Mohikanowie paryscy/Tom XIV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM XIV.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Sen Petrusa.

Wróciwszy do domu, Petrus ciekawy był dowiedzieć się, jak gość jego się urządził.
Lekko zapukał do drzwi, nie chcąc kapitana, gdyby spał, wybijać ze snu, ale prawdopodobnie nie spał, lub bardzo lekko, bo zaledwie dotknął drzwi, odezwał się z po za nich silny głos basowy:
— Proszę!
Berthaut był już w łóżku, z głową owiniętą w fular. Środek ten przedsiębrany był zapewne dla nadania włosom i brodzie gładkości. Trzymał w ręku wyjętą z bibijoteczki książkę, którą zdawał się rozkoszować.
Petrus ukradkiem spojrzał na książkę, aby nabrać wyobrażenia o literackich gustach swego chrzestnego ojca i przekonać się w jakiej szkole, nowej czy starej, więcej gustuje.
Piotr Berthaut czytał bajki Lafontainea.
— Aha! już w łóżku? rzekł Petrus.
— O! tak, jak widzisz.
— Czy wygodne łóżko?
— Nie.
— Czemu?
— My, stare wilki morskie, nawykli jesteśmy do sypiania twardo: to znaczy, mój chłopcze, że może mi tu będzie nazbyt puszysto, ale mniejsza o to, przyzwyczaję się. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, nawet do dobrego.
Petrus zauważył w duchu, że jego chrzestny ojciec może zanadto często używa wyrażenia: „my, wilki morskie.“ Lecz ponieważ w rozmowie Piotr Berthaut jak widzieliśmy, był bardzo wstrzemięźliwy pod względem wyrażeń morskich, więc Petrus nie zrobił żadnej uwagi. I miał słuszność, gdyż nawyknienie to okupywał Berthaut tylu przymiotami, że byłoby pedanterją ze strony Petrusa upominać go o wyrażenia.
— Więc nie brakuje ci nic, ojcze? zapytał.
— Zgoła nic! Kabina okrętu admiralskiego ani w połowie nie jest tak zaopatrzona, jak to rzekomo kawalerskie mieszkanie, a to mnie odmładza o dwadzieścia lat.
—— Bodajbyś, drogi ojcze chrzestny, rzekł Petrus, tak odmładzał się w niem do nieskończoności.
— Ha! Teraz, kiedym zapróbował, nie powiadam „ nie;“ chociaż my, stare wilki morskie, lubimy zmianę.
Petrus nie mógł powstrzymać lekkiego skrzywienia.
— A! tak, rzekł kapitan, moje nawyknienie; tak, „my wilki...“ Bądź spokojny, poprawię się.
— O! nie krępuj się, ojcze!
— Nie, nie, znam ja swoje wady, a zresztą nie ty pierwszy wyrzucasz mi to nawyknienie.
— Zważ, ojcze, że ja, przeciwnie, nic ci nie zarzucam.
— Mój chłopcze, człowiek nawykły wyczytywać burzę na niebie na dwadzieścia cztery godzin przed jej wybuchnięciem, zdaje sobie sprawę z najmniejszej chmurki. Bądź więc spokojny; od tej chwili będę czuwał nad sobą, zwłaszcza przy ludziach.
— Ależ doprawdy, przykro mi...
— Czego? że twój ojciec chrzestny, chlubiący się ze swego kapitaństwa, jest tylko nieokrzesanym majtkiem? Ale serce ma dobre, będziesz miał tego dowód, chłopcze, rozumiesz?... Teraz idź spać; jutro będzie dzień, to pomówimy o twoich interesach, przyznaj tylko, że dziś z rana nie spodziewałeś się, żeby tu do ciebie twój chrzestny ojciec wjechał na pirogu.
— Jestem odurzony, w głowie mi się przewraca; wyznaję, ojcze, że gdybym cię nie widział przed sobą z ciałem i kośćmi, myślałbym, że śnię.

— Prawda? rzekł bez cienia pychy kapitan. A spuszczając głowę i zamyślając się, wymówił te słowa z głęboką melancholją: Wierz mi synu jeśli chcesz, że wolałbym mieć jakikolwiek talent, talent jak twój, niżeli posiadać te skarby niewyczerpane. Ilekroć myślę o swoim majątku, zawsze mi się przypomina ten wiersz nieocenionego La-fontaina:

„Wielkość i złoto, choć darzą rozkoszą.
Bynajmniej ludziom szczęścia nie przynoszą.“

— Hm, hm! odezwał się Petrus usposobiony walczyć przeciw opinji kapitana.
— Hm! hm! powtórzył tenże tym samym tonem, to jest że gdybym ciebie nie był znalazł, toby mnie dusiła cała ta fortuna. Nie wiedziałbym, co z nią robić; byłbym pewnie założył jaką pobożną instytucję, jaki dom schronienia dla niedołężnych żeglarzy. Ale znalazłem ciebie i mogę powiedzieć, jak Orestes: „Dola ma inne przybierze oblicze.“ Teraz zaś idź spać.
— Słucham cię ojcze, chętnie, bo jutro będę musiał wstać bardzo rano: sprzedaż ogłoszona na pojutrze, muszę więc uprzedzić taksatora; inaczej jutro przyszedłby wszystko pozabierać.
— Co pozabierać?
— A no sprzęty.
— Sprzęty! powtórzył kapitan.
— O! bądź spokojny, ojcze, rzekł śmiejąc się Petrus, twoje mieszkanie jest wyłączone.
— Mniejsza o to! Ale pozabierać twoje sprzęty, mój chłopcze! rzekł kapitan, marszcząc energicznie brwi. Chciałbym widzieć, żeby tu przyszedł kto, choćby majtek taksatorski, zabierać cobądź bez mojego pozwolenia! Kroćset chmur piorunowych! o toćbym jego skórę przerobił na piękne płótno żaglowe.
— Nie będziesz miał tego kłopotu, ojcze.
— Nie byłby to kłopot, ale przyjemność. No, dobranoc i do jutra! Przygotuj się wreszcie na to, że przyjdę cię zbudzić, bo my, wilki... ot znowu wpadam w moją nawyczkę!.., bo my, żeglarze, wstajemy z pierwszym brzaskiem jutrzenki. Uściskaj mnie i idź spać.
Petrus na ten raz usłuchał. Gorąco ucałował kapitana i poszedł do siebie.
Rozumie się, że przez całą noc śnił o Golkondzie, Potozie, Eldorado. Kapitan we śnie ukazał mu się w iskrzącym obłoku, jak genjusz kopalń djamentów. Pierwszą część nocy przebył w marzeniu rozkosznem, czarodziejskiem, pełnem przygód, jak w powieści arabskiej, ale ad całą tą fantazją panowała gwiazda promieniejąca, Regina.
Nazajutrz po dniu szczęśliwym, o brzasku jutrzenki, tak jak to było zapowiedziane, kapitan Monte-Hauban otworzył oczy równo z rannym promieniem, przedzierającym się przez żaluzje i spojrzał na swój chronometr.
Miał snać skrupuł budzić chrześniaka o tej godzinie i postanowił walczyć przeciw promieniom słońca, wkraczającym do pokoju bez oznajmienia, odwrócił się do ściany, zamknął oczy z postanowieniem spania jeszcze kilka godzin.
Ale czy to zwyczaj wkorzeniony, czy, że kapitan nie miał czystego sumienia, nie mógł zasnąć, i po dziesięciu minutach, z przekleństwem dosadnie akcentowanem, zerwał się z łóżka.
Ubranie się zajęło mu najpierw dosyć czasu. Zaczesał włosy, ułożył brodę; potem ustroił się od stóp do głów. Było wpół do piątej, kiedy skończył się ubierać. Po ubraniu zamyślił się.
Co robić, ażeby doczekać godziny późniejszej? Przejść się. Chodził tedy kapitan z kwadrans po pokoju, a znużony tem ćwiczeniem, otworzył okno wychodzące na bulwar Montparnasse i odetchnął świeżem powietrzem rannem, słuchając świergotu ptaków. Ale niebawem nasycił się powietrzem poranku i świergotom ptaków. Znowu chodził po pokoju, lecz niebawem i to mu się sprzykrzyło.
Zasiadł konno na krześle i zaczął gwizdać jednę z piosnek żeglarskich, które pewnie zachwycały załogę jego komety; to też ptaki z bulwaru, jak ptaki oceanu, umilkły, by go posłuchać. Po wyczerpaniu tej rozrywki, kapitan mlasnął językiem, tak, jak gdyby mu zaschło podniebienie. A powtórzywszy to z pięć czy sześć razy z rzędu, wymówił tonem melancholijnym:
— Bardzo sucho w gardle!
Zdawał się namyślać i szukać sposobu zaradzenia tej nieprzyjemności. Nagle uderzył się w czoło:
— Ale, rzekł, jakimże ja głupi! Jakto, kapitanie, od godziny jesteś na pokładzie a zapomniałeś, że skład z winem, inaczej mówiąc piwniczka, jest tuż pod tobą!
Otworzył lekko drzwi i na palcach zszedł po kilku schodkach prowadzących do piwniczki.
Jak na kawalerską, była wcale ładna i dobrze zaopatrzona. Było tam bordeau i burgundzkie najdelikatniejsze. Przy pomocy latarki, którą wyjął z kieszeni, łatwo było kapitanowi rzucić okiem na stos butelek i po długich szyjkach poznać wybór win bordeau. Wyciągnął delikatnie jedną butelkę, podniósł ją do oczu, i poznał wino białe.
— Dobre na zabicie robaka, rzekł.
Potem wyciągnąwszy drugą tegoż samego gatunku, zamknął drzwi od piwnicy i pocichutko wrócił do pokoju.
— Jeżeli wino dobre, rzeki zamykając drzwi i z wielką ostrożnością stawiając butelki na stole, to będę mógł cierpliwiej czekać aż się mój chrześniak zbudzi.
Wziął z toalety szklankę od wody, wypłukał ją z największą starannością, ażeby woń wody nie zobojętniła zapachu bordeau, i przysunąwszy krzesło, usiadł przed stołem. Potem, sięgając do kieszeni obszernych spodni i dobywając nóż o rękojeści rogowej, z rozmaitemi przydatkami:
— Inny, rzekł, mając przed sobą dwie butelki, byłby w położeniu starożytnego Tantala zanim by zakosztował wina, a to dla braku korkociągu, ale my, „stare wilki morskie“, dodał uśmiechając się chytrze, nie kłopoczemy się niczem, bo mamy zwyczaj wyprawiać się z bronią i przy borami.
To mówiąc, troskliwie i z wielkiem poszanowaniem wyciągnął korek z butelki, a przykładając nos do otworu:
— Aha! do kroćset! zawołał, pachnie, dalibóg pachnie. Jeżeli jego głos podobny do pierza, to będziemy mieli rozmowę niepozbawioną wdzięku. Nalał sobie pół szklanki i wąchał jeszcze chwilę, nim poniósł do ust. Zapach wytworny! mówił połykając. Potem stawiając szklankę na stole, dodał: Doprawdy, przedni gatunek!... Ho! ho! Jeżeli czerwone, podobne do białego, to ja tedy mam chrzestnego syna, za którego nie będę się potrzebował wstydzić. Powiem mu, skoro się obudzi, ażeby kazał w stawię kilka koszyków tego wina do mojego pokoju, tym sposobem będę mógł niem uraczyć kładąc się i wstając; boć nareszcie, skoro wino białe zabija robaka zrana, nie widzę przyczyny czemuby go nie miało pogrzebać wieczorem.
I tak oto kapitan, nie myśląc o tem, w godzinę wysączył dwie butelki bordeau, nie wypoczywając, chyba dla wygłaszania trafnych sentencyj.
Monolog ten doprowadził kapitana do godziny szóstej. O szóstej zdjęła go znów niecierpliwość, i zaczął chodzić po pokoju. Spojrzał na zegarek. Pokazywał wpół do siódmej.
Właśnie w tej chwili na szpitalu Val-de-Grace uderzyła godzina szósta. Kapitan potrząsnął głową.
— Jest wpół do siódmej, rzekł, zegar na Val-de-Grace musi iść źle. Potem dodał filozoficznie: Czegóż wreszcie dobrego spodziewać się można po zegarze szpitalnym? W końcu po chwili oczekiwania: Mój chrześniak oświadczył, rzekł, że chce wstać wcześnie, więc wejść do jego pokoju zgodnie będzie z jego zamiarem. Zbudzę go zapewne ze snu złotego; ale cóż robić?
To rzekłszy, ruszył na schody, pogwizdując jakąś piosenkę. Klucze były we drzwiach pracowni i pokoju.
— Oho! odezwał się widząc tę nieopatrzność, młodości, nieroztropna młodości!
Potem, otworzył po cichu najpierw drzwi od pracowni, wsunął głowę i patrzył.
Pracownia była pusta. Odetchnął, zamknął drzwi tak cicho, jak je otworzył. Ale jednak zawiasy skrzypnęły.
— Te drzwi potrzeba wysmarować oliwą, wyrzekł.
Podszedł więc ku drzwiom od pokoju Petrusa i otworzył je z równą ostrożnością. Nie czyniły one żadnego szelestu, ani otwierając się, ani zamykając, a ponieważ podłoga wyłożona była kobiercem smyrneńskim, grubym i miękkim, przeto „stary wilk morski“ mógł przejść do sypialni i dojść do łóżka Petrusa.
Petrus spał z rękami i nogami wystającemi na zewnątrz łóżka, jak gdyby w dręczącym śnie usiłował był wstać. W tem położeniu podobny był niezaprzeczenie do dziecka z bajki śpiącego nad przepaścią.
Kapitan, który w pewnych chwilach uczonym był aż do pedantyzmu, skorzystał z okoliczności, i potrząsając ramieniem chrześniaka, tak jakby był dzieckiem z bajki, a on losem:

„Chłopczyku, rzekł doń, ratuję ci życie,
Pomnij się, odtąd bawić przyzwoicie!
Gdybyś tam upadł, mnieby oskarżono...“

Byłby może dalej pociągnął cytatę, ale Petrus zbudzony raptownie, otworzył oczy, a widząc stojącego przed sobą kapitana, wyciągnął rękę ku broni tworzącej w głębi jego łóżka ozdobę i obronę, porwał jatagan, i byłby niezawodnie pchnął nim marynarza, gdyby ten nie był mu powstrzymał ręki.
— Zwolna, chłopcze, zwolna. Co też ty wyrabiasz, kiedy cię zmora dusi; bo niezawodnie dusiła cię zmora, wyznaj.
— A! ojcze, zawołał Petrus, jakżem rad, żeś mnie obudził!
— Doprawdy?
— Tak, jak powiedziałeś, dusiła mnie zmora i to straszliwa!
— Cóż ci się śniło?
— A! to niedorzeczność.
— Pewnie żem ja z powrotem odjechał do Indyj?
— Nie, gdyby tylko to, to owszem byłbym wielce rad.
— Jakto, wielce rad? Czy wiesz, że to wcale uprzejmem nie jest, co powiedziałeś?
— Bo gdybyś ojcze wiedział, co mi się śniło! mówił Petrus, wciąż ocierając pot z czoła.
— Opowiedz-że mi, ubierając się, rzekł kapitan, to mnie zabawi.
— O! nie, mój sen jest zbyt głupi.
— Cóż to, myślisz chłopcze, że my, „stare wilki morskie“, nie możemy wszystkiego słyszeć?
— Aj! wyrzekł Petrus z cicha, znowu powraca ten djabelski „wilk morski“. Potem głośno: Chcesz, ojcze?
— Naturalnie, że chcę, kiedy cię o to proszę.
— Zgoda, ale wolałbym to zostawić dla siebie.
— Pewny jestem, iż ci się śniło, że jadłem ludzkie mięso, rzekł śmiejąc się marynarz.
— Gdyby tylko to...
— Grzmoty i pioruny! ależ i to już byłby wcale ładny sen.
— Gorzej...
— Słucham więc...
— Otóż, kiedy mnie zbudziłeś, ojcze...
— Kiedy cię zbudziłem?...
— Śniło mi się, żeś mnie zabijał.
— Śniło ci się, żem cię zabijał?
— Literalnie.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru!
— No, to możesz powiedzieć, że masz znakomitą szansę!
— Jakto?
— „Sen o śmierci, sen złoty“, powiadają Indjanie, którzy znają się i na śmierci i nazłocie.Jesteś istotnie chłopcem uprzywilejowanym, Petrusie.
— Doprawdy?
— Mnie także raz się to śniło, a wiesz co się stało nazajutrz?
— Nie.
— Otóż, nazajutrz, a zabijał mnie twój ojciec, widzisz więc, co to są sny!... pomogłem twojemu ojcu do zabrania „Sebastjana“, okrętu portugalskiego, idącego z Sumatry, a pełnego rupij. Sam twój ojciec na swój udział otrzymał sześć kroć sto tysięcy franków, a ja trzykroć. Oto, co zdarza się trzy razy na cztery, kiedy komu się śni, że go zabijają.

II.
Petrus i gość.

Petrus wstał i zadzwonił.
Służący wszedł.
— Niech założą konia, rzekł, wyjadę przed śniadaniem.
Potem zaczął się ubierać.
O ósmej dano mu znać, że faeton czeka.
— Jesteś u siebie, ojcze, rzekł Petrus do kapitaną: sypialnia, pracownia, buduar są do twego rozporządzenia.
— Ho! ho! nawet pracownia? rzekł kapitan.
— Nadewszystko pracownia. Tyleż przynajmniej ci się należy, ażebyś popatrzył na te biurka, porcelany i obrazy, któreś mi ocalił.
— To poproszę cię, o ile ci to nie będzie natrętnem, ażebyś mnie trzymał w pracowni.
— Owszem... wyjąwszy, jak mówiłem...
— Podczas posiedzenia. Zgoda!
— Zgoda; dziękuję. Otóż, począwszy od niedzieli, będę miał do zrobienia portret, który mi zajmie ze dwadzieścia posiedzeń.
— Ho! ho! czy to jaki dygnitarz państwa?
— Nie, dziewczynka. I udając największą obojętność: Młodsza córka marszałka Lamothe-Houdan, dodał.
— Aha!
— Siostra hrabiny Rappt.
— Nie znam! odpowiedział kapitan. A masz tu książki?
— I tu i na dole. Wczoraj widziałem cię, ojcze, trzymającego w ręku Lafontaina.
— Prawda, to mój ulubiony bajkopis.
Petrus skłonił się ojcu chrzestnemu i wybiegł z mieszkania.
Kapitan stał na miejscu, dopóki nie usłyszał turkotu odjeżdżającego faetonu. Wtedy podniósł głowę i wstrząsnąwszy nią, zapuścił obie ręce w kieszenie i nucąc, przeszedł z sypialni do pracowni.
Tam, jak przystało na prawdziwego amatora, oglądał każdy sprzęt ze szczególną uwagą. Otworzył wszystkie szuflady starego biurka z czasów Ludwika XV. i zmierzył je czy czasem nie mają podwójnego dnia. Szyfonierka z drzewa różanego uległa temuż samemu poszukiwaniu, a ponieważ kapitan zdawał się bardzo zręcznym w odkrywaniu tajemnic, przeto nacisnąwszy tę szyfonierkę w pewien sposób z pod spodu, wysunął z jej podstawy szufladkę całkiem niewidzialną, tak niewidzialną, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, ani kupiec co ją sprzedał Petrusowi, ani nawet sam Petrus nie podejrzewali jej istnienia.
Szuflada ta zawierała papiery i listy.
Papiery składały się z rulonów i asygnat.
Było ich na jakie pięćkroć sto tysięcy franków, a mogły ważyć półtora funta.
Listy przedstawiały korespondencję polityczną z datą od 1793 do 1798 roku.
Zdaje się, że kapitan miał największą pogardę do papierów i listów z datą rewolucyjną; bo przekonawszy się o identyczności jednych i drugich, kopnął szufladkę nogą tak zręcznie, że zamknęła się i nie otworzyła może jak w piętnaście lat później, tak jak i obecnie.
Ale sprzętem, na który kapitan szczególniejszą zwrócił uwagę, było biurko, w którym Petrus zamykał listy Reginy.
Listy te, jak powiedzieliśmy, złożone były w szkatułce żelaznej, prześlicznym graciku z czasów Ludwika XIII.
Szkatułka ta była przymocowaną wewnątrz do biurka i nie można jej było odjąć; dobra ostrożność na wypadek gdyby jakiego amatora skusiło to arcydzieło ślusarstwa.
Kapitan był snać wielkim zwolennikiem tego rodzaju cacek, gdyż usiłując ją podnieść (zapewne żeby zbliżyć do światła) i przekonawszy się, że jest nieporuszalną, wybadał jej części, a głównie zamek z największą starannością.
Czynność ta zajęła go aż do chwili, gdy usłyszał featon Petrusa, zatrzymujący się przed domem.
Żywo wtedy zamknął biurko, wziął pierwszą lepszą, książkę z bibljoteki i zagłębił się w kozetce.
Petrus wracał w najlepszem usposobieniu; był u swych dostawców i dał każdemu coś na rachunek; a każdy żałował, że pan wicehrabia Herbel sam trudzi się z przynoszeniem pieniędzy, po które możnaby przecież przyjść do pana wicehrabiego, tembardziej, że dług jego nie pilny.
Kilku ośmieliło się napomknąć o owej sprzedaży, o której coś zasłyszeli; ale Petrus rumieniąc się lekko, odparł, że jest w tem coś prawdy, że miał przez chwilę zamiar odnowić umeblowanie, ale w chwili rozstania się z niem, uczuł żal podobny do wyrzutu, jakby za staremi przyjaciółmi.
Unoszono się nad dobrem sercem pana wicehrabiego i dopraszano się o zaszczyt służenia w razie nowych nabytków.
Petrus przyniósł z sobą jeszcze ze trzy tysiące franków i otworzył sobie nowy kredyt na cztery miesiące.
Za trzy lub cztery miesiące może zarobić czterdzieści tysięcy franków.
Dziwna potęga pieniędzy!
Dzięki plikowi biletów, które widziano u niego w ręku, mógł teraz nakupić sprzętów na sto tysięcy franków i na trzy lata kredytu; z próżnemi rękami, nie otrzymałby kredytu ani na dwa tygodnie na to, co już kupił.
Młodzieniec podał obie ręce kapitanowi, miał serce przepełnione radością i ostatnie jego skrupuły umilkły.
Kapitan zdawał się wychodzić z głębokiego zamyślenia, i na wszystko co mógł mu powiedzieć syn chrzestny, odpowiadał tylko:
— O której godzinie jadacie tu śniadanie?
— O którejbądź, ojcze kochany, odpowiedział Petrus.
— To chodźmy na śniadanie.
Ale Petrus miał przedtem jeszcze o coś się zapytać. Zadzwonił na służącego.
Jan wszedł.
Petrus zamienił z nim spojrzenie.
Jan dał znak potwierdzający.
— A więc cóż? zapytał Petrus.
Jan wskazał okiem na marynarza.
— Nic nie szkodzi, rzekł Petrus, daj, daj!
Jan podszedł do pana i z małego skórzanego pugilaresika, który snać umyślnie był na to przeznaczony, wydobył liścik zalotnie złożony.
Petrus porwał go chciwie, odpieczętował i czytał. Potem wydobył z kieszeni pugilares podobny, wyjął zeń list zapewne wczorajszy, zastąpił go odebranym obecnie, poszedł do biurka, otworzył kluczykiem zawieszonym na szyi żelazną szkatułkę, włożył list, wprzód go pocałowawszy. Starannie zamknął szkatułkę i zwrócił się do kapitana, który patrzył na wszystko z największą bacznością:
— Teraz, ojcze, rzekł, jeżeli chcesz na śniadanie...
— O dziesiątej chcę zawsze, odrzekł tenże.
— Więc faeton czeka na dole i ta z kolei ofiaruję ci studenckie śniadanie w kawiarni Odeonu.
— U Risbecqua? odrzekł marynarz.
— Aha! znajomy?
— Mój drogi, dwie rzeczy, którem ja najgruntowniej studjował, to restauratorów i filozofów, a dam ci tego dowód, sam na ten raz zarządzając śniadanie.
Wsiedli do powozu i pojechali do Risbecqua.


∗             ∗

Przez ten czas odźwierny Petrusa odprawiał mnóstwo zasmuconych amatorów, mówiąc, że pan się cofnął i sprzedaży zaniechał.

III.
Jakie było zdanie trzech przyjaciół o kapitanie.

Po śniadaniu kapitan wysłał chłopca, aby mu sprowadził powóz, a gdy Petrus go zapytał:
— Więc nie wracamy razem?
— Dobryś! odrzekł, a pałac, który muszę kupić.
— Prawda, czy chcesz ojcze, abym ci dopomógł w poszukiwaniach?
— Mam swoje interesy, a ty także swoje, choćby tylko odpowiedź na liścik, który otrzymałeś dziś z rana, zresztą jestem trochę dziwakiem i nie wiem nawet czy pałac zbudowany podług własnych mych planów, podoba mi się dłużej niż tydzień, osądź zatem, czem by był dla mnie pałac kupiony gustem innego... Nie rozpakowałbym nawet w nich swoich kufrów.
Petrus poznał już dosyć swego ojca chrzestnego, by zrozumieć, iż chcąc być z nim w dobrych stosunkach, trzeba go zostawić panem swojej woli. Powiedział zatem tylko:
— Jedź, mój ojcze, wiesz, że o którejkolwiek porze powrócisz, będziesz serdecznie przyjęty.
Kapitan skinął lekko głową i wskoczył do powozu.
Petrus wrócił do siebie, było mu dziwnie lekko na sercu, Spotkał Ludowika, i poznał natychmiast po smutku rozlanym na jego twarzy, że przytrafiło mu się jakieś nieszczęście.
W istocie Ludowik przyszedł oznajmić przyjacielowi o zniknięciu Róży. Petrus bolał szczerze nad młodym doktorem; poczem wyrwało mu się pytanie:
— Czy widziałeś się z Salvatorem?
— Widziałem, odrzekł Ludowik.
— I cóż?
— Salvator pozostał spokojny i surowy, jak zawsze, wiedział już o wypadku...
— Cóż ci powiedział?
— Powiedział mi: Odszukam Różę, Ludowiku, ale po to, aby ją umieścić w klasztorze, gdzie będziesz ją widywał tylko jako lekarz, lub też gdy zdecydujesz się pojąć ją za żonę. Czy kochasz ją?
— I cóż mu odpowiedziałeś? zapytał Petrus.
— Prawdę, przyjacielu: że kocham to dziecię całą duszą! Przywiązałem się do niej, nie jak bluszcz do dębu, ale jak dąb do bluszczu; nie wahałem się zatem.
— „Salvatorze, odrzekłem, jeżeli mi powrócisz Różę, na honor, w dniu gdy będzie miała lat piętnaście, zostanie moją żoną!
— „Bogata lub uboga?“ zapytał Salvator.
Zawahałem się. Nie słowo „uboga“, mnie wstrzymało, ale słowo „bogata“...
— „Jakto! bogata, czy uboga? powtórzyłem.
— „Tak bogata, czy uboga, podjął znowu Salvator. Wiesz przecie, że Róża jest dzieckiem zgubionem, albo raczej znaleziona, wiesz także, że w innych czasach znała Rolanda; otóż Roland jest psem arystokratycznym i mogłoby się przytrafić, że Róża pewnego dnia poznana zostanie kim jest, ma więc jednakową szansę być bogatą lub uboga, czy weźmiesz ją z zamkniętemi oczyma?
— „A rodzice Róży, przypuszczając, że ich odnajdzie, czyż będą mnie chcieli?
— „Ludowiku, powiedział Salvator, to mnie już tylko obchodzi. Czy bierzesz Różę za żonę bogatą lub ubogą, taką, jaką będzie w piętnastu latach?“
Podałem rękę Salvatorowi, i jestem zaręczony, tylko Bóg wie, gdzie jest to biedne dziecię!
— A gdzie jest Salvator?
— Nie wiem, zdaje mi się, że opuszcza Paryż, prosił mnie o tydzień czasu dla zajęcia się poszukiwaniem Róży i naznaczył schadzkę u siebie przy ulicy Macon w przyszły czwartek. A ty co porabiasz? co ci się przytrafiło? Zdaje się, że zmieniłeś zdanie?
Petrus opowiedział z entuzjazmem Ludowikowi wypadek dnia wczorajszego ze wszystkiemi szczegółami, ten ostatni jednak sceptyczny, jako lekarz, nie poprzestał na prostych słowach i zażądał dowodów.
Pokazał mu dwa bilety bankowe, pozostałe z dziesięciu pożyczonych przez kapitana. Ludowik wziął z nich jeden i przyglądał mu się z uwagą.
— I cóż? zapytał Petrus, czyż byłby przypadkiem podejrzany, i podpis Garat fałszywy?
— Nie, odrzekł Ludowik, jakkolwiek mało w mojem życiu widziałem i miałem biletów bankowych, ten zdaje mi się być być pewnym.
— A zatem, cóż jeszcze?
— Powiem ci, mój drogi, że nie wierzę w wujaszków przyjeżdżających z Ameryki, a mniej jeszcze w chrzestnych ojców; trzebaby to powiedzieć Salvatorowi.
— Ależ, odrzekł z żywością Petrus, czyż nie powiedziałeś sam dopiero, że Salvator wyjeżdża na kilka dni z Paryża i wróci dopiero w przyszły czwartek?
— Prawda, odpowiedział Ludowik, ale pokażesz nam przecie swego nababa?
— Spodziewam się, odrzekł Petrus. A teraz, który z nas pierwej zobaczy Jana Roberta?
— Ja, rzekł Ludowik, gdyż idę na próbę jego utworu.
— Opowiedz mu zatem o kapitanie.
— O jakim kapitanie?
— O kapitanie Piotrze Berthaut Monte-Hauban, moim ojcu chrzestnym.
— Pisałeś o nim do ojca
— O kim?
— O twoim ojcu chrzestnym.
— Było to pierwszą moją myślą, ale Piotr Berthaut chce mu zrobić niespodziankę i zaklinał mnie, abym milczał.
Ludowik potrząsnął głową.
— Czyż pawątpiewasz jeszcze? zapytał Petrus.
— Wydaje mi się to tak nadzwyczajnem!
— Mnie wydawało się to bardziej jeszcze nadzwyczajnem, niż tobie, zdawało mi się i zdaje jeszcze, że to sen jakiś. Wstrząsnij mną Ludowiku, chociaż przyznaję, lękam się przebudzenia.
— Mniejsza o to, podjął Ludowik umysłu więcej pozytywnego, zawsze to bieda, że Salvatora nie ma.
— Zapewne, powiedział Petrus, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela, tak, to bieda; ale cóż chcesz Ludowiku! nie może być dla mnie biedy większej nad tę, na którą zostałem skazany. Nie wiem dokąd nowe wypadki mnie zawiodą, ale wiem tylko, że zwracają mnie one z pochyłości. U dołu tej pochyłości było nieszczęście, ale czy ta druga pochyłość jest równie spadzistą? czy zakończona jest przepaścią? tego nie wiem; lecz z tej przynajmniej staczam się z zamkniętemi oczyma i jeżeli się przebudzę w głębi, to zanim tam stanę, przebiegnę cały kraj nadziei i szczęścia.
— Niech i tak będzie! Czy przypominasz sobie Jan a Roberta, który w ostatni wtorek wieczór żądał romansu od Salvatora? Otóż mamy ich dosyć! liczmy: najpierw Salvator i Fragola, przeszłość ich nieznana, ale w teraźniejszym czasie romans; Justyn i Mina, romans; Karmelita i Kolomban, romans posępny i smutny; Jan Robert i pani de Marande, romans najweselszy ze wszystkich, romans o szafirowych oczach i różanych ustach, ale zawsze romans, ty, i...
— Ludowiku!
— Prawda... romans tajemniczy, ponury i złocony zarazem, ale romans, mój drogi! Nakoniec ja i Róża, ja zaręczony z dzieckiem znalezionem, zgubionem nanowo, które Salvator obiecuje odnaleźć. Słowem, aż do księżniczki Vanvres, pięknej Chante-Lilas, która także snuje swoją nić romansu.
— Jakto?
— Widziałem ją przedwczoraj na bulwarach, w powozie zaprzężonym w czwórkę a la Daumont, z dwoma żokiejami w białyah kurtkach, w kamizelkach z wiśniowego aksamitu. Nie mogłem jej poznać, ma się rozumieć, i dziwiłem się podobieństwu, ale ona zrobiła mi znak ręką, a ta ręka, ubrana w rękawiczkę od Privat lub Boivin, trzymała chusteczkę za trzysta franków... romans, Petrusie, romans! A teraz, który z tych romansów skończy się źle, a który dobrze? Bóg to wie! Bądź zdrów Petrusie, idę na próbę Jana Roberta.
— Przyprowadź go z sobą.
— Będę się starał; dlaczego nie idziesz ze mną?
— Niepodobna! muszę uporządkować moją pracownię; mam posiedzenie w niedzielę.
— A więc w niedzielę?...
— W niedzielę drzwi będą zamknięte, kochany przyjacielu, od dwunastej do czwartej godziny, a resztę czasu, drzwi, serce, ręka, wszystko otwarte.
Młodzi ludzie, zamieniwszy jeszcze jedno pożegnanie, rozłączyli się.
Petrus zabrał się do porządkowania pracowni. Przyjęcie Reginy było dla niego ważnym wypadkiem. Regina nie była u niego od czasu pierwszej i jedynej wizyty, którą mu oddała w towarzystwie margrabiny de la Tournelle. Prawda, że dzień ten rozstrzygnął o życiu Petrusa, W godzinę wszystko było przygotowane. Nietylko płótno rozciągnięte na stalugach, ale nawet portret lekko naszkicowany.
Pszczółka, siedząc na świeżym trawniku pod drzewem pachnącem, wśród zwrotnikowej roślinności panującej w oranżerji, tak dobrze znanej Petrusowi, bawiła się układaniem bukietu z fantastycznych kwiatów, przysłuchując się zarazem śpiewowi ptaszka, ukrytego nawpół wśród liści mimozy.
Gdyby Petrus był się dał pociągnąć swej fantazji, naszkicowawszy portret, wziąłby był paletę i dziś jeszcze rozpoczął pracę, która za tydzień byłaby skończoną. Ale pojmował dobrze, że przyspieszając tak robotę, skraca swoje szczęście, i zmazał wszystko.
Usiadł tylko naprzeciw czystego płótna i widział już swój obraz wykończony zupełnie, tak jak czasami poeta, nim zacznie pisać dramat, widzi go przedstawionym od pierwszej do ostatniej sceny.
Możnaby to nazwać odbiciem geniuszu.
Kapitan powrócił dopiero o ósmej wieczorem. Przebiegi on wszystkie nowe części miasta, chcąc wynaleźć dom do nabycia; dowiadywał się we wszystkich kantorach, lecz nie znalazł nic stosownego. Obiecywał sobie powtórzyć nazajutrz te same poszukiwania.
Od tej chwili kapitan Monte-Hauban rozgościł się u swego chrzestnego syna, jak w swym własnym domu.
Petrus przedstawił go Ludowikowi i Janowi Robertowi.
Trzej młodzi ladzie przepędzili z nim wieczór sobotni i umówiono się, że dopóki będzie u Petrusa, poświęci im wieczór co tydzień. Gdyż o poświęceniu dnia nie można nawet było myśleć.
Pod pozorem szukania lokalu, czyli raczej kupna domu, kapitan wyruszał w drogę zrana zaraz po śniadaniu, a często nawet o świcie.
Gdzież mógł tak chodzić? Pan Bóg, lub djabeł wiedział zapewne, ale dla Petrusa było to tajemnicą. Parę razy jednakże chciał się dowiedzieć i zadawał pytania. Ale kapitan zamknął mu usta, mówiąc:
— Nie pytaj mnie chłopcze, gdyż nie mogę ci odpowiedzieć; jest to tajemnica. Jednakże muszę przyznać, że miłość nie jest zupełnie obcą w tej sprawie. Niech cię więc to nie kłopocze, że po całych dniach jestem nieobecny. Mogę zniknąć nagle na dzień, na noc, na kilka nawet dni i kilka nocy. Jak wszystkie wogóle stare wilki morskie, tam gdzie mi dobrze, siedzę. Gdzie widzisz swoje dobro, tam się zahacz, mówi przysłowie. Jestto sposób równie dobry, jak inny, dla wytłómaczenia ci, że gdybym przypadkiem jednego wieczora znalazł się w pewnem znajomem kółku, nie powrócę do domu, aż nazajutrz.
— Rozumiem, powiedział Petrus, ale dobrze robisz ojcze, dając mi to objaśnienie.
— Ułożyliśmy więc, chłopcze, że jeden drugiem u nie będzie stał na zawadzie, ale mogą być także dni pewne, które przepędzać będę w domu; czuję w niektórych chwilach potrzebę skupienia myśli i medytacji. Byłoby więc bardzo grzecznie z twej strony, gdybyś kazał zanieść do mego mieszkania kilka książek strategicznych jeżeli je masz, lub poprostu historji i filozofji, dodając do nich ze dwanaście butelek wina.
— Wszystko to będzie u ciebie, ojcze, za godzinę.
Umowa stanęła i wszystko poszło pospiesznie.
Zresztą, zdania trzech młodych łudzi co do kapitana, zupełnie się między sobą różniły.
Dla Ludowika był on do wysokiego stopnia antypatycznym, czy dlatego, że jako stronnik Lavatera i Galla, znalazł linie jego twarzy i wypukłości czoła nie zupełnie zgodne ze sposobem jego mówienia, czy też, że rozmowa kapitana, jako prawdziwego marynarza, zanadto swą ziemską prozą raziła to serce wypełnione najczystszemi myślami, dość, że jak powiedział za pierwszem widzeniem, Ludowik nie mógł strawić tego przybysza.
Jan Robert, dziwak pod każdym względem, namiętny zwolennik wybitnych postaci, odkrył w nim pewną cechę oryginalności charakteru i nie uwielbiając go zanadto, doznawał wobec niego pewnego zajęcia.
Co do Petrusa, ten zapłaconym był, aby go kochać. Nie byłoby to zresztą na miejscu, przyznać trzeba, aby rozbierał równie ściśle jak Ludowik charakter tego człowieka, który żądał jedynie, aby mu wolno było obsypać młodzieńca bogactwem.
Niemożna jednak zaprzeczyć, że pewne wyrażenia, których zwykle używał kapitan, a szczególniej też wyrazy: wilk morski, drażniły niezmiernie jego uszy.
Koniec końców, jak widzimy, kapitan nie wzbudzał bezwzględnej sympatji pomiędzy trzema młodymi ludźmi; i w istocie, nawet Jan Robert i Petrus, najbardziej usposobieni do pobratania się z Piotrem Mont-Hauban, nie mogli zaprzyjaźnić się z człowiekiem tak fantastycznym, tak skomplikowanym, jakim był kapitan, na pozór naiwny, uwielbiający wszystko, kochający wszystko, idący otwarcie za każdym popędem swych wrażeń.
Niektóre jednak słowa zdradzały człowieka głęboko zużytego, nie wierzącego w nic i nie kochającego nic; jowialny chwilami, w innych znowu okolicznościach mógł być wzięty za przewodnika pogrzebowych orszaków. Było to połączenie różnorodnych żywiołów, mieszanina niewytłómaczona najświetniejszych przymiotów i najgorszych skłonności, najszlachetniejszych uczuć i najbardziej niskich namiętności.
Uczony, jak mówiliśmy, czasami aż do pedantyzmu, wydawał się być chwilami najbardziej ograniczonem stworzeniem. Mówił o malarstwie, jak prawdziwy artysta, a nie umiał pociągnąć pęzlem po płótnie; rozprawiał o muzyce z zadziwiającą znajomością rzeczy, a nie znał ani jednej nuty.
Dnia jednego zażądał, aby mu przeczytano wieczorem Gwelfów i Gibelinów, a po skończonem czytaniu wskazał Janowi Robertowi główny błąd tego dramatu, z sądem tak dokładnym i sprawiedliwym, że aż Jan Robert zapytał:
— Czy mam honor mówić z kolegą?
— Z kandydatem na kolegę co najwyżej, odrzekł skromnie kapitan, chociaż mogę sobie rościć prawo do współpracownictwa w kilku tragedjach przedstawianych w końcu zeszłego stulecia, a mianowicie w tragedji „Genowefa Brabanckau, napisanej wspólnie z obywatelem Cecile i przedstawionej po raz pierwszy w teatrze Odeonu 14-go brumera roku VI.
Tydzień upłynął tym sposobem.
Zaprowadzono kapitana do wszystkich teatrów paryskich; zawieziono go konno na spacer do lasku Bulońskiego, gdzie okazał się jeźdźcem znakomitym; nakoniec starano się dla niego o wszelkie możliwe rozrywki, a kapitan do łez wzruszony, napomknął Petrusowi, że niezadługo dwaj jego przyjaciele, otrzymają od niego oznaki wdzięczności i przyjaźni.

IV.
Gabinety oddzielne.

W niedzielę, kiedy miało nastąpić pierwsze posiedzenie do portretu Pszczółki, Petrus oczekiwał w swej pracowni od ósmej zrana, chociaż goście jego przybyć mieli dopiero o dwunastej.
O dziesiątej kazał się zapytać kapitana, czy chce zjeść razem z nim śniadanie. Ale Jan trochę tajemniczo doniósł mu, że kapitan nie wrócił wczoraj do domu. Petrus na tę wiadomość uczuł zadowolenie. Obawiał się, aby Regina nie spotkała czasem kapitana.
Jeżeli natury takie, jak Ludowik i jak Jan Robert, czuły czasami wstręt do tego człowieka, cóż dopiero w porównaniu arystokratyczna organizacja Reginy?
Zdawało mu się teraz, że wolałby jej powiedzieć, iż jest zrujnowany i zmuszony sprzedać wszystko, aniżeli przyznać, że ma wszelką szansę zostać miljonerem, odziedziczając majątek swego ojca chrzestnego.
To też wydał rozkaz Janowi, aby na wypadek gdyby ojciec chrzestny powrócił w czasie bytności Reginy w jego pracowni, powiedział mu, że ma posiedzenie.
Poczyniwszy te ostrożności, zjadł śniadanie ze wzrokiem utkwionym w zegar.
O jedenastej przyrządził sobie paletę, jak można najwolniej. O wpół do dwunastej zaczął kreślić obraz białą kredką na płótnie. O dwunastej powóz zatrzymał się przed bramą. Petrus położył na krześle paletę i wybiegł na schody.
Od pierwszego dnia traf był mu przyjaznym Regina sama tylko towarzyszyła Pszczółce.
Powiedzieliśmy już, że Regina na pierwszy raz obrała niedzielę. Margrabina de la Tournelle nie mogła w żaden sposób opuścić wielkiej mszy w swojej parafji Saint-Germain de Pres. Regina więc na ten raz przybyła sama z Pszczółką.
Pszczółka podbiegła do swego przyjaciela Petrusa z oznakami radości. Nie widziała go już bardzo dawno.
Regina podała rękę malarzowi. Petrus ujął tę rękę, odsunął brzeg rękawiczki i złożył na niej długi i serdeczny pocałunek. Poczem pokazał im przygotowania. Regina potwierdziła we wszystkiem układ obrazu.
Co do Pszczółki, ta zachwycona była kwiatami.
Petrus w wigilię dnia tego, chcąc ich dostać, zrabował oranżerję Luksemburskiego i Botanicznego ogrodu.
Rozpoczęto posiedzenie. Malować portret Reginy, było rozkoszą. Robić portret Pszczółki, było upojeniem. Przy pierwszym Regina była modelem.
Przy drugim stała się jego doradzcą. Ten tytuł doradzcy dawał jej prawo zbliżania się do Petrusa, oparcia się na jego ramieniu, zniknięcia wraz z nim po za płótnem. A wtedy, w tych chwilach szybkich jak błyskawice, włosy młodej kobiety dotykały zlekka twarzy Petrusa, oczy jej opowiadały mu cuda miłości; usta pieściły go swym oddechem, który umierającego byłby przywrócił do życia, a żywego uniósł w niebiosa.
Następnie, po danej radzie, Petrus brał się nanowo do pracy, patrząc na Reginę. Czyż potrzebował patrzeć na Pszczółkę? wszak byłby zrobił portret dziewczęcia z zamkniętemi oczyma...
Nakoniec trzeba było powiedzieć coś przecie, nie dlatego, aby młodzi ludzie czuli tego potrzebę, gdyż byłoby im wystarczyło patrzeć i uśmiechać się do siebie; a spojrzenia i uśmiechy więcej daleko od słów mówiły. Jednakże trzeba było mówić.
Petrus opowiedział zatem o zniknięciu Róży, o rozpaczy Ludowika, o obietnicy Salvatora, że ją odnajdzie i dziwnej przysiędze Ludowika, który obiecał ją poślubić, choćby była bogatą.
Ze swej struny Regina opowiedziała, że Karmelita dała się słyszeć u niej panu Sosthene de la Rochefoucauld, że miała tamże świetne powodzenie i otrzymała upoważnienie do wystąpienia w Operze.
Poczem Petrus zapytał się o panią de Marande.
Pani de Marande była zawsze najszczęśliwsza z kobiet na świecie. Prawda, że pan de Marande robił różne szaleństwa dla nowej kochanki, ale był zarazem tak pełen względów dla swej żony, zastawiał jej wolność działania tak nieograniczoną, że w usposobieniu serca i umysłu, w jakim znajdowała się pani de Marande, mogła tylko być mu za to nieskończenie wdzięczną. Zresztą interesy pieniężne i polityczne bankiera szły jak najlepiej, wybierał się właśnie do Londynu, aby ułożyć się o pożyczkę dla Hiszpanji w sumie sześćdziesięciu miljonów i było niewątpliwem, że przy pierwszem przechyleniu się króla ku opiniom liberalnym, obrany zostanie ministrem.
Następnie Regina zapytała o Fragolę.
Widywała rzadko młodą dziewczynę; jak owoc, którego nosiła nazwę, ukrywa się wśród trawy, tak Fragola ukrywała się w swem szczęściu. Chcąc ją widzieć, Regina musiała sama iść do niej, ale będąc tam, wracała zawsze z sercem uspokojonem i twarzą uśmiechniętą, jak anioł przeglądający się w niebiosach.
Petrus przez Salvatora miewał o niej częste wiadomości. Nic więc dziwnego, że Regina dopytywała się o Fragolę.
Łatwo pojąć, jak szybko uciekał czas przy tem słodkiem zatrudnieniu.
Malować zachwycającą twarzyczkę dziecka, patrzeć w zachwycającą twarz młodej kobiety, zamieniać z dzieckiem uśmiechy, z młodą kobietą spojrzenia, słowa, prawie pocałunki!
Zegar zwrócił uwagę Reginy.
— Czwarta! zawołała.
Spojrzeli na siebie. Zdawało im się, że zaledwie dwadzieścia minut byli z sobą. Trzeba było się rozłączyć. Ale pojutrze miało być znowu posiedzenie, a wieczór z poniedziałku na wtorek, to jest nazajutrz, Regina spodziewała się, że będzie mogła poświęcić godzinkę Petrusowi w oranżerji bulwaru Inwalidów.
Wyszła nareszcie z Pszczółką.
Petrus patrzał za niemi przechylony na poręczy dopóki nie zniknęły na dole. Poczem pobiegł do okna, aby je widzieć jeszcze w chwili, gdy wsiadać będą do powozu. Nakomec patrzał za powozem, dopóki nie zniknął mu z oczu. Wtedy zamknął drzwi i okiennice pracowni, jak gdyby się obawiał, aby woń tej czarującej wizyty nie ulotniła się czasem. Dotykał się wszystkich przedmiotów, które miała w ręku Regina i znalazłszy jej batystową chusteczkę oszytą brukselską koronką, którą zostawiła przez zapomnienie, czy też może z umysłu, wziął ją w obie ręce, zanurzył w niej twarz i oddychał jej wonią.
Cały był zatopiony w słodkiem marzeniu, gdy nagle wszedł kapitan z głośnemi objawami radości. Znalazł nakoniec w tych nowych Atenach dom, który mu się podobał. Nazajutrz akt sprzedaży miał być przeprowadzony u notarjusza. Petrus winszował serdecznie kapitanowi.
— A! chłopcze! powiedział marynarz, zdaje się, że jesteś zadowolony z mego przeprowadzenia?
— Ja? zapytał Petrus. Przeciwnie, i na dowód tego proszę cię ojcze, abyś zatrzymał nadal u mnie swój lokal, pod tytułem letniego mieszkania.
— Dlaczegóżby nie, odrzekł kapitan, ale pod tym tylko warunkiem, że będę ci płacił komorne w cenie, jaką sam oznaczę.
Układ został przyjęty przez obie strony.
Trzej przyjaciele mieli się zejść na obiad.
Jan Robert i Ludowik przybyli o piątej. Ludowik był bardzo smutny, nie otrzymano żadnej pewniejszej wieści o Róży, Salvator rzadko i tylko na chwilę powracał do siebie dla zaspokojenia Fragoli, która oczekiwała go zawsze tylko nazajutrz wieczór, lub na trzeci dzień rano.
Dla rozerwania Ludowika, którego smutek żywo podzielał kapitan, zdecydowano się obiadować u Legriela w Saint-Cloud.
Ludowik i Petrus mieli jechać powozem, Jan Robert i kapitan konno. O szóstej wyruszyli, o trzy kwadranse na siódmą zasiedli już wygodnie w osobnym gabinecie u Legriela.
Liczne i wesołe towarzystwo zebrane było w restauracji, szczególniej też z przyległego gabinetu rozlegały się hałaśliwe rozmowy i śmiechy.
Z początku nowoprzybyli nie zwracali na to uwagi.
Byli głodni, a zatem szczęk łyżek i talerzy głuszył rozmowy i śmiechy. Wkrótce jednak Ludowik zaczął słuchaj uważniej. Był on najbardziej smutny i wskutek tego najmniej roztargniony ze wszystkich. Uśmiechnął się zlekka.
— Dosyć! powiedział, słyszę tu głos, mógłbym nawet powiedzieć dwa głosy znajome.
— Czyżby to był głos milutkiej Róży? zapytał kapitan.
— Nie, na nieszczęście, odrzekł Ludowik z westchnieniem, jestto głos weselszy, ale nie tak czysty.
— Jaki zatem? zapytał Petrus.
W tej chwili głośny wybuch śmiechu przebiegłszy cala gamę tonów, odbił się z przyległego gabinetu. Wprawdzie wszystkie gabinety, które na wypadek większego zebrania mogły być zamienione na jeden duży pokój, przedzielone tylko były ściankami z papieru naklejonego na płótnie.
— W każdym razie śmiech ten jest szczery, powiedział Jan Robert, za to ręczę.
— O! możesz zaręczyć, kochany przyjacielu, gdyż te dwie kobiety w przyległym gabinecie są to: księżniczka Vanvres i hrabina du Battoir.
— Chante-Lilas? zawołali jednocześnie dwaj przyjaciele.
— Tak, ona sama; słuchajcie tylko...
— Panowie, odezwał się Jan Robert, trochę zmieszany, czyż wolno nam podsłuchiwać to, co mówią w przyległym pokoju?.
— A, nie nasza w tem wina, jeżeli mówią tak głośno abyśmy słyszeli; widać, że nie mają sekretów, powiedział Petrus.
— Masz zupełną słuszność, mój synu, odezwał się Berthaut, ja mam co do tego takie samo zdanie. Ale zdaje się, że do tych głosów kobiecych miesza się także głos męski.
— Zapewne jest ci wiadome, kochany kapitanie, dorzucił Jan Robert, że każdy głos ma swoje echo; tylko w ogólności echem głosu kobiety jest głos męski, gdy na odwrót, echem głosu męskiego, jest głos kobiecy.
— Jeżeli jesteś tak zręczny w rozpoznawaniu głosów zwrócił się Petrus do Ludowika, czy wiesz, czyj jest ten głos męski?
— Zdaje mi się, odrzekł Ludowik, że mogę równie śmiało wymienić nazwisko kawalera, jak pierwej wymieniłem kobiety i wy sami posłuchawszy tylko z uwagą, nie mielibyście zapewne żadnej wątpliwości.
Młodzi ludzie zaczęli słuchać.
— Pozwól zadać sobie kłamstwo, w najgrzeczniejszy sposób, księżniczko, mówił głos za ścianą.
— Ależ przysięgam ci, że to czysta prawda!
— Cóż obchodzi ta prawda, jeżeli jest nieprawdopodobną! Powiedz mi prawdopodobne kłamstwo, a będę ci wierzył.
— No, to zapytaj Paqueretty.
— O! dobra mi rękojmia! Zofia Arnold odpowiadająca za panią Dubarry! Hrabina du Battoir odpowiadająca za księżniczkę Vanvres! Paqueretta za Chante-Lilas!
— Słyszycie? powiedział Ludowik.
— Puszczamy więc ciągle petardy, panie Kamilu? mówiła Chante-Lilas.
— Więcej niż kiedykolwiek, księżniczko! ale tym razem mam powód: to na cześć twego pałacu przy ulicy la Bruyere, twojej bułanej czwórki, i dwóch wiśniowych dżokejów, a wszystko to ofiarowane darmo.
— Nie mów mi o tem, zdaje się, że szuka on wieńców z róż i ma zamiar mnie ukoronować.
— Lub może zachowuje cię na małżonkę.
— Niedołęgo! przecież jest żonaty.
— Fe! księżniczko! żyć z człowiekiem żonatym! to bardzo niemoralnie.
— Proszę! a czemże ty jesteś Och! ja jestem żonatym tak mało! a wreszcie nie żyję z tobą.
— Nie, jadasz tylko ze mną obiad, i to wszystko. O! panie Kamilu, byłbyś lepiej uczyni! żeniąc się z Karmelitą, lub też oznajmiając jej na czas jeszcze, że już ją przestałeś kochać; byłaby poszła za pana Kolombana i nie chodziłaby tak jak teraz w żałobie.
I Chante-Lilas westchnęła głęboko.
— Ale któż u djabła mógł się tego domyśleć? odpowiedział niedbający o nic kreol, można starać się przypodobać kobiecie, być jej kochankiem, a mimo to nie zmuszonym do małżeństwa.
— Cóż to za potwór! odezwała się hrabina du Battoir.
— Przecież ja gwałtem nie zdobywałem Karmelity, równie jak i ciebie; no bądź szczerą, Chante-Lilas, czyż wziąłem cię gwałtem?
— O! panie Kamilu, nie porównywaj nas ze sobą, panna Karmelita jest uczciwą dziewczyną.
— A ty?
— O! ja jestem tylko dobrą dziewczyną.
— Masz słuszność, jesteś dobrą, wyśmienitą dziewczyną.
— I jeszcze gdybym nie była raz spadła z osła i nie pozostała zemdlona na trawie, wszystko byłoby poszło inaczej.
— A z twoim bankierem?
— Mój bankier nie wymaga nic odemnie.
— Mniejsza o to! kiedy tak utrzymujesz.
— Wiem to tylko, panie Kamilu de Rozan, że przenoszę o wiele nad ciebie mego bankiera, prawda, dał mi sto tysięcy franków, a ty nie dałeś mi nic.
— Jakto! ja nic ci nie dałem, niewdzięczna?... A moje serce, czy liczysz je za nic?
— Och! twoje serce, rzekła Chante-Lilas, wstając z miejsca i odepchnąwszy krzesło, podobne jest do owego papierowego kurczaka, którego podają w teatrze Porte-Saint-Martin; częstują nim na każdem przedstawieniu, a nikt go nie spróbuje nigdy. Ale proszę się dowiedzieć, czy powóz czeka?
Kamil zadzwonił. Garson zjawił się natychmiast.
— Rachunek najpierw, a potem zapytaj, czy powóz księżnej czeka.
— Stoi właśnie przed bramą. — Czy odwieziesz mnie do Paryża, księżniczko?
— Dlaczego nie?
— A twój bankier?
— Mój bankier zostawia mi wszelką wolność; a wreszcie o tej godzinie jest zapewne w drodze do Anglji.
— A zatem korzystając z tego, pokażesz mi swój pałac przy ulicy la Bruyere.
— Z przyjemnością.
— No, hrabino du Battoir, powiedział Kamil, spodziewam się, że to powodzenie powinno i ciebie natchnąć nadzieją.
— Ach! rzekła Paqueretta, alboż jest na świecie dwóch Marandów!
— Jakto! zawołali razem Petrus i Ludowik, więc to pan de Marande popełnia te szaleństwa dla księżniczki Vanvres! Czy to prawda, Janie Robercie?
— Nieinaczej! odrzekł śmiejąc się Jan Robert, nie chciałem go wymieniać; lecz gdy Paqueretta była już tyle niedyskretną, powiem wam, że słyszałem o całej tej historji od kogoś, który dokładnie był uwiadomiony.
W tejże chwili księżniczka Vanvres w pomiętej tualecie przeszła koło okna gabinetu, wsparta na ramieniu Kamila de Rozan, a za niemi Paqueretta, gdyż droga nie była dość szeroką, aby pomieścić przy sobie dwie kobiety w szerokich i bufiastych sukniach.

V.
Katastrofa.

Nazajutrz o dziesiątej wieczór w nadziei przyrzeczenia danego mu przez Reginę, Petrus ukryty był za jednym z najgrubszych drzew bulwaru Inwalidów, które znajdowało się w pobliżu małych drzwiczek, wiodących do pałacu marszałka de Lamothe-Houdan.
Pięć minut po dziesiątej drzwi otwarły się z cicha i ukazała się stara Nanon. Petrus usunął się do lipowej alei.
— A więc! zawołała stara piastunka.
— W altanie, nieprawdaż?... wszak ona jest w altanie? Spotkasz pan ją nim tam dojdziesz.
W istocie, zaledwie Petrus zapuścił się w głąb alei, ręka Reginy spoczęła na jego ramieniu.
— O! jakże jesteś dobrą, moja piękna Regino, że dotrzymujesz danej obietnicy! Jakże ci dziękuję i jakże kocham! zawołał młody człowiek.
— Ale nie krzycz tak głośno, rzekła młoda kobieta. Położyła mu na ustach swą piękną rączkę, którą Petrus pocałował z zapałem. O! mój Boże! co ci jest dzisiaj? zapytała Regina.
— Szaleję z miłości, Regino; cały płonący nadzieją widywania cię przez miesiąc co drugi dzień u siebie, wieczór zaś tutaj...
— Nie co drugi dzień przecież.
— Jak się da najczęściej, Regino... Czyż miałabyś odwagę igrać z mojem szczęściem, gdy będzie w twem ręku?
— Ależ, mój Boże! odrzekła młoda kobieta, wszak szczęście twoje jest mojem zarówno.
— A zatem pytałaś, co mi jest dzisiaj?
— Tak.
— Otóż obawiam się, rżę! Idąc tu i czekając za drzwiami...
— Nie czekałeś długo...
— Nie, i dziękuję całem sercem Regino!... Ale idąc tu i czekając, dreszcz czułem w sercu. — Biedny przyjacielu. — I mówiłem sobie: Zastanę ją we łzach, zrozpaczoną; powie mi może: Petrusie, to niepodobna! przyjęłam cię dziś wieczór, aby ci powiedzieć: Nie zobaczę cię jutro!
— A więc widzisz, przyjacielu, że zamiast być zrozpaczoną, jestem wesołą i uśmiechniętą: zamiast ci powiedzieć: Nie zobaczę cię jutro, powiem raczej: Jutro punkt o dwunastej będę u ciebie, Petrusie. Tylko tym razem nie sama z Pszczółką; będzie z nami ciotka; ale co tam! ciotka źle widzi bez okularów, a jest w takich pretensjach, że kładzie je tylko wtedy, gdy ją coś koniecznie zmusza; co więcej zasypia co chwila, a gdy śpi, mniej jeszcze widzi, niż gdy jest bez okularów; a zatem nasze spojrzenia, nasze ręce, dotknięcie mej sukni, pochylenie się na twem ramieniu dla zbadania z bliska podobieństwa, wszystko to, Petrusie, nie jestże jeszcze rozkoszą, szczęściem, upojeniem, w porównaniu z boleścią niewidywania się wcale?
— Niewidywania Regino! nie wymawiaj tego słowa! Ta myśl, że może nadejść chwila, w której widywać cię przestanę, jest nieustanną męczarnią mego serca.
Regina wzruszyła lekko pięknemi ramionami.
— Nie widywać mię więcej! rzekła, i jakaż władza na świecie mogłaby mi zabronić tego? Ten człowiek? Wiesz przecie, że od niego nie mam się czego obawiać. Marszałek, marszałek tylko gdyby się dowiedział. Ale któżby powiedział mu o tem? Nikt! i gdyby powiedziano mu nawet, zaprzeczę, skłamię, powiem: to nieprawda. O! byłoby to jednak bardzo ciężko powiedzieć, że cię nie kocham, drogi Petrusie, niewiem, czy odważyłabym się na to.
— Najdroższa Regino! a zatem nic się nie zmieniło w ambasadzie?
— Nie.
— Czy wyjeżdża w końcu tego tygodnia?
— Jest teraz w Tuilleries, dokąd udał się po ostateczną instrukcję.
— Gdyby tylko projekt ten się utrzymał!
— Utrzyma się; podobno jest już postanowione na radzie ministrów. Ach! gdyby to nie było tak nudno mówić o polityce, powtórzyłabym ci rozmowę mojego ojca z panem Rappt, która uspokoiłaby cię zupełnie.
— Och! powiedz, powiedz, droga Regino! z chwilą, gdy polityka może mieć wpływ na widywanie się nasze, staje się ona dla mnie nauką najbardziej zajmującą, jakiej tylko rozum ludzki może się oddawać.
— A zatem, obecnie zajmują się utworzeniem nowego ministerjum.
— Aha! to tłómaczy mi nieobecność mego przyjaciela Salvatora, rzekł z powagą Petrus, on pracuje nad tem.
— Co mówisz?
— Nic, mów dalej, najdroższa Regino.
— To ministerjum składa się z panów de Martignac, de Portalis, de Caux, de Roy; ofiarowano ministerstwo finansów panu de Marande, ale go nie przyjął; dalej: z pana Ferronnays i może z mego ojca... Ale mój ojciec nie chce ministerstwa mieszanego, ministerstwa przejściowego, jak go nazywa.
— O! Regino, Regino, jakaż to piękna rzecz polityka, gdy ty o niej mówisz!... Słucham cię, mów dalej.
— Pan de Chateaubriand, który był w niełasce od czasu listu napisanego do króla na trzy dni przed sławną rewią gwardji narodowej, na której krzyczano: precz z ministrami! pan de Chateaubriand, zamknąwszy się w Rzymie pośród ruin, otrzyma tam nominację na posła; dość, że zrobił się, jak to mówią, zupełny przewrót polityczny.
— A ty, droga Regino, czemże jesteś obraną w tem wsz
ystkiem? — Ja zostałam opiekunką pałacu bulwaru Inwalidów, gdy mój ojciec prawdopodobnie zostanie gubernatorem zamku, a pan Rappt nominowany nadzwyczajnym posłem przy jego cesarskiej mości Mikołaju I.
— Tego właśnie się obawiam, aby to poselstwo nie spełzło na niczem.
— Przeciwnie, jest ono pewne: chcą się oderwać od przymierza z Anglją i zbliżyć się do przymierza z Rosją; marszałek nakłania do tego, ile może; zyskanoby przytem prowincje Nadreńskie i wynagrodzonoby Prusy kosztem Anglji... Czy wszystko to jest jasne?
— Jestem tem wszystkiem odurzony! Jakim sposobem mogło się to pomieścić w tej ślicznej głowie, mój Boże! i jeżeli nie dasz mi pocałować tego czoła, piękna Regino, będę myślał, że przybyły na niem zmarszczki.
Regina przechyliła w tył głowę, aby Petrus mógł się przekonać, że od wczoraj nie zestarzała się o pięćdziesiąt lat. Petrus ucałował nietylko piękne alabastrowe czoło, ale i oczy.
Regina cofnęła się pospiesznie. Poczuła ona na ustach swych oddech Petrusa.
Petrus spojrzał na nią z giestem błagalnym i powróciła sama, aby zawiesić mu się na szyi.
— A zatem, szepnął Petrus, w końcu tygodnia pojedzie i będziesz wolną?
— Tak, mój przyjacielu.
— O! jakże to daleko jeszcze do końca tygodnia! ileż to od obecnej chwili, pomiędzy dniami i nocami, pomiędzy godzinami i minutami jest miejsca na nieszczęście!
I młody człowiek, jak gdyby przygnieciony straszliwem przeczuciem, rzucił się na darniową ławkę, pociągając za sobą Reginę.
Głowa jej spoczęła na ramieniu Petrusa. Poruszyła się, aby ją podnieść. Opadła nanowo. Było im tak dobrze, iż nie spostrzegli się oboje, jak czas zbiegł im szybko.
Naraz dał się słyszeć turkot jadącego powozu.
Regina podniosła głowę. Słychać było głos woźnicy:
— Brama!
Krata się otwarła. Turkot się zbliżył. Powóz wjeżdżał w dziedziniec.
— Przyjechali, rzekła Regina, muszę wyjść naprzeciw ojca. Do jutra, drogi Petrusie.
— O! mój Boże! szepnął Petrus, jakżebym pragnął pozostać tu do jutra!
— Co ci jest?
— Sam nie wiem, przeczuwam jakieś nieszczęście.
— Dziecko jesteś!
Regina po raz drugi nadstawiła mu czoło. Petrus dotknął go ustami a młoda kobieta zniknęła w ciemnych alejach, szepnąwszy jakby na pociechę temu, którego opuszczała, te dwa słowa:
— Do jutra!
— Do jutra! powtórzył ze smutkiem Petrus, jak gdyby te słowa, zamiast być obietnicą miłości, groziły mu nieszczęściem.
W pięć minut później Petrus usłyszał zbliżające się kroki i głos, który go wzywał zcicha.
Była to stara Nanon.
— Małe drzwiczki są otwarte, rzekła.
— Dobrze, dobrze, moja Nanon, odpowiedział Petrus, zadając sobie gwałt, aby oderwać się od tego miejsca. I przesyłając Reginie w pocałunku całe swe serce, duszę, życie, wyszedł, nie będąc spostrzeżony.
Powóz jego czekał o sto kroków. Wróciwszy do domu, zapytał się służącego o kapitana.
Kapitan wrócił około dziesiątej, zapytał o Petrusa, a dowiedziawszy się że wyszedł, czekał na niego przeszło godzinę w pracowni. O wpół do jedenastej, nie mogąc się doczekać, poszedł do swego pokoju.
Petrus, dręczony jakimś niepokojem, zeszedł do kapitana i zastukał we drzwi. Nie odpowiedziano mu. Zaczął szukać klucza, aby otworzyć, ale go nie było. Zastukał raz jeszcze. To samo milczenie.
Kapitan spał zapewne, lub wyszedł.
Petrus powrócił do siebie. Przechadzał się długi czas z pracowni do pokoju.
Kapitan zostawił po sobie ślad w pracowni: lampa paliła się jeszcze. Na stole leżał otwarty jeden tom dzieł Mallenbrancha.
Petrus zdecydował się nakoniec iść do swego pokoju. Było mu duszno: otworzył okno i oddychał chwilę zimnem powietrzem nocy. Chłód nocy uspokoił go trochę.
Położył się nareszcie. Długi czas nie mógł zasnąć, a gdy nakoniec powieki mu się skleiły, miał sen przerywany, gorączkowy niespokojny.
Około piątej zrana, znużony, zasnął głęboko. O siódmej zakołatano do drzwi.
Petrus spostrzegł służącego. Zerwał się z żywością.
— Co się stało, Janie? zapytał.
— Jakaś pani zawoalowana chce mówić z panem, odrzekł służący zmieszany.
— Jakaś pani u mnie?
— Tak panie, chce się widzieć z panem.
— Czy znasz ją? zapytał Petrus.
— O! panie, nie powiedziała swego nazwiska, ale...
— Ale cóż?
— Zdaje mi się...
— Co ci się zdaje? kończ.
— Zdaje rmi się, że to księżna.
— Sądzisz, że to pani Regina.
— Jestem tego nawet pewny.
— Regina! zawołał Petrus, wyskakując z łóżka i ubierając się naprędce, Regina tutaj, o tej porze! Musiała wybuchnąć jakaś katastrofa. O! moje przeczucia, moje przeczucia.
Petrus ubrał się pospiesznie.
— Poproś ją na górę, powiedział, czekam w pracowni.
Służący wyszedł.
— Mój Boże! mój Boże! mówił Petrus prawie szalony, zesłałeś mi przeczucie nieszczęścia, ale co się stać mogło!?
W tejże chwili kobieta zawoalowana ukazała się na progu.
Służący szedł za nią. Nie omylił się on co do osoby. Przez gęstą zasłonę Petrus poznał Reginę. Kazał wyjść służącemu. Jan wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
— Regino! zawołał Petrus, podbiegając ku młodej kobiecie, która zdawała się chwiać na nogach. Regino! czy to ty?
Regina, była to ona istotnie, podniosła zasłonę i rzekła:
— To ja, Petrusie.
Petrus cofnął się o dwa kroki, spostrzegłszy tę marmurową maskę, trupio blade oblicze hrabiny Rappt.

— Cóż więc się stało?

VI.
Rzym.

Czytelnicy nasi zechcą zapewne odłożyć na kilka chwil wyjaśnienie, jakie będzie mieć miejsce pomiędzy Petrusem i Reginą, aby towarzyszyć w pielgrzymce jednemu z bohaterów tej powieści, opuszczonemu oddawna, a który, jak nam się zdaje, wzbudzał w nich pewne zajęcie.
Ponieważ niepodobna nam iść za nim w jego długiej podróży przez Alpy i wzdłuż Apeninów, więc przypuśćmy, że upłynęło sześć tygodni od czasu, jak ksiądz Dominik pożegnał Salvatora na drodze do Fontainebleau; że od tygodnia jest w Rzymie i czy to trafem, czy z powodu przedsięwziętych zawczasu ostrożności, napróżno usiłował dostać się do Watykanu, a zrozpaczony postanowił uciec się do listu, danego mu przez Salvatora.
Czytelnik wejdzie więc z nami na dziedziniec pałacu Colonna, przy Via dei Santi Apostoli i dostawszy się al piano nobile, czyli na pierwsze piętro, dzięki przywilejom romansopisarza, któremu wolno przeniknąć wszystko, wśliźnie się w na wpół otwarte podwoje gabinetu ambasadora francuskiego.
Gabinet jest skromny, wybity zielonym papierem; zdobią go adamaszkowe firanki i meble pokryte tegoż koloru materją. Jedyną ozdobą gabinetu, który niegdyś bogatym był w piękne obrazy, jest portret króla Francji, Karola X.
W około pokoju wsparte o ściany stoją odłamki kolumn, ręka kobieca, kadłub mężczyzny, wyrwane ziemie świeżem poszukiwaniem, obok tego olbrzymia bryła marmuru greckiego, a naprzeciw biurka model grobowca.
Płaskorzeźba przedstawia pasterzy Arkadyjskich. Pod płaskorzeźbą czytamy napis: „Mikołajowi Poussin, Na chwałę sztukom, I na honor Francji. F... R. de Ch.“
Przy biurku siedzi mężczyzna i pisze depeszę charakterem podłużnym i czytelnym.
Mężczyzna ten ma mniej więcej sześćdziesiąt lat wieku, czoło jego szerokie i wydatne ocienia kilka zaledwie siwych włosów; brwi czarne osłaniają wzrok, rzucający wejrzenia podobne do błyskawic; nos szczupły i długi, wązkie, podbródek dobrze zarysowany; policzki opalone w długich podróżach, noszą na sobie ślady przebytej ospy; całość fizjognomji jest dumną i łagodną zarazem, a wszystko oznacza człowieka wysokiej inteligencji, z umysłem jasnym i szybkim w postanowieniach; poeta lub żołnierz, należy on do starej rasy francuskiej, do rasy wojującej.
W istocie człowiek ten, to poeta, który napisał: „Rene, Atala, les Martyrs:“ to mąż stanu, który wydał pamflet pod tytułem „Bonaparte i Bourboni“ i który skrytykował sławne rozporządzenie z 5. września, w broszurze „O monarchji konstytucyjnej.“ To nakoniec minister, który w roku 1823 wydał wojnę Hiszpanji, dyplomata kolejno przedstawiający Francję w Berlinie i Londynie: to wice hrabia Franciszek Rene de Chateaubriand, ambasador w Rzymie.
Szlachectwo jego jest stare, jak Francja. Do XIIIgo wieku przodkowie jego mieli za herb pawie pióro, ale od bitwy pod Man urah, Geoffroy, czwarty tego nazwiska, który niósł chorągiew Francji przed Ludwikiem Świętym, owinąwszy się nią z obawy, aby nie dostała się w ręce Saracenów, otrzymał kilka ran, które rozdarło zarazem i ciało jego, za co król Ludwik obdarzył go przywilejem dodania do herbu tarczy ozdobionej złotemi liljami z tą dewizą: „Krew moja zbroczyła sztandary Francji.“
Człowiek ten jest to pan możny, a przedewszystkiem poeta; Opatrzność postawiła go na drodze monarchji, jak owego proroka, o którym wspomina historyk Józef, co przez ciąg tygodnia obiegał mury Jerozolimy, wołając:
— „Jeruzalem! biada tobie;“ a ostatniego dnia wołał: „Biada mnie!“ i którego kamień, spadający z murów tego miasta, przeciął na dwoje.
Restauracja go nienawidziła, jak wszystko, co sprawiedliwe i mówiące prawdę; to też wydaliła go pod pozorem wynagrodzenia zasług. Liczono tu na artystę, ofiarując mu ambasadę w Rzymie; nie mógł on istotnie oprzeć się miłości ruin starożytnych i widzimy go posłem.
Co robi tutaj?
Ściga wzrokiem życie Leona XII., które gaśnie. Pisuje do pani Récamier, Beatriczy tego drugiego Danta, Leonory tego drugiego Tassa. Przysposabia pomnik Poussina, którego płaskorzeźbę wykona Duprez, a popiersie Lamoyne; a nakoniec w chwilach wolnych zajmuje się odkopywaniem pamiątek w Torre Vergata, ma się rozumieć nie kosztem rządu, ale swemi własnemi pieniędzmi, a starożytne szczątki, które widzimy w gabinecie, są owocem jego poszukiwań.
Dzisiaj szczęśliwy jest, jak dziecko: w przeddzień wygrał na tej loterji umarłych, jak ją nazywa, bryłę marmuru greckiego, dość dużą, by z niej mieć popiersie Poussina. I właśnie w chwili tego uradowania, otwierają się drzwi, poseł podnosi głowę i zapytuje odźwiernego:
— Co powiesz, Gaetano?
— Ekscelencjo, odpowiada odźwierny, jest tu zakonnik francuz, który pieszo odbył drogę z Paryża do Rzymu i pragnie mówić z tobą w sprawie, jak powiada, bardzo ważnej.
— Zakonnik! powtórzył ambasador zdziwiony, jakiej reguły?
— Dominikanin.
— Niech wejdzie.
I podniósł się natychmiast. Miał on jak wszystkie wielkie dusze i wielcy poeci, głębokie poszanowanie dla wszystkiego co święte, oraz dla duchownych.
Teraz dopiero spostrzedz można było, że jest niskiego wzrostu, że głowa jego trochę jest za duża w stosunku do całego ciała i że, jak wszyscy potomkowie wojowników, których przodkowie za często nosili ciężki hełm, szyję cokolwiek zanadto wsuniętą ma pomiędzy ramiona.
Stanąwszy na progu, zakonnik zastał go oczekującego.
Ci dwaj ludzie zamienili między sobą jedno tylko spojrzenie i to wystarczyło im do dokładnego poznania. Niektóre serca i umysły są sobie pokrewne; gdziekolwiek się spotkają, porozumieją się z sobą: nie widziały się nigdy, to prawda, ale czyż dusze, które się nie widziały nigdy, nie rozpoznają się w niebie?
Starszy z nich wyciągnął rękę. Młodszy się ukłonił. Po czem starszy powiedział z uczuciem głębokiego szacunku:
— Wejdź, ojcze.
Ksiądz Dominik wszedł.
Ambasador wzrokiem dał znać odźwiernemu, aby drzwi zamknął i nie wpuszczał nikogo.
Zakonnik wyciągnął list z za sukni i podał go panu de Chateaubriand, który zaledwie rzuciwszy nań okiem, poznał własne swoje pismo.
— List odemnie! powiedział.
— Nie mogłem znaleźć lepszego przewodnika; Ekscelencjo, odrzekł zakonnik.
— Do mego przyjaciela de Valgeneuse!... Jakim sposobem list ten znajduje się w twoich rękach, ojcze?
— Otrzymałem go od jego syna, Ekscelencjo.
— Od jego syna? krzyknął ambasador, od Konrada?
Zakonnik zrobił potwierdzający znak głową.
— Biedny młodzieniec! odpowiedział machinalnie starzec, znałem go pięknym, młodym, pełnym nadziei; umarł w najnieszczęśliwszy i fatalny sposób!
— Sądzisz, Ekscelencjo, tak jak inni, że umarł: Ale tobie, jako przyjacielowi jego ojca, mogę powiedzieć: Żyje i składa wyrazy głębokiego szacunku u stóp twoich.
Ambasador spojrzał ze zdziwieniem na księdza. Zaczął powątpiewać, czy ten ostatni jest przy zdrowych zmysłach.
Zakonnik zrozumiał wątpliwość. Uśmiechnął się smutnie.
— Nie jestem szalony, powiedział, nie obawiaj się niczego, a szczególniej nie powątpiewaj, Ekscelencjo. Ty, jako człowiek przypuszczony do wszystkich tajemnic, musisz wiedzieć, że nieraz rzeczywistość przewyższa wszelkie przypuszczenia.
— Konrad żyje?
— Tak.
— Co on robi?
— Jestto nie moją, lecz jego tajemnicą, Ekscelencjo.
— Cokolwiek robi, musi o być coś dobrego, znałem go, było to wielkie serce... A teraz, jakim sposobem i dlaczego dał ci to pismo? Czego sobie życzysz? Rozporządzaj mną, mój ojcze.
— Wasza Ekscelencja oddaje się do mojej dyspozycji, nie wiedząc z kim mówi i nie pytając, kto jestem? Jesteś człowiekiem, a zatem moim bratem; jesteś księdzem, więc przychodzisz od Boga; nie potrzebuję wiedzieć więcej.
— Tak, lecz ja powinienem wszystko powiedzieć. Być może, że zetknięcie ze mną będzie zgubne dla tych, którzy mnie dotkną.
— Mój ojcze, przypomnij sobie Cyda... Święty Marcin, ukryty pod łachmanami biednego trędowatego, przywołał go na pomoc i z głębi rowu mówiąc: Przemożny rycerzu, ulituj się nad biednym trędowatym, który wpadłszy w rów nie może się wydobyć; podaj mi rękę; ta ręka nie naraża się na niebezpieczeństwo, gdyż odziana jest w rękawicę żelazną. Cyd zsiadł z konia, przybliżył się do rowu i ściągając rękawicę: Z pomocą Bożą, powiedział, podam ci z chęcią gołą rękę. I dał mu gołą rękę, a biedny trędowaty przemienił się w świętego, który przewodniczył mu do życia wiecznego. Otóż podaję ci rękę, ojcze; niechcąc, abym się narażał, nie trzeba mi było mówić, że niebezpieczeństwo grozi.
Zakonnik ukrył rękę w długim rękawie.
— Ekscelencjo, powiedział, jestem synem człowieka, którego nazwisko doszło zapewne uszu twoich.
— Powiedz to nazwisko.
— Jestem synem... Sarrantego, skazanego na śmierć dwa miesiące temu przez sądy przysięgłych.
Ambasador mimowolnie w tył się cofnął.
— Można być skazanym na śmierć niewinnie.
— Za kradzież i zabójstwo, pomruknął ambasador.
— Przypomnij sobie Callasa, Ekscelencjo, przypomnij Lesurguea, nie bądź surowym, czyli raczej bardziej niedowierzającym, od króla Karola X-go.
— Od Karola X-go?
— Tak; gdy udawszy się do niego, rzuciłem mu się do nóg i powiedziałem: Najjaśniejszy panie, potrzeba mi trzech miesięcy czasu, aby dowieść niewinności mego ojca; odpowiedział: Daję ci te trzy miesiące, przed tym czasem włos nie spadnie z głowy twego ojca. A ja wyruszyłem w drogę, stanąłem przed waszą ekscelencją i mówię: Na godność przysięgi, na świętość mej sukni, na śmierć naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa, który wylał krew swoję za nas, przysięgam, że ojciec mój jest niewinny i że dowód jego niewinności jest tutaj. I wskazał na piersi.
— Masz więc przy sobie, na sercu dowód niewinności ojca i nie robisz z niego użytku! zawołał poeta.
Zakonnik potrząsnął głową.
— Nie mogę tego uczynić, powiedział.
— Któż ci zabrania?
— Obowiązek, suknia, którą noszę, pieczęć żelazna spowiedzi spoczywa na moich ustach.
— A zatem, trzeba się udać do Watykanu.
— A! zawołał ksiądz z rozjaśnionem radością czołem, po to właśnie przybyłem do Rzymu, dlatego jestem u ciebie, w twym pałacu, ekscelencjo, aby powiedzieć, że od tygodnia pomnażają mi przeszkody na każdym kroku; odmawiają posłuchania w Watykanie, a jednakże czas ucieka, nóż wisi nad głową mego ojca, każda minuta go przybliża: nieprzyjaciele potężni chcą jego śmierci! Postanowiłem udać się do waszej ekscelencji w ostateczności dopiero, ale ta ostateczność już nastąpiła, widzisz więc mnie u nóg swoich, jak leżałem u nóg króla, którego przedstawiasz, muszę być w Watykanie, jak można najprędzej, bo jakkolwiekbym pospieszył z powrotem, mógłbym przybyć zapóźno!
— Za pół godziny, mój bracie, będziesz w Watykanie.
Ambasador zadzwonił. Odźwierny się ukazał.
— Każ założyć konie do powozu i niech kto przyjdzie pomódz mi się ubrać. Poczem zwracając się do księdza:
— Muszę włożyć mundur ambasadora, powiedział. Czekaj mnie, ojcze.
W dziesięć minut zakonnik i ambasador jechali przez Via del Passegio i minąwszy most św. Anioła, zbliżali się do placu św. Piotra.

VII.
Leon XII-ty.

Leon XII-ty, Annibal della Genga, urodzony w pobliżu Spoleto 17 sierpnia 1760 roku, obrany papieżem 28 września 1823, zasiadał na tronie pontyfikalnym blisko od lat pięciu. Był to więc obecnie starzec sześćdziesięcio-ośmioletni, wysoki, szczupły, z wyrazem smutku i spokoju w obliczu; zajmował on zwykle pokoik ubogi, prawie bez sprzętów, a znając swą nieuleczalną chorobę, znosił z radosnem prawie poddaniem codzienny sił ubytek. Przyjął już dwadzieścia dwa razy Oleje Święte, czyli dwadzieścia dwa razy zagrożony był śmiercią; i tak, jak Benedykt XIII-ty, kazał umieścić dla siebie trumnę pod łóżkiem.
Annibal della Genga obrany został z polecenia swego kolegi, kardynała Severoli, który będąc usunięty od tronu papieskiego przez Austrję, wskazał go, jako swego następcę. W chwili gdy trzydziestu czterema głosy obrany był papieżem i gdy kardynałowie przyszli złożyć mu powinszowania, uniósł purpurową suknię i pokazując wyborcom z Conclave nabrzmiałe nogi, zawołał:
— Jakże możecie sądzić, że podejmę się obowiązku, który chcecie mi narzucić? Jest on za ciężki dla mnie, cóżby się stało z Kościołem pośród tych wszystkich zamieszań, gdyby przewodnictwo powierzone zostało staraniom człowieka chorego i umierającego?
Ale stan chorego i umierającego nie odstręczył od wyboru.
Zdawało się, że przybierając imię Leona XII-go, Annibal della Genga, ściągnie jeszcze prędszą śmierć na swoją głowę. Albowiem Florentczyk, Leon XI-ty, obrany w roku 1605, panował tylko dwadzieścia siedm dni. A jednakże ten człowiek bezsilny, o nabrzmiałych nogach, dzierżył silnie miecz Kościoła. Wydał straszliwą wojnę bandytom, przeniósł wszystkich chłopów z jednej wsi do swego rodzinnego miejsca w Spoleto. Chłopi ci oskarżeni byli o stosunki z bandytami i sami po części oddawali się temu rzemiosłu. Od tej chwili ucichło o nich zupełnie, jak gdyby przeniesiono ich do Bontany-Bay.
Z drugiej strony, okazał się bardzo surowym w rozporządzeniach kościelnych, zabraniając przedstawień teatralnych i innych zabaw w czasie roku jubileuszowego.
Zrobił z Rzymu pustynię.
Otóż Rzymianie mają jedyny środek zarobku, wynajmowanie swych mieszkań cudzoziemcom. Rzymianie górscy mają jeden tylko przemysł, stosunki z bandytami. Wynikło ztąd zatem, że papież Leon XII-ty zrujnowawszy odrazu Rzymian z miasta i Rzymian z gór, stał się zarówno nienawistnym mieszkańcom miasta i wiosek.
Gdy zmarł, dwóch ludzi z Ostii, którzy popełnili zbrodnię okazania sympatji dla zmarłego, zaledwie nie zostali zamordowani.
W młodości nie należał do stanu duchownego i nazywano go: il marchesino, małym markizem, astrolog zaś przepowiedział mu, że będzie papieżem.
W skutek tej przepowiedni, rodzina przeznaczyła go do zakonu.
Wypadek dosyć szczególny spowodował tę przepowiednię, nie mógł on odkryć przyszłości, jak tylko człowiekowi istotnie jasnowidzącemu.
Kiedy był w szkołach w Spoleto, dzieci bez wiedzy profesorów urządzały tamże procesję, obnosząc na tragach statuę Madonny.
Mały markiz della Genga, przodkowie jego otrzymali tytuł markizów i własność ziemską z rąk Leona X-go, mały markiz la Genga był najpiękniejszym ze wszystkich dzieci, obrany przeto został do spełnienia roli Madonny. Wtem spostrzeżono zbliżającego się profesora; uczniowie niosący tragi uciekli, a madonna spadła na ziemię nie wyleciawszy jednak z lektyki naprędce zaimprowizowanej.
Wróżbita przepowiedział natenczas, że dziecię odgrywające rolę Madonny i zrzucone z ramion swych kolegów, będzie kiedyś papieżem. Pięćdziesiąt lat później przepowiednia się sprawdziła.
Gdy oznajmiono wizytę ambasadora francuskiego, Leon XII-ty zajęty był polowaniem na małe ptaszki w ogrodach Watykanu. Polowanie było jedyną jego namiętnością, jak sam przyznawał, polowanie było także namiętnością, której nie zwalczył.
Zelanti nazywali zbrodnią tę jego zabawkę.
Leon XII-ty lubił bardzo pana de Chateaubriand. Gdy oznajmiono mu wizytę ambasadora francuskiego, oddał pospiesznie kamerdynerowi fuzyjkę o jednym strzale i rozkazał prosić dostojnego gościa, nie każąc mu czekać ani chwili.
Wprowadzono ambasadora i jego klienta przez ciemny korytarz do przybytku jego świątobliwości.
Gdy ukazali się na progu, papież siedział, oczekując gościa. Wstał z miejsca i wyszedł naprzeciw poety.
Poeta, podług zwykłej ceremonji, nie zważając na wysoką godność swoją, przyklęknął. Ale Leon XII-ty podniósł go z żywością, wziął za rękę i poprowadził do fotela.
Inaczej było z Dominikiem. Papież pozwolił mu uklęknąć i pocałować brzeg swej sukni.
Gdy Leon XII-ty się obrócił, spostrzegł pana de Chateaubriand stojącego jeszcze i wskazał mu po raz drugi miejsce. Lecz tenże powiedział:
— Najświętszy Ojcze! pozwól mi raczej ztąd się oddalić. Przywiodłem tu tego młodzieńca, który przychodzi błagać cię o życie swego ojca. Przebiegł on czterysta mil, aby tu stanąć i zrobi drugie tyle drogi z powrotem. Przybył z nadzieją w sercu i podług tego, jak powiesz: tak lub nie, odejdzie we łzach lub radości. A zwracając się do młodego zakonnika, który pozostał jeszcze na klęczkach, dodał: Bądź dobrej myśli, ojcze! zostawiam cię z tym, co jest o tyle wyższym nad królów, o ile królowie wyżsi są nad biednego żebraka, co prosił nas o jałmużnę przy bramie Watykanu.
— Wracasz więc pan do ambasady? zapytał ksiądz przestraszony prawie, że zostawiono go własnym jego siłom, czyż nie zobaczę cię więcej?
— Przeciwnie! rzekł uśmiechając się opiekun brata Dominika, zanadto żywo mnie zajmujesz, abym się ztąd oddalił. Będę cię oczekiwał w Stanze, za łaskawem pozwoleniem jego świątobliwości.
Papież podał rękę, ambasador ucałował ją pomimo oporu. Poczem wyszedł, zostawiając naprzeciw siebie najwyższy i najniższy szczebel godności duchownej: Papieża i zakonnika.
Mojżesz nie był zapewne bledszym i bardziej drżącym, gdy stanąwszy na górze Synai, oślepiony został promieniami chwały Boskiej, jak braciszek Dominik, gdy znalazł się sam na sam z Leonem XII-tym. Przybył z tak daleka, aby stanąć przed tym, który w swem ręku trzymał życie lub śmierć jego ojca, lecz gdy zbliżała się stanowcza chwila, serce jogo dręczyły coraz sroższe obawy.
Papież potrzebował raz tylko rzucić okiem na zakonnika, aby spostrzedz, że tenże bliskim jest omdlenia. Wyciągnął do niego rękę.
— Odwagi, mój synu! powiedział, jakakolwiek jest twoja wina, jakakolwiek zbrodnia, miłosierdzie Boskie większe jest nad wszelką złość ludzką.
— Jestem grzesznikiem, jako człowiek, Ojcze Święty! odrzekł Dominikanin, lecz jeżeli nie jestem bez grzechu, zdaje mi się, że jestem bez winy i nie popełniłem żadnej zbrodni.
— W istocie, zdaje mi się, że twój dostojny opiekun powiedział, mój synu, iż przychodzisz błagać za twym ojcem.
— Tak jest, wasza świątobliwość się nie myli; przybyłem tu w sprawie mego ojca.
— Gdzież jest twój ojciec?
— Jest on we Francji, w Paryżu.
— Cóż tam robi?
— Skazany na śmierć przez sąd, czyli raczej przez złość ludzką, oczekuje wyroku.
— Mój synu, nie oskarżajmy naszych sędziów, Pan Bóg ich osądzi.
— Lecz tymczasem ojciec mój umrze niewinnie.
— Król francuski jest monarchą pobożnym i dobrym, dlaczego nie udałeś się do niego, mój synu?
— Przeciwnie, udałem się, uczynił dla mnie wszystko, co mógł uczynić. Wstrzymał na trzy miesiące wyrok sprawiedliwości, aby mi zostawić czas przybycia z Paryża do Rzymu i napowrót z Rzymu do Paryża.
— Po co przybyłeś do Rzymu?
— Jak widzisz, Ojcze Święty, aby rzucić się do nóg twoich.
— Nie trzymam w mem ręku doczesnego życia poddanych króla Karola X-go, władza moja rozciąga się tylko do życia duchownego.
— Nie żądam łaski, Ojcze Święty, ale błagam sprawiedliwości.
— O cóż jest oskarżony twój ojciec, mój synu?
— Oskarżony jest o kradzież i zabójstwo.
— I mówisz, że niewinnym jest tych zbrodni?
— Znam prawdziwego złoczyńcę i mordercę.
— Dlaczegóż nie wyjawisz tej straszliwej tajemnicy?
Dominik szlochając u nóg Ojca Świętego, uderzył czołem o ziemię.
Leon XII-ty patrzał na młodzieńca z wyrazem głębokiego współczucia.
— I przyszedłeś mi powiedzieć mój synu?...
— Przyszedłem ci powiedzieć, Ojcze Święty, tobie biskupowi rzymskiemu, namiestnikowi Chrystusa, słudze Boskiemu, przyszedłem powiedzieć: czyż mam pozwolić na śmierć ojca, mając tu na piersiach, w mem ręku, u nóg twoich, dowód jego niewinności?
I zakonnik zlożył u nóg papieża spowiedź pana Gerard, napisaną i podpisaną przez niego, opieczętowaną jednak w kopercie. Poczem, wciąż jeszcze na klęczkach, z wyciągniętemi rękoma, z wejrzeniem błagalnem i z drżącemi usty, oczekiwał odpowiedzi swego sędziego.
— Mówisz, mój synu, powiedział Leon XII-ty głosem wzruszonym, że to wyznanie oddane zostało w twe ręce?
— Przez samego winowajcę, Ojcze Święty.
— Pod jakim warunkiem?
Zakonnik jęknął.
— Pod jakim warunkiem? powtórzył Leon XII-ty.
— Pod warunkiem, że wyjawię je dopiero po jego śmierci.
— A zatem czekaj śmierci winnego, mój synu.
— Lecz mój ojciec... mój ojciec!
Papież umilkł na chwilę.
— Mój ojciec umrze, zaszlochał zakonnik, a jest niewinny.
— Mój synu, odrzekł papież zwolna, lecz stanowczo, niechaj zginie jeden niewinny, dziesięciu niewinnych, a nawet niech raczej zginie świat cały, aniżeli prawo.
Dominik podniósł się z rozpaczą w sercu, lecz rzecz dziwna z twarzą spokojną. Usta jego z uśmiechem boleści wypiły dwie łzy ostatnie. Oczy jego oschły, jak gdyby przesunięto mu przed niemi rozpalone żelazo.
— Dobrze więc, Ojcze Święty, powiedział, widzę że na tym świecie na nikogo liczyć nie mogę, prócz na siebie.
— Mylisz się, mój synu, przerwał mu papież, gdyż właśnie powiedzieć ci chciałem: nie wyjawisz spowiedzi winowajcy, lecz ojciec twój żyć będzie.
— Czyż żyjemy w czasach cudów, Ojcze Święty? bo teraz cud tylko mógłby go ocalić.
— Mylisz się, mój synu, gdyż nic nie wiedząc (tajemnica spowiedzi jest dla mnie zarówno świętą, jak dla innych), nic nie wiedząc, mogę napisać do króla francuskiego, że ojciec twój jest niewinny, że ja wiem o tem, jeżeli to jest kłamstwo, wezmę je na siebie, a mam nadzieję, że mi je Bóg przebaczy, i że proszę o jego ułaskawienie.
— O ułaskawienie! nie znalazłeś innego na to wyrazu Ojcze Święty, w istocie nie ma innego słowa, jak łaska. Lecz ułaskawiają tylko winnych, a mój ojciec jest niewinny, dla niewinnych zaś nie ma łaski. Mój ojciec umrze zatem.
I zakonnik skłonił się z uszanowaniem przed głowa Kościoła.
— Nie odchodź jeszcze, mój synu! zawołał Leon XII-ty zastanów się.
Lecz Dominik zginając kolano dodał.
— O jedną łaskę proszę cię, Ojcze Święty, pobłogosław mnie.
— O! z całego serca, moje dziecię, zawołał Leon XII-ty.
I wyciągnął nad nim ręce.
— Błogosławieństwa błagam in articulo mortis, szepnął zakonnik.
Ojciec Święty zawahał się.
— Cóż zamyślasz czynić, moje dziecię? zapytał.
— Jestto moją tajemnicą, głębszą i straszliwszą jeszcze od spowiedzi, Ojcze Święty.
Leon X II-ty opuścił ręce.
— Nie mogę błogosławić tego, który opuszcza mnie z tajemnicą w sercu, nie mogąc jej wyjawić namiestnikowi Chrystusa.
— A zatem nie żądam już twego błogosławieństwa, Ojcze Święty, ale polecam się twym modlitwom.
— Idź, mój synu, nie miną cię one.
Zakonnik skłonił się i wyszedł pewnym krokiem, on, który przybył tu ze drżeniem.
Co do papieża, zabrakło mu sił w tej chwili i rzucił się na fotel szepcząc:
— O mój Boże! czuwaj nad tem dzieckiem, gdyż ono jest z rodzaju tych ludzi, których niegdyś czyniono męczennikami.

VIII.
Torre Vergata.

Zakonnik wyszedł wolno, z powagą. W przedpokoju napotkał odźwiernego jego świątobliwości. Zapytał o jego ekscelencję wicehrabiego de Chateaubriand.
— Kazano mi właśnie zaprowadzić pana do niego, odrzekł odźwierny.
I wskazał drogę księdzu.
Poeta, jak obiecał, oczekiwał w części zwanej Stanze Rafaela, siedząc naprzeciw fresku Świętego Piotra, wyzwolonego przez anioła. Usłyszawszy odgłos sandałów na kamiennej posadzce, obejrzał się. Odgadł obecność zakonnika.
W istocie, Dominik stał przed nim.
Rzucił na niego szybkie wejrzenie, twarz była spokojna, jak maska marmurowa, ale zarówno blada i zimna, jak ona.
Człowiek pełen uczucia zadrżał, stając naprzeciw człowieka z lodu.
— I cóż? zapytał.
— Wiem teraz, czego się mam trzymać, odpowiedział zakonnik.
— Odmówił? jęknął pan de Chateaubriand.
— Tak, i nie mógł inaczej postąpić. To ja byłem tyle nierozsądny, sądząc na chwilę, że dla mnie biednego zakonnika, że dla mojego ojca, to jest sługi Napoleona, uhybionoby jednemu z praw fundamentalnych Kościoła, przełamanoby dogmat postanowiony przez samego Jezusa Chrystusa.
— A więc? zapytał poeta, zatapiając wzrok swój w oczach księdza, a więc ojciec twój umrze?
Zakonnik nie odpowiadał.
— Posłuchaj mnie, podjął znów pan de Chateaubriand, czy zapewniasz o niewinności twego ojca?
— Zapewniłem cię już raz ekscelencjo. Gdyby mój ojciec był winnym, popełniłbym kłamstwo.
— Prawda, masz słuszność, wybacz. Chciałem właśnie coś powiedzieć.
Milczenie księdza wskazywało, że słucha.
— Znam osobiście Karola X-go, jestto serce szlachetne, i dobre. Chciałem powiedzieć, serce wielkie, ale i ja także nie chcę kłamać, zresztą, przed Bogiem dobrzy będą mieć pierwszeństwo przed wielkimi.
— Chcesz może, ekscelencjo, prosić króla o ułaskawienie mego ojca? przerwał Dominik.
— Tak.
— Dziękuję, tę samą ofiarę chciał dla mnie uczynić papież i odmówiłem.
— Jakiż powód dałeś tej odmowie?
— Ze ojciec mój skazany jest na śmierć, a król może tylko ułaskawić winnych. Mój ojciec zaś ułaskawiony w ten sposób, odebrałby sobie życie.
— W takim razie, zapytał wicehrabia, cóż dalej będzie?
— Pan Bóg, który czyta w przyszłości i w mem sercu, wie to sam jeden. Jeżeli zamiar, który powziąłem, niepodoba, się Bogu, to ten władca Najwyższy, który jednem skinieniem może mnie zatracić, wyda znak i ja rozsypię się w popiół. Jeżeli przeciwnie, podoba się Panu Bogu, dopomoże mi na drodze, którą pójdę.
— Pozwól mi, ojcze, powiedział ambasador, złagodzić twoją drogę, czyniąc ją mniej ostrą i męczącą.
— Płacąc za mnie miejsce na okręcie lub w najętym powozie?
— Należysz, mój ojcze, do ubogiej reguły nie powinna się więc obrażać jałmużna, podana w imieniu kraju.
— W każdej innej okoliczności, odrzekł zakonnik, przyjąłbym jałmużnę w imieniu Francji, lub w twojem, ekscelencjo, i pocałowałbym dłoń, któraby mi ją podała. Ale przyzwyczajony jestem do trudu, a w usposobieniu serca i umysłu, w jakiem się znajduję, znużenie jest dla mnie potrzebą.
— Zapewne, lecz na statku, lub w dyliżansie zajedziesz prędzej.
— Po cóż mam się śpieszyć? Dość będzie czasu, abym stanął w przeddzień egzekucji w Paryżu. Mam słowo Karola X-go, że trzy miesiące będzie czekał i spuszczam się na to słowo, abym tylko przybył do Paryża ośmdziesiątego dziewiątego dnia.
— A zatem, jeżeli się nie spieszysz, pozwól mi ofiarować sobie gościnność w pałacu ambasady francuskiej.
— Niech wasza ekscelencja daruje, że odpowiem odmową na jego łaski, ale puszczam się w drogę.
— Kiedy?
— Dziś jeszcze.
— O której godzinie?
— W tej chwili.
— Nie pomodliwszy się u św. Piotra?
— Modlitwa moja już skończona, a zresztą modlę się idąc.
— Pozwól mi przynajmniej wyprowadzić cię na drogę.
— Rozstać się z tobą jak najpóźniej, ekscelencjo, będąc ci dłużnym tak wiele, stanie się dla mnie prawdziwem szczęściem.
— Pozwolisz mi zatem zdjąć z siebie strój ambasadora.
— Zostawię waszej ekscelencji tyle czasu, ile go żądać będzie.
— Siadajmy więc do powozu i jedźmy do ambasady.
Karetka czekała przy drzwiach Watykanu; zakonnik i ambasador wsiedli do niej. W drodze nie zamienili ani słowa między sobą; zatrzymali się w ambasadzie. Pan de Chateaubriand wszedł wraz z księdzem do swego gabinetu* powiedziawszy kilka słów odźwiernemu. Poczem z gabinetu przeszedł do swego pokoju.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, wniesiono zastawiony stół z dwoma nakryciami. W dziesięć minut pan de Chateaubriand powrócił, zmieniwszy mundur na swój zwykły ubiór. Prosił księdza Dominika, aby zasiadł do stołu i posilił się na drogę.
— Uczyniłem ślub wychodząc z Paryża, powiedział zakonnik, aby posilać się tylko stojący i nie jeść nic, prócz chleba i wody, aż do powrotu z Rzymu.
— Tym razem, mój ojcze, powiedział poeta, podzielę ten ślub z tobą, ja także zwykle jadam tylko chleb i pijam wodę, prawda, że woda ta pochodzi z fontanny Trevi!
Obydwaj zjedli stojący po kawałku chleba wypili po szklance wody.
— Jedźmy! powiedział poeta pierwszy.
— Jedźmy, powtórzył Dominik.
Powóz czekał.
— Do Torre Vergato, zawołał ambasador. Poczem zwracając się do księdza: Jestto mój spacer codzienny, nie mam więc tej nawet zasługi, abym zmienił drogę dla ciebie.
Powóz sunął się przez ulicę del Corso, plac Ludu, czyli raczej Popoli. Przejeżdżano koło ruiny nazwanej Grobowcem Nerona. Wszystko jest Neronem w Rzymie. Voltaire powiedział o Henryku IV-tym: „Jedyny król, którego lud zachował w pamięci“. Neron jest jedynym cesarzem, którego pamiętają Rzymianie.
— Co to za kolumna? To pomnik Nerona.
— Co to za wieża? To wieża Nerona.
— Co to za grobowiec? To grobowiec Nerona.
I wszystko to powiedziane jest bez oburzenia, bez żadnej nienawiści. Widać Rzymianie naszych czasów nieczytają Tacyta. Cóż mogło zjednać zabójcy swego brata Brytanika, żony Oktawji, matki Agrypiny, tę rozległą popularność? Nie pochodziż to ztąd, iż mimo zbrodniczości Neron był artystą? O wirtuozie to, nie o cesarzu naród pamięta i wspomina nie Cezara w koronie złotej, ale aktora w wieńcu z róż. O milę od grobu Nerona stanęła kareta.
— Tu zatrzymuję się zwykle, powiedział poeta, czy chcesz ojcze, aby powóz powiózł cię dalej?
— Tam, gdzie wasza ekscelencja się zatrzyma i ja także stanę, lecz tylko, aby go pożegnać.
— A zatem żegnam cię, mój ojcze, powiedział poeta, i niechaj Bóg cię prowadzi.
— Żegnam cię, dostojny opiekunie! odrzekł zakonnik. Nie zapomnę nigdy tego, co wasza ekscelencja uczyniłeś dla mnie, a szczególniej co uczynić pragnąłeś.
I ksiądz cofną! się w tył, ze skrzyżowanami na piersiach rękoma.
— Czy nie pobłogosławisz mnie przed odejściem? rzeki starzec do młodzieńca.
Zakonnik wstrząsnął głową.
— Dziś rano mogłem jeszcze błogosławić, lecz teraz z myślami, które mam w sercu, błogosławieństwo moje mogłoby przynieść ci nieszczęście, ekscelencjo.
— Dobrze, ojcze, rzekł poeta. Ja więc błogosławię ciebie. Używam prawa, które mi wiek mój nadaje, idź zatem i niech Bóg będzie z tobą!
Zakonnik skłonił się po raz ostatni i puścił się drogą do Spoleto. Szedł on pół godziny, nie obejrzawszy się ani razu na Rzym, choć prawdopodobnie widział go już po raz ostatni. Nie zdawał się on więcej go zajmować od najnędzniejszej wioski francuskiej.
Poeta ścigał go wzrokiem nieruchomy i milczący, dopóki nie zniknął; odprowadzał on go oczyma do Francji, tak samo, jak Salvaior odprowadzał go na drogę do Włoch. Nakoniec braciszek Dominik zniknął za małem wzgórzem della Storta. Ani razu ten pielgrzym boleści nie obejrzał się za siebie. Poeta przesłał mu ostatnie westchnienie i z głową pochyloną, z bezwładnie spuszczonemi rękoma, poszedł złączyć się z gromadką ludzi, oczekujących go po lewej stronie drogi, przy świeżo odkopanej ziemi...
Tego samego wieczora pisał on do pani Recamier.
„Czuję potrzebę pisania do pani, gdyż serce moje jest smutne.
„Jednakże nie będę ci mówił o tem, co je zasmuca, lecz o tem, co zajmuje mój umysł: o moich poszukiwaniach w ziemi. Torre Vergata jest własnością zakonników, oddaloną mniej więcej o milę od grobu Nerona, po lewej stronie drogi idąc do Rzymu, w najpiękniejszem i najbardziej pustem miejscu.
„Tam, pod warstwą ziemi, ziół i ostów, ukrywa się niezliczone mnóstwo ruin. Rozpocząłem poszukiwania przedwczoraj, skończywszy pisać do pani; towarzyszył mi Visconti, który przewodniczy mojej pracy.
„Czas był cudowny; ze dwunastu ludzi uzbrojonych w rydle i motyki, odkopując groby i szczątki pałaców, wśród głębokiej ciszy, przedstawiało widok godny ciebie; pragnąłbym, abyś pani tu była. Zgodziłbym się chętnie na to, aby żyć z tobą pod namiotem, pośród tych gruzów.
„Przyłożyłem sam ręki do tego dzieła; poszlaki są wyborne; spodziewam się odkryć coś, co wynagrodzi mi pieniądze, które stawiam na tę loterję umarłych. Pierwszego dnia zaraz znalazłem bryłę marmuru greckiego, dość dużą na popiersie Poussina. Wczoraj odgrzebaliśmy szkielet Gota i rękę statuy kobiecej, to jest niszczyciela razem z ruiną. Mamy wszelką nadzieję odnaleźć dzisiaj całą statuę.
„Jeżeli szczątki architektury, które wydobywam z ziemi, warte tego będą, nie zburzę ich, aby sprzedać cegłę, jak tu zwykle czynią, ale pozostawię w całości i nosić będą moje nazwisko; są one z czasów Domicjana, jak napis wskazuje. Jest to piękny wiek sztuki rzymskiej.
„To odgrzebywanie pamiątek stanie się celem mych przechadzek, codziennie siadać będę między temi szczątkami, a gdy raz oddalę się ztąd z dwunastoma na wpół nagiemi chłopami, wszystko zakryje zapomnienie i cisza...
„Czy wystawiasz sobie pani wszystkie namiętności i zabiegi, jakie wrzały w tem miejscu dziś opuszczonem? Byli tam panowie i niewolnicy, szczęśliwi i nieszczęśliwi, piękne kobiety, które kochano i chciwi wyniesienia mężczyźni, pragnący być ministrami. Dziś pozostało kilka ptaszków i ja na jakiś czas, bo wkrótce odfruniemy.
„Powiedz mi pani, czy to się opłaci, abym ja był jednym z członków rady małego królika Gallów, ja barbarzyniec z Armoryki, podróżujący po dzikich krajach nieznanych Rzymianom, a obecnie ambasador przy tych księżach, których rzucano lwom na pastwę? Gdy przywoływałem Leonidasa w Lacedemonie, nie odpowiedział mi; odgłos moich kroków w Torre Vergata, nie zbudził widać nikogo; tak samo, gdy już będę w grobie, nie usłyszę nawet dźwięku twego głosu. Muszę się więc spieszyć, aby przybliżyć się do ciebie, a zarazem położyć koniec wszystkim tym urojeniom życia ludzkiego. Nie ma nic milszego nad ciche schronienie i nic prawdziwego na świecie, prócz twego przywiązania.

F. de Chateaubriand.

Poczta, która codzień o szóstej godzinie po południu wyjeżdża z Rymu, zabrała ten list i o jedenastej w nocy wyminęła pomiędzy Baccano i Nepi, pielgrzyma siedzącego na kamieniu przy drodze.
Pielgrzymem tym był brat Dominik, odpoczywający pierwszy raz na drodze z Rzymu do Paryża.

IX.
List nauczyciela śpiewu.

Podczas, gdy ksiądz Dominik powraca do Paryża z sercem rozdartem w skutek bezowocnej pielgrzymki, niech czytelnicy nasi pozwolą się zaprowadzić na ulicę Macon do Salvatora. Tam dowiedzą się, jaki straszliwy wypadek sprowadził o siódmej rano Reginę do Petrusa. Salvator będąc kilka dni nieobecnym, powrócił właśnie do domu, gdy nagle trzy uderzenia we drzwi przerwały mu serdeczne powitanie Fragoli i pieszczoty Rolanda.
Po sposobie zakołatania, poznał jednego z trzech przyjaciół i poszedł otworzyć; był to Petrus. Salvator cofnął się o dwa kroki na widok zmienionej twarzy młodego człowieka. Pochwycił z żywością obie jego ręce.
— Przyjacielu, powiedział, spadło na ciebie wielkie jakieś nieszczęście, nieprawdaż?
— Nieszczęście niepowetowane, odrzekł Petrus głosem prawie niezrozumiałym.
— Znam jedno tylko nieszczęście niepowetowane, odrzekł z powagą Salvator, jest to utrata czci; a niepotrzebuję dodawać, że zarówno ufam twojej czci, jak mojej własnej.
— Dziękuję, odrzekł serdecznie Petrus, ściskając rękę przyjaciela.
— A zatem, jesteśmy mężczyźni, mówmy więc, jak na nas przystało. Co ci się przytrafiło, Petrusie?
— Czytaj, powiedział młody malarz, podając przyjacielowi pomięty list, który musiał być łzami oblany.
Salvator wziął list i rozłożył go, patrząc na Petrusa. Poczem, przenosząc wzrok swój z młodzieńca na papier, czytał:
Do Księżniczki Reginy de Lamothe-Houdan, hrabiny Rappt.
„Pani! Jeden z życzliwych i pełnych szacunku sług szlachetnej i starożytnej rodziny de Lamothe-Houdan, znalazł sposobność trafem, w którym widocznie jest ręka Opatrzności, oddania ci usługi tak znakomitej, jaką tylko istota ludzka zdolną jest oddać podobnej sobie istocie.
„Podzielisz pani, jestem tego pewny, moje zdanie, gdy dowiesz się, że nie idzie tu tylko o spokój i szczęście twego życia, ale także o honor hrabiego Rappt i co więcej może nawet, o życie stawnego marszałka, ojca pani.
„Pozwolisz mi pani zamilczeć sposoby, za pomocą których odkryłem niebezpieczeństwo, jakie ci zagraża, i powziąłem nadzieję wybawienia cię. Prawdziwa życzliwość jest zwykle skromną,, a pozwól mi pani raz jeszcze powtórzyć, mam honor liczyć się do najbardziej wylanych sług rodziny de Lamothe-Houdan.
„Otóż donoszę pani fakt, w całej straszliwej prawdzie.
„Pewien człowiek, zbrodniarz, nędznik, złoczyńca godzien najsroższej kary, znalazł przypadkiem u pana Petrusa jedenaście listów, podpisanych nazwiskiem Reginy, hrabiny de Brignoles. Wie on, że nie jesteś pani hrabiną de Brignoles, gdyż szlachectwo twoje daleko jest dawniejsze, od szlachectwa tych kupców, ale powiada, że jakkolwiek możesz się pani zaprzeć nazwiska, nie możesz zaprzeć się swego pisma. Nie wiem, jakiem zrządzeniem losu listy te wpadły w jego ręce, ale jestem w możności objaśnienia cię, jak ogromnej ceny żąda za ich zwrot...“
Salvator spojrzał na Petrusa, jakby chcąc się zapytać, co było prawdą w tym początku listu.
— O! czytaj, czytaj, zawołał Petrus, to jeszcze nie koniec, Salvator czytał dalej:
„Żąda on nie mniej, jak niedorzeczną sumę, wynoszącą pięćkroć sto tysięcy franków, która odłączona od majątku tak wielkiego, jak pani, uczyni mu zaledwie widoczny uszczerbek, gdy przeciwnie, będąc w ręku jego, zapewni mu spokojność całego życia...“
Spostrzegłszy te cyfry, Salvator ściągnął brwi tak groźnie, że aż Petrus zawołał głosem stłumionym i ukrywajac twarz w dłoniach:
— Nieprawdaż, to okropne?
— Okropne w istocie! odrzekł Salvator, wstrząsając smutnie głową.
Ale głosem spokojnym, którego nawet koniec świata nie był zdolnym zmieszać, czytał dalej:
„Nędznik ten powiada, usprawiedliwiając ogromną sumę, którą nakłada na te szacowne listy, że każdy z nich, zawierający mniej więcej 50 wierszy, nie może być mniej wart, ze względu na piękność i wysokie stanowisko osoby, która je pisała, nad pięćdziesiąt tysięcy franków, czyli po tysiąc franków za wiersz, a za jedenaście listów pięćset pięćdziesiąt tysięcy franków.
„Nie przestraszaj się pani jednak zanadto, bo przekonasz się natychmiast, że mój przyjaciel, co mówię mój przyjaciel, chciałem powiedzieć, że ten nędznik, zmniejsza swoje pretensje do pięciukroć stu tysięcy franków.
„Pomimo uwag, które mu czyniłem, pomimo próśb, zaklęć, a nawet, gróźb, których nieszczędziłem, nietylko pozostał przy swoim niegodnym zamiarze, ale nawet utrzymuje, że ze względu, na uczucia różnego rodzaju, wyrażone w tych listach, i których opublikowanie naraziłoby na niebezpieczeństwo honor pana hrabiego Rappt, oraz drogie dni pana marszałka de Lamothe-Houdan, pięćkroć sto tysięcy franków są w porównaniu prawdziwą drobnostką.
„Próbowałem natenczas przestraszyć go niebezpieczeństwem, na jakie się sam naraża. Wskazałem mu panią, wysyłającą policjantów dla przyaresztowania go w chwili, gdy się stawi po umówioną sumę, która wydaje mu się być tak nieodzownie potrzebną; powiedziałem mu, że każda inna kobieta, prócz ciebie, zagrożona w swych najdroższych uczuciach, posunęłaby się jeszcze dalej i mogłaby go kazać zamordować.
„Ale na tę uwagę, która wydawała mi się dość prawdopodobną, jednakże ladaco roześmiał się tylko, mówiąc, że tak w jednym, jak i w drugim razie, wyniknąłby z tego proces, że listy byłyby z konieczności zaprodukowane w procesie, przytaczane przez prokuratora królewskiego, powtarzane w dziennikach i że tym sposobem, więcej niż kiedykolwiek, nie licząc już twej reputacji, pani, wystawionyby był na niebezpieczeństwo honor pana hrabiego Rappta i szacowne dni pana marszałka.
„Zmuszony byłem przyznać słuszność tej ostatniej uwagi.
„ Ach! pani, jest wielu nędzników na tym biednym świecie.
„Z boleścią muszę więc donieść pani, że skoro wyczerpałem napróżno wszelkie możliwe sposoby, pozostaje ci jeden tylko, mojem zdaniem, zapewnienia spokoju rodzinie, to jest: przychylenie się do żądania tego niecnego zbrodniarza.
„A zatem przedstawiam ci propozycję, które ma honor ci uczynić, a które ja mam honor ci powtórzyć w jego imieniu, pragnąc i spodziewając się zarazem, że przechodząc przez usta prawego i cnotliwego człowieka, słowa te stracą część swojej goryczy.
„Żąda więc pięćkroć sto tysięcy franków, i aby dowieść pani swej prawości i bezinteresowności, ofiaruje się zwrócić ci najpierw jeden z listów bez żadnej pretensji, aby, jeżeli łudzisz się jakąkolwiek wątpliwością, upewnić cię o prawdzie pod tym względem i w następstwie wkłada na mnie obowiązek dołączenia listu.
„Tym więc sposobem ogranicza on do pięciu kroć stu tysięcy swoje pretensje, które mógł był podnieść do pięciukroć pięćdziesięciu.
„Sądzi on zresztą, że gdy daje pani dowód tak widoczny swej dobrej wiary, to nie będziesz wątpiła o jego szczerości, którą i nadal okazywać będzie w stosunkach swoich z panią.
„Jeżeli warunki jego będą przyjęte, o czem nie wątpi, prosi on panią, abyś dziś wieczór na znak twego przyzwolenia, postawiła zapaloną świecę w ostatnim oknie pawilonu.
„Będzie on pod tym oknem punkt o dwunastej.
„Po przyjęciu tego pierwszego punktu, błaga panią, abyś nazajutrz o tej samej godzinie stawiła się za kratą swego ogrodu, od strony bulwaru Inwalidów.
„Człowiek, którego widok nie przestraszy panią bynajmniej, bo jakkolwiek w sercu ukrywają się zbrodnicze zamiary, jednak oblicze jego nacechowane jest słodyczą i niewinnością, człowiek ten zbliży się do kraty i pokaże pani zdaleka paczkę listów.
„Pani natenczas pokaże mu pierwszą paczkę mieszczącą pięćdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych po tysiąc lub po pięć tysięcy franków. Ten krok z twojej strony będzie dowodem, żeś pani zrozumiała.
„Postąpi on wtedy trzy kroki do ciebie i pani uczynisz to samo, a w chwili gdy wyciągnie rękę, wyciągniesz pani także swoją, oddasz mu cenę pierwszego listu, a on odda ci wzmiankowany papier.
„Tak samo stanie się przy drugim, trzecim, a nakoniec ostatnim liście.
„Sądzi on, że ciężkie czasy, które przebywa towarzystwo całej Francji, drogość artykułów żywności, podwyższone straszliwie ceny mieszkań, rozdzierające krzyki licznej i zgłodniałej rodziny, są dostatecznym dowodem do usprawiedliwienia lub przynajmniej do zmniejszenia śmiałości jego żądania.
„Co zaś do tego, który podjął się zupełnie bezinteresownie być pośrednikiem tego nędznika, to skłania się pokornie do nóg twoich pani, błagając cię po raz trzeci, abyś raczyła liczyć go do najżyczliwszych i uniżonych sług swoich.

Hrabia Ercolano“...

— W istocie, jest to wielki nędznik! powiedział Salvator swym spokojnym i łagodnym głosem.
— Ach! tak, haniebny łotr! dodał Petrus, zaciskając zęby i pięści.
— Co zamyślasz czynić? zapytał Salvator, nie spuszczając wzroku z Petrusa.
— Alboż ja wiem, odrzekł Petrus zrozpaczony.
— Myślałem, że oszaleję, na szczęście ty, jak zwykle, przyszedłeś mi na myśl i przyszedłem zapytać cię o radę i pomoc.
— A zatem nie znalazłeś na to żadnego lekarstwa?
— Przyznaję, że dotąd jedno tylko przychodzi mi na myśl.
— Cóż takiego.
— Aby sobie w łeb palnąć.
— Nie jest to lekarstwo, ale zbrodnia, odrzekł zimno Salvator, a zbrodnia nigdy nie uleczyła boleści.
— Przebacz mi, odrzekł młody człowiek, ale pojmujesz zapewne, że straciłem zupełnie głowę.
— A jednakże jeżeli kiedy, to dziś właśnie najwięcej potrzebujesz tej głowy.
— O mój przyjacielu, mój drogi Salvatorze, zawołał młody człowiek, rzucając mu się na szyję, podczas gdy Fragola przypatrywała im się ze skrzyżowanemi rękoma, z pochyloną głową, podobna do posągu litości, o mój przyjacielu, ocal mnie.
— Będę się starał, powiedział Salvator, ale aby dojść do tego, trzeba bym znał wszystkie okoliczności w najdrobniejszych szczegółach. Pojmujesz zapewne, że nie przez ciekawość zapytuję cię o twoje tajemnice?
— Uchowaj Boże! abym miał jakie dla ciebie! Czyż Regina ma tajemnice dla Fragoli?
I Petrus ścisnął rękę młodej dziewicy.
— Dlaczegóż więc, rzekła Fragola, nie przyszła ona do mnie?
— Cóż mogłaś pani poradzić jej w podobnym wypadku?
— Płakać z nią razem, odrzekła z prostotą Fragola.
— Jesteś pani aniołem, szepnął Petrus.
— No, nie mamy czasu do stracenia, powiedział Salvator. Jakim sposobem list adresowany do hrabiny Rappt jest w twoim ręku? i zkąd listy hrabiny dostały się do rąk tego złoczyńcy? czy podejrzewasz kogo o skradzenie?
— Będę się starał odpowiadać wyraźnie, kochany Salvatorze; ale nie gniewaj się, jeżeli nie mając tyle władzy co ty nad sobą, zboczę niekiedy z drogi.
— Mów, mój przyjacielu, mów, dodał Salvator głosem zachęcającym.
— Mów pan i ufaj Bogu, powiedziała Fragola, zabierając się do wyjścia.
— O! zostań pani, zostań, zawołał Petrus, czyż nie dawniejszą jesteś przyjaciółką Reginy, niż Salvator moim przyjacielem?
Fragola pozostała.
— A zatem dziś rano, przed pół godziną, mówił Petrus po chwili milczenia, w której starał się zebrać myśli, Regina przybyła do mnie z twarzą wzburzoną.
— „Czy masz moje listy?“ zapytała.
Byłem tak dalekim od tego, co się stało, że zapytałem jej.
— „Jakie listy? „Listy, które pisałam do ciebie, mój przyjacielu, odrzekła, jedenaście listów!
— „Są tam, odpowiedziałem.
— „Gdzie?
— „Zamknięte w szkatułce.
— „Otwórz ją, zobacz i pokaż mi“.
Miałem klucz zawieszony na szyi, którego nigdy nie zdejmuję. Szkatułka jest przymocowana do biurka; sądziłem więc, że mogę ją zapewnić.
— „Pokaż mi prędko, prędko! powtórzyła“.
Poszedłem do skrzynki, stała na swojem miejscu.
— „Widzisz, że jest, powiedziałem.
— „W istocie, odrzekła, widzę ją, ale listy, listy?“
— „Listy są wewnątrz.
— „Pokaż mi je, Petrusie“.
Otworzyłem szkatułkę pełen ufności i z uśmiechem na ustach. Była próżną! Krzyknąłem rozpaczliwie, Regina jęknęła.
— A! zawołała, więc to prawda...
Byłem przybity, nie śmiałem podnieść głowy, rzuciłem się jej do nóg. Wtedy dopiero pokazała mi list, który ci jest znany. Przeczytałem go... Mój przyjacielu, pojąłem wtedy, że można zostać mordercą.
— Czy podejrzewasz kogo? jesteś pewny swego służącego?
— Mój służący jest niedołęgą, ale nie zdolnym do złego uczynku.
— Niepodobna jednak, abyś nie miał żadnej poszlaki.
— Mam tylko podejrzenie, ale żadnej pewności.
— Kogo podejrzewasz?
— Człowieka, którego byłbyś widział u mnie, gdyby nie to, że w ostatnich czasach całkiem zapomniałeś o mnie.
Salvator milczał, zamiast tłómaczyć się z tego, że od niejakiego czasu nie odwiedzał przyjaciela.
— Człowiek, powtórzył Petrus, zrozumiawszy powód milczenia Salvatora, który się mienił być moim ojcem chrzestnym.
— Twój chrzestny ojciec?... A! tak, coś nakształt kapitana okrętu, nieprawdaż?
— Właśnie.
— Wielki amator malarstwa?
— Tak, tak, dawny kolega mego ojca, czy znasz go?
— Nie, ale przed moim wyjazdem Jan Robert powiedział mi o nim słów parę, a z tego opisu domyśliłem się zaraz, że padniesz ofiarą jakiegoś oszustwa lub co najmniej, że nadużyje twej łatwowierności; na nieszczęście, byłem zmuszony wydalić się na dni kilka, ale dziś właśnie wybierałem się do ciebie, aby poznać tego jegomościa. I mówisz, że ten człowiek?...
— Zjawił się u mnie, jako dawny przyjaciel mego ojca, pod nazwiskiem, które znane mi było oddawna, i które od dziecka nauczyłem się szanować, jako nazwisko prawego i odważnego marynarza.
— Ale ten, który zjawił się u ciebie, czy miał prawo nosić to nazwisko?
— Zkądże mogłem powątpiewać, jakiżby był cel jego?
— Jak widzisz, aby ci wykraść listy.
— Jakimże sposobem mogłem to przypuszczać? Przedstawi! się jako bogacz i na początek oddał mi nawet usługę.
— Usługę! powtórzył Salvator, patrząe badawczo na Petrusa, i jakąż to usługę?
Petrus uczuł, że zaczerwienił się po uszy pod tem wejrzeniem.
— Przeszkodził on, wyjąkał, do sprzedaży moich sprzętów i obrazów, pożyczając mi dziesięć tysięcy franków.
— Tak, za które żąda pięć kroć sto tysięcy od hrabiny Rappt. Przyznasz kochany Petrusie, że śmiałek ten umie ciągnąć korzyść ze swoich pieniędzy.
Petrus spojrzał z wymówką na Salvatora.
— Prawda, powiedział, jest to moja wina, ale te dziesięć tysięcy franków przyjąłem.
— A zatem masz dziesięć tysięcy franków więcej długu, odezwał się Salvator.
— O! rzeki Petrus, z tych dziesięciu tysięcy franków zapłaciłem sześć do ośmiu tysięcy najpilniejszych długów.
— Nie o to chodzi, powiedział Salvator, wróćmy więc do istotnego nieszczęścia. Człowiek ten uszedł od ciebie?
— Tak.
— Dawno?
— Od wczoraj rana.
— I nie dziwiło cię to zniknięcie?
— Nie, zdarzało mu się czasem nocować za domem.
— To ten człowiek!
— Jednakże...
— Powiadam ci, że to on; obralibyśmy złą drogę, szukając innych śladów.
— Wierzę temu, tak jak i ty, mój przyjacielu.
— Cóż uczyniła hrabina, odebrawszy ten list?
— Obliczyła swoje środki pieniężne.
— Jest ogromnie bogatą?
— Tak, ale nie może sprzedawać, ani pożyczać bez zezwolenia męża i nie może także żądać tego zezwolenia, ponieważ jest on teraz o ośmset mil od niej. Zebrała więc swoje brylanty, koronki i kosztowności, lecz wszystko to bardzo drogie gdy się kupuje, traci połowę wartości, gdy się sprzedaje, może więc zaledwie mieć siedmdziesiąt pięć do ośmdziesięciu tysięcy franków.
— Ma przyjaciółki.
— Panią de Marande. W istocie udała się do niej, pan de Marande jest w Wiedniu! Czyż wszystko nie sprzysięgło się na nas? Pani de Marande dała jej to, co miała pieniędzy i garnitur szmaragdowy, to uczyni także około sześćdziesięciu tysięcy franków. Co do biednej Karmelity, nie było nawet o czem myśleć; napróżno zadanoby jej boleść.
— A co do biednej Fragoli, powiedziała dziewica, ma ona tylko ten złoty pierścień, którego nieoddałaby wprawdzie za pięć kroć sto tysięcy franków, który jednak dla jubilera wart jest tylko dziesięć.
— Masz stryja... ciągnął dalej Salvator, generał jest bogaty, kocha cię, jest to prawdziwy rycerz, oddałby niezawodnie życie, aby ocalić honor kobiety, podobnej do hrabiny Rappt.
— Tak, mówił Petrus, oddałby życie, ale nie dałby nawet dziesiątej części swego majątku. Myślałem o nim, ale generał jest gwałtowny i zna tylko środki porywcze: gotów się ukryć za drzewem z laską, w której ukryta jest szpada, i rzucić się na pierwszego podejrzanego człowieka, któregoby napotkał o tej godzinie na bulwarze Inwalidów.
— I chociażby tym przechodniem był nawet nasz oszust, mógłby nie mieć listów w kieszeni; zresztą, jak sam powiada, wszelka próba aresztowania go lub zabicia, wywołałaby proces, a tem samem i opublikowanie listów, co zniesławiłoby hrabinę.
— Może byłby jeden sposób, powiedział Petrus.
— Jaki? zapytał Salvator.
— Znasz pana Jackala...
— A zatem?
— Trzebaby go uprzedzić.
Salvator się uśmiechnął.
— Tak, w istocie, byłby to sposób najprostszy i napozór najbardziej naturalny, ale w rzeczywistości najniebezpieczniejszy.
— Jakim sposobem?
— Na cóż nam się zdały poszukiwania legalne przy wykradzeniu Miny? Gdyby nie traf, mylę się, gdyby nie Opatrzność, która dozwoliła mi ją odnaleźć w sposób niespodziany, Mina pozostałaby dotąd jeszcze w ręku pana de Valgeneuse. Na cóż nam się zdały te same poszukiwania w sprawie pana Sarranti? Wywołały tylko zniknięcie Róży, tak, jak przedtem zniknęła nam Mina. Dowiedz się o tem, mój przyjacielu, że nasza policja z 1828 roku odkrywa to tylko, co jest jej interesem, otóż w wypadku, o którym mowa, jestem aż nadto pewny, że nicby nie odkryła, i zamiast nam pomódz, przeszkadzałaby całą mocą.
— Dlaczego?
— Bo może się mylę, lecz zdaje mi się, że policja dokładnie jest obznajomioną z tem, co nas dotyczy.
— Policja?
— Lub policjanci, jesteśmy źle notowani w książce pana Delavau, mój przyjacielu.
— Ale jakiż interes mogłaby mieć policja w niesławie hrabiny Rappt?
— Powiedziałem, policja lub policjanci. Mamy policję i policjantów, jak mamy religję i księży; są to dwie rzeczy zupełnie odmienne: policja jest instytucją zbawienną, ale dziś sprawowaną przez ludzi zgangrenowanych. Pytasz się, jaki mogłaby mieć interes w niesławie Reginy? A jakiż był jej interes w wykradzeniu Miny? w wydaniu wyroku śmierci na pana Sarranti, dla którego za tydzień wzniesie się rusztowanie na placu Greve? Jakiż miała w tem interes, aby pan Gerard uchodził za uczciwego człowieka i otrzymał nagrodę Montyon? a nakoniec, co jej na tem zależało, aby Róża zabraną była od Brocanty? Policja, kochany przyjacielu, jest to skryta bogini, która chodzi zwykle drogami ciemnemi i podziemnemi: do jakiego celu? nikt o tem nie wie, prócz niej samej. Ma ona tak wiele różnych widoków, że niewiadomo nigdy do jakiego dąży celu: widoki polityczne, moralne, widoki filozoficzne, widoki humorystyczne. Ludzie pomysłowi, jak pan de Sartine ludzie kapryśni, jak pan Jackal, robią z policji naprzemian, to sztukę, to grę; jestto człowiek djabelnie kapryśny ten pan Jackal! Znasz jego maksymę, gdy chce odkryć jakąkolwiek tajemnicę: „Szukaj kobiety,“ w tym razie nietrudno było znaleźć kobietę. Zresztą w obecnej chwili mamy policję i przeciw-policję: policję króla, policję Delfina, policję rojalistów i policję ultrarojalistów. Hrabia Rappt wysłany został do Petersburga, jak wieść niesie, aby toczyć układy z cesarzem co do wielkiego zamiaru, którego celem ma być przymierze przeciwko Anglji, przymierze, które wróciłoby nam nasze granice Renu. Co więcej, pan de Lamothe-Houdan, wezwany został do Tuilleries; chcą go skłonić do przyjęcia udziału w nowym składzie ministerstwa, które tworzą panowie Martignac, Portalis, Caus, Roy i Laferonnays, ale marszałek nie da się złapać na wszystkie te piękne słówka i nie chce należeć do ministerstwa przejściowego; może chcą tym sposobem zmusić marszałka, dając mu do wyboru: portfel lub skandal. A! mój Boże, drogi przyjacielu, w naszych czasach wszystko jest możebnem.
— Zapewne, powiedział Petrus z westchnieniem, wyjąwszy to, by znaleźć pięćkroć sto tysięcy franków.
Salvator zdawał się tego nie słyszeć. Poczem kończąc myśl swoję dodał:
— Uważaj jednak, że nic nie stwierdzam, szukam tylko wraz z tobą.
— O! co do mnie, rzekł Petrus zniechęcony, nie szukam nawet wcale.
— A więc, dodał Salvator z uśmiechem, który zdziwił Petrusa, dochodzę sam jeden. W każdym razie, albo się mylę, albo też należy do tego policja lub co najmniej policjant. Ten człowiek, który sprowadził się do ciebie, który cię zna od dziecka, który jako dawny przyjaciel kapitana Herbela, wie wszystkie tajemnice rodziny, wyszedł, zdaje mi się, z ulicy Jerozolimskiej. Tylko ojciec, matka lub policja, ta matka społeczeństwa, może znać tak życie człowieka od kolebki aż do jego pracowni. Zresztą sądziłem zawsze, że z pisma można poznać charakter człowieka, a spojrzyj na to pismo...
Salvator pokazał list Petrusowi.
— Ręka, która to nakreśliła, nie zadrżała nawet; pismo jest śmiałe, pewne i niezmyślone, co dowodzi, że autor nie obawiał się być poznanym: jest ono obrazem umysłu. Człowiek zatem, który ten list wypracował, jest nietylko zręcznym, ale także ryzykownym. Wie doskonale, że naraża się na galery, jednakże ani jedna z jego liter się nie waha. Stoimy więc naprzeciw przeciwnika śmiałego, zręcznego i zdecydowanego; niech i tak będzie, lubię walkę o tyle o ile nienawidzę podstępu, będziemy więc działać zgodnie z tem.
— My będziemy działać? powiedział Petrus.
— Chciałem powiedzieć, że ja będę działał.
— Jeżeli obiecujesz działać, ciągnął dalej Petrus, maisz więc jakąś nadzieję?
— Mam więcej niż nadzieję, prawie pewność.
— Salvatorze! zawołał Petrus, blednąc teraz zarówno z radości, jak pierwej z przestrachu, uważaj na to, co mówisz.
— Mówię ci, mój przyjacielu, że mamy do czynienia z silnym przeciwnikiem, ale widziałeś mnie już przy pracy i wiesz, że mam wytrwałe ramiona. Gdzież jest Regina?
— Wróciła do siebie, oczekuje z obawą, by Fragola przyniosła odpowiedź!
— Liczyła więc na Fragolę?
— Tak, jak na ciebie.
— To dobrze, mieliście słuszność oboje, i czyni to prawdziwą przyjemność mieć przyjaciół, którzy nam tak ufają.
— Mój Boże, nie śmiem się pytać, drogi Salvatorze...
— Włóż kapelusz i okrycie Fragolo, weź powóz i każ się zawieźć do Reginy, powiedz jej, by oddała pani de Marande jej garnitur i bilety bankowe, co do niej zaś, niech schowa napowrót swe brylanty i pieniądze, a nadewszystko„ powiedz jej, by była spokojną, nie dręczyła się zanadto i nie zapomniała czasem umieścić dziś o północy zapalonej świecy w ostatniem oknie pawilonu.
— Idę, odrzekła młoda dziewczyna, nie zdając się być zdziwioną zleceniem, które jej dawał Salvator.
Poszła do swego pokoju po okrycie i kapelusz.
— Ależ, zauważył Petrus, jeżeli Regina da mu dziś znak umówiony, jutro o tej samej porze zjawi się nasz śmiałek po odbiór pięciukroć sto tysięcy franków.
— Bezwątpienia.
— Cóż uczyni ona wtenczas?
— Da mu je.
— A któż jej da te pieniądze?
— Ja, odpowiedział Salvator.
— Ty? krzyknął Petrus prawie przerażony tem zapewnieniem, myśląc, że Salvator stracił zmysły.
— Ja niezawodnie.
— Lecz gdzież je znajdziesz?
— To niepowinno cię obchodzić, byłem je znalazł.
— O! mój przyjacielu, przyznaję, że chyba gdy zobaczę...
— Jesteś niedowiarkiem Petrusie, ale tak, jak święty Tomasz, zobaczysz... — Kiedy?
— Jutro.
— Jutro zobaczę pięć kroć sto tysięcy franków?
— Podzielone już na dziesięć paczek, aby oszczędzić trudu Reginie; każda paczka, według żądania, mieścić będzie dziesięć biletów bankowych, każdy z nich po pięć tysięcy franków.
— Ale, wybąknął Petrus, nie będą to prawdziwe bilety.
— Dobryś! za kogóż więc mnie bierzesz? zapytał Salvator, nie mam wcale ochoty, aby nasz prześladowca wysłał mnie na galery. Będą to piękne i prawdziwe bilety bankowe, każdy po pięć tysięcy franków, z napisem nakreślonym czerwonym atramentem: „Prawo karze śmiercią fałszerzy.“
— Jestem gotową, rzekła Fragola, wróciwszy już ubraną.
— Czy pamiętasz, co masz powiedzieć?
— „Oddaj pani de Marande jej garnitur i bilety bankowe, schowaj swoje brylanty i pieniądze, i daj jutro o naznaczonej godzinie znak umówiony.“
— Który jest?
— Który jest taki, ażeby postawiła zapaloną świecę w ostatniem oknie pawilonu.
— Dobrze, powiedział śmiejąc się Salvator, co to jest być towarzyszką komisjonara! to się nazywa wypełniać zlecenia! Idź, moja gołąbko z arki, idź!
I Salvator patrzał na wychodzącą Fragolę okiem miłości.
Co do Petrusa, ten byłby chętnie ucałował drobne nóżki, które tak spieszyły, aby zanieść dobrą nowinę przyjaciółce.
— A! Salvatorze, zawołał, rzucając się w objęcia przyjaciela, skoro drzwi zamknęły się za Fragolą, jakże potrafię kiedykolwiek wywdzięczyć ci się za tę przysługę?
— Zapominając o niej, odrzekł Salvator ze swym słodkim i spokojnym uśmiechem.
— Ależ przecie, nalegał Petrus, nie mogę być ci w czem pomocnym?
— W niczem, mój przyjacielu.
— Powiedz mi jednakże, co mam czynić?
— Siedzieć spokojnie.
— Gdzie?
— Gdzie zechcesz, u siebie naprzykład.
— O! nie wytrzymałbym nigdy.
— Przechadzaj się zatem, biegaj, używaj konnej jazdy, jedź do Belleville, do Fontenay-aux-Roses, do Bondy, Montmartre, Saint Germain, Versailles, chodź gdzie ci się tylko podoba, byle tylko nie w stronę bulwaru Inwalidów.
— Lecz Regina, Regina?
— Regina będzie zupełnie uspokojoną przez Fragolę i jestem pewny, że rozsądniejsza od ciebie, siedzieć będzie w domu.
— Widzisz Salvatorze, to jest sen!
— Tak, niedobry sen, który jednak miejmy nadzieję, skończy się lepiej, niż się zaczął.
— Mówisz więc, że jutro zobaczę te pięć kroć sto tysięcy franków w biletach bankowych?
— O której godzinie będziesz w domu?
— O której tylko zechcesz; cały dzień, jeżeli trzeba.
— A mówiłeś dopiero, że nie jesteś w stanie pozostać na miejscu.
— Masz słuszność, sam niewiem co mówię. A zatem jutro o dziesiątej, jeżeli chcesz Salvatorze.
— Jutro o dziesiątej wieczór.
— Wybacz, że się oddalę. Muszę zaczerpnąć powietrza, duszno mi!
— Poczekaj, i ja mam wyjść także, zejdziemy razem.
— O! mój Boże, mój Boże! zawołał Petrus wybiegając, czyż to nie sen? czyż to rzeczywistość? jesteśmy ocaleni.
I zaczerpnął świeżego powietrza.
Tymczasem Salvator wszedł do swego sypialnego pokoju i wyjąwszy z tajemnej szufladki jakiś papier ozdobiony podwójną pieczęcią i zapisany drobnem pismem, włożył go do kieszeni aksamitnego kaftana.
Młodzi ludzie zbiegli szybko ze schodów, zostawiając mieszkanie pod strażą Rolanda.
Za bramą Salvator podał rękę Petrusowi.
— Czy nie idziemy jedną drogą? zapytał tenże.
— Nie sądzę, odrzekł Salvator, ty prawdopodobnie idziesz na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdy ja bezwarunkowo na ulicę Żelazną.
— Jakto, idziesz...?
— Na mój róg, powiedział śmiejąc się Salvator, już mnie tam oddawna nie widziały przekupki i muszą się o mnie niepokoić. Zresztą, przyznam ci się, że muszę jeszcze załatwić kilka zleceń, aby dopełnić twoje pięć kroć sto tysięcy franków.
— I z uśmiechem na ustach, Salvator przesłał ręką. pożegnanie Petrusowi, który zwrócił się na drogę wiodącą na ulicę Notre-Dame-des-Champs, rozmyślając nad tem, co się stało.
Ponieważ nie mamy co robić w pracowni malarza, idźmy za Salvatorem nie w stronę ulicy Żelaznej, gdzie nie miał wcale zamiaru iść, chociaż tak powiedział, ale na ulicę Varennes, pieściło się biuro szanownego notarjusza ktorego mieliśmy już zaszczyt przedstawić naszym czytelnikom, pod imieniem pana Piotra Mikołaja Baratteau.

X.
Notarjusz dwa razy sprzedający.

Są notarjusze podobni do kurcząt, z tą różnicą, że my zjadamy te ostatnie, a pierwsi zjadają nas. Są zatem dobrzy i źli notarjusze, jak są dobre i złe kurczęta.
Pan Baratteau należał do tej ostatniej kategorji; był to zły notarjusz, w całem znaczeniu tego wyrazu, a był o tyle gorszym, że używał na całem przedmieściu Saint-Germain reputacji prawego i zacnego, równającej się co najmniej reputacji, jakiej używał w Vanvres szanowny pan Gerard.
Była właśnie mowa o tem, aby wynagradzając jego poczciwość, która weszła w przysłowie, zrobić go merem deputowanym, radcą stanu, lub czemś podobnem.
Pan Loredan de Valgeneuse protegował bardzo pana Baratteau. Użył więc całego swego wpływu u ministra spraw wewnętrznych, ażeby tenże mianowany został kawalerem orderu legji honorowej.
Wiadomo, że wpływ pana Loredana de Valgeneuse był bardzo wielki; to też uzyskał krzyż i szanowny notarjusz został dekorowanym, ku wielkiemu zgorszeniu jego pisarzy, którzy wiedząc, choć niedokładnie, że zahipotekował na swoje nazwisko jakąś nieruchomość, której własności nie był zupełnie pewnym, oskarżali go po cichu, że jest winnym zbrodni podwójnej sprzedaży i nazywali ironicznie między sobą godnego zwierzchnika: notariuszem dwa razy sprzedającym.
Oskarżenie to nie było zupełnie słuszne. Dwusprzedażą nazywa się w wyrażeniaoh prawodawczych, sprzedać dwa razy, dwom nabywcom, jednej i tej samej rzeczy.
Otóż pan Baratteau, jakkolwiek kronika skandaliczna dowodziła, nie stał się wyraźnie winnym tego przestępstwa; zahipotekował tylko na swoje nazwisko rzecz, która do niego nie należała; dodajmy, że kiedy popełnił ten grzeszek, był najstarszym kancelistą, nie notarjuszem, że zrobił to dlatego, ażeby kupić sobie miejsce notarjusza, a kupiwszy je, posagiem żony spłacił dług i ważnemi kwitami zmazał pierwotne przestępstwo.
Zatem tytuł, który pisarze dawali swemu zwierzchnikowi, był podwójnie niewłaściwym.
Ale trzeba coś wybaczyć młodym praktykantom, rozdrażnionym widokiem czerwonej wstążeczki; jak byki w cyrku, gdy spostrzegą czerwoną kopię torreadora.
Do tej właśnie dwuznacznej osobistości szedł Salvator.
Przybył tam w chwili, gdy pan Baratteau wyprowadzał niemłodego już kawalera orderu św. Ludwika z uniżonemi ukłonami.
Spostrzegłszy Salvatora w miejscu, w którem właśnie kłaniał się szlachetnemu klientowi, pan Baratteau rzucił na posłańca publicznego wejrzenie pogardliwe, równające się pytaniu: Czegóż żąda ten chłop? Poczem, gdy Salvator nie zdawał się rozumieć tego pogardliwego i milczącego pytania, pan Baratteau sformułował go głośno do jednego ze swych pisarzy z tą zmianą: Czego chce ten człowiek?
— Życzę sobie mówić z panem, odpowiedział posłaniec.
— Czy masz list do mnie? Nie panie, przychodzę mówić z panem w swoim interesie.
— W swoim interesie?
— Tak.
— Czy masz do wniesienia jaką sprawę w moim biurze?
— Mam do pomówienia z panem.
— Powiedz memu starszemu kanceliście to, co mnie masz powiedzieć, mój przyjacielu, a wyjdzie na jedno.
— Mogę to tylko powiedzieć panu.
— A zatem przyjdź innego dnia; dziś nie mam czasu.
— Daruje pan, ale właśnie dziś muszę z panem mówić w tym interesie.
— Ze mną samym?
— Z panem jedynie.
Stanowcza powaga, z jaką Salvator wymówił te słowa, zrobiła pewne wrażenie na panu Baratteau. Odwrócił się trochę zdziwiony i jakby na wpół przekonany; nie prosząc jednak Salwatora do swego gabinetu, zapytał:
— A więc co chcesz odemnie? Powiedz mi swój interes w dwóch słowach.
— Niepodobna, odrzekł Salvator, interes mój nie jest tego rodzaju, aby mógł być powiedziany w sieni.
— Będziesz się starał być zwięzłym przynajmniej?
— Potrzebuję dobrego kwadransa rozmowy z panem i nie wiem jeszcze, czy w końcu tego czasu zdecydujesz się pan uczynić to; czego sobie życzę.
— Ależ mój przyjacielu, jeżeli rzecz, której żądasz, jest tak trudną...
— Jest ona trudną, ale wykonalną.
— A! w istocie jesteś zanadto nalegający!... Czy wiesz, że człowiek taki, jak ja, nie ma czasu do tracenia?
— Prawda; ale przyrzekam panu zawczasu, że nie pożałujesz straconego ze mną; przychodzę od pana de Valgeneuse.
— Ty? zapytał notarjusz zdziwiony, przypatrując się Salvatorowi w sposób, który wyrażał: „Jakiż związek może być między tym posłańcem a panem de Valgeneuse?“
— Ja, odpowiedział Salvator.
— Wejdź więc do mego gabinetu, bąknął zwyciężony wytrwałością Salvatora, chociaż nie pojmuję, jaki stosunek może istnieć pomiędzy panem de Valgeneuse i tobą.
— Zrozumiesz pan to natychmiast, powiedział Salvator, wchodząc za panem Baratteau do jego gabinetu i zamykając za sobą drzwi, dzielące gabinet do kancelarji.
Na ten szelest notarjusz się obrócił.
— Dlaczego drzwi zamykasz? zapytał.
— Aby kanceliści pana nie słyszeli tego, co mam powiedzieć, odrzekł Salvator.
— Jest to więc coś bardzo tajemniczego?
— Zapewne, sam pan osądzisz.
— Hm! mruknął pan Baratteau, patrząc na posłańca z niespokojnością i siadając za swem biurkiem, jak artylerzysta, obierający stanowisko za szańcem. Poczem: Mów, odezwał się.
Salvator obejrzał się w koło siebie, zobaczył krzesło, przyciągnął go więc do biurka i usiadł.
— Jakto, siadasz? zapytał notarjusz zdziwiony.
— Czyż nie uprzedziłem pana, że będę mówił przeszło kwadrans?
— Ależ nie mówiłem ci, abyś siadał.
— Wiem o tem dobrze, sądziłem jednak, że było to przez zapomnienie.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Gdyż widzę tu właśnie fotel, na którym siedziała osoba, będąca przedemną.
— Ależ tą osobą był hrabia de Noireterre, kawaler św. Ludwika.
— Może być, lecz ponieważ stoi w kodeksie: „Wszyscy francuzi równi są przed prawem“, a ja jestem zarówno francuzem, jak hrabia de Noireterre, a może nawet lepszym francuzem od niego, siadam więc, z tą tylko różnicą, że mając trzydzieści cztery lat, gdy on siedmdziesiąt, siadam na krześle, zamiast na fotelu.
Oblicze notarjusza coraz większe zdziwienie wyrażało. Nakoniec jakby mówiąc do siebie:
— Musi to być jakiś zakład. Mów, mój przyjacielu.
— Właśnie też założyłem się z jednym z moich przyjaciół, że będziesz pan tyle uprzejmym i pożyczysz mi na dwadzieścia cztery godzin pewną sumę, której potrzebuję.
— Aha! jesteśmy więc już na drodze, powiedział pan.
Baratteau z szyderskim uśmiechem, który wymyka się często ludziom wyższego stanowiska, gdy im czynią propozycję zuchwałą.
— Tak, jesteśmy już, powiedział Salvator, i pańska wina, że nie doszliśmy prędzej do tego rezultatu; wszak ja chciałem mówić.
— Rozumiem.
— Zrobiłem więc ten zakład...
— Źle bardzo zrobiłeś.
— Że pożyczysz mi pan sumę, której mój przyjaciel potrzebuje.
— Mój kochany, nie mam w tej chwili pieniędzy do rozporządzenia.
— O! pan wiesz, że gdy notarjusze nie mają pieniędzy, to się o nie starają.
— A gdy je mam, pożyczam tylko na nieruchomości i to na pierwszą hipotekę. Czy masz jakie posiadłości nieobciążone długami?
— W tej chwili przynajmniej nie mam ani cala ziemi.
— A zatem, po co u djabła tu przychodzisz?
— Powiedziałem to już panu przed chwilą.
— Mój przyjacielu, rzeki pan Baratteau, przywołując na pomoc całą swą godność, skończmy ten żart, proszę cię; moi klienci są to ludzie przezorni i rozsądni i nie pożyczają pieniędzy pierwszemu lepszemu.
— To też nie przyszedłem tu żądać pieniędzy pańskich klientów, odpowiedział Salvator, nie zdając się bynajmniej onieśmielonym tą wspaniałością, którą starał się roztoczyć przed nim notarjusz.
— A więc może moich własnych? zapytał pan Baratteau.
— Bezwątpienia.
— Mój człowieku, jesteś szalony.
— Dlaczego?
— Gdyż niewolno jest notarjuszom robić interesów swemi własnemi pieniędzmi.
— O, wiele rzeczy niewolno jest robić notarjuszom, a jednak, robią, powiedział Salvator.
— Śmieszny jesteś naprawdę, dorzucił pan Baratteau, podnosząc się, aby iść do dzwonka.
— Najpierw nie jestem śmieszny, powiedział Salvator, zastępując mu drogę, a powtóre ponieważ nie powiedziałem jeszcze wszystkiego, co miałem powiedzieć, bądź pan łaskaw zająć napowrót swoje miejsce i wysłuchać mnie do końca.
Pan Baratteau spojrzał na posłańca pałającym wzrokiem; ale w wyrazie tego ostatniego, w jego postawie, fizjognomji i spojrzeniu był taki obraz, siły i prawa, takie nakoniec podobieństwo do lwa spoczywającego, że notarjusz mimowoli usiadł napowrót. Lecz gdy siadł, uśmiech wykrzywił mu usta, widocznie przysposobił cios, który przeciwnikowi trudno było odbić.
— W istocie, ciągnął on dalej, nie powiedziałeś mi jeszcze, jakim sposobem przychodzisz od pana Loredana de Valgeneuse.
— Pamięć myli pana zapewne, szanowny panie Baratteau, odrzekł Salvator, nie mówiłem wcale, że przychodzę od pana Loredana de Valgeneuse.
— Tylko?
— Mówiłem panu, że przychodzę od pana de Valgeneuse poprostu.
— To wszystko jedno, zdaje mi się.
— Tak, tylko jest to zupełnie co innego.
— Wytłómacz się jaśniej, gdyż zaczyna mnie to nużyć.
— Mam honor powtórzyć panu, że jeżeli nie skończyłem dotąd, jest to tylko twoją winą.
— Skończmy więc.
— I owszem. Pomimo doskonałej pamięci, jaką zdajesz się pan być obdarzonym, ciągnął dalej Salvator, zapomniałeś widać, że istnieje dwóch Valgeneusów.
— Jakto dwóch Valgeneusów? odrzekł notarjusz zdziwiony.
— No tak, jeden z nich zowie się Loredan de Valgeneuse, drugi zaś Konrad de Valgeneuse.
— A ty przychodzisz od?...
— Przychodzę od tego, co się nazywa Konradem.
— A to dobrze! znałeś go więc niegdyś?
— Znałem go zawsze.
— To jest chciałeś powiedzieć, przed śmiercią?
— Czy jesteś pan zupełnie pewny, że umarł?
Na to pytanie bardzo naturalne, pan Baratteau aż podskoczył na krześle.
— Jakto! czy jestem tego pewny? zawołał.
— Tak, pytam pana, odpowiedział spokojnie młodzieniec.
— Ma się rozumieć, że jestem tego pewny.
— Przypatrz mi się pan dobrze.
— Mam ci się przypatrywać?
— Tak.
— Dlaczego?
— Gdyż ja powiadam panu: Sądzę, że pan Konrad de Valgeneuse żyje, a pan odpowiadasz mi: Jestem pewny, że pan Konrad de Valgeneuse umarł, powiadam ci więc: Przypatrz mi się pan dobrze, a może to badanie rozstrzygnie kwestję.
— Dlaczegóż badanie miałoby rozstrzygnąć kwestję? zapytał notarjusz.
— Dla tej prostej przyczyny, że to ja właśnie jestem Konradem de Valgeneuse.
— Ty! wykrzyknął pan Baratteau, pobladłszy śmiertelnie.
— Ja, odparł Satvator z tą samą flegmą.
— To fałsz! wybełkotał notarjusz, pan Konrad de Valgeneuse nie żyje.
— Pan Konrad de Valgeneuse stoi przed panem.
W czasie tej krótkiej rozprawy, obłąkane oczy pana Baratteau zwróciły się badawczo na młodego człowieka i przypomniały zapewne pamięci notarjusza niezbity dowód tożsamości, gdyż zaprzestając nagle zaprzeczać w sposób decydujący, zaczął inaczej przedmiot ten traktować.
— Lecz nakoniec, odezwał się, gdybyś to pan był?
— A! zawołał Salvator, przyznaj pan, że byłoby to czemś przecie.
— Cóżbyś pan na tem zyskał.
— Zyskałbym to najpierw, żebym żył, a potem przekonałbym pana, że nie kłamałem mówiąc, iż przychodzę od pana de Valgeneuse, ponieważ pan de Valgeneuse to ja; w końcu zyskałbym i zyskuję już, będąc słuchanym z większą grzecznością i uwagą.
— Ależ wreszcie, panie Konradzie...
— Konradzie de Valgeneuse, nalegał Salvator.
Notarjusz zdawał się mówić: ponieważ chcesz tego koniecznie, i ciągnął dalej.
— Ależ wreszcie, panie Konradzie de Valgeneuse, wiesz zapewne lepiej, niż ktokolwiek, co zaszło przy śmierci twego ojca?
— Lepiej, niż ktokolwiek inny, w samej rzeczy, odpowiedział młody człowiek głosem, który przeszył dreszczem żyły notarjusza.
Jednakże pan Baratteau, będąc zdecydowany nadrabiać zuchwałością, odpowiedział z uśmiechem drwiącym.
— W każdym razie nie lepiej odemnie?
— Nie lepiej, ale równie dobrze.
Nastała chwila milczenia, w czasie której Salvator zwrócił na urzędnika wejrzenie podobne do wzroku węża magnetyzującego ptaka. Lecz tak samo, jak ptak nie wpada bez walki do paszczęki węża, pan Baratteau próbował walczyć.
— Wreszcie, zapytał, czegóż pan żądasz?
— Przedewszystkiem, czy pan zupełnie przekonany jesteś o mojej tożsamości? zapytał Salvator.
— O tyle, o ile można być przekonanym o obecności człowieka, na którego ktoś był pogrzebie, powiedział notarjusz, wracając znów do wątpliwości.
— To ma się rozumieć, odpowiedział Salvator, że byłeś pan na pogrzebie ciała, które kupiłem i udałem za mego trupa, dla przyczyn, których nie potrzebuję tłómaczyć.
Był to ostatni cios; notarjusza nie próbował się już sprzeczać.
— W istocie, mówił, starając się uspokoić i nie gniewając się, że Salvator zostawił mu rodzaj zwłoki, im bardziej przypatruję się panu, tem więcej przypominam sobie tę fizjognomję; lecz przyznaję, że nie byłbym cię poznał z pierwszego wejrzenia, najpierw dlatego, że miałem cię istotnie za umarłego, a potem, że zmieniłeś się pan bardzo.
— O! w przeciągu sześciu lat zmienić się można, powiedział Salvator z melancholją.
— Jakto! to już sześć lat? To przestraszające, jak czas szybko bieży! odezwał się notarjusz, chcąc wprowadzić rozmowę na temat pospolity.
Mówiąc to, pan Baratteau studjował ubiór młodego człowieka, lecz przekonawszy się, że było to ubranie posłańca, któremu nic nie brakowało, nawet blachy z numerem, uspokoił się po części, i zdawało mu się, że jasno widzi żądanie, jakie Salvator wystosuje do niego.
Z tego badania osądził naturalnie, że chociaż ubranie było dość porządne, ten, który je nosił, musi być w nędzy i przychodzi, jak mu to zresztą powiedział, pożyczyć od niego trochę pieniędzy.
W tym wypadku pan Baratteau był człowiekiem, który szanował samego siebie, i już sobie ułożył, że jeżeli Salvator będzie bardzo grzeczny, to nie wypada, aby notarjusz rodziny Valgeneuse pozwolił synowi margrabiego de Valgeneuse, chociaż był to tylko syn naturalny, umierać z głodu dla braku kilku luidorów.
Tym sposobem uspokojony i doprowadzony do równowagi, pan Baratteau zagłębił się w fotelu, założył prawą nogę na lewą, wziął pęk papierów, które leżały rozrzucone na biurku i zaczął je przerzucać, rachując na to, że skorzysta z czasu, który młody człowiek zaambarasowany użyje na wyłuszczenie mu swojego żądania.
Salvator nie mówiąc ani słowa, pozwolił mu robić, co mu się tylko podoba; lecz gdyby notarjusz był podniósł oczy na niego w tej chwili, byłby prawdziwie przestraszony, widząc wyraz pogardy, który się wypiętnował na twarzy młodego człowieka.
Ale notarjusz nie podniósł oczu, przebiegał on, czy też udawał że przebiega oczyma arkusz papieru zdobny pieczęciami i zapisany od góry do dołu; i nie odrywając wzroku, powiedział z pewnym odcieniem współczucia prawdziwie chrześciańskiego:
— I zostałeś posłańcem, mój biedny chłopcze?
— A tak, mój Boże, odrzekł Salvator, uśmiechając się mimowolnie.
— Czy zarabiasz przynajmniej na życie? ciągnął dalej notarjusz, nie odwracając głowy.
— Nie mogę się na to skarżyć, odpowiedział Salvator podziwiając pewność siebie pana Baratteau.
— I wiele też może przynosić dziennie twoje zajęcie.
— Pięć do sześciu franków; rozumiesz pan, że są złe i dobre dnie.
— O, o! zawołał notarjusz, jest to zatem dobre rzemiosło! Z pięcioma frankami dziennie, nie będąc nawet oszczędnym, można odłożyć na bok czterysta do pięciuset franków rocznie.
— Tak pan sądzisz? zapytał Salvator, usiłując zbadać notarjusza na sposób kota, który trzyma już mysz w swoich pazurach.
— Tak, tak, ciągnął dalej notarjusz. Ja naprzykład będąc kancelistą w biurze notarjusza, oszczędziłem sobie dwa tysiące franków z pensji, która wynosiła rocznie tysiąc pięćset franków; był to początek mojego uciułanego grosza. O! oszczędność mój kochany, oszczędność! nie może być szczęścia bez oszczędności. Byłem także młodym, miałem swoje wybryki, jak inni, mój Boże, ale nigdy nie przełamałem mego budżetu, nigdy nie pożyczałem, nigdy nie zaciągnąłem najmniejszego nawet długu, takiemi to właśnie zasadami można zapewnić sobie spokój na stare lata. Kto wie! może i ty kiedyś będziesz miljonerem.
— Kto wie! powtórzył Salvator.
— Tak, lecz tymczasem jesteśmy w kłopocie, hę? Szaleliśmy trochę, a mając pustą kasę, przyszedł nam na myśl ten poczciwy pan Baratteau i powiedzieliśmy sobie: To dobry człowieczysko, nie zostawi nas w kłopocie.
— W istocie, powiedział Salvator, muszę przyznać, że czytasz pan w mej myśli, jak przez szkło powiększające.
— Niestety! dodał sentencjonalnie notarjusz, jesteśmy na nieszczęście przyzwyczajeni badać nędzę ludzką; to, co mi się przytrafia z panem, spotyka mnie codziennie z pięćdziesięcioma biedakami, którzy zaczynają wszyscy na jeden ton swoją antyfonę, i których wyrzucam za drzwi zaraz na początku.
— Wiedziałem, wchodząc tu, powiedział Salvator, że jest to pańskim zwyczajem.
— Cóż chcesz! gdyby tak dawać wszystkim tym, co proszą, nie wystarczyłaby na to nawet kasa Rotszylda. Ale ty, mój chłopcze, pospieszył dodać pan Baratteau, nie jesteś byle kim; jesteś synem naturalnym mojego dawnego klienta, margrabiego de Valgeneuse; to też jeżeli żądania twoje będą rozsądne, chętnie ci oddam tę usługę. Wieleż ci potrzeba napewno? No mów! ciągnął dalej notarjusz i przechylając się w tył wyciągał powoli szufladę biurka, w której chował pieniądze.
— Potrzeba mi pięćkroć sto tysięcy franków, powiedział Salvator.
Notarjusz krzyknął z przestrachu i o mało nie upadł.
— Jesteś szalony, mój chłopcze! wykrzyknął, wsuwając gwałtownie szufladę i chowając klucz do kieszeni.
— Nie jestem szalony, tak samo jak nie jestem umarły, powiedział młody człowiek, potrzeba mi pięciukroć stu tysięcy franków i to w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
Pan Baratteau zwrócił obłąkany wzrok na Salvatora; był przygotowany, że powtórzy on swoje żądanie ze sztyletem lub pistoletem w ręku.
Salvator siedział najspokojniej na krześle, a oblicze jego miało wyraz życzliwości i spokoju.
— O, o! powtórzył notarjusz, bezwątpienia straciłeś zmysły, mój drogi.
Lecz Salvator, jak gdyby nie słysząc tego, ciągnął dalej:
— Potrzebuję jutro na godzinę dziewiątą rano, mówił powoli, kładąc nacisk na każde słowo, pięciukroć stu tysięcy franków. Czy słyszysz pan?
Notarjusz potrząsnął rozpaczliwie głową, jak gdyby chcąc powiedzieć: Biedny chłopcze! nie ma na to rady!
— Czy słyszałeś pan? powtórzył Salvator.
— A tak! mój chłopcze, powiedział nareszcie, nierozumiejąc jasno ani celu, do którego dążył Salvator, ani też środków osiągnięcia go, przeczuwał jednak wielkie jakieś niebezpieczeństwo, ukrywające się pod tą flegmą młodego człowieka. — Powiedz mi, jakim sposobem mogło ci nawet przyjść do głowy, że przez pamięć twego ojca, dla którego, żywiłem wiele przyjaźni i szacunku, taki biedny notarjusz, jak ja, byłby w stanie pożyczyć tak wielką sumę?
— Prawda, odrzekł Salvator, źle się wyraziłem, trzeba mi było powiedzieć o zwrot nie o pożyczenie, ale mniejsza o to, prostuję tę omyłkę; przychodzę więc upomnieć się na pierwszy raz o pięćkroć sto tysięcy franków tytułem zwrotu.
— Tytułem zwrotu?... powtórzył głosem drżącym pan Baratteau, który zaczynał pojmować dlaczego margrabia de Valgeneuse zamknął drzwi za sobą.
— Tak, panie, tytułem zwrotu, powtórzył po raz trzeci Salvator surowo.
— Co chcesz przez to powiedzieć? zapytał głosem zamarłym notarjusz, a po czole pot mu spływał.
— Słuchaj pan dobrze, mówił Salvator.
— Słucham, odpowiedział notarjusz.
— Margrabia de Valgeneuse, mój ojciec, ciągnął dalej Salvator, kazał cię wołać będzie temu lat siedm...
— Siedm lat! powtórzył machinalnie notarjusz.
— Było to 11go lipca 1821... licz pan.
Notarjusz nie odpowiadał i nie zdawał się nawet rachować.
— Wezwał cię, mówił znów Salvator, aby złożyć w twe ręce testament, w którym adoptował mnie jako syna i mianował swym jedynym spadkobiercą.
— To fałsz! krzyknął notarjusz, który aż pozieleniał.
— Czytałem ten testament, ciągnął dalej Salvator, nie zdając się nawet słyszeć zaprzeczenia pana Baratteau. Były dwa jego egzemplarze, pisane ręką mego ojca: jeden z nich doręczony został panu, drugi zaś zniknął. Przychodzę żądać okazania mi tego testamentu.
— To fałsz, to fałsz oczywisty! zaryczał notarjusz, drżąc na całem ciele. W istocie ojciec pana mówił, że ma zamiar zrobić testament; ale jak pan wiesz, umarł tak nagle, że być może, iż testament był nawet zrobiony, ale mnie nie oddany.
— Przysiągłbyś pan na to? zapytał Salvator.
— Daję na to moje słowo honoru! wykrzyknął notarjusz, podnosząc rękę, jak gdyby miał przed sobą krucyfiks sądu przysięgłych, przysięgam na to wobec Boga!
— A zatem, jeżeli przysięgasz na to przed Bogiem, panie Baratteau, powiedział Salvator, nie zdając się być wcale wzruszonym, jesteś najnikczemniejszym łotrem, jakiego kiedykolwiek święta ziemia nosiła.
— Panie Konradzie! wrzasnął notarjusz, zrywając się z miejsca, jak gdyby chciał się rzucić na Salvatora.
Ale Salvator wziął go za rękę i zmusił usiąść napowrót. W tej chwili pan Baratteau zrozumiał doskonale, dlaczego Salvator zamknął drzwi za sobą.
— Po raz ostatni, powiedział głosem uroczystym, wzywam cię do okazania mi testamentu mego ojca.
— Nie istnieje on! powiadam ci, że nie istnieje wcale! zawołał notarjusz, drepcząc nogami, jak dziecko.
— Dobrze więc, panie Baratteau, odrzekł Salvator, przypuszczam na chwilę, ale na chwilę tylko, że nie widziałeś tego aktu.
Notarjusz odetchnął.

XI.
W którym pan Piotr Mikołaj Baratteau uczy się kodeksu cywilnego i karnego, pod przewodnictwem Salvatora.

Ulga, której moralnie i fizycznie doznawał pan Baratteau, trwała zaledwie chwilę, gdyż prawie natychmiast Salvator zaczął na nowo:
— Powiedz mi pan, jakiej karze ulegałby urzędnik ukrywający testament?
— Ależ nie wiem, nie przypominam sobie, wyrzekł notarjusz, którego oczy przymknęły się, jakby dla uniknienia przenikliwych spojrzeń młodzieńca.
— A zatem, mówił Salvator, wskazując na księgę, której brzegi podzielone były na pięć różnych cieni, jeżeli pan nie wiesz, to ja cię nauczę; jeżeli nie przypominasz sobie, to ja ci w pamięci odświeżę.
— O! zawołał notarjusz z żywością, to niepotrzebne.
— Przepraszam pana, odparł Salvator, biorąc kodeks do ręki, przeciwnie, jestto nader potrzebne; zresztą, niedługo potrwa; nie będąc prawnikiem, wiele jednak pracowałem nad tą księgą i potrzebuję tylko chwili czasu, ażeby wynaleźć czego szukam. Artykuł 254 kodeksu karnego, księga IIIcia.
Pan Baratteau próbował wstrzymać Salvatora, gdyż znał równie dobrze, jak on, artykuł ten, lecz Salvator odsunął rękę, którą notarjusz chciał sięgać po kodeks i znajdując nareszcie, czego szukał:
— Artykuł 254, rzekł, to ten, ha, słuchaj pan dobrze.
Ostrzeżenie było zbyteczne, notarjusz słuchał nareszcie.
„W razie usunięcia, zniszczenia, zabrania jakiej części procedury kryminalnej lub innych papierów, regestrów, akt, lub tym podobnych rzeczy, przechowywanych w archiwach lub sądach, albo też będących w depozycie u urzędników publicznych, kary będą wymierzone przeciwko pisarzowi sądowemu, archiwiście, notarjuszowi, lub innemu niedbałemu depozyterowi: trzy miesiące, do roku więzienia, oraz kary pieniężnej sto do trzystu franków.“
— Ba! zdawał się myśleć pan Baratteau, przypuściwszy najwyższy stopień kary, to jest rok więzienia i trzysta franków, jeszcze zrobiłbym tu niezły interes.
Salvator czytał w twarzy pana Baratteau, jak w księdze otwartej.
— Poczekaj, poczekaj uczciwy panie, rzekł, jest jeszcze jeden artykuł, dotyczący tego samego przedmiotu.
Baratteau westchnął.
— Artykuł 255, ciągnął dalej Salvator. I przeczytał. „Ktokolwiek stałby się winnym kradzieży, usunięcia lub zniszczenia wspomnianych dokumentów, karany będzie więzieniem.“
— Ba! zdawał się mówić w myśli notarjusz, nazwijmy tę karę aresztem lub więzieniem, to zupełnie jedno: biała czapka, lub czapka biała, przypuszczam wszakże, iż znaleziono tamten testament, co mi się wydaje niepodobieństwem, ze względu na to, iż pan de Valgeneuse zapewniał mnie; że go rzucił w ogień, zrobiłbym zawsze wyborny interes.
Na nieszczęście dla godnego człowieka, Salvator nie zostawił go długo w tym spokoju ducha.
W istocie, jak zobaczymy, położenie rzeczy nie było zupełnie takie, jakiem go sobie wystawił pan Baratteau.
Salvator zaczął czytać drugi paragraf rozdziału 255.
„Jeżeli zbrodnia jest dziełem tego, u którego depozyt był złożony, tenże karanym będzie zesłaniem do ciężkich robót na czas nieograniczony“.
Twarz notarjusza zmieniła się tak szybko i zupełnie, iż Salvator sądząc, że zemdleje, wyciągnął rękę do dzwonka aby wezwać pomocy.
Lecz notarjusz wstrzymał go.
— Co pan robisz? zawołał.
Chcę posłać po doktora, nie wydajesz mi się być zdrowym, mój drogi panie.
— To nic, to nic, odparł notarjusz, nie uważaj pan na to: podlegam osłabieniu żołądka; dziś miałem tyle zajęcia, iż nawet nie zdołałem znaleźć czasu na śniadanie.
— To źle, mówił młody człowiek, dobrze jest mieć interesa, ale nie z uszczerbkiem zdrowia; i jeśli pan zechcesz zjeść śniadanie, zaczekam cierpliwie; potem prowadzić będziemy dalej naszą rozmowę.
— Nie, nie, ciągnij pan dalej, mówił notarjusz; zdaje mi się, iż nie masz już wiele do powiedzenia; zważ także, iż robię ci tu jedną uwagę, nie wyrzut, mianowicie, że rozmawiamy już z dziesięć minut o systemie karnym, wyraźnie, jakbyś pan był indagującym sędzią a ja przestępcą. Skróćmy to zatem, jeśli łaska.
— Ależ kochany panie Baratteau, zawołał Salvator, to nie ja rozwłóczę rzecz, zdaje się, lecz ty, który stawiasz rożne trudności.
— Pojmujesz pan, mówił notarjusz, gdyż wymknęło ci się przed chwilą wyrażenie dla mnie drażliwe...
— Powiedziałem, zdaje mi się, że pan jesteś...
— Nietrzeba powtarzać, przerwał notarjusz; zgadzam się zapomnieć i nawet jeszcze przez pamięć pańskiego ojca ofiarować ci moje usługi, lecz określ swoje żądania rozsądnej! Choćbyś mnie rozćwiertował, nie mógłbym ci dostarczyć, czego nie mam. Dalej, tłómacz się pan kategorycznie.
— A więc tak uczynię, odparł Salvator, a dla skrócenia przechodzę szybko z artykułu 255 kodeksu karnego do artykułu 1382 i 1383 kodeksu cywilnego, księga III. tytuł IV, rozdział II. Bądź pan cierpliwy, oto jest.
Notarjusz chciał jeszcze przerwać Salvatorowi, lecz ten nie dał mu na to czasu i ciągnął dalej:
„Artykuł 1382. Ktokolwiek wyrządzi komu krzvwdę obowiązany jest do jej naprawienia“.
„Artykuł 1383. Każdy jest odpowiedzialny za szkodę, jaką wyrządził nietylko czynem, lecz także przez swoje niedbalstwo lub nieostrożność“.
Salvator podniósł głowę i z wolna, z powagą wskazując palcem artykuły:
— Oto jest, powiedział, na co prawo skazuje złodziei, nie mówiąc o śmierci cywilnej, o utracie praw obywatelstwa, co dla pamięci stanowi także cząstkę całości. A teraz gdym panu przypomniał prawo, pozwól niech ci powtórzę moje żądanie: Czy będziesz łaskaw zwrócić mi pięć kroć sto tysięcy franków, do jutra do dziewiątej rano?
— Ależ, zawołał notarjusz, cisnąc czoło o biurko, można tu sobie głowę roztrzaskać, można stracić zmysły, jeślim ich atoli jeszcze w tej chwili nie postradał, gdyż mowa pana wydaje mi się tak mitologiczną, iż muszę wierzyć w jakąś szkaradną zmorę.
— Uspokój się zacny panie Baratteau, jesteś zupełnie rozbudzony, zupełnie na jawie, i zdaje mi się, iż dajesz tego dowody...
Notarjusz nie wiedział jeszcze, co mu powie Salvator, lecz drżał instynktownie, jakby się tego domyślał.
— Ostatni raz, odezwał się młody człowiek, czy przysięgniesz mi, żeś ani odebrał, ani też widział testamentu?
— Tak jest, przysięgam przed Bogiem i przed ludźmi, iż nigdy nie otrzymałem, ani widziałem testamentu.
— A więc ja z kolei, wyrzekł ozięble Salvator, wyjmując pismo z kieszeni, powtarzam ci, iż jesteś najbezczelniejszym łajdakiem, jakiegom kiedykolwiek widział. Oto masz!
I Salvator, wstrzymując jedną ręką pana Baratteau, który, jak się zdawało, usiłował rzucić się nań po raz drugi, ukazał mu w prawej ręce testament, który już poprzednio, jak sobie przypominają czytelnicy, pokazywał panu Loredanowi de Valgeneuse w domku Chatillon, gdzie Jan Byk i przyjaciel jego Toussaint-Louverture tak się źle obeszli z biednym szlachcicem. Następnie przeczytał te słowa napisane na kopercie:
„To jest mój podwójny własnoręczny testament, którego kopia oddaną będzie do rąk pana Piotra Mikołaja Baratteau, notarjusza przy ulicy Varennes w Paryżu; każda z kopij napisana moją ręką i ma wartość oryginału.

11-go lipca 1821 roku. Margrabia de Valgeneuse“.
— Wyrażono tam „będzie“, nie: jest!
— To prawda, odparł Salvator, lecz oto ukryte tu jest pod moim palcem jedno dopełniające słówko.
Odsłonił i pan Baratteau, któremu śmiertelny pot spływał z czoła, mógł w istocie wyczytać jedyny wyraz podpisany pod kilkoma wierszami, któreśmy tu przytoczyli: „Odebrano, P. M. Barattea“.
Ten szanowny podpis był otoczony sztrychem, czyli, jakby można nazwać, węzłem miłości, który tylko notarjusze sami umieją kreślić.
Baratteau usiłował pochwycić testament, jako już w podobnem zdarzeniu próbował Loredan de Valgeneuse, lecz Salvator odgadł jego zamiar i uprzedzając ruch, tak mocno ścisnął mu rękę, iż tenże zawołał błagalnym głosem:
— A! panie Konradzie, złamiesz mi rękę!
— Nikczemny! rzekł Salvator, puszczając go ze wstrętem i kładąc papier do kieszeni, przysięgnij więc przed Bogiem i przed ludźmi, iż nie widziałeś i nie dostałeś testamentu margrabiego de Valgeneuse? Potem odsuwając się parę kroków, krzyżując ręce na piersiach i patrząc na niego: W istocie, rzekł, podziwiam, do jakiego stopnia może dojść zatwardziałość sumienia ludzkiego! Mam przed sobą nędznika, który sądził, iż wskutek jego zbrodni nieszczęśliwy, 26-cio letni młodzieniec, odebrał sobie życic wystrzałem z pistoletu, i ten nędznik postępował za jego pogrzebem, żył bez wyrzutu sumienia, posiadał uznanie publiczne tak niezasłużenie, żył tak, jak inni ludzie, miał żonę, dzieci, przyjaciół, śmiał się, jadł, sypiał, nie mówiąc sobie, iż to nie w eleganckim gabinecie, przed biurkiem kształtu Boule powinien siedzieć, lecz ze złoczyńcami w więzieniu, pod pręgierzem na galerach! W istocie! społeczeństwo, które przedstawia nam podobne potwory, jest bardzo źle uorganizowane i potrzebuje strasznych reform. Potem, zmieniając głos, dodał, marszcząc brwi energicznie: Dalej, kończmy. Mój ojciec zostawił mi testamentem wszystkie swe posiadłości ruchome i nieruchome: winien mi pan zatem jesteś tytułem zwrotu, nie licząc w to kar naznaczonych kodeksem, całość posiadłości mego ojca, ocenionych w testamencie na cztery miljony franków; następnie, procenty od tych czterech miljonów za lat siedm, niechby miljon cztery kroć sto tysięcy franków, pomijając procenty od procentów i straty ztąd wynikłe, zaspokojenia których upoważniają mnie żądać artykuły 1382 i 1383: nie mówiąc już na teraz o tych stratach, winien mi jesteś w tej chwili jasno i wyraźnie pięć miljonów czterysta tysięcy franków. Widzisz zatem, iż moje żądanie jest skromniejsze i rozsądniejsze, niżeli sądzisz, ponieważ to, czego obecnie wym agam, nie wynosi nawet dziesiątej części mojego majątku: Obierz więc pan przytomność i kończmy coprędzei tę brudną sprawę.
Notarjusz zdawał się niesłyszeć, siedział z oczyma wlepionemi w ziemię, z głową spuszczoną na piersi, z rękoma sztywno wyciągniętemi, jak manekin, pognębiony, przybity, w nicość obrócony; rzekłbyś grzesznik wobec archanioła karzącego na sądzie ostatecznym. Salvator uderzył go po ramieniu, aby go obudzić z tego odrętwienia i rzekł:
—A zatem, nad czem przemyśliwamy?
Notarjusz wzdrygnął się, jak gdyby uczuł rękę żandarma, podniósł na mówiącego wzrok pomieszany, dziki bezrozumny, potem opuścił znów głowę na piersi i przybrał napowrót postawę nieruchomą, zrozpaczoną.
— Hola! panie oszuście, rzekł Salvator, przejęty obrzydzeniem na widok tego człowieka, hola! panie oszuście mówmy mało, lecz mówmy prędko i dobrze. Mówiłem ci i powtarzam, iż potrzeba mi pięć kroć sto tysięcy franków na jutro na 9-tą zrana.
— Ależ to niepodobna! wybełkotał notarjusz nie podnosząc głowy, aby nie spotkać wzroku młodego człowieka.
— Czy to pańskie ostatnie słowo? spytał Salvator. Gdy potrzeba co wziąć, to człowiek taki, jak pan, niepowinien bycć w kłopocie; potrzebuję tych pieniędzy stanowczo.
— Przysięgam... próbował wyrzec notarjusz.
— A! jeszcze jedna przysięga, podchwycił Salvator z najpogardliwszym uśmiechem; oto już trzecia od półgodziny i nie więcej tej wierzę, jak i dwom poprzednim. Po raz ostatni, słyszysz pan? jest to ostatni raz, czy chcesz, czy nie chcesz oddać mi pięć kroć sto tysięcy?
— Lecz w takim razie zostaw mi pan miesiąc czasu, aby je wynaleźć!
— Mówiłem już, że jutro o dziewiątej potrzebuję ich, nie o dziesiątej, gdyż to byłoby zapóźno.
— Chociaż tydzień jeden!
— Ani godziny.
— A więc to niepodobna! zawołał notarjusz głosem pełnym rozpaczy.
— W takim razie wiem, co mi wypada zrobić, odparł Salvator, zwracając się do drzwi.
Notarjusz widząc, iż młody człowiek chce się oddalić, odzyskał siły i rzucił się pomiędzy niego i drzwi.
— Na miłość Boską, panie de Valgeneuse, nie odbieraj mi honoru! zawołał głosem błagalnym; lecz Salvator jakby brzydził się na niego spojrzeć, usunął go z drogi i odwracając głowę postępował dalej.
Notarjusz przysunął się po raz drugi, kładąc rękę na klamce:
— Panie Konradzie, w imię twego ojca, który miał przyjaźń dla mnie, oszczędź mi hańby!
I wymówił te słowa tak słabym głosem, iż je zaledwie można było dosłyszeć.
Salvator był niewzruszony.
— Proszę, daj mi pan przejść, rzekł.
— Jeszcze słowo, mówił notarjusz, nietylko śmierć cywilna, lecz i śmierć rzeczywista wyjdzie przez drzwi, jeżeli je otworzysz z tak strasznemi zamiarami; uprzedzam pana, że nie dosyć, iż nie przeżyję mego wstydu, lecz go nawet nie doczekam: po pana odejściu w łeb sobie palnę!
— Pan? zawołał Salvator, patrząc mu prosto w oczy z wyrazem niedowierzania; to jedyny dobry czyn, który mógłbyś spełnić i dlatego nieuczynisz go.
— Zabiję się i umierając zabiorę twój majątek z sobą, gdy tymczasem udzielając mi zwłokę...
— Jesteś głupiec, odparł Salvator. Czyż mój kuzyn Loredan de Valgeneuse nie odpowiada mi za ciebie, tak samo, jak pan odpowiadasz mi za niego! Dalej, ustąp pan mówię!
Notarjusz osunął się do nóg młodzieńca, objął łkając jego kolana, oblewał je łzami, wołając:
— Litości, dobry panie Konradzie, litości!
— Precz, nędzniku! rzekł młody człowiek, odpychając go nogą.
I zrobił jeszcze jeden krok ku drzwiom.
— A więc zgadzam się na wszystko, co zechcesz! zawołał notarjusz, chwytając posłańca za kaftan, z obawy, by mu się nie wymknął.
W samą porę: Salvator nacisnął ręką właśnie na zamek.
— Nareszcie! nie łatwo przyszło, mówił Salvator, powracając na swoje miejsce przy kominku, podczas gdy notarjusz zajmował znów swoje przed biurkiem.
Usiadłszy, Baratteau westchnął, zdawał się być skłonnym do popadnięcia w apatję. Tego nie życzył sobie Salvator.
— A zatem spieszmy się, powiedział, już dość czasu straconego w takim interesie. Czy masz pan u siebie sumę,, albo też papiery reprezentujące ją?
— Mam z jakie sto tysięcy franków, odpowiedział notarjusz, w talarach, złocie i biletach.
I otworzywszy szkatułę, rozłożył te sto tysięcy na biurku.
— A na czterysta? zapytał Salvator.
— Mam tu za ośmkroć sto tysięcy mniej więcej różnych papierów, kuponów, obligów, akcyj, i t. d., odparł Baratteau.
— Dobrze, masz pan cały dzień do spieniężenia tego; tylko uprzedzam cię, iż potrzebuję tych pieniędzy w biletach bankowych po tysiąc, lub po pięć tysięcy, nie w monecie.
— Będzie, jak pan zechcesz.
— A więc daj mi pan wszystko w biletach tysiąc frankowych.
— Niech i tak będzie.
— Rozdzielisz pan pięć kroć sto tysięcy na dziesięć paczek, po pięćdziesiąt tysięcy franków każda.
— Jak pan sobie życzysz, odpowiedział notarjusz.
— Dobrze.
— I potrzeba panu tych pieniędzy?...
— Na jutro przed dziewiątą, mówiłem już panu.
— Będę dziś wieczór u pana.
— Tem lepiej.
— Gdzież je panu zawieźć?
— Ulica Macon, Nr. 24.
— Czy zechcesz mi pan powiedzieć, pod jakiem nazwiskiem mam pana szukać, gdyż przypuszczam, iż nie nosisz swego, skoro mają cię za zmarłego.
— Spytasz się pan o posłańca z ulicy Żelaznej, Salvatora.
— Panie, wyrzekł uroczyście notarjusz, zapewniam cię, iż dziś o 9-ej wieczór będę u ciebie.
— O! nie wątpię, odrzekł Salvator.
— Lecz czy mogę spodziewać się, mój dobry panie Konradzie, iż po skrupulatnem wykonaniu pańskich rozkazów, nie będę potrzebował już niczego obawiać się od pana?
— Moje postępowanie stosować się będzie do pańskiego, jak pan będziesz czynił, tak i ja... W obecnej chwili myślę cię zostawić w spokoju; mój majątek zbyt dobrze jest umieszczony u pana, ażebym miał szukać innej hipoteki; zatem obecnie cztery miljony dziewięć kroć sto tysięcy franków zostawiam tymczasowo w twoich rękach; używaj z nich jeśli ci się podoba, lecz nie nadużywaj.
— Panie margrabio, ocalasz mi życie, zawołał pan Baratteau z oczami pełnemi łez radości i rozczulenia.
— Tymczasowo tylko, szepnął Salvator.
I opuścił gabinet, w którym jego serce od chwili wejścia tyle razy wezbrało uczuciem wstydu i wstrętu.

XII.
Aerolit.

Nazajutrz po scenie, którąśmy tylko co opisali, bulwar Inwalidów pusty, cichy i ocieniony, o godzinie wpół do dwunastej wieczorem, przedstawiał widok gęstego lasu w Ardennach.
Turysta, przybywający o tej porze do Paryża przez rogatkę Yaugirard lub Paillasson, przypuściwszy, iżby się znalazł podróżny, któremuby przyszła fantazja wjeżdżać do stolicy przez jednę z tych rogatek, które nie prowadzą nigdzie i nie wiodą znikąd, turysta ów, mówimy, sądziłby się niezawodnie o sto mil od Paryża; widok tych czterech rzędów drzew wysokich, silnych, potężnych, fantastycznie oświetlonych światłem księżyca, z wierzchołkami w blasku a pniami ciemnemi, przedstawiał raczej obraz armji, żołnierzy olbrzymów, trzymających wartę około murów Babilońskiego grodu.
Jednakże jedyna osoba, po której czole przesuwały się o tej porze olbrzymie cienie, nie zdawała się bynajmniej przejęta podziwem, jakiegoby doznał niezawodnie mieszkaniec której z naszych odległych prowincyj, przybywający do Paryża.
Przeciwnie, te cieniste aleje, które przyrównaliśmy do Ardeńskiego lasu, człowiekowi ożywiającemu to miejsce, przedstawiały widać obraz nader znany, powiemy nawet; miejsce schronienia sprzyjające jego zamiarom, sądząc ze sposobu, w jaki szukał najgłębszych ciemności.
Jegomość ów przebiegał bulwary dla nader ważnych przyczyn, zmuszony do tej ponurej przechadzki, przyglądając się z natężoną uwagą przedmiotom, które napotykał na drodze, patrząc przed siebie i za siebie, w prawo i w lewo, błądząc melancholijnie, i wprost przeciwnie niż Pierrot unikając miejsc, na które z pomiędzy gałęzi drzew padały promienie księżyca.
Na pierwszy rzut oka trudno było oznaczyć do jakiej warstwy społeczeństwa należał ów jegomość, lecz przyjrzawszy mu się bliżej i obserwując jego ruchy i zwroty, uważając jak troskliwie przyglądał się niektórym przedmiotom, łatwo można było odgadnąć przyczynę, która o tak późnej godzinie zaprowadziła go na bulwar Inwalidów.
Rzecz, której zdawał się przyglądać z największą uwagą i do której, choć się czasami, oddalał, zdawał się być niewidzialną siłą przyciągany, była brama hrabiny Rappt.
Posuwając się wzdłuż muru i wysuwając głowę ostrożnie, tak, że aż krat dotykał, zanurzał wzrok badawczy w mały gaik, tworzący rodzaj kląbu o dziesięć kroków od kraty.
Dwóch tylko ludzi mogło mieć słuszny powód do krążenia o północy przed bramą Reginy: zakochany lub złodziej.
Zakochany, ponieważ ten jest wyżej niźli prawo; złodziej, dlatego, że jest poniżej prawa.
Otóż człowiek ów nie miał wcale pozoru kochanka. Zresztą kochankiem, któryby miał uzasadniony powód do przechadzania się tutaj, był Petrus, a wiadomo, iż Salvator dał mu do wyboru: zostać w domu lub używać przechadzki w innej stronie.
Powiedzieliśmy, że Petrus ze czcią religijną wypełniał przepisy Salvatora, nawet w tem, co miały najsurowszego, i pozostał u siebie.
Wprawdzie Salvator zupełnie go uspokoił, wstępując do pracowni przed wieczorem, aby pokazać pięć kroć sto tysięcy, które jemu, dotrzymując obietnicy, przyniósł i oddał Baratteau.
Powiedzieliśmy już, iż spacerowicz nocny nie wyglądał wcale na zakochanego, dodajmy, iż do Petrusa zwłaszcza nie był podobny.
Był to człowiek średniego wzrostu, który widziany z tyłu lub z przodu, przedstawiał się z obudwóch stron powierzchnią zaokrągloną. Był ubrany w długą odzież sięgającą do kostek, która podobniejszą była do sutanny lub perskiej szaty, niżeli do zwyczajnego surduta; na głowie miał niski kapelusz z rondem, co nadawało pozór protestanckiego księdza, lub też kwakra amerykańskiego, wreszcie twarz jego oprawna była w gęste faworyty, wznoszące się aż do końców brwi.
Ponieważ to nie był Petrus, więc był to hrabia Ercolano...
Ponieważ nie był to zakochany, musiał więc być złodziej.
Był to razem hrabia Ercolano i złodziej.
Skoro powiedzieliśmy już wyraźnie to słowo, czytelnicy nasi zrozumieli na co czekał i pojęli dlaczego krata ogrodu hrabiny Rappt zajmowała wyłącznie jego uwagę.
Przybywszy na bulwar o pół do jedenastej, przebiegł już wszystkie jego zakątki i aleje, potem trzymał się na uboczu; nareszcie odprowadził daleko ostatniego podejrzanego przechodnia, który się zapóźnił w tej pustej dzielnicy miasta; z zapadnięciem nocy, upewniwszy się, iż jest panem placu, powrócił przechadzać się na drodze w alei przylegającej do parku hrabiny Rappt.
Można go było zajść na trzy różne sposoby, i właśnie, aby uniknąć tego, przybył o dziesiątej wieczór i ulokował się przed kratą dla bliższego zbadania ataków i przeciwstawienia skutecznego ratunku.
Można było go zajść z prawej lub z lewej strony; lecz człowiek tego rodzaju, jakim był wprowadzony przez nas na scenę, nie pozwoliłby się pochwycić znienacka.
Powiedzieliśmy, iż zbadał drobiazgowo miejscowość i był pewny, iż żaden kącik nie był ukrytą zasadzką; zresztą na wszelki wypadek, gdyż hrabia Ercolano był przezorny, wsunął za pas parę pistoletów i sztylet długi kończasty, spodziewał się zatem, iż zdoła obronić swój majątek, lub przynajmniej sprzedać go tak drogo, iżby ci, co się nań targnęli, pożałowali tego gorzko. Nie miał więc się czego obawiać z tej strony.
Wprawdzie z innego punktu niebezpieczeństwo było większe.
Groziło ono raczej od ulicy Plumet, gdzie było główne wejście pałacu de la Motte-Houdan i gdzie zatrzymywały się pojazdy: tam mogło się było ukryć z pół tuzina drabów uzbrojonych w strzelby, pałasze i halabardy; przezorny hrabia Ercolano wyobrażał sobie najfantastyczniejsze zbroje, a owe pół tuzina drabów mogło napaść na niego wtedy, jak będzie zamieniał listy na papiery.
Lecz ponieważ ów hrabia Ercolano był człowiekiem z niepospolicie bujną wyobraźnią, a zatem podobna przeszkoda nie mogła na długo powstrzymać działalności jego.
Poszedł więc wilczym krokiem przejść ulicę Plumet, tak jak już zrobił przegląd bulwaru, i upewniwszy się, iż była całkiem pusta, zbadał bramę, którą już poprzedniego dnia był obejrzał.
Celem tych poszukiwań było zapewnienie się, iż żadna zmiana w jej rozkładzie nie została dokonaną od dwudziestu czterech godzin.
Była to ogromna brama dębowa o dwóch skrzydłach i czterech częściach, pomiędzy któremi umieszczone były gałki żelazne wielkości pomarańczy. Hrabia Ercolano przekonał się najpierw, czy gałki mocno są obsadzone, potem wyciągnął ze swego szerokiego rękawa narzędzie żelazne, które miałoby kształt ósemki, gdyby końce tej ósemki u góry i u dołu przedstawiały owal zamiast koła i gdyby te dwa koła zamiast łączyć się z sobą, były położone w pewnej odległości. Tym sposobem narzędzie to, prostopadle widziane przedstawiały kształt taki: Następnie przyłożył tę ósemkę czyli to S zamknięte na dwie gałki bramy, to jest tak, iż każdy z pierścieni ujął gałkę tak silnie i z taką dokładnością, że mistrz aż klasnął językiem z zadowolenia i dumy.
— Otóż to! wykrzyknął, myśląc o sławnym kowalu przyjacielu i doradcy króla Dagoberta, i zanucił parodjując bez litości znaną zwrotkę modnego w tej epoce wodewilu.
W istocie, pomysłowe to narzędzie zastosowane do bramy, stanowiło taką zaporę od przodu, jaką pręty żelazne od tyłu; to jest, iż nawet ciągnąc drzwi w cztery konie, nie zdołanoby ich roztworzyć.
Lecz trzecie niebezpieczeństwo, największe, najprawdziwsze, pochodzące zawsze od strony pałacu, groziło od ulicy Plumet.
Zasadzkę, w którą mógł najłacniej wpaść hrabia Ercolano, przedstawiała bez zaprzeczenia sama krata, przez którą konferencja miała mieć miejsce.
To też zabezpieczywszy raz bramę ulicy Plumet, hrabia Ercolano powrócił na bulwar, obejrzał go nanowo staranniej i więcej drobiazgowo, niż kiedykolwiek, gdyż lubo czas upływał, powoli zbliżała się jednak stanowcza godzina.
Trzy kwadranse na dwunastą uderzył zegar, nie było czasu do stracenia. Awanturnik przeszedł tam i napowrót przed kratą, zapuszczając wzrok jak mógł najdalej w ogród, jak las gęsty.
Ależ nie masz lasu dla księżyca, ani wielkiego człowieka dla jego kamerdynera. Hrabia Ercolano z łaski tego niebieskiego przewodnika, mógł szperać okiem w najgęściejsze głębiny ogrodu i upewnić się, iż równie pustym był, jak bulwar.
Jeden ten ogród chwilowo opustoszały, mógł się odrazu zaludnić zastępem służących uzbrojonych. Taka przynajmniej była myśl hrabiego Ercolano, to też podążył zabezpieczyć się na wszelki wypadek.
Najpierw dotykał się po jednemu każdego prętu kraty, aby być pewnym, iż zachowały równie jak gałki bramy, swoją zwykłą nieporuszalność; czyli mówiąc inaczej chciał się przekonać, czy za pomocą jednego prętu, wyjętego w danej chwili, nie napadniętoby na niego. Po dokładnem zbadaniu uspokoił się w tej mierze.
Pozostawała brama kraty, która dopełniając swego przeznaczenia, to jest wejścia, mogła się roztworzyć na pierwsze wezwanie jednego lub kilku lokatorów pałacu.
Hrabia wstrząsnął nią silnem ramieniem; brama zdawała się być zamkniętą jak w przeddzień. Przesuwając ręką na tamtą stronę przekonał się, że zasunięta była na dwa spusty i że rygiel wszedł głęboko w otwór zamku.
— Cóż to znaczy, rzekł, usiłując napróżno wsunąć głowę pomiędzy kraty, dla upewnienia się zarówno wzrokiem, jak dotknięciem, mam bardzo ograniczoną ufność w moc ryglów: niestety! tyle ich widziałem ustępujących w moich oczach!
I mówiąc to, wyciągnął z kieszeni długiej sukni rodzaj łańcucha, którego długość mogła dochodzić czterech do pięciu stóp. Potem okręcił go w koło obudwóch części zamku, biorąc guzik rygla za punkt wyjścia; przesunął w około jednego prętu kraty, toż samo uczyniwszy drugim końcem łańcucha, powtórnie przesunął go pomiędzy zamkiem, następnie biorąc oba końce zrobił węzeł taki, jak go nazywają węzłem marynarskim, nie pomnąc (nie myśli się o wszystkiem), iż węzeł ten zrobiony przez hrabiego Ercolano, mógł w danym razie skompromitować zacnego kapitana Monte-Hauban.
— Niech będzie w niebie obok św. Eljasza poczciwy Baltazar Casmajou, który mnie nauczył pierwszych zasad ślusarstwa, mruknął wdzięczny awanturnik, wsuwając dla pewności i kłódkę pomiędzy końcowe ogniwa zaciągniętego łańcucha.
I wniósł wdzięczny wzrok w gwiaździste sklepienie niebios. Spuszczając oczy spostrzegł o trzy kroki cień biały.
Była to hrabina Rappt.
Anioł spoczynku czuwający niewidzialnie na grobach, nie stąpa lżej od młodej kobiety.
W istocie, przybyła tak cicho, że nawet hrabia Ercolano, mający jak najwprawniejsze ucho, nie słyszał jej wcale. Jakkolwiek oddawna przygotowany na to spotkanie, jednakże nagłe ukazanie się młodej kobiety zrobiło na nim wrażenie zjawiska. Uczuł wstrząśnienie podobne temu, jakiegoby doświadczył za dotknięciem drutu galwanicznego stosu; instynktownie odskoczył parę krokowi obejrzał się wkoło siebie, jak gdyby to nagłe ukazanie miało być dla niego hasłem niebezpieczeństwa.
Nie widząc nic prócz białego kształtu, nie słysząc innego odgłosu, prócz szmeru liści poruszanych wichrem, zbliżył się o krok i stanął.
— Hm, hm! bąknął, gdyby też to był przebrany za kobietę mężczyzna i gdyby ten człowiek strzelił do mnie z dobrze nabitego pistoletu. Do djabła! widziano podobne rzeczy i gorsze jeszcze!
— Czy to pani hrabina: zapytał wsuwając się za drzewo.
— Ja jestem, odpowiedziała Regina głosem tak słodkim, iż dźwięk jego rozprószył wszelkie podejrzenia i wszelkie obawy w umyśle awanturnika.
To też podszedł natychmiast, pochylając się z uszanowaniem.
— Pani, rzekł, jestem twoim sługą.
Lecz ponieważ Regina nie przyszła tu w celu wymieniania grzeczności z hr. Ercolano, odpowiedziała tylko lekkiem skinieniem głowy, a wysuwając rękę za kratę:
— Oto jest, rzekła, pierwsze pięćdziesiąt tysięcy franków, możesz je pan przeliczyć i sprawdzić, czy bilety są dobre.
— Zachowaj Boże, rzekł hultaj, kładąc do kieszeni pierwsze pięćdziesiąt tysięcy. Potem spoglądając do koła, wyciągnął list z lewej kieszeni surduta, mówiąc: Oto jest:
Księżniczka mniej dowierzająca od hrabiego Ercolano, wziąwszy list poddała go promieniom księżyca, i przekonawszy się, że to jej pismo, ukryła go na piersiach, następnie podała awanturnikowi drugą paczkę pieniędzy.
— Równeż zaufanie, pani hrabino, rzekł oddając jej drugi list.
— Spieszmy się, mówiła Regina, biorąc list i poddając go próbie księżyca, która to próba musiała ją zadowolnić, gdyż przedstawiła hrabiemu Ercolano trzeci zwój biletów!
— Zawsze zaufanie, powtórzył tenże.
Trzecia paczka biletów bankowych, idąca za poprzedniemi, sprowadziła list trzeci.
Doszedłszy do szóstego, w chwili, gdy awanturnik podawał go hrabinie, zdawało mu się, iż słyszy coś podobnego do szmeru liści; jakkolwiek szelest ten był nader delikatnym, jednakowoż przejął go lodowatym dreszczem. Tembardziej przerażał go, iż nie mógł odgadnąć przyczyny.
— Chwilkę, księżniczko! zawołał cofając się, jestem zdania, że się coś dzieje około mnie, pozwól niech się przekonam.
I mówiąc to, wyjął i nabił pistolet, na którego lufie odbił się promień księżyca.
Widząc pistolet w ręku bandyty, Regina sama, wydając lekki okrzyk, odsunęła się parę kroków.
Ten krzyk tak lekki, mógł być jednak sygnałem. I oszust wyszedł na drogę dla lepszego zbadania.
— O mój Boże, szepnęła Regina, czyżby odszedł, aby już nie wrócić?
I śledziła go oczyma z przestrachem. Bandyta ponowił poszukiwanie, trzymając ciągle pistolet.
Przebiegł bulwary sięgając okiem jak tylko mógł najdalej, powrócił w ulicę Plumet, aby być pewnym, iż brama ciągle zabarykadowana i niewygląda tak, jakby się otworzyć miała.
Wszystko było w tym samym stanie.
— Jednakowoż, powiedział wracając, słyszałem coś z pewnością. Jestto zły jakiś odgłos, ponieważ nie znam jego przyczyny. A gdyby też sobie po głupiemu odejść? Mam już trzy kroć sto tysięcy w kieszeni, nie zły grosz, wszakże z drugiej strony pozostające dwa kroć djabelnie słodkie. Potem spoglądając wkoło siebie w sposób oznaczający, iż się uspokoił: Nie widzę zresztą, dlaczego miałbym się przerażać lekkim szelestem; rzecz zbyt dobrze się rozpoczęła, daję słowo, ażeby tak samo nie miała się skończyć. Prowadźmy dalej rozmowę.
I awanturnik rzuciwszy w prawo i w lewo ukośne spojrzenie, podobne do spojrzeń hyeny, powrócił do kraty, w której biedna Regina, drżąc na myśl, iż nędznik gotów uciec z jej czterema ostatniemi listami, czekała z zaciśniętemi zębami, łamiąc ręce z rozpaczy.
Odetchnęła widząc, iż zbliża się do niej i wznosząc w niebo oczy z głębokim wyrazem wdzięczności:
— O mój Boże, szepnęła, dzięki Ci.
— Daruj pani, mówił awanturnik, zdawało mi się, iż słyszę, jakiś groźny szelest. Lecz nie ma nic, wszystko spokojnie wkoło nas, więc jeśli sobie tego życzysz, możemy kończyć. Oto jest siódmy list pani.
— A tu siódma paczka.
Hr. Ercolano wziął ją, a podczas gdy kładł w kieszeń zawierającą już sześć pierwszych, Regina poddała list takiemuż przeglądowi, co i poprzednie.
— Bez zaprzeczenia, pomyślał oszust, wyciągając z kieszeni ósmy list, hrabino Rappt, to jest znieważająco podejrzliwe; zdawało mi się jednak, iż przy tych układach zachowałem całą grzeczność i prawość jaką mieć można.
I wyjmując dziewiąty list, powiedział z rodzajem zemsty za tę nieufność Reginy.
— Dziewiąta odezwa tej samej do tegoż samego.
Blada jak księżyc co ją oświecał twarz Reginy, oblała się na tę zniewagę purpurą zachodzącego słońca. Zamieniła pospiesznie dziewiąty list na dziewiątą paczkę i obejrzawszy równie starannie pismo, ukryła papier na piersiach.
— Przywiązuje do nich wagę, pomyślał awanturnik, chowając do kieszeni pieniądze. Potem żartobliwym tonem dodał: Dziesiąty i ostatni list za tę samą cenę, co i jego starsi bracia, chociaż wart ich wszystkich sam jeden, lecz pani zna warunki, proszę dać...
— Słusznie, odpowiedziała Regina, podając mu ostatnią paczkę, jednocześnie sięgnęła po list; dajcie i bierzcie!
— Jestto zaufanie przynoszące mi zaszczyt, powiedział awanturnik biorąc bilety, oto list!
I odetchną! radośnie.
Niesłychać było nawet oddechu Reginy; upewniła się tylko, że list jest jej ręką pisany.
— A teraz, ciągnął dalej bezczelny hultaj, moim obowiązkiem, pani hrabino, gdyś mnie wzbogaciła, jest dać ci przestrogę usłużnego człowieka. Racz wierzyć memu doświadczeniu; kochaj pani zawsze, nie pisuj nigdy!
— Dość, nędzniku! zawołała hrabina, skwitowałam się z tobą.
I oddaliła się spiesznie.
W tej samej chwili, jak gdyby ostatnie słowa Reginy były umówione pomiędzy nią a wyższą jakąś potęgą, hrabia Ercolano uczuł spadający na głowę niby kamień, przedmiot nieznany, takiej grubości i wagi zwłaszcza, iż oszust powalony został na ziemię, zanim spostrzegł iż upada.

XIII.
W którym jest dowiedzione, iż człowiek nie korzysta ze źle nabytego mienia.

Tak się to wszystko szybko stało, iż awanturnik nie upadł, lecz był literalnie zmiażdżony. To też nie zdawał sobie sprawy z wypadku; czuł tylko, iż siła nieprzeparta pochwyciła mu ręce, zasunęła je za plecy i złączyła jakby śrubą.
Gdy już ta ostrożność została dokonaną i hrabia Ercolano stał się potulnym jak dziecię, uczuł się nagle podniesionym z ziemi i z pozycji poziomej przywróconym do pionowej, to jest postawionym na nogi w zwykłej pozycji człowieka, któremu natura dała kość pacierzową z przeznaczeniem patrzenia w niebo.
Musimy przyznać, iż nie w niebo patrzał hr. Ercolano, próbował on zobaczyć człowieka, z którym miał do czynienia i który w tak gwałtowny, powiedzmy nawet, w tak brutalny sposób, dał miarę swej siły. Lecz nic nie mógł zobaczyć. Siad człowieka, jeśli to był człowiek, zacierał się zupełnie za jego plecami.
Tylko, gdy jedna ręka wystarczała do utrzymania dwóch jego dłoni, uczuł drugą rękę dotykającą go się w sposób najniedyskretniejszy. Ręka ta wyjęła jeden z zatkniętych za pas pistoletów i rzuciła go za mur. Potem toż samo uczyniła z drugim. Za rewolwerami posłała sztylet. Następnie, przekonawszy się, iż pistolety i sztylet były jedyną bronią, jaką miał przy sobie hrabia Ercolano, przeszła od pasa do gardła, otoczyła w ten sposób, jak obejmowała obiedwie pięści i zaczęła ściskać gardło jednostajnym i ciągłym ruchem, mniej więcej jak gdyby kto kręcił śrubę. W miarę, jak śruba zaciskała się mocniej, ręce wolniały, w ten sposób wkrótce hr. Ercolano odzyskał siłę w ręku, lecz utracił ją w głosie.
Może zapytają nas czytelnicy, jakim sposobem ten aerolit ludzki, który wprowadził hrabiego Ercolano w tak niewygodną pozycję, mógł ujść spojrzeń badawczych człowieka, tak przywykłego badać grunt, na którym działa.
Na to odpowiemy, że Ercolano, jak prawdziwy materjalista, zajmował się nadto ziemią, lecz zupełnie zaniedbał niebo. Otóż kamień spadł z nieba, a co najmniej z gęstych i liściastych gałęzi jednego z kasztanów, ocieniających bramę ogrodu Reginy.
Teraz jeśli nasi czytelnicy życzą sobie wiedzieć, jaki był aerolit, który w tak nieprzyjemny sposób dla naszego awanturnika spadł mu na ramiona, i którego ręka szczelnie obejmowała jego szyję, powiemy im to, czego się już domyślają może, to jest, iż tem zjawiskiem powietrznem nie był kto inny, tylko przedmiot miłości panny Fifiny, nasz dawny znajomy, nieokrzesany cieśla, Bartłomiej Belong, zwany Jan Byk.
W istocie Salvator wychodząc w wigilią dnia tego o godzinie dziesiątej wieczór od Petrusa, którego uspokoił, pokazując mu pięć kroć sto tysięcy, wstąpił do cieśli; cieśla zobaczywszy go, swoim zwyczajem, ofiarował mu się natychmiast z gotowością służenia kilkoma dniami swej pracy, lub nawet w razie potrzeby, całym tygodniem.
— Proszę cię tylko o jeden z twoich wieczorów, odpowiedział Salvator.
Potem powiedziawszy, iż potrzebował jego ręki, nie dając mu żadnego innego objaśnienia, kazał stawić się następnego dnia o dziewiątej wieczór na bulwarze Inwalidów.
Tam wskazawszy mu gęsty kasztan, znajdujący się przy kracie pałacu, powiedział:
— Wejdziesz na to drzewo; będziesz na niem siedział spokojnie, bez najmniejszego poruszenia, ukryty, aż do północy; wtedy, a może nawet wcześniej, ujrzysz człowieka spacerującego przed kratą, przyjrzysz mu się uważnie i nie ruszysz się wcale, cokolwiekby zaszło. O północy, z tamtej strony kraty przyjdzie dama, która będzie rozmawiać o interesach z tym człowiekiem, i która w zamian za dziesięć listów, odda mu dziesięć paczek biletów tysiąc frankowych; zaczekasz aż skończą. Doszedłszy do dziesiątej pączki, pani ta powie słowa: „Skwitowałam się z tobą“. Zaledwie te trzy słowa zostaną wymówione, wpadniesz na tego człowieka i weźmiesz go za szyję ściskając mu ją dopóty, dopóki nie odda ci biletów. Zresztą postąpisz sobie z nim stosownie do okoliczności; możesz go poturbować trochę, jeśli zechcesz, lecz nie zabijaj zupełnie, chyba, żebyś nie mógł inaczej uczynić.
Jak wiemy, Jan Byk wykonał już punktualnie część rozkazów Salvatora, zobaczymy teraz, jak dokona reszty.
Zostawiliśmy Jana ściskającego za gardło hrabiego Ercolano i tłumiącego mu głos; jak nie przestał tego czynić przez czas, kiedy dawaliśmy objaśnienia czytelnikom, tak i teraz tak samo postępuje, tak dalece, że przeciwnikowi aż język z ust wychodzi.
— Tak, rzekł nareszcie Jan Byk, teraz rozmawiajmy.
Hrabia Ercolano odezwał się stłumionym jękiem.
— Zgadzasz się? Bardzo dobrze, ciągnął Bartłomiej, tłómacząc na swój sposób odezwanie się hrabiego, a więc teraz, mówił dalej stłumionym basem, oddasz mi wszystko, coś otrzymał przed chwilą od tej młodej damy.
Awanturnik zadrżał, jakby usłyszał trąbę sądu ostatecznego, i tym razem nie odpowiedział nawet żadnem mruczeniem. Czy dusił się, czyli też odmawiał?
Dusił się już, lecz jeszcze odmawiał.
Jan Byk ponowił żądanie, ściskając go nieco mocniej.
Hrabia Ercolano, mając wolne ręce, spróbował pochwycić także za kołnierz swego przeciwnika.
— Opuść łapy! zawołał Jan Byk. I końcem palców uderzył w pięść hrabiego z taką siłą, iż o mało jej nie zgruchotał.
Potem Jan Byk śrubował mocniej gardło, a hrabia wyciągnął o cal dłużej język.
Może czytelnik zapyta, dlaczego Jan Byk, zamiast żądać od hrabiego rzeczy tak przykrej i tak niezgodnej z jego zwyczajem, to jest by oddał, co wziął, nie zabrał mu sam pieniędzy z kieszeni, co przecież nie było trudniejszem od odebrania pistoletów i sztyletu i rzucenia ich przez mur.
Tym razem odpowiemy, że Salvator wyrzekł: „Będziesz go dusić dopóki ci nie odda biletów“ i że Jan Byk, wierny wykonawca rozkazu, nie chciał brać, lecz czekał, aby mu oddano, i ściskał coraz mocniej szyję hrabiego.
— A co? nie chcesz odpowiadać, mówił Jan, który niezdając sobie sprawy z niemożności, w jakiej się znajdował śpiewak, wydania nawet najcichszego tonu, wyobrażał sobie, iż to jedynie pochodziło z jego złej woli; chcąc go zatem zmusić do odpowiedzi, zaśrubował więcej gardło oszusta.
Pomimo tego nacisku, czyli raczej właśnie dlatego, hrabia tembardziej nie dawał odpowiedzi. Robił rękoma poruszenia rozpaczliwe, które ukazywały Janowi, iż w milczeniu hrabiego było może mniej złej chęci, niż myślał.
Obrócił więc go nieco, ażeby módz wyczytać z twarzy, co się z nim dzieje.
Twarz była zsiniała, oczy zakrwawione wychodziły z oprawy, język spuszczał się aż na krawat.
Jan Byk zrozumiał położenie.
— Trzeba być upartym człowiekiem! zawołał.
I zacisnął mocniej ręce na szyi.
Tym razem tysiące błysków śmiertelnych przemknęło przed oczyma awanturnika. Gdyby tylko był naciskanym, opierałby się mężnie, lecz czując, iż powietrza i tak już strasznie rozrzedzonego zabrakło mu odrazu, poniósł spiesznie rękę do kieszeni i upuścił raczej, niżeli rzucił na ziemię dziewięć z dziesięciu paczek pieniędzy.
Jan Byk rozsunął palce nie puszczając wszakże szyi awanturnika, który gwałtownie odetchnął.
Lecz wraz z chłodnem, nocnem powietrzem powracającem do płuc hrabiego Ercolano, nadzieja wstąpiła w jego serce. Sięgając do szerokiej kieszeni, w którą były wtłoczone bilety, uczuł w głębi nóż, nóż zwyczajny, którymby pogardził w każdem innem zdarzeniu, lecz który w tym razie stawał się dlań zbawczym orężem.
Oto przyczyna, dla której rzucił na ziemię tylko dziewięć paczek, zamiast dziesięciu.
Kładąc do kieszeni rękę dla wydobycia z niej dziesiątej paczki spodziewał się, iż zdoła otworzyć nóż, a gdy będzie otwarty, przywrócić równowagę między swemi siłami a siłami swego przeciwnika.
Jan Byk niepuszczając jeszcze zupełnie hrabiego Ercolano, przeliczył porozrzucane paczki, i widząc ich tylko dziewięć, zażądał dziesiątej.
— Daj mi przynajmniej poszukać w kieszeni, tłómaczył się głosem zduszonym.
— Aż nadto słuszne, odparł Jan Byk, szukaj!
— Puść mnie więc.
— Skoro będę miał czego żądam, odrzekł Jan Byk, wtedy cię puszczę.
— Oto jest, masz ją! wołał oszust, rzucając dziesiątą paczkę biletów obok dziewięciu innych, lecz otwierając zarazem nóż w ciemnych głębiach swej kieszeni.
Jan Byk dał słowo, iż go puści, gdy dostanie pieniądze, puścił go więc.
Hrabia Ercolano marzył tymczasowo, iż skoro cieśla zrobi poruszenie dla zebrania pieniędzy leżących o trzy kroki od niego, on jednym rzutem wskoczy na kolosa, przebije go, lub przynajmniej skaleczy.
Lecz była to nadzieja, niedorzeczny sen, gdyż Jan Byk, właściwie nie wymyśliwszy prochu, który człowiekowi tak szczęśliwie obdarzonemu od natury musiał się wydawać zbytkownym środkiem zniszczenia, Jan Byk zwietrzył zły zamiar awanturnika, i spoglądał tylko jednem okiem na swoje bilety.
Rozumie się, iż patrząc drugiem na hrabiego Ercolano, dość wcześnie spostrzegł ostrze noża, aby wyciągnąć ze swej strony szeroką jak kijanka rękę, w którą nierozważnie zagłębiła się pięść awanturnika.
W jednej chwili, przez sam nacisk mięśni, nóż wysunął się z ręki hrabiego Ercolano, a on sam jednocześnie uginając się pod naciskiem, upadł w tył.
Jan Byk postawił kolano na piersiach zwyciężonego, które głuchy łoskot wydały, w połączeniu z przytłumionem chrapaniem, a ponieważ przewrócił go zręcznie tuż obok papierów, powkładał więc paczki jednę po drugiej do swej kieszeni.
Właśnie był tem zajęty, gdy mu się wydało, iż nieprzyjaciel nieprzestając chrapać, wyciągnął rękę w stronę noża.
W tedy uznał, iż trzeba raz skończyć i uderzeniem pięiści, któreby wołu powaliło, przybił głowę śpiewaka do ziemi, mówiąc z rodzajem niecierpliwości, któraby była komiczną tylko, gdyby się nie łączyła z tak groźnym skutkiem.
— Więc niechcemy być spokojni?
Tym razem, bądź że chciał, bądź iż niemógł, awanturnik pozostał spokojnym. Zemdlał.
Jan Byk przeliczył paczki, było ich dziesięć.
Powstał zatem zaraz, oczekując, aby hrabia Ercolano toż samo uczynił.
Po upływie pięciu minut spostrzegł, iż oczekuje napróżno. Hrabia nie dawał znaku życia.
Jan Byk uchylił kapelusza; pod swą grubą powłoką był to człowiek bardzo grzeczny i skłonił się z uszanowaniem awanturnikowi.
Tenże, czy dlatego, iż był mniej grzecznym od cieśli, czy nie był w stanie oddać mu ukłonu z przyczyny omdlenia, nie poruszył nawet palcem.
Jan Byk spojrzał ostatni raz i widząc, iż trwa w bezwładności, machnął lewą ręką w powietrzu, co miało znaczyć: „Tem gorzej dla ciebie! sam chciałeś tego, mój poczciwcze“.
Potem oddalił się powoli, obie ręce trzymając w kieszeniach, krokiem spokojnym i jednostajnym, jakim postępuje zazwyczaj człowiek przekonany, iż spełnił swoją powinność.
Co do awanturnika, ten powrócił do zmysłów o wiele później, niż Jan Byk do domu, to jest o tej rannej godzinie, kiedy rosa zstępuje z nieba na ziemię.
Rosa tak skutecznie działająca na krzewy i kwiaty, jest, pokazuje się, równie skuteczną dla rodzaju zwierzęcego jak i roślinnego, gdyż zaledwie pierwsze jej łzy spłynęły, hrabia Ercolano kichnął jak człowiek dostający kataru. W pięć minut później wstrząsnął się, podniósł, potem opuścił głowę, znowu ją podniósł, i po kilkakrotnych usiłowaniach, zdołał nareszcie utrzymać równowagę. Przez chwilę siedział nieruchomy, jak człowiek starający się myśli zebrać, poczem sięgnął do kieszeni i zaklął straszliwie. Widocznem było, iż mu pamięć wraca.
Pamięć wracając, wskazywała mu przepaść, a przepaścią była pusta i rozwarta kieszeń, która chwilowo zawierała pięć kroć sto tysięcy franków, to jest 25 tysięcy liwrów dochodu.
Lecz ponieważ hrabia był wielkim filozofem, pomyślał zaraz, że jakkolwiek znaczną była strata, którą poniósł, mogła być nierównie większą jeszcze gdyż mało brakowało, ażeby ze swojemi pięcioma krociami nie stracił rzeczy daleko szacowniejszej, to jest życia.
Otóż życie mu zostawało, z przytępionemi nieco rogami, to prawda, lecz zawsze silne jeszcze.
O tem się najpierw przekonał, wciągając w płuca powietrze z upojeniem radości, i oddychając raz po raz, jak człowiek pozbawiony długo rozkoszy przywiązanych do tej czynności; poczem próbował poruszyć szyją, jakby zrobił niezawodnie wisielec zerwawszy swój powróz, nareszcie ocierając czoło rękawami, powstał chwiejąc się na nogach, spojrzał wkoło głupowatym wzrokiem, zakaszlał z przykrem natężeniem muskułów piersiowych, wstrząsnął głową jakby mówiąc, iż długiego czasu potrzebować będzie do wylizania się z ciosu, jakiego doznał, nacisnął kapelusz na czoło, i nie patrząc ani przed siebie, ani za siebie, ani w prawo, ani w lewo, jak to czynił przybywając w to miejsce, zaczął uciekać z całej siły, dziękując niebu za zachowanie życia, z którego mógł jeszcze zrobić dobry użytek dla swego osobistego szczęścia i szczęścia swoich bliźnich.

A teraz zdawałoby się, iż ubliżamy bystrości naszych czytelników, gdybyśmy powątpiewali na chwilę, iż w amatorze malarstwa, który się wśliznął do Petrusa pod imieniem krewnego i pod nazwiskiem kapitana Berthaud Monte-Hauban, w hrabi Ercolano, w śpiewaku awanturniku, w oszuście, którego Jan Byk napół zamordował, nie odgadli znajomego nam dawno człowieka, który z wielką pociechą Petrusa przechadzał się w ostatni wtorek tegoż roku na dziedzińcu Obserwatorjum, z nosem przybranym w tekturowy kapturek, a trzy lub cztery palce długi, tak nazwanego Gibassier, tego nareszcie, który wskutek zaufania, jakie posiadał u pana Jackala, odważał się od czasu do czasu na pewne przedsięwzięcia zyskowne, lecz ryzykowne.

XIV.
W którym panna Fifina oddaje niechcący wielka przysługę Salvatorowi.

Nazajutrz po tym wypadku, około godziny szóstej zrana, Salvator wstępował w progi małego domu przy ulicy Bourbe, w którym mieszkał Jan Byk i jego ruda towarzyszka, panna Fifina.
Zanim doszedł do czwartego piętra, gdzie było mieszkanie cieśli, doleciała go dziwna muzyka, którą już, jak sobie przypominamy, słyszał nieraz, a szczególniej tego dnia, w którym przyszedł prosić Bartłomieja Belong, aby się z nim udał do pałacu Viry.
Panna Fifina zasypywała cieślę całym słownikiem najostrzejszych złorzeczeń, olbrzym mruczał, jak Polifem schodzący Acisa i Galateję, a jednakże, jak zobaczymy, tym razem nie szło o miłość.
Salvator ostro zapukał do drzwi.
Panna Fifina z wytrzeszczonemi oczyma, z włosami w nieładzie i obnażonemi ramiony, otworzyła drzwi zadyszana i czerwona z gniewu.
— Ile razy tu przychodzę, muszę być zawsze świadkiem waszych sprzeczek, rzekł Salvator, patrząc ostro na kochankę cieśli.
— To on winien, odpowiedziała dziewczyna.
— To ona jest gałgan! zawołał Jan Byk, rzucając się ku pannie Fifinie i wznosząc pięść nad jej głową w zamiarze uderzenia.
— No, no, Janie Byku, mówił Salvator pół żartem, pół serjo, jeszcze za rano, aby bić kobietę, jeszcze się o tej porze nie można wymówić nietrzeźwością.
— Na ten raz, panie Salvatorze, ryknął cieśla, nie mogę być panu posłusznym, od godziny ręka mnie swędzi, muszę ją nareszcie wypędzić.
Jan Byk strasznie wyglądał w tej chwili, oddech jego podobny był do miecha kowalskiego, usta mu drgały, blade i zaciśnięte oczy, krwią zaszły i płomienie rzucały.
Panna Fifina przyzwyczajona oddawna widywać rozgniewanego olbrzyma, uczuła jednak krew stygnącą w żyłach, odgadła, iż już po niej, jeśli posłaniec nie będzie pośredniczyć energicznie i prędko zwłaszcza; podbiegła więc ku niemu chwytając go za szyję długiemi rękoma, a patrząc wzrokiem pełnym przerażenia, rzekła:
— Ratuj mnie, na miłość Boską, panie Salvatorze, ratuj!
Salvator oswobodził się z tego objęcia z wyraźnem obrzydzeniem, potem popychając za siebie dziewczynę i zbliżając się do Jana, uchwycił go za obie ręce:
— A więc, cóż to znaczy? zapytał.
— Jestto, odpowiedział herkules, którego wzrok Salvatora zdawał się przykuwać do miejsca, jest to nędznica; stworzenie godne więzienia i szubienicy; to też, aby jej oszczędzić hańby dostania się na plac Greve, chcę ją zabić tutaj!
— Cóż ci takiego uczyniła? zapytał Salvator.
— Najpierw jest to latawiec, zrobiła nie wiem już jaką nową znajomość w tej dzielnicy, dosyć, że nie można jej w domu utrzymać.
— Stara piosnka, mój biedny Bartłomieju i jeśli ci nie więcej nie zrobiła, to powinieneś być przyzwyczajonym.
— O! przeciwnie, zrobiła mi coś nowego, odpowiedział cieśla zgrzytając zębami.
— Cóż takiego? mów!
— Okradła mnie! ryknął Jan Byk.
— Jakto okradła cię? zapytał młody człowiek.
— Tak, panie.
— Cóż ci więc ukradła?
— Wszystkie wczorajsze pieniądze.
— Twój dzienny zarobek?
— Moje nocne pieniądze, owe pięć kroć sto tysięcy franków.
— Pięć kroć! zawołał Salvator, obracając się dla wybadania panny Fifiny i myśląc, iż ta za nim stoi.
— Ma je przy sobie, chciałem jej właśnie odebrać skoroś pan nadszedł; oto powód naszej kłótni, wołał Jan Byk w chwili, gdy Salvator się obrócił.
Lecz wtedy obydwaj wydali krzyk jednocześnie, gdyż spostrzegli, że znikła.
Nie było minuty do stracenia. To też nie wymieniając ani słowa, wypadli na schody. Jan Byk zsunął się raczej, niż zszedł na ostatni stopień.
— Biegnij w prawo, rzekł Salvator, ja idę w lewo.
Jan pędził cwałem w stronę placu Obserwatorjum. Salvator w dwóch skokach znalazł się na rogu ulicy Boubre mając na raz trzy drogi przed sobą: prosto ulicę św. Jakóba, przedmieście w tyle, a przejście Kapucynów na prawo.
Spojrzał jak mógł najdalej sięgnąć okiem, lecz o tak rannej godzinie ulica była pusta, sklepy pozamykane; panna Fifina uciekła z nadzwyczajną szybkością, lub też schroniła się do którego z sąsiednich domów.
— Co zrobić, gdzie iść?
Salvator zawahał się właśnie, gdy mleczarka siedząca przed winiarnią na rogu ulicy św. Jakóba i ulicy Boubre zawołała na niego:
— Panie Salvatorze!
Salvator obejrzał się.
— Co chcecie? zapytał.
— Nie poznajesz mnie pan, drogi panie Salvatorze? zapytała mleczarka.
— Nie, odparł, nie przestając się rozglądać na wszystkie strony.
— Jestem Magdalenka z ulicy Żelaznej, rzekła mleczarka, handel z kwiatami nie szedł jakoś, sprzedaję więc mleko.
— Teraz poznaję cię, mówił Salvator, lecz w tej chwili nie mam czasu do odnowienia znajomości. Czy nie widziałaś przechodzącej tędy wysokiej blondynki?
— Biegnącej jak szalona, tak jest.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— W którą udała się stronę?
— W ulicę św. Jakóba.
— Dziękuję! rzekł Salvator, zaczynając biedź w wskazaną stronę.
— Panie Salvatorze! panie Salvatorze! wołała mleczarka wstając i dążąc za nim. Czekaj pan chwilę. Co pan chcesz od niej?
— Chcę ją dogonić.
— Gdzie pan idzie jej szukać? Nie potrzebuje pan iść daleko w takim razie.
— Wiesz zatem gdzie weszła? zapytał Salvator.
— Tak jest, odparła mleczarka.
— A więc mów prędko!
— Tam, gdzie chodzi codziennie bez wiedzy swego człowieka, mówiła mleczarka, wskazując palcem rząd budynków oznaczonych numerami 297 i 299, nazwany w tej dzielnicy Małem Bicetre.
— Jesteś tego pewną?
— Tak.
— Znasz ją więc?
— Kupuje odemnie.
— Po co tam chodzi?
— Nie pytaj się pan o to uczciwej dziewczyny, panie Salvatorze.
— Lecz nareszcie chodzi do kogoś?
— Tak jest, do człowieka z policji.
— Którego nazywają?...
— Jambassier, Jubassier.
— Gibassier! zawołał Salvator.
— Tak właśnie, odrzekła mleczarka.
— A na honor! to zrządzenie Opatrzności, szepnął Salvator, szukałem właśnie jego adresu, a panna Fifina mi go udziela. A! panie Jackal, masz słuszność mówiąc: szukaj kobiety! Dziękuję Magdalenko, twoja matka ma się dobrze?
— Tak jest, panie Salvatorze, dziękuję, dziękuję, jestem panu bardzo wdzięczna, żeś się wystarał o przyjęcie jej do nieuleczalnych, biedne kobiecisko.
— Dobrze, dobrze! zawołał Salvator.
I zwrócił się do Małego Bicetre.
Trzeba było żyć w dzielnicy św. Jakóba i zwiedzać ją szczegółowo, ażeby znać ciemny i cuchnący labirynt, który wówczas nazywano Małem Bicetre. Było to coś w rodzaju ponurych i wilgotnych piwnic w Lille, położonych jedna nad drugą.
Salvator znał to miejsce, zwiedzał go nieraz w swoich filantropijnych badaniach, było mu więc łatwo zmiarkować się w tym labiryncie. Skierował się najpierw do korpusu budynków z lewej strony i przebiegł szybko pięć pięter. Doszedłszy do piątego, to jest pod dach, ujrzał siedm czy ośm drzwi wybitych w brudnym korytarzu. Przykładał ucho do każdych drzwi z kolei i słuchał. Niesłysząc nic, miał właśnie schodzić na czwarte piętro, gdy przez otwór, w którym okno było wybite i niewprawione, ujrzał w korytarzu piątego piętra z prawej strony sylwetkę panny Fifiny. Zbiegł więc pospiesznie owe pięć piętr, a wilczym krokiem wchodząc na schody przeciwnej strony, doszedł tak cicho aż do ostatniego stopnia, iż panna Fifina, podwajająca właśnie stukanie do drzwi z wzrastającą niecierpliwością, wcale jego kroków nie słyszała.
— Otwórz! wołała pukając, ale otwórz przecie, Giba! to ja.
— Lecz Gibassier nie otwierał, mimo przyjemności, jaką mógł mieć, słysząc swe nazwisko z włoska wymówione.
Powróciwszy do siebie o czwartej rano, zapewne marzył jeszcze o niebezpieczeństwie, z którego się wydobył za pomocą swego opiekuńczego ducha i cieszył się we śnie, iż tak szczęśliwie uszedł pewnej równie jak niespodziewanej zguby, gdy usłyszał pukanie do drzwi swoich.
Gibassier sądził, iż marzy jeszcze, pewny, że nikt tak czule go nie kocha, aby go odwiedzać o rannej porze, chyba sam strach w swojej własnej osobie. Odwrócił się więc do muru, ze stanowczym zamiarem zaśnięcia jeszcze pomimo hałasu, mrucząc pod nosem:
— Stukajcie sobie, stukajcie!
Lecz panna Fifina nieustępowała tak łatwo. Zaczęła wybijać drzwi z podwójną siłą i najczulszemi imiony nazywać złoczyńcę. Była właśnie w trakcie słodkich wezwań, gdy uczuła na ramieniu rękę położoną zwolna lecz silnie. Obróciła się i ujrzała Salvatora. Zrozumiała wszystko i otworzyła usta dla przywołania pomocy.
— Milcz, nędznico! rzekł Salvator, jeśli nie chcesz, ażebym cię kazał w tej chwili aresztować i odprowadzić do więzienia.
— Aresztować?...
— Jak złodziejkę najpierw.
— Nie jestem złodziejką, jestem uczciwą dziewczyną, krzyknęła hultajka.
— Nie tylko złodziejką jesteś i masz przy sobie pięć kroć sto tysięcy franków, które do mnie należą, lecz jeszcze...
Powiedział jej kilka słów pocichu.
Dziewczyna okropnie zbladła.
— To nie ja zabiłam, to kochanka Haczyka, to Ruda Bebe.
— Co znaczy, że ty lampę trzymałaś, gdy tymczasem ona zabijała wielkiem kuchennym nożem, jest to zresztą rzecz, którą wyjaśnicie razem, skoro będziecie w jednej klatce. A teraz czy ty krzyczeć będziesz, czy ja?
Dziewczyna wydała jęk.
— Dalej, nie traćmy czasu, spiesz się.
Cała drżąc ze złości, panna Fifina wsunęła rękę pod chustkę i wyciągnęła z zanadrza pęk biletów bankowych.
Salvator przeliczył. Było sześć paczek.
— Dobrze, rzekł, jeszcze cztery a wszystko będzie skończone.
Na szczęście dla Salvatora a może także dla niej samej, gdyż Salvator nie był człowiekiem dającym się podejść znienacka, panna Fifina nie miała żadnej broni przy sobie.
— Dalej, spiesz się, cztery ostatnie paczki, wołał Salvator. Fifina zgrzytając zębami, wpakowała po raz drugi rękę za gors i wyciągnęła dwie paczki.
— Jeszcze dwie, mówił Salvator.
Dziewczyna szukała po raz trzeci i wyjęła jednę.
— Dalej, jeszcze jedna, mówił młody człowiek uderzając nogą z niecierpliwości.
— Już wszystko, odpowiedziała.
— Było dziesięć paczek, ciągnął Salvator, dawaj prędzej ostatnią, czekam!
— Jeśli była dziesiąta, musiałam ją zgubić.
— Panno Józefo Dumont, powiedział Salvator, ostrożnie!
Dziewczyna zadrżała słysząc wymówione swoje nazwisko.
— Kiedy panu przysięgam, że jej tu nie ma.
— Kłamiesz.
— A zatem, rzekła bezwstydnie, szukaj pan sam.
— Wołałbym stracić te pięćdziesiąt tysięcy franków, niźli dotknąć się takiej jak ty żmiji, odpowiedział młody człowiek z wyrazem nieopisanego wstrętu, lecz chodź, na pierwszem odwachu każę cię zrewidować.
I popchnął ją łokciem ku schodom, jakby obawiając się dotknąć ręką.
— O! zawołała, masz pan więc, odbierz swoje pieniądze i idź do piekła razem z niemi.
Wyjmując wtedy ostatnią paczkę, rzuciła ją z wściekłością na korytarz.
— Dobrze, rzekł Salvator. A teraz idź, przeproś Bartłomieja i niezapominaj, że na pierwszą jego skargę oddam cię w ręce sprawiedliwości.
Panna Fifina zstąpiła ze schodów, pokazując pięść Salvatorowi.
Ten ostatni wiódł za nią wzrokiem, dopóki nie zniknęła w ciemnych zakrętach olbrzymiego ślimaka; potem straciwszy ją z oczu, schylił się, podniósł paczkę, odłączył od niej dziesięć biletów, które włożył w swój pugilares, a dziewięć nienaruszonych paczek i dziesiątą napoczętą wsunął do kieszeni.

XV.
Z którego się pokazuje, iż nie jest niebezpiecznie brać, ale dawać kwity.

Zaledwie panna Fifina zniknęła, zaledwie Salvator włożył w pugilares dziesięć tysięcy franków, a do kieszeni dziewięć paczek i jedną napoczętą, drzwi Gibassiera otworzyły się i ten czcigodny przemysłowiec ukazał się na progu, ubrany jedynie w spodnie i haftowane pantofle, z głową obwiązaną fularem.
Uderzenie we drzwi dziewczyny i towarzyszące im czuło wzywania, okrzyk przerażenia, który wydała poznając Salvatora, rodzaj walki będącej następstwem tego spotkania, zakłóciły, jakeśmy powiedzieli, sen uczciwego Gibassiera tak dalece, iż chcąc sobie zdać sprawę z tego, co się dzieje w sieni, wyrwał się słodyczom snu, wyskoczył z łóżka, nasunął spodnie i pantofle i zcicha drzwi uchylił.
Niesłysząc już żadnego hałasu, spodziewał się znaleźć sień pustą. Dosyć był więc zdziwiony widokiem Salvatora, musimy nawet dodać na pochwałę przezorności pana Gibassier, iż spostrzegając przed drzwiami nieznajomego, zrobił poruszenie, aby je zamknąć czemprędzej.
Lecz Salvator, który znał wypuszczonego z więzienia złoczyńcę, tak z fizjognomii, jakoteż z opinji, który wiedział, jaki udział miał w porwaniu Miny, i pilnie śledził go od tego czasu, bądź wprost, bądź ubocznie, nie dlatego tyle starań dołożył dla wynalezienia go, ażeby teraz dać mu się ukazać i zniknąć. Wyciągnął więc rękę, oparł się zamiarowi zamknięcia drzwi, i zaczepiając go z całą uprzejmością, na jaką tylko mógł się zdobyć.
— Wszak z panem Gibassier mam honor mówić? zapytał.
— Tak jest, panie, odpowiedział Gibassier, patrząc o tyle podejrzliwie, o ile dozwalały mu oczy jeszcze nabrzmiałe. Z kimże mam honor rozmawiać?
— Pan mnie nie znasz? zapytał Salvator, popychając zlekka drzwi.
— Nie, odparł galernik, chociaż zapewne widziałem gdzieś twarz pańską, ale licho wie gdzie.
— Moje ubranie wskazuje panu czem jestem, rzekł Salvator.
— Posłańcem, widzę to, lecz jakże pana nazywają?
— Salvator.
— A! a! czy nie stoisz pan zazwyczaj na rogu ulicy Żelaznej? zapytał Gibassier z rodzajem przerażenia.
— Tak właśnie.
— Czego pan chce odemnie?
— Będę miał honor oświadczyć, skoro mi wejść pozwolisz.
— Hm! odpowiedział Gibassier, wahając się.
— Czybyś mi pan nie ufał? zapytał Salvator, wsuwając się pomiędzy drzwi.
— Ja! zawołał Gibassier. Dlaczego miałbym panu nie ufać? Nigdy nie uczyniłem ci nic złego, dlaczegóż miałbyś pan źle mi życzyć.
— To też ja chcę jedynie pańskiego dobra, odparł Salvator, i dlatego przychodzę.
Gibassier westchnął, nie wierzył, aby mu drudzy dobrze czynić mieli, lecz tylko tak, jak on im.
— Powątpiewasz pan? rzekł Salvator.
— Przyznaję, odpowiedział galernik.
— Osądzisz zaraz.
— A zatem racz pan usiąść.
— Niepotrzeba. Spieszę się bardzo, i jeśli pan się zgodzisz na moje przełożenie, w dwóch słowach układ może być zawarty.
— Jak pan chcesz, lecz ja siadam, powiedział Gibassier, który czuł jeszcze znużenie wszystkich członków po nocnych niepowodzeniach. Tak, dodał, zasiadając wygodnie w krześle, teraz jeśli pan chcesz dać mi poznać powód, dla którego mam honor widzieć cię, proszę mówić, słucham.
— Czy możesz pan rozporządzać tygodniem swego czasu? zapytał Salvator.
— To zależy od użytku, jaki mam zrobić z tego tygodnia, jest to jedna tysiączna siedmsetna szesnasta część życia człowieka, przyjmując za zasadę ostatnie statystyczne obliczenia, ograniczające przecięciowo życie ludzkie na trzydzieści trzy lat.
— Mój drogi panie Gibassier, mówił Salvator uśmiechając się słodko przyjmując tę średnią zasadę dla reszty ludzkości, widzę z radością, iż pan stanowisz wyjątek od reguły, i jakkolwiek nie wydajesz się starszym nad trzydzieści trzy lat, nie mniej przeto musiałeś pan bez zaprzeczenia dawno już ten wiek przekroczyć.
— Czy mam się z tego szczycić? odparł filozoficznie i melancholijnie czcigodny Gibassier.
— Pytanie nie w tem leży.
— Gdzież więc się znajduje?
— Znajduje się w tem, że skoroś pan przeszedł fatalną liczbę, prawdopodobnie podwoisz wiek średni i dojdziesz do sześćdziesiątego szóstego roku, przez co jeden tydzień dla pana, jest tylko trzytysiączną czterechsetną częścią życia; wierz mi pan, iż nie mówię ci tego dla targowania się o wartość twojego tygodnia, lecz dla sprostowania pańskiego sądu co do długości własnego jego życia.
— Tak, odpowiedział Gibassier, zdając się być przekonanym na tym punkcie, lecz użytek tego tygodnia, czy będzie dla mnie przyjemnym?
— Przyjemnym i korzystnym; połączysz pan w sobie, co jest rzeczą rzadką na tej ziemi, przepis Horacego, o który tak trudno, a niepodobna, ażeby taki uczony jak pan, nie znał dzieł poety-filozofa, zalecającego Utile-dulci.
— O co idzie? zapytał Gibassier, który, artysta w swoim rodzaju, dał się pociągać wszelkiej malowniczej rozmowie.
— Idzie o podróż.
— A! brawo!
— Pan lubi podróże?
— Ubóstwiam.
— Widzi pan, składa się wybornie! Jakież kraje mam zwiedzić?
— Niemcy.
— Germania mater... Coraz lepiej! zawołał Gibassier. Tem większe mogę oddać w Niemczech usługi, iż znam ten kraj doskonale, i że moje w nim podróże były zawsze szczęśliwe.
— Jest to wiadomem i dlatego też udaję się z tą propozycją do pana; powodzenie sprawy oddane jest zupełnie pod opiekę pańskiego szczęścia.
— Przepraszam, jak pan mówi? zapytał Gibassier, który mając jeszcze nieco zawrotu głowy, myślał iż Salvator wyrzekł honoru.
— Szczęścia, powtórzył głośniej młody człowiek.
— Bardzo dobrze, odparł Gibassier. A więc wszystko staje się możliwem; będę zachwycony mając sposobność opuszczenia na kilka dni Francję.
— Widzi pan, jak to szczęśliwie wypada.
— Moje zdrowie nadwątla się w Paryżu.
— W istocie, masz pan oczy nabrzękłe, szyję siną; krew uderza panu do głowy.
— Do tego stopnia, drogi panie Salvatorze, iż tej nocy, jak mnie pan widzi, o mało nie umarłem z apopleksji.
— Na szczęście, zapytał naiwnie Salvator, puszczono panu krew na czas?
— Tak, odparł Gibassier i to obficie.
— Szczęśliwe położenie do rozpoczęcia podróży, człowiek jest lekkim.
— O! bardzo lekkim!
— Mogę więc przystąpić do rzeczy?
— Zaczynaj, drogi panie, zaczynaj, o co idzie?
— O rzecz bardzo prostą: o oddanie listu, nic więcej.
— Hm, hm! mruknął przez zęby Gibassier, w którego umyśle odżyły znów różne podejrzenia. Posyłać człowieka do Niemiec jedynie dla listu, przy tak wybornej organizacji pocztowej. Do djabła!
— Pan mówi, że...? pytał Salvator przypatrując mu się uważnie.
— Mówię, rzekł Gibassier wstrząsając głową, iż to jakiś djabelski list masz pan do wysłania; ponieważ gdyby był taki, jak inne, nie ekspedjowałbyś go tak wielkim kosztem.
— Masz pan słuszność, odrzekł Salvator, jest to list najwyższego znaczenia.
— Politycznego sądzę?
— Tak jest.
— Misja nader drażliwa?
— Drażliwości szczególniejszej.
— Niebezpieczna zatem?
— Niebezpieczna, gdyby wszystkie ostrożności nie były zachowane.
— W jaki sposób pojmujesz pan te ostrożności?
— W sposób, iż list ten będzie poprostu czystym, otwartym arkuszem papieru.
— Lecz adres?
— Powiedzą panu ustnie.
— A więc list ten jest pisany niewidzialnym atramentem?
— Wynalazku osoby piszącej, a wynalazku zdumiewającego pp. Thénard i Orfila.
— Lecz policja jest wcale innym chemikiem niż panowie Thénard i Orfila.
— Ten atrament nieprzystępnym jest i dla policji nawet, a rad jestem, iż to panu mówię, drogi panie Gibassier, ażeby cię nie wzięła ochota iść sprzedać go panu Jackalowi za podwójną cenę, jaką weźmiesz za odwiezienie.
— Panie! zawołał Gibassier prostując się, uważasz mnie więc zdolnym?
— Ciało jest słabe, odpowiedział Salvator.
— To prawda, szepnął galernik z westchnieniem.
— Widzisz pan więc, ciągnął dalej Salvator, iż nie ryzykujesz nic.
— Lecz czy mi to pan mówisz dla otrzymania obniżenia ceny wynagrodzenia, jakie mam dostać?
— Bynajmniej; wynagrodzenie będzie odpowiadać ważności zlecenia.
— A któż oznaczy cenę jego?
— Pan sam.
— Muszę najprzód wiedzieć, dokąd jadę.
— Do Hejdelberga.
— Bardzo dobrze. Kiedy mam wyjechać?
— Jak można najwcześniej.
— Czy jutro zapóźno?
— Byłoby lepiej dziś wieczór.
— Jestem bardzo zmęczony, aby wyjechać tego jeszcze wieczora, miałem złą noc.
— Niespokojną?
— Bardzo!
— A więc niech będzie jutro. Teraz, drogi panie Gibassier, ile żądasz?
— Aby pojechać do Hejdelberga?
— Tak jest.
— I zabawić tam?
— Tyle tylko czasu, ile potrzeba będzie na odbiór odpowiedzi i na powrót.
— A więc tysiąc franków, czy zawiele?
— Przeciwnie, zapytałbym pana, czy wystarczy.
— Jestem oszczędny.
— O! to tak się mówi: tysiąc franków za zawiezienie listu, a za odpowiedź?
— Za odpowiedź tyleż.
— Zatem dwa tysiące: jeden za jazdę tam, drugi z powrotem.
— Tysiąc franków za podróż w tamtą stronę, tysiąc za powrót, tak jest.
— Już więc ułożyliśmy się co do wydatków materjalnych wyjazdu; pozostaje do załatwienia strona zaufania, cena samego zlecenia.
— A! cena samego zlecenia nie jest objętą w tych dwóch tysiącach franków? zapytał Gibassier.
— Podróżujesz pan w interesie rodziny niezmiernie bogatej, drogi panie Gibassier, więc tysiąc franków mniej lub więcej...
— Czy zawiele będzie żądać dwa tysiące?
— Jesteś pan nader wstrzemięźliwy.
— A więc dwa tysiące na koszta podróży, dwa drugie za załatwienie interesu. Ogółem cztery tysiące.
I wymawiając te słowa, Gibassier westchnął.
— Czy uważasz pan, iż to zamało? spytał Salvator.
— Nie, myślę...
— O czem?
— O niczem.
Gibassier kłamał: myślał, z jaką trudnością zarobi cztery tysiące franków, kiedy przed kilkoma godzinami tak łatwo i bez niebezpieczeństwa, zdobył ich pięć kroć sto tysięcy.
— Jednakże, mówił Salvator, serce, które wzdycha, za wsze czegoś żąda.
— Żądza ludzka jest nienasycona, odpowiedział Gibassier sentencją na przysłowie.
— Nasz wielki moralista La Fontaine napisał bajkę na ten temat; lecz powracajmy do rzeczy, rzekł Salvator i włożył rękę do kieszeni.
— Czy masz pan list? zapytał Gibassier.
— Nie, miał być napisany, dopiero jak pan podejmiesz się polecenia.
— To też podejmuję się.
— Namyśl się pan jeszcze dobrze.
— Już się namyśliłem.
— Pojedziesz pan?
— Jutro o świcie.
Salvator wyjął pugilares z kieszeni, otworzył go i ukazał Gibassierowi całe gniazdo biletów bankowych.
— A? westchnął Gibassier, jakby na ten widok sztylet przeszył mu serce.
Salvator zdawał się niespostrzegać tego; odłączył dwa papierki i zwracając się do Gibassiera:
— Nie ma targu bez zadatku, powiedział. Oto są koszta podróży; za powrotem, jak pan przywieziesz odpowiedź dostaniesz drugie dwa tysiące.
Gibassier wahał się wyciągnąć rękę, Salvator upuścił na stół papiery.
Były galernik wziął je, obejrzał z uwagą, macając grubość w palcach i przeglądając je pod światło.
— Doskonale, rzekł.
— Czy sądzisz mnie pan zdolnym dać ci fałszywe papiery?
— Nie, lecz pan mogłeś być sam oszukany, od jakiegoś czasu jest taki postęp w przemyśle.
— Komu to pan mówisz!
— Zatem ujrzę pana znowu?
— Dziś wieczór; o której godzinie będziesz pan w domu?
— Nie wyjdę wcale.
— A tak, ból w członkach...
— Właśnie.
— Więc o dziewiątej, jeśli pan chcesz.
— Niech będzie o dziewiątej.
I Salvator zabierał się do wyjścia. Trzymał już rękę na klamce, gdy nagle zawołał:
— Dobrze! byłbym musiał powracać z drugiego końca Paryża.
— Jakto?
— Zapomniałem maleńkiej rzeczy.
— Czego?
— Żądać od pana pokwitowania, pojmujesz pan, iż te pieniądze nie są moje: biedny posłaniec nie ma dziesiątek franków w pugilaresie i nie płaci swoich posłańców po cztery tysiące.
— To mnie też dziwiło.
— Czyli raczej nierozumiem, jakim sposobem nie natchnęło to pana nieufnością.
— Zaczynałem ją mieć, rzekł Gibassier.
— Dalej, dawaj mi pan mały kwitek na dwa tysiące franków i wszystko będzie skończone.
— Nic słuszniejszego odparł Gibassier, przysuwając kałamarz, pióro i papier. Potem zwracając się do Salvatora:
— Zwyczajny kwit, nieprawdaż? zapytał.
— O tak! jak najzwyczajniejszy.
— Bez oznaczenia? zapytał Gibassier.
— Wysokość sumy danej, jako zaliczenie w wiadomym interesie, oto wszystko, czego potrzeba, odpowiedział Salvator.
Gibassier, bądź machinalnie, lub też wiedząc, iż bilety z łatwością mogą ulecieć, przycisnął je łokciem do stołu i zaczął przygotowywać kwit najpiękniejszem swojem pismem. Potem podał go Salvatorowi, który przeczytawszy z uwagą i zadowoleniem, złożył kartkę i schował do kieszeni.
Gibassier patrzał na niego z rodzajem obawy. Uśmiech Salvatora niepodobał mu się. Lecz była to rzecz inna, skoro Salvator skrzyżowawszy ręce na piersiach i patrząc się prosto w oczy Gibassiera, rzekł do niego z uśmiechem szyderskim:
— Trzeba przyznać, panie oszuście, iż jesteś zarazem bezczelny i głupi. Jakto! jesteś takim błaznem, ażeby dawać wiarę podobnym baśniom, jak te, któreś odemnie słyszał? Jesteś tyle niedołężnym, ażeby wpadać w taką dziecinną łapkę? To nie do uwierzenia. Nieobawiałeś się po dzisiejszej nocnej awanturze poszukiwań? Nie pomyślałeś, iż gdyby tylko małe podejrzenie miano przeciwko tobie, nie byłoby nic łatwiejszego, jak zażądać jednego wiersza twego pisma? Czy jesteś tak głupi i czy kradniesz bezwstydnie pieniądze, które ci płaci pan Jackal! Otóż panie hrabio Ercolano, siadaj i słuchaj mnie.
Gibassier słuchał początku tej przemowy z wzrastającem zajęciem.
Widząc jaką niedorzeczność popełnił, dając Salvatorowi kwitek napisany swoją ręką, uczynił ruch, aby się rzucić na niego; lecz zapewne Salvator przewidując wszystko, przewidział i tę napaść, gdyż wyciągnął z kieszeni nabity pistolet, który przyłożył do piersi złoczyńcy, mówiąc mu zarazem:
— Porzuć to, panie hrabio Ercolano, usiądź i słuchaj.
Wynikło ztąd, iż Gibassier rozbrojony w swej nocnej walce z Janem Bykiem, a zresztą człowiek bardziej podstępny niżeli, gwałtowny, osądził, iż nie było innej rady tylko usłuchać rozkazu Salvatora i upadł raczej niż usiadł, z twarzą zielonkawą i pokrytą kroplami potu.
Gibassier pojmował, iż podobnie, jak marszałek de Vileroy, doszedł do epoki życia, w której szczęście człowieka odstępuje, i w której można się tylko spodziewać porażki.
Salvator przeszedł na drugą stronę stołu, usiadł wprost Gibassiera i zawiązał znów rozmowę w tych słowach, nieprzestając bawić się pistoletem:
— Byłeś skazany do ciężkich robót za dowiedzioną kradzież i przywłaszczenie sobie cudzego mienia, i o mało nie zostałeś skazany na śmierć za morderstwo; tylko, ponieważ nie można było dowieść ci tegoż, uszedłeś śmierci. Morderstwo miało miejsce w bezecnym domu przy ulicy Froidmanteau, na przybyłym z prowincji tak zwanym Klaudjuszu Wincentym, przy współudziale karlicy Bébé i panny Fifiny; mogę dowieść, iż to ty pierwszy cios zadałeś uderzając kuchennym wilkiem, który to cios powalił i przyprawił o zemdlenie nieszczęśliwego. A ponieważ został dobitym przez dwie nędznice, z których jedna jest już z innej przyczyny w rękach sprawiedliwości, a druga niosła ci dziś rano pięć kroć sto tysięcy, które skradłeś hrabinie Rappt, i które kazałem ci odebrać, mogę więc oddać was jutro, ciebie i Fifinę w takie ręce, z których i pan Jackal, jakkolwiek potężny, będzie się strzegł was wydobyć... Czy wierzysz, iż mam władzę to uczynić, i że narażałbyś się nie będąc we wszystkiem posłusznym mojej woli?
— Wierzę temu, wyjąkał ze smutkiem Gibassier.
— Czekaj, jeszcze nie koniec. W kilka dni po ucieczce z robót, wykradłeś z rozkazu pana Loredana de Valgeneuse młodą dziewicę z pensji w Wersalu. Twoi wspólnicy, po wykradzeniu ci części pieniędzy, należącej się po tej pięknej wyprawie, wrzucili cię w studnię, z której wydobył cię pan Jackal. Od tej chwili jesteś mu oddanym, lecz ani on, ani ty, nie mogliście zapobiedz, ażebym ja nie odebrał Miny panu de Valgeneuse i nie umieścił w pewnem miejscu. Widzisz zatem, łotrze, iż mogę walczyć z wami i dojść do celu. Dziś idzie o rzecz jeszcze większej wagi, oświadczam ci, niżeli porwanie dziewczyny; o rzecz dla której poświęcę, jeśli trzeba, nietylko owe pięć kroć sto tysięcy franków, które ci kazałem odebrać tej nocy, lecz podwójną taką, potrójną lub poczwórną sumę. To też biada tym, którzy się znajdą pomiędzy mną a moim celem, gdyż zdruzgoczę ich jak szkło. Słuchaj mnie więc dobrze.
— Słucham pana.
— Kiedy kończy się termin dany księdzu Dominikowi dla udania się do Rzymu?
— Dzisiejszego dnia już wyszedł.
— Kiedy pan Sarranti ma być stracony?
— Jutro o czwartej popołudniu.
Salvator zbladł i zadrżał mimowolnie na zapewnienie dane przez łotra, z którym miał do czynienia, lecz zebrał przytomność, jak człowiek, któremu zostaje nadziemska nadzieja, i zmieniając nagle przedmiot rozmowy.
— Znasz uczciwego pana Gerard z Vanvres? zapytał.
— Jest on moim kolegą i przyjacielem, odpowiedział Gibassier.
— Wiem o tem, lecz czy zapraszał cię już, abyś go odwiedził na wsi?
— Nigdy!
— Niewdzięcznik! Jakto, w piękne dni letnie nigdy nie przyszła mu myśl do głowy, aby zaprosić przyjaciela na wiejskie śniadanie, w zamku swym, w Vanvres?
— Nie.
— Dosyć, że gdyby się zdarzyła sposobność ukarania go trochę za niewdzięczność, nie byłbyś od tego?
— Rzeczywiście, jestem zbyt drażliwym.
— A więc zdaje mi się, iż się dziś sposobność nadarza.
— Naprawdę?
— Pan Gerard został wybrany na mera w Vanvres.
— Są ludzie szczęśliwi, szepnął Gibassier, wzdychając.
— Dobryś! rzekł Salvator, przy cierpliwości takie samo szczęście może i ciebie spotkać; tyś tylko usiłował zabić, pan Gerard zaś zabił; byłeś u robót ciężkich; on jest na nie przeznaczony, jeśli jeszcze nie dalej. Potem, jeżeli jako ofiara przyjaźni, chcesz dać współczesnym jeden z tych wielkich przykładów braterstwa, jakie przekazuje nam starożytność, i jak Nizus, umierać ze swoim Eurjalem...
— Nie.
— Ja sądzę, że to roztropniej. A więc trzeba wypełnić co do joty to, co ci powiem.
— A wypełniając?
— Nie narażasz się na żadne niebezpieczeństwo, tylko to, iż pomagasz uczciwemu człowiekowi do wypełnienia dobrego uczynku. To nie dosyć, wiem o tem, dla umysłu tak wyrachowanego, lecz pomagając uczciwemu człowiekowi do wypełnienia dobrego uczynku, wejdziesz w posiadanie dziesięciu tysięcy franków, które miałeś za stracone.
— A! dziesięć tysięcy, które pożyczyłem memu chrzestnemu synowi?
— Te same.
— A, masz pan słuszność! miałem je za stracone.
— Odzyskujesz je, a jako dowód oto są dwa, które możesz już włożyć do swej kieszeni. Salvator podał Gibassierowi dwa tysiące franków położone na stole i jeszcze trzy które dołączył do pierwszych.
— A na to nie potrzeba panu kwitu?
— Patrzcie, rzekł Salvator, jesteś dowcipny.
— lak, i to mnie gubi! Zbyt wiele imaginacji panie, zbyt wiele! Lecz ciągnij pan dalej, co trzeba czynić? gdzie iść?
— Potrzeba jechać do Vanvres.
— To niezbyt daleko.
— Miałeś jechać do Hejdelberga dla czterech tysięcy, pojedziesz chętnie do Vanvres dla dziesięciu.
— Dla pięciu.
— Dla dziesięciu, gdyż będziesz miał drugie pięć za powrotem.
— Jestem gotów udać się do Vanvres; lecz co mam tam robić?
— Powiem ci. Dla uczczenia swojej nominacji, pan Gerard wydaje dziś obiad na dwanaście osób; nie zaprosił cię z obawy, ażebyś nie był trzynastym i żeby mu to nie przyniosło nieszczęścia.
— Uważałem w istocie, iż bardzo jest przesądny, rzekł Gibassier.
— A zatem myślę, iż to będzie najstosowniejsza pora dla dania mu lekcji grzeczności: jak sądzisz?
— Lecz... ja nic nie wiem, nie rozumiem pana.
— Zaraz będę się starał być jasnym. Mówiłem ci więc, że pan Gerard, twój kolega, ma dzisiaj dwanaście osób na obiedzie, a między innymi swego pomocnika, sędziego pokoju, radców m unicypalnych; otóż dla powodu, którego wyjawić nie mogę, potrzeba, aby pan Gerard był nieobecnym u siebie w samym środku tego obiadu, i... i... kochany panie Gibassier, rachowałem na ciebie w spełnieniu tego zamiaru!
— W jaki sposób mogę ci w tem dopomódz panie Salvatorze?
— W sposób bardzo prosty. Pan Gerard nie może w stosunkach swoich z policją odmówić rozkazowi pana Jackala.
— To jest materjalnie niemożebne.
— A zatem przypuśćmy, iż pan Jackal rozkazuje panu Gerardowi, ażeby udał się niezwłocznie, przerywając wszelkie zajęcia, do pałacu Tete-Noire w Saint-Cloud. Pan Gerard powinien się udać w tej chwili na miejsce, gdzie pan Jackal każe mu powiedzieć, że czeka na niego.
— Takie jest moje zdanie.
— A zatem rozumiesz zupełnie rzecz całą. Udasz się do Vanvres, do pana Gerarda, właśnie w chwili obiadu, o wpół do siódmej. Ażeby skorzystać z ostatnich pięknych dni, siadają tam do stołu o wpół do szóstej i to w ogrodzie. Przybywasz tam między pieczystem a wetami mniej więcej, przysuniesz się ze spojrzeniem przyjacielskiem, uśmiechając się, i powiesz:
„Kochany kolego, pan Jackal, nasz wspólny pan, prosi cię, abyś udał się w tej chwili, w ważnym interesie, do pałacu Tete-Noire w Saint-Cloud“.
— I to już wszystko, czego pan żąda odemnie?
— Najzupełniej wszystko.
— To mi się dosyć łatwem wydaje, powiadam dosyć, a jednak mylę się.
— Jakto?
— Tak, bo ściągam na siebie gniew pana Jackala. Pomyślmy, czyby nie było korzystniejszego sposobu wyprowadzenia pana Gerarda od siebie?
— Wierzaj mi, drogi panie Gibasier, powiedział Salvator, że gdybym znał sposób korzystniejszy, jak pan nazywasz, pośpieszyłbym zaproponować ci, ale nie ma lepszego, jak ten, który ci ofiaruję, bo uważaj, że tu nie chodzi tylko o to, żeby wyprowadzić z domu pana Gerarda, ale żeby go zatrzymać po za domem przez dwie godziny. Otóż trzy kwadranse potrzeba na zrobienie drogi z Vanvres do Saint-Cloud, pół godziny na czekanie napróżno na pana Jackala, trzy kwadranse powrót, co razem uczyni dwie godziny, których mi potrzeba.
— Nie mówmy o tem panie Salvatorze, wszystko będzie spełnione jak sobie życzysz, chociaż prawdę mówiąc, nie bardzo lubię narażać się na gniew przełożonego.
— Możesz go uniknąć.
— W jaki sposób?
— Nic łatwiejszego. Nieodstępujesz pana Gerarda, jedziesz z nim do Saint Cloud, zdajesz się nudzić wraz z nim spóźnieniem pana Jackala, poczem, po upływie pół godziny, wybuchasz śmiechem i mówisz:
— „Dobrze, kochany panie Gerard, cóż myślisz o figlu, który ci wypłatałem? ha! ha! ha!
— „Jakiego figla? spyta się.
— „Ależ, powiesz mu na to, rzecz bardzo prosta.
„Dowiedziałem się, że wyprawiasz uroczystość wiejską w swej willi w Vanvres; nie byłeś tak uprzejmy, ażeby mnie zaprosić; to zapomnienie twe wydało mi się nie do wybaczenia i zemściłem się, wyprowadzając cię w pole. Pan Jackal nie miał najmniejszego interesu do ciebie i ja nie miałem innego zlecenia, jak tylko złożyć ci od niego uszanowanie.
Poczem skłonisz mu się i zostawisz wolność powrotu do swoich gości. Z czego wyniknie, że nie narazisz się na gniew, chyba na gniew pana Gerarda, a to sądzę, mało cię obchodzi.
Gibassier patrzał na Salvatora z uwielbieniem.
— W istocie, mówił, jesteś pan wielkim człowiekiem, panie Salvatorze, i gdyby to nie było za wielką śmiałością, prosiłbym o zaszczyt dotknięcia twej ręki.
— Tak, powiedział Salvator, chcesz się przekonać, nieprawdaż, jakiej też siły jest ręka, której dotkniesz? Widząc, że jest drobną i białą, sądzisz, że łatwo ją zgnieciesz w swej dłoni? Ale i tu jeszcze pomyłka, z której dobrze cię wywieść, kochany panie Gibssier, pozwól mi tylko włożyć rękawiczkę.
Salvator wyjął nabój z pistoletu, schował go do kieszeni, wyciągnął ciemną rękawiczkę i podał Gibassierowi rękę tak delikatną, że pozazdrościłaby jej kobieta.
Gibassier pełen ufności opuścił swą ciężką łapę w podaną sobie dłoń Salvatora i spróbował otoczyć ją pałkowatemi palcami. Lecz zaledwie obie ręce się zetknęły, gdy oblicze Gibassiera kolejno wyrażać zaczęło, najpierw zdziwienie, potem zaś coraz żywszą boleść, nakoniec udręczenie w najwyższym stopniu.
— A! do tysiąca piorunów! zgruchoczesz mi pan rękę, krzyknął. Łaski, łaski, łaski!
I padł na kolana przed Salvatorem, którego rękawiczka trzasła przy tem wysileniu, ale oblicze pozostało spokojnem i uśmiechniętem jak zwykle.
Salvator puścił rękę, którą miażdżył w swej dłoni, w chwili, gdy krew zaczęła się wydobywać z za paznokci.
— Tak, mówił dalej, dla twego własnego dobra, panie Gibassier, i aby uprzedzić cię o niebezpieczeństwie, na które twoja nie wiadomość mogła cię wystawić, chciałem ci dowieść, że jeżeli użyłem przeciwko tobie jakiejkolwiek broni, nie było wcale moim zamiarem dotknąć się ciebie, chyba w ostateczności. Życzyłeś, abym cię zaszczycił uściśnieniem ręki, staraj się więc długo pamiętać o zaszczycie, który cię spotkał.
— O! do pioruna, będę o nim pamiętał niezawodnie, powiedział galernik rozrywając lewą ręką palce prawej, przyrośnięte jedne do drugich. Dziękuję za naukę, panie Salvatorze, skorzystam z niej i nie będziesz pan żałował; człowiek, tak dobrze jak ja uprzedzony, stanie za dwóch ludzi.
— Skończmy, odezwał się Salvator.
— Ostatnie twoje rozkazy...
— O wpół do siódmej będziesz u pana Gerarda i nie wypuścisz go z swej opieki aż do ósmej, jutro zaś rano przyjdziesz po pozostałe pięć tysięcy franków na ulicę Macon Nr. 4, co gdy nastąpi, pan Petrus, mniemany twój syn chrzestny, nie będzie ci już nic dłużny z pożyczki którą mu zrobiłeś.
— Rozumiem.
— Wbij sobie tylko dobrze w głowę, że pierwszą sztuczkę, jaką chciałbyś mi wypłatać, przepłacisz życiem, czy to z mej ręki, czy też z ręki sprawiedliwości.
— Przyrzekam panu myśleć tylko o tem, odpowiedział galernik skłoniwszy się pokornie Salvatorowi, który zbiegł prędko ze schodów i poszedł odszukać Jana Byka, błądzącego po placu Obserwatorjum.

Koniec tomu czternastego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.