Mohikanowie paryscy/Tom XIII/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM XIII.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.
|
Zaledwie drzwi zamknęły się za generałem, Piotr Herbel powtórnie wyciągnął ręce do syna, i jakby pod wrażeniem ostatnich słów brata, przez chwilę spoglądał po pracowni.
Badanie nie trwało długo, kapitan nic nie stracił z jasnego i wesołego uśmiechu.
Petrus, przeciwnie, zawstydzony zbytkiem, stanowiącym kontrast z nagiemi ścianami w Plancoet, z prostą odzieżą ojca, spuścił oczy.
— I cóż, moje dziecko, zapytał ojciec z łagodnym wyrzutem, tyle tylko masz mi do powiedzenia?
— O! przebacz ojcze, rzekł Petrus, ale wyrzucam sobie, że przezemnie odstąpiłeś od łoża umierającego przyjaciela, który nie może czekać, gdy ja mógłbym poczekać.
— Przypomnij sobie, moje dziecko, że nie tak pisałeś.
— To prawda ojcze, pisałem do ciebie, że potrzebuję pieniędzy, ale nie pisałem: „porzuć wszystko i sam mi je przywieź,“ nie pisałem że...
— Nie pisałeś?... powtórzył kapitan.
— Nic, nic, ojcze, zawołał Petrus ściskając go, dobrześ zrobił, żeś przyjechał, uszczęśliwiłeś mnie.
— A przytem, Petrusie, mówił ojciec, obecność moja jest potrzebną, chciałem poważnie rozmówić się z tobą.
Petrus uczuł się swobodniejszym.
— O! rozumiem, ojcze, rzekł, nie możesz uczynić dla mnie tego, o co cię proszę i chciałeś sam mi to powiedzieć. Otóż ojcze głupstwo przyszło mi do głowy. O! dał mi do zrozumienia stryj jeszcze przed twojem przybyciem, a pojmuję to lepiej jeszcze od czasu gdy patrzę na ciebie.
Kapitan potrząsnął głową z dobrym ojcowskim uśmiechem.
— Nie, rzekł, nie pojmujesz mnie. Potem wydobywając pugilares z kieszeni i kładąc go na stole: Twoje dziesięć tysięcy franków są tu, rzekł.
Petrus upadł pod tą niewyczerpaną dobrocią.
— O! mój ojcze, zawołał, nigdy, nigdy!
— Dlaczego?
— Namyśliłem się ojcze.
— Nad czem się namyśliłeś Petrusie?
— Nad tem, ojcze, że od pół roku nadużywam twojej dobroci, że od pół roku czynisz dla mnie więcej, niż możesz, że gubię cię.
— Biedne dziecko, gubisz mnie!... nietrudno to.
— Widzisz więc, ojcze.
— Nie ty gubisz mnie, biedny Petrusie, to ja ciebie zgubiłem.
— Ojcze!
— Tak, tak! mówił kapitan z melancholijnym ku przeszłości zwrotem, zebrałem dla ciebie fortunę królewską, a raczej fortuna ta zebrała się sama, bo ja nigdy nie wiedziałem dobrze co to jest pieniądz; przypominasz sobie w jaki sposób stopniała...
— Przypominam, ojcze, i dumny jestem naszem ubóstwem.
— Oddaj mi sprawiedliwość, Petrusie, że pomimo ubóstwa, nigdy nie szczędziłem nic, gdy chodziło o twe wychowanie i szczęście.
Petrus przerwał ojcu.
— A nawet o moje kaprysy, ojcze!
— Cóż chcesz! chodziło mi przedewszystkiem o twoje szczęście, mój synu. Cóżbym odpowiedział twojej matce, gdyby zapytała: „A nasz syn?“
Petrus zsunął się do kolan kapitana, wybuchając łkaniem.
— No, rzekł Piotr Herbel całkiem zbity z tropu, jeżeli płaczesz, to ja ci nic nie powiem.
— Ojcze! zawołał Petrus.
— To wreszcie, co miałem do powiedzenia, mogę odłożyć do przyszłej podróży.
— Nie, nie, lepiej zaraz ojcze...
— Oto są potrzebne dla ciebie pieniądze. Wytłómacz mnie przed stryjem, powiedz, że obawiam się przybyć zapóźno, że odjechałem tym samym dyliżansem, który mnie przywiózł.
— Usiądź jeszcze, ojcze; dyliżans odchodzi o siódmej wieczorem, a dopiero druga; masz więc pięć godzin przed sobą.
— Tak mniemasz? rzekł kapitan sam dobrze nie wiedząc co odpowiada.
I machinalnie wydobył z kieszeni zegarek srebrny ze stalowym łańcuszkiem, który miał po ojcu.
Petrus wziął zegarek i ucałował go. Ileż to razy dzieckiem będąc, z naiwnem zdziwieniem przysłuchiwał się ruchowi tego dziedzicznego zegarka? Wstydził się złotego łańcucha, który miał na szyi, zegarka z brylantowemi herbami.
— Kochany zegarek! mówił Petrus.
Kapitan nie rozumiał.
— Czy chcesz go? zapytał.
— O! zawołał Petrus, zegarek, który wskazywał godziny twych walk, chwile twych zwycięztw, zegarek, podobny do ruchów twego serca, który nigdy nie bił żywiej w czasie niebezpieczeństwa jak w pokoju, ja go nie jestem godzien. O! nie, mój ojcze, nigdy! nigdy.
— Zapominasz o dwóch godzinach, które także wskazywał, Petrusie, i które są jedynemi datami życia mego, jakie pamiętam; godzina twego urodzenia; godzina śmierci twej matki.
— Jest jeszcze godzina, którą wskazywać będzie dla mnie i dla ciebie od dzisiaj: godzina, w której poznałem swą niewdzięczność, w której błagam cię o przebaczenie.
— Za co, moje dziecko?
— Przyznaj, ojcze, że ażeby dać mi te dziesięć tysięcy franków, musiałeś zrobić wielki wysiłek?
— Sprzedałem folwark, i na tem koniec, to mnie właśnie opóźniło.
— Sprzedałeś folwark? zawołał Petrus przerażony.
— No tak... Był on za wielki dla mnie samego. Gdyby żyła twoja biedna matka, albo gdybyś ty mieszkał ze mną, to co innego.
— A! ojcze, sprzedałeś folwark, który był po mojej matce.
— Ponieważ należał do twojej matki, przeto był twoją własnością.
— Ojcze mój!
— Ja nie mam już nic własnego, więc sprzedałem folwark za dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Wart był pięćdziesiąt.
— Zapominasz, że już pożyczyłem dwadzieścia pięć tysięcy, by ci je przysłać.
Petrus głowę ukrył w rękach.
— Otóż przybyłem aby się zapytać, czy możesz mi pozostawić tę resztę, piętnaście tysięcy franków.
Petrus spojrzał na ojca wzrokiem przerażonym.
— Chwilowo tylko, mówił dalej kapitan, rozumie się, że gdy będziesz ich potrzebował później, zawsze możesz ode mnie zażądać.
Petrus podniósł głowę.
— Mów dalej ojcze, rzekł, a ciszej dodał:
— To moja kara.
— Ja mam taki plan, mówił kapitan, najmę albo kupię małą chatkę wpośród lasu; ty znasz moje życie, Petrusie; jestem stary myśliwiec, już dziś nie mogę się obyć bez strzelby i psów; polować będę od rana do wieczora. Jaka to szkoda, że ty nie jesteś myśliwym. Przyjechałbyś do mnie, polowalibyśmy razem.
— O! przyjadę, przyjadę, ojcze, bądź spokojny.
— Doprawdy?
— Przyrzekam ci.
— Dla mnie w polowaniu są dwie rzeczy: najpierw przyjemność polowania: powtóre, nie wyobrazisz sobie ilu ja ludzi moją strzelbą żywię.
— A! mój ojcze, zawołał Petrus, jakiżeś ty dobry! Potem, półgłosem: Jakiś ty wielki!
— Poczekaj, bo przychodzę do rzeczy, w której rachowałem na ciebie, drogi synu.
— Słucham cię, ojcze, słucham.
— Mam lat pięćdziesiąt siedm, oko jeszcze jasne, ramię silne, nogę wytrwałą, ale człowiek schodzi bardzo prędko po tej stronie góry, na której ja jestem. Za rok, za dwa, za dziesięć, oko może się zamącić, ramię osłabnąć, noga zwichnąć; wtedy, pewnego dnia możesz zobaczyć biednego staruszka, który powie do ciebie:
— To ja, Petrusie, jużem nie zdatny do niczego. Czy masz jaki kącik w domu, gdzie mógłbyś ojca posadzić? On zawsze żył zdala od tego, co kochał, nie chciał by tak umierać.
— O! mój ojcze, mój ojcze! wołał Petrus łkając, prawdaż to, że folwark sprzedany?
— Onegdaj, mój synu.
— Komu?
— Pan Peyrat, notarjusz, nie powiedział mi. Pojmujesz, że mnie to tylko obchodziło, ażeby mieć pieniądze; wziąłem dziesięć tysięcy franków, których potrzebowałeś i przyjechałem.
— Ojcze mój, rzekł Petrus wstając, ja muszę wiedzieć komu folwark sprzedałeś.
W tej chwili otworzyły się drzwi do pracowni, i lokaj Petrusa ukazał się z listem.
— Daj mi pokój! zawołał Petrus wydzierając mu list z ręki, nie wpuszczaj nikogo.
Przeczytał adres: spostrzegł na kopercie pieczęć Saint-Malo. Sądził przez chwilę, że list był od ojca.
„Do pana wicehrabiego Petrusa Herbel de Courtenay.“
List pochodził od notarjusza, u którego jak mówił ojciec, odbyła się sprzedaż folwarku.
Petrus czytał.
„Panie wicehrabio! Ojciec pański, zaciągnąwszy u mnie różnemi czasy pożyczkę dwadzieścia pięć tysięcy franków, przybył przed trzema dniami, by sprzedać folwark, na którego hipotece ciążyła już powyższa suma.
„Jak mi oświadczył, pieniądze te mają być przeznaczone dla pana.
„Przyszło mi na myśl, wybacz panie wicehrabio, że może pan nie wiesz o ofiarach, jakie ojciec czyni dla ciebie, i że rujnuje się zupełnie.
„Jako notarjusz rodziny pańskiej i przyjaciel ojca od lat trzydziestu, uważałem za obowiązek sumienia zrobić dwie rzeczy: naprzód, dać mu dwadzieścia pięć tysięcy franków, których żądał, udając sprzedaż, której nie było i nie ma; powtóre, zawiadomić pana o stanie majątku ojca, pewnym będąc, że pan o tem nie wiesz, i że od chwili dowiedzenia się zamiast przyczyniać się do jego ruiny, usiłować będziesz ratować ojca.
„Jeżeli pan zatrzymasz te dwadzieścia pięć tysięcy franków, to sprzedaż musi się odbyć. Ale gdyby potrzebę tych pieniędzy można odłożyć albo całkiem usunąć, i gdybyś pan mógł po upływie tygodnia zwrócić je na moje ręce, ojciec pański pozostałby właścicielem folwarku a pan oszczędziłbyś mu zapewne wielkiego zmartwienia.
„Nie wiem jak osądzisz pan krok mój, ale zdaje mi się, że tak winien był postąpić uczciwy człowiek i przyjaciel.
„Przyjmij pan, i t. d.
Petrus odetchnął i podniósł do ust list zacnego notarjusza, który zapewne nie marzył o takim zaszczycie. Potem, zwracając się do kapitana:
— Ojcze, rzekł, wyjeżdżam z tobą dziś wieczór do Saint-Malo.
Kapitan wydał okrzyk radości; ale niebawem, namyślając się i z pewnym niepokojem:
— A po co ty jedziesz do Saint-Malo? zapytał.
— Odprowadzę cię ojcze. Zobaczywszy cię, myślałem, że zabawisz tu kilka dni. Nie możesz, to ja zabawię kilka dni u ciebie.
Jakoż, tego wieczora, po napisaniu dwóch listów, jednego do Reginy, drugiego do Salvatora, po zaprowadzeniu ojca na obiad, nie do generała, którego wyrzuty lub sarkazmy raniły jego zbolałe serce, ale do restauracji, gdzie we dwóch przy małym stoliku posilali się obiadem zaprawnym czułością, Petrus wsiadł z ojcem w dyliżans, i wyjechał z Paryża.
Jakież to postanowienie powziął Petrus?
Może je znajdziemy w jednym z dwóch listów, jakie napisał.
Pocznijmy od tego, który był adresowany na bulwar Inwalidów.
„Moja ukochana Regino!
„Wybacz mi, że opuszczam Paryż na kilka dni nie widząc się z tobą, nie powiedziawszy nic, ani listem, ani słowem o tym wyjeździe; wypadek nieoczekiwany, ale nie budzący żadnego niepokoju, upewniam cię, zmusza mnie towarzyszyć ojcu do Saint-Malo.
„Dla zupełnego uspokojenia, pozwól powiedzieć sobie, że to co ja dumnie nazwałem wypadkiem, jest po prostu interesem pieniężnym. Tylko interes ten dotyczy osobyx którą po tobie kocham najmocniej na świecie, mojego ojca.
„Mówię to po cichu, Regino, aby Bóg mnie nie usłyszał i nie ukarał za to, że ciebie kocham więcej, niż tego, który powinien mieć moją pierwszą miłość.
„Jeżeli tak potrzebujesz mówić, że mnie kochasz, jak ja potrzebuję to od ciebie słyszeć, i jeżeli chcesz, ażebym nie zapomniał, i mniej czuł gorycz twej nieobecności, to napisz do mnie, poste restante Saint-Malo, ale nie później, jak dziś lub jutro. Nie myślę zabawić dłużej nad czas potrzebny do podróży i do załatwienia interesu, to jest wszystkiego sześć dni.
„Zrób tak, ażebym za powrotem zastał od ciebie list, któryby na mnie czekał. O! będzie mi go bardzo potrzeba, przysięgam ci!
„Do zobaczenia, ukochana Regino! ciało tylko moje opuszcza ciebie, ale serce, dusza, myśl, wszystko co kocha we mnie, pozostaje przy tobie.
A teraz oto co napisał do Salvatora:
„Mój przyjacielu!
„Z takiem ślepem posłuszeństwem, jakby dla woli umierającego ojca, zrób, proszę cię, to co ci powiem.
„Po otrzymaniu tego listu weź taksatora i udaj się do mnie. Spisz inwentarz moich koni, broni, obrazów, powozów, sprzętów, dywanów, wszystkiego słowem co posiadam; pozostaw mi tylko to, co ściśle potrzebne do życia.
„Po spisaniu inwentarza, każ wszystko oszacować. Następnie każ porobić afisze i ogłoś po dziennikach, zdaje mi się, że to rzecz Jana Roberta, sprzedaż umeblowania artystycznego.
„Naznacz kres na 16 bieżącego miesiąca, ażeby amatorzy mieli czas obejrzeć przedmioty na miejscu. Staraj się wybrać takiego taksatora, któryby obytym był z wartością i ceną przedmiotów sztuki.
„Potrzeba mi wziąć za mój sprzęt trzydzieści pięć do czterdziestu tysięcy franków.
„Do widzenia, kochany Salvatorze.
„P. S. Zapłać służącemu i odpraw go“.
Petrus znał Salvatora, wiedział, że za powrotem zastanie wszystko tak, jak sobie życzył.
Jakoż, powróciwszy szóstego dnia, zastał afisz na drzwiach i tłum ciekawych wchodzących i schodzących po schodach.
Widok ten ścisnął mu serce. Nie miał odwagi wejść do pracowni. Mały korytarzyk prowadził wprost z sieni do jego pokoju, wszedł, zamknął się, usiadł z głębokiem westchnieniem, i głowę opuścił na ręce.
Petrus zadowolony był z siebie i dumny z postanowienia, jakie powziął, nie bez walki i bólu.
Domyślamy się po co wyjechał i jakie miał zamiary. Udał się dla zapobieżenia ażeby folwark tego zacnego i uczciwego ojca, ostatni szczątek majątku, nie wyszedł z rąk jego; pojechał zapewnić schronienie na ostatnie dni temu, któremu winien był życie. Była to rzecz łatwa, i zrobiła się nawet bez wiedzy starca: notarjusz podarł akt simulacyjny, a Petrus pożegnał ojca, który spieszył do umierającego przyjaciela.
Następnie przybył do Paryża dla wypełnienia drugiej części swego postanowienia, i to trudniejszej i boleśniejszej.
Petrus, jak widzieliśmy, postanowił sprzedać konie, powozy, sprzęty, obrazy, porcelanę japońską, biurka flandryjskie, broń i kobierce, ażeby zapłacić długi; a potem zasiąść do roboty, jak student dla zdobycia pierwszej nagrody.
Porzucając szalone wydatki i czas tracony na usiłowania zobaczenia Reginy, mógłby pod względem materjalnym i artystycznym stanąć daleko lepiej. A wtedy nie ojciec jemu, lecz on ojcu mógłby być pomocnym.
A jednak sprzedać cały ten śliczny zbytek, do którego nawykliśmy, i znaleźć się między czterema gołemi ściany, czyż to tak łatwa sprawa
Ubóstwo samo w sobie bynajmniej nie przestraszało Petrusa. Wstrzemięźliwy z natury, oszczędny dla siebie, mógłby żyć, a raczej żył dawniej za pięć franków dziennie. Gdyby nie Regina, aniby dbał o to, żeby być bogatym. Czyż nie miał w sercu trzech wielkich skarbów: talentu, młodości, miłości?
Ale to właśnie na miłości miało zaciężyć jego ubóstwo.
Niestety! kobieta, gotowa rzucić się w ogień ażeby nam się podobać, kobieta gotowa narazić życie i dobrą sławę, by przyjść jak Julietta, dać swojemu Romeowi ukradkowy pocałunek; taż sama kobieta częstokroć nie poda swej arystokratycznej rączki, ręce okrytej brzydką rękawiczką.
A przytem, jak tu iść pieszo, po błocie, za powozem kobiety, którą się kocha, czekać na nią na zakręcie alei lasku Bulońskiego, kiedy wczoraj jeszcze spotykałeś się z nią, siedząc na wspaniałym rumaku.
Naiwne, dziecinne, śmieszne w oczach filozofa będzie to, co mamy powiedzieć, ale smutkiem serce Petrusa napełniała myśl bolesna, że on odtąd nie będzie mógł przyjechać w tilbury na wieczór, gdzie znajdowała się Regina, która przybyła karetą, że nie będzie się z nią mógł spotykać konno na bulwarach zewnętrznych, albo w lasku Bulońskim, gdzie bywała codzień. Wprawdzie filozofowie nie rozumieją miłości, dowodem tego, że gdy się zakochają, to przestają być filozofami.
Jakże ukazać się przyzwoicie w salonach przedmieścia Saint-Germain, w tych salonach tak zamkniętych dla ubogiej szlachty, w których przyjmowano Petrusa nie z tytułu człowieka utalentowanego, ale z tytułu potomka starej szlachty? Przedmieście Saint-Germain wybacza czasami szlachcicowi, że posiada talent, ale pod warunkiem, ażeby nie żył ze swego talentu.
Oprócz bulwarów i spacerów, mógł zapewne Petrus widywać Reginę u niej w domu, ale właśnie spotykanie się w święcie było pozorem do tych odwiedzin. Nadto, w domu, niedość, że Petrus nie mógł odwiedzać jej często, ale rzadko zastawał ją samą. Była z nią to pani de Lamothe-Houdan, to margrabina de Tournelle, Pszczółka zawsze, czasami pan Rappt; pan Rappt, który patrzył na niego, i za każdem spotkaniem zdawał się mówić: Wiem, że jesteś moim śmiertelnym wrogiem; wiem, że kochasz moją żonę, ale bądź ostrożny, czuwam nad wami.
— Tak jest! odpowiadał w duszy Petrus, tak, jestem twym śmiertelnym wrogiem, wrogiem zbrodni, panie Rappt!
Otóż, wszystkie korzyści majątku, wszystkie zadowolenia zbytku, Petrus posiadał przez pół roku, aż tu naraz trzeba się było z niemi rozstać.
Położenie było bolesne.
O! biedo! biedo! wieleż ty serc zgniotłaś w rozkwicie! ileż rozwiniętych kwiatów duszy ścięłaś i na wiatr rzuciłaś!
Prawda, Regina nie była kobietą pospolitą, tak marzył Petrus. Precz fałszywy wstydzie! Za pierwszym razem jak się z nią spotkam, odkryję wszystko, i moją głupią próżność i moje pożyczane bogactwa. Precz fałszywa dumo! jedyną moją próżnością, jedyną moją chlubą: pracować dla niej i powodzenie u jej nóg złożyć. Ona nie jest kobietą pospolitą, i może być... jeszcze bardziej kochać mnie będzie.
Na poparcie tego postanowienia, Petrus powiedział sobie zapewne wiele innych rzeczy, których tu nie powtarzamy. Powiedzmy tylko, że rozmawiając sam z sobą, zdjął odzież podróżną, dobył wykwintny strój ranny i spiesznie się ubrał.
Potem, nie wracając do pracowni, gdzie słyszał skrzyp butów i odgłos rozmów, zszedł ze schodów, zostawił klucz od pokoju u odźwiernego a ten w zamian podał mu list, który Petrus za pierwszym rzutem oka poznał, że pochodzi od stryja.
Stryj zapraszał go na obiad na ten sam dzień, kiedy wrócił do Paryża. Generał chciał się zapewne dowiedzieć, czy nauka nie poszła w las.
Petrus posłał natychmiast odźwiernego do pałacu Courtenay oznajmić stryjowi, że powrócił, i że przybędzie m u złożyć uszanowanie punkt o godzinie szóstej.
Nie powiedzieliśmy dla czego ubrał się Petrus ani gdzie poszedł, ale czytelnik zapewne się domyślił.
Petrus wybiegł jak na skrzydłach. Zatrzymał się u odźwiernego po to, co powiedzieliśmy; przez przyzwyczajenie zapytał czy nie ma dla niego listów prócz stryjowskiego, machinalnie rzucił oczyma na te, które mu podano, a nie znajdując na nich pisma, którego szukał, odsunął je na bok, wziął do kieszeni malutki liścik zapisany drobnym charakterem, w kopercie delikatnej i wonnej, przyłożył do ust i wybiegł na ulicę.
Był to list Reginy otrzymany w Saint-Malo.
Oboje pisywali do siebie codziennie: listy Petrusa adresowane były do jej pokojówki Nany, listy Reginy do samego Petrusa.
Regina w wyjątkowem swem położeniu, czerpała pewną moc łagodzącą rozłączenie. Petrus jednakże sam pierwszy powiedział Reginie, ażeby nie pisała podczas jego nieobecności: jeden list zaginiony albo ukradziony zgubiłby ich oboje.
Młodzieniec zamykał listy Reginy w pewnej szkatułce żelaznej przedziwnie wyrobionej, a tę zapieczętowywał w biurku. Rozumie się, że biurko to wyłączone było ze sprzedaży: było ono świętem. Petrus z religlią miłości, jaką ma człowiek dla pewnych przedmiotów, kiedy prawdziwie kocha, sprzedanie tego biurka uważałby za świętokradztwo.
Z kluczem od biurka nigdy się nie rozstawał; nosił go na szyi na złotym łańcuszku. Z tej więc tylko strony Petrus nie miał się czego obawiać. Tylko, tak jak królowie francuscy oczekują na schodach podziemia św. Djonizego, by ich zluzował następca, tak jeden list Reginy zawsze oczekiwał na piersiach Petrusa, by go zastąpił drugi. Wtedy, dawniejszy list szedł do składu w skrzyneczce żelaznej.
Ucałowawszy list i włożywszy do kieszeni, Petrus wybiegł na miasto, przeszedł kilka ulic i udał się na bulwar zewnętrzny.
Potrzebujemyż wskazywać cel jego drogi?
Idąc wciąż krokiem gimnastycznym, zatrzymał się dopiero przed kratą żelazną, za którą położony był pałac marszałka de Lamothe-Houdan.
Po rozejrzeniu się na bulwarze i przekonaniu, że był prawie pustym, Petrus odważył się przejść koło kraty. Nie widział nic, i zdawało mu się, że nie był widzianym; cofnął się więc, i oparty o ogromną lipę, wzniósł oczy na okna Reginy.
Niestety! Słońce pełnemi promieniami strzelało w te okna, zasłony były spuszczone, ale był pewnym, że przed nadejściem wieczora, ukaże się biała postać ukochanej.
Tymczasem nasuwały mu się rozmaite myśli. Co ona robi teraz? czy jest u siebie? czy myśli o nim w tej właśnie porze, kiedy on jest tak blisko?
Jakkolwiek pusty zazwyczaj, przez bulwar Inwalidów przechodzi jednak czasami jakiś zbłąkany podróżny. Jeden z takich przeszedł obok właśnie.
Petrus odstąpił od drzewa. Znał on oddawna zakręty, ażeby zmylić podglądania przechodniów lub inkwizycję sąsiadów.
Jął znowu chodzić krokiem gimnastycznym, przeszedł mimo podróżnego z szybkością człowieka nadzwyczaj zajętego i dążącego jak można najspieszniej do celu.
Czasami niepodobna było Reginie pokazać się, dać znak jaki; lecz potrafiła jednak to skinąć rączką, kwiatek rzucić.
Petrusa bardzo uszczęśliwiał kwiatek, bo to miało znaczyć: „Powróć dziś wieczorem, mam nadzieję, że będziemy się mogli widzieć z sobą przez kilka chwil“.
Ale najlepszemi godzinami były wieczorne i nocne, nawet kiedy nie miał nadziei zobaczenia Reginy.
Czy młoda kobieta upuściła czy nie, kwiatek, który spadając oznaczał schadzkę, Petrus zaraz za nadejściem mroku, szedł oprzeć się o drzewo. Miał on takie drzewo, upodobane, z pod którego widział lepiej, pod którem sam mniej był widzianym.
Rozumie się, że chwilowo spłoszony przez przechodnia, powrócił zaraz po jego zniknieniu.
Dusza jego bujała po niebie.
Najmniejszy jednak ruch nie zachwiał zasłon. Sekundy, minuty, godziny upływały, musiał Petrus przyjść zapóźno, Regina wyjechała.
Lecz jest, czy niema jej, Petrus rozmawiał z nią, opowiadał jej długą elegię swych nieszczęść. Jak on mógł myśleć, szalony! że aby się jej podobać, powinien wydawać się tem, czem nie jest, błyszczeć blaskiem bogactwa, a nie blaskiem geniuszu, a w jego wyobraźni Regina śmiała się, słucha go, wzruszała ramionami, nazywała go dzieckiem, gładką i delikatną rączkę przeciągała po płowych zwojach jego włosów, patrzyła swem pięknem iskrzącem okiem, mówiąc:
— Dalej, dalej, opowiadaj jeszcze!
A on, sam żartując z siebie, opowiadał wszystko aż do odwiedzin ojca, aż do szczegółów o folwarku, a Regina nie śmiała się już, nie żartowała, łzy się jej toczyły z oczu, i mówiła płacząc:
— Pracuj, mój Petrusie, bądź człowiekiem genialnym. Ja patrzeć będę, przysięgam ci, na rękę trzymającą pędzel a nie na rękawiczkę okrywającą tę rękę. Pracuj, a nie spotykając cię w lasku na siwym arabczyku powiem sobie: „mój Van-Dyck pracuje i przygotowywa żniwo chwały na przyszłą wystawę*. Pracuj, ukochany, bądź człowiekiem genialnym!
Takie snując marzenia, Petrus usłyszał turkot powozu jadącego od strony Inwalidów. Obrócił się: była to Regina powracająca z margrabiną de Tournelle i z ojcem.
Petrus powtórnie oddalił się od drzewa, ażeby mógł być poznany tylko przez Reginę. Nie śmiał odwrócić głowy. Usłyszał skrzyp kraty żelaznej, zgrzyt olbrzymiego klucza obracającego się w zamku. Wtedy dopiero obrócił się: powóz odszedł.
Wpół do szóstej biło u Inwalidów. U stryja jego podawano obiad punkt o szóstej: miał jeszcze wolnego czasu około dwudziestu minut.
Mogła Regina zaraz po powrocie pójść do swego pokoju i stanąć przy oknie; ale czy widziała go? Wszak Petrus nie śmiał nawet odwrócić głowy.
Wybiło trzy kwadranse. Kiedy drgało jeszcze ostatnie uderzenie młotka, zasłona uniosła się i przepuściła najpierw płową główkę Pszczółki. Ale Pszczółka była zawsze poprzedniczką Reginy; po za główką dziewczynki ukazała się głowa starszej siostry. Pierwsze jej wejrzenie dało znać Petrusowi, iż wiedziała, że on tam jest.
Jak długo bawił? Oto czego Petrus zupełnie zapomniał, czego nie umiałby powiedzieć. Co do Reginy, mówiła ona wyraźnie oczyma:
— To nie moja wina, zabrano mnie, nie chciałam wyjść, wiedziałam, że przyjdziesz, czekałam na ciebie. Przebacz mi, nie mogłam przybyć wcześniej, ale jestem.
Potem Regina uśmiechnęła się, jakby powiadając jeszcze:
— Bądź spokojny, mój luby, nagrodzę ci czas, który straciłeś czekając na mnie, mam dla ciebie niespodziankę.
Petrus złożył ręce. Cóż to jest za niespodzianka? Regina uśmiechała się wciąż.
Petrus nie pomniał już, że czas upływa, że stryj czeka z obiadem, i że ten stryj, jak Ludwik XIV, płonął gniewem, kiedy o mało nie czekał.
Nareszcie Regina wzięła różę wystającą z płowych włosów Pszczółki; podniosła do wysokości ust, i upuściła, rzucając na wiatr pocałunek.
Petrus wydał okrzyk radości; zobaczy się z Reginą wieczorem.
Następnie kiedy zasłona zapadła oddał milion pocałunków w zamian za przesłany, przypomniał sobie o stryju, dobył zegarek i spojrzał na godzinę.
Brakowało pięć minut do szóstej! Puścił się na ulicę Plumet, pędząc jak młody daniel.
Szybkobiegacz z profesji potrzebowałby dziesięciu minut na drogę z pałacu Lamothe-Houdan do Courtenay, Petrusowi wystarczyło siedm.
Generał Herbel był tyle uprzejmym, że czekał na synowca dwie minuty; ale znudzony zasiadł do stołu, kiedy odezwały się dwa dźwięki dzwonka, oznajmiające przybycie zapóźnionego.
Generał zjadł już do połowy zupę rakową. Na widok siostrzeńca brwi jego zmarszczyły się nadmiernie, tak że Austrjak Franz, który bardzo lubił Petrusa, odmówił w cichości modlitwę w swym ojczystym języku, na jego intencję.
Ale na oblicze generała wróciła zwyczajna pogoda, ze względu na opłakany stan synowca.
Z Petrusa lał się pot strumieniem.
— Mogłeś był przecie, rzekł, zostać chwilkę w przedpokoju, żeby się osączyć mój chłopcze, zalejesz mi całe krzesło.
Petrus wesoło przyjął strofowanie stryja.
Generał mógłby był wyzionąć wszystkie płomienie piekła: Petrus miał raj w sercu. Wziął stryja za ręce, ucałował i usiadł naprzeciw niego.
O godzinie dziewiątej wieczorem, Petrus pożegnał się ze stryjem i wracał ku domowi. Przed wnijściem podniósł głowę na swą biedną pracownię i zobaczył w niej światło.
— To Jan Robert albo Ludowik, pomyślał.
I przeszedł dając odźwiernemu głową znak równający się tym słowom:
— Nie biorę klucza, bo wiem, że tam na mnie czekają.
Nie mylił się, czekał na niego Jan Robert.
Zaledwie Petrus stanął na progu, gdy Jan Robert rzucił mu się w objęcia, wołając:
— Tryumf, mój drogi Petrusie! tryumf!
— Co za tryumf! zapytał Petrus.
— Kiedy mówię tryumf, powtórzył Jan Robert, powinienem raczej powiedzieć: zapał.
— O czem mówisz? zapytał Petrus z uśmiechem, boć nareszcie, jeżeli jest tryumf, chcę go obchodzić; jeżeli jest zapał, chcę go podzielać.
— Jakto, co za tryumf? co za zapał? Czyż zapomniałeś, że dziś rano miałem czytać aktorom w teatrze Porte-Saint-Martin?
— Nie zapomniałem, ale nie wiedziałem. A zatem tryumf aż do zapału?
— Ogromny tryumf, przyjacielu! Wszyscy jakby poszaleli. Przy drugim akcie Dante wstał i uścisnął mi rękę; przy trzecim Beatrix mnie ucałowała; wiesz, że to rola panny Dorval, nareszcie po skończonem czytaniu, wszyscy rzucili mi się na szyję.
— Brawo, mój ty drogi poeto!
— Przyszedłem podzielić się z tobą radością.
— Dziękuję, powodzenie twe więcej mnie cieszy niż dziwi. Przepowiedzieliśmy ci, Ludowik i ja.
I Petrus westchnął.
Wracając do swej pracowni, której jeszcze od przyjazdu nie widział, znalazłszy się wobec dzieł sztuki i fantazji zebranych z takim trudem, Petrus pomyślał, że będzie musiał porzucić to wszystko, a niczem niezamącona radość Jana Roberta wyrwała mu westchnienie z piersi.
— Słuchaj, rzekł Jan Robert, powróciłeś bardzo smutny z Saint-Malo drogi Petrusie, będę cię musiał z kolei zapytać: „co ci jest“?
— A ja znowu z kolei zapytam ciebie: Czy zapomniałeś?
— O czem?
— Otóż, kiedym zobaczył wszystkie te przedmioty, wszystkie graciki, wszystkie sprzęty, które muszę opuścić, wyznaję, że mi się serce krwawi.
— Musisz to opuścić, powiadasz?
— Bez wątpienia.
— Czy chcesz wynająć mieszkanie, wybierasz się w podróż?...
— Jakto, niewiesz?
— O czem?
— Salvator nic ci nie mówił?
— Nie.
— To dobrze, mówmy więc o twojej sztuce.
— Nie, na Boga! mówmy o twojem westchnieniu. Nie podobna, ażebym ja był wesoły kiedyś ty smutny.
— Mój drogi, za kilka dni to wszystko sprzedaję.
— Jakto? Sprzedajesz?
— Tak.
— Sprzedajesz swoje sprzęty?
— Gdyby to były moje, nie sprzedawałbym ich.
— Wytłómacz się.
— Wtedy byłyby mojemi, gdybym był za nie zapłacił.
— Rozumiem.
— Nie, nie rozumiesz.
— Więc powiedz.
— Kiedy mnie, doprawdy, wstyd wyjawiać przed przyjacielem wszystkie swoje słabości.
— A! dajżeż pokój!
— Otóż powiem ci, mój drogi, że o małom ojca poprostu nie doprowadził do upadku?
— Ty?
— Tak. Zacnego i czcigodnego ojca! Zatrzymałem się w samą porę, mój drogi; jeszcze miesiąc, a byłoby zapóźno.
— Petrusie, drogi mój przyjacielu, mam ja w szufladce trzy bilety podpisane Garat, jeden to z podpisów nietylko najczytelniejszych, ale i najszacowniejszych, są one, rozumie się, do twego rozporządzenia.
Petrus wzruszywszy ramionami, i ściskając rękę przyjaciela:
— A twoja podróż? zapytał go.
— Nasamprzód, mój kochany, podróżowałbym bardzo smutno, wiedząc, że ty nie wesoły, a przytem czekają na mnie próby, przedstawienie.
— I jeszcze coś innego, rzekł Petrus z uśmiechem.
— Cóż takiego? zapytał Jan Robert.
— Czy już się skończyło na ulicy Lafitte?
— A! coby się miało skończyć? To tak jakbym ja ci się zapytał: czy się skończyło na bulwarze Inwalidów?
— Cicho, Janie!
— Odrzucasz moje biedne trzy tysiące franków, bo nie wiesz, co z niemi zrobić?
— Nie dlatego, mój drogi, chociaż masz słuszność co do jednego punktu, mianowicie, że byłaby to suma niedostateczna.
— Słuchaj: ochłodź tymczasem temi trzema tysiącami najbardziej spragnionych; powiedz, niech poczekają na moje przedstawienie; nazajutrz udamy się do Porchera i będziemy mieć dziesięć tysięcy franków, piętnaście, jeżeli koniecznie potrzeba, bez grosza procentu.
— Co to za Porcher, mój przyjacielu?
— Człowiek jedyny, rara avis Juwenala, ojciec żywiciel literatów, istny minister sztuk pięknych, zobowiązany przez Opatrzność dawać zachętę, premia talentom. Chcesz, żebym poszedł do niego i powiedział, że ty robisz ze mną sztukę? On ci na to pożyczy dziesięć tysięcy franków.
— Oszalałeś, a czyż ja robię sztukę?
— Nie takiś głupi, wiem, ale ja zrobię sam.
— Tak, a ja zysk podzielę z tobą.
— E, toż oddasz jak będziesz mógł.
— Dziękuję ci, mój drogi, jak będę mógł przyszłoby zapóźno, jeżeli kiedykolwiek przyjdzie.
— Rozumiem, tybyś wolał znaleść jakiego żyda z pokolenia Levi; nikt nie ma skrupułu kazać im czekać, tacy zawsze się odbiją.
— Nie chciałbym nikogo narażać na czekanie, żyda czy nie żyda, mój drogi.
— Do licha! Otóż to widać ztąd gdzie sztuka ma swoje granice. Jakto! Jesteś autorem dramatycznym, powołaniem twojem jest tworzyć wypadki i wychodzić z nich, gmatwać położenia i rozplątywać; masz pretensję stworzyć kiedyś komedję, jak Beaumarchais, tragedję, jak Kornel, a siedzieć musisz uwikłany w runo swej owcy, jak kruk chcący naśladować orła. Winieneś nędzne dwadzieścia pięć albo trzydzieści tysięcy franków, masz w rękach, w głowie, w sercu, czem je zapłacić, a tymczasem nie wiesz gdzie się udać, co robić!
— Pracować, odezwał się w głębi pracowni głos łagodny i dźwięczny.
Po tym jednym wyrazie domyślamy się, jaki to był ten dobry duch, który przyszedł wesprzeć wahającego się przyjaciela i zakłopotanego dramaturga.
Był to Salvator.
Dwaj przyjaciele jednocześnie odwrócili głowy, Jan Robert z uradowaniem, Petrus z wdzięcznością. Obaj podali rękę nowoprzybyłemu.
— Dobry wieczór, panowie! rzekł, zdaje się, że rozbijaliśmy tę wielką kwestję ludzką: „Czy wolno żyć bez pracy?“
— Właśnie, rzekł Petrus, a ja temu zawziętemu pracownikowi, temu Janowi Robertowi, który w dwudziestu sześciu latach życia więcej daleko zrobił, niż niektórzy akademicy w czterdziestu, odpowiadałem: „Nie, po sto razy nie, mój drogi przyjacielu!“
— Jakto, nasz poeta zalecał próżnowanie
— Ofiarował mi poprostu swoją kieskę.
— Nie przyjmuj, Petrusie, gdybyś miał przyjąć przysługę od przyjaciela, ja zażądałbym pierwszeństwa.
— Nie przyjąłbym od nikogo, rzekł Petrus.
— Jestem tego pewny, odpowiedział Salvator, wiedząc też o tem z góry, nie proponowałem nawet.
— Zdaniem więc twojem jest, rzekł Jan Robert do Salvatora, ażebyśmy sprzedali?
— Bez namysłu, odpowiedział Salvator.
— Sprzedajmy więc, rzekł stanowczo Petrus.
— Sprzedajmy, powtórzył Jan Robert z westchnieniem.
— Sprzedajmy! dodał Salvator.
— Sprzedajmy! powiedział czwarty głos budzący się jakby echo w głębi pracowni.
— Ludowik: zawołali trzej przyjaciele.
— Jesteśmy więc w trakcie sprzedaży? zapytał młody lekarz, zbliżając się z otwartemi rękami i uśmiechem na ustach.
— Tak.
— A co?... jeśli wolno spytać?
— Nasze serca, sceptyku, rzekł Jan Robert.
— Ha! sprzedawajcie jeśli chcecie, rzekł Ludowik ja swoje wycofam ze sprzedaży, bo znalazło zajęcie.
Potem, nie mówiąc już nic o kwestji sprzedaży, czterej przyjaciele zaczęli rozmawiać o sztuce, literaturze, polityce, samowar wrzał na kominku, a wszyscy sporządzali sobie herbatę. Pozostali tak do północy. Z uderzeniem dwunastej każdy wstał jakby tknięty iskrą elektryczną.
— Dwunasta, rzekł Jan Robert, muszę wracać.
— Dwunasta, rzekł Ludowik, muszę wracać.
— Dwunasta, rzekł Salvator, muszę wyjść.
— I ja także, powiedział Petrus.
Salvator podał mu rękę.
— My tylko dwaj powiedzieliśmy prawdę, mój kochany Petrusie, odezwał się posłaniec.
Jan Robert i Ludowik zaczęli się śmiać. Wszyscy czterej szli wesoło. Przy bramie zatrzymali się.
— Teraz, rzekł Salvator, czy chcecie, ażebym wam wszystkim trzem powiedział dokąd idziecie?
— Powiedz, odrzekli trzej młodzieńcy.
— Ty, Janie Robercie, idziesz na ulicę Lafitte.
Jan Robert cofnął się krokiem wstecz.
— Powiedz drugiemu, rzekł, śmiejąc się.
— Ludowiku, czy chcesz, żebym ci powiedział dokąd idziesz? zapytał Salvator.
— Owszem.
— Na ulicę Ulm.
— A ty, Petrusie?
— O! ja...
— Ty idziesz na bulwar Inwalidów. Petrusie, górą serce!
— Nie zbraknie mi go, rzekł Petrus, ściskając rękę przyjaciela.
— A ty, zapytał Jan Robert, dokąd idziesz? Pojmujesz, przyjacielu że nie możesz zabrać naszych trzech tajemnic, ażebyśmy i my nie mieli zabrać twojej choć cząstki.
— Ja? zapytał Salvator z miną poważną.
— Tak, ty.
— Ja idę starać się o uratowanie pana Sarranti, który ma być stracony za tydzień.
I każdy pociągnął w swoją stronę.
Trzej młodzieńcy odeszli zamyśleni.
Ileż wyższym był od nich ten tajemniczy robotnik, który w ciemnościach dokonywał tak wielkiego dzieła, i kiedy tamci kochali tylko kobietę, on kochał ludzkość całą.
Prawda, że i on kochał Fragolę i był kochany wzajemnie.
Idźmy za każdym z naszych bohaterów; będzie to może sposób do posunięcia naszej historji trochę naprzód.
W porządku hierarchicznym zaczniemy od Jana Roberta.
Daleko jest od ulicy Zachodniej na ulicę Lafitte, wziął więc Jan Robert spotkany na drodze kabrjolet i przejechał niemal cały Paryż. Kwadrans po północy biło na kościele, kiedy stanął na miejscu. Zapłacił stangreta, jak przystało na zadowolonego i zakochanego poetę; potem wśliznął się między mury owinięty płaszczem. W tej epoce młodzież nosiła jeszcze płaszcze.
Przybywszy pod nr. 24, zatrzymał się. Ulica była pusta; pociągnął maleńki guzik prawie niewidzialny i czekał. Odźwierny nie pociągnął sznurka, ale przyszedł otworzyć sam.
— Natalia? powiedział półgłosem Jan Robert, wsuwając złoty pieniądz w rękę arystokratycznego sługi.
Odźwierny dał znak porozumienia, wszedł z Janem Robertem do bramy i otworzył drzwi wychodzące na schody boczne.
Jan Robert pobiegł po nich.
Odźwierny zamknął drzwi za nim.
Potem, spoglądając na złotą sztukę:
— Ho! ho! rzekł do siebie, zdaje mi się, że panna Natalia zrobiła dobry interes, nie dziwno mi teraz, że się tak stroi.
Jan Robert zaś pobiegł po schodach z szybkością wskazującą znajomość miejscowości i żywe pragnienie dostania się czemprędzej na trzecie piętro, które zdawało się być celem jego nocnej wycieczki. Było to tem prawdopodobniejsze, że postać jakaś zdawała się oczekiwać jego przybycia.
— Czy to ty, Natalio? zapytał.
— Ja, panie, odpowiedziała subretka, której gustowny strój usprawiedliwiał w zupełności to, co o niej powiedział odźwierny.
— A twoja pani?
— Uprzedzona.
— Czy może mnie przyjąć?
— Spodziewam się.
— Dowiedz się, Natalio, dowiedz.
— Czy pan zechce przez ten czas wejść do gołębnika? zapytała z uśmiechem nowoczesna Marion.
— Gdzie chcesz, Natalio, gdzie chcesz, moje dziecię; byłem tylko długo nie pozostawał samotny.
— O! co do tego bądź pan spokojny; możesz pan być pewnym, że jesteś kochany.
— Doprawdy, Natalio, kocha mnie?
— Pan zasługuje na to.
— Pochlebiasz?
— Człowiek, o którym pisano w gazetach!
— A czyż to i o panu de Marande nie piszą w gazetach?
— Tak, ale on, to co innego.
— Jakto!
— On nie jest poetą.
— Nie, ale jest za to bankierem. O!Natalio, wierzaj mi, że pomiędzy poetą i bankierem, mało która kobieta wybrałaby poetę...
— Moja pani jednakże...
— Twoja pani nie jest kobietą, tylko aniołem.
— A ja czem jestem?
— Nieznośną gadułą, która mi czas zabiera.
— Wejdź pan, postaramy się, żeby go odzyskać.
I popchnęła Jana Roberta do pokoju, nazwanego gołębnikiem.
Był to śliczny gabinet, cały obity perską materją, również jak dotykająca doń ubieralnia: sofy, poduszki, firanki, łóżko, wszystko było perskie. Lampa zawieszona u stropu w urnie z czeskiego szkła różowego, oświecała ten mały namiot, zdający się takim, jaki sylfy i ondyny stawiają dla królowej czarodziejek, kiedy ta podróżuje po swych państwach.
Jakoż, kiedy pani de Marande nie mogła przyjąć Jana Roberta u siebie, tam przychodziła przepędzić z nim godzinkę; sama ona kazała urządzić ten pokoik, własnym gustem, w tym celu i na tę intencję.
Tylko, ponieważ znajdował się pod samym dachem, przeto oboje nazwali go gołębnikiem. I zasługiwał na ten tytuł, nietylko, że mieścił się na trzeciem piętrze, lecz że czule w nim się kochano.
Nikt, wyjąwszy pani de Marande, Jana Roberta, Natalii i tapicera, nie wiedział o tem gnieździe motylowem.
Tam to były zamknięte owe tysiączne pamiątki, co stanowią bogactwo rzeczywistej miłości: zwoje uciętych włosów, wstążki opadłe z włosów i noszone na sercu, wiązanki zwiędłych fiołków parmeńskich, aż do żyłkowatych kamyków, zebranych na wybrzeżach morskich, gdzie dwie kochające istoty spotkały się po raz pierwszy i błądziły razem.
Tam to zamknięte było dobro najwyższe ze wszystkich, listy, za pomocą których od pierwszego dnia, kiedy powiedzieli sobie, że się kochają, mogli iść w ślad swego życia; te listy, które prawie zawsze są katastrofą w miłościach, a od których pisania nie można się przecież powstrzymać i na spalenie nie można się zdobyć: możnaby wszakże spalić i zachować popiół, ale popiół, to obraz śmierci, godło nicości.
Leżał tam nad kominkiem pugilares, gdzie oboje zapisali jedną datę, 7 marca; po obu stronach zwierciadła nad kominkiem, dwa bukiety kwiatów malowane przez panią de Marande, kiedy była jeszcze małą dziewczynką.
Było tam wszystko, co w pokoju przeznaczonym nietylko do schadzki i do szczęścia, ale nadto do oczekiwania i do marzenia, może podwoić szczęście. Rozumie się wreszcie, że oczekiwanie było tylko dolą Jana Roberta.
Zrazu nie chciał on się wcale zgodzić na używanie tego pokoju. Z uczuciem delikatności, właściwem pewnym duszom wybranym, wyraził on swój wstręt Lydii.
Ale Lydia odpowiedziała:
— Zdaj się na mnie, mój drogi, i nie chciej być delikatniejszym w tym względzie, niż ja sama.
Jan Robert chciał mieć wyjaśnienie tego.
— Zdaj się na moją godność, rzekła mu, ale nie żądaj więcej, bo chcesz, ażebym ci wyjawiła tajemnicę, która nie jest moją.
I Jan Robert, który koniec końców kochał się jak szalony, zamknął oczy i dał się wieść za rękę do małego gołębnika przy ulicy Lafitte.
Tam on przepędzał najsłodsze życia swego chwile. Tam, jak powiedzieliśmy, wszystko było słodkie, nawet oczekiwanie.
Tej chwili, równie jak innych, był on w tem usposobieniu umysłu i serca, pełnem uroku i czułości, oczekując na rozkoszną istotę. Całował religijnie wiszący pod zwierciadłem różaniec z kości słoniowej, który spoczywał na szyi Lydii, kiedy jeszcze była dzieckiem, gdy usłyszał szelest sukni i zbliżających się kroków.
Poznał je, i nie odrywając ust od różańca, odwrócił się tylko ku drzwiom. Pocałunek zaczęty na słoniowej kości, skończył się na drżącem czole młodej kobiety.
— Czy dałam na siebie czekać? zapytała, uśmiechając się.
— Tyle, ile dałby na siebie czekać ptaszek, rzekł Jan Robert, ale boleść, wiesz Lydio, nie mierzy się trwaniem, lecz siłą.
— A szczęście?
— O! szczęście nie mierzy się wcale.
— Dlatego też trwa nie tak długo. Proszę z sobą, panie poeto! mamy ci złożyć powinszowania.
— Ależ... odezwał się Jan Robert, który miał wstręt do zejścia do pokojów pani de Marande, taki sam, jak przedtem do przebywania w gołębniku, dlaczegóż nie tu?
— Dlatego, iż chcę, ażeby dzień dla ciebie skończył się tak, jak zaczął: pośród dwóch twoich uwielbień: kwiatów i wonności.
— O moja piękna Lydio! rzekł młodzieniec, miłośnie spoglądając na młodą kobietę, nie jestżeś ty wonnością i kwiatem? i ażeby znaleźć moje dwa uwielbienia, jak powiadasz, potrzebujęż odchodzić od ciebie?
— Potrzebujesz ulegać mi w każdym punkcie; owóż, dziś wieczór postanowiłam, że u mnie będziesz uwieńczony wawrzynem: pójdź więc, poeto, bo inaczej nie będzie wieńca.
Jan Robert wysunął rękę z rąk pięknej czarodziejki i podszedł do okna.
— Ależ, rzekł, pan de Marande jest w domu.
— Czy jest w domu? zapytała niedbale Lydia.
— Niezawodnie, odrzekł Jan Robert.
— Aha! odezwała się młoda kobieta.
— Więc cóż będzie?
— To, że czekam na ciebie... A! nie dosyć jest skinąć na ciebie.
— Lydio, przysięgam ci, że mnie czasami przestraszasz.
— Dlaczego?
— Bo cię nie rozumiem.
— Doprawdy? I powiadasz sobie: „Ależ istotnie, ta pani de Marande musi być chyba...
— Nie kończ, Lydio, ja wiem, że ty jesteś nietylko zachwycającą kobietą, ale uczciwą i delikatną duszą.
— Tylko, że wątpisz... Panie Janie Robercie, czy chcesz czy nie chcesz iść ze mną do mojego mieszkania? Mojem prawem jest zaprowadzić cię tam.
— A twoje prawo jest tajemnicą, która do ciebie nie należy?
— Nie.
— Szczęściem, że jak wszelką tajemnicę, tak i tę odgadnąć można!
— Byłem ci nie przychodziła w pomoc, sumienie moje spokojne. Szukaj.
— Zdaje mi się, że znalazłem, Lydio.
— Ej! odezwała się młoda kobieta, otwierając wielkie oczy, w których więcej jeszcze było powątpiewania, niż zdziwienia.
— Tak.
— Ciekawam.
— Jeżeli trafiłem, powiesz: „Tak“.
— Słucham, słucham, przedewszystkiem.
— Otóż wczoraj zetknąłem się z twoim mężem w alei prowadzącej do Niemej.
— Konno jechał, czy w powozie?
— Konno.
— Sam?
— Mam ci powiedzieć otwarcie?
— O! proszę; ja wcale nie jestem zazdrosną.
I pani de Marande rzuciła ustami to zapewnienie z taką szczerością, że łatwo było odgadnąć, iż mówi prawdę.
— Otóż właśnie, że nie był sam: służył za towarzysza ślicznej amazonce.
— Doprawdy?
— Czy ci opowiadam coś nowego?
— Nie, ale w tem wszystkiem jeszcze nie widzę tajemnicy.
— Owóż wtedy pomyślałem, że skoro pan de Marande nie czyni sobie z tego skrupułu, by jeździć do Lasku z inną kobietą, a nie własną żoną, przeto i ty przypisujesz sobie to prawo.
— Nie powiedziałam ci, że sobie przypisuję prawo, ale powiedziałam że je mam.
— Więc nie zgadłem?
— Nie.
— Teraz, pozwól Lydjo, że ci zadam jedno pytanie.
— Słucham.
— Czy odpowiesz?
— Zobaczę.
— Jakim to sposobem dzieje się, że pan de Marande, mając żonę taką śliczną jak ty, zamiast być kochankiem wszystkich kobiet...
— Cóż dalej?
— Nie jest mężem swojej?
— Otóż to właśnie tajemnica, której ci nie mogę powiedzieć, poeto.
— Dlaczego?
— Dlatego, powtarzam ci, że nie jest moją.
— A czyja?
— To tajemnica pana de Marande. Pójdź!
Jan Robert nie mając już nic do przeciwstawienia, dał się poprowadzić swej pięknej Aryadnie przez zakręty labiryntu przy ulicy Lafitte.
— Ha, mówił z cicha, zdaje się przynajmniej, że w tym labiryncie nie ma Minotaura.
Wiemy już, że mieszkanie pani de Marande było na pierwszem piętrze budynku, stanowiącego prawe skrzydło pałacu przy ulicy Lafitte. Pozostawimy tam Jana Roberta i panią de Marande, a to z powodu, który najbardziej wymagający z naszych czytelników uzna za słuszny, skoro drzwi od mieszkania pani de Marande starannie na dwa spusty zamknęły się za naszą parą zakochanych.
Cóżbyśmy wreszcie robili w pokoju tej uroczej pani de Marande, którą kochamy całą duszą? Pokój ten znamy.
Pójdźmy więc w dzielnicę mniej arystokratyczną, ku której zmierza ów świeżo wykwitły pod promieniami miłości poeta, którego zwiemy Ludowikiem.
Przybył on na ulicę Ulm. Gdyby go ktoś zapytał, jak tam przyszedł i przez jakie przechodził ulice, wprawiłby go w niemały kłopot.
Po przez niedosyć szczelnie przymknięte okiennice parteru, w którym mieszkała Brocanta, Babolin, Farys i Babylas z towarzyszami, Ludowik spostrzegł migotanie światła. Światło to zwiększało się lub zmniejszało kolejno, dowód, że mieszkańcy jeszcze się spać nie położyli, i że ktoś z tem światłem chodził z jednego pokoju do drugiego.
Ludowik zbliżył się i przyłożył oko do szczeliny. Ale chociaż okno było uchylone, to z powodu rozkładu pokoju i ruchu osób, które go zajmowały, nie mógł nic dojrzeć. Dowiedział się tylko, że Róża nie poszła jeszcze na górę, bo nic w jej pokoiku nie oznaczało obecność dziewicy, ani lampka o łagodnem świetle, ani doniczka mieszcząca kwiat jej imienia, którą wracając stawiała zewnątrz na oknie, ponieważ Ludowik wyraźnie zakazał jej, ażeby żadnych kwiatów i roślin nie trzymała w pokoju podczas snu.
Niemogąc więc nic widzieć, Ludowik słuchał.
Ulica Ulm, cicha już po dniu jak przedmieście miasta prowincjonalnego, o tej godzinie pustą była. Przy dobrej więc uwadze można było słyszeć prawie cała rozmowę osób zamieszkujących parter.
— Co ci jest, mój miły? pytała Brocanta.
Pytanie to było widocznie dalszym ciągiem rozmowy zaczętej jeszcze przed przybyciem Ludowika.
Ale nikt nie odpowiadał.
— Pytam się, co ci jest mój klejnocie, powtórzyła czarownica głosem bardziej niespokojnym.
Pomimo zdwojonej troskliwości, milczenie nie ustawało.
— O, o! ten miły i ten klejnot, do którego przemawiasz, matko Brocanto, musi być gburem i nicponiem, pomyślał Ludowik, to zapewne łotr Babolin, dąsa się i udaje chorego.
Brocanta ponawiała pytania, a nie otrzymując odpowiedzi, głos jej z łagodnego przeszedł w groźny.
— Jeżeli mi nie odpowiesz, Babylas, przyrzekam ci porządny taniec, rozumiesz?
Musiał nareszcie przedmiot, a raczej zwierz, do którego odnosiły się kolejne zapytania, osądzić, że skóra jego w niebezpieczeństwie, gdyż odpowiedział chrząknięciem, które skonało w najżałośniejszem wyciu.
— Co się tobie stało, kochany Babylas? zawołała Brocanta?
Babylas, zrozumiawszy doskonale to zapytanie, odpowiedział zapewne drugiem chrząknięciem, a Brocanta krzyknęła tonem najżywszego zdziwienia.
— Czy podobna? Tak, odpowiedział pies w swojem narzeczu.
— Babolin! zawołała Brocanta, Babolin, ty mały hultaju!
— Czego? czego? zapytał Babolin; wyrwany znienacka z pierwszego snu.
— Podaj mi karty, smoluchu!
— Ho! ho! ho! karty o tej godzinie? Dobrze, jeszcze też nam tego brakowało.
— Podawaj karty, mówię.
Ale Babolin odpowiedział tylko jakiemś chrząknięciem.
— Nie ociągaj się, trutniu! zawołała stara.
— Na co ci karty o tej godzinie? Narobisz ty sobie... Jak się policja dowie, że rozkładasz karty w porze zakazanej, o drugiej godzinie z rana...
— O! mój Boże! odezwał się słodki głosik Róży, czy istotnie już druga godzina?
— E! nie, córeczko; zaledwie dwunasta, odrzekła Brocanta.
— Dwunasta, rzekł Babolin, idź zobacz.
Jakby dla zamknięcia dyskusji, zegar zadzwonił raz jeden.
— Otóż bije pierwsza! zawołał Babolin.
— To jest pół do pierwszej, poprawiła Brocanta, nie chcąc dać za wygranę.
— Tak, tak, pół do pierwszej! kto to powiada? Twoja przeklęta kukułka, która bije tylko jednem skrzydłem.Dobranoc matulu! bądź grzeczna i pozwól spokojnie lulać biednemu Babolinowi.
— Czekaj-no, zaraz ja cię ululam!
Musiał Babolin zrozumieć, że Brocanta w niekorzystny sposób zabiera się do usypiania go, a raczej do wybicia ze snu, gdyż skoczył z łóżka i porwał za kańczuk, ku któremu Brocanta wyciągała rękę.
— Ja nie o kańczuk wołam lecz o karty, rzekła Brocanta.
— Oto masz karty, odpowiedział Babolin, podając je Brocancie i chowając kańczuk za plecy. Potem dodał w sposób komentarza: Złość człowieka bierze doprawdy patrzeć, że kobieta w wieku bawi się takiemi głupstwami, zamiast iść spać spokojnie!
— Czy podobna! odpowiedziała Brocanta, więc ty nic nie widzisz, nic nie słyszysz, nic nie uważasz?
— Owszem, owszem, widzę, że jest pierwsza godzina po północy; słyszę, że cały Paryż chrapie oprócz nas, i uważam, że jest to chwila, ażeby pójść za przykładem całego Paryża.
To uważam nie było może powiedziane bardzo gramatycznie, ale przypomnijmy sobie, że edukacja Babolina była nieco zaniedbaną.
— Podrwiwaj, nieszczęśliwy! zawołała Brocanta, wyrywając mu karty z rąk.
— Ależ, na miłość Boską, co chcesz, matuniu? rzekł Babolin, ziewając długo i energicznie.
— Nie słyszałeś Babylasa?
— A! twojego ukochanego?... Jeszczeby też tego brakowało, żeby się przysłuchiwać temu panu!
— Więc go nie słuchałeś, powtarzam?
— Słuchałem, słuchałem, i cóż ztąd?
— Co on robił?
— Jęczał.
— I z jego jęku nie wyprowadziłeś żadnego wniosku?
— Owszem.
— Cóż wnioskowałeś? Gadaj.
— A jak powiem, to pozwolisz mi spać?
— Pozwolę, leniwcze.
— Wywnioskowałem, że musi mieć niestrawność. Żarł dzisiaj za czterech, ma więc prawo jęczeć przynajmniej za dwóch.
— E! zawołała Brocanta rozgniewana, idź spać niegodny uliczniku! Ty umrzesz głupim, ja ci to przepowiadam.
— Uspokój się, uspokój, matuniu, wiesz dobrze, iż twoje przepowiednie nie są wcale Ewangelią, a ponieważ obudziłaś mnie, wytłómacz zatem chrząkanie Babylasa.
— Nieszczęście wisi nad nami, Babolinie.
— Ej!
— Wielkie nieszczęście: Babylas nie wyje bez przyczyny.
— Rozumiem dobrze, Brocanto, że Babylas, któremu na niczem nie zbywa, który opływa jak pączek w maśle, nie będzie jęczał dla króla pruskiego, ale dlaczego jęczy? No, powiedz, czego ty jęczysz, Babylas?
— Zaraz zobaczymy, rzekła Brocanta, mięszając karty. Chodź tu, Fares.
Fares nie odpowiedziała na wezwanie. Brocanta zawołała na nią powtórnie, ale wrona nie ruszyła się.
— Ba! o tej godzinie, to nic dziwnego, rzekł Babolin, śpi biedaczka, a ma do tego wielką rację, i nie ja będę ją ganił za to.
— Różo! odezwała się Brocanta.
— Co, matko? odpowiedziała dziewczyna, po raz drugi przerywając czytanie.
— Połóż tę książkę i zawołaj Fares.
— Fares! Fares! zawołała słodkim głosem.
Wrona natychmiast zerwała się z żerdzi, opisała pod stropem kilka kręgów i siadła na ramieniu dziewczyny.
— Cóż ci to jest, matko? zapytała Róża. Zdajesz się być wzruszoną.
— Mam bardzo smutne przeczucie, moja Różo, odpowiedziała Brocanta, patrz, jaki Babylas niespokojny, Fares wystraszona, jeżeli do tego karty źle pokażą, możemy być przygotowani na wszystko.
— Przerażasz mnie, matko! rzekła Róża.
— Co się dzieje tej starej czarownicy? pomyślał Ludowik, i po co rzuca niepokój w serce biednego dziecka? Co u licha! chociaż z nich żyje i nadewszystko dlatego, że z nich żyje, wie ona dobrze, iż jej karty są czystym szarlatanizmem. Mam wielką ochotę udusić ją, jej wronę i psy.
Karty wypadły źle.
— Przygotujmy się na wszystko, Różo! rzekła czarownica boleśnie, która, cokolwiekbądź mówił Ludowik, brała swe rzemiosło na serjo.
— Dobra matko, rzekła Róża, jeżeli Opatrzność pozwala, ażebyś była uwiadomioną o nieszczęściu, powinna ci dać zarazem sposób uniknienia go.
— Kochane dziecko! szepnął Ludowik.
— Nie, odparła Brocanta, nie, i to właśnie rzecz smutna: widzę złe, a nie wiem jak go uniknąć.
— O! wielka sztuka, odezwał się Babolin.
— A! mój Boże! mój Boże! mruczała Brocanta, wznosząc oczy do nieba.
— Dobra matko! dobra matko! mówiła Róża, może nic nie będzie. Nie strasz się próżno. Cóżby za nieszczęście wydarzyć się nam mogło? Nigdyśmy nikomu nic złego nie uczynili! nigdyśmy nie byli tak szczęśliwi; pan Salvator czuwa nad nami. Ja kocham...
Zatrzymała się, miała powiedzieć: „Ja kocham Ludowika!“ co wydawało jej się szczytem szczęścia.
— Kogo kochasz? zapytała Brocanta.
— Kogo kochasz? powtórzył Babolin. Potem półgłosem: Powiedz Różyczko, Brocanta myśli, że ty nic nie kochasz, tylko cukier i suszone rodzynki! Oh, ona dobra jest, ta Brocanta!
I Babolin jął śpiewać na znaną nutę:
„Kochamy młodzika,
Pana Lu, lu, lu,
Pana Do, do, do,
Pana Lu,
Pana Do,
Pana Ludowika“...
Ale Róża zwróciła na strasznego chłopaka tak słodkie spojrzenie, że zatrzymał się, mówiąc:
— No to nie, nie, nie kochamy go. A zwracając się do Brocanty: Teraz wróżko, rozbierz łóżko, i idź spać, rzekł Babolin, dodając: Słuchaj Brocanto, mnie się zdaje, że nie tak trudno robić wiersze takie, jak pan Jan Robert: widzisz, robię je mimowoliL. Ah, ja koniecznie muszę być poetą.
Ale pomimo wszystkiego co mówili Róża i Babolin, Brocanta nie mogła wyjść z zadumy. Odrzekła też głosem posępnym:
— Pójdź spać, moje dziecię. I ty także leniwcze! dodała, zwracając się do Babolina, który ziewał do zwichnięcia szczęk, ja przez ten czas będę rozmyślać i spróbuję zakląć złą dolę. Idź spać, moje dziecię.
— A! rzekł do siebie Ludowik, oddychając, otóż pierwsze słowo rozsądne, jakie powiedziałaś pośród całogodzinnej gadaniny, stara czarownico!
Róża poszła na górę, Babolin wrócił do łóżka, a Brocanta, zapewne żeby spokojnie rozmyślać, zamknęła okno.
Wtedy Ludowik przeszedł w poprzek ulicy i oparł się o dom naprzeciwko; ztamtąd wpatrywał się w jasne okna Róży, przez białe firaneczki.
Od czasu gdy miłość zawitała do jego serca, Ludowik codziennie marzył o Róży, a często nocami czuwał pod oknem dziewczęcia, tak jak Petrus przechadzał się przed drzwiami Reginy.
Była piękna noc letnia. W nieobecności księżyca gwiazdy rozlewały światło żywe i łagodne.
Ludowik z oczyma utkwionemi w okna Róży, z sercem kołysanem najsłodszemi wzruszeniami, wciągał w siebie niewymowne słodycze tej nocy. Nie powiedział Róży, że przyjdzie, nie było schadzki umówionej, lecz wiedziała, iż rzadko zdarzało się, ażeby koło dwunastej lub pierwszej młodzieniec nie przybył, przeto pewnym był, że Róża otworzy okno.
Jakoż niebawem zwolna się otworzyło, a Róża postawiwszy doniczkę z kwiatem na zewnątrz, rzuciła okiem na ulicę. Nie odrazu poznała Ludowika, w cieniu pod drzwiami przeciwległego domu. Ale Ludowik widział wszystko, a głos jego przebijając przestrzeń, odbił się w głębi serca dziewczęcia.
— Różo! rzekł.
— Ludowiku! odpowiedziała Róża.
Bo czyjże inny głos, niż Ludowika mógł zawołać na Różę tak słodko, jakby westchnieniem nocy? Ludowik jednym skokiem przebył ulicę.
Przed domem Brocanty był jeden z tych wysokich przymurków, jakie dziś napotkać można przy narożnikach starych domów w Marais. Ludowik wskoczył na ten przymurek. Stanąwszy na szczycie i wyciągając rękę, mógł uścisnąć obie ręce Róży. Ściskał je tak długo, nic nie mówiąc, prócz dwóch wyrazów:
— Różo! droga Różo!
Ona nie wymawiała nawet imienia młodzieńca, patrzyła, a pierś jej oddychała życiem i szczęściem. On spoglądał na nią w ekstazie, w jakiej pogrąża się dziecię lub starzec po raz pierwszy spostrzegając światło. Nareszcie przerywając milczenie:
— Ah! Różo! droga Różo! zawołał.
— Przyjacielu! odpowiedziała Róża.
A jakim ona tonem wymówiła ten prosty wyraz, przyjacielu! z jaką zachwycającą intonacją! Tego oddać byśmy nie potrafili. Ale wyraz ten w rozkoszny dreszcz wprawił Ludowika.
— O! tak, jestem twoim przyjacielem, Różo, przyjacielem najczulszym, najpoświęceńszym i najpełniejszym szacunku... Jestem przyjacielem twym, bratem, najukochańsza siostro.
Wymawiając te słowa, usłyszał szelest kroków; chociaż widocznie usiłowano go zgłuszyć, brzmiał jednak w ulicy pustej.
— Ktoś idzie! rzekł. I zeskoczył z przymurka.
A przeszedłszy prędko przez ulicę, skrył się w zaułku utworzonym przez ulicę Ulm i Pocztową. Zdala wtedy zobaczył dwa cienie.
Przez ten czas Róża zamknęła okno, ale zapewne stała za firanką.
Dwa cienie zbliżyły się: byli to dwaj ludzie zdający się szukać jakiegoś domu. Przybywszy przed dom Brocanty, zatrzymali się, popatrzyli na murek, potem na piąterko.
— Czego chcą ci dwaj ludzie pomyślał Ludowik, występując na ulicę i wślizgując się wzdłuż muru, by zbliżyć się jak najwięcej.
Szedł wolno, a krył się tak dobrze, że dwaj. nieznajomi nie spostrzegli go, i mógł usłyszeć, jak jeden mówił do drugiego:
— Tu z pewnością...
— Oho! co to ma znaczyć? pomyślał Ludowik, otwierając pudełko z narzędziami i dobywając najostrzejszy skalpel, ażeby mieć jaką taką broń w razie wypadku.
Ale zapewne ci dwaj ludzie widzieli wszystko, co mieli zobaczyć, i powiedzieli wszystko co mieli powiedzieć; gdyż odwróciwszy się, przecięli z kolei ulicę Ulm i oddalili się przez Pocztową.
— Oh! oh! wyrzekł z cicha Ludowik, czyby istotnie Róża narażoną była na niebezpieczeństwo, jak przepowiadała Brocanta.
Róża, jak powiedzieliśmy, cofnęła się i przymknęła okno, ale pozostała za firanką; z po za szyby widziała dwóch ludzi oddalających się przez ulicę Pocztową.
Po zniknięciu tych ludzi znowu otworzyła okno i ukazała się. Ludowik wlazł znowu na przymurek i ujął obie ręce dziewicy.
— Co to takiego przyjacielu? zapytała.
— Nic, droga Różo, odpowiedział Ludowik. Zapewne dwaj opóźnieni przechodnie spieszący do domu.
— Przelękłam się, rzekła Róża.
— Ja także, odezwał się półgłosem Ludowik.
— Ty także? rzekła dziewica, ty, przeląkłeś się? Ja, tu co innego, bo mi Brocanta nagadała...
Ludowik uczynił głową poruszenie znaczące: Ach, wiem o tem dobrze.
— Muszę ci powiedzieć, mówiła dalej Róża, że czytałam właśnie książkę, którą mi dałeś, „Paweł i Wirginia!u O! jakie to piękne! tak piękne 1 tak piękne, że nie mogłam się oderwać.
— Kochana Różyczko!
— A wiedziałam jednak, że masz przyjść, i nie szłam na górę... Ale o czem-że to ja mówiłam?
— Mówiłaś, drogie dziecię, że ci coś Brocanta nagadała.
— A! tak, ale teraz, kiedy ty jesteś przy mnie, niczego się nie boję.
— Mówiłaś też, iż tak cię zajął „Paweł i W irginia“, że nie poszłaś na górę.
— Nie, wyobraź sobie, zdawało mi się, że to sen i że ten sen odbywa się w epoce mojego życia, której zapomniałam. Powiedz mi, Ludowiku, ty, który wiesz tyle rzeczy, czy człowiek żyje wprzód nim przyjdzie na świat?
— O! biedne dziecię, dotykasz tej wielkiej tajemnicy, nad którą ludzie łamią głowy od sześciu tysięcy lat.
— Więc ty nie wiesz o tem? odrzekła Róża z minką smutną.
— Niestety! ale dlaczego pytasz mnie o to, Różyczko?
— Zaczekaj, zaraz ci powiem: oto, czytając opis kraju, w którym mieszkali Paweł i Wirginia, tych wielkich lasów, świeżych kaskad, wód przeźroczystych, nieba lazurowego, zdawało mi się, że w mojem pierwszem życiu, które przypomniałam sobie dopiero czytając „Pawła i Wirginię“, mieszkałam w okolicy podobnej, gdzie były drzewa o szerokich liściach, owoce duże jak moja głowa, lasy niezmierne, słońce złociste, morze barwy niebieskiej. I tak naprzykład, ja morza nie widziałam nigdy, a jednak kiedy zamknę oczy, zdaje mi się, żem zawieszona w hamaku, jak Paweł, i że kobieta, czarna jak Domingo, kołysze mnie i śpiewa piosenkę... O! mój Boże, tak mi się zdaje, że niewiele brak, ażebym sobie przypomniała słowa tej piosenki. Zaczekaj! Zaczekaj!
I Róża zamknęła oczy, szukając w najgłębszych zakątkach pamięci. Ale Ludowik uścisnął jej rękę uśmiechając się:
— Nie trudź się, siostrzyczko, rzekł, byłoby to daremne, i jak dobrze powiadasz, to sen: ty nie możesz sobie przypomnieć rzeczy, której ani widziałaś, ani słyszałaś.
— Może to sen, rzekła Róża smutno, ale w każdym razie widziałam we śnie bardzo piękny kraj.
I zapadła w głębokie a słodkie marzenie.
Ludowik pozostawił ją w tem marzeniu. Jednakże, ponieważ zdaniem jego marzenie to trwało zadługo:
— Więc Brocanta, rzekł, wystraszyła cię, biedne dziecko?
— Tak, szepnęła Róża, skinąwszy głową.
— Brocanta jest głupią, odezwał się Ludowik, ja sam ją skarcę.
— Ty? zapytała Róża ze zdziwieniem.
— Albo przez Salvatora, odrzekł młodzieniec nieco zakłopotany, bo on u was ma głos, nieprawdaż?
Zapytanie to do reszty wywiodło dziewczynę z marzeń.
— Oh! rzekła, wszystko co mamy należy do niego.
— Wszystko? Tak, wszystko: rzeczy i ludzie.
— Ty siebie nie zaliczasz ani do rzeczy, ani do ludzi spodziewam się, Różo? zapytał Ludowik.
— Przebacz mi, przyjacielu, odpowiedziała dziewczyna.
—Jak to! rzekł Ludowik, śmiejąc się, ty należysz do Salvatora, moja droga Różyczko?
— Niewątpliwie.
— Z jakiego tytułu?
— Czyż nie należymy do ludzi, których kochamy? Więc ty kochasz Salvatora?
— Więcej niż wszystkich.
— Ty!... wykrzyknął Ludowik z rodzajem zdziwienia które wyraziło się westchnieniem.
Rzeczywiście, to słowo kochać w ustach dziewczyny, stosujące się do kogoś innego, boleśnie ściskało serce Ludowika.
— Więc ty kochasz Salvatora więcej niż kogobądź na świecie? nalegał, widząc, że Róża mu nie odpowiada.
— Więcej! odrzekła.
— Różo! rzekł smutno Ludowik.
— Co ci jest, przyjacielu?
— Pytasz się co mi jest, Różo? zawołał młodzieniec, blizki wybuchnięcia płaczem.
— Pytam cię właśnie.
— Więc nie rozumiesz?
— Doprawdy, nie.
— Czyż nie powiedziałaś, że Salvatora kochasz nad wszystko na świecie?
— Tak, powiedziałam i powtarzam; dlatego ci to sprawia przykrość?
— Kochać jego nad wszystko, nie znaczyż to kochać mnie mniej niż jego, Różo?
— Ciebie! mniej niż jego!... co ty mówisz, mój Ludowiku?... Ależ ja kocham Salvatora jak brata, jak ojca... kiedy ciebie...
— Kiedy mnie, Różo?... mówił młodzieniec, cały drżąc z rozkoszy.
— Kiedy ciebie, przyjacielu, kocham... jak...
— Jak?... Słucham, powiedz, Różo; jak kochasz mnie?
— Jak...
— Dokończ!
— Jak Wirginia kochała Pawła.
Ludowik wydał okrzyk radości.
— O! drogie dziecię! jeszcze! jeszcze! Powiedz mi różnicę, jaka zachodzi między miłością, którą masz dla mnie, a wszystkiemi innemi! powiedz mi cobyś uczyniła dla Salvatora! powiedz cobyś uczyniła dla mnie!
— Więc posłuchaj mnie, Ludowiku: gdyby naprzykład pan Salvator umarł, byłabym bardzo smutną, bardzo nieszczęśliwą, nie pocieszyłabym się nigdy... Ale gdybyś ty umarł... gdybyś ty umarł... to i jabym umarła!
— Różo! Różo! droga Różo! wykrzyknął Ludowik.
A spinając się na palce i przyciągając do siebie ręce dziewczyny, zdołał zbliżyć je do ust i ucałował.
Od tej chwili nastąpiła pomiędzy nimi wymiana nie już słów, nie dźwięków, lecz czystych i rozkosznych wzruszeń. Serca ich biły, oddech łączył się. Trudno byłoby powiedzieć tym biednym dzieciom, która jest godzina. Minuty płynęły tak rozkosznie... A jednak odgłos daleko słabszy niż dźwięk bijących dokoła zegarów, ocucił nagle Ludowika.
Róża kaszlnęła. Zimny pot przeszedł po czole młodzieńca. O! poznał on ten kaszel, z którym walczył i który zwyciężał z takim trudem.
— Przebacz! przebacz, najdroższa Różo! zawołał.
— Co ja ci mam przebaczyć, Ludowiku? zapytała.
— Tobie zimno, drogie dziecię?
— Mnie zimno? rzekła zdziwiona i zarazem uradowana troskliwością Ludowika.
Biedne dziewczę! oprócz Salvatora nie słyszała nigdy, iżby kto o nią dopytywał się troskliwie.
— Tak, Różo, zimno ci, zakaszlałaś; późno już, musimy się rozstać, Różo.
— Rozstać! rzekła.
Wymówiła ten wyraz takim tonem, jak gdyby powiedziała: „Ależ ja myślałam, że my tu tak zostaniemy zawsze“. To też nie na wyraz, ale na myśl odpowiedział Ludowik:
— Nie, moja droga Różo, niepodobna! trzeba się rozstać. Przyjaciel ci to mówi, lekarz nakazuje.
— Bądź więc zdrów, niedobry lekarzu! rzekła smutno. Potem z najsłodszym uśmiechem dodała: Do widzenia, mój drogi przyjacielu!
I mówiąc te słowa, tak się przechyliła do Ludowika, że zwoje włosów dotknęły jego czoła.
— O! Różo, Różo! mówił z cicha Ludowik.
I znowu spinając się na palce, podniósł głowę, wy prostował się, a usta jego zetknęły się z czołem dziewczyny.
— Kocham cię, Różo! rzekł cicho, całując jej czyste czoło.
—Kocham cię! odrzekła dziewczyna, przyjmując pocałunek kochanka.
I znikła prędko, jakby uleciała.
Ludowik zeskoczył na ziemię, ale nie uszedł jeszcze trzech kroków, kiedy okno otworzyło się znowu.
— Ludowiku! zawołała słodkim głosem dziewczyna.
Ludowik skoczył napowrót i znalazł się na przymurku sam nie wiedząc kiedy.
— Różo, czy ci niedobrze? Nie, odpowiedziała, ale przypomniałam sobie.
— Co sobie przypomniałaś?
— Że żyłam wprzód nim zaczęłam żyć.
— O! Boże! rzekł Ludowik, czy ci w głowie się miesza? Nie! wiesz, w pięknym kraju, który widziałam niedawno w pamięci, kiedy byłam dzieckiem i wisiałam w hamaku, jak Wirginja, miałam mamkę, poczciwą murzynkę, która nazywała się jakoś śmiesznie... czekajno, ah!... Danae! Ona, kołysząc mnie, śpiewała.
I Róża, na nutę kołysanki, zaśpiewała jakoby z wielką trudnością wpadając na przypomniane wyrazy:
Dodo! dodo! piti monde à maman!
Maman chanter, maman cuit vous nanan...“[1]
Ludowik patrzył na Różę z głębokiem zadziwieniem, a dziewczyna tymczasem co kilka wierszy namyślała się i dośpiewała piosnkę do końca.
Daremnie chciał jej Ludowik przerywać, nie ustała aż z ostatnim wyrazem. Ludowik ledwie dyszał.
— Już koniec, rzekła.
— Wróć do pokoju, Różo, wróć, rzekł Ludowik, pomówimy o tem później. Tak, tak, przypominasz sobie, droga moja Różo, tak istotnie, jak mówiłaś przed chwilą, my żyliśmy już przed ukazaniem się na ziemi.
I Ludowik zeskoczył z przymurka.
— Kocham cię! rzuciła mu Róża, zamykając okno.
— Kocham cię! odrzucił jej Ludowik tak, że te oba wyrazy prawie spotkały się w drodze.
— Dziwna rzecz, mówił do siebie, wszak ona kreolską piosenkę śpiewała. Zkądże szło to biedne dziecko, kiedy je spotkała Brocanta!... Trzeba o tem pomówić z Salvatorem. Albo się bardzo mylę, albo Salvator wie o Róży więcej, niż mówi.
W tej chwili wybiła godzina trzecia, a lekki połysk białawy, ukazujący się na wschodzie, oznajmił, że dzień niebawem zaświta.
— Śpij spokojnie, drogie dziecię mojego serca, rzekł Ludowik. Do jutra!
Róża jak gdyby usłyszała te słowa, bo okno znów się.: otworzyło i rzuciła Ludowikowi:
— Do jutra!
Scena odbywająca się o tej samej godzinie na bulwarze inwalidów w pałacu Lamothe-Houdan, chociaż w treści podobna do dwóch, jakieśmy opowiedzieli, była całkiem odmienna w formie.
U Róży, miłość była w pączku. U Reginy, otwierała koronę. U Lidji była w pełnym rozkwicie. Która jest najrozkoszniejsza chwila miłości? Całe życie poszukiwałem tej zagadki i znaleźć jej nie mogłem. I dlatego też nie umiałbym powiedzieć kto był najszczęśliwszy: Jan Robert, Ludowik, czy Petrus, ani która najrozkoszniej wdychała uszczęśliwienie miłości: Lidja, Róża, czy Regina.
Petrus przybył około wpół do pierwszej pod kratę pałacu, wcisnął się w kąt utworzony przez mur stykający się z kratą. Stał tam już z dziesięć minut, kiedy usłyszał z drugiej strony muru lekkie i ciche kaszlnięcie, oznajmiające bytność po za murem drugiej osoby.
Petrus odpowiedział podobnież. I jak gdyby magiczną mocą Sezama, furtka otworzyła się tajemniczo, ręką zgoła niewidzialną. Przez ten czas Petrus sunął się wzdłuż muru, od kraty do furtki.
— To ty, moja dobra Nano? zapytał zcicha, spostrzegłszy między topolami starą kobietę, którą każdy inny wziąłby za widmo.
— To ja, odpowiedziała Nana tym samym tonem.
— A księżniczka? zapytał Petrus.
— Jest tu.
— Czeka na nas?
— Tak.
— A nie ma światła ani w oknie, ani w szklarni.
— Ona jest w altanie ogrodowej.
Nie, już nie było jej tam; była na końcu alei gdzie ukazała się niby białe zjawisko.
Petrus puścił się ku niej.
Dwa wyrazy pomieszały się.
— Droga Regino!
— Drogi Petrusie!
— Czekałaś na mnie?
— Odgadłam cię.
— Regino!
— Petrusie!
Rzekłbyś, że powtarzało się echo pierwszego pocałunku. Potem Regina żywo pociągnęła Petrusa.
— Do altany, rzekła.
— Gdzie zechcesz, najdroższa.
I oboje lekko i milcząco, jak sylfy przebiegli część ogrodu i stanęli w altanie. Przybywszy tam, Petrus otwierał usta, aby wypowiedzieć Reginie swe postanowienie, ale zdawało mu się, że inne pilniejsze słowa, niż te poniżające wyznania pierwej wypowie.
— Później, później, rzekł zcicha.
I gdy Regina usiadła na ławce darniowej, on położył się u jej nóg, całując ręce i szukając między okrywającemi je klejnotami miejsca, gdzieby przycisnąć usta.
Regina spostrzegła, że bransoletki przeszkadzają Petrusowi.
— Przepraszam cię, przyjacielu, rzekła, przyszłam tu jak byłam ubrana. U nas był dzisiaj wieczór; obawiałam się abyś na mnie nie czekał, a przytem pilno mi było cię zobaczyć. Nie miałam czasu pozdejmować tego wszystkiego, dopomóż mi.
Wtedy zaczęła jedne po drugich naciskać sprężyny bransoletek i rzucać około siebie, niby iskrzący deszcz, rubiny, szmaragdy, w złoto oprawne szafiry.
Petrus chciał je pozbierać.
— O! daj pokój, odezwała się z tem arystokratycznem lekceważeniem, właściwem ludziom bogatym, to rzecz Nany. Oto masz, mój ukochany Petrusie, moje ręce. Teraz one już twoje: nie ma na nich łańcuchów, ani złota, żadnych przeszkód, nawet djamentów.
Cóż na to powiedzieć’? Klęknąć i wielbić.
Petrus oddał się, jak Indjanin, rozkosznemu marzeniu, niemniej kontemplacji piękności, upojeniu duszy. Po chwili milczenia, podczas którego wzrok jego zdawał się wyczerpywać we wzroku Reginy:
— A! moja ukochana! zawołał w namiętnym wybuchu. Bóg teraz może mnie do siebie powołać, bom już ręką i ustami dotknął tego nieznanego kwiatu, który zwie się szczęśliwością ludzką. Nigdy, nawet w marzeniu, moje najsłodsze nadzieje nie dały mi ani cząstki radości, jaką ty rozlewasz na mnie, niby bóstwo dobroczynne. Kocham cię, Regino, ponad wszelki wyraz, ponad czas, ponad życie; wieczność zda mi się zaledwie wystarczającą na powtarzanie ci: Kocham cię, Regino, kocham!
Młoda kobieta sam a opuściła mu rękę na usta.
Regina, jak mówiliśmy, siedziała a Petrus klęczał u jej nóg; ale całując rękę, uniósł się do połowy i powstał zupełnie. Tym sposobem on stał, a ona siedziała. Panował więc nad nią całą wysokością wzrostu. Wtedy powróciła mu myśl o własnem ubóstwie i westchnął.
Regina drgnęła: zrozumiała, że to westchnienie bolu, a nie miłości.
— Co ci jest, przyjacielu? zapytała z przerażeniem.
— Mnie? Nic! odrzekł, wstrząsając głową.
— Przeciwnie, mówiła Regina, smutny jesteś, Petrusie, mów, proszę cię.
— Miałem ciężkie zmartwienie.
— Ty?
— Tak.
— Kiedy?
— Ostatniemi czasy.
— I nic mi o tem nie mówiłeś, Petrusie? Cóż się stało? Proszę, mów, mów!
I Regina podniosła głowę, ażeby lepiej widzieć Petrusa. Oczy jej pełne były miłości i błyszczały jak brylanty rozsypane po jej głowie. Gdyby to były tylko oczy, Petrus byłby może przemówił. Ale były i brylanty. Brylanty go obezwładniły.
Nie okropnaż bo to rzecz, zwierzyć tej wielkiej damie, równie bogatej jak pięknej, że jej kochankiem jest biedny malarz, który za kilka dni ma wyprzedać swoje rzeczy przez licytację? A przytem, ten biedny malarz wyjawiając ubóstwo kobiecie bogatej, miałżeby jednocześnie wyznać, iż o mało nie stał się złym synem?
I znowu zbrakło mu odwagi.
Alboż to nie głębokie zmartwienie, rzekł, być zmuszonym opuścić Paryż i sześć dni ciebie nie widzieć?
Regina przyciągnęła go ku sobie, podając mu czoło. Petrus przycisnął doń usta ze drżeniem radości.
W tej chwili światło wschodzącego księżyca padało wprost na czoło Petrusa.
Widząc go tak wspaniale oświeconym, Regina nie mogła powstrzymać okrzyku podziwienia.
— Mówisz mi czasami, że jestem piękną, Petrusie.
Młodzieniec przerwał jej.
— Ja ci to mówię zawsze, Regino! zawołał, jeżeli nie ustami, to sercem.
— Otóż, pozwól mi raz sobie powiedzieć, że ty jesteś piękny.
— Ja? rzekł Petrus zdziwiony.
— Pozwól mi sobie powiedzieć, że jesteś piękny i że ja ciebie kocham, mój szlachetny Van-Dycku! Wczoraj jeszcze oglądałam w Luwrze portret wielkiego malarza, którego talent posiadasz. Przypomniawszy sobie opowiadanie o miłości Van-Dycka z hrabiną de Brignoles, gotową byłam powiedzieć (jakież to szczęście, że ciebie tam wtedy nie było), gotową byłam powiedzieć: „Należę do ciebie, jak ona należała do niego, boś ty piękny jak on, a kocham cię z pewnością więcej niż ona“.
Petrus wydał okrzyk radości; upadłszy u jej nóg, objął jej kibić i przycisnął do siebie. Słowa zatrzymały się na ich ustach...
Ona zamknęła oczy i poiła się rozkoszą duszy.
Godzina upłynęła w tym upajającym letargu, aż Regina zerwała się nagle, jak dziecko z ciężkiego snu, i rzekła półgłosem:
— Odejdź, opuść mnie, Petrusie!
— Już! odezwał się młodzieniec, już!... A dlaczego mam cię opuścić?
— Powiadam ci, odejdź, mój ukochany!
— Czy nam jakie niebezpieczeństwo grozi, uwielbiony mój aniele?
— Tak, wielkie, straszne!
Petrus wstał i spojrzał dokoła.
— Nie, rzekła Regina, niebezpieczeństwo nie tam jest gdzie go szukasz, mój przyjacielu.
— A gdzież ono jest? zapytał Petrus.
— Ono jest w nas, w naszych sercach, na naszych ustach, w uścisku twych ramion, w objęciach moich... Ja cię kocham za wiele.
— Regino! Regino! zawołał Petrus, cisnąc w rękach głowę młodej kobiety i całując ją z czułością.
Regina z wielkiem wysileniem wyrwała się z objęć młodzieńca, a w tem gwiazda zerwała się z nieba i zdawała się padać o kilka kroków od nich.
— Nie spadajmy z nieba jak ona, ukochany mój Petrusie, rzekła Regina, patrząc oczyma załzawionemi miłością.
Petrus wziął ją za rękę, przyciągnął do siebie i złożył na jej czole pocałunek.
— W obliczu Boga, który na nas patrzy, powiedział, w obliczu gwiazd, które są Jego oczyma daję ci ten pocałunek, jako znak najwyższego szacunku i najgłębszego poważania.
— Dziękuję ci, przyjacielu, rzekła Regina. Podaj mi czoło.
Młoda kobieta oddała mu pocałunek.
W tej chwili uderzyła trzecia i ukazała się Nana.
— Za pół godziny dzień będzie, rzekła.
— Widzisz przecie, moja Nano, że się żegnamy, odezwała się Regina.
Rozłączyli się. Ale w chwili, gdy ich ręce miały się rozdzielić, Regina zatrzymała Petrusa.
— Przyjacielu, rzekła, spodziewam się, że jutro odbierzesz list odemnie.
— Ja także spodziewam się, odrzekł młodzieniec.
— List dobry.
— Wszystkie twoje listy są dobre, Regino, tylko ostatni zawsze jest najlepszy.
— Ten lepszym będzie niż najlepszy.
— O! mój Boże! jak jestem uradowany, że aż mi strach.
— Nie bój się i bądź szczęśliwy.
— Co mi w tym liście powiesz, najdroższa?
— O! miej cierpliwość poczekać, powinniśmy zachowywać sobie szczęście na dnie, w których się nie widzimy.
— Dziękuję ci Regino, jesteś aniołem.
— Do widzenia, przyjacielu!
— Na zawsze! nieprawdaż?
— Ależ, powiadam państwu, już dzień, odezwała się Nana.
Petrus potrząsnął głowią i oddalił się z okiem ciągle zwróconem na Reginę.
Co Nana mówiła o dniu?
W tej chwili, przeciwnie, w oczach dwojga kochanków niebo okrywało się się krepą, słowik ustawał śpiewać, gwiazdy zachodziły na niebie i całe to czarodziejstwo stworzone dla nich, zdawało się gasnąć z ostatnim ich pocałunkiem.
Żegnając się z trzema przyjaciółmi, Salvator powiedział:
— „Spróbuję ocalić pana Sarranti, który ma być stracony za tydzień“. Prawie równocześnie z przyjaciółmi, Salvator stanął także u swojego celu, przed pałacem Prefektury.
Jak za pierwszym razem, odźwierny zatrzymał go pytając:
— Gdzie pan idzie?
Jak za pierwszym razem Salvator wymienił swe imię.
— Przepraszam, tłómaczył się odźwierny, nie poznałem pana.
Salvator przeszedł.
Następnie wkroczył w dziedziniec, udał się na drugie piętro, i wszedł do przedpokoju, w którym siedział woźny.
— Pan Jackal? zapytał.
— Czeka na pana, odpowiedział woźny otwierając drzwi do gabinetu pana Jackala.
Salvator wszedł i zastał naczelnika policji zagłębionego w ogromnem wolterowskiem krześle.
Spostrzegłszy młodzieńca, pan Jackal powstał i podszedł ku niemu z pośpiechem.
— Widzisz, kochany panie Salvatorze, rzekł, że czekam na ciebie.
— Dziękuję panu, odpowiedział Salvator dosyć wyniośle i pogardliwie, jak zwykle.
— Wszak pan mówiłeś, zapytał pan Jackal, że chodzi poprostu o maleńką wycieczkę w okolice Paryża?
— W samej rzeczy, odrzekł Salvator.
— Każ zaprządz, odezwał się naczelnik policji do woźnego.
— Siadaj, kochany panie Salvatorze, rzekł wskazując młodzieńcowi krzesło. Za pięć minut będziemy mogli pojechać. Kazałem umyślnie trzymać konie w pogotowiu.
Salvator usiadł nie na tem krześle, które mu wskazał pan Jackal, ale na dalej stojącem. Zdawało się, iż młodzieniec o czystych instynktach, unikał zetknięcia z tym policyjnym wyżłem.
Zauważył ten ruch pan Jackal, ale lekkiem zaledwie ściągnieniem brwi dał to po sobie poznać. Potem wydobył z kieszeni tabakierkę, nabił nos tabaką, przewrócił się w fotelu, i zsuwając okulary:
— Czy wiesz, panie Salvatorze, zapytał, o czem myślałem, kiedy pan wszedłeś?
— Nie panie, nie mam daru odgadywania, nie moje to powołanie.
— Oto, pytałem się, zkąd się panu wzięła taka miłość ludzkości.
— Znalazłem ją w swojem sumieniu, panie, odpowiedział Salvator, lubiłem przed innemi, nawet przed wierszami Wirgiliusza, ten wiersz kartagińskiego poety, który może przeto go tylko napisał, iż był niewolnikiem: „Homo sum, et nil humani a me alienum puto“. (Człowiekiem jestem, i nic ludzkiego nie jest mi obcem).
— Tak, tak, rzekł pan Jackal, znam ten wiersz: to Terencjusza, nieprawdaż?
Salvator dał głową znak potwierdzający.
Pan Jackal mówił dalej:
— Doprawdy, kochany panie Salvatorze, gdyby wyraz filantrop nie był już utworzony, trzebaby go było utworzyć dla ciebie. Gdyby dziennikarz najwiarogodniejszy, w przypuszczeniu że jest dziennikarz wiarogodny na świecie, gdyby powiadam, dziennikarz najwiarogodniejszy napisał jutro, że pan przyszedłeś do mnie o północy, by mnie zespolić z dobrym uczynkiem, nie wierzonoby, co większa, przypuszczanoby, że pan masz jakiśkolwiek interes w tym czynie bezinteresownym. Twoi przyjaciele polityczni wyrzekliby się ciebie, i krzyczeliby w głos, że się zaprzedałeś stronnictwu bonapartystowskiemu. Boć nareszcie taka zaciętość w uratowaniu życia panu Sarranti, który przybywa z tamtego świata, i którego pan może pierwszy raz dopiero w życiu widziałeś, kiedy go aresztowano na placu Wniebowzięcia, taka zaciętość w chęci dowiedzenia sądowi, że się bezwarunkowo myli i że skazał niewinnego, czy to nie jest dowodem bonapartyzmu, powiedzieliby twoi nieprzyjaciele polityczni?
— Ocalić niewinnego, panie Jackal, jest dowodem uczciwości. Niewinny nie należy do żadnego stronnictwa, a raczej należy do stronnictwa Boga.
— Tak, tak, zapewne, jest to rzecz jasna dla mnie, który pana znam oddawna, i który oddawna wiem, że jesteś, jak to nazywają wolnym myślicielem. Wiem, że daremnieby ktoś kusił się zaczepić twoje przekonania. Nie kuszę się też o to. Ale gdyby też to zrobił kto inny, gdyby usiłowano spotwarzać pana?
— Byłaby to próżna praca, niktby nie uwierzył.
— Byłem i ja w pańskim wieku, rzekł z pewnym odcieniem melancholii pan Jackal, miałem o moich bliźnich takież samo zdanie. Gorzkom tego żałował później, i wykrzyknąłem jak Mefistofeles. Pozwól mi także wypowiedzieć moją cytatę: „Wierzaj jednemu: ten wielki wszechświat stworzony jest tylko dla Boga; dla niego wiekuiste światłości! nas stworzył dla mroku“.
— Niech i tak będzie! rzekł Salvator, to ja panu odpowiem słowami doktora Fausta: „Ale ja chcę!“
— „Czas krótki a kunszt długi!“ mówił dalej pan Jackal ciągnąc cytację do ostatecznych granic.
— Co pan chcesz! odpowiedział Salvator, takim utworzyło mnie niebo. Jedni mają wrodzony pociąg do złego, ja, przeciwnie, instynktem wrodzonym, siłą nieprzezwyciężoną, czuję się pociąganym ku dobremu. To znaczy, panie Jackal, że wszyscy filozofowie najbardziej pedantyczni i najbardziej gadatliwi, zebrani razem, nie zdołają mnie zachwiać.
— O! młodości, młodości! mówił z cicha z rodzajem zniechęcenia pan Jackal, smutnie kiwając głową.
Salvator mniemał, że nadeszła chwila nadania innego biegu rozmowie. Według niego pan Jackal melancholijny, zniesławiał melancholię.
— Ponieważ pan raczyłeś mnie przyjąć, rzekł, to pozwól w krótkich słowach przypomnieć cel wycieczki, którą zaproponowałem onegdaj.
— Słucham cię, kochany panie Salvatorze, rzekł pan Jackal.
Lecz zaledwie dokończył tych słów, ukazał się woźny i oznajmił, że powóz oczekuje.
Pan Jackal wstał.
— Będziemy mówić w drodze, kochany panie, rzekł biorąc kapelusz i dając znak młodzieńcowi, ażeby przeszedł naprzód.
Salvator skłonił się i przeszedł.
Przybywszy na dziedziniec, pan Jackal wsadził młodzieńca do powozu, a sam wsiadając, zapytał:
— Dokąd jedziemy? Drogą Fontainebleau; do cour-de-France, odpowiedział młodzieniec.
Pan Jackal powtórzył rozkaz.
— Przejeżdżając przez ulicę Macon, dodał Salvator.
— Przez ulicę Macon? zapytał pan Jackal.
— Tak jest, koto mojego dom u; musimy tam zabrać towarzysza podróży.
— Do licha! odezwał się pan Jackal, gdybym był o tem wiedział, kazałbym był wziąć poczwórny powóz.
— Oh! odparł Salvator, bądź pan spokojny, nasz towarzysz nie będzie panu przeszkadzał.
— Na ulicę Macon Nr. 4, zawołał pan Jackal do stangreta.
Powóz ruszył. W kilka sekund potem zatrzymał się przed drzwiami.
Salvator wszedł. Zaledwie stąpił nogą na pierwszy stopień schodów, kiedy górna ich część błysnęła światłem. Ukazała się Fragola ze świecą w ręku, podobna do gwiazdy, którą widać z głębi studni.
— Czy to ty Salvatorze? zapytała.
— Ja, kochanko moja.
— Czy już wracasz? Nie, powrócę dopiero o ósmej z rana.
Fragola westchnęła. Salvator odgadł to westchnienie raczej, niż je usłyszał.
— Nie obawiaj się niczego, rzekł, nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
— Weź jednak Rolanda.
— Właśnie po niego przyszedłem.
I zawołał Rolanda.
— Jak gdyby oczekiwał na to zawołanie, pies zeskoczył ze schodów i zarzucił obie łapy na ramiona pana.
— A ja? zapytała Fragola zasmucona.
— Pójdź, rzekł Salvator.
Przed chwilą porównaliśmy dziewicę tę do gwiazdy.
Gwiazda, która ślizga się po niebie i która w kilka sekund przebiega przestrzeń od jednego poziomu do drugiego nie posuwa się prędzej, niż Fragola wzdłuż poręczy schodowej. Znalazła się w objęciach młodzieńca. Uśmiech spokojny i niezachmurzone oko Salvatora uspokoiły ją.
— Więc jutro, a raczej dziś o ósmej z rana? rzekła.
— Tak, dziś o ósmej z rana.
— Idź, mój Salvatorze, powiedziała, Bóg jest z tobą.
I oczyma odprowadzała młodzieńca, póki drzwi się nie zamknęły.
Salvator usiadł obok pana Jackala i zawołał:
— Biegnij za nami, Rolandzie!
Roland, jak gdyby wiedział gdzie jadą, nietylko biegł za powozem, ale ruszył nawet naprzód, trzymając się kierunku rogatki Fontainebleau.
Dla tych z pomiędzy naszych czytelników, którzyby nie domyślali się celu wycieczki Salvatora, pana Jackala i Rolanda, powiemy kilka słów o tem, co zaszło wczoraj.
Widząc, że zwłoka naznaczona przez króla do powrotu księdza Dominika zbliża się do końca, Salvator udał się do pana Jackala i powiedział:
— Upoważniłeś mnie pan do przybycia, ilekroć miałbym do zaznaczenia jaką niesprawiedliwość lub złe mogące być naprawione.
— Rzeczywiście, kochany panie Salvatorze, przypominam sobie, powiedziałem tak...
Otóż, chcę z panem pomówić o wyroku na pana Sarranti.
— A! o tym wyroku?
— Tak.
— Pomówmy o nim, rzekł pan Jackal spuszczając okulary.
Salvator mówił dalej:
— Gdybyś pan miał przekonanie o niewinności pana Sarranti, czy uczyniłbyś wszystko co jest w twojej mocy dla ocalenia go?
— Naturalnie, kochany panie.
— A więc ja mam takie przekonanie.
— Na nieszczęście, odezwał się pan Jackal, ja go nie mam.
— Ja też przychodzę by je panu dać; mam nietylko pewność, ale dowód niewinności pana Sarranti.
— Pan? Tem lepiej.
— Mam dowód...
— Czemuż go pan nie okażesz?
— Właśnie przychodzę prosić pana o pomoc.
— Do usług pańskich, kochany panie Salvatorze, mów prędzej.
— Nie przychodzę mówić z panem; słowa nie są dowodem; przychodzę, żeby działać.
— Działajmy.
— Czy możesz pan rozporządzać przyszłą nocą?
Pan Jackal rzucił w stronę Salvatora spojrzenie prędkie jak błyskawica.
— Nie, rzekł.
— A następną?
— Zupełnie; muszę tylko wiedzieć na jak długi czas pan mnie zabierze?
— Tylko na kilka godzin.
— Czy wyprawa jest w Paryżu, czy za Paryżem?
— Za Paryżem.
— Jak daleko, mniej więcej?
— Dwie do trzech mil.
— Dobrze!
— Będziesz pan zatem gotów?
— Będę na rozkazy pana.
— O której godzinie?
— O północy.
— Więc pojutrze o północy?
— Pojutrze o północy.
Salvator rozstał się z panem Jackalem. Była godzina ósma z rana.
Pod sklepieniem, minął się z człowiekiem tak zawiniętym w długi surdut o stojącym kołnierzu, jakby ten służył mu umyślnie do zakrywania twarzy.
Nie bardzo na niego uważał.
Ludzie nawiedzający pana Jackala miewali często ważne powody, by nie wchodzić z twarzą odkrytą. Człowiek ten wszedł do pana Jackala.
Oznajmiono pana Gerarda. Pan Jackal wydał okrzyk radości.
Konferencja trwała godzinę. Może dowiemy się później, co było przedmiotem tej konferencji, ale w tej chwili musimy udać się na drogę do Fontainebleau za Salvatorem.
panem Jackalem i Rolandem.
Podróż odbyła się prędko. Przybywszy przed most Godeau, Salvator powiedział stangretowi, ażeby się zatrzymał.
~ Zdaje mi się, rzekł pan Jackal, żeśmy zgubili psa. Szkoda, gdyż wyglądał na bardzo pojętne zwierzę.
— Pojętny do najwyższego stopnia, rzekł Salvator, wreszcie zobaczy pan.
Pan Jackal i Salvator szli drogą wysadzaną jabłoniami, którą znają już czytelnicy nasi, a która prowadziła do kraty parkowej. Przed kratą zastali Rolanda; wyciągnięty jak długi na świetle księżycowera, z głową podniesioną, leżał w postawie wielkich sfinksów egipskich.
— To tu, rzekł Salvator.
— Piękny majątek, rzekł pan Jackal podnosząc okulary i zanurzając wzrok przez kratę we wnętrze parku. Jakim sposobem można się tam dostać?
— O! bardzo łatwo, jak pan zobaczysz, odpowiedział; Salvator. Hop, Brezyl.
Pies stanął na czterech łapach.
— Zdawało mi się, że pan nazywasz tego psa Rolandem, rzekł pan Jackal.
— Tak, w mieście, ale na wsi nazywam go Brezylem; długa to historja, którą panu opowiem w swojem miejscu i czasie. Brezyl, tu!
Salvator doszedł do tej części muru, którą zwykle przełaził.
Brezyl przybiegł na zawołanie pana. Salvator wziął go i podniósł jak przy pierwszej wyprawie, aż pod grzbiet muru, na który Brezyl wdrapał się przedniemi łapami, a zakładając tylne jego łapy na swe ramiona, Salvator zawołał:
— Skacz! Pies skoczył na drugą stronę.
— Aha! aha! odezwał się pan Jackal! zaczynam rozumieć, jest to sposób wskazywania nam drogi.
— Właśnie! Teraz na nas kolej, rzekł Salvator podnosząc się siłą pięści pod grzbiet muru, na którym zasiadł, jak na koniu.
Ztamtąd, podając obie ręce panu Jackalowi:
— Proszę pana, rzekł.
— O! nie potrzeba, odpowiedział pan Jackal.
I wzniósł się tak samo jak Salvator ze zwinnością, jakiej w nim nie było można przypuszczać. Prawda, że był bardzo chudy, ręce nie miały zatem co dźwigać.
— Skoro tak, rzekł Salvator, powstrzymując Brezyla giestem, czy pan wiesz gdzie jesteśmy?
— Nie, odrzekł Jackal, ale spodziewam się, że mi pan powie.
— Jesteśmy w zamku Viry.
— Viry? Viry? Co to takiego?
— Dopomogę pańskiej pamięci: w zamku Viry, u czcigodnego pana Gerarda.
— U czcigodnego pana GerardaV Hm!... nazwisko nie jest mi obce.
— Spodziewam się; jest to majątek, w którym on oddawna nie mieszka, i który wynajął od niego pan Loredan de Valgeneuse dla ukrycia Miny.
— Miny?... Jakiej Miny? zapytał pan Jackal.
— Tej dziewicy, która była uprowadzoną z Wersalu.
— Aha! A cóż się z nią stało?
— Czy pozwolisz mi pan opowiedzieć sobie jedną anegdotę?
— Bardzo proszę, pan wiesz z jaką cię przyjemnością słucham.
— Jeden z moich przyjaciół bawiąc w pewnem mieście za granicą, był tyle nieroztropnym, że grając w karty u jednego wielkiego pana, położył na stole bardzo piękną ta bakierkę, wysadzaną brylantami; tabakierka znikła, a przywiązywał on do niej wielką wartość.
— Łatwo zrozumieć, rzekł pan Jackal.
— Nie tyle ze względu na brylanty, ile na osobę, od której ją dostał.
— Dla mnie miałaby ona wartość z obu przyczyn.
— Otóż, ponieważ dbał o nią o tyle z jednej przyczyny, ile pan dbałbyś z obu, zwierzył przeto swą przygodę gospodarzowi domu, używając wszelkiego rodzaju omówień, ażeby mu powiedzieć, że ma w domu złodzieja. Ale ku wielkiemu jego zdumieniu, gospodarz jakoś się temu nie zdziwił.
— „Daj mi pan dokładny opis tabakierki,“ rzekł.
Przyjaciel mój dał mu żądany opis.
— „Dobrze, oświadczył gospodarz, po staram się, żebyś pan ją odzyskał.“
— „Więc udasz się pan do policji?“
— „O! bynajmniej; byłby to sposób zatracenia jej na zawsze. Przeciwnie nie wspominaj pan ani słówka o kradzieży.
— „Jakiegoż więc użyjesz pan sposobu?
— „To moja rzecz, powiem to panu przy zwrocie tabakierki.“
Po tygodniu, ów wielki pan zjawił się u mojego przyjaciela.
— „Czy ta? zapytał pokazując mu tabakierkę.
— „Ta sama.
— „Weź ją pan, a odtąd nie kładź ją na stołach do gry; rozumiem dobrze, iż ją panu skradziono, ona wart jest dziesięć tysięcy franków.
— „Jakim ją pan sposobem odzyskał?
— „Zabrał ją panu jeden z moich przyjaciół: hrabia N.
— „I pan ośmieliłeś się zażądać od niego?
— „Zażądać? O! bynajmniej! Obraziłby się o taką reklamację.
— „Jakże więc pan zrobił?
— „Zrobiłem tak jak on: ukradłem mu ją.“
— Ha! ha! ha! zawołał pan Jackal.
— Czy zrozumiałeś pan tę bajkę? zapytał Salvator.
— Zrozumiałem. Pan de Valgeneuse zabrał Minę Justynowi.
— Tak, a ja zabrałem ją panu de Valgeneuse...
Pan Jackal zapchał sobie nos tabaką.
— Nic o tem nie wiedziałem, rzekł.
— Nic.
— Jakże się to stało, że pan de Valgeneuse nie przyszedł na skargę do mnie?
— Myśmy tę rzecz załatwili między sobą, kochany panie Jackal.
— Jeżeli rzecz załatwiona... odezwał się naczelnik policji.
— Jak na ten raz przynajmniej.
— To nie mówmy o niej.
— Mówmy o panu Gerardzie.
— Słucham.
— Otóż pan Gerard opuścił zamek oddawna, jak panu powiedziałem.
— Niedługo po kradzieży dokonanej przez pana Sarranti i po zniknieniu dzieci: te fakty są mi wiadome, uzasadniono je w ciągu rozpraw sądu karnego.
— A czy pan wiesz w jaki sposób znikły te dzieci?
— Nie, pan Sarranti wciąż zaprzeczał udziału swego w tej sprawie.
— Miał słuszność, bo gdy opuścił zamek Viry, dzieci żyły jeszcze i bawiły się spokojnie na tarasie.
— Tak on przynajmniej powiedział.
— Otóż ja, panie Jackal, wiem co się stało z dziećmi.
— Tak!
— Wiem.
— Zaciekawiasz mnie bardzo panie Salvatorze.
— Dziewczynkę zabiła nożem pani Gerard, a chłopczyka utopił pan Gerard.
— W jakim celu?
— Zapominasz pan, iż Gerard był opiekunem i zarazem spadkobiercą dzieci.
— Co też mówisz, kochany panie Salvatorze! Ja nigdy nie znałem pani Gerardowej...
— Która też nigdy nią nie była, ale poprostu Orsolą.
— Być może, ale ja znałem pana Gerarda, zacnego pana Gerarda, jak go mianują.
I warga pana Jackala skurczyła się uśmiechem.
— Otóż, rzekł Salvator, zacny pan Gerard topił chłopczyka wtedy, kiedy żona jego zarzynała dziewczynkę.
— Możesz mi pan dać na to dowód? zapytał pan Jackal.
— Niezawodnie.
— Kiedy?
— Zaraz... jeżeli pan zechcesz pójść ze mną.
— Skoro przybyłem aż tu, rzekł pan Jackal.
— To już trzeba być do końca, nieprawdaż?
Pan Jackal głową i ramionami dał znak zgody.
— Proszę pana z sobą, rzekł Salvator.
I obaj idąc wzdłuż muru parkowego, kierowali się ku domowi, a Salvator głosem i giestem zatrzymywał Brezylar który zdawał się być ciągniętym w jeden punkt parku mocą nieznaną i niewidzialną.
Obaj przybyli w ten sposób pod peron zamku.
Ciemno było zupełnie; nie świeciło się ani w jednem oknie; widocznie pusto było.
— Zatrzymajmy się tu przez chwilę, kochany panie Jackal, rzekł Salvator, opowiem panu, jak się rzecz odbyła.
— Według pańskiego przypuszczenia.
— Według mojej pewności. Mamy przed sobą staw, w którym utopiono chłopczyka, a za sobą loch, w którym zarżnięto dziewczynkę. Zacznijmy od lochu.
— Dobrze, ale żeby zacząć od lochu, trzeba najpierw wejść do domu.
— Ostatnim razem będąc tu i myśląc, że wrócę kiedykolwiek, wziąłem klucz od bramy. Wejdźmy.
Roland chciał pójść za nim.
— Leżeć, Brezyl! zawołał Salvator. Czekaj tu, aż pan zawoła.
Brezyl usiadł na tylnych łapach i czekał. Salvator wszedł pierwszy. Pan Jackal poszedł za nim. Salvator zamknął znów drzwi na klucz.
— Pan widzi w ciemności, jak kot i ostrowidze, nieprawdaż panie Jackal? zapytał Salvator.
— Tak, panie Salvatorze, dzięki moim okularom widzę przynajmniej tyle, ażeby ustrzedz się przypadku, rzekł pan Jackal zsuwając okulary aż na szczyt czoła.
— To proszę za mną.
Salvator udał się korytarzem na lewo. Pan Jackal wciąż szedł za nim.
Korytarz, po dwunastu stopniach w dół prowadził, przypominamy sobie, do kuchni, a kuchnia do lamusa, w którym odbyła się owa krwawa scena.
Salvator przeszedł kuchnię nie zatrzymawszy się, a, przyszedłszy do lamusu:
— To tu, rzekł.
— Co tu? zapytał pan Jackal.
— Tu zagryziona została pani Gerard.
— Aha! to tu?
— Tak. Nieprawdaż, Brezyl, że to tu? powiedział Salvator podnosząc głos.
Usłyszano jakby huk straszny; pies przecisnął się przez szybę i szczekając, runął u nóg Salvatora i pana Jackala.
— Co to ma znaczyć? zapytał naczelnik policji cofając się.
— To Brezyl opowiada panu, jak się rzecz odbyła.
— Oh, oh! czyżby to przypadkiem Brezyl zagryzł tę biedną panią Gerardową?
— On sam.
— Więc Brezyl jest nędznym mordercą, który zasługuje na pigułkę.
— Brezyl jest uczciwym psem, który zasługuje na nagrodę Montyon.
— Wytłómacz się pan.
— Brezyl zagryzł panią Gerard dla tego, że wzięła się do zarzynania biednej Leonji; on kochał tę dziewczynkę posłyszał jej krzyk i przybiegł. Nieprawdaż, Brezylu?
Brezyl zawył żałośnie i długo.
— Teraz, mówił dalej Salvator, jeżeli pan wątpisz, że to tu, zapal świecę i spojrzyj po płytach.
I tak jakby to było rzeczą najprostszą mieć przy sobie świecę i zapałki, pan Jackal wydobył z kieszeni surduta flaszeczkę fosforyczną i przyćmioną latarkę. W pięć sekund latarka zabłysła i rzuciła światło.
Rzekłbyś, iż dla niego, jak dla ptaków nocnych, ciemności były właśnie dniem.
— Schyl się pan, rzekł Salvator.
Pan Jackal schylił się.
Lekki odcień czerwonawy barwił płytę. Salvator palcem wskazał mu to. Plama była tak niewidoczną, że możnaby przeczyć, iż pochodziła ze krwi: ale snać pan Jackal uznał ją za taką, bo nie przeczył.
— No i czegóż dowodzi ta krew? Tak samo ona może być krwią pani Gerard, jak małej Leoni.
— To rzeczywiście krew pani Gerard.
— Zkąd pan to poznajesz?
— Zaczekaj, panie Jackal.
Salvator zawołał Brezyla, i pokazał psu ślad krwi.
Pies przyłożył nos do płyty, ale podniósł wargi warcząc i usiłował ugryźć kamień.
— Widzisz pan! rzekł Salvator.
— Widzę, że pański pies jest wściekły.
— Zaczekaj pan!... Teraz pokażę ci krew małej Leoni.
Pan Jacka! patrzył na Salvatora ze zdziwieniem.
Salvator wziął latarkę z rąk pana Jackala, i na innem miejscu, w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu, wskazał na płyty:
— Patrzaj pan, rzekł, oto krew dziewczynki. Nieprawdaż Brezylu?
Na ten raz Brezyl lekko zbliżył wargi do płyty, jak gdyby chciał ją pocałować. Zawył boleśnie i dotknął językiem.
— Widzi pan! rzekł Salvator, dziewczynka nie została zarżniętą zupełnie: kiedy Brezyl zagryzał Orsolę, Leonia umknęła w stronę ogrodu.
— Hm! hm! mruknął pan Jackal, cóż potem?
— Tyle co do dziewczynki. Teraz zajmiemy się chłopczykiem.
I zgasiwszy latarkę, oddał ją panu Jackalowi.
Potem obaj przeszli do ogrodu.
— Tu, rzekł Salvator, jesteśmy w drugiej części dramatu. Oto staw, w którym pan Gerard topił małego Wiktorka, kiedy pani Gerard mordowała Leonię.
Po czterech krokach stanęli nad brzegiem stawu.
— Powiedz nam, Brezylu, mówił Salvator, jakim sposobem wydobyłeś ze stawu zwłoki twojego młodego pana?
Brezyl, jakby zrozumiawszy czego żądano, nie dał sobie dwa razy powtórzyć: rzucił się w wodę, płynął prawie do trzeciej części stawu, dał nurka, wypłynął, potem żałośnie wyjąc, położył się na trawie.
— A toż mi dopiero pies! rzekł pan Jackal.
— Zaczekaj pan, zaczekaj!
— Czekam, oświadczył pan Jackal.
Salvator zaprowadził go ku gęstwinie drzew, i znowu poprosił o zapalenie latarki.
Pan Jackal spełnił żądanie.
— Patrz pan, rzekł, pokazując naczelnikowi policji bliznę głęboką zarytą w pniu jednego z drzew tworzących zaroście, patrz pan i powiedz mi, co to jest?
— Zdaje mi się, że to dziura od kuli, rzekł pan Jackal.
— A ja jestem tego pewny, rzekł Salvator.
Wziąwszy wtedy nożyk delikatny, coś nakształt sztyletu, wydrążył dziurę w drzewie i wyrzucił szczątki ołowiu.
— Kula tam jeszcze tkwi, rzekł.
— Nie powiadam, że nie, odezwał się pan Jackal, ale czegóż dowodzi kula w drzewie? Trzebaby wiedzieć, którędy przeszła niż przyszła aż tu.
Salvator zawołał Brezyla, wziął za palec pana Jackala i zacisnął nim kolejno prawy i lewy bok Brezyla.
— Czy pan nie czuje, zapytał.
— Rzeczywiście, czuję.
— A co?
— Jakby dwie blizny.
— Otóż, pytałeś się pan, którędy przeszła kula: teraz wiesz.
Pan Jackal spoglądał na Salvatora ze wzrastającym podziwem.
— A teraz, pójdź pan! rzekł Salvator.]
— Gdzie idziemy? zapytał pan Jackal.
— Do rozwiązania!
— A! kochany panie Salvatorze! wykrzyknął pan Jackal, jakież to nieszczęście, że jesteś uczciwym człowiekiem!
I poszedł za Salvatorem.
— Teraz, mówił Salvator, idąc wzdłuż stawu, rozumiesz pan wszystko, nieprawdaż?
— Jeszcze niezupełnie, rzekł pan Jackal.
— Podczas gdy dziewczynkę trzymano w lamusie, gdy chłopczyka topiono w stawie, Brezyl pędził na krzyk dziewczynki, zagryzł Orsolę, a potem udał się na poszukiwanie swego drugiego przyjaciela, małego Wiktorka, znalazł go w głębi stawu, wyciągnął na trawę, otrzymał kulę w bok, która przebiwszy go nawskroś, przeszła drugim bokiem i utkwiła w drzewie, gdzieśmy ją znaleźli. Pies okrutnie zraniony uciekał, wyjąc. Wtedy złoczyńca wziął trupa chłopczyka, uniósł i chciał zagrzebać.
— Zagrzebać! rzekł pan Jackal, a gdzie?
— Zobaczysz pan.
Pan Jackal wstrząsnął głową.
— Widziałem to sam, rzekł Salvator.
Pan Jackal znowu potrząsnął głową.
— A jeżeli i pan sam zobaczysz?... rzekł Salvator.
— Ha! jeżeli zobaczę...
— To cóż pan powiesz?
— Powiem, że tam jest.
— Chodźmy więc.
I podwoił kroku.
— Znamy tę drogę, na której widzieliśmy raz pana Gerarda, drugi raz Salvatora, pierwszy raz zbrodnię, drugi raz sprawiedliwość.
Brezyl szedł na dziesięć kroków przed nimi, obracając się co pięć minut, by zobaczyć, czy idą za nim.
— Otóż jesteśmy, rzekł Salvator, wchodząc w gęstwinę.
Pan Jackal szedł jego śladem.
Ale przybywszy tam, Brezyl zatrzymał się jak zbity z tropu. Zamiast nosem zaryć ziemię i rozdrapywać ją łapami, stanął, wietrząc na wszystkie strony i szczekając.
Salvator, zdający się czytać we wszystkich myślach Brezyla z równą łatwością, jak Brezyl czytał w jego myślach, zrozumiał, że stało się coś niezwykłego. Popatrzył naokoło. Wzrok jego zatrzymał się na panu Jackal, księżyc oświecał go w tej chwili.
Naczelnik policji miał na ustach dziwny uśmiech.
— Pan powiadasz, że to tu? zapytał pan Jackal.
— Tu, odparł Salvator. Potem zwracając się do psa: Szukaj, Brezylu! zawołał.
Brezyl przyłożył nos do ziemi; potem, podnosząc głowę żałośnie.
— Oh! oh! rzekł Salvator, czyżbyśmy się omylili, mój dobry Brezylu? Szukaj!... szukaj!...
Ale Brezyl potrząsnął głową, jak gdyby chciał odpowiedzieć, że daremnie szukać.
— Cóż znowu! rzekł Salvator do psa, czyżby?...
I sam uklęknąwszy, zrobił to, czego pies odmawiał, to jest rękę głęboko w ziemię zapuścił. Rzecz była tem łatwiejsza, że ziemia świeżo wyglądała naruszona.
— I cóż? zapytał pan Jackal.
— Ha! rzekł Salvator głosem ostrym, trupa uniesiono.
— O! to przykra rzecz, odezwał się pan Jackal. Do licha! do licha! Byłby to dowód... Szukaj pan dobrze...
Mimo widocznego wstrętu, z jakim Salvator dotykał tej ziemi, zanurzył on rękę po sam łokieć w dole, i podnosząc się zbladły, z czołem w pocie, z okiem w ogniu, powtórzył po raz drugi.
— Trupa uniesiono!
— Ale któżby? odezwał się pan Jackal.
— Ten kto miał interes w zatarciu śladów.
— Czy pan jesteś pewnym, że tam był trup? zapytał pan Jackal.
— Powiadam panu, że na to samo miejsce zaprowadzony przez tego psa, znalazłem szkielet małego Wiktorka, który był tam zagrzebany po utopieniu przez stryja i po wyniesieniu go z wody przez Brezyla. Nieprawdaż, Brezylu, że on tam był?
Brezyl podniósł się, oparł łapy na piersiach pana i zawył.
— Ale kiedyż on tu był? zapytał pan Jackal.
— Jeszcze onegdaj, rzekł Salvator, wydobyto go więc wczorajszej nocy.
— Naturalnie!... naturalnie!... odezwał się pan Jackal bez: najmniejszej zmiany w głosie ani w twarzy, skoro pan przypuszczasz, że był jeszcze onegdaj...
— Nie przypuszczam, rzekł Salvator, ale twierdzę.
— Do licha! do licha! do licha! powtarzał pan Jackal.
Salvator spojrzał w twarz naczelnikowi policji.
— Wyznaj pan, rzekł, iż wiedziałeś z góry, że my tu nic nie znajdziemy.
— Panie Salvatorze, ja wierzę wszystkiemu co pan mówisz, a ponieważ mówiłeś, że tu znajdziemy coś...
— Przyznaj pan, iż wiesz, kto uniósł tego trupa.
— Doprawdy, kochany panie Salvatorze, nie domyślam się.
— Sacrebleu! kochany panie Jackal, krzyknął młodzieniec, coś dziś wieczór nie dopisuje panu przenikliwość.
— Wyznaję, odpowiedział pan Jackal z doskonałą dobrodusznością, że ta scena nocna w pustym parku, nad brzegiem dołu po umarłym, nie napędza mi ducha, choćbym go i więcej miał z natury, i daremnie namyślam się, nie mogę natrafić ktoby mógł unieść tego trupa.
— Jużciż pewno nie pan Sarranti, bo on jest w więzieniu.
— Nie, odrzekł pan Jackal, ale może jego wspólnicy; boć kto wie nareszcie, czy ten trup nie był złożony tu przez pana Sarranti? kto wie, czy nie pan Sarranti utopił chłopczyka i strzelił do psa?
— Ja! rzekł Salvator, ja to powiadam! a dowód... Ale nie, dzięki Bogu, mogę znaleźć lepszy nad ten... Przypuszczasz pan zapewne, że ten, co uniósł trupa jest mordercą?
— Idziesz pan zadaleko.
— A przynajmniej wspólnikiem.
— Rzeczywiście, byłby to punkt do podejrzenia.
— Roland, tu! zawołał Salvator.
Pies przybiegł.
— Słuchaj, Rolandzie, ktoś tu był przeszłej nocy, nieprawdaż, mój psie?
Pies szczeknął.
— Szukaj, Rolandzie! szukaj! rzekł Salvator.
Roland zatoczył koło, zdał się rozpoznawać trop, i rzucił się w stronę kraty.
— Nie tak prędko, Rolandzie! zawołał Salvator. Panie Jackal, idźmy za Rolandem.
Pan Jackal szedł za Rolandem, mówiąc:
— Sławny wyżeł, panie Salvatorze! sławny wyżeł! Jeżelibyś pan chciał go kiedy pozbyć, znam kogoś, co panu dobrze zapłaci.
Pies warcząc szedł wciąż za tropem. Po dwudziestu krokach zboczył i zwrócił się na lewo.
— Pójdźmy na lewo, rzekł Salvator.
Pan Jackal dał się powodować, jak automat.
Po drugich dwudziestu krokach pies zwrócił się na prawo.
— Pójdźmy na prawo, rzekł Salvator.
Pan Jackal stosował się z równą punktualnością.
Po dziesięciu krokach pies zatrzymał się wśród gęstwiny. Salvator wszedł za nim.
— Aha! rzekł, ten kto uniósł kości dziecięcia, miał zamiar złożenia ich tu; dwa razy nawet rozkopał ziemię, ale nie uznał miejsca za dosyć pewne i poszedł w dalszą drogę nieprawdaż, Rolandzie?
Roland zawył i ruszył dalej ku kracie. Przy kracie zatrzymał się, usiłując przeleść.
— Próżno szukać dalej w parku, rzekł Salvator, trup wyszedł tędy.
— Do licha! rzekł pan Jackal, krata zamknięta a zamek wydaje się mocnym.
— O! odezwał się Salvator, znajdziemy przecież jakie kleszcze do podważenia. W najgorszym razie przeleziemy przez mur, jak poprzednio, i pójdziemy za tropem z tamtej strony.
Salvator szedł ku murowi w zamiarze przelezienia.
— Nie trzeba! odezwał się pan Jackal, zatrzymując go za połę od surduta, mam ja krótszy jeszcze sposób.
I dobywając z kieszeni pęczek wytrychów, spróbował i za trzecim otworzył.
Roland przeszedł pierwszy, i jak powiedział Salvator natychmiast odnalazł trop. Szedł wzdłuż muru prostą linią przez pola i kierował się na gościniec. Przechodząc przez pole świeżo orane, spostrzegli nawet ślady kroków.
— A co! rzekł Salvator, czy widzisz pan?
— Widzę, odparł pan Jackal, na nieszczęście te kroki nie są podpisane.
— Może znajdziemy podpis u końca.
Ale trop wszedł na wielki gościniec, szeroki siedmdziesiąt cztery stóp i brukowany. Roland doszedł do bruku, potem podniósł głowę do góry i zawył.
— Tu czekał powóz, rzekł Salvator, człowiek wsiadł razem z trupem.
— Więc?
— Więc muszę się dowiedzieć, gdzie wysiadł.
Pan Jackal potrząsnął głową.
— A! kochany panie Salvatorze, rzekł, mocno się obawiam, że zadajesz sobie ten trud napróżno.
— A ja, panie Jackal, rzekł Salvator, dotknięty do żywego, jestem pewny, że dojdę do czegoś.
Pan Jackal zrobił ustami małe cmoknięcie, oznaczające powątpiewanie.
— Trop stracony, rzekł, pani Gerard zagryziona, dzieci nieżyją...
— Tak, rzekł Salvator, ale nie oboje dzieci nie żyją.
— Jakto! nie oboje dzieci nie żyją? zawołał pan Jackal, udając najżywsze zdziwienie, powiedziałeś mi, że chłopczyk był utopiony?
— Ale pokazałem panu ślad krwi dziewczynki, która umknęła.
— Więc co?
— Więc, kiedy Brezyl zagryzł tę dobrą panią Gerard, dziewczynka umknęła i ocalała.
— Aha! i żyje?
— Żyje.
— A! to rzecz, która rzuci wielkie światło na sprawę, jeżeli dziewczynka pamięta.
— Pamięta.
— Będzie to dla niej przypomnienie bardzo przykre, rzekł potrząsając głową pan Jackal.
— Tak, odpowiedział Salvator, ale jakkolwiek jesteś pan litościwym, kochany panie Jackal, jakiekolwiek wzruszenie sprawi jej ta pamięć, ponieważ tu chodzi o życie człowieka, pan ją wypytasz?
— Bezwątpienia, to moja powinność.
— Dosyć mi na teraz. Oto już dzień zaczyna świtać; jeżeli pan chcesz wracać do Paryża, nie zatrzymuję pana.
I Salvator zrobił poruszenie dla przejścia przez rów.
— Gdzie pan idzie? zapytał Jackal.
— Zawołać na powóz, który zostawiliśmy przy moście Godeau.
— O! toż przecie powóz powinien do nas przyjść, a nie my do powozu, rzekł pan Jackal.
Dobył z kieszeni świstawkę i przyłożył do ust. Świst powtórzył trzy razy.
W pięć minut potem usłyszeli turkot powozu jadącego po gościńcu. Był to powóz pana Jackala, do którego wsiedli.
Roland zdawał się być niezmordowanym, puścił się więc naprzód.
O ósmej godzinie przejechali rogatkę Fontainebleau.
— Pozwól mi pan odwieźć się do domu, panie Salwatorze, rzekł pan Jackal.
Salvator nie miał żadnego powodu odmawiać grzeczności pana Jackala. Zgodził się w milczeniu.
Zatrzymali się na ulicy Macon Nr. 4.
— Kochany panie Salvatorze, odezwał się pan Jackal, może na drugi raz będziemy szczęśliwsi.
— Spodziewam się, rzekł Salvator.
— Do widzenia!
— Do widzenia! Salvator wyskoczył z powozu.
— O! szatanie! rzekł Salvator, wiesz ty podobno lepiej odemnie, gdzie są zwłoki tego biednego dziecka. Z temi słowy otworzył drzwi i wszedł do siebie. Mniejsza o to, pomyślał, pozostaje Róża.
I zaczął wchodzić na schody, na które wbiegł już przed nim Roland.
— Czy to ty, przyjacielu? zapytał głos z góry.
— Tak, to ja, ozwał się Salvator.
I upadł w objęcia Fragoli.
Przez chwilę zapomniał o strasznym zawodzie tej nocy.
Fragola pierwsza przyszła do siebie.
— Pójdź prędzej Salvatorze, rzekła, od siódmej godziny czeka tu na ciebie jakaś stara kobieta, która płacze, a nie chce powiedzieć dlaczego.
— Stara kobieta! zawołał Salvator, to pewnie Brocanta. I wbiegając do mieszkania: Róża? wykrzyknął, Róża?
— Przebóg! odpowiedziała Brocanta, dziś z rana weszłam do jej pokoju, okno było otwarte, a ona znikła.
Wytłómaczmy teraz jakim sposobem znikł trup z parku Viry.
Przypominamy sobie, że Salvator wychodząc od Jackala, spotkał jakiegoś mężczyznę, zawiniętego w długi płaszcz z wysokim kołnierzem, chociaż pora roku nie usprawiedliwiała takich ostrożności. Człowiek ten, na którego mało zwracał uwagi, wszedł za nim po schodach i kazał się zameldować pod dobrze znanem nazwiskiem pana Gerarda.
Był to istotnie pan Gerard.
Widząc z jakim pospiechem kroczył przez dziedziniec i wszedł pod sklepienie prowadzące do gabinetu naczelnika policji tajnej, uważając jak starannie schylał ku ziemi część twarzy odkrytą między kapeluszem, badacz fizjognomji z odrazą odwróciłby głowę, poznając w tym człowieku szpiega w całem znaczeniu tego wyrazu.
Jak powiedzieliśmy, oznajmiono pana Gerarda.
— Aha! rzekł pan Jackal, to czcigodny pan Gerard! Proszę, kochany panie, proszę!
— Może przeszkadzam? zapytał pan Gerard.
— O! bynajmniej, nigdy!
— Zawsze pan naczelnik łaskaw.
— Co większa, chciałem po pana posyłać. Pan miałbyś mi przeszkadzać, to także! Pan, mój wierny rycerz, mój ulubieniec! Ależ, chyba nie mówisz mi tego naprawdę kochany panie Gerardzie.
— Zdawało mi się, że pan stałeś?
— Zapewne, odprowadzałem jednego z pańskich przyjaciół.
— Jednego z moich przyjaciół... Którego?
— Pana Salvatora.
— Nie znam go, rzekł pan Gerard zdziwiony.
— Tak, ale on pana zna.
— Sądziłem, że pan wychodzisz.
— Wydawało ci się, że nie unikniesz naszej małej pogadanki, niewdzięczny.
— Panie Jackal...
— Połóż pan kapelusz; zawsze wyglądasz tak jakbyś chciał uciekać... A teraz siadaj. Gdzież u djabła znalazłbyś, kochany panie Gerard, weselszego towarzysza niż ja? Niewdzięczny! Nie licząc tego, że kiedy czuwasz nad królem, ja czuwam nad tobą. Tak, miałem wyjść istotnie, ale skoro przyszedłeś zostaję... Wyjść! akurat! poświęciłbym moje najważniejsze sprawy osobiste, ażeby mieć tę radość i chwilkę z tobą porozmawiać. I cóż mi nowego powiesz, czcigodny panie Gerard?
— Niewiele co, panie.
— Tem gorzej, tem gorzej.
Pan Gerard potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Coś spisek się nie knuje“.
— Ale przecież? zapytał pan Jackal.
— Wczoraj musiano panu przyprowadzić człowieka, którego kazałem zatrzymać przed kawiarnią Poy.
— Cóż on tam robił?
— Szerzył propagandę napoleońską.
— Opowiedz mi to, kochany panie Gerard.
— Wyobraź pan sobie...
— Nasamprzód: jak się nazywa?
— Nie wiem... Pojmujesz pan, że byłoby nieroztropnie z mej strony pytać się.
— A jego rysopis?
— Wysoki, silny, barczysty, ubrany w długi granatowy surdut zapięty pod szyję, z czerwoną wstążeczką przy guziku.
— Jaki dymisjonowany oficer?
— Tak i ja sobie powiedziałem, nadewszystko zobaczywszy kapelusz o szerokich skrzydłach zaciśnięty na głowie i rezolutnie zwieszony na ucho.
— Nieźle, panie Gerard, nieźle, jak na początkującego, wyrzekł pan Jackal, zobaczysz, że zrobimy z siebie coś... Słucham dalej.
— Wszedł do kawiarni, a ponieważ jego powierzchowność wydała mi się podejrzaną, poszedłem za nim.
— Dobrze, panie Gerard, dobrze!
— Zasiadł przy stole i kazał sobie dać filiżankę kawy, oraz karafinkę wódki, mówiąc głośno: „Ja nie mogę pić kawy inaczej tylko z glorią; ja lubię glorię!“ I patrzył koło siebie tak, jakby chciał zobaczyć, czy mu kto nie odpowie.
— I nikt mu nie odpowiedział?
— Nikt... W tedy sądząc, że niedość powiedział: „Niech żyje gloria!“ odezwał się.
— Ho! ho! ho! przerwał pan Jackal, wygląda to dosyć buntowniczo. „Niech żyje gloria!“ to tak jak gdyby ktoś powiedział: „Niech żyje sława!“
— Toż samo pomyślałem, a ponieważ pod ojcowską władzą, która nami rządzi, nie ma żadnego powodu krzyczeć niech żyje sława, przeto człowiek ten stał mi się podejrzanym.
— Bardzo dobrze... to jeden z rozbójników Loary...
— Usiadłem przy stoliku naprzeciw niego, postanowiwszy wytrzeszczać oczy i wyciągać uszy.
— Brawo, panie Gerard!
— Zażądał dziennika...
— Którego?
— Ah! nie wiem.
— To błąd, panie Gerard.
— Zdaje mi się „Constitutionnela“.
— Niezawodnie.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem pewny.
— Jeżeli pan jesteś pewny, panie Jackal...
— Zażądał więc „Constitutionnela“... Mów pan dalej.
— Zażądał „Constitutionnela“, ale ja zaraz widziałem, żęto przez fanfaronadę, bo czy to przypadek, czy lekceważenie, dość, że trzymał go wciąż naodwrót, póki nie wszedł do kawiarni jeden z jego przyjaciół.
— Po czem poznałeś pan, że to był jeden z jego przyjaciół.
— Był ubrany tak samo, tylko więcej obdarty.
— Tak, to musiał być jeden z jego przyjaciół, nie wątpię; mów pan dalej.
— Rzecz jest tem mniej wątpliwą, że ten co przybył poszedł prosto do tego, który siedział, i podał mu rękę.
— „Dzień dobry, rzekł pierwszy tonem szorstkim.
— „Dzień dobry, odpowiedział drugi tym samym tonem. Dostałeś spadek?
— „Ja?
— „A ty?
— „Dlaczegóż to?
— „Wyświeżyłeś się od góry do dołu.
— „To mnie tak małżonka wyekwipowała na — imieniny.
— „Myślałem, że nadeszła płaca?
— „Nie, i myślę, że będziemy musieli czas jakiś kredytować naszemu korespondentowi wiedeńskiemu“.
— Rozumie się, księciu Reichstadt, odezwał się pan Jackal.
— Tak i ja pomyślałem, rzekł pan Gerard.
— „Czy wiesz, mówił pierwszy wojskowy, że wzmiankowany korespondent omal nie przybył do Paryża.
— „Wiem, odpowiedział drugi, ale mu przeszkodzono.
— „Co się odwlecze, to nie uciecze“.
— Hm! hm! panie Gerard, odezwał się pan Jackal, mówiłeś, że wiesz nie wiele? Ja uważam, że jest bardzo wiele w tem, co powiedziałeś, choćby nawet nie było więcej...
— Jest coś więcej.
— Dobrze! słuchajmy dalej.
I na znak zadowolenia pan Jackal dobył tabakierkę i zapchał sobie nos tabaką.
Pan Gerard począł znowu.
— „Piękny surdut, dalipan! mówił pierwszy. I pociągnął ręką po suknie.
— „Bardzo piękny, odpowiedział drugi dumnie.
— „Wełna wspaniała.
— „Angielska.
— „Trochę może za szeroki.
— „Co, za szeroki?
— „Powiadam, że twój surdut zdaje mi się nieco za szeroki, jak na żołnierza“.
— Co dowodzi, zauważył pan Jackal, że to był wojskowy i że pan się nie myliłeś.
— „Dlaczego ma być za szeroki? odpowiedział oficer. Surduty nie są nigdy za szerokie: ja jestem za wszystkiemi wielkiemi rzeczami, lubię wszystko co jest szerokie.
„Vive l’empereur!“
— Vive l’empereur?... rzekł pan Jackal. Jakto, vive l’empereur, z powodu surduta?
— Ja wiem, że to nie ma wielkiego związku, odrzekł pan Gerard nieco zakłopotany, ale słyszałem: „Vive l’empereur!“
Pan Jackal zażył hałaśliwie drugą szczyptę.
— Dajmy na to, że krzyknął: „Vive l’empereur!“ rzekł.
— Tak, dajmy na to, rzekł pan Gerard, widocznie zakłopotany. Pojmujesz pan, że usłyszawszy ten okrzyk buntowniczy, na który odwróciło się kilka osób, wyszedłem z kawiarni.
— Pojmuję.
— U drzwi zastałem dwóch agentów, wskazałem im tego człowieka i nie oddaliłem się poty, aż wzięli go za kołnierz.
— Brawo, panie Gerard! Ale to dziwna rzecz, iż ja tego człowieka nie widziałem i że nie złożono mi raportu.
— Zapewniam jednak pana, że człowiek ten był aresztowany.
Pan Jackal zadzwonił.
Ukazał się woźny.
— Poślij po Gibassiera, rzekł pan Jackal.
Woźny wyszedł.
Upłynęło z pięć minut, w ciągu których pan Jackal przetrząsł wszystkie papiery na biurku.
— Nie widzę nic, zgoła nic! rzekł.
Wszedł znowu woźny.
— I cóż? zapytał pan Jackal.
— Pan Gibassier czeka.
— Niech wejdzie.
— Mówi, że pan naczelnik nie sam.
— To prawda... Pan Gibassier podobny jest do ciebie, panie Gerard, skromny i nie lubiący się pokazywać; gdyby mu pozwolić, byłoby z nim to samo co z fiołkiem: objawiałby się tylko zapachem... Przejdź pan do tamtego pokoju, panie Gerard.
Pan Gerard, któremu w rzeczy samej wcale nie chodziło o to, ażeby być widzianym, przeszedł prędko do drugiego pokoju i starannie drzwi za sobą zamknął.
— Wejdź Gibassier! zawołał pan Jackal, jestem sam.
Gibassier wszedł, jak zawsze, z uśmiechem na twarzy.
— Co to znaczy, Gibassier! rzekł pan Jackal, robią się ważne aresztowania a ja nic o nich nie wiem!
Gibassier wyciągnął szyję i otworzył oczy, jak ktoś chcący powiedzieć: „Proszę się wytłómaczyć“.
— Wczoraj, mówił dalej pan Jackal, aresztowano człowieka, który krzyczał: Vive l’empereur!
— Gdzie to, proszę pana?
— W kawiarni Foy.
— W kawiarni Foy? E, on nie krzyczał Vive l’empereur!
— A jak?
— On krzyczał: „Vive l’ampleur![2]
— Mylisz się, panie Gibassier.
— Czy pozwoli mi pan utrzymywać, że jestem pewny tego co mówię?
— A jakim sposobem możesz być tego pewny?
— Bo to byłem ja sam.
Pan Jackal podniósł okulary i patrzył na Gibassiera z milczącym uśmiechem.
— Otóż to, rzekł nareszcie, co to jest mieć podwójną policję! Drugi raz nie może się powtórzyć podobna mistyfikacja.
I idąc do drzwi pokoju, gdzie był zamknięty Gerard:
— Hej! panie Gerard, powiedział, możesz wejść?
— Jesteś więc pan sam? spytał pan Gerard przez drzwi.
— Sam, albo prawie jak sam, odparł pan Jackal.
Pan Gerard wszedł jak zazwyczaj, nieśmiało, a spostrzegłszy Gibassiera, zrobił krok w tył.
— O! powiedział, co to jest?
— Panie?
— Tak, panie.
— Czy go pan poznajesz? spytał pan Jackal Gerarda.
— Rozumie się! Potem nachylając się do ucha pana Jackala: To mój oficer z kawiarni Foy.
Pan Jackal wziął pana Gerarda za rękę.
— Mój kochany panie, powiedział, przedstawiam ci pana Gibassiera, a mego dowódzcę brygady. Następnie zwracając się do Gibassiera: Kochany Gibassier, mówił, przedstawiam ci pana Gerarda, jednego z naszych najwierniejszych agentów.
— Gerarda? wyrzekł Gibassier.
— Tak, zacnego pana Gerarda z Vanvres, tego, co to wiesz.
Gibassier skłonił się z pewnym rodzajem szacunku i wyszedł, cofając się.
— Dlaczego pan dodał tego, co to wiesz? zapytał Gerard, bledniejąc. Gibassier wie zatem?...
— Wszystko, kochany panie Gerard!
Zabójca stał się ołowianym.
— Lecz niech to pana w żadnej mierze nie niepokoi wyrzekł pan Jackal, Gibassier jest to drugi ja.
— O! panie, wyjąkał szpieg, dlaczegożeś mnie przedstawił temu człowiekowi?
— Najpierw dlatego, że dobrze jest znać się z sobą tym, którzy służą w jednej komendzie.
Następnie, głosem, którego każda sylaba wtłaczała się w głąb serca pana Gerarda:
— Przytem, dodał, czyliż nie jest rzeczą ważną, ażeby cię znał; na wypadek, gdyby cię ktoś przyaresztował, onby cię kazał puścić.
Na myśl, że mógłby być aresztowanym, Gerard opadł w wolterowskie krzesło pana Jackala. Ale pan Jackal nie był obraźliwy; pozostawił Gerarda na swoim tronie, a sam usiadł na prostem krześle naprzeciw niego.
Pan Jackal zostawił kilka sekund panu Gerard do przyjścia do siebie.
Nareszcie pan Gerard otworzył zwolna oczy.
Pan Jackal ruszył ramionami.
— Cóż chcesz, rzekł z pozorem doskonałej dobroduszności, to jeszcze na ten raz sprawa chybiona.
— Jaka sprawa? zapytał Gerard.
— Jaka? Jużci krzyża legii honorowej.
Przyznać trzeba, iż biedny Gerard już nie myślał o tem.
— No, rzekł pan Jackal, czy nie masz mi co nowego a ważniejszego do powiedzenia?
— Nic, panie, wyznaję.
— Do licha, to źle!... Kiedy tak, to ja panu natomiast powiem co cię zainteresuje.
I pan Jackal, podniósłszy okulary, utkwił oczy w swego towarzysza.
Gerard nadstawiał uważnie uszu na to, co go miało zainteresować.
Ale kot trzymał mysz pod łapą, i rozkoszował się igraniem z nią.
Pan Jackal dobył z kieszeni tabakierkę, wetknął w nią dwa palce, i wyciągnął grubą szczyptę, którą niuchał rozkosznie.
Pan Gerard nie śmiał naglić naczelnika policji i słuchał z rezygnacją niepozbawioną pewnego rodzaju niecierpliwości.
— Wiesz, kochany panie Gerard, rzekł nareszcie, że za tydzień kończy się zwłoka udzielona Sarrantemu przez Karola X-go?
— Wiem, rzekł pan Gerard rzucając na Jackala spojrzenie pełne niepokoju.
— Wiesz również, że ksiądz Dominik może wrócić pojutrze... jutro... dziś może...
— Tak, tak, wiem i to, odpowiedział filantrop drżąc wszystkiemi członkami.
— O! jeżeli tak drżysz na pierwsze słowo, kochany panie Gerard, to zemdlejesz niezawodnie jak się dowiesz o co chodzi, nie usłyszysz już tego, co ci mam powiedzieć, a co będzie z pewnością najbardziej zajmującem.
— Cóż robić, panie Jackal, to przechodzi moje siły.
— Czegóż się tak boisz ze strony księdza Dominika,, skoro ci powiedziałem, że prośba jego w Rzymie nie otrzyma skutku?
Gerard odetchnął.
— Tak pan sądzisz? rzekł.
— Jestem pewny.
Gerard oddychał coraz lżej.
Pan Jackal zostawił mu czas do napełnienia płuc powietrzem.
— Nie, rzekł nareszcie, nie tego powinieneś pan się obawiać!
— A! mój Boże, wyrzekł z cicha Gerard, więc mam się czegoś obawiać?
— O! kochany panie Gerard, także mało jesteś filozofem, by nie wiedzieć, że człowiek, istota słaba, walcząca wciąż z tem co go otacza, nie miałby jednej chwili wytchnienia, gdyby widział wciąż te niebezpieczeństwa, przez które przechodzi i których cudem tylko unika.
— Przebóg! wyrzekł pan Gerard, wielka to prawda, panie Jackal.
— Skoro pan uznajesz, rzekł Jackal kłaniając się, pragnę; uczynić ci jedno zapytanie.
— Słucham.
— Poeci, pani Gerard... szkaradne to plemię, nieprawdaż, nie znam ich wcale, panie, nie przyznaję się do tego, ażebym kiedy w życiu przeczytał choć cztery wiersze.
— Otóż poeci utrzymują, że umarli czasem wychodzą z grobu. Czy wierzysz pan w to?
Gerard wybełkotał klka wyrazów niezrozumiałych i zaczął się trząść jeszcze bardziej niż przedtem.
— Ja dotąd nie wierzyłem, mówił wciąż pan Jackal, ale fakt świeżo doszły do mojej wiadomości tak mnie w tej materji zbudował, że mógłbym teraz napisać i obronić rozprawę: umarli nie wychodzą sami, ale można ich wyprowadzić.
Gerard siniał wciąż.
— Oto anegdota, oceń ją sam. Człowiek pańskiego temperamentu, charakteru, humoru, słowem filantrop, w danej chwili, boć człowiek przecież nie jest doskonałym, utopił swego synowca, a nie wiedząc co zrobić z trupem, zagrzebał go w gęstwinie ogrodowej.
Gerard jęknął i spuścił głowę.
— Sądził, że ukrył go dobrze. Ani słowa; lecz ziemia nie zawsze jest tak dyskretna, jak powiadają. Otóż niedalej jak dziś z rana, co mówię, na chwilę przed pańskim przyjściem, był tu człowiek, który powiedział do mnie te słowa: „Panie Jackal, za tydzień ma być wykonana kara śmierci na niewinnym.“ Pojmujesz, że zaprzeczyłem kochany panie Gerard, odpowiedziawszy, że nie ma już niewinnego skoro sąd uznał go winnym. Ale on zmusił mnie do milczenia, mówiąc: „Ten, który ma zginąć, jest niewinnym, a winnego ja znam.“
Gerard ukrył twarz w rękach.
— Zaprzeczyłem jak najuroczyściej, mówił dalej Jackal, ale ten człowiek powstrzymywał mnie mówiąc:
— „Czy możesz pan rozporządzać jedną nocą?
— „Mogę, odpowiedziałem.
— „Przyszłą?
— „Nie, przyszłą noc mam zajętą.
— „Więc następną?
— „Wybornie... czy to gwoli wycieczki? zapytałem na los szczęścia.
— „Właśnie.“ Pojmujesz pan, że chciałem się dowiedzieć, gdzie mnie chce wyprowadzić.
— „Czy to w Paryżu, czy za Paryżem? zapytałem.
— „Za Paryżem.
— „Zgoda.“
I stanęło na tem, że on nie tej ale następnej nocy da mi dowód, jako nie ten jest winien, którego mają stracić, ale przeciwnie, człowiek używający wolności.
— I pan zgodziłeś się na tę wycieczkę? wybełkotał Gerard.
— Mógłżem uczynić inaczej? pytam pana, który jesteś człowiekiem rozumnym. Wiesz, jakie jest moje posłannictwo. Musiałem powiedzieć „zgoda,“ w imię tej dewizy, że sługa sprawiedliwości winien życie poświęcić dla prawdy: vitam impendere vero.
— I pójdziesz pan?
— Muszę, postawiony jestem w konieczności. Ale powiedziałem panu, że nie tej nocy, tylko na drugą... słyszysz pan, na drugą noc!
— Słyszę, odpowiedział Gerard, który rzeczywiście słyszał ale nic nie rozumiał, a zęby mu szczękały.
— O! wiedziałem panie Gerard, że cię zainteresuję tem opowiadaniem.
— Ależ nareszcie, wyjąkał Gerard, jaki jest cel tego, co mi pan mówisz, jaki rezultat zwierzenia.
— Czy pan nie widzisz?... Powiedziałem sobie: „Pan Gerard jest filantropem; jak się dowie, że jakiś biedak narażony jest na niebezpieczeństwo, to stawi się w położeniu tego nieszczęśliwego mordercy; odczuje męczarnie jego, jakby to on sam był winnym.“ Nie omyliłem się podobno, wszak prawda, panie Gerard?
— O! nie! nie! zawołał tenże.
— Otóż ten pierwszy rezultat skłania mnie do mówienia dalej. Jutro o północy wybieram się z tamtym drugim filantropem... który całkiem niepodobny do ciebie, panie Gerard, nie wiem w którą stronę pojedziemy, bo nic mi o tem nie mówił; ale przenikliwością, którą zawdzięczam mojemu długiemu doświadczeniu, odgaduję, że to będzie w stronę Cour-de-France.
— W tę stronę?
— Tak... Przybywszy tam, bierzemy się na prawo albo na lewo, zapewne na prawo; wchodzimy, jak? nie wiem, ale nareszcie wchodzimy prawdopodobnie do parku, poświadczamy tam istnienie jakiegoś skieletu w dole; ujmujemy to w słowa i owoc naszych mozolnych trudów przynosimy panu prokuratorowi królewskiemu, który na zasadzie nowych danych zmuszony jest prosić pana ministra sprawiedliwości, o odroczenie wykonania wyroku na panu Sarranti.
— Na panu Sarranti? wykrzyknął Gerard.
— Czyż powiedziałem na panu Sarranti? Nazwisko mi się wymknęło, nie wiem dlaczego zawsze mi się na usta nasuwa nazwisko tego djabelskiego człowieka... Odraczają więc wykonanie wyroku, wydają rozkaz uwięzienia prawdziwego zbrodniarza, i rozpoczyna się nowe śledztwo... Rozumiesz pan, nieprawda?
— Doskonale, odpowiedział Gerard.
— Otóż dopiero położenie straszliwe dla biednego mordercy, rzekł pan Jackal. Bo uważaj sam: on przechadza się po bożym świecie włożywszy ręce w kieszenie, wolny jak wiatr: a tu naraz licho nadaje żandarmów, którzy ze światła prowadzą go w mrok i wydobywają mu ręce z kieszeni, ażeby je okuć: pożałuje on, że nie poszedł tą drogą ratunku, którą mu wskazałem.
— A czy jest jaka?
— Doprawdy, kochany panie Gerard, rzekł naczelnik policji, musisz mieć bardzo twardą czaszkę, mózg bardzo nieruchliwy i pamięć bardzo, bardzo krótką.
— O! mój Boże, zawołał czcigodny Gerard, słucham jednak...
— A oto co dowodzi, rzekł pan Jackal, iż rezultat niezawsze idzie w stosunku prostym do zdolności. Czyż panu nie powiedziałem, że odmówiłem tej wycieczki na noc dzisiejszą.
— Prawda.
— Że odłożyłem ją do nocy następnej?
— I to prawda.
— A więc?
Pan Gerard siedział z otwartemi usty.
— Rzeczywiście, powiedział Jackal zżymając ramionami, a toż jest abecadło sztuki, i trzeba być tak uczciwym człowiekiem, jak pan, ażeby jeszcze nie zrozumieć.
Gerard uczynił głową i rękami kilka ruchów rozpaczliwych, które połączone z chrapliwemi dźwięki wychodzącymi z jego gardła, zdawały się znaczyć: „Mów pan dalej”.
— Ja wiem, że to pana nie obchodzi, mówił Jackal, że nie masz żadnego interesu w tem, ażeby ukrywać zbrodnię drugiego, ale przypuść na chwilę, że zbrodnia ta nie przez kogo innego, ale popełnioną została przez ciebie; że trupa nie kto inny zagrzebał tylko pan. Przypuść, że miejscem zbrodni był zamek, który należał do pana... naprzykład zamek Viry; przypuść, że znasz zarośla i drzewo, którego tajemniczemu cieniowi powierzony był trup; że wiesz, że tej lub następnej nocy sąd ma zejść do zamku Viry i odbyć poszukiwania w parku, cóżby ci należało zrobić przez tę noc, którą ci zaoszczędził przyjaciel, przez tę noc z dziś na jutro?
— Coby mi należało zrobić...
— Tak...
— Ażeby nie znaleziono?...
— Trupa, tak.
— Należałoby mi...
Gerard otarł pot spływający wielkiemi kroplami z czoła.
— Dokończ pan! Należałoby...
— Należałoby mi go us...
— Us?...
— Usunąć.
— A! przecież... Kochany panie Gerard, jakże masz leniwą imaginację! Powinieneś ją ożywić powietrzem wiejskiem, wiatrem nocnym. Daję ci więc urlop na dziś i na jutro. Dzień będzie prześliczny, doskonała sposobność dla miłośnika natury. Jedź więc na wieś, jedź, a kto wie, czy w lasach Meudon albo Vanvres, nie wyszukasz tego nieboraka złoczyńcy, którego za pomocą właściwej sobie litości, ochronisz od maleńkiego niebezpieczeństwa, jakie mu zagraża...
— Rozumiem pana! zawołał Gerard całując rękę naczelnika policji. Dziękuję!
— Pfi! powiedział Jackal odsuwając lekceważąco zabójcę, sądzisz więc, że robię to wszystko w celu ocalenia mizernego twego karku? Idź, idź, teraz już wiesz jak stoisz, reszta do ciebie należy.
Gerard szybko wybiegł z gabinetu.
Pan Gerard wyszedł szybko z pałacu prefektury. Dostawszy się na ulicę, rzucił się do fiakra i krzyknął:
— Jedziemy na godziny, dostaniesz dziesięć franków za godzinę, jeżeli zrobisz milę przez godzinę.
— Rozumiem... Gdzie jedziemy, obywatelu?
— Do Vanvres.
Za godzinę byli w Vanvres.
— Czy mam zaczekać, obywatelu? zapytał dorożkarz, któremu się te warunki podobały.
Gerard pomyślał chwilę. Miał w domu powozy i konie, ale obawiał się jakiej niedyskrecji ze strony stangreta; uważał, że lepiej wziąć obcego człowieka, z którym nigdy więcej nie będzie miał do czynienia, jak raz z nim załatwi rachunek. Postanowił więc zatrzymać swojego Limuzyna. Obawiał się tylko, ażeby zostawszy przy takiej samej cenie, nie obudzić w nim podejrzenia. Chęć przyspieszenia jazdy sprawiła, że popełnił błąd: nie chciał popełnić drugiego.
— Dziękuję ci, rzekł, przybyłem kilka minut zapóźno i już nie zastałem osoby, do której miałem interes. Pojechała ona do Viry-sur-Orge.
— Szkoda, obywatelu, szkoda.
— Chciałbym się jednak z nią dziś jeszcze zobaczyć, mówił z cicha Gerard, niby do samego siebie.
— Mogę pana zawieźć do Viry; trzy mile, to się prędko przeleci.
— Tak, ale uważasz, ja mogę dostać bryczkę do Viry za trzy franki.
— Ja co prawda, nie zawiozę tam pana za trzy franki, ale zważ pan, że w takiej bryczce to natłoczą panu rozmaitego ludu, tymczasem w mojej dorożce jesteś pan jak u siebie.
— Wiem, wiem, rzekł Gerard, który nadewszystko pragnął być u siebie, słuszna twoja uwaga.
— Wieleby też pan dał temu biednemu Barnabie za drogę do Viry?
— Musiałbyś mnie także odwieźć napowrót.
— Czemu nie?
— A tam poczekać na mnie.
— Poczekam.
— Więc ile chcesz?... Powiedz, tylko rozsądnie.
— Tam i napowrót, trzydzieści franków.
— A za poczekanie?
— Godziny czekania niech będą po czterdzieści su. Przecież nie wymagam zawiele.
Rzeczywiście, nie było nic tak dalece przesadzonego. Żeby udać, że się targuje, pan Gerard zgodził się na dwadzieścia pięć franków tam i z powrotem, oraz po czterdzieści su za godzinę czekania.
Umówiwszy się o cenę, Gerard wziął z domu klucz od zamku Viry, i dawszy wytchnąć koniom obywatela Barnaby, wsiadł do dorożki i puścił się dobrym kłusem.
Barnaba był to uczciwy człowiek, chciał zarabiać grosz rzetelnie.
To też kiedy Gerard przybył do Viry, dzień był jeszcze zupełny, i ani sposób było myśleć o ekshumacji. Więcej niż kiedykolwiek zacisnąwszy kapelusz na głowę, wysiadł i zostawiwszy woźnicę w gospodzie, kazał mu tam pozostać do godziny jedenastej.
O jedenastej punkt miał stanąć przed bramą zamku.
Gerard otworzył bramę i zamknął za sobą, uniknąwszy spojrzeń kilkorga dzieci i kilku starych kobiet, które przyciągnął turkot powozu.
Łatwo zrozumieć wzruszenie filantropa, kiedy wszedł do mieszkania swego brata, gdzie zamordował jedno z jego dzieci.
Nie zdołamy też wyrazić ściśnienia serca, z jakiem wszedł na ganek i wstąpił do nieszczęśliwego domu.
Przechodząc koło jeziora, odwrócił głowę.
Zamknąwszy za sobą drzwi od przedsionka, zmuszony był oprzeć się o mur, sił mu zabrakło.
Wszedł do swego pokoju. Okna tego pokoju, przypominamy sobie, wychodziły na staw. Z tych okien widział on jak Brezyl wpadł do wody i wyciągnął trupa Wiktorka.
Zasunął firanki. Ciemno zrobiło się... Nie śmiał pozostać w ciemnym pokoju.
Dwie połówki świec tkwiły w lichtarzach zdobiących kominek.
Gerard miał z sobą przyrząd fosforowy. Zapalił świecę.
Uspokojony nieco czekał nocy.
Około dziewiątej noc zapadła; uważał, że czas wziąć się do roboty.
Trzeba się było najpierw zaopatrzyć w łopatę.
Musiała być jakaś w składzie ogrodu warzywnego.
Gerard zszedł i znalazł się naprzeciw stawu, który błyszczał w ciemności jak zwierciadło stalowe; potem wsunął się w uliczkę prowadzącą do ogrodu warzywnego i zaczął szukać potrzebnego narzędzia.
Skład zamknięty był na klucz.
Na szczęście było okno. Gerard podszedł do okna z zamiarem wybicia szyby, ale w tej chwili zatrzymał się przestraszony łoskotem, jaki może sprawić.
Nieszczęśliwy bał się wszystkiego. Stał więc niepewny z ręką na sercu.
Stracił tym sposobem kwadrans czasu.
Nareszcie przypomniał sobie, że ma dyament na palcu. Drogocenny kamień skrzypnął po szybie. Poczekał chwilę, popchnął szybę, wsunął rękę i otworzył okno.
Spojrzał dokoła by się zapewnić, że jest sam i skoczył do składu. Znalazł łopatę i powrócił tą samą drogą.
Wybiła godzina dziesiąta.
Przyszło mu na myśl, że powóz stojący przed bramą może zwrócić uwagę, skoro wszyscy wiedzieli, że dom jest niezamieszkały.
Postawił więc łopatę, udał się do bramy i poszedł do karczmy, chcąc dać polecenie dorożkarzowi, ażeby czekał na gościńcu Fontainebleau.
Przybywszy przed karczmę, spojrzał przez szybę. Zobaczył dorożkarza nad buteleczką, grającego w karty z wieśniakami.
Gerard miał wielką ochotę nie pokazywać się, bo mógł być poznanym, chociaż niezmiernie się odmienił od czasu wyjścia z Viry. Jednakże, ponieważ Barnaba nie mógł odgadnąć, że on stał za szybą i chciał z nim mówić, musiał przeto otworzyć drzwi i dać znać dorożkarzowi, ażeby do niego przyszedł.
Upłynął kwadrans nim się na to zdecydował.
Spodziewał się wciąż, że ktoś z karczmy wyjdzie że przez mego da znać Barnabie. Ale nikt nie wychodził. Uchylił nareszcie drzwi i zawołał drżącym głosem:
— Panie Barnabo!
Barnaba zajęty był kartami; Gerard musiał powtórzyć trzy razy toż samo.
Nareszcie Barnaba podniósł głowę.
— Aha! rzekł, to pan!
— Tak, to ja, odpowiedział Gerard.
— Chce pan jechać?
— Jeszcze nie.
— A to dobrze! Biedne koniska jeszcze nie wypoczęły.
— Nie o to mi chodzi.
— A o co?
— Mam ci powiedzieć dwa słowa.
— Owszem.
I podniósłszy się przyszedł do drzwi, rozpychając po drodze kogo tylko mógł.
Wszystkie twarze pijących żywo zwróciły się ku drzwiom.
Gerard skrył się w cień.
— Ho, ho! odezwał się jeden z bywalców karczemnych, czy to ten wasz pan boi się żeby mu korona z głowy nie spadła, że nie chce wejść do gospody?
— To jakiś zakochany! rzekł drugi z uśmiechem.
— Więc on tylko kolano pokazał przez drzwi, a nie głowę, powiedział trzeci.
— Głupiś! odezwał się pierwszy, przecież coś mówił.
— Więc co?
— Przecież nikt nie mówi kolanem.
— Jestem panie, rzekł Barnaba, co pan rozkaże? Gerard wytłómaczył mu zmianę zaszłą w programie.
Wykład Gerarda przerywany był częstemi: „Hm! hm!“ dorożkarza.
Gerard zrozumiał, że coś się Barnabie nie podoba. Kiedy nareszcie dokładnie wytłómaczył mu swe życzenie:
— Dobrze, powiedział Barnaba, ale jeżeli się nie znajdziemy na gościńcu?
— A czemu się nie mamy znaleźć?
— Jeżeli naprzykład pan przejdzie, nie widząc mnie?
— Nie obawiaj się, mam dobre oczy.
— Bo to widzi pan, są ludzie, którym się ogromnie wzrok osłabia, kiedy trzymają dorożkę czternaście godzin i winni są dorożkarzowi z pięćdziesiąt franków. Znałem na ten przykład obywateli, nie mówię tego o panu, bo panisko mi wygląda na człeka najpoczciwszego, jaki jest na święcie, ale znałem takich co trzymali dorożkę przez cały dzień, a potem myk do przechodniego domn, i powiadali: „Zaczekaj, ja zaraz wrócę.“
— I co? zapytał pan Gerard.
— I nie wrócili do sądnego dnia.
— O! cóż znowu, rzekł pan Gerard, ja ci przecież tego nie zrobię...
— Wierzę, wierzę, ale zawsze widzi pan...
— Czy tylko o to chodzi, mój przyjacielu? rzekł pan Gerard.
I dobywszy dwa luidory z kieszeni, dał je Barnabie.
Barnaba skorzystał z promienia światła przechodzącego przez uchylone drzwi, by się zapewnić, że luidory są dobre.
— Będę na pana czekał o sto kroków przy Cour-de-France, i to od godziny jedenastej, jakeśmy się umówili. Jak kto płaci z góry, to nie ma co więcej gadać.
— Ale ja miałbym coś powiedzieć.
— A co?
— Gdyby... gdyby...
Pan Gerard nie śmiał skończyć.
— Gdyby co? Gdybym ja ciebie nie znalazł, mój przyjacielu?
— Gdzie?
— Na gościńcu.
— Czemuby pan nie miał mnie znaleźć? Bo będąc zapłaconym z góry...
— Czy tak? To pan nie ufa Barnabie?
— A ty przecież nie ufasz mnie!
— Pan nie ma numeru, a ja mam... i to niebyle jaki! który przynosi szczęście tym co patrzą, jak przejeżdża numer 1szy.
— Wolałbym, ażeby przynosił szczęście tym, którzy w mm siedzą, rzekł pan Gerard.
— I tym także przynosi szczęście, on wszystkim przynosi szczęście, ten numer lszy.
— Tem lepiej, tem lepiej, odezwał się pan Gerard, starając się umitygować zapał dorożkarza dla swego numeru.
— Będę pana czekał na gościńcu o godzinie jedenastej, skoro taka pańska wola.
— Dobrze, odpowiedział pan Gerard po cichu.
— O sto kroków przy Cour-de-France. Czy tak?
— Dobrze, mój przyjacielu, tylko nie trzeba tego wypowiadać tak głośno.
— To prawda... bo skoro pan ma powód ukrywania się...
— Żadnego! rzekł pan Gerard. Dlaczegóżbym miał się ukrywać?
— O! to do mnie nie należy. Skorom zapłacony, to ani wiem, ani znam. O jedenastej będę na miejscu.
— Postaram się, ażebyś nie czekał.
— O! mogę poczekać, nie będę na to narzekał. Wziął mnie pan na godziny, mogę pana zawieźć nawet, gdyby pan chciał, na dolinę Józefata, a pewnieby pan tam sam jeden przyjechał dorożką.
I rozradowany swoim konceptem, wszedł do gospody śmiejąc się, kiedy pan Gerard ocierając pot z czoła, wracał do zamku.
Pan Gerard zastał bramę otwartą i łopatę stojącą w kącie. Zamknął drzwi i klucz schował do kieszeni.
Nagle zadrżał i zatrzymał się, z oczyma utkwionemi w okna zamku. Okno było oświetlone. Chwila przerażenia dreszczem przejęła nędznika od stóp do głów. Naraz przypomniał sobie dwie świece, które zostawił. Zrozumiał nieroztropność, jaką popełnił.
To światło, które on widział, mogli widzieć i inni: wiedziano, że zamek jest niezamieszkany, a światło dawałoby powód do wielu wniosków.
Krokiem przyśpieszonym popędził do zamku, wciąż oczy odwracając od stawu i wszedł do pokoju. Zgasił jedną świecę, i gotował się zgasić drugą, kiedy przyszło mu na myśl, że będzie musiał przechodzić przez korytarz i przez schody bez światła.
Po obawie materjalnej, przyszła obawa idealna.
Czegóż mógł się obawiać w korytarzach i na schodach pustego domu: Tego, czego obawiają się, pomimo wielkiej między niemi różnicy, dzieci i mordercy: widm!
Lękał się Gerard usłyszeć za sobą kroki, nie wiedząc kto idzie. Lękał się, ażeby go ktoś nie pociągnął za surdut. Zdawało mu się, że na zakręcie korytarza spotka nagle widmo dziecka lub kobiety.
Nie byłoż dwóch, a może trzech morderstw w tym przeklętym domu?
I dlatego to Gerard zostawił jedną świecę zapaloną.
Mógł wyjść przez drzwi od ganku lub od lamusa.
Stanąwszy w przedsionku namyślał się.
Naprzeciw drzwi od ganku był staw, ten straszny staw! Przed przyjściem do drzwi od lamusa, trzeba było przejść sklepiony loch, gdzie zagryzioną była Orsola. Gerard przypomniał sobie plamy krwawe na płytach. Wolał jednak wyjść przez lamus: on nie przelał przecie tej krwi.
Trzymał w jednej ręce świecę, drugą wziął łopatę, zeszedł ze schodów, minął kuchnię, wahał się chwilę nim pchnął drzwi od lamusa, poruszył głową, ażeby z niej otrząsnąć pot; obie ręce miał zajęte, nie mógł otrzeć czoła.
Nareszcie pchnął nogą drzwi, wiatr dmuchnął przez wybitą szybę, świeca zgasła. Krzyknął jednocześnie, jak płomień gasł; potem zadrżał i zamilkł; zląkł się aby dźwięk głosu nie zbudził umarłych.
Musiał przejść przez lamus albo iść napowrót.
Wracać? a nuż pójdzie za nim widmo Orsoli!... Wolał iść dalej.
Co działo się w tej duszy drżącej jak liść, przez te pięcć sekund, których morderca potrzebował do przejścia przez ciemne sklepienie, niepodobna opisać.
Nareszcie doszedł do drwalni.
Myślał, że już koniec. Ale drzwi wychodzące na park były zamknięte, klucza nie było, zamek jednak zardzewiały ustąpił pod pierwszem pchnięciem.
Już też i sił brakło nieszczęśliwemu.
Zdawało mu się, że gdyby musiał raz jeszcze przejść przez lamus, umarłby ze strachu.
Świeży wiatr z zewnątrz zmroził pot na jego twarzy. Ale wrażenie to wydało mu się niezmiernie miłem po duszącej atmosferze podziemia. Oddychał więc czystem powietrzem nocy. Płuca mu się rozszerzyły. Otworzył usta, ażeby podziękować Bogu: nie śmiał jednak.
Co mu tam wreszcie Bóg! Dla niego nie było Boga, bo jakimze sposobem on wolny, a Sarranti w więzieniu? Prawda, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, Sarranti przez ten czas spał snem spokojnym, który daje sprawiedliwemu moc wejścia na rusztowanie, wtedy kiedy on czuwał ze zgryzotą i strachem w duszy, z rękami trzęsącemi się, z czołem zlanem kroplami potu.
A w jakim celu czuwał? jakie okropne dzieło miał jeszcze spełnić?
Oto wygrzebać i ukryć kości ofiary. Czy będzie miał odwagę?
Spróbuje przynajmniej.
Przebył krokiem prędkim i pewnym całą oświetloną część zamku i parku. Ale gdy się znalazł pod cieniem wielkich drzew, kiedy tajemnicza ciemność rozciągnęła się na prawo i lewo, lodowata dłoń strachu znów go schwyciła za włosy.
Był już wreszcie w alei prowadzącej do krzaków. Zaczął już spostrzegać wielki dąb, rozpoznawać ławkę. Strach daremnie ciągnął go w tył, trzeba było iść naprzód. Szedł jak delikwent na rusztowanie.
Chwilę zastanawiał się, czy nie lepsze jest rusztowanie nad to, co on teraz przechodzi. Błogosławiłby jakiś cios niespodziany, któryby go zabił na miejscu bez cierpienia.
Ale sąd, więzienie, zimny przedsionek grobu, kat w swej groźnej odzieży, szalot czerwono malowany, którego zdaleka widać było dwa suche ramiona, schody po których trzeba stąpać przy pomocy dwóch posługaczy gilotyny, bo siły opuszczają... potem podsuwać głowę pod topór; oto co czyni śmierć okrutną, straszliwą, niepodobną!
I oto dla czego w oczach mordercy znośniejszem było odgrzebać trupa, umrzeć może ze strachu, niż umrzeć na rusztowaniu.
Wszedł odważnie w gęstwinę i wziął się do roboty.
Najpierw trzeba było dokładnie odszukać miejsce.
Ukląkł i szukał ręką.
Śmiertelny dreszcz przeszedł po nim, nie z powodu tego co robił, a było to jednak przerażające, ale przejmowało go coś nierównie bardziej strasznego. Zdawało mu się, że na tem miejscu ziemia przed niedawnym czasem była poruszaną. Czyżby przybył zapóźno?
Jeden lęk ustąpił miejsca drugiemu.
Z frenezją przestrachu zagłębił rękę w ruchomej ziemi i wydał okrzyk radości. Szkielet był tam jeszcze. Poczuł włosy miękkie, jedwabiste włosy dziecka, co tak przeraziły Salvatora. Jego to uspakajało...
Zaczął kopać.
Odwróćmy oczy od tej sromotnej roboty. Odetchnijmy czystem powietrzem. Spojrzyjmy w piękne gwiazdy na niebiosach. Posłuchajmy azali w tę noc pogodną nie spłyną do nas przez niezmierne przestrzenie eteru, jakie nuty hymnu, który wyśpiewują aniołowie, wielbiąc Pana.
Dosyć spojrzeć wtedy na ziemię, kiedy człowiek przeklęty wyjdzie blady i drżący z gęstwiny ciemnej, trzymając w jednej ręce łopatę, w drugiej w płaszczu coś bezkształtnego.
Czego on szuka okiem błędnem?
Szuka miejsca pewnego, by mu powierzyć grobowy depozyt.
Pan Gerard szedł nie zatrzymując się aż na drugi koniec parku, złożył płaszcz na ziemi i zaczął kopać. Ale za trzeciem czy czwartem uderzeniem łopatą, potrząsnął głową mówiąc:
— Nie, nie, nie tu!
I wziął płaszcz, zrobił sto kroków pod gąszczem drzew zatrzymał się znowu, namyślał... I znowu potrząsając głową.
— Za blisko tamtego! rzekł.
Nareszcie błysło mu w głowie. Powtórnie podjął płaszcz z ziemi i puścił się w drogę krokiem gorączkowym. Teraz kierował się do stawu, nie obawiał się, aby jakie widmo przesunęło się po jego powierzchni.
On widmo trzymał w płaszczu.
Przybywszy nad brzeg, położył płaszcz na murawie i zaczął go rozwijać. W tej chwili dało się słyszeć dalekie i smutne wycie. To pies jakiś skarżył się w sąsiedniej osadzie.
— O! nie! nie! rzekł, nie tu! nie tu! już go raz pies ztąd wyciągnął... A przytem, gdyby spuszczono staw, znalezionoby ten szkielet... Ale co robić? O Boże, natchnij mnie!
Prośba ta zdawało się, że wzleciała do nieba, jak gdyby nie była bluźnierstwem.
— Tak! tak! szepnął, tak będzie dobrze!
Kości te, jakkolwiek dobrze ukryte w parku Viry, mogły być odkryte drugi raz. Gerard zabierze je z sobą i zakopie w swoim ogrodzie w Vanvres. W Vanvres Gerard był więcej jeszcze niż gdzieindziej, czcigodnym panem Gerardem.
Wziął płaszcz, zostawił łopatę i prędko skierował się do bramy parku, wychodzącej na most Godeau. Miał klucz od tej bramy, otworzył ją bez trudności.
Rzecz dziwna! Odkąd trzymał szkielet w płaszczu, strach rzeczy nadprzyrodzonych ustąpił.
Prawda, że inny strach nastąpił po pierwszym, i że czcigodny pan Gerard nic na tej zmianie nie zyskał.
Po zamknięciu kraty, poszedł polem, ażeby jaknajprędzej dostać się do gościńca.
Roland wskazał nam drogę, którą szedł.
Barnaba dotrzymał słowa: czekał z dorożką na wskazanem miejscu.
Lepiej nawet niż czekał, spał na koźle, ale za dotknięciem Gerarda do dorożki, obudził się.
— To pan? rzekł.
— Tak, nie ruszaj się.
— Może pan zechce, odezwał się dorożkarz, wyciągając rękę, ażebym położył na koźle to zawiniątko?
Barnaba wskazał na płaszcz.
— Nie! nie! zawołał Gerard przerażony, to są rzadkie rośliny, które trzeba strzedz od utrząśnięcia, będę je trzymał na kolanach.
— Jak pan sobie życzy. Czy wracamy?
— Do Vanvres, rzekł pan Gerard.
Dorożka ruszyła.
Tym to sposobem Salvator pod wielkim dębem w gęstwinie, nie znalazł szkieletu.
Amatorowie nawiedzający pracownię Petrusa, jedni przez prostą ciekawość, drudzy w chęci nabycia czegoś, tak licznie się gromadzili, że powstał ztąd istny tłok u drzwi.
Za trzy dni miała się rozpocząć sprzedaż, a dzisiaj był czwartek.
Około jedenastej z rana pracownia przedstawiała widok morza w przypływie. Nastąpił ruch fal coraz gwałtowniejszych, coraz wyżej się piętrzących.
W przyległym pokoju zaś było cicho i spokojnie.
Pokój ten zajęty był przez Petrusa.
Siedział przy oknie oparty na gierydonie, na którym leżał list otwarty raz przeczytany, ale tak, że każdy jego wyraz głęboko przenikał mu do serca.
Łatwo było dostrzedz, że młodzieniec był zrozpaczony. Od czasu do czasu ręką zatykał uszy, ażeby nie słyszeć hałasu z przyległego pokoju. Od czasu do czasu też łzy spływały mu po twarzy i spadały na list otwarty.
Dlaczegóż więc Petrus, który na głos Salvatora odważne powziął postanowienie, teraz tak zachwiał się?
Bo oto otrzymał list od Reginy.
Przypominamy sobie, że w chwili, gdy się rozstawali, uczyniła mu ona miłą obietnicę na jutro... obietnicę listu. Tylko nie chciała powiedzieć, co ten list zawierać będzie.
Chciała, z kobiecą delikatnością, ażeby woń szczęścia, tem przyjemniejszego, że nieznane, poszła za tym, którego ona ukochała.
Petrus otrzymał dzisiaj ten list.
Obiecywał on wiele szczęścia, można było zapłakać nad jego utratą. Oto co było napisane:
„Mój kochany Van-Dycku!
„Obiecałam ci wczoraj przy rozstaniu szczęśliwą wiadomość.
„Za miesiąc przypadają imieniny mojego ojca, postanowiłyśmy z ciotką dać mu na wiązanie portret Pszczółki.
„Nadto, wczoraj, pan hrabia Rappt otrzymał w zamku jakąś misję do dworu Petersburgskiego, która zatrzyma go ze sześć tygodni...
„Odgadujesz, nieprawdaż?
„Jak raz zostało postanowionem, że podarunkiem dla marszałka będzie portret jego ulubienicy, nietrudno było zgodzić się, że malarzem tego portretu będzie pan Petrus Herbel de Courtenay.
„Wiesz, że to ostatnie nazwisko ma wpływ ogromny na margrabinę de Tournelle.
„Otóż co mi jeszcze pozostaje do powiedzenia.
„Zacząwszy od przyszłej soboty, w południe, będzie posiedzenie codzienne w pracowni pana Petrusa Herbel de Courtenay.
„Zdarzą się dnie, w których margrabina de la Tournelle nie będzie mogła być obecną, dla słabości zdrowia lub obowiązków religijnych.
„Sama więc Regina zaprowadzi Pszczółkę.
„Stosownie do biegłości malarza, portret skończy się w kilka posiedzeń lub w kilka tygodni.
„Byle był podobny, nikomu o czas malowania chodzić nie będzie.
„Ażeby nie było dyskusji co do ceny, oznaczono ją z góry na dwieście luidorów.
„Tylko, ponieważ pan Petrus Herbel de Courtenay będzie może zbyt dumny, ażeby ją przyjąć, zgodzono się z góry, że przeznaczoną zostanie na uczynki miłosierne, do których wchodzi także biedna Róża z ulicy Ulm.
„Tak tedy, mój kochany Van-Dycku, oczekuj w sobotę, w południe Pszczółki, margrabiny de la Tournelle i swej wiernej Reginy“.
Ten to list, mimo dobrej wieści i nadewszystko z powodu dobrej wieści, wprowadzał w rozpacz Petrusa.
Trzy kobiety przyjdą i co zobaczą? Taksatora, sprzedającego obrazy i sprzęty Petrusa!
Jakżeż on zniesie ten wstyd?
Przez chwilę przyszła mu chęć uciekać, udać się na wygnanie, nigdy więcej nie zobaczyć Reginy.
Ale nie widzieć Reginy, było to rozstać się z życiem. Gorzej, była to śmierć serca za życia.
Przez chwilę Petrus żałował, nie, że ocalił ojca od zguby, myśl ta nawet nie przyszła mu do głowy, ale, że nie przyjął ofiary Jana Roberta.
Bo rzeczywiście, gdyby Petrus pracował z takim zapałem, jak dawniej, mógłby w niedługim czasie zwrócić przyjacielowi pożyczone pieniądze.
Jego chwilowy spoczynek, zbytek, konie, powóz, sprawiły nawet, mówiąc językiem handlowym, wrażenie wyborne. Myślano, że wziął zpadek po jakim nieznanym krewnym, że nie potrzebuje pieniędzy i przez to obrazy jego poszły drugie tyle w cenę.
Tylko, że Petrus, cały oddany miłości, nie tworzył nic.
Ale gdyby tylko mógł pożyczyć z jakie dziesięć tysięcy franków, to wziąłby się do malowania i we trzy miesiące oddałby tę sumę wziętą na jakibądż procent.
Czemu nie prosić Salvatora? Nie: surowa twarz Salyatora wzbroniłaby mu tego żądania.
Głos wreszcie Salvatora, podobny do echa nieubłaganej prawości, czyż nie odpowiedział mu: „Czwartego dnia!“
Petrus potrząsnął więc głową, i jak gdyby odpowiadając swej myśli:
— Nie, nie, rzekł, wszystko raczej niż udać się do Salwatora! Prawda, że dodał: Ale także wszystko raczej, niż stracić Reginę!
W tej samej chwili nowy nawiedzający wszedł do pracowni.
Ponieważ nowy gość ma odegrać wielką rolę w scenach, które następują, niech nam czytelnicy pozwolą pozostawić Petrusa jego posępnym myślom, ażeby rzucić okiem na nowoprzybyłego.
Był to mężczyzna mający około pięćdziesiąt lat, dobrego wzrostu, barczysty, o tęgiej szyi i szerokiej piersi. Głowę jego okrywał las rudych włosów; brwi dziwnie sprzeczne z włosami, były gęste i czarne jak heban. Faworyty zaokrąglone, miały barwę ciemną, wpadającą w rudą. Wogóle, twarz tego człowieka oznaczała szczerość, szorstkość nawet, ale nie złość. Przeciwnie, uśmiech zdający się nie opuszczać ust jego, oznaczał wesołą dobroduszność, rodzaj humoru, który szorstkim jest nazewnątrz, ale dobrym i łagodnym w gruncie.
Na pierwszy rzut oka można się było od niego oddalić.
Na drugi, podałbyś mu rękę, tak wyraz pogodny, rozlany na jego obliczu, budził dlań współczucie.
Powiedzieliśmy już na jaki wiek wyglądał.
Wiek ten poświadczała podwójna zmarszczka dosyć głęboka, wyryta na czole.
Co się tyczy stanu tego człowieka, łatwo go było odgadnąć po wielu wskazówkach. Nasamprzód, chód wskazywał marynarza, z powodu kołysania się właściwego ludziom, którzy długi czas przebywali na morzu i którzy nawet na lądzie stałym, rozkraczają nogi. W braku nawet tej oznaki, badania ciekawych mogłyby być objaśnione. Nieznajomy nosił w uszach dwie małe kotwiczki złote.
Ubiór miał dosyć wyszukany, chociaż ludziom najmniej nawet wybrednym, mógłby się wydać dwuznacznego gustu.
Co mogło sprowadzić na sprzedaż obrazów tego szczególnego człowieka?
Gdyby Petrus był malarzem scen morskich, to odwiedziny bogatego marynarza nie miałyby nic dziwnego. Ale marynarz w pracowni malarza historycznego, a nawet malarza obyczajowego, mógł nie bez racji zadziwić prawdziwych amatorów.
To też uwaga osób obecnych ześrodkowana na obrazy, zwróciła się w części na nowoprzybyłego.
Nie tracąc fantazji, marynarz zatrzymał się na środku schodów, rzucił badawczy wzrok naokoło, wydobył z kieszeni okulary złote, założył na nos i szedł prosto przed obraz Chardina, który szczególną jego zwrócił uwagę.
Obraz przedstawiał gospodynię skrobiącą jarzyny. Ogień, rondel i jarzyny namalowane były z taką prawdą, że marynarz na widok rondla, którego pokrywa leżała na trzonie, zawołał głośno, przytykając nos do płótna i odetchnąwszy hałaśliwie:
— Hm! hm!... Potem, mlasnąwszy językiem: Aż ślinka idzie na ten rosół, rzekł.
Potem, podniósłszy lewą rękę do góry, z poruszeniem oznaczającem najzupełniejsze uwielbienie:
— Wspaniałe! mówił wciąż tonem podniesionym, zupełnie jakby był sam jeden, wspaniałe pod każdym względem!
Kilku innych, którzy podzielali zdanie nowoprzybyłego o obrazie Chardina, zbliżyli się.
Obejrzawszy obraz długo i szczegółowo, to podnosząc, to opuszczając okulary, odszedł z miną głębokiego smutku, i spostrzegłszy jednę z pierwszych scen morskich Gudina:
— Oho! to woda, rzekł, przypatrzmy się temu bliżej. Jakoż zbliżył się, nosem prawie dotykając obrazu. Tak, do tysiąca granatów! zawołał, to woda, a nawet woda słona... Oho, oho! czyj to ten obraz?
— To obraz młodzieńca, panie, odezwał się jakiś staruszek, zażywający tabakę przed obrazem.
— Gudin, mówił amator, odkrywszy podpis na obrazie. Rzeczywiście, słyszałem nazwisko wymawiane w Ameryce, ale pierwszy raz widzę obraz tego mistrza, bo jakkolwiek młody to człowiek, według tego, co pan mówi, ale ten co zrobił taką łódź i taką falę, jest mistrzem. Nietyle mnie zadawalniają majtkowie, stojący w łodzi, ale nie można celować we wszystkiem. Zobaczmy, zobaczmy...
I marynarz zaczął przyglądać się bliżej.
— A co pan powiesz o tym brygu, który widnieje tam w głębi?
— Przepraszam pana, ale powiadam, że to jest korweta, nie bryg... korweta, która pędzi przed wiatrem, pod wielkim żaglem tylko, co z jej strony jest bardzo skromnie, bo przy takim wietrze mogłaby rozpuścić średnie i nawet najmniejsze. Ja w owe czasy miałem zwyczaj wołać: „Wszystkie żagle na wiatr!“
I według zwyczaju jaki miał i jaki zachował, marynarz wygłosił komendę doniosłym głosem.
Wszyscy się obrócili. Kilku amatorów pozostało dalej przy obrazach, ale najliczniejsi zgromadzili się koło marynarza.
Jak widzimy, nieznajomy nie do głuchych mówił. To też staruszek, który już z nim wymienił kilka słów, odezwał się:
— A! to pan zapewne dowodził statkiem?
— Miałem ten zaszczyt, odpowiedział nieznajomy.
— Trzymasztowcem, brygiem, czy korwetą?
— Korwetą.
Potem, jak gdyby nie chciał dalej posuwać rozmowy, przynajmniej pod względem żeglarskim, marynarz odszedł do obrazu Gudina i zajął się Boucherem.
Ale stary amator, chcąc zapewne dowiedzieć się co tak biegły człowiek w sztuce trzyma o domowym malarzu pani Dubarry, poszedł za nim.
— Chociaż ten obraz nie jest podpisany, rzekł nieznajomy, nie ma co się pytać czyj on: to „Gotowalnia Wenery“ Bouchera. Malarz przez pochlebstwo nadał swej Wenerze rysy nieszczęśliwej kochanki, która w tej epoce bezcześciła monarchię francuską... Złe malowidła! zły malarz! ja nie lubię Bouchera! A panowie?
I nie czekając aż mu odpowiedzią:
— Jest to niezły kolorysta, dodał wciąż donośnym głosem, ale malarz pretensjonalny i wymanierowany jak ludzie z jego czasów... Szkaradna epoka! liche naśladownictwo Odrodzenia! Ani to ciało jak u Tycjana, ani mięso jak u Rubensa. Potem, zwracając się do słuchaczów: Dlatego ja właśnie, panowie, lubię Rubensa: jest to istotna siła, bo istotna prostota pośród nadętości i konwencjonalizmu tego wieku... O! prostota, panowie! prostota! mówcie co chcecie, do niej jednak trzeba będzie wrócić.
Nikt nie zaprzeczał prawdziwości tego zdania.
Co większa, amator, który rozmawiał już z marynarzem, spojrzał dokoła, jakby żądając głosu, a widząc, że nikt mu go nie zaprzeczał:
— Najzupełniejsza prawda, panie, rzekł, najzupełniejsza prawda.
Szczególniej mu przypadł do serca ten marynarz szorstki ale otwarty.
— Jeżeli pożyję tak długo ażeby urzeczywistnić moje marzenie, mówił dalej kapitan tonem melancholijnym, to umrę najszczęśliwszym człowiekiem, bo przywiążę imię moje do wielkiego dzieła.
— A czy nie byłoby niedyskretnie, panie, zapytał stary amator, zapytać o to marzenie?
— Bynajmniej panie, bynajmniej, odpowiedział kapitan. Ja chcę założyć bezpłatną szkołę rysunku, w której nauczyciele będą obowiązani uczyć prostoty w sztuce.
— Wielka myśl, panie!
— Nieprawdaż?
— Bardzo wielka, bardzo wielka, i filantropijna. A czy pan mieszka w stolicy?
— Nie, ale spodziewam się tu osiedlić; zaczyna mnie nużyć bieganie naokoło świata.
— Pan odbył podróż naokoło świata? zawołał staruszek z uniesieniem.
— Sześć razy, odpowiedział z prostotą kapitan.
Staruszek cofnął się.
— To gorzej jeszcze niż pan de Lapeyrouse, rzekł.
— Pan de Lapeyrouse odbył tylko podróż dwa razy, odpowiedział marynarz z tąż samą prostotą.
— Może ja rozmawiam z jakim znamienitym marynarzem? odezwał się amator.
— Et! machnął ręką nieznajomy.
— A czy mógłbym ośmielić się zapytać pana o nazwisko?
— Nazywam się Łazarz Piotr Berthaut, zwany „Monte-Hauban.“[3]
— Czy pan czasem nie jesteś krewnym sławnego Berthaud de Montauban, siostrzeńca Karola Wielkiego.
— Renaud de Montauban, chcesz pan powiedzieć.
— A! prawda. Renaud... Berthaut...
— Tak, to się miesza; nie zdaje mi się ażebym miał ten zaszczyt, chyba po kądzieli. Przytem w naszem nazwisku jest głoska „H,“ której rodzina Renaud de Montauban nigdy nie miała zaszczytu przybierać.
Wtedy amator dobył z kieszeni bilet wizytowy i podał go kapitanowi, mówiąc:
— Kapitanie, ja bywam w domu: w poniedziałki, środy i piątki, od trzeciej do piątej. O piątej jadam obiad, a jeżeli pan raczyłby kiedy przyjąć mój skromny posiłek, to ja mam żonę, która szaleje za bitwami morskiemi: sprawisz pan radość i mnie i jej, jeśli nam zechcesz coś opowiedzieć.
— Z przyjemnością, panie, rzekł kapitan chowając kartę do kieszeni; bitwy, mojem zdaniem, na to tylko są stworzone, aby je opowiadać.
— Istotnie, panie, istotnie, odrzekł amator, i skłoniwszy się odszedł.
Kapitan zaczął znowu w najlepsze wykrzykiwać przed każdym obrazem i znowu podbił kilku amatorów, których, równie jak pierwszego zajął trafnością sądu i namiętnym zapałem do prostoty w sztuce.
Po dwóch godzinach stał się przedmiotem powszechnego uwielbienia. Chodzono za nim, słuchano go z uwagą i skupieniem.
Chodzenie trwało do godziny piątej, o której, według ogłoszenia, nawiedzający mieli się rozchodzić.
W chwili, gdy służący Petrusa otworzył drzwi ażeby dać znać, że nadeszła godzina rozejścia, kapitan odwrócił obraz płótnem zwrócony do ściany który położeniem swem, jak widzimy, okazywał, że nie jest na sprzedaż.
Był to szkic bitwy „Pięknej Teresy z Kalypsą“, szkic, który według ożywionego opowiadania ojca, Petrus pewnego dnia rzucił na płótno.
Zaledwie spostrzegł ten obraz, kapitan Piotr Berthaut zaczął wydawać okrzyki podziwu, które zatrzymały na progu tych co już wychodzili.
— Przez Boga mórz, wołał, czy to do uwierzenia?
Mimo wyprosin służącego, obecni zgromadzili się około kapitana.
— Co to znaczy, panie? zapytało razem ze dwadzieścia głosów.
— O! panowie, krzyknął kapitan ocierając oczy, wybaczcie memu wzruszeniu; ale spostrzegłszy tak wiernie oddaną jedną z pierwszych bitw w jakich miałem udział, a powiedzieć mogę, udział chwalebny, łzy mimowoli puściły mi się z oczu.
— Płacz, kapitanie, płacz! mówili obecni.
— Jeden tylko człowiek mógł odmalować z taką wiernością bitwę „Kalypsy“ z „Piękną Teresą,“ ale ten człowiek nigdy pędzla nie trzymał w ręku.
— A któż to jest? zapytali obecni.
— To kapitan, dowodzący „Piękną Teresą.“
— A kapitanem dowodzącym „Piękną Teresą,“ byłeś ty, kapitanie, nieprawdaż?
— Nie, nie ja, odrzekł Monte-Hauban z pysznym gestem, nie, to był mój wierny przyjaciel, kapitan Herbel. Co się z nim stało od czasu jakeśmy się rozłączyli w Rochefort, po daremnem usiłowaniu ocalenia cesarza... chciałem powiedzieć Bonapartego?
— O! mów pan cesarza, zawołali niektórzy śmielszej natury.
— A więc tak, cesarza! wykrzyknął kapitan; boć nareszcie darmo mu zaprzeczać tego tytułu, nosił go, i to chwalebnie. Wybaczcie staremu słudze ten zapał, może nierozmyślny.
— Tak, tak, odezwało się kilka głosów, ale wracając do kapitana Herbel...
— Bóg wie gdzie on jest teraz, biedny stary, mówił dalej kapitan, oczy i ręce wznosząc do nieba.
— Panie, rzekł służący, którego ta wzruszająca scena powstrzymywała od wypraszania gości, nie wiem, gdzie kapitan Herbel jest dziś, ale był tu przed tygodniem.
— Kapitan Herbel! krzyknął marynarz głosem grzmotu.
— On sam, odpowiedział służący.
— I nie wiesz gdzie jest teraz?
— Mówię wprawdzie, że nie wiem, ale zdaje się, że jest w Saint-Malo.
— O! to biegnę do niego! zawołał kapitan rzucając się ku drzwiom, wciąż w orszaku amatorów. Ale zatrzymując się nagle: Czy ty się tylko nie mylisz? rzekł do służącego, widziałeś kapitana?
— Na własne oczy.
— W tej pracowni?
— W tej pracowni.
— I pewny jesteś tego, co mówisz?
— O! i jak! Ja go wprowadzałem na schody, czyli raczej on mnie sprowadził.
— Jakto?
— Bo nie chciałem go wpuścić.
— Z jakiego powodu, zapytał kapitan, mój stary przyjaciel znajdował się w pracowni malarza?
— Z tego powodu, odpowiedział służący, że tym malarzem jest jego syn.
— Jakto! zawołał kapitan cofając się wstecz, sławny malarz Petrus jest synem znakomitego kapitana Herbel?
— Tak, panie, jego rodzonym synem, rzekł służący, a rodzonym synowcem generała de Courtenay.
— Dobrze, dobrze! Ja jestem marynarzem, i nie znam generałów lądowych, mianowicie kiedy byli generałami armji Kondeusza. Lecz cofając się natychmiast: Przepraszam, rzekł, może moja szorstka otwartość uraziła tu czyje przekonania, ale to bez żadnego zamiaru, upewniam panów.
— Nie, kapitanie, nie, bądź spokojny, odezwało się kilka głosów.
— Ależ, rzekł kapitan, jeżeli ten młody Petrus... jest synem mojego przyjaciela Herbela...
— To co?... zapytali obecni, żywo zainteresowani.
— To niechże wyjdzie do mnie, rzekł szorstko kapitan.
— Niech pan kapitan wybaczy, odpowiedział sługa, ale pan nie przyjmuje nikogo.
Twarz kapitana spochmurniała, a muszkuły poruszyły się tak, jakby naśladowały ruch fal.
— A cóż to ty mnie bierzesz za nikogo... albo za wszystkich? zawołał głosem grzmiącym, podchodząc ku nieborakowi, jak gdyby gotował się wziąć go za kołnierz.
Służący przypomniał sobie wejście kapitana Herbela do syna, a nie mając żadnej racji sądzić, ażeby kapitan Monte-Hauban był człowiekiem słodszego humoru od swego kolegi, poprosił grzecznie amatorów ażeby wyszli, by kapitan mógł sam na sam pozostać z tym kogo tak pragnał widzieć.
Z wielkim żalem amatorzy ustąpili z pola.
Życzyliby sobie być świadkami radości, jakiej dozna poczciwy kapitan w powitaniu syna dawnego przyjaciela.
Służący, sam pozostawszy z kapitanem zapytał:
— Kogo mam oznajmić, proszę pana?
— Oznajmij jednego z bohaterów „Pięknej Teresy,“ rzekł kapitan dumnie.
Służący wszedł do Petrusa.
Pozostawszy sam, kapitan Berthaut, zwany Monte-Hauban, zasiadł w kozetce, zapuścił rękę w czuprynę, potem założył nogę na nogę, oparł się łokciem na kolanie i siedział tak zagłębiony w myślach, aż Petrus podniósłszy portjerę ukazał się na progu pracowni.
Cichego wejścia Petrusa nie zauważył on zapewne, gdyż pozostał z czołem opartem na ręku.
Petrus popatrzył na niego chwilę, potem kaszlnął.
Kapitan drgnął i podniósłszy głowę, otworzył oczy jak człowiek ze snu zbudzony, i patrzył na Petrusa, nie wstając z kozetki.
— Chciał pan widzieć się ze mną? zapytał Petrus.
— To istny głos jego ojca? zawołał kapitan, wstając i idąc do młodzieńca.
— Pan znał mego ojca?
— To istny chód jego ojca! zawołał powtórnie kapitan. Czym ja znał twego ojca? Spodziewam się, do kroćset!... Potem, założywszy ręce: Ale patrzajże na mnie, chłopcze, rzekł.
— Patrzę na pana, odparł Petrus zdziwiony.
— Rzeczywiście, to wykapany portret ojca w tym wieku, mówił dalej kapitan, patrząc na młodzieńca z miłością, zjadając go, jak to mówiąc oczyma. Tak, tak, a ktoby mówił przeciwnie, powiem mu poprostu, że kłamie. Tyś podobny do ojca, jak dwie krople wody. Uściskaj mnie, mój chłopcze.
— Z kimże mam zaszczyt mówić? zapytał Petrus coraz bardziej zdziwiony poufałem obejściem nieznajomego.
— Z kim mówisz, Petrusie? rzekł kapitan, otwierając oba ramiona. Patrzyłeś na mnie i nie poznałeś mnie? Prawda, dodał melancholijnie, jakeś mnie widział ostatni raz, byłeś zaledwie ot taki.
I kapitan pokazał ręką miarę pięcio lub sześcioletniego chłopca.
— Wyznaję, panie, rzekł Petrus coraz bardziej zdziwiony, iż pomimo tych nowych wskazówek, nie... nie poznaję pana.
— Przebaczam ci, rzekł z dobrocią kapitan, a jednak dodał z odcieniem smutku w głosie, wolałbym gdybyś mnie był poznał: zazwyczaj nie zapomina się drugiego ojca.
— Co pan mówisz? zapytał Petrus, bystro wpatrując się w marynarza.
— Mówię, niewdzięczniku, odparł kapitan, że trudy wojenne i słońce zwrotnikowe musiały mnie bardzo zmienić, skoro nie poznajesz chrzestnego ojca.
— Jakto! Pan byłbyś przyjacielem mojego ojca, Berthaut, przezwany Monte-Hauban, który rozłączył się z nim w Rochefort i którego on odtąd nie widział?
— A tak! A! trafiłeś nareszcie, do tysiąc granatów! no, ale nie bez trudu. Uściskaj-że mnie, mój Piotrusiu, bo tobie imię Piotr, tak jak i mnie.
Było to prawdą niezaprzeczoną, chociaż imię młodzieńca uległo pewnej modyfikacji.
— Z całego serca, ojcze chrzestny, odpowiedział z uśmiechem Petrus.
I gdy kapitan otworzył mu objęcia, Petrus rzucił się w nie z młodzieńczem wylaniem. Z swej strony kapitan uściskał go aż do uduszenia.
— O! morbleu! jakże to miło! Potem, odchylając się, ale nie puszczając go: Ależ to wykapany ojciec, rzekł, rozpatrując się z uwielbieniem. A! twój ojciec był akurat taki kiedy go poznałem... Ale nie, daremnie jestem stronny względem niego, sacrebleu! on nie był tak piękny jak ty. Twoja matka dodała ci coś z siebie, a to nic nie zepsuło! Twoje oblicze odmładza mnie o dwadzieścia pięć lat! mój chłopcze. Siadaj, niech ci się przypatrzę.
I jedną ręką ocierając oczy rękawem, drugą posadził go na kanapie.
— Czy ja ci nie przeszkadzam, rzekł, czy możesz mi kilka chwil poświęcić?
— Cały dzień, panie.
— Panie?... co znaczy to panie? A tak cywilizacja, miasto, stolica. Gdybyś był taki jaki ojciec, nazwałbyś mnie swoim chrzestnym ojcem Berthaut. Ale ty jesteś „caballero“ więc nazywasz mnie panem... Kapitan westchnął. A! gdyby twój ojciec, mój stary przyjaciel Herbel wiedział, iż ty nazywasz mnie panem!
— Proszę mu tego nie mówić, a ja przyrzekam, że odtąd zawsze będę krótko mówił: ojcze chrzestny!
— A! to co innego, tak to rozumiem. Co do mnie, co chcesz! to stary obyczaj żeglarski, ja muszę ci mówić „ty“: tak mówiłem twojemu ojcu, który był starszym odemnie i do tego moim zwierzchnikiem. Miarkuj coby to było, gdyby taki dzieciak jak ty, bo ty dzieciakiem jesteś, zmuszał mnie do mówienia mu „pan“.
— Ależ ja, ojcze chrzestny, bynajmniej do tego nie zmuszam, odrzekł, śmiejąc się Petrus.
— Dobrze robisz. Wreszcie, mówiąc ci „panie“, nie wiem jakbym ci powiedział to co mi jeszcze do powiedzenia zostaje.
— Więc pozostaje coś jeszcze do powiedzenia, ojcze chrzestny?
— Niewątpliwie, mój panie chrześniaku.
— Więc słucham.
Piotr Berthaut popatrzył przez chwilę w twarz Petrusa. Potem, jakby z wysiłkiem:
— I cóż mój biedny chłopcze, jesteśmy więc w tarapatach?
Petrus zadrżał, rumieniąc się.
— Jakto w tarapatach? Co rozumiesz przez to, ojcze, rzekł, nieprzygotowany na zapytanie.
— Zapewne, że w tarapatach, powtórzył kapitan; inaczej mówiąc, wszak anglicy zarzucili hak zaczepny na nasze sprzęty?
— Niestety! kochany ojcze, rzekł Petrus, odzyskując zimną krew i próbując się uśmiechnąć, anglicy lądowi są daleko straszniejsi od anglików morskich!
— Jam zawsze słyszał przeciwnie, odezwał się z udaną dobrodusznością kapitan; widać, że mnie zwiedziono.
— Jednakże, żywo powiedział Petrus, trzeba ci wiedzieć, ojcze, wszystko: ja bynajmniej nie jestem zmuszony do sprzedaży moich sprzętów.
Piotr Berthaut potrząsnął głową przecząco.
— Nie! rzekł Petrus.
— Nie, powtórzył kapitan.
— Zapewniam cię jednak, ojcze...
— Jakto, synu? Kiedy ktoś zgromadził taki zbiór jak ty; kiedy ktoś w twoim wieku doszedł do takich naczyń japońskich, biurek holenderskich, porcelan serwskich, figurek saskich, to ja, który także jestem zwolennikiem tej kramarszczyzny, nie wierzę, ażeby ktoś pozbywał się tego dobrowolnie i umyślnie.
— Nie powiadam, kapitanie, odezwał się Petrus, starając się uniknąć wyrazu „chrzestny ojcze“, który mu wydawał się śmiesznym, nie powiadam, że sprzedaję to dobrowolnie, ale w tej chwili nic mnie tak dalece do tego nie przynagla.
— Tak; to jest, że jeszcześmy nie otrzymali stęplowego papieru, że jeszcze nie było wyroku, że sprzedaż jest polubowna dla uniknienia przymusowej; wszystko to rozumiem doskonale. Mój chrzestny syn Petrus jest uczciwym człowiekiem, który niechce napędzać kosztów wierzycielom i panoszyć komorników; ale ja niemniej przeto mówię: pod tem wszystkiem są tarapaty.
— Tak; z tego punktu widzenia przyznaję, że jest w tem prawda, ozwał się Petrus.
— A więc, rzekł Piotr Berthaut, to bardzo szczęśliwie, żem ja tu przybył pchany wiatrem. To poprostu przyprowadziła mnie tu Najświętsza Panna Uwolnienia.
— Nie rozumiem pana, rzekł Petrus.
— Pana!... co to jest? krzyknął Piotr Berthaut, wstając i oglądając się dokoła; gdzie tu jest jaki pan, kto tu zawołał tego pana?
— Siadaj, siadaj, ojcze chrzestny, to tylko „lapsus linguae“.
— A! dobrze! gadasz do mnie po arabsku, jedynym językiem, którego nie rozumiem. „Morbleu!“ mów do mnie po francusku, po hiszpańsku, po angielsku, po bretońsku, ale żadnych „lapse lingus“, ja nie wiem co to znaczy.
— Mówiłem ci poprostu, ojcze, żebyś usiadł.
— Dobrze, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Że będziesz mnie słuchał.
— Religijnie.
— I że odpowiesz na moje zapytania.
— Kategorycznie.
— Zaczynam więc.
— A ja słucham.
Jakoż Petrus, żywo tą rozmową zainteresowany, słuchał uważnie.
— Powiedz mi tedy, czy twój poczciwy ojciec nie ma już ani grosza? To mnie nie dziwi. Kiedym się z nim rozstawał, był w trakcie poświęceń, a to prędzej ogałaca niż ruleta.
— Rzeczywiście, jego poświęcenie dla cesarza pozbawiła go większej części majątku.
— A reszta?
— Poszła prawie cała na moje wychowanie.
— Tak, że ty nie chcąc zupełnie ogołocić biednego ojca, a chcąc przecież żyć jak przystało na „cabalera“, zadłużyłeś się... Wszak tak, powiedz!
— Niestety!
— Dodajmy jeszcze miłość, chęć błyszczenia w oczach kobiety kochanej, pojechania za nią na bal w pięknym powozie?
— To nie do uwierzenia, ojcze chrzestny, jakie ty masz oko jak na marynarza!
„...Biadaż na nas, ludzi;
Zawsze ta miłość niepokój w nas budzi!“
— Jakto, ojcze chrzestny, umiecie na pamięć wiersze Cheniera?
— Czemu nie? W młodości byłem raz w Paryżu; chciałem widzieć pana Talmę. Powiedziano mi: „Dobrześ trafił; on dziś gra w tragedji Cheniera „Karol IX“. Ja na to: „Pójdźmyż zobaczyć „Karola.“ Podczas przedstawienia wszczyna się kłótnia, bójka, kułakowanie; wchodzi straż, mnie prowadzą do kozy, gdzie siedzę do dnia następnego. Nazajutrz rano powiadają mi, że się omylili i wyrzucają mnie za drzwi; po czem wyjeżdżam i wracam dopiero po trzydziestu latach. Pytam się o pana Talmę: „Umarł!“ Pytam się o Cheniera: „Umarł!“ Pytam się o „Karola IX“: „Zabroniony z wyższego rozkazu“. A! do djabła, myślę sobie, chciałbym jednak znać koniec „Karola IX “, którego widziałem tylko akt pierwszy. „To niepodobna, powiadają mi, ale jeżeli chcesz go przeczytać, nic łatwiejszego“. Cóż mam robić? „Kupić książkę“. Rzeczywiście, nie było nic łatwiejszego; wchodzę do księgarza: Proszę o dzieła Cheniera. „Oto są, panie“. Dobrze, myślę sobie; przeczytam to na pokładzie. Wracam na pokład, otwieram książkę, szukam: żadnej tragedji, same tylko wiersze, sielanki, madrygały do panny Kamilli. Ha! nie mając bibljoteki na pokładzie, przeczytałem mojego Cheniera razi drugi, i takim to sposobem przytoczyłem tę nieroztropną cytatę. Tylko, że mnie wzięli na muchę; ja kupiłem Cheniera ażeby przeczytać „Karola IX“, a tego tymczasem nie było w Chenierze, zdaje się. O! księgarze! księgarze! co to za flibustjery!
— Biedny ojcze chrzestny, rzekł Petrus śmiejąc się, księgarze temu nie winni.
— Jakto! niewinni?
— Nie, ty winien jesteś.
— Ja?
— Tak.
— Wytłómacz mi to.
— Tragedja „Karol IX“ jest utworem Józefa Cheniera konwencjonisty.
— Więc co?
— A książka, którą ty ojcze kupiłeś, jest Andrzeja Cheniera.
— Ah, ah, ah, ah! zawołał kapitan, akcentując ten wykrzyknik na pięć różnych tonów. Ale po chwili głębokiego namysłu: Teraz to się wyjaśnia, rzekł, ale niemniej przeto księgarze są flibustjery.
Petrus widząc, że jego chrzestny ojciec upiera się w swem zdaniu o księgarzach, a nie mając żadnego powodu bronić tej zacnej korporacji, postanowił nie obstawać za nimi, i czekał aż Piotr Berthaut wznowi rozmowę która go istotnie zaciekawiła.
— Otóż, począł marynarz, mówiliśmy, że narobiłeś długów, na tem zdaje się stanęliśmy, mój chrzestny synu?
— Rzeczywiście na tem, odparł młodzieniec.
Nastała chwila milczenia, a Piotr Berthaut utkwił w swego chrzestnego syna wzrok, który zdawał się chcieć czytać w głębi jego duszy.
— A ileż też wynoszą nasze długi... mniej więcej?
— Mniej więcej? zapytał Petrus uśmiechając się.
— Długi, mój chłopcze, to jak grzechy, człowiek nigdy nie wie dokładnej liczby.
— Ja wiem jednak liczbę moich, rzekł Petrus.
— Ty?
— Ja.
— No, to dowodzi, że jesteś człowiekiem porządnym. Jak aż więc cyfra?
Piotr Berthaut oparł się w fotelu, mrugając oczyma, i kręcąc wielkiemi palcami.
— Długi moje wynoszą trzydzieści trzy tysiące franków, rzekł Petrus.
— Trzydzieści trzy tysiące franków! zawołał kapitan.
— Aha! odezwał się Petrus, którego zaczęły bawić oryginalności jego drugiego ojca, jak się sam tytułował kapitan, to suma niepospolita, prawda?
— Niepospolita! ależ ja nie mogę sobie tego wytłómaczyć, żeś ty jeszcze nie umarł z głodu, mój biedny chłopcze!... Trzydzieści trzy tysiące franków! Ależ w twoim wieku, gdybym ja żył na lądzie, tobym był winien dziesięć razy tyle. A byłoby to jeszcze bardzo mało wobec tego, co winien był Cezar!
— Ale my nie jesteśmy Cezarami, ojcze chrzestny; więc pozwolisz mi nazwać tę sumę niepospolitą.
— Niepospolitą! kiedy ktoś ma sto tysięcy franków w każdym włosku swego pędzla; bo ja widziałem twoje obrazy, a znam się na tem, widziałem Flamandów, Hiszpanów, Włochów. Otóż twoje malowanie poprostu należy do wielkiej szkoły.
— Dajże pokój, ojcze chrzestny, odparł Petrus skromnie.
— Jestto wielka szkoła, mówię ci, nalegał kapitan. Otóż, kiedy ktoś ma zaszczyt być wielkim malarzem, to nie maluje mniej, jak za trzydzieści trzy tysiące franków na rok. To cyfra stała; talent przedstawia przecież, do djabła, kapitał miljonowy, a nawet przy redukcji, jaką zaprowadza pan minister Villele, to trzydzieści trzy tysiące franków wyobrażają procent od miliona.
— Ha, ha! rzekł Petrus, czy wiesz co ci powiem, mój chrzestny ojcze?
— Cóż takiego?
— Oto jesteś dowcipny.
— Ph!
— Nie mów ph! znam wielu ludzi, którzyby na tem poprzestali.
— Ludzi uczonych?
— O, o! jeszcze dowcipkujesz!
— Nie, dosyć już; wracajmy do twych długów.
— Bardzo na to nastajesz, ojcze chrzestny?
— Tak, bo chcę ci zrobić jedno przełożenie.
— Względnie do moich długów?
— Tak.
— Słucham: jesteś tak szczególnym człowiekiem, ojcze chrzestny, że z twej strony nicby mnie nie zdziwiło.
— Oto jest moje przełożenie: proponuję ci, ażebyś od tej chwili sam pozostał jedynym swoim wierzycielem.
— Jakim sposobem?
— Ty winien jesteś trzydzieści trzy tysiące franków, dla zapłacenia ich sprzedajesz sprzęty, obrazy i cały kram.
— Niestety! nic pewniejszego, rzekł Petrus.
— Otóż ja płacę trzydzieści trzy tysięcy franków, a ty wszystko to zatrzymujesz przy sobie.
Petrus poważnie spojrzał na marynarza.
— Co pan mówi? zapytał.
— Czy tak! Widać żem mojego chrzestnego syna pogłaskał pod włos, rzekł Piotr Berthaut. Wybacz mi, panie hrabio de Courtenay: mnie się wydawało, że mówię de syna mojego starego przyjaciela.
— Tak, tak, odparł żywo Petrus, tak, kochany ojcze chrzestny, mówisz do syna swego dobrego przyjaciela Herbela, i on to odpowiadając mówi ci: To niedosyć jest pożyczyć trzydzieści trzy tysiące franków, nawet od swego chrzestnego ojca, trzeba jeszcze wiedzieć, jak się je odda.
— Jak mi je oddasz, chrzestny synu? To bardzo łatwo: zrobisz mi obraz według tego szkicu. I ukazał na bitwę „Pięknej Teresy“ z „Kalypsą.“ Obraz trzydzieści trzy stóp szeroki, a szesnaście wysoki, mówił dalej. Postawisz mnie na pokładzie obok swego ojca, w chwili, gdy mu mówię: „Ja będę chrzestnym ojcem twego pierworodnego, Herbelu, i skwitujemy się.“
— A gdzież, ojcze, podziejesz obraz tej wielkości?
— Postawię go w moim salonie.
— Ależ nie znajdziesz nigdzie domu, któryby miał salon ze ścianą trzymającą trzydzieści trzy łokcie szerokości.
— Każę zbudować umyślnie.
— Więc jesteś miljonerem, ojcze chrzestny?
— Gdybym był tylko miljonerem, mój chłopcze, rzekł? Piotr Berthaut tonem wzgardliwym, kupiłbym papierów na trzy od sta, miałbym czterdzieści do pięćdziesięciu tysięcy franków dochodu, i żyłbym potrosze.
— Ho, ho, ho!
— Pozwól mi, mój drogi, mówił dalej kapitan, ażebym: ci w dwóch słowach opowiedział moje dzieje.
— Słucham.
— Kiedym się rozstał z twoim poczciwym ojcem w Rochefort, powiedziałem sobie: „Słuchajno Piotrze Berthaut, nie ma co już myśleć we Francji o zacnem powołaniu korsarskiem; weźmy się do handlu.“ I tak tedy wyładowałem moje statki różnym towarem. Z tego to handlu żyłem trzy czy cztery lata i nadto zawiązałem stosunki z Ameryką południową. Tak, że kiedy tam wybuchła rewolucja, nie tusząc dobrze o Hiszpanji, narodzie pleśniejącym i zgrzybiałym, oddałem się na usługi Bolivarowi. Przeczułem w nim wielkiego człowieka.
— Więc ty, kochany ojcze chrzestny, jesteś jednym z oswobodzicieli Nowej Grenady, Venezueli i z tych co założyli Kolumbię?
— Szczycę się tem, synu. Jednocześnie tam zamierzyłem zrobić majątek w inny sposób. W okolicach Quito zauważyłem grunt ze złotemi ziarnkami, skrupulatnie obejrzałem miejscowość, poznałem naturę ziemi i zażądałem koncesji. W moc usług wyświadczonych Rzeczpospolitej, koncesja została mi udzieloną. Po sześciu latach wyzyskiwania, zebrałem skromną sumkę czterech miljonów, i sprzedałem rzeczoną koncesję za sto tysięcy piastrów, inaczej mówiąc za pięćkroć sto tysięcy franków dochodu rocznie.
Zrobiwszy taką cesję, powróciłem do Francji, gdzie zamiarem moim jest umieścić się dogodnie z mojemi czterema miljonami, i żyć z moich pięciu kroć stu tysięcy franków dochodu. Czy zgadzasz się na ten zamiar chrzestny synu?
— Zupełnie.
— Owóż, nie mam dzieci, nie mam krewnych, nie ożenię się, cóż mam robić z majątkiem, jeżeli ty, do którego on należy z prawa...
— Kapitanie!
— Znowu!... jeżeli ty, do którego on, należy z prawa, zaczynasz od odrzucenia głupich trzydziestu tysięcy franków, które ci ofiaruję?
— Spodziewam się, że rozumiesz moją odmowę, ojcze chrzestny?
— Wyznaję, że nie rozumiem. Jestem bezżenny, jestem ogromnie bogaty, jestem twoim drugim ojcem, ofiaruję ci drobnostkę, a ty odmawiasz! Wiesz co, chłopcze, że jak na pierwsze widzenie się nasze, to wyrządzasz mi śmiertelną obelgę?
— Nie jest to moim zamiarem.
— Czy jest, czy nie jest, rzekł kapitan, niemniej sprawiłeś mi tem wielką przykrość! niemniej zraniłeś mnie w serce.
— Przebacz, kochany ojcze chrzestny, rzekł Petrus zmartwiony, ale tak niespodziewałem się podobnej ofiary, że nie byłem panem siebie, kiedyś mi ją uczynił, i może nie przyjąłem jej z całą wdzięcznością, na jaką zasługuje. W takim razie przepraszam cię z całego serca.
— I przyjmujesz?
— Tego nie mówię.
— Jeżeli odmówisz, wiesz co uczynię?
— Nie.
— To ja ci powiem.
Petrus czekał. Kapitan dobył z kieszeni surduta pugilares dobrze wyładowany i otworzył go. Pugilares przepełniony był biletami bankowemi.
— Wezmę trzydzieści trzy bilety z tego pugilaresu, w którym jest ich dwieście, zwinę je w kłębek, otworzę okno i wyrzucę na ulicę.
— A to dlaczego? zapytał Petrus.
— By ci dowieść, co ja sobie robię z tych świstków.
I kapitan zaczął zwijać w kłębek bilety, jakby miał do czynienia z bibułą. Poczem wstał, by z całą flegmą podejść do okna. Petrus zatrzymał go.
— No, no, rzekł, nie róbmy szaleństwa, ułóżmy się...
— Trzydzieści trzy tysiące franków albo śmierć! rzekł kapitan.
— Nie trzydzieści trzy tysiące franków albowiem ja nie potrzebuję trzydziestu trzech tysięcy franków.
— Trzydzieści trzy tysiące franków, albo...
— E, sacrebleau! proszęż i mnie posłuchać z kolei, albo zacznę kląć jak marynarz, dowiodę, że jestem synem korsarza, do tysiąca kartaczów!
— A! dziecko powiedziało papa! zawołał Piotr Berthaut, Bóg jest wielki! Posłuchajmyż jego przełożeń.
— Tak, proszę posłuchać. Jestem w kłopotach, bo, jak powiedziałeś ojcze chrzestny, czyniłem szalone wydatki.
— Młodość powinna wyszumieć.
— Ale nie byłbym w kłopotach czyniąc te szalone wydatki, gdybym jednocześnie nie był próżnował.
— Nie można ciągle pracować.
— Postanowiłem znowu wziąć się do roboty.
— A miłość?
Petrus się zarumienił.
— Miłość i praca mogą iść wspólnie; postanowiłem więc zaprządz się...
— Dobrze, zaprzęgnijmy się. Anglicy, inaczej mówiąc wierzyciele, dopóki nie zarobimy coś pędzlem, żądać będą ażebyśmy ich podlali, jak się mówi terminem ogrodniczym.
— Właśnie.
— A więc, rzekł kapitan podając pugilares Petrusowi, oto jest podlewaczka mój chłopcze; nie ściskam ci ręki, bierz ile ci się podoba.
— Tak to zgoda! rzekł Petrus, stajesz się, ojcze, wyrozumiałym i widzę, że się porozumiemy.
Petrus wziął dziesięć tysięcy franków i zwrócił pugilares kapitanowi, który patrzył z pod oka.
— Dziesięć tysięcy, rzekł kapitan, pierwszy lepszy handlarz zajęczych skórek pożyczyłby ci tę sumę na sześć od sta... Ale!... dlaczegóż mi nic nie wspominasz o procentach?
— Poprostu dla tego, że byłoby to obrazą dla ciebie ojcze.
— Wcale nie, ja sam naznaczę ci procent.
— Dobrze.
— Przybyłem do Paryża wczoraj z zamiarem kupienia domu i zagospodarowania się, jak będzie można najlepiej.
— Dobrze.
— Ale nim sobie znajdę odpowiednią chałupę, zejdzie z tydzień.
— Przynajmniej.
— Nim się ten dom urządzi, zejdzie drugi tydzień.
— Dajmy dwa.
— Dajmy dwa, nie chcę się z tobą sprzeciwiać, to już trzy tygodnie.
— Dwadzieścia dwa dni.
— O! cóż będziesz się ze mną spierał o dwadzieścia cztery godzin! To ja cofam moją propozycję.
— Jaką?
— Tę, którą miałem uczynić.
— Dlaczego ją cofasz, ojcze?
— Bo widzę, że z takim charakterem przekornym jak twój, i z takim upartym jak mój, nie moglibyśmy żyć razem.
— Więc zamierzałeś żyć ze mną, ojcze? zapytał Petrus.
— Ha! ledwie wczoraj zamieszkałem w hotelu „Havre,“ a mam go już po same uszy. Chciałem ci więc powiedzieć: Mój kochany synu chrzestny, Petrusie, mój dobry chłopcze, czy masz jaki pokój, gabinet, izdebkę, o taki kącik, gdzieby można zawiesić hama? czy masz coś takiego dla biednego kapitana Berthat Monte-Hauban?
— Jakto?... zawołał Petrus uszczęśliwiony, że może także zrobić coś dla człowieka, który z taką prostotą oddał mu cały majątek do rozporządzenia.
— Tak, mówił kapitan, ale pojmujesz, że gdyby to pod jakimbądź względem miało ci być nieprzyjemnem, gdyby cię to w czemkolwiek narażało... to powiedz natychmiast.
— Jak u djabła możesz przypuszczać ojcze?
— O! bo widzisz, ze mną to tak albo nie, szczerość na ustach, serce na ręku.
— A więc że szczerością na ustach, z sercem na ręku, powiadam ci kochany ojcze chrzestny: nic nie ma dla mnie przyjemniejszego, jak twoja propozycja, tylko...
— Tylko co?
— Oto w dnie, kiedy będę miał zajęcie, posiedzenie...
— Rozumiem... rozumiem... Swoboda! „libertas!“
— Masz tobie, teraz znowu ojcze mówisz do mnie po arabsku.
— Mówię po arabsku? Doprawdy mimo wiedzy, tak jak pan Jourdain, kiedy mówił prozą.
— Teraz mi znów, ojcze, cytujesz Moliera. Doprawdy, twoja erudycja czasami mnie przeraża. Widzę, że cię musiano przerobić w Kolumbji. Ale wróćmy, jeśli łaska, do twojego życzenia, ojcze chrzestny.
— Dobrze, do mojego życzenia, do mojego gorącego życzenia. Nie nawykłem do samotności: zawsze miałem koło siebie z tuzin zuchów wesołych i żywych, i ani myślę pleśnieć w hotelu Havre. Lubię towarzystwo, a nadewszystko młodzieży. Ty mnsisz tu przyjmować artystów i literatów. Przepadam za uczonymi i za artystami, za pierwszymi dla tego, że ich nie rozumiem, za drugimi dlatego, że ich rozumiem. Widzisz, Petrusie, żeglarz, który nie jest całkowicie głupi, umie po trochu wszystkiego. Nauczył się astronomji przez Niedźwiedzicę Wielką i gwiazdę biegunową: muzyki przy poświście wiatrów i skrzypie lin; malarstwa przy zachodzie słońca. Będziemy więc mówili o astronomji, muzyce i malarstwie, a przekonasz się, że nie głupszy jestem od tych, co sobie z tego zrobili rzemiosło! O! bądź spokojny, wyjąwszy kilka zwrotów marynarskich, nie powstydzisz się ze mnie. A wreszcie, gdybym sobie zanadto pozwolił, to umówimy się o flagę, jaką ty wtedy wywiesisz, a ja zaraz język spuszczę na dno.
— Co też mówisz, ojcze!
— Prawdę. No, po raz ostatni: zgadzasz się!
— Przyjmuję z najwyższą radością.
— Brawo! Jestem więc najszczęśliwszym z ludzi. Ale pamiętaj? jak będziesz potrzebował być sam, jak przyjdą piękne modelki, albo wielkie damy, to ja schodzę z pokładu.
— Tak wypada.
— Zgoda!
Kapitan wydobył zegarek.
— Ho, ho! wpół do siódmej, rzekł.
— Tak, odpowiedział Petrus.
— Powiedz mi, gdzie zwykle jadasz obiad, mój chłopcze.
— Rozmaicie...
— Masz słuszność: nie trzeba umierać nigdzie. Czy zawsze dobrze dają jeść w Palais-Royal?
— Jak zwyczajnie... w restauracji.
— Vefour, Very, bracia Provencaux, czy to jeszcze istnieje?
— W pełnym rozkwicie.
— To idźmy tam na obiad.
— Więc ojciec dziś mnie zaprasza?
— Ja ciebie dziś, ty mnie jutro, tym sposobem się skwitujemy, mój panie uraźliwy.
— Niech zmienię surdut i rękawiczki.
— Zmieniaj, chłopcze, zmieniaj.
Petrus poszedł do swego pokoju.
— Ale, ale!... rzekł kapitan.
Petrus odwrócił się.
— Dasz mi też adres swojego krawca, chcę się odświeżyć. Potem, spostrzegłszy kapelusz przez uchylone drzwi od pokoju: Ha! ha! odezwał się, czy to już nie noszą kapeluszy a la Bolivar?
— Nie, teraz noszą a la Murillo.
— Zachowam ja jednak mój, na pamiątkę wielkiego człowieka, któremu zawdzięczam majątek.
— To oznacza dobre serce i wielki umysł, mój drogi ojcze chrzestny.
— Co! ty śmiejesz się ze mnie?
— Bynajmniej.
— Możesz, możesz sobie pozwolić. Mam ja dobre piecyk i udźwignę więcej, niźbyś mógł na nie władować. Ale powiedz mi nasamprzód, gdzie mnie umieścisz?
— Tuż podemną, jeżeli ojciec sobie życzy. Mam tam kawalerski pokoik gotowiuteńki.
— Zachowaj swój pokoik dla kogoś bardziej wymagającego, ja potrzebuję tylko kącika, w którym byłoby łóżko, kilka krzeseł, kilka książek i atlas, to dla mnie dosyć..
Pokoik ten zostaw sobie na schadzkę.
— Przedewszystkiem trzeba ci wiedzieć, mój ojcze chrzestny, że ja nie mam żadnych schadzek u siebie, a następnie, że mnie niczego nie pozbawiasz, zajmując mieszkanie dla mnie niepotrzebne i przeznaczone tylko na schronienie dla Jana Roberta w dniu jego pierwszych przedstawień.
— Aha! Jan Robert, poeta modny... Tak, tak, znam.
— Jakto! Znasz, ojcze Jana Roberta?
— Byłem na jego dramacie, tłómaczonym na język hiszpański, w Rio-Janeiro; znam go... Mój kochany chrześniaku, pomimo, że jestem wilkiem morskim, trzeba ci wiedzieć, iż znam wielu ludzi i wiele rzeczy... Więc tedy,, mieszkanie pod tobą...
— Jest do twojego rozporządzenia, ojcze.
— To cię w niczem nie krępuje?
— W niczem.
— Niech-że więc tak będzie.
— A kiedy ojciec obejmie je w posiadanie?
— Jutro... dziś wieczór.
— Może już od dzisiaj?
— Choćby, jeżeli ci to niebardzo nie na rękę.
— Doskonale! zawołał Petrus, chwytając za sznurek od dzwonka.
— Co ty robisz?
— Wołam służącego, żeby przygotował pokój.
Służący wszedł, a Petrus wydał mu stosowne rozkazy.
— Dokąd ma udać się Jan po rzeczy? zapytał kapitana.
— To ja z nim sam ułożę.
Służący wrócił.
— Mieszkanie już gotowe, rzekł, potrzeba tylko pościeli na łóżko.
— Doskonale, rzekł Petrus, to każ natychmiast zaprządz. Potem do kapitana: Przechodząc obok drzwi swego mieszkania, może ojciec zechce je zobaczyć? rzekł.
— I owszem; chociaż powtarzam, my starzy zamiatacze morza, jesteśmy mało wybredni.
Petrus poszedł pierwszy, ażeby pokazać drogę gościowi i otworzywszy drzwi wprowadził go do mieszkania, które wyglądało raczej na gniazdko elegantki, niż na przystań studenta lub poety.
Kapitan zdawał się być w ekstazie w obec tysiąca drobnostek stojących na etażerce.
— Ależ ty ofiarujesz mi mieszkanie królewskie.
— Ej! cóż to znaczy królewskie mieszkanie dla takiego nababa?
Po 10-ciu minutach, w ciągu których kapitan wciąż się unosił, służący oznajmił, że koń czeka.
Ojciec i syn chrzestny zeszli na dół pod rękę.
Stanąwszy przedłożą odźwiernego, kapitan zatrzymał się.
— Chodź-no tu, cerberze! rzekł.
— Co pan rozkaże? zapytał tenże.
— Bądź łaskaw zedrzeć wszystkie afisze o sprzedaży i amatorom, którzy przyjdą jutro, powiedzieć...
— A co, panie? zapytał odźwierny.
— Powiesz im, że mój chrzestny syn zatrzymuje cały swój sprzęt. W drogę!
I skoczywszy w faeton, który o mało się nie rozpękł pod jego ciężarem:
— Do Braci Provencaux! zawołał.
Petrus usiadł z kapitanem i faeton ruszył pospiesznie.
Ojciec i syn chrzestny usadowili się w jednym z gabinetów u Braci Provencaux, i na żądanie kapitana, który utrzymywał, że się na tem nie zna, Petrus zamówił obiad.
— Każ dać wszystko, co mają najlepszego w zakładzie, rozumiesz chłopcze? rzekł do Petrusa. Musisz być oswojony z wytwornemi wieczerzami, mój chłopcze! Niech będą potrawy najdroższe, wina najszlachetniejsze. Słyszałem o jakiemś winie Syrakuzańskiem, które tu dawniej ludzie pili. Dowiedz się też, Petrusie, czy istnieje to wino jeszcze; już mi się sprzykrzyła madera: przez pięć lat wypiłem jej cały ładunek, obrzydła mi.
Petrus kazał dać wina Syrakuzańskiego.
Nie będziemy przedstawiać „menu“ obiadu, który zamówił Petrus, na naglące instancje chrzestnego ojca. Był to istny obiad Nababa, a kapitan oświadczył przy deserze, iż się posilił nienajgorzęj.
Petrus patrzał na niego ze zdziwieniem, bo nigdy w życiu swojem, nawet u generała, który znał się przecie na tem, nie ucztował w sposób tak zbytkowny. Nie pierwsze to wreszcie zdziwienie, jakie mu spowodował kapitan. Widział go jak rzucił piastra ulicznikowi, który otworzył mu drzwi, kiedy wchodzili do Braci Provencaux; widział, gdy w przejeździe koło Theatre-Francais kupił bilet do loży, a gdy Petrus powiedział kapitanowi, że widowisko niewiele warte:
— To i cóż, odpowiedział, możemy nie pójść, ale ja lubię mieć zapewniony jakiś kącik do przespania się po obiedzie.
Nareszcie zobaczył, jak po zamówieniu obiadu kapitan dał garsonowi luidora, ażeby wino Bordeaux było letnie, a Szampańskie zimne, a służba trwała bez przerwy.
Słowem, od chwili, gdy marynarz przemówił do Petrusa, ten wpadał z niespodzianki w niespodziankę, ze zdziwienia w zdziwienie.
Kapitan Monte-Hauban przybierał rozmiary starożytnego Plutusa: złoto wychodziło mu z ust, z oczu, z rąk, jak promienie słońca. Dość mu było potrząsnąć połą, by sypnąć sztukami złota. Był to słowem istny Nabab klasyczny.
To też Petrus, pod koniec obiadu, z mózgiem nieco przyćmionym rozmaitemi winami, które pił na naleganie kapitana, on co zwykle pijał tylko wodę, myślał, że śni, i musiał zapytywać chrzestnego ojca, by się zapewnić, że wszystkie wypadki następujące po sobie od pięciu godzin, nie są perypetjami jakiej czarodziejskiej sztuki z Cyrku lub z teatru Porte-Saint-Martin.
Uniesiony Petrus, dał się uwieść słodkiemu marzeniu, na które jego chrzestny ojciec, patrzący kącikiem oka, chętnie się godził.
Czarny horyzont jego doli wyjaśniał się; dzięki świetnej wyobraźni młodego malarza, zabłysł naraz jaskrawem i ogniami. Życie okazałe, zdające mu się nieodzownym warunkiem jego kochanki książęcej, przesyłało mu swe najsłodsze wonie. Na czemże mu zbywać teraz będzie? Nieposiadaż poczwórnego wieńca splecionego z kwiatów przepysznych, jakiemi są: młodość, talent, bogactwo i miłość?
To nie do uwierzenia.
Wczoraj spadł tak nizko, dziś nagle dotyka najwznioślejszych szczytów! Tak jednak jest w rzeczy samej.
Trzeba się zatem przyzwyczaić? do szczęścia, jakkolwiek nieprzewidzianego i nieprawdopodobnego.
Ależ, zawołają niektórzy, czy Petrus szczęście swoje, geniusz, fortunę, ma odtąd uczynić zależnemi od kaprysu jakiegoś nieznajomego człowieka; ma przyjmować jałmużnę z ręki obcej? Nie tak nam przecie przedstawiłeś naszego młodego przyjaciela.
Panowie, przedstawiłem wam serce i temperament dwudziesto-sześcio-letni, przedstawiłem człowieka genialnego z gorącemi uczuciami; powiedziałem, że podobnym jest do Van-Dycka z czasu młodości. Przypomnijcie sobie miłostki Van-Dycka z Genui, przypomnijcie Van-Dycka szukającego kamienia filozoficznego w Londynie.
Przed przyjęciem interwencji marynarza, Petrus czynił sobie te wszystkie uwagi, które wy mnie czynicie, ale powiedział sobie, że ten człowiek nie jest obcym, że ta ręka nie jest cudzą; jest przyjacielem jego ojca; ręka ta, która zlewała na jego czoło wodę święconą, przyjęła zobowiązanie czuwać nad jego szczęściem na tym i na tamtym świecie.
Pomoc wreszcie, jaką ofiarowywał kapitan, była tylko chwilową. Petrus przyjmował, ale pod warunkiem zwrotu.
Powiedzieliśmy już, że jego obrazy nabyły wartości skutkiem samego nawet spoczynku artysty; Petrus pracując w sposób racjonalny, mógł zarobić z pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Przy takim zarobku mógł niebawem oddać ojcu chrzestnemu te dziesięć tysięcy franków, które mu pożyczył, a wierzycielom dwadzieścia kilka tysięcy, które byłby im jeszcze może winien.
Przypuśćmy przytem na chwilę, że ten nieoczekiwany ojciec chrzestny, o którego istnieniu wiedziano jednak, umarł gdzieś w Kalkucie, czy w Valparaiso, czy w Quito, i zapisał Petrusowi cały majątek, to czyż Petrus miał go nieprzyjąć?
W podobnej okoliczności, czytelniku surowy, czy odrzuciłbyś cztery miljony kapitału i pięćkroć sto tysięcy renny jakieby ci zostawił ojciec chrzestny, aczkolwiek nieznany i nieoczekiwany?
Tybyś je przyjął.
A ponieważ przyjąłbyś cztery miljony kapitału i pięćkroć sto tysięcy renty od ojca chrzestnego umarłego, czemuż nie miałbyś przyjąć dziesięciu, piętnastu, pięćdziesięciu od ojca chrzestnego żyjącego?
Jaką też przyszłość roił Petrus przez te kilka minut milczenia! jakie złociste widnokręgi rozwijały się przed jego oczyma! Jak lekko kołysał się na lazurowych obłokach nadziei!
Kapitan wyrwał go nareszcie z zamyślenia.
— I cóż? zapytał.
Petrus drgnął, otrząsnął się i spadł z nieba na ziemię.
— Jestem, rzekł, na twoje rozkazy, ojcze.
— Nawet żeby pójść do Theatre-Francais? zapytał tenże śmiejąc się.
— Gdzie zechcesz.
— Poświęcenie twoje jest tak wielkie, że zasługuje na nagrodę. Otóż nie, nie pójdziemy do teatru: wiersze tragiczne po uczcie a nawet przed ucztą, niekoniecznie nęcą.
Ja pojadę po walizę, załatwię się z gospodynią, a za godzinę będę u ciebie.
— Czy mam ci towarzyszyć, ojcze?
— Nie, zwracam ci wolność. Idź za swojemi interesami jeżeli je masz.
— W nocy żadnych, prędzej w dzień.
— Jeżeli taki młody i ładny chłopak jak ty, wieczory przepędza u siebie, to musi być zakochany.
— Niestety! rzekł Petrus.
— To wybornie! Byłbym cię wydziedziczył, gdybyś nie był zakochany. A czy masz wzajemność? Spodziewam się...
— O tak... jestem kochany i dziękuję za to niebu.
— Wszystko jest tedy w porządku... A czy ładna?
— Piękna jak anioł!
— A więc, mój chłopcze, ja przybywam jak na obstalunek... Czy to posag stanowił dotąd przeszkodę?... Dam jej posag, dwa, jeśli trzeba.
— Dziękuję, ojcze, ona jest zamężną.
— Jakto! nieszczęsny, ty kochasz kobietę zamężną! A moralność?
— Kochany ojcze chrzestny, okoliczności składają się tak, że jakkolwiek zamężną jest, mogę ją kochać bez żadnej obrazy moralności.
— No dobrze, dobrze, opowiesz mi ten romans. Nie chcesz? To dajmy pokój. Zachowaj swą tajemnicę, mój chłopcze; opowiesz mi jak się poznamy lepiej, a może nic na tem nie stracisz;ja jestem człowiekiem pomysłowym! My stare wilki morskie, mamy dużo czasu do badania wszelkich podstępów wojennych; mogę ci się przydać przy sposobności: ale tymczasem, cicho o tem. „Snadniej jest zamilczeć całkiem, niżeli nie zacząć mówić, gdy kto już otworzył usta“, jak powiedzianem jest w „Naśladowaniu Chrystusa“, księga I, rozdział 20.
Na tę cytatę o mało Petrus nie przewrócił się na ziemię.
Ależ to studnia wiedzy, ten ojciec chrzestny. Mówi o wszystkiem; o astronomji i gastronomji, o malarstwie i medycynie, o filozofji i literaturze; wiadomości uniwersalne, a łatwo się domyśleć, że ukrywa więcej jeszcze niż mówi.
Petrus przeciągnął ręką po czole by otrzeć pot, a drugą przetarł oczy, by jeśli można, jaśniej nieco przyjrzeć się tej przygodzie.
— Ho! ho! rzekł marynarz wyciągając z kieszeni ogromny chronometr, już dziesiąta; czas rozwijać żagle, mój chłopcze.
Wzięli za kapelusze i wyszli.
Rachunek obiadu wynosił sto siedmdziesiąt franków. Kapitan dał dwieście, resztę zostawiając garsonowi.
Faeton Petrusa czekał u drzwi.
Petrus prosił kapitana ażeby wsiadł, ale on podziękował mówiąc, że kazał garsonowi sprowadzić dla siebie dorożkę, by Petrusa nie pozbawiać faetonu. Daremnie się upierał, kapitan był niewzruszony.
— Do zobaczenia, mój chłopcze, rzekł Piotr Berthaut siadając w sprowadzony powóz, nie czekaj na mnie z położeniem się spać; jeżeli nie powiem dobranoc dziś wieczór, to ci powiem dzień dobry jutro rano. Ruszaj na Chaussee-d’Antin, do hotelu Havre, zawołał na dorożkarza.
— Do zobaczenia dziś wieczór! odpowiedział Petrus, przesyłając ręką pożegnanie kapitanowi. Potem szepnął do ucha swego stangreta: Tam gdzie wiesz.
Oba powozy ruszyły w kierunku przeciwnym: powóz kapitana w górę prawego brzegu rzeki, powóz Petrusa przerzynając rzekę po moście Tuilleries i dążąc lewym brzegiem ku bulwarowi Inwalidów.
Czytelnik najmniej nawet przenikliwy domyślił się zapewne, gdzie dążył młodzieniec.
Petrus zatrzymał się na rogu bulwaru, sam otworzył faeton, wyskoczył lekko na ziemię, i pozostawiwszy stangreta, zaczął odbywać zwykły spacer pod oknami Reginy.
Po godzinie takiej przechadzki, kiedy już lampa zgasła w jej pokoju, oddalił się.
Wróciwszy do domu, zastał kapitana Piotra Berthaut już zagospodarowanego w swojem mieszkaniu.
- ↑ Jest to piosneczka piastunek w gwarze zepsutej francusczyzny jakiej używają murzyni w kolonjach franko-amerykańskich.
- ↑ Ampleur, znaczy obszerność: igraszka słów, z okazji szerokiego surduta.
- ↑ Houban jest to rodzaj drabiny masztowej, monter, znaczy wyłazić. Jest to nazwisko powstałe z zajęć okrętowych, którego spolszczyć niepodobna: — niby linołaz.(Przyp. Red.)