Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XIV Cały tekst |
Indeks stron |
Petrus wstał i zadzwonił.
Służący wszedł.
— Niech założą konia, rzekł, wyjadę przed śniadaniem.
Potem zaczął się ubierać.
O ósmej dano mu znać, że faeton czeka.
— Jesteś u siebie, ojcze, rzekł Petrus do kapitaną: sypialnia, pracownia, buduar są do twego rozporządzenia.
— Ho! ho! nawet pracownia? rzekł kapitan.
— Nadewszystko pracownia. Tyleż przynajmniej ci się należy, ażebyś popatrzył na te biurka, porcelany i obrazy, któreś mi ocalił.
— To poproszę cię, o ile ci to nie będzie natrętnem, ażebyś mnie trzymał w pracowni.
— Owszem... wyjąwszy, jak mówiłem...
— Podczas posiedzenia. Zgoda!
— Zgoda; dziękuję. Otóż, począwszy od niedzieli, będę miał do zrobienia portret, który mi zajmie ze dwadzieścia posiedzeń.
— Ho! ho! czy to jaki dygnitarz państwa?
— Nie, dziewczynka. I udając największą obojętność: Młodsza córka marszałka Lamothe-Houdan, dodał.
— Aha!
— Siostra hrabiny Rappt.
— Nie znam! odpowiedział kapitan. A masz tu książki?
— I tu i na dole. Wczoraj widziałem cię, ojcze, trzymającego w ręku Lafontaina.
— Prawda, to mój ulubiony bajkopis.
Petrus skłonił się ojcu chrzestnemu i wybiegł z mieszkania.
Kapitan stał na miejscu, dopóki nie usłyszał turkotu odjeżdżającego faetonu. Wtedy podniósł głowę i wstrząsnąwszy nią, zapuścił obie ręce w kieszenie i nucąc, przeszedł z sypialni do pracowni.
Tam, jak przystało na prawdziwego amatora, oglądał każdy sprzęt ze szczególną uwagą. Otworzył wszystkie szuflady starego biurka z czasów Ludwika XV. i zmierzył je czy czasem nie mają podwójnego dnia. Szyfonierka z drzewa różanego uległa temuż samemu poszukiwaniu, a ponieważ kapitan zdawał się bardzo zręcznym w odkrywaniu tajemnic, przeto nacisnąwszy tę szyfonierkę w pewien sposób z pod spodu, wysunął z jej podstawy szufladkę całkiem niewidzialną, tak niewidzialną, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, ani kupiec co ją sprzedał Petrusowi, ani nawet sam Petrus nie podejrzewali jej istnienia.
Szuflada ta zawierała papiery i listy.
Papiery składały się z rulonów i asygnat.
Było ich na jakie pięćkroć sto tysięcy franków, a mogły ważyć półtora funta.
Listy przedstawiały korespondencję polityczną z datą od 1793 do 1798 roku.
Zdaje się, że kapitan miał największą pogardę do papierów i listów z datą rewolucyjną; bo przekonawszy się o identyczności jednych i drugich, kopnął szufladkę nogą tak zręcznie, że zamknęła się i nie otworzyła może jak w piętnaście lat później, tak jak i obecnie.
Ale sprzętem, na który kapitan szczególniejszą zwrócił uwagę, było biurko, w którym Petrus zamykał listy Reginy.
Listy te, jak powiedzieliśmy, złożone były w szkatułce żelaznej, prześlicznym graciku z czasów Ludwika XIII.
Szkatułka ta była przymocowaną wewnątrz do biurka i nie można jej było odjąć; dobra ostrożność na wypadek gdyby jakiego amatora skusiło to arcydzieło ślusarstwa.
Kapitan był snać wielkim zwolennikiem tego rodzaju cacek, gdyż usiłując ją podnieść (zapewne żeby zbliżyć do światła) i przekonawszy się, że jest nieporuszalną, wybadał jej części, a głównie zamek z największą starannością.
Czynność ta zajęła go aż do chwili, gdy usłyszał featon Petrusa, zatrzymujący się przed domem.
Żywo wtedy zamknął biurko, wziął pierwszą lepszą, książkę z bibljoteki i zagłębił się w kozetce.
Petrus wracał w najlepszem usposobieniu; był u swych dostawców i dał każdemu coś na rachunek; a każdy żałował, że pan wicehrabia Herbel sam trudzi się z przynoszeniem pieniędzy, po które możnaby przecież przyjść do pana wicehrabiego, tembardziej, że dług jego nie pilny.
Kilku ośmieliło się napomknąć o owej sprzedaży, o której coś zasłyszeli; ale Petrus rumieniąc się lekko, odparł, że jest w tem coś prawdy, że miał przez chwilę zamiar odnowić umeblowanie, ale w chwili rozstania się z niem, uczuł żal podobny do wyrzutu, jakby za staremi przyjaciółmi.
Unoszono się nad dobrem sercem pana wicehrabiego i dopraszano się o zaszczyt służenia w razie nowych nabytków.
Petrus przyniósł z sobą jeszcze ze trzy tysiące franków i otworzył sobie nowy kredyt na cztery miesiące.
Za trzy lub cztery miesiące może zarobić czterdzieści tysięcy franków.
Dziwna potęga pieniędzy!
Dzięki plikowi biletów, które widziano u niego w ręku, mógł teraz nakupić sprzętów na sto tysięcy franków i na trzy lata kredytu; z próżnemi rękami, nie otrzymałby kredytu ani na dwa tygodnie na to, co już kupił.
Młodzieniec podał obie ręce kapitanowi, miał serce przepełnione radością i ostatnie jego skrupuły umilkły.
Kapitan zdawał się wychodzić z głębokiego zamyślenia, i na wszystko co mógł mu powiedzieć syn chrzestny, odpowiadał tylko:
— O której godzinie jadacie tu śniadanie?
— O którejbądź, ojcze kochany, odpowiedział Petrus.
— To chodźmy na śniadanie.
Ale Petrus miał przedtem jeszcze o coś się zapytać. Zadzwonił na służącego.
Jan wszedł.
Petrus zamienił z nim spojrzenie.
Jan dał znak potwierdzający.
— A więc cóż? zapytał Petrus.
Jan wskazał okiem na marynarza.
— Nic nie szkodzi, rzekł Petrus, daj, daj!
Jan podszedł do pana i z małego skórzanego pugilaresika, który snać umyślnie był na to przeznaczony, wydobył liścik zalotnie złożony.
Petrus porwał go chciwie, odpieczętował i czytał. Potem wydobył z kieszeni pugilares podobny, wyjął zeń list zapewne wczorajszy, zastąpił go odebranym obecnie, poszedł do biurka, otworzył kluczykiem zawieszonym na szyi żelazną szkatułkę, włożył list, wprzód go pocałowawszy. Starannie zamknął szkatułkę i zwrócił się do kapitana, który patrzył na wszystko z największą bacznością:
— Teraz, ojcze, rzekł, jeżeli chcesz na śniadanie...
— O dziesiątej chcę zawsze, odrzekł tenże.
— Więc faeton czeka na dole i ta z kolei ofiaruję ci studenckie śniadanie w kawiarni Odeonu.
— U Risbecqua? odrzekł marynarz.
— Aha! znajomy?
— Mój drogi, dwie rzeczy, którem ja najgruntowniej studjował, to restauratorów i filozofów, a dam ci tego dowód, sam na ten raz zarządzając śniadanie.
Wsiedli do powozu i pojechali do Risbecqua.
∗
∗ ∗ |
Przez ten czas odźwierny Petrusa odprawiał mnóstwo zasmuconych amatorów, mówiąc, że pan się cofnął i sprzedaży zaniechał.