sam potrzebował się wypłakać i czując, że przy niej płakać nie śmie, by jej nie doprowadzić do rozpaczy; wymogła by odszedł do siebie.
Justyn udał się do swego pokoiku. Jednę tylko rzecz zabrał z pierwszego piętra, to jest wieniec z kwiatów pomarańczowych, który Mina, opuszczając go, zerwała z głowy i rzuciła mu.
Poczciwy profesor szedł z nim.
Co się tyczy proboszcza z Bouillé, ten nie miał już co robić w Paryżu; o szóstej godzinie wieczór udał się drogą do Rouen, zabierając przeklęte pieniądze, które zrządziły tak wielkie nieszczęście.
Podczas, gdy oddalał się od wielkiego Babilonu, w którym niebawem rozwinie się nasz dramat, Justyn i jego profesor zeszli do komnaty uczniów, którym dano rekreację, z powodu mającej się odbyć wielkiej uroczystości, a zarazem z powodu poniedziałku zapustnego, który trafem tego roku przypadł na początku lutego.
Ponura twarz ucznia przejmowała Millera głębokim bólem. W nadziei, że go rozerwie, zaczął przypominać Justynowi wszystkie dawne wydarzenia szkolne, aż do chwili spotkania się z dziewczynką. Tu chciał się zatrzymać, ale Justyn znów z kolei zaczął opowiadać bardzo szczegółowo, dzień po dniu, to życie rozkoszne, jakie prowadził od sześciu lat.
— Byliśmy zbyt szczęśliwi, mówił, liczne przeczucia ostrzegały mnie, bym się przygotował, prędzej lub później, drogo opłacić to zwycięztwo, jakie odniosłem nad moją złą dolą. Przez sześć lat cieszyłem się szczęściem niewymownem; to prawie szósta części życia; niewielu ludzi może powiedzieć toż samo. Zapomniałem radości tych sześciu lat; zapomnę nieszczęścia tak jak zapomniałem radości; radość i boleść stopią się kiedyś w szarej barwie przeszłości. Nie bądź więc niespokojny o mnie, drogi mój mistrzu; nie sądź mnie nigdy zdolnym do jakiego złego zamiaru. Czyż ja wreszcie należę do siebie? Czyż nie należę do mojej dobrej matki, do mojej biednej siostry? Nie, nie, drogi mistrzu, moje postanowienie jest niecofnione; walczyłem przeciw nędzy, walczyć będę przeciw boleści. Pozwól, niech się przez kilka dni rana moja zabliźni: pozwól nade wszystko, ażebym pozostał sam. Jest w samotności dla serc zrezygnowanych religia nieznana; rezygnacja, kochany mistrzu, to siła słabych; zobaczysz mnie powracającego silniejszym i doświadczeńszym do walk życiowych!
Stary mistrz wyszedł, zdziwiony, prawie przelękły potęgą rezygnacji tego człowieka, ale całkiem uspokojony o następstwa rozpaczy.
Po odprowadzeniu pana Millera aż do drzwi, Justyn wrócił do swego pokoju i przechadzał się zwolna z rękami skrzyżowanemi, z głową zwieszoną, rzucając chwilami oczy na strop, jak gdyby chciał zapytywać niebo o słowo zagadki, która zwie się „fatalnością.“
Ze dwa lub trzy razy podszedł do szafy gdzie wiolonczela drzemała w puzdrze. Ale nie otworzył jej nawet. Tego wieczora był jeszcze zbyt słabym. Przechadzał się tak do trzeciej godziny zrana, nie mogąc zapłakać. Boleść jego skamieniała i dusiła go. Rzucił się na łóżko; znużenie zwyciężyło, usnął.
W przeddzień miał takąż samą bezsenność i tak samo usnął w końcu, z tą różnicą, że wtedy radość oczy jego trzymała otworem, a zamknęło je znużenie szczęścia! Szczęściem, nazajutrz był ostatni wtorek, dzień rekreacxji. Był więc wolny i mógł zamknąć się ze swą boleścią, wziąć się z nią za bary, walczyć, usiłować ją zmódz. Walka trwała dzień cały. Ucałowawszy matkę i siostrę, wyszedł równo ze świtem.
Udał się zwiedzić to miejsce, gdzie pięknej czerwcowej nocy, znalazł dziewczynkę śpiącą wśród zboża i kwiatów. Nie było już habru, maków, ani płowych kłosów; ziemia była, jak jego serce, goła, odarta, ścięta mrozem zimowym.
Poszedł przejść się po lesie Meudon, tak wesołym, tak pełnym słońca i zieleni, kiedy przechadzał się po nim z mistrzem swym; dotarł aż do bram Wersalu. Miał tyle siły, że nie zaszedł do zakładu. Na co mu widywać się z biedną dziewczyną? Wrócił do domu o dziesiątej wieczór: zrobił ze siedm mil w ciągu jednego dnia, a nie czuł najmniejszego znużenia.
Matka i siostra oczekiwały go obie niespokojne.
Wrócił z twarzą uśmiechniętą, ucałował je i zszedł do swego pokoju.
Odbyło się to samo co wczoraj. Znowu przechadzał się wolno i smutno; liczył godziny aż do północy. Nareszcie, zatrzymawszy się tak jak wczoraj kilka razy przed szafą gdzie była wiolonczela, zdecydował się otworzyć, dobył instrument z pudła i patrzał z głęboką melancholją.
Dziewczynka, jeżeli sobie przypominamy, przez kaprys dziecinny, odstręczyła go od grania na rzewnym instrumencie.
Widzieliśmy, że dotknął go kilka razy, wydobył, ścisnął między kolanami, upajał się melodją nieobecną, ale nie wydobył ani jednej nuty.
Dzisiaj powracał do niej.
— Byłem niewdzięcznym, rzekł, o! moja, moja stara przyjaciółko! czuła pocieszycielko! Opuściłem cię w dniu radości, wracam do ciebie w dniach niedoli! I ucałował wiolonczelę z uniesieniem. O niewyczerpane źródło pociechy!... mówił dalej, muzyko, ucieczko dusz zbolałych! uczyniłem jak syn marnotrawny, opuściłem cię niegdyś! Boleść mnie przygniotła i wracam do ciebie, ze skrwawionemi nogami, z duszą uciśnioną, a ty wyciągasz do mnie ręce, harmonijna bogini! przyjmujesz mnie z sercem pełnem miłosierdzia i czułości! Wydobył z szafy starą księgę muzyczną, położył ją na pulpicie, otworzył, siadł na wysokim taburecie, ujął wiolonczelę i położył smyczek na strunach. Gdy zagrał, dwie łzy upadły mu z oczu. Wziął smyczek pod lewe ramię, wydobył chustkę, otarł zwolna wilgotne powieki i począł grać ten sam śpiew poważny i melancholijny, który Salvator i Jan Robert usłyszeli na dwie godziny przed rozpoczęciem tego opowiadania.
Wiemy jak Salvator zapukał do drzwi, jak dwóch przyjaciół wprowadził Justyn, jak zapytywali go o przyczynę jego łez, i jak nareszcie, bakałarz zgodził się opowiedzieć im swą historję.
Historję tę dwaj młodzieńcy wysłuchali z wrażeniami bardzo rozmaitemi.
Poeta żywo był poruszony w niektórych miejscach:, scena matki skazującej syna na nieszczęście, by niedozwolić mu spełnić czynu wątpliwego, wycisnęła mu łzy.
Filozof wysłuchał jej do końca, z pozorną nieczułością; tylko na imię panny Zuzanny i pana Loredana de Valgeneuse, zadrżał; rzekłbyś, że on nie pierwszy raz słyszał to nazwisko i wywierało na nim, pod względem moralnym, takie wrażenie, jakie pod względem fizycznym czyni zetknięcie się twardego ciała z raną nie zasklepioną.
— Panie, rzekł Jan Robert, bylibyśmy niegodni usłyszeć twego opowiadania, gdybyśmy człowiekowi takiemu, jak ty, próbowali udzielać czczych pociech. Oto są nasze adresy; jeżeli kiedy potrzebowałbyś dwóch przyjaciół, daj nam pierwszeństwo.
I jednocześnie Jan Robert wydarł kartkę z pugilaresu, napisał na niej dwa nazwiska z dwoma adresami i oddał ją Justynowi.
Justyn wziął i schował do księgi muzycznej. Wiedział, że tam znaleźć ją może codzień. Potem podał obie ręce młodzieńcom.
W chwili gdy te cztery ręce ściskały się, zastukano gwałtownie do drzwi.
Kto mógł stukać o tej porze.
Justyn otworzył drzwi młodym ludziom, przez które ukazał się gość nocny a raczej ranny, gdyż pierwsze promienie dnia już zaczynały świtać.
Stukającym do drzwi był chłopiec czternastoletni, z płowemi włosami wijącemi się w pierścienie, z licem rumianem, w dość lichem ubraniu. Istny ulicznik paryzki, w błękitnej bluzie, w czapce bez daszka, w butach bez obcasów. Podniósł głowę dla zobaczenia, kto mu otwiera.
— A! to pan, panie Salvatorze, rzekł.
— A ty co tu robisz o tej porze, mości Babolinie? zapytał tenże biorąc przyjacielsko ulicznika za kołnierz od bluzy.
— Ja? A to przynoszę do pana Justyna, bakałarza, list, który Brocanta znalazła tej nocy, przechadzając się.
— A propos bakałarza, rzekł Salvator, wszak ty mi przyrzekłeś nauczyć się czytać do 15. marca.
— Więc co, więc co, więc co! mamy dopiero 7. lutego, jeszcze czas.
— Wszak wiesz, że jeśli nie będziesz płynnie czytał 15., to 16go odbieram ci wszystkie książki jakie odemnie dostałeś?
— Czy nawet i te z obrazkami?... O, panie Salvatorze!...
— Wszystkie bez wyjątku!
— Otóż, widzi pan, że ja umiem czytać, rzekł chłopiec.
I rzucając okiem na adres listu, przeczytał: „Do pana Justyna, przedmieście św. Jakóba Nr. 20. Luidora nagrody temu kto mu odda ten list.
Adres i dopisek nakreślone były ołówkiem.
— Nieś prędko chłopcze! rzekł Salvator popychając Babolina w stronę mieszkania bakałarza.
Babolin przebiegł dziedziniec w dwóch susach i wszedł wołając:
— Panie Justynie! panie Justynie! list od panny Miny!...
— Co będziemy robić? zapytał Jan Robert.
— Zostańmy, odpowiedział Salvator, list ten prawdopodobnie oznajmia nowy wypadek, w którym pomoc nasza może się przydać temu poczciwemu młodzieńcowi.
Jeszcze Salvator nie skończył, aliści Justyn ukazał się na progu swego mieszkania, blady jak mara.
— A! panowie jeszcze tu! zawołał, dzięki Bogu! Czytajcie, czytajcie... I podał im list.
Salvator wziął go i przeczytał.
„Uprowadzają mnie gwałtem, unoszą... nie wiem dokąd! Na pomoc Justynie! Ratuj mnie mój bracie, lub pomścij małżonku!
— A co? odezwał się Salvator do Jana Roberta, chciałeś romansu; spodziewam się mój drogi, że go masz!