Mohikanowie paryscy/Tom II/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Trzej młodzieńcy popatrzyli na siebie przez chwilę.
Pierwsza minuta zeszła na zdumieniu; przez drugą, mianowicie Salvator, wrócił do zimnej krwi.
— Spokojności! rzekł, rzecz jest ważna, chodzi o to, ażebyśmy nie postąpili jak dzieci.
— Ależ ją porywają! zawołał Justyn, ona wzywa mnie na ratunek! chce ażebym ją pomścił.
— Ani słowa; dlatego właśnie trzeba wiedzieć, kto ją porywa i dokąd ją uprowadzają.
— A jak się dowiedzieć? mój Boże, mój Boże!
— Wszystkiego dowiedzieć się można z czasem i cierpliwością, mój kochany Justynie. Wszak pewnym jesteś Miny, nieprawdaż?
— Jak siebie samego.
— Otóż tedy bądź spokojny, będzie ona umiała się obronić. Idźmy drogą najkrótszą, kiedy pilno.
— O, tak! zlitujcie się nademną... Zmysły tracę!
Justyn omdlewał na myśl, że Mina zostaje w rękach jakiego uwodziciela i że mogła być narażoną na gwałt fizyczny i moralny.
— Czy jest tu Babolin?
— Jest.
— Wypytajmy go.
— Wypytajmy! powtórzył Justyn.
— W samej rzeczy, rzekł Jan Robert, od tego musimy zacząć.
Wrócili do pokoju bakałarza.
— Nasamprzód, rzekł Salvator, daj luidora temu chłopcu dla matki i trochę drobnych dla niego samego.
Justyn wydobył dwa luidory i dwie sztuki pięciofrankowe z kieszeni i dał je Babolinowi.
Ale Salvator ujął chłopca za rękę w chwili, gdy ją zamykał, otworzył ją siłą a z wielkiem zmartwieniem Babolina wydobył z niej jednego luidora i jednę sztukę pięciofrankową, które oddał Justynowi.
— Schowaj te dwadzieścia pięć franków do kieszeni, rzekł, za godzinę zużytkujesz je. Potem zwracając się do chłopca. Gdzie matka twoja znalazła ten list? zapytał.
— Co? zapytał chłopiec z miną nadąsaną.
— Pytam się, gdzie matka znalazła ten list... któremi szła ulicami.
— A czy ja wiem? Niech się pan jej samej zapyta.
— On ma słuszność, rzekł Salvator, jej trzeba się wypytać, ona zapewne liczy na twoje odwiedziny... Czekajcie! ustawmy dobrze nasze baterje.
— Kieruj pan nami, ja będę posłuszny... Co do mnie, straciłem głowę zupełnie.
— Wszak wiesz, że możesz mną rozporządzać kochany Salvatorze, rzekł Jan Robert.
— Tak i myślę też wyznaczyć ci rolę w tym dramacie.
— Owszem i tak czynną, jak ci się podoba! Doznawałem wzruszeń jako amator, nie mam nic przeciw temu, by ich doświadczyć jako aktor.
— O, panowie, proszę was! rzekł Justyn, uważając za zbyt drogą każdą minutę upływającą.
— Masz słuszność... Otóż to tak trzeba postąpić.
— Słuchamy!
— Ty, panie Justynie, pójdziesz z tym chłopcem do jego matki.
— Jestem gotów.
— Zaczekaj... Ty, panie Janie Robercie, postarasz się o konia i stawisz się z nim na ulicę Triperet Nr. 11.
— Nic łatwiejszego.
— Ja pójdę złożyć zawiadomienie w policji.
— Czy znasz tam kogo?
— Znam człowieka, którego nam potrzeba.
— Dobrze!... a potem?
— Potem przyjdę do was na ulicę Triperet Nr. 11, do matki tego chłopca i tam się ułożymy.
— Chodź, mały, rzekł Justyn.
— Zostaw najprzód słówko dla uspokojenia matki, rzekł Salvator, być może, iż wrócisz bardzo późno, a może i nie wrócisz wcale.
— Słusznie, odpowiedział Justyn, biedna matka! zapomniałem o niej.
I z pośpiechem napisał kilka wierszy na papierze, który zostawił na stole.
Mówił w nim matce nic nie wymieniając, że list, który otrzymał w tej chwili, wymaga całodziennego zajęcia.
— A teraz chodźmy! rzekł.
Trzej młodzieńcy wybiegli z domu; mogło być wpół do siódmej z rana.
— Oto twoja droga, rzekł Salvator, wskazując Justynowi ulicę Urszulinek, a oto twoja, dodał wskazując Janowi Robertowi ulicę Boubre, a oto moja, dokończył udając się ulicą św. Jakóba.
Potem uszedłszy ze trzydzieści kroków, odwrócił się i krzyknął:
— Schadzka na ulicy Triperet Nr. 11.
Idźmy za głównym bohaterem wypadków, które dzieją się w tej chwili.
Kiedy Jan Robert biegnie na ulicę Uniwersytecką, by kazać sobie osiodłać konia, a Salvator śpieszy na policję, Justyn Corby zbliża się ku ulicy Triperet z Babolinem.
Okolica, w której mieściła się ta uliczka, przypominała w roku 1827 Paryż jeszcze z czasów Filipa Augusta. Błotniste ścieki, wijące się koło murów św. Pelagii, nadają temu więzieniu pozór starej fortecy, zbudowanej śród wyspy; ulice zaledwie na ośm do dziesięciu stóp szerokie, zawalone były kupami gnoju i śmieci; nareszcie budynki, w których wegetowali nieszczęśliwi mieszkańcy tej okolicy, podobniejsze były do chałup niż do domów. Przed jednym z takich budynków zatrzymał się Babolin.
— Tutaj, rzekł.
Miejsce to było cuchnące, a wszystkiemi otworami przeglądały zeń brud i nędza. Justyn nie zwrócił nawet na to uwagi.
— Idź naprzód, rzekł.
Babolin wszedł ostro, jako świadom miejscowości. Uszedłszy z dziesięć kroków, Justyn zatrzymał się.
— Gdzie jesteś? rzekł, nic nie widzę.
— Jestem, panie Justynie, odpowiedział ulicznik, zbliżając się do bakałarza, uczep się pan za bluzę.
Justyn uczepił się i krok za krokiem piął się po wysokiej drabinie, noszącej pretensjonalne miano schodów, prowadzących do Brocanty. Przybyli pode drzwi jej psiarni. Mieszkanie Brocanty zdawało się pod każdym względem usprawiedliwiać tę nazwę; gdyż w sionce już słychać było wycie, skowyczenie, pisk i szczekanie jakiego tuzina psów.
— To ja, matko, rzekł Babolin, wsadzając usta w dziurkę od klucza, otwórz, jestem w towarzystwie.
— A cicho! Czyście się powściekały! odezwał się z wnętrza izby głos Brocanty, zwrócony do sfory... Nic a nic nie słychać... Będziesz ty cicho Cezar! Stul pysk Pluton! Ruszajcie precz!
Na ten rozkaz wyrzeczony głosem groźnym, zaległa taka cisza, że można było usłyszeć mysz przesuwającą się w domu, w którym zkądinąd zapewne na myszach nie zbywało.
— Teraz możesz wejść, ty i twoje towarzystwo, rzekł głos.
— A to jak?
— Pchnij tylko drzwi; nie zamknięte na zasuwkę.
— To co innego.
Babolin nacisnąwszy klamkę otworzył drzwi, wpuszczając nieszczęśliwego Justyna i ukazał mu widok, który nie będąc jednym z najpoetyczniejszych, zasługuje wszakże na opis szczegółowy.
Wyobraźmy sobie rodzaj skrytki, podzielonej wzdłuż i wszerz dwoma skrzyżowanemi balami, przeznaczonemi snadź do podtrzymywania poddasza, z którego zrobiono izbę. Był nad tem pułap, złożony z krokwi, służących za podstawę dachówkom szczytowym, przez szczeliny których można było raczyć wzrok pierwszemi połyskami dnia. W niektórych miejscach szczerby w dachu były tak groźne, że nie ulegało wątpliwości, iż całe pokrycie runie przy pierwszym burzliwym wietrze. Wyobraźmy sobie nadto ściany szare i wilgotne, wzdłuż których wyciągały się samotne pająki, spozierające na mrowie owadów wszelkiego gatunku, a zrozumiemy wrażenie wstrętu, jaki przejąłby każdego człowieka stającego w miejscu podobnem, bez tak silnie wyczerpującego w duszy uczucia, jakiem było w tej chwili uczucie Justyna.
Z tuzin psów: brytany, kundle, szpice, warczały w jednym z zakątków poddasza, zbite razem w starem pudle, które wygodnie mogłoby ich pomieścić, lecz tylko połowę.
Na przecięciu dwóch bali spoczywała wrona bijąca skrzydłami, na znak zapewne radości przy psim koncercie.
Siedząc na stołeczku, plecami oparta o bal, który niby filar, podtrzymywał całą tę chwiejącą się budowę, otoczoną kupą gałganów wszelkiej barwy, sterczących przy ścianie aż do wysokości trzech lub czterech stóp, kobieta z pozoru około pięćdziesięcioletnia, wysoka, chuda, koścista, wynędzniała jak klacz powozowa, trzymała między kolanami klęczącą dziewczynę, której rozczesywała długie, czarne włosy, ze staraniem oznaczającem u starej cyganki, albo wielkie dla dziewczyny uczucie, albo wielkie dla jej pięknych włosów uszanowanie.
Scena ta, której nie zbywało na malowniczości, z powodu mianowicie typowego przeciwieństwa składających ją postaci, oświecona była lampą łojową.
Klęcząca dziewica za całe ubranie miała długą koszulę z surowego płótna. Koszula ta przybierała kształt bluzy, była bowiem ściśnięta w pasie rodzajem bawełnianego sznura, barwy szarej i wiśniowej, w końcach którego wisiały dwie grube żołędzie podobne do tych, co służą do firanek. Szyja i piersi dziewczyny okryte były szarfą wełnianą wiśniową, podartą, która jednak licowała z ciemną barwą sznura, o ile wełna może licować z bawełną.
Nogi jej skrzyżowane, na których spoczywała, były nagie. Były to prześliczne nogi księżniczki, andaluzjanki lub cyganki.
Twarz jej miała tę chorobliwą bladość biednych kwiatków, więdniejących wśród naszych przedmieść; rysy jej były dziwnie czyste i regularne; ale wychudłe kontury cierpiącej twarzyczki, budziły podziw i litość...
Choćbyśmy mieli przerwać na chwilę naszą akcję, której zkądinąd dzieje Justyna i Miny są tylko jednym epizodem, opowiedzmy od razu to, co wiadomem było o tej tajemniczej i poetycznej istotce.
Odnajdziemy Babolina z bakałarzem na progu drzwi, gdzieśmy ich zostawili.