Mohikanowie paryscy/Tom XII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM XII.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Mina i Wilhelm Meister.

Mała Róża przyszedłszy do siebie, zwróciła na Ludowika swe wielkie oczy jasne, smutne i niespokojne. Chciała przemówić dla podziękowania młodzieńcowi i opowiedzenia przyczyn swego zemdlenia; ale Ludowik położył jej rękę na ustach, nie wymówiwszy ani słowa, z obawy zapewne, ażeby nie wyprowadzać jej z odrętwienia, które zwykle następowało po napadzie. Potem, kiedy znowu zamknęła oczy, nachylając się ku niej tak jak gdyby mówił do swojej myśli:
— Zaśnij chwilę, moja Różyczko, szeptał głosem cichym, wiesz, że gdy nachodzą na ciebie podobne napady, to potrzebujesz kwadrans spoczynku. Spij!będziemy rozmawiać, jak się przebudzisz.
— Dobrze, odpowiedziało dziecię zasypiając.
Wtedy Ludowik wziął krzesło, postawił je bez szelestu przy łóżku Róży, usiadł i głowę wsparłszy o poręcz rozmyślał.
O czem rozmyślał.
Czy możemy wydać słodkie i czyste myśli, jakie przebiegały po mózgu młodzieńca podczas snu dziewczynki.
Powiedzmy przedewszystkiem, że wyglądała rozkosznie!
Jan Robert byłby oddał swą najpiękniejszą odę, Petrus najpiękniejszy szkic, by na nią przez minutę popatrzeć: Jan Robert dla wyśpiewania jej piękności, Petrus malowania.
Była to piękność poważna, wdzięk dziewiczy, matowa i lekko opalona cera Miny Goetego lub Ary-Szeffera; było to przedstawienie krótkotrwałej chwili, kiedy dziecko staje się dziewicą; była to nareszcie chwila, kiedy w myśli poety, pierwszy promień miłości rzucony przez oczy komedjanta, wszedł do serca cyganki.
Ze swej strony Ludowik, przyznać trzeba, przedstawiał niejakie podobieństwo z bohaterem Frankfurckiego poety. Znużony nieco życiem u wstępu, Ludowik miał wadę wspólną młodzieży tej epoki, którą usiłujemy odmalować i na którą zrozpaczone i szydercze twory Bajrona rzuciły poetyczne rozczarowanie: każden czuł się przeznaczonym na bohatera ballady lub dramatu, don Juana, lub Manfreda, Stena lub Larę.
Dodajmy, że Ludowik, lekarz, a tem samem materjalista, zastosowywał do życia prawidła umiejętności.
Nazwyczajony krajać ciało ludzkie, dotąd, równie jak Hamlet filozofujący nad głową Yoricka, uważał piękność, jako maskę okrywającą trupa i przy każdej sposobności niemiłosiernie szydził ze swych kolegów, którzy sławili idealną piękność kobiet i platoniczną miłość mężczyzn.
Mimo przeciwnych teoryj swych dwóch najlepszyen przyjaciół: Petrusa i Jana Roberta, nie chciał nigdy nic innego widzieć w miłości, jak tylko akt czysto fizyczny, skutek dwóch prądów elektrycznych.
Jan Robert daremnie walczył przeciw temu materjalizmowi, przyzywając na pomoc wszystkie dilemnaty najwyrafinowańszej miłości; Petrus daremnie ukazywał sceptykowi objawy miłości w naturze całej; Ludowik przeczył.
W miłości, jak w religli Ludowik był ateuszem; od wyjścia z kolegjum, wolne a nader krótkie chwile spoczynku po mozolnej pracy, poświęcał księżniczkom trafunkowym, które przypadek podawał mu w ręce.
Tym oto sposobem widzieliśmy go w towarzystwie jednej z takich księżniczek, pięknej Chante-Lilas.
Czuł on wysoką wzgardę dla inteligencji niewieściej mawiał, że kobiety w ogólności są piękne i głupie, jak róże do których zazwyczaj porównywają je poeci. To tez nigdyby mu nie przyszło do głowy poważnie porozmawiać z którąkolwiek z nich, choćby z samą panią Stael. To, co wywołały podziw, były to według jego zdania, jednostki potworne. Teorję tę opierał na życiu kobiet w starożytności, które w Grecji i w Rzymie kryjąc się po gyneceach i lupanarach, dobre były, jak Lais, na rozkosznice, lub jak Kornelja na matrony; więzione wreszcie u Turków w haremach, czekały pokornie na znak pana, ażeby śmieć kochać.
Daremnie przedstawiano mu, że ilość wiadomości u mężczyzn, dwudziestopięcioletnie kształcenie się, rozwijają w nich zdolności i nadają pozorną wyższość inteligencji nad kobietą, lecz, że przyjdzie czas, kiedy przy zrównaniu edukacji zrównają się inteligencje. Petrus wierzyć temu nie chciał i utrzymywał co do kobiet swój system życia roślinnego, lub co najwyżej zwierzęcego.
Był to więc młodzieniec zużyty, jak powiedzieliśmy. Podobny on był do tych roślin zwrotnikowych, które trzymane w szklarniach, więdną i giną. Ale niechaj zamiast sztucznej atmosfery, przyjdzie płodne ciepło słońca gorącego, ożywiają się i świetnieją.
Ludowik wreszcie nie miał żadnej świadomości tego moralnego więdnienia. Wtedy dopiero, kiedy miłość, to słońce ogrzewające mężczyznę, miało spuścić swe najgorętsze promienie, uczuł, że się ożywia.
Podczas tego to właśnie czystego snu Róży, od której oczu oderwać nie mógł, jak powiewy wonne uderzyły mu do głowy tchnienia młodości i miłości, które zazwyczaj ochładzają czoło młodzieńców dwudziestoletnich: a u Ludowika spóźniły się one o siedm lat.
Jaką nazwę nadać temu dreszczowi, który w jednej chwili przebiegł po całem jego ciele? Jak nazwać nieznaną emanację, która czoło jego kropliła? Co powiedzieć o wzruszeniu, jakie pochwyciło duszę nagle i tak gwałtownie, niespodziewanie? Byłaż to miłość? Nie, to niepodobna. Mógłże temu wierzyć on, który przez całą swą młodość walczył przeciw niej i szydził.
A przytem, czyż można było uczuć miłość dla tego dziecka, dla tej dziewczynki bez matki, dla tej cyganki? Nie, było to tylko zajęcie... O, tak! Ludowik zeznawał przed sobą, że bardzo żywo zajął się Różą.
Nasamprzód, zrobił pewien rodzaj zakładu z chorobą, pojedynek, który chciał odbyć ze śmiercią. Za pierwszym rzutem oka na Różę, powiedział:
— To dziecko nie będzie żyło!
Później widział ją znowu w pracowni Petrusa, widywał w jej mieszkaniu, kiedy chorowała na febrę, widział siedzącą nad rowem i błagającą słońca, aby ją rozgrzało, jak kwiatek i powiedział:
— Jaka szkoda, że to biedne dziecko nie może żyć!
Potem śledził ją w prędkim rozwoju umysłowych zdolności, deklamującą wiersze z Janem Robertem, uczącą się na fortepianie z Justynem, rysującą z Petrusem, a jemu swym dźwięcznym srebrnym głosikiem i zarazem wielkiemi iskrzącemi oczyma zadającą pytania tak głębokie lub tak dziecięce, iż czasami nie wiedział co ma odpowiedzieć.
— To dziecko nie powinno umrzeć! myślał.
Od tej chwili, a było już ze sześć tygodni, jak mu się wydarł ten wykrzyknik, Ludowik z namiętnością, która łączyła się z każdem jego zadaniem lekarskiem, założył sobie powrócić zdrowie biednemu dziecku. Obliczył uderzenia pulsu, obsłuchał piersi, wybadał blask oczu i przekonał się, że to wszystko jest w związku z przedrażnieniem nerwowem, ale, że żaden z organów potrzebnych do życia nie był na serjo zagrożonym. Odtąd przepisał tryb czysto hygieniczny pod względem fizycznym i czysto filozoficzny pod względem moralnym. Wyznaczył czas na pokarm duchowy i na posiłek ciała.
Zachowując cechy malownicze w stroju dziecka, odjął mu to, co było zbyt ekscentrycznem.
Nareszcie po sześciu tygodniach podobnego trybu, nad którym czuwał sam Ludowik osobiście, i który sprowadził spodziewane polepszenie, Róża stała się dzieckiem, które już jako dziewicę usiłowaliśmy postawić przed oczyma czytelnika, właśnie w chwili, gdy pytania czynione przez pana Jackala wywołały wstrząśnienie, w jakie wpadała zawsze ilekroć ją zwracano do strasznych wspomnień młodości.
Widzieliśmy jak Ludowik, który nawiedzał codziennie dziewczynkę, pod pretekstem zapewnienia się czy słucha jego przepisów, nadszedł właśnie podczas omdlenia.
Wiemy, że pozostawiony sam przy niej przez pana Jackala, młody lekarz nakazał milczenie chorej, a usiadłszy w nogach łóżka, czuwał nad jej snem, patrzył na nią, pytając sam siebie, co się w sercu jego dzieje.
Byłoż to poprostu pożądanie. Nie, nie było to proste pożądanie, bo nigdy czystsze spojrzenie nie padło na ciało bardziej niepokalane.
Cóż to więc było? Młodzieniec położył rękę na czoło, aby zmusić mózg do myślenia; położył rękę na sercu, ażeby wstrzymać jego bicie, ale mózg i serce śpiewały czysty i wzniosły hymn pierwszej miłości.
— O! to miłość! wyrzekł, głowę ukrywając w dłoniach.
Tak, była to miłość, najświeższa, najmłodsza, najniewinniejsza i najbardziej dziewicza, jaką kiedykolwiek uczuć mogło serce dotąd zimne; była to gorąca sympatja, nagła czułość dla duszy zaledwie rozkwitłej.
Któraż kobieta zna uwielbienie nieme, tajemnicze, jakie napełnia serce mężczyzny przy pierwszych objawach miłości?
Tak było z Ludowikiem.
Serce jego wydało mu się ołtarzem, miłość kultem; cała jego sceptyczna przeszłość znikła, jak pod dotknięciem laski czarodziejskiej. Zwrócił się ku przyszłością a przez mgły różowe spostrzegł nowy horyzont. Podniósł czoło i patrzył na Różę z ojcowską czułością.
— Spij dziecino, mówił z cicha, bądź błogosławioną, ty, któraś mi objawiła życie!... Więc ty miłość niosłaś mi pod swem skrzydłem, droga gołąbko, w dniu, w którym cię spotkałem! Tyle razy przechodziłem koło ciebie, tyle razy cię widziałem, tyle razy patrzyłem na ciebie, rękę twą ściskałem, a wszystko to mówiło do mnie językiem nieznanym! We śnie objawiłaś mi miłość... Spij, drogie dziecię tajemniczego pochodzenia! Aniołowie czuwają u twej głowy. Bądź spokojną, ja patrzeć będę na ciebie tylko przez białą zasłonę twej niewinności, a głos mój nigdy nie zakłóci złocistego snu twojego serca.
Takie uczucia miotały sercem Ludowika, kiedy zbudziła się Róża. Rumieniec wystąpił mu na czoło, jak schwytanemu na złym uczynku. Uczuł potrzebę odezwania się a nie mógł zdobyć się na słowa.
— Czy dobrze spałaś panno Różo? zapytał.
— „Panno!“ powtórzyło dziewczę pan mi mówisz „panno panie Ludowiku?
Ludowik spuścił oczy.
— Dlaczego mówisz „panno?“ protestowała, nawykła do tego, że wszyscy mówili jej „ty“. Potem dodała jakby pytając się sama siebie: Czy ja byłam niedobrą podczas snu?
— Anielską! zawołał Ludowik.
— Dlaczegóż więc nazywasz mnie panną, panie Ludowiku?
Ludowik patrzył na nią nie odpowiadając.
— Mnie się zdaje, że ktoś gniewa się na mnie, gdy mnie nazywa panną, mówiła dalej Róża. Czy pan gniewasz się?
— O! nie, nie, bynajmniej, moja droga Różyczko!
— A! tak, to co innego.
Ludowik usiłował nadać nieco powagi swej twarzy.
— Posłuchaj, kochane dziecię, rzekł.
Róża uczyniła prześliczny gest usłyszawszy wyraz „posłuchaj“.
— Już nie jesteś dzieckiem, Różo...
— Ja? odparła ze zdziwieniem.
— Albo przestaniesz być za kilka miesięcy, mówił Ludowik. Za kilka miesięcy będziesz dorosłą panną, której każdy winien będzie uszanowanie. Otóż, Różo, nie zgadza się to z warunkami uszanowania, ażeby młodzieniec mojego wieku mówił do panny, tak jak ja tobie mówię dotąd.
Dziewczynka patrzyła na Ludowika w sposób tak naiwny i zarazem tak wyrazisty, że Ludowik zmuszony był spuścić oczy.
Wzrok jej mówił wyraźnie: „Sądzę w istocie, że masz jakiś powód nie mówienia mi „ty“; ale czy prawdziwy przytoczyłeś, wątpię“.
Ludowik doskonale zrozumiał spojrzenie Róży; zrozumiał je tak dokładnie, iż powtórnie spuścił oczy, zakłopotany, jakim się sposobem wywinie, jeżeli Róża zażąda jaśniejszego tłómaczenia powodu zmiany w formie stosunków.
Wtedy zdarzyła się rzecz szczególna.
Oto mówiąc w duszy wyrazy, które pragnęłaby rzec głośno, Róża spostrzegła się, że kiedy Ludowik przestał jej mówić ty, to ona mianująca go wciąż „panem“ głośno, w sercu zaczęła mówić ty: wtedy to znowu Róża umilkła, zadrżała i zarumieniła się z kolei. Zagłębiła głowę w poduszkę, nasunęła na oczy jednę z tych gaz, któremi miała zwyczaj osłaniać się w swym malowniczym stroju.
Ludowik patrzył niespokojnie.
— Zmartwiłem ją, pomyślał.
W tedy wstając i wyrzucając sobie zbyteczną delikatność, niezrozumianą przez niewinne dziecię, podstąpił do łóżka nachylił się i głosem najczulszym:
— Różo, rzekł, moja najdroższa Różo!
Na to wezwanie, Róża obróciła się tak żywo, że gorący jej oddech złączył się z oddechem Ludowika.
Młody człowiek chciał się podnieść; lecz mimo jej wiedzy obie ręce Róży oplotły się koło szyi Ludowika, i gorącemi usty dotknąwszy ust młodzieńca, szepnęła:
— Ludowiku, mój najdroższy Ludowiku!
Potem oboje wydali okrzyk, Róża odepchnęła Ludowika, który cofnął się szybko.
W tej chwili drzwi się otworzyły.
To Babolin wchodził krzycząc:
— Różo, Różo, Babylas uciekł, ale znalazła go Brocanta, dostanie on porządne lanie.
Jakoż, żałosne krzyki Babylasa, dochodzące aż do Róży, stwierdziły, że kto mocno kocha, ten i bije mocno.

II.
Komandor Tryptolem z Melun, szambelan królewski.

Tegoż samego dnia, we trzy kwadranse po rozstaniu się pana Jackala z Gibassierem, zacny pan Gerard siedząc w swym zamku Vanvres, czytał gazety.
Wszedł ten sam pokojowiec, który w chwili gdy rozpaczano o życie jego pana, udawał się do księdza do Bas-Meudon, a sprowadził brata Dominika. Na jego widok Gerard rzekł kwaśnym tonem:
— Zapewne znowu jaki żebrak?
Ale pokojowiec głosem majestatycznym odpowiedział:
— Jego ekscelencja komandor Tryptolem z Melun, szambelan jego królewskiej mości.
Oznajmienie to wywarło cudowny skutek. Pan Gerard poczerwieniał z dumy, i żywo powstając, usiłował przebić wzrokiem głębie korytarza, aby jak można z najdalszego punktu odkryć znakomitą osobę, którą mu oznajmiono z taką emfazą.
Jakoż spostrzegł człowieka wysokiego wzrostu, szczupłego, z włosami, a raczej w peruce płowej i podfryzowanej, w krótkich spodniach, ze szpadą sterczącą we fraku à la franęaise, z rozpuszczonym żabotem, i ze wstążeczką orderową w dziurce od guzika.
— Prosić! prosić! wołał.
Sługa usunął się, a jego ekscelencja komandor Tryptolem z Melun, szambelan królewski wszedł do salonu.
— Służę panu komandorowi, służę, rzekł pan Gerard.
Komandor postąpił dwa kroki, skłonił się lekko, potrząsł głową zmrużając lewe oko, słowem objawiając we wszystkich ruchach, nawet w sposobie podniesienia okularów, dla lepszego przyjrzenia się panu Gerardowi, wysoką impertynencję i minę wyniosłą, które są przywilejem dworaków.
Przez ten czas pan Gerard, zgięty w znak zapytania, czekał, aż podoba się nieznajomemu wyjaśnić powód swych odwiedzin.
Komandor raczył dać znak panu Gerardowi, aby podniósł głowę, na co zacny filantrop poskoczył ku fotelowi, i przyciągnął go aż za gościa; ten więc potrzebował tylko usiąść, co też uczynił, dając znak panu Gerardowi, aby usiadł także.
Komandor nie mówiąc ani słowa, wydobył z kieszonki tabakierkę, i nie pytając pana Gerarda, czy zażywa, zaczerpnął dozę, którą rozkosznie pochłonął. Potem, spuszczając na nos okulary, i bystro wpatrując się w Gerarda:
— Panie, rzekł, przychodzę z rozkazu jego królewskiej mości.
Gerard schylił się tak, że głowa jego znikła między kolanami.
— Jego królewskiej mości? wybełkotał.
Wtedy komandor głosem szorstkim i wyniosłym:
— Król przysyła mnie, mówił, ażeby panu powinszować skutku procesu.
— Król jegomość tysiąckroć zaszczyca mnie! zawołał Gerard. Ale jakim sposobem najjaśniejszy pan?...
I spojrzał na komandora Tryptolema z Melun z wyrazem, na którym niepodobna było się omylić.
— Najjaśniejszy pan jest ojcem wszystkich swych poddanych, odpowiedział komandor. Obchodzą go wszyscy, którzy cierpią, a znając boleść pana po stracie bratanków, jego królewska mość przez usta moje przesyła panu powinszowanie i zarazem użalenie. Uważam za zbyteczne dodawać, że do uczuć jego królewskiej mości dodaję i swoje własne.
— Zbytek dobroci, panie komandorze! skromnie odpowiedział pan Gerard, nie wiem, czy jestem zupełnie godnym.
— Czy pan jesteś godnym, panie Gerard? zawołał komandor. Jesteś pan tak pokorny, iż pytasz się czyś godny? Rzeczywiście, napełniasz mnie podziwem! Jak to, człowiek, który tak cierpiał, pracował, pełnił miłosierdzie; człowiek, którego imię wypisane jest wielkiemi głoskami na studni, pralni, kościele, na każdym prawie kamieniu tego miasteczka; którego wziętość powszechna oznacza miłość dobra, litość dla bliźnich, wielkość i bezinteresowność dla wszystkich; człowiek ten pyta się czy zasłużył na względy króla? Powtarzam panu, zdziwiony jestem taką pokorą; jestto jedna jeszcze cnota dołączona do innych.
Pan Gerard nie mógł dłużej wytrzymać, nadymał się powoli tak, że byłby pękł nareszcie, gdyby pochwały szły dalej w tym samym tonie. Wyrazy „względy króla“ zabrzmiały mu w uszach, jak rozkoszna muzyka, widział już w przyszłości jakąś świetną nagrodę swych czynów.
— Panie komandorze, odpowiedział pomieszany, względem mych bliźnich uczyniłem to tylko, co każdy dobry chrześcianin uczynić winien. Czyż religia nie uczy nas, ażebyśmy się wzajem kochali, służyli sobie i pomagali?
Komandor podniósł okulary na sam czubek czoła i przenikliwemi oczyma spojrzał w pana Gerarda.
— O, pomyślał, byłoby mi bardzo dziwno, żeby pod tą filantropią nie ukrywała się maleńka doza obłudy! I dodał głośno: Ależ panie, czyż to nic nie znaczy, kiedy kto ściśle przestrzega prawideł, jakie nam daje święta religia, a król jegomość noszący miano króla „arcy-chrześciańskiego“, który nie darmo chlubi się, że jest najstarszym synem Kościoła, czyż nie powinien odznaczać i wynagradzać chrześcian prawdziwych?
— Wynagradzać! zawołał pan Gerard z pośpiechem, którego pożałował zaraz.
— Tak, panie, odpowiedział komandor z dziwnym uśmiechem. Król też zamierzył wynagrodzić pana.
— Lecz, żywo przerwał pan Gerard, jak gdyby dla okupienia swego poprzedniego pośpiechu: Czyż dobry czyn nie nosi nagrody w sobie, panie komandorze?
— Zapewne, zapewne, odpowiedział tenże, oceniam jak powinienem uwagę pańską. Ale wynagradzać ludzi spełniających swe obowiązki, nie jestże to wskazywać ich wdzięczności publicznej, miłości współobywateli? Nie jestże ta stawiać ich za przykład tym, którzy chwieją się między złą i dobrą drogą, tym, którzy nie są ani złymi, ani dobrymi. Oto jest myśl jego królewskiej mości, i jeżeli pan nie odmawiasz stanowczo względów, któremi król chce pana obdarzyć, mam zlecenie zapytać się, co panu byłoby najprzyjemniejszem?
Pan Gerard uczuł jakby łunę przed oczami.
— Proszę mi wybaczyć, panie komandorze, rzekł urywanemi słowy, ale tak mało spodziewałem się nawiedzin, któremi mnie pan zaszczycasz, oraz ojcowskiej troskliwości, jaką jego królewska mość otacza mnie w tej chwili, że słów znaleźć nie mogę, dla wyrażenia panu wdzięczności mojej.
— Cała wdzięczność jest po naszej stronie, panie Gerard, odrzekł komandor, i albo się bardzo mylę, albo jego królewska mość da panu tego dowód żywem słowem.
Pan Gerard schylił się na krześle tak, że jego głowa po raz wtóry znikła między kolanami. Komandor wyczekał cierpliwie póki pan Gerard nie wrócił do pozycji normalnej, następnie:
— Posłuchaj panie Garard, rzekł, gdyby król w ten lub inny sposób dał ci zlecenie wynagrodzić człowieka takiej zasługi jak pan, jaką wyznaczyłbyś mu nagrodę? Odpowiedz pan szczerze.
— Wyznaję, panie komandorze, odezwał się pan Gerard, pożerając oczyma wstążeczkę zdobiącą dziurkę od guzika szambelana, wyznaję, że byłbym w wielkim kłopocie, co do wyboru.
— Gdyby chodziło o pana, rozumiem... Ale przypuść pan że chodzi o kogo innego, o kogoś tak zacnego jak pan, jeżeli wszakże może się ktoś inny podobny panu znaleźć pod słońcem.
Komandor wymówił te słowa z akcentem ironji, który dreszczem przejął pana Gerard; czcigodny filantrop wzrokiem badał twarz szambelana, ale wyrażała taką życzliwość, że wątpliwość, jeżeli postała na chwilę w umyśle jego, to znikła natychmiast.
— O! wyrzekł skromnie, w takim razie zdaje mi się, panie komandorze...
— Dalej, dokończ pan...
— Otóż, zdaje mi się, mówił dalej pan Gerard skandując wyrazy tak, jakby obawiał się powiedzieć więcej, niż chce, zdaje mi się... że... krzyż legji... honorowej...
— Krzyż legji honorowej? Czemuż pan nie mówisz od razu? Co cię u licha wstrzymuje?... Krzyż legji honorowej!
— Ha, byłby to najgorętszy cel moich życzeń.
— Wiesz pan co, panie Gerard, że jesteś nadmiernie skromny?
— O! panie...
— Zapewne! Cóż to znaczy kawałek wstążeczki dla takiego człowieka jak pan? Otóż, mój kochany panie, wybrałeś dla kogoś innego nagrodę, którą jego królewska mość wybrał dla pana.
— Czy podobna? zawołał pan Gerard.
— Tak, panie, mówił dalej komandor, jego królewska mość ofiaruje ci krzyż legji honorowej, i zlecił mi nietylko przynieść ci go, ale i przyczepić do guzika, a nigdy jeszcze order, według zdania królewskiego, nie zajaśniał na sercu zacniejszego człowieka.
— Umrę z radości, panie komandorze! wykrzyknął pan Gerard.
Pan Tryptolem z Melun uczynił gest jakby sięgał do kieszeni, a pan Gerard dysząc radością, diuną i szczęściem, gotował się klęknąć dla przyjęcia nagrody. Ale zamiast wyjąć z kieszeni tyle głoszony, tyle upragniony krzyż, komandor założył ręce, i spoglądając na pana Gerarda z całej wysokości wzrostu:
— O! mój zacny człowieku, rzekł, musisz ty być znakomitym łajdakiem!
Pan Gerard, łatwo zrozumieć, zerwał się tak, jakby go żmija ukąsiła.
Ale nie troszcząc się o jego zatrwożoną minę:
— Panie Gerard, mówił dalej ten szczególny gość, popatrzno mi w oczy.
Pan Gerard blednąc nadzwyczajnie, tak, jak przedtem czerwieniał, usiłował wykonać rozkaz szambelana ale oczy jego spuściły się mimowolnie.
— Co to ma znaczyć, panie? zapytał.
— To ma znaczyć, że pan Sarranti jest niewinny, że ty winien zbrodni, za którą skazano go na śmierć, że król ani myślał ofiarować ci krzyża, że ja jestem nie komandorem z Melun, ale Jackalem, naczelnikiem policji tajnej! A teraz, kochany panie Gerard, pogadajmy, jak dwaj dobrzy przyjaciele, a słuchaj mnie z największą uwagą, bu mam ci powiedzieć mnóstwo rzeczy, i to nader ważnych.

III.
Gdzie pan Gerard się uspokaja.

Pan Gerard wydał okrzyk przerażenia. Z żółtych i wzdętych, policzki jego stały się zielone i obwisłe. Opuścił głowę na piersi i w duchu objawił życzenie, aby się zapadł na sto sążni w ziemię.
— Powiadamy tedy, mówił pan Jackal, że Sarranti jest niewinny, a pan tylko jesteś jedynym sprawcą zbrodni.
— Łaski, panie Jackal! zawołał Gerard, drżąc wszystkiemu członkami i padając na kolana przed naczelnikiem policji.
Pan Jackal patrzał na niego przez chwilę z odrazą, Jaką policjanci, żandarmi i wykonawcy mają w ogóle dla tchórzów. Potem, nie wyciągając ręki, bo rzekłbyś, iż dotykając się tego człowieka, pan Jackal obawiał się zwalać:
— Wstań pan, wstań, rzekł, i nie obawiaj się niczego. Ja tu przychodzę, ażeby cię ocalić.
Pan Gerard podniósł głowę z miną przerażoną. Fizjognomja jego przedstawiała szczególniejszą mieszaninę nadziei i trwogi.
— Ocalić mnie? zawołał.
— Ocalić... To pana zadziwia, nieprawdaż? rzekł pan Jackal zżymając ramionami, że ktoś zajmuje się ocaleniem człowieka tak podłego, jak ty? uspokoj się, panie Gerard. Ocalamy cię, jedynie dla zgubienia uczciwego człowieka, nie potrzebujemy bynajmniej twojego życia, ale potrzebujemy jego śmierci, a nie możemy go zabić inaczej, tylko ciebie pozostawiając przy życiu.
— A! ozwał się Gerard, tak, tak, zdaje mi się, że rozumiem pana.
— W takim razie, rzekł pan Jackal, postaraj się, ażeby ci już zęby nie szczękały, bo to przeszkadza mówić i opowiedz mi rzecz w jej najdrobniejszych szczegółach.
— Dlaczego? zapytał pan Gerard.
— Mógłbym panu nie powiedzieć dlaczego, ale próbowałbyś kłamać. Powiem ci więc: oto dlatego, ażeby zatrzeć ślady zbrodni.
— Ślady!... są zatem ślady? zapytał pan Gerard otwierając nadmiernie swe malutkie oczy.
— Bez wątpienia.
— Jakie?
— Jakie!... Nasamprzód dziewczynka...
— Dziewczynka!... więc ona żyje?
— Żyje. Widać, że pani Gerard źle ją zabiła.
— I pewnym pan jesteś, że moja bratanka żyje?
— Tylko com się z nią rozstał, a winienem wyznać, że nazwisko twoje, kochany panie Gerard a nadewszystko nazwisko twojej „małżonki“, wywarło na niej dosyć smutne wrażenie.
— Więc ona wie o wszystkiem?
— Prawdopodobnie, bo wydaje okrzyki rozpaczy na samo imię swej poczciwej stryjenki, Orsoli.
— Orsoli?... powtórzył Gerard, drgając, jakby pod uderzeniem stosu elektrycznego.
— Widzisz pan, mówił pan Jackal! imię to i na tobie sprawia pewne wrażenie. Sądź, jakie musi sprawiać na tem biednem dziecku! Otóż trzeba, ażeby to dziecko milczało za jakąbądź cenę, jak również trzeba, ażeby znikły wszystkie ślady narażające ciebie. Siniało, panie Gerard! Ja jestem lekarzem, i wcale niezłym, jeśli znam usposobienie ludzi, z którymi mam do czynienia. Opowiedz mi tę smutną historję w jej najdrobniejszych szczegółach: najdrobniejszy fakt napozór obojętny, a zapomniany przez pana, może zwalić cały nasz plan. Mów więc tak, jakbyś miał przed sobą lekarza, albo księdza.
Pan Gerard, jak wszystkie zwierzęta podstępne, posiadał w wysokim stopniu instynkt zachowawczy. Pilny czytelnik wszystkich pism politycznych, pożerał w dziennikach monarchicznych najbardziej piorunujące artykuły, umieszczane z rozkazu przeciwko panu Sarranti. Czuł się tedy osłanianym ręką niewidzialną, i jak owi wodzowie osłaniani przez Minerwę, walczył za tarczą. Pan Jackal utwierdził go w tem przekonaniu. Zrozumiał więc, że nie miał żadnego powodu kryć się w obec naczelnika policji, nie przeciwnie, zyskiwał na wypowiedzeniu wszystkiego. Zaczął tedy, tak samo jak niegdyś księdzu Dominikowi, opowiadać wszystko od śmierci brata, aż do chwili, gdy dowiedziawszy się o ujęciu pana Sarranti, poszedł żądać zwrotu swej spowiedzi od spowiednika.
— Aha! jestem teraz w domu! zawołał pan Jackal! rozumiem wszystko!
— Jakto! odezwał się pan Gerard przestraszony, pan rozumiesz wszystko? Więc przyszedłszy tu nie wiedziałeś pan nic?
— Bardzo niewiele, wyznaję, ale to rzecz bardzo prosta.
Potem, opierając się na poręczy fotela, rozmyślał przez chwilę, a twarz jego przybrała wyraz melancholji.
— Biedny mnich! wyrzekł z cicha, teraz pojmuję dlaczego przysięgał na czem świat stoi, że ojciec jego jest niewinny, wiem, co on rozumiał mówiąc o dowodzie, którego nie może okazać, wiem wreszcie dlaczego udał się do Rzymu.
— Jakto! udał się do Rzymu? krzyknął pan Gerard, ksiądz Dominik do Rzymu?
— Tak.
— Po co on udał się do Rzymu?
— Po zwolnienie go od przysięgi.
— Przebóg! I dlatego, iżby mieć czas do odbycia podróży, wyjednał sobie u króla zwłokę.
— Więc ja jestem zgubiony! zawołał pan Gerard.
— A to dlaczego?
— Bo on uzyska to zwolnienie.
Pan Jacka! potrząsnął głową.
— Sądzisz pan, że nie? zapytał filantrop.
— Pewien jestem, panie Gerard.
— Na czem pan zasadzasz tę pewność?
— Na znajomości stosunków rządu Jego królewskiej mości Karola X-go z Kurją rzymską i na wspólności ich widoków i interesów.
— A znasz pan dobrze te stosunki?
— Policja zna wszystko.
— Ą! panie Jackal, wykrzyknął Gerard wpadając w pierwsze swoje drżenie, a gdybyś się też pan omylił...
— Powtarzam ci, kochany panie Gerard, że ocalenie twoje jest mi potrzebne. Nie obawiaj się więc niczego i prowadź dalej swoje dzieła filantropijne; pamiętaj tylko to, co ci powiem: może przyjść jutro, pojutrze, dziś, za godzinę, ktoś, co utrzymywać będzie, że jest do tego upoważnionym i powie ci tak jak ja powiedziałem: „Wiem wszystko“, nie odpowiadaj mu nic, panie Gerard; nie odkrywaj żadnego z grzeszków swej młodości. My tylko czworo znamy zbrodnię: pan, ja, twoja bratanka i ksiądz Dominik...
Gerard zrobił ruch, naczelnik policji powstrzymał go.
— Nikt więcej nie powinien o niej wiedzieć, dodał, miej się więc pan na ostrożności i nie daj się podejść. Zaprzeczaj, zaprzeczaj bezczelnie; zaprzeczaj na śmierć, choćby przed prokuratorem królewskim; zaprzeczaj cokolwiekbądźby zaszło, ja cię będę podtrzymywał w danym razie.
Niepodobna oddać akcentu, z jakim pan Jackal wymówił te ostatnie wyrazy. Rzekłbyś, iż gardził sobą tak jak gardził panem Gerard.
— Ale, z pospiechem odezwał się Gerard, gdybym się wydalił, co pan mówisz na to?
— Czy dlatego chciałeś mi przerwać przed chwilą? Domyśliłem się.
— Więc co?...
— Zrobiłbyś głupstwo.
— Gdybym wyjechał zagranicę?
— Miałbyś opuścić Francję, synu niewdzięczny! Miałbyś opuścić trzodę ubogich, którą żywisz w tem miasteczku niedobry pasterzu! A to zkąd? kochany panie Gerard, nieszczęśliwi z tej osady potrzebują ciebie; ja sam radbym lada dzień, a raczej lada noc, odbyć przechadzkę po sławnym zamku Viry; w takim razie wyszukuję towarzyszów podróży, ludzi przyjemnych, wesołych, cnotliwych jak pan. Otóż, liczę na to, że niebawem będę mógł zaprosić pana na tę przechadzkę. Przyjmujesz pan?
— Jestem na pańskie rozkazy, odpowiedział pan Gerard głosem cichym.
— Serdecznie dziękuję za uprzejmość! rzekł pan Jackal.
I dobywszy tabakierkę, wziął obfitą szczyptę i pociągnął z rozkoszą.
Pan Gerard myślał, że wszystko się skończyło i wstał z czołem bladem, ale z uśmiechem na ustach. Gotował się odprowadzić pana Jackala.
— O! nie, nie, rzekł policjant wstrząsnąwszy głową nie panie Gerard, zaledwie dotąd powiedziałem panu połowę tego, co mam powiedzieć. Kochany panie Gerard siadaj jeszcze i słuchaj.

IV.
Co pan Jackal ofiaruje panu Gerard zamiast krzyża legji honorowej.

Pan Gerard westchnął i usiadł, a raczej opadł na krzesło.
— Teraz, odezwał się Jackal, w zamian za ocalenie pańskie, żądać będę, nie wzajemności, ale „amical return“ jak mówią Anglicy, maleńkiej przysługi. Mam wiele zajęcia w tej chwili, i byłoby mi niepodobnem nawiedzać pana tyle razy, ilebym sobie życzył.
— Więc, przerwał bojaźliwie pan Gerard, będę miał zaszczyt jeszcze widywać się z panem?
— Cóż robić, kochany panie Gerard! Nie wiem dlaczego, czuję dla pana prawdziwe przywiązanie: sympatje nie tłómaczą się niczem. Nie mogąc przeto bywać u pana, ile razy bym sobie życzył, zmuszony jestem prosić, ażebyś bezwarunkowo przynajmniej dwa razy na tydzień zaszczycał mnie swą wizytą. Spodziewam się, że ci to nie będzie nieprzyjemnem.
— W którem miejscu mam panu oddawać wizyty? zapytał z pewnem wahaniem pan Gerard.
— W biurze, jeśli pan zechcesz.
— A biuro pańskie znajduje się...
— W prefekturze policji.
Na te słowa pan Gerard przewrócił głowę w tył i jak gdyby źle posłyszał, powtórzył.
— W prefekturze policji?...
— Tak jest, przy ulicy Jerozolimskiej... Czemuż to pana dziwi?
— W prefekturze policji! powtórzył Gerard głosem cichym i niespokojnym.
— A! jakąż pan masz ciężką inteligencję!
— Nie, nie, rozumiem, pan chcesz się zapewnić, żebym nie wyjechał z Francji.
— O! bynajmniej. Przecież domyślasz się, że mam na ciebie oko, i że gdyby ci się zachciało opuścić Francję, znalazłbym łatwo sposób przeszkodzenia...
— A jeżeli daję słowo honoru...
— Zapewne, byłoby to rękojmią, ale mnie chodzi bardzo o to, żeby się z panem widywać. Cóż u licha, panie Gerard, toż ja dosyć robię dla ciebie, zróbże i pan co dla mnie nawzajem.
— Będę bywał, odpowiedział zacny filantrop spuszczając głowę.
— Musimy się tedy umówić o dnie i godziny.
— Tak, odpowiedział machinalnie pan Gerard.
— Więc co do dni, cóżbyś pan naprzykład powiedział o środzie, dniu Merkurego, i o piątku, dniu Wenery? Czy te dwa dni przypadłyby panu do smaku?
Gerard potwierdził skinieniem głowy.
— A teraz, co do godzin... Cobyś pan powiedział o siódmej zrana?
— O siódmej?... Zdaje mi się, że to dosyć wcześnie.
— Kochany panie Gerard, alboż nie byłeś na dramacie uczęszczanym, w którym cudownie gra Frederick, pod tytułem „Gospoda w Adrets;“ jest tam przecież piosnka kończąca się taką zwrotką:

„Gdy się cnotliwie żyło,
Jutrzenka zawsze miłą“.

Owóż teraz rozpoczyna się lato, jutrzenka pokazuje się o trzeciej zrana, zdaje mi się, że niewiele wymagam, naznaczając panu schadzkę na godzinę siódmą...
— O siódmej godzinie rano, dobrze! odpowiedział Gerard.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze, powtarzał pan Jackal. Przejdziemy teraz do innych dni, kochany panie Gerard.
— Jakto, do innych?
— Zaraz panu powiem.
Gerard stłumił westchnienie. Czuł się wziętym jak mysz w kocie łapy.
— Pan jesteś bardzo silny, panie Gerard?
— Hm! odezwał się zacny człowiek z miną, która znaczyła: Tak sobie, na swoją potrzebę!
— Przy takim temperamencie suchym, musisz pan lubić przechadzkę.
— To prawda, lubię.
— Widzisz pan! Pewny jestem, że chodziłbyś pan cztery do pięciu godzin dziennie bez żadnego utrudzenia.
— To dużo...
— Nazwyczaisz się pan... Może pierwszych dni to cię utrudzi, ale potem nie będziesz się mógł bez tego obejść.
— Być może, rzekł Gerard, nie mogąc w żaden sposób domyśleć się do czego zmierza pan Jackal.
— To niezawodnie!
— Zgoda.
— A więc musisz się pan przechadzać, panie Gerard.
— Ależ ja i tak się przechadzam.
— Ba, ba, po ogrodzie, po lasku Sevres, Bellevue, Ville-d’Avray... Przechadzki bezpożyteczne, ponieważ nie obracają się na korzyść ani bliźnich, ani rządu.
— Doprawdy! odparł Gerard, ażeby powiedzieć cośkolwiek.
— Nie trzeba tracić w ten sposób czasu, ja ci wskażę cel twoich wycieczek.
— Aha!
— Tak, i starać się będę urozmaicić je, jak tylko można.
2* — Na cóż te przechadzki?
— Na co? Najpierw przyczynią panu zdrowia: przechadzka jest rzeczą bardzo zbawienną.
— Czyż nie mogę ruchu używać naokoło mojego domu?
— Naokoło domu?... Ależ pan musisz znać okolice aż do znudzenia. Od sześciu czy siedmiu lat wydeptałeś wszystkie okoliczne ścieżki; znudziło cię już zapewne Vanvres. z przyległościami. Trzeba koniecznie, rozumiesz pan, koniecznie przerwać jednostajność tych przechadzek wiejskich: ja pragnę, żebyś pan je odbywał po ulicach Paryża.
— Przysięgam panu, rzekł pan Gerard, że nic nie rozumiem.
— Wytłómaczę się więc, jak będę mógł najjaśniej.
— Słucham pana.
— Czy jesteś wiernym poddanym swojego króla, panie Gerard?
— Przebóg, ja czczę jego królewską mość.
— Czy byłbyś gotów służyć mu gorliwie dla zadość uczynienia za swoje słabości, powiedzmy otwarciej, za swoje błędy?
— Jakim sposobem mógłbym służyć królowi?
— Król otoczony jest nieprzyjaciółmi wszelakiego rodzaju, panie Gerard.
— Niestety!...
— Biedny monarcha, sam ich zwalczyć nie może. Zleca więc swym wiernym poddanym, ażeby bronili go... Owóż, w języku rojalistowskim, złemi, Moabitami, Amalecytami, nazywają tych wszystkich, co w jakibądź sposób i z jakiej bądź przyczyny trzymają ze stronnictwem, którego ten nędznik Sarranti jest przedstawicielem, następnie tych, co niedosyć kochając króla, uczucia swe zlewają na księcia Orleańskiego; nareszcie tych, co pomijając jednego i drugiego, przechowują jakoby wspomnienie nikczemnej rewolucji z 1789 roku, z której wiadomo panu, poszły wszystkie nieszczęścia Francji. Oto są źli, panie Gerard, oto są nieprzyjaciele króla, oto są hydry, przeciw którym pragnę ażebyś pan walczył; wszak to szlachetne zadanie,, nieprawdaż?
— Wyznaję, rzekł zacny Gerard, że zgoła nie rozumiem, zadania, o którem pan mówisz.
— Jednak to rzecz bardzo prosta... Zaraz...
— Słucham.
Pan Gerard podwoił uwagi.
— Przechadzasz się pan, naprzykład, w Palais-Royal lub w Tuilleries, pod kasztanami jeżeli w Tuilleries, pod lipami jeżeli w Palais-Royal. Przechodzą dwaj panowie, rozprawiają o Rossinim lub Mozarcie; ponieważ cię ta rozmowa nie obchodzi, puszczasz ich. Za nimi idą dwaj inni, rozmawiający o koniach, tańcach lub malowidłach: ponieważ konie, tańce i malowidła nie należą do twych ulubionych przedmiotów, puszczasz ich. Idą dwaj inni, rozprawiają o chrystjanizmie, mahometanizmie, buddyzmie lub panteizmie, ponieważ dyskusje filozoficzne są tylko zasadzkami, stawianemi, przez jednych na łatwowierność drugich, pan nie wdajesz się w te dyskusje. Ale przypuszczam, nadchodzą inni rozprawiający o republikanizmie, orleanizmie lub bonapartyzmie; przypuszczam nadto, że oni naznaczają kres władzy monarchicznej! o! wtedy, kochany panie Gerard, ponieważ monarchizm należy do twych upodobań, ponieważ nienawidzisz republikanizmu, cesarstwa, linii młodszej! a obchodzi się przedewszystkiem utrzymanie rządu i chwała majestatu, przeto słuchasz uważnie, tak, aby nie stracić ani jednego wyrazu, a jeżeli znajdziesz sposób przyłączenia się do rozmowy, to nic lepszego!
— Ależ, rzekł pan Gerard z wysileniem, bo zaczynał rozumieć, jeżeli przyłączę się do rozmowy, to aby przeczyć opiniom, których nie cierpię.
— O! nie rozumiemy się, kochany panie Gerard.
— Jakto!
— Przeciwnie, przyklaskiwać będziesz oburącz, godzić się z tymi, co tą opinię wyrażają, postarasz się zjednać sobie ich sympatję. Przyjdzie ci to łatwo, dosyć wymienić nazwisko: pan Gerard, zacny człowiek! któżby u djabła nie dowierzał?... a jak raz zawiążesz przyjaźń, to i mnie uprzedzisz o tem miłem zdarzeniu, i ja wielce rad będę zawrzeć z nimi znajomość. Wszak przyjaciele naszych przyjaciół są i naszemi przyjaciółmi? Czy pan rozumiesz mnie teraz?
— Rozumiem, odpowiedział pan Gerard.
— Przecież!... Otóż po wyjaśnieniu tego pierwszego punktu, domyślasz się pan, że to jest jeden z tysiącznych celów twojej przechadzki; wskażę ci powoli inne, a przed rokiem, jakem Jackal, staniesz się jednym z najwierniejszych, najzręczniejszych, a tem samem najużyteczniejszych członkówspołeczeństwa.
— A więc, szepnął pan Gerard, to, co mi pan proponujesz, wychodzi na to, ażebym był twoim szpiegiem.
— Ponieważ wymówiłeś ten wyraz, panie Gerard, nie będę ci zaprzeczał.
— Szpiegiem!... powtórzył pan Gerard.
— Cóż pan tak dotkliwego upatrujesz w tej profesji? Ja, co rozmawiam z panem, czyż nie jestem najstarszym majstrem tego cechu?
— Pan? szepnął pan Gerard.
— Tak, ja! Czy pan sądzisz, że przez to mam się za mniej uczciwego człowieka, jak naprzykład, nie czynię tu żadnego ubliżającego porównania, kochany panie, jak naprzykład jakiś prywatny obywatel, któryby, dajmy na to, zamordował dwoje bratanków dla uzyskania ich majątku i któryby po ich zamordowaniu pozwolił ściąć głowę niewinnemu, dla ocalenia swojej?
Słowa te wypowiedział pan Jackal z taką ironią, że pan Gerard schylił głowę i rzekł cicho:
— Zrobię co pan zechcesz.
— W takim razie jesteśmy w zgodzie, rzekł pan Jackal. Potem biorąc za kapelusz: Ale!... mówił, rozumie się samo przez się, tak dla twojego jak i dla mojego interesu kochany panie Gerard, że tajemnica twego poświęcenia zostaje między nami. Dlatego to proszę pana, ażebyś mnie odwiedzał rano, o tej godzinie możesz być prawie pewnym, że nie zastaniesz nikogo ze swoich znajomych. Nikt zatem, a to zarówno dotyczy nas obu, nie będzie miał prawa powitać pana imieniem, które ci twarz obrzuciło grynszpanem. Za pół roku od dziś, gdy tylko pozbędziemy się Sarrantego, zaraz będę prosił gdzie należy o tę dla pana czerwoną wstążeczkę, skoro tak ci się jej szalenie żąda, stary dzieciaku!
I wyrzekłszy te słowa, pan Jackal ruszył ku drzwiom.
Pan Gerard poszedł za nim.
— Nie trudź się pan, rzekł naczelnik, widzę po tym pocie, który zlewa twe czoło, iż ci jest bardzo gorąco, a nietrzeba narażać się na przeciąg powietrza. Byłbym w rozpaczy, gdybyś pan w przeddzień wejścia w urzędowanie, dostał zapalenia gardła albo płuc. Pozostań w fotelu i wypocznij po wzruszeniach; bądź w Paryżu, właśnie mamy pojutrze środę, bądź w Paryżu pojutrze; wydam rozkazy, aby panu nie kazano czekać.
— Ale... nalegał pan Gerard.
— Jakto, „ale?“ odezwał się pan Jackal, zdawało mi się, że wszystko już omówione.
— Chciałem coś jeszcze wspomnieć o księdzu Dominiku.
— O księdzu Dominiku? On tu będzie za dwa tygodnie, a najdalej za trzy... Cóż to znów panu?
I pan Jackal zmuszony był podtrzymać pana Gerard, który o mało nie zemdlał.
— Oto... oto... bełkotał Gerard, jeśli on powróci...
— Skoro powiadam panu, że nie otrzyma zwolnienia tajemnicy.
— A, jeżeli wykryje ją bez zwolnienia? rzekł pan Gerard składając ręce.
Naczelnik policji spojrzał na Gerarda z najgłębszą pogardą.
— Panie, rzekł, czyż mi nie powiedziałeś, że ksiądz Dominik wykonał przysięgę?
— W istocie.
— Jaką?
— Przysiągł, że nie zrobi użytku z tego papieru, aż po mojej śmierci.
— A więc panie Gerard, rzekł naczelnik policji, jeżeli ksiądz Dominik wykonał taką przysięgę, a ponieważ to jest istotnie uczciwy człowiek, przeto dotrzyma jej, tylko...
— Tylko co?...
— Tylko nie daj się pan śmierci; gdyż na ten wypadek, skoro ksiądz Dominik rozwiązanym będzie ze swojej przysięgi, ja nie odpowiadam za nic.
— Ą przed tym wypadkiem?...
— Śpij na oba uszy, panie Gerard, skoro możesz sypiać.
Po wyrzeczeniu tych wyrazów tonem, który dreszczem przejął zacnego pana Gerard, pan Jackal wszedł do karety, mówiąc do siebie:
— Już też przyznać trzeba, że chyba nigdy jeszcze ludzkie oko nie widziało podobnego psubrata; gdybym kiedykolwiek ważył za coś sprawiedliwość ludzką, to na ten raz djabelnieby jej wagi ubyło w mojem mniemaniu! Potem z westchnieniem: Biedny ksiądz! dodał, jego to mi szczerze żal. Co do ojca, to stary monoman; ten wcale mnie nie obchodzi, niech się z nim dzieje co chce.
— Gdzie pan każe? zapytał lokaj zamknąwszy drzwiczki
— Do domu!
— Czy którędybądź, czy może woli pan jaką ulicą raczej, niż inną?
— Dobrze! Przejedziesz przez rogatkę Vaugirard i przez ulicę Żelazną Słonce przepyszne; muszę zobaczyć, czy ten lazzarone Salvator jest przy swoich tragach. Nie wiem dlaczego, ale wszystko mi się zdaje, że ten błazen zawiąże nam porządny supeł w sprawie Sarranti. Ruszaj!
Kareta ruszyła cwałem.

V.
Przemiana miłości.

Porzućmy na chwilę całą część naszego opowiadania, odnoszącą się do Justyna, Miny, generała Lebastard, Dominika, Sarrantego, JackaJa i Gerarda, i zmieniwszy front wejdźmy do pracowni tego Mohikana sztuki, którego znamy pod imieniem Petrusa.
Było to nazajutrz, czy trzeciego dnia po wizycie pana Jackala u Gerarda, o godzinie wpół do jedenastej zrana.
Petrus, Ludowik i Jan Robert siedzieli: Petrus w berżerce, Ludowik w fotelu Rubensowskim, Jan Robert w ogromnem krześle Wolterowskiem.
Każdy z nich miał pod ręką szklankę herbaty mniej więcej pustą, a na środku pracowni stół jeszcze nakryty świadczył, że herbata służyła jako środek trawiący po dobrem śniadaniu.
Rękopism zapisany w linie nierówne, a zatem wierszem, którego pięć aktów oddzielonych leżało bez porządku na ziemi, po prawej stronie Jana Roberta, dowodził, że poeta odczytywał swój dramat, i po jednym akcie przeczytanym rzucał na ziemię.
Dramat ten miał tytuł: „Gwelfy i Gibelliny“.
Przed podaniem go dyrektorowi teatru Porte-Saint-Martin, od którego spodziewał się otrzymać upoważnienie do grania sztuki wierszem, Jan Robert odczytał ją swym dwom przyjaciołom.
Sztuka doznała niezmiernego powodzenia u Petrusa i Ludowika. Obaj artyści zainteresowali się głęboko tą posępną postacią młodego jeszcze Danta, władającego mieczem wprzódy, niż piórem, i który dziwnie rozwijał swój charakter pośród wielkich walk sztuki, miłości i wojny. Obaj zakochani słuchali utworu sercem.
Słodki głos Beatryczy rozbrzmiewał w ich uszach, i wszyscy trzej uścisnąwszy się po bratersku, usiedli i rozmyślali w milczeniu: Jan Robert o Beatryczy de Marande, Petrus o Beatryczy de Lamothe Houdan, a Ludowik o Beatryczy Róży z ulicy Ulm.
Beatrycza nie jest kobietą, to gwiazda.
Dzieła wielkie wprawiają w zadumę dusze wielkie i silne: tylko, że według usposobienia, jedne z nich dumają o teraźniejszości, drugie o przeszłości, inne znów o przyszłości.
Jan Robert pierwszy przerwał milczenie.
— Najpierw dziękuję wam, rzekł, za wszystko coście mi powiedzieli dobrego. Ne wiem, Petrusie, czy z tobą tak się rzecz ma, co do obrazu, jak ze mną, co do dramatu: kiedy marzę o dramacie, kiedy przedmiot się zarysowywa, sceny się porządkują, akty w głowie mej się piętrzą, to choćby mi wszyscy przyjaciele powiedzieli, że dramat jest zły, nie wierzyłbym im. Kiedy zaś jest zrobiony, kiedym go przez trzy miesiące układał, a przez miesiąc pisał, to muszą mi wszyscy przyjaciele powiedzieć, że jest dobry, ażebym w to uwierzył.
— Otóż, odpowiedział Petrus, zupełnie tak samo rzecz się ma z moimi obrazami; na czystem płótnie, są to, w mniemaniu mojem, Rafaele, Rubensy, Murille, Velasquezy, Van-Dycki; na płótnie zagwazdanem są to Petrusy to jest bazgraniny, które autor sam ma za bardzo mierne. Taka to, mój kochany, różnica między ideałem i rzeczywistością.
— Mnie, co się dziwnie pięknem wydaje w twojem dziele, wtrącił Ludowik, to postać Beatryczy.
— Doprawdy! odezwał się Jan Robert z uśmiechem.
— Ile ty lat jej dajesz? To, zdaje się, dziecko.
— Daję jej czternaście, chociaż historja powiada, że umarła w dziesiątym roku życia.
— Historja jest głupią, rzekł Ludowik, i na ten raz skłamała tak, jak zawsze: dziesięcioletnie dziecko nie zaryłoby takiej światłej bruzdy w sercu Danta. Ja jestem twego zdania, Janie Robercie: Beatrycza musiała mieć przynajmniej czternaście lat, jestto wiek Julietty, wiek, w którym serce kocha, w którym może kobieta zacząć być kochaną.
— Mój Ludowiku, czy chcesz, żebym ci powiedział jedną rzecz?
— Jaką? odrzekł Ludowik.
— Od ciebie, jako od człowieka pozytywnego, naukowego, od umysłu wreszcie materjalistycznego, spodziewałem się, że cię może w dramacie moim uderzy studjum nad Włochami w XIII stuleciu, prawdziwość obyczajów,, wykład polityki florenckiej. Aż tu nic z tego. Ciebie zaintrygowała miłość Danta dla dziecka; ty śledzisz za rozwojem tej miłości i dopatrujesz się wpływu, jaki miała na życie mojego bohatera; ciebie zajmuje katastrofa, która Dantowi odebrała Beatryczę. Nie poznaję cię, Ludowiku! Czy czasem nie jesteś zakochanym?
Ludowik zaczerwienił się po same białka.
— A! doprawdy, zakochany, zawołał Petrus, spojrzyj tylko!
Ludowik zaczął się śmiać.
— A choćby i tak było, rzekł, któryż z was dwóch ma prawo czynić mi wyrzuty?
— Nie ja, odparł Petrus.
— Ani ja! rzekł Jan Robert.
— Tylko to źle, Ludowiku, dodał Petrus, że trzymasz w tajemnicy przed ludźmi, którzy dla ciebie tajemnic nie mają.
— Ale dajcież mi pokój! bronił się Ludowik, tajemnicę tę, jeżeli jest taką, zaledwie miałem czas powierzyć samemu sobie, jakże chcecie, ażebym wam ją powierzył?
— To co innego! rzekł Petrus, jesteś wytłómaczony.
— Może to przytem ktoś, kogo on nie może wymienić, zauważył Jan Robert.
— Wobec nas? zapytał Petrus. Nazwać ją przed nami, to jakby przed nikim.
— Nadto przysięgam wam, rzekł Ludowik, że dotychczas sam nie jestem pewny, czy kocham ją jak siostrę, czy jak kochankę.
— Dobrze! odezwał się Jan Robert, takim właśnie sposobem zaczynają się wszystkie wielkie namiętności.
— Wyznaj nam oto poprostu, mój drogi, nalegał Petrus, żeś zakochany szalenie.
— Być może, odpowiedział Ludowik, w tej chwili nadewszystko. Twoje obrazy, Petrusie, otworzyły mi oczy, twoje wiersze, Janie Robercie, otworzyły mi uszy, i nie zdziwiłbym się wcale, gdybym jutro wziął pędzel, by próbować skreślić jej portret, albo pióro, by do niej napisać madrygał. Boże mój!... ta to odwieczna historja miłości, którą człowiek bierze za bajkę, za legendę, za romans, dopóki nie przeczyta jej oczyma zakochanemi. Co to jest filozofia? co to jest sztuka? co to jest nauka? Nawet obok miłości, nauka, filozofia, sztuka, są tylko formami piękna, prawdy, wielkości: owóż, piękność, prawda, wielkość, to miłość!
— Tak to rozumiem! rzekł Jan Robert, kiedy kto wdaje się w miłość, to niechajże w taki sposób.
— A czy można wiedzieć, zapytał Petrus, który to promień słońca wyprowadził cię z poczwarki, piękny motylu?
— O! będziecie wiedzieć, przyjaciele moi, ale imię, obraz, osoba sama są jeszcze zamknięte w najgłębszych tajniach mojego serca. Lecz bądźcie spokojni, niebawem przyjdzie chwila, w której tajemnica moja sama pójdzie zapukać do waszego serca i prosić o gościnność.
Dwaj przyjaciele uśmiechnęli się i podali ręce Ludowikowi.
Potem Jan Robert przechylił się, podniósł swoje pięć aktów i zwinął.
W tej chwili wszedł służący Petrusa z oznajmieniem, że na dole jest generał Herbel.
— A prośże czemprędzej na górę kochanego stryja! zawołał Petrus, biegnąc ku drzwiom.
— Pan hrabia, rzekł służący, wszedł do stajni, mówiąc im, ażebym nie odrywał pana...
— Petrusie, rzekli dwaj młodzieńcy, biorąc za kapelusze i gotując się do wyjścia.
— Ależ nie, nie, wołał Petrus, mój stryj lubi młodzież w ogólności, a was dwóch w szczególności.
— Być może, odrzekł Ludowik, jestem mu za to szczerze wdzięczny, ale jest już pół do dwunastej, a Jan Robert ma przeczytać swą sztukę o dwunastej w Porte-Saint-Martin.
— To niechajże Jan Robert, rzekł Petrus, ale ty bynajmniej nie masz potrzeby odchodzić o tej porze.
— Przepraszam cię miljon razy, kochany przyjacielu twoja pracownia jest prześliczna, obszerna, dostateczna dla ludzi zakochanych od sześciu miesięcy lub od roku, ale dla człowieka zakochanego od trzech dni, jest ona zaszczupłą. Tym sposobem, do widzenia! kochany przyjacielu, idę na bory, na lasy.
— To chodźże, Kupidynie, rzekł Jan Robert, biorąc pod rękę Ludowika.
— Do widzenia, zawołał Petrus z lekkiem odcieniem smutku.
— Cóż ci to jest? zapytał Jan Robert, który mniej zajęty niż Ludowik, zauważył ten smutek.
— Mnie?... Nic.
— Powiedz nam przecie.
— Cóż wam powiem? Na to oznajmienie wizyty mego stryja, zdaje mi się, że coś groźnego przebiegło w powietrzu. Ten kochany stryj tak rzadko mnie nawiedza, że zawsze doznaję pewnego niepokoju, gdy mi go oznajmią.
— Do licha! odezwał się Ludowik, jeżeli tak, to pozostanę.
— Nie, mój drogi. Obawa moja jest niedorzeczną, a przeczucia nie mają sensu.
— A wreszcie, do zobaczenia dziś wieczorem, a najdalej jutro zrana.
— A ze mną prawdopodobnie wcześniej jeszcze: przyjdę ci oznajmić rezultat mojego czytania.
Dwaj młodzieńcy pożegnali się z Petrusem i wyszli, Jan Robert wskoczył do tilbury, przekładając Ludowikowi że go wysadzi gdzie zechce, ale młody lekarz podziękował, oświadczając, że woli iść pieszo.
Jakoż, kiedy Jan Robert skręcił na plac Obserwatorjum, Ludowik poszedł bulwarami aż do ulicy Piekielnej, a ztamtąd ku lasom Varriere, gdzie go też pozostawimy, ponieważ zdaje się pragnąć samotności, i ponieważ Petrus ze stryjem nas oczekują.
Generał Herbel bardzo rzadko odwiedzał swego bratanka, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość, że odwiedzając, zawsze w tej lub innej formie, najczęściej żartobliwej, przynosił mu małe kazanko w fałdach swojego płaszcza.
Nie był już od czterech lub pięciu miesięcy, to jest od czasu, kiedy zaszła tak wielka zmiana w życiu Petrusa. To też idąc tam, przechodził z niespodzianki w niespodziankę.
W tej dzielnicy Paryża ze wszech stron otoczonej drzewami, domek ten podobniejszy był dawniej do chaty chłopskiej, niż do kamienicy miejskiej, ale prosty i czysty, samotny i prawie bezludny, stanowił w oczach generała schronienie najpewniejsze, ustroń najspokojniejszą, jakiej pragnął dla cichego pracownika.
Owóż, pierwszą rzeczą, która uderzyła generała Herbela, to, zaraz po otwarciu drzwi świeżo malowanych, widok lokaja w takiej samej liberji, jak jego, to jest w barwach Courtenay, który wyszedł na jego spotkanie i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
— Jakto, czego sobie życzę, błaźnie? rzekł hrabia mierząc lokaja od stóp do głów, toż życzę sobie zobaczyć się z moim bratankiem, skorom tu przyszedł.
— A! to pan generał hrabia Herbel? rzekł lokaj kłaniając się.
— Naturalnie, że jestem generał hrabia Herbel, powtórzył tonem drwiącym, skoro ci powiadam, że przychodzę do mojego bratanka, który, o ile wiem, nie ma innego stryja prócz mnie.
— Zaraz uprzedzę pana, rzekł lokaj.
— Czy jest sam? zapytał generał, biorąc lornetkę dla przyjrzenia się dziedzińcowi, wysypanemu piaskiem rzecznym.
— Nie, panie hrabio.
— Z kobietą? zapytał generał.
— Z dwoma przyjaciółmi, panem Janem Robertem i panem Ludowikiem.
— Dobrze, dobrze! Uprzedź go, że ja tu jestem i zaraz tam przyjdę. Tymczasem obejrzę dom. Wydaje mi się bardzo ładny.
Lokaj poszedł na górę do Petrusa, jak widzieliśmy.
Pozostawszy sam, generał mógł swobodnie lornetować i badać rozmaite zmiany i upiększenia, jakim uległ dom i podwórko zamieszkałe przez jego bratanka.
— Ho! ho! rzekł do siebie, gospodarz Petrusa, zdaje mi się, porobił ulepszenia w swojej chałupie: na miejscu śmietnika weranda z rzadkiemi kwiatami, na miejscu budki królików ptaszarnia o zielonych grządkach, białe pawie i czarne łabędzie; nareszcie stajnie i wozownie tam, gdzie stała prosta stodoła... Ha! ha! doprawdy, uprzęże, które wydają mi się doskonale utrzymane. I jako zwolennik, podszedł do wieszadeł. Ha! ha! mówił dalej, herb Courtenay! Więc to uprzęże mojego bratanka. Czyżby on miał innego jakiego stryja, czy wuja, którego ja nie znam, i wziął po nim spadek?
Tak rozprawiając, generał miał twarz raczej zdziwioną niż znudzoną lub frasobliwą; ale wszedłszy do wozowni i przyjrzawszy się z uwagą wykwintnemu faetonowi z fabryki Bendera, a w stajni pogłaskawszy po grzbietach dwa konie kupione prawdopodobnie u Drahego, generał zamyślił się, i twarz jego przybrała wyraz nieokreślonego smutku.
— Piękne szkapy! mówił głaszcząc konie, oto zaprzęg kosztujący sześć tysięcy franków, jak bułka za grosz... Ale czyż podobna, ażeby te konie należały do biednego malarza, który zarabia ledwie dziesięć tysięcy franków rocznie?
I generał sądząc, że się omylił w rozpatrywaniu herbów uprzęży, poszedł przyjrzeć się herbom faetonu. Były to jednak istotnie herby Courtenay, z koroną, a raczej wieńcem baronowskim na wierzchu.
— Tak jest, tak jest, nie inaczej, mówił. Ja, hrabia; jego korsarz ojciec, wicehrabia; on, baron. To przynajmniej szczęście, że nie wziął korony zamkniętej!... A wreszcie, choćby ją wziął, miałby prawo, skoro przodkowie nasi królowali.
Poczem rzuciwszy ostatnie spojrzenie na konie, na uprząż, na ptaszarnię, kwiaty i piasek skrzypiący pod nogami, szedł na schody prowadzące do bratanka. Ale wszedłszy na pierwsze piętro, zatrzymał się, i pociągając ręką po oczach, tak jak gdyby ocierał łzę:
— Mój biedny Piotrze, szepnął, czyżby twój syn miał się stać nieuczciwym człowiekiem?
Piotr, było to imię brata generała Herbela, tego brata, którego on w swych dąsach obdarzał mianem jakobina, korsarza, zamiatacza piany morskiej.
W chwili, gdy hrabia Herbel kończył te słowa i potajemnie ocierał łzę, która im towarzyszyła, usłyszał kogoś spiesznie zbiegającego po schodach prowadzących z pierwszego piętra na drugie gdy jednocześnie najradośniejszym akcentem brzmiał głos jego bratanka:
— Dzień dobry, stryju! dzień dobry! Czemu to stryj nie idzie na górę?
— Dzień dobry, mój panie bratanku, odpowiedział sucho hrabia Herbel.
— Oh, o h! w jakiż to sposób stryj odzywa się do mnie! rzekł młodzieniec zdziwiony.
— Cóż chcesz! mówię tak jak czuję, odparł generał.
Potem, nie dodając ani słowa, wszedł, okiem wybrał najlepszy fotel, i padł na niego wymawiając nader złowrogie „uf!“
— Otóż, powiedział Petrus sam do siebie, nie omyliło mnie przeczucie. I podchodząc do generała: Kochany stryju, rzekł, pozwól mi powiedzieć, że dziś zrana nie zdajesz się być w dobrym humorze.
— Oj, nie, odpowiedział generał, wcale nie jestem w dobrym humorze, i mam do tego prawo.
— Nie zaprzeczam ci prawa, stryju kochany; powiadam, że jeśli jesteś w złym humorze, to pewno nie bez przyczyny.
— I powiadasz prawdę, mój bratanku.
— Czy znowu miałeś jaką nieprzyjemną wizytę, stryju?
— Nie, ale otrzymałem list, który przykrość mi sprawił, Petrusie.
— Byłem tego pewny, założę się, że to list od pani margrabiny de la Tournelle.
— Taki ton lekki jest nieprzyzwoitym, Petrusie, i pozwól mi przypomnieć sobie, że w tej chwili uchybiasz szacunkowi dla dwojga starców.
Petrus, który przez ten czas siadł na giętkiem krześle, odskoczył, jakby sprężyna postawiła go na nogi.
— Wybacz stryju, rzekł, przestraszasz mnie! Nigdym cię nie słyszał mówiącego tak cierpko.
— Bo też nigdy, Petrusie, nie miałem powodu czynić ci tak ważnych zarzutów, jakie mam uczynić dzisiaj.
— Wierzaj mi, stryju, że gotów jestem przyjąć je z tą samą uległością, jaką ci winienem, a nadewszystko z żalem, żem na nie zasłużył.
— Osądzisz sam, słuchaj mnie więc poważnie, tak jak ja mówić będę.
— Słucham.

Generał dał znak bratankowi, ażeby usiadł ale Petrus wolał stać. Oczekiwał więc oskarżenie w postawie zbrodniarza przed sędzią.

VI.
Gdzie Petrus widzi, że przeczucia go nie omyliły.

Hrabia Herbel usadowił się jak mógł najlepiej w fotelu, gdyż stary sybaryta moralizując, lubił spoczywać wygodnie.
Petrus patrzał na to z niepokojem.
Hrabia dobył tabakierkę, pociągnął z przyjemnością tabaki hiszpańskiej, dał pstryczka w kamizelkę, by strzepać wonne atomy, a zmieniając zupełnie ton i obejście:
— I cóż, mój kochany bratanku, rzekł, poszliśmy więc za radami naszego dobrego stryja?
Uśmiech wrócił na usta Petrusa.
— Za jakiemi radami, kochany stryju?
— No... co się tyczy pani de Marande?
— Pani de Marande?
— Tak.
— Przysięgam ci stryju, że nie wiem co chcesz przez to rozumieć.
— Jesteś dyskretnym? Bardzo dobrze, młodzieńcze! To cnota, której my nie wykonywaliśmy za naszych czasów, ale nie gniewam się gdy widzę, że ja wykonywają inni.
— Przysięgam ci, stryju...
— Za naszych czasów, mówił dalej generał, kiedy młodzieniec szlacheckiego rodu, noszący wielkie imię, był nieszczęściem młodszym w rodzie, to jest nie miał ani szeląga; a jeżeli to był piękny chłopak, zbudowany kształtnie, wytworny w obejściu, to z tego wszystkiego wyciągał korzyści. Skoro natura była hojną, a fortuna skąpą, trzebaż spożytkować dary natury.
— Kochany stryju! powtarzam ci, że cię coraz mniej rozumiem.
— Dajże pokój! Chcesz wmówić we mnie, żeś nie widział na scenie „Szkoły Mieszczan.“
— Przeciwnie, stryju, widziałem.
— I że nie przyklaskiwałeś margrabiemu de Moncade?
— Przyklaskiwałem jego grze, gdyż Armand gra tę rolą doskonale, lecz nie przyklaskiwałem jego postępkowi.
— Doprawdy! więc jesteś skromnisiem, mój panie bratanku?
— Nie, kochany stryju; ale pomiędzy tem, iżby nie być skromnisiem, a tem, iżby przyjmować pieniądze od kobiety...
— Ba! mój kochany, jeżeli ktoś sam jest ubogi, a ta kobieta jest tak bogatą, jak pani de Marande albo jak hrabina Rappt...
— Stryju! krzyknął Petrus podnosząc się.
— Zaraz, mój bratanku, zaraz! To już nie w modzie! Mniejsza o to, mody się zmieniają. Ale cóż chcesz? Przed czterema miesiącami pożegnałem się z tobą w pracowni ozdobionej twojemi szkicami, do której przylegał jeden tylko pokoik, a wszystko to porządkowała odźwierna, tytułowana gospodynią. Nogi u drzwi twoich ocierałem słomianką, ciebie widywałem idącego piechotą na dzielnicę łacińską, by zjeść obiad za dwadzieścia su u Flicoteaux, i powiedziałem sobie: „Mój bratanek jest to ubogi malarz, zarabiający cztery do pięciu tysięcy franków na rok, który nic chce robić długów, ani być ciężarem swemu biednemu ojcu; mój bratanek jest uczciwy chłopak, tylko niezdara. Muszę tedy udzielić mu dobrej rady.“ Owóż udzieliłem rady takiej, jak pan de Lauzun, swojemu bratankowi. Powiedziałem: „Chłopcze! jesteś przystojny i wykwintny; oto tam jest księżniczka: nie nazywa się ona księżną Berry, nie jest córką regenta, ale opływa w miljonach...“
— Stryju!
— Powracam: zastaję dziedziniec przekształcony na ogród; pośrodku ogrodu kłąb z rzadkiemi kwiatami... ptaszarnię z ptakami pochodzącemi z Indyj, Chin, Kalifornji... stajnię z końmi po sześćset franków i uprząż z herbami Courtenay... oh, oh, oh! idę na górę radosny, mówiąc do siebie: „Otóż to mój bratanek jest człowiekiem sprytnym, co częstokroć więcej warto, niż być utalentowanym.“ Widzę kobierce na ostatniem piętrze, pracownię jak u Verneta i powiadam do siebie: „Ho, ho! wszystko idzie dobrze.“
— Przykro mi, odezwał się Petrus, że stryj myli się najzupełniej.
— Więc wszystko idzie źle?
— Ależ nie, stryju. Tylko proszę mi wierzyć, iż zbyt dum ny jestem, ażeby całą tę wspaniałość, której raczysz mi stryj winszować, miał zawdzięczać czemu innemu, jak własnym moim środkom.
— Aha! rozumiem. Zamówiono u ciebie obraz, który ci zapłacono z góry.
— Nie, mój stryju.
— Zlecono ci udekorować rotundę św. Magdaleny?
— I to nie.
— Mianowano cię malarzem nadwornym najjaśniejszego cesarza austrjackiego, z płacą dziesięć tysięcy reńskich rocznie?
— Nie, stryju.
— Więc się zadłużasz?
Petrus się zarumienił.
— Wziąłeś na rachunek od stolarza, rymarza, tapicera, a ponieważ wziąłeś pod nazwiskiem barona Herbela de Courtenay i ponieważ znają cię, jako mojego bratanka, przeto ci pokredytowano.
Petrus spuścił głowę.
— Tylko, mówił dalej generał, pamiętaj sobie, że jak ci ludzie przyjdą do mnie z rewersami, to powiem im: „Baron Herbel? Nie znam go!“
— Bądź spokojny, stryju, oświadczył Petrus, nigdy nie przyjdą do ciebie.
— A do kogo?
— Do mnie.
— I ty będziesz miał czem ich zaspokoić?
— Postaram się.
— Nie. Czemu też starasz się, pół dnia przebywając w lasku Bulońskim dla pani hrabiny Rappt, albo co wieczór przesiadywać w Operze, by zdaleka powitać panią hrabinę Rappt, albo też co noc przepędzasz na balu, by uścisnąć rękę pani hrabiny Rappt.
— Stryju!
— A, tak! Przykro słuchać prawdy, co? Wysłuchasz jej jednak.
— Stryju, rzekł Petrus dumnie, skoro nic od ciebie nie żądam...
— Bardzo mi też o to idzie, że nic odemnie nie żądasz. Skoro nie żądasz nic odemnie, ani od swojej kochanki, a wydajesz ze trzydzieści lub czterdzieści tysięcy franków w stosunku rocznym, to musisz żądać od swojego korsarza ojca.
— Tak jest i winienem nawet powiedzieć, kochany stryju, że mój korsarz ojciec, nietylko nic mi nie odmawia z tego, co żądam, ale nadto oszczędza mi morałów.
— Co znaczy, że ty mi go stawiasz za przykład? Niech i tak będzie, postaram się, nie być łaskotliwszym od niego. Muszę ci tylko powiedzieć dlaczego byłem w złym hum orze i dlaczego przemówiłem do ciebie zrazu nieco cierpko.
— Mnie się od stryja nie należy żadne tłómaczenie.
— Owszem, bo masz słuszność, skoro niczego odemnie nie żądasz.
— Przyjaźni stryjowskiej zawsze.
— Więc, ażebyś i ty wytrwał w swojej dla mnie, muszę ci powiedzieć przyczynę mojego złego humoru.
— Słucham, stryju.
— Czy znasz ty?... Chociaż co prawda nie masz potrzeby go znać... Opowiem ci historję, a bohatera nazwiemy X. Posłuchaj i dowiedz się przyczyny mojego złego humoru Pewien uczciwy robotnik z Lyonu przybył do Paryża będzie temu lat blisko trzydzieści, pieszo, bez grosza w kieszeni, bez butów, bez koszuli na grzbiecie. Skutkiem biedy i cierpliwości, po latach pięciu otrzymał posadę zawiadowcy pracowni tkackiej, z trzema tysiącami franków pensji. Bogaty jest, nieprawdaż? Człowiek, który przybył do Paryża bez butów, a teraz ma trzy tysiące franków dochodu, to bogacz! Po dwóch latach pobytu w Paryżu, żona powiła mu syna, i umarła. „Co ja zrobię z tym chłopcem? myślał ojciec, skoro syn doszedł piętnastu lat.“ Rozumie się, że nie przyszło mu ani na chwilę do głowy, iżby syna zrobić tem czem on był, to jest robotnikiem. Wiesz sam wreszcie najlepiej, że mnie w sferach wyższych nazywają jakobinem, i wyznać muszę, że ta dobrze zrozumiana duma, ta duma ojcowska, polegająca na wyniesieniu syna po nad siebie, bierze początek w rewolucyjnej idei roku 1789, i że gdyby rewolucja podobne była tylko wyrodziła idee, to nie bardzobym się na nią gniewał... Owóż ten ojciec powiedział sobie: „Pracowałem w krwawym pocie czoła przez całe życie, cierpiałem jak nędzarz; niechajże syn mój tak nie cierpi. Z tych trzech tysięcy dochodu, które mam, poświęcę tysiąc pięćset na kształcenie syna, a potem niech będzie czem mu się podoba, adwokatem, lekarzem, artystą, mniejsza o to. Tym sposobem chłopiec umieszczonym zostanie w jednym z lepszych zakładów naukowych paryskich“. Ojciec żył z tysiąca pięciuset franków, które mu pozostały... Słuchasz mnie, Petrusie?
— Z największą uwagą, kochany stryju, chociaż nie wiem do czego prowadzisz.
— Zaraz się dowiesz, idź tylko bacznie za wątkiem mego opowiadania.
Hrabia dobył tabakierkę, a Petrus gotował się nie stracić ani wyrazu z tego co stryj mówił.

VII.
Gdzie dowiedziono, że więcej jest podobieństwa, niżby się zdwało, pomiędzy wydawcami nut i wydawcami obrazów.

Generał Herbel z rozkoszą zażył tabaki, strzepał z żabota ostatni ślad proszku i mówił dalej.
— Umieszczono więc chłopca w jednem z pierwszych kolegiów paryskich, i oprócz nauki szkolnej, dodano mu nauczyciela języka niemieckiego, angielskiego i muzyki: tak dalece, że wydatek roczny doszedł aż do dwóch tysięcy pięciuset franków. Ojciec więc żył z pięciuset; co go obchodził posiłek fizyczny, byle syn jego miał moralny dostatek. Młodzieniec skończył jako tako szkoły: był nawet dosyć dobrym uczniem; ojciec też w nagrodę wszystkich swoich poświęceń, wdychał w siebie pochwały o gorliwej pracy i dobrem postępowaniu syna. W ośmnastym roku wyszedł z kolegium, umiejąc trochę po grecku, trochę po łacinie, trochę po niemiecku i po angielsku. Uważaj, ze z tego wszystkiego umiał tylko trochę, za tysiąc frankow, które ojca kosztowała edukacja synowska, a trochę nie jest to dosyć. W zamian, przyznać trzeba, iż uczynił wielkie postępy na fortepianie tak, że kiedy go ojciec zapytał czem chce być, odpowiedział śmiało i bez namysłu. „Muzykiem!“ Ojciec nie tak bardzo wiedział, co to jest muzyk; artysta tak się nazywający przedstawiał mu się zawsze, jako dający koncert pod gołem niebem na basetli, na arfie lub skrzypcach. Ale mało go to obchodziło. syn jego chciał być muzykiem; miał prawo wybrać sobie stan. Zapytał młodzieńca u kogo chce się dalej uczyć muzyki; ten wskazał najpierwszego pianistę owego czasu. Z trudnością zgodził się maestro dawać trzy lekcje tygodniowo po dziesięć franków; dwanaście lekcyj na miesiąc, to znaczyło sto dwadzieścia franków. Na szczęście ojciec w tym czasie otrzymał podwyższenie płacy o sześćset franków. Bardzo się z tego uradował. Ponieważ mógł żyć dotąd za pięćset franków rocznie, reszta więc mogła być obróconą na rzecz i pożytek syna. Tylko trzeba było fortepianu, a chłopiec nie mógł się uczyć inaczej tylko na fortepianie Erarda. Nauczyciel powiedział kilka słów sławnemu fabrykantowi, i fortepian w cenie czterech tysięcy franków zredukowany został do dwóch tysięcy sześćset; wyznaczono uczniowi dwa lata dla spłacenia. Po dwóch latach uczeń nabrał pewnej siły, na co tylko nie zgadzali się sąsiedzi. mówili oni, że wykonawca musi być bardzo słaby skoro nie może prędzej przezwyciężyć trudności, któremi ich częstuje od rana do wieczora. Sąsiedzi fortepianisty są zawsze niesprawiedliwi, ale młodzieniec nie troszczył się o to. Grał z zaciętością etiudy Kramera, fugi Bacha, sonaty Beethovena. Co większa: grając utwory cudze, nabrał chęci tworzyć sam. Od chęci do wykonania krok tylko, krok ten przebył dosyć szczęśliwie. Ale wiadomo, nakładcy muzyczni, równie jak księgarze, mają wszyscy jednę i tę samą odpowiedź zmienną co do formy, niezmienną w treści. „Daj się poznać, a będę cię drukował. Jest to na pozór dosyć zaklęte kółko, ponieważ nie można dać się poznać inaczej, tylko będąc drukowanym. Nie wiem wreszcie jak się to dzieje, ale ci co istotnie mają djabła w ciele, kończą zawsze na tem, że ich ogół pozna. Owszem wiem jak się to dzieje: oto tak, jak zrobił nasz młodzieniec. Oszczędzał na wszystkiem, nawet na swem pożywieniu, tak, że nareszcie zebrał dwieście franków, za które kazał wydrukować warjacje na temat: „Di tanti palpiti. Zbliżały się imieniny jego ojca; warjacje były wydrukowane na dzień imienin. Ojciec miał to zadowolenie, iż widział nazwisko swego syna napisane grubemi głoskami po nad drobnemi punktami czarnymi, które tem szacowniejsze mu się wydały, że ich zgoła nie rozumiał. Ale po obiedzie syn położył uroczyście sztukę na fortepianie, i przy pomocy Erarda, zyskał wspaniałe powodzenie familijne. Przypadek, (w owym czasie mówiono Opatrzność) przypadek, zrządził, że kompozycja była niezła i miała pewne powodzenie w świecie. Ponieważ młodzieniec nasz takie tylko tam nagromadził trudności, jakie sam zwyciężyć umiał, i zasypał sztukę krzyżykami prostemi i podwójnemi, które w oczach niedoświadczonych sprawiały dosyć majestatyczny efekt, przeto młodzi uczniowie drugorzędnej siły wpadli na tę sztukę, która wyczerpała się prędko. Na nieszczęście, sam tylko wydawca mógł być sędzią tego powodzenia. A ponieważ pycha jest jednym z grzechów głównych, a on nie chciał kompromitować duszy tak czystej, jak tego młodego klienta, który powierzył mu swe interesy, przeto przy trzeciem wydaniu sumienny ten człowiek zapewniał kompozytora, że w jego składzie pozostaje jeszcze tysiąc odbić pierwszego wydania. Zgodził się jednak na własne ryzyko wydrukować drugie jego studjum, a trzecie ze wspólnym udziałem korzyści. Rozumie się, że do tego udziału ze strony kompozytora nie przyszło nigdy. Ale koniec końców, wrażenie się wykluwało; i nazwiska naszego młodzieńca zaczęło obiegać po salonach. Proponowano mu lekcje. Pobiegł on do swego wydawcy by się poradzić. Sam uważał, że gdyby zażądał trzy franki za lekcję, to byłaby pretensja niepomierna, ale wydawca dał mu do zrozumienia, że ludzie, którzy płacą trzy franki, mogą zapłacić dziesięć, że wszystko zależy od pierwszego kroku i że on padnie bez powstania, jeżeli każe sobie zapłacić mniej, niż sześć franków za godzinę.
— Ależ, mój stryju, przerwał Petrus, który słuchał bardzo uważnie i był zdziwiony pewnem podobieństwem, czy wiesz, że ta historja bardzo podobna do mojej?
— Tak uważasz? rzekł hrabia z miną chytrą, poczekaj, zaraz osądzisz lepiej. I mówił dalej: Kształcąc się w kompozycji, młodzieniec nasz nabierał coraz większej siły w wykonaniu. Raz wydawca jego przełożył mu, ażeby dał koncert. Młodzieniec spojrzał na zuchwałego wydawcę prawie z przerażeniem. Dać jednak koncert było jego najgorętszem życzeniem. Ale słyszał, że koszty koncertu wynoszą do tysiąca franków. Jak tu rzucić się na podobną spekulację? Gdyby koncert chybił, to klęska zupełna nietylko dla niego samego, ale i dla ojca! W owym czasie młodzieniec ten jeszcze się obawiał klęski dla ojca.
Petrus spojrzał na generała.
— Niedołęga, nieprawdaż? rzekł tenże.
Petrus spuścił oczy.
— Otóż przerwałeś mi i sam nie wiem na czem stanąłem.
— Stanęliśmy na koncercie, stryju, młody muzyk obawiał się czy mu się koszty powrócą.
— Prawda... Wydawca ofiarował się wspaniałomyślnie przyjąć wszystko na siebie. Sprzedaż nut otwierała mu wnijście do pierwszych salonów Paryża, to więc czyniło nadzieję, że umieści pewną liczbę biletów. Umieścił ich tysiąc, po pięć franków, piętnaście udzielił koncertantowi: było to dla jego rodziny i przyjaciół. Rozumie się, że poczciwy ojciec siedział na pierwszej ławce. To musiało zapewne podbudzać naszego debiutanta, bo dokazywał cudów. Powodzenie było ogromne; przedsiębiorca więc poniósł kosztów sto pięćdziesiąt franków, a zebrał sześć tysięcy. „Zdaje mi się, odezwał się nieśmiało nasz muzyk do przedsiębiorcy, że mieliśmy sporo osób na koncercie“. „Po większej części darmo “, odpowiedział wydawca.
— Doskonale!... odezwał się Petrus, widać, że w muzyce, to tak samo jak w malarstwie. Wszak stryj przypomina sobie moje powodzenie na wystawie 1824 roku?
— I jak!
— Otóż, jeden obrzydliwy handlarz kupił mój obraz za tysiąc dwieście franków, a sprzedał go za sześć tysięcy.
— Tak, ale to jeszcze pytanie, czy dostałeś te tysiąc dwieście franków?
— Było zawsze o kilka dukatów mniej, odliczywszy koszt płótna, ramy i modelu.
— Zatem, rzekł generał z miną coraz bardziej chytrą, nowe podobieństwo, kochany Petrusie, między tym młodym muzykiem a tobą.
I generał jak gdyby był uradowany tą przerwą, dobył tabakierkę, wziął końcem arystokratycznych palców szczyptę tabaki i pociągnął, wymawiając, rozkoszne „a!“

VIII.
Gdzie w chwili najniespodziewańszej wchodzi nowa osoba.

— Od tej chwili, mówił dalej generał, nasz młodzieniec zyskał rozgłos. Wydawca byłby chętnie prowadził zaczęte wyzyskiwanie, ale to czego nie widział młodzieniec, dostrzegli jego przyjaciele, i jakkolwiek skromny, zrozumiał nareszcie, iż może latać o własnych skrzydłach. Jakoż, od tej chwili kompozycje fortepianowe, lekcje i koncerty, szły razem, a młodzieniec w dwudziestym czwartym roku życia doszedł do tego, iż zarabiał rocznie po jakie sześć tysięcy franków, czyli dwa razy tyle, co zarabiał jego ojciec mając lat pięćdziesiąt. Teraz pierwszą myślą młodzieńca było oddać, co ojciec na niego wyłożył. Żył długi czas za tysiąc siedmset franków rocznie, mógł tedy żyć wspaniale za trzy tysiące, a drugie trzy oddawać ojcu. Ojciec więc, który dla syna pozbawiał się dotąd wszystkiego, odtąd będzie spokojny. Potem może się dochody zwiększą. Trafi się dobre libretto, napisze muzykę i będą grać w Operze komicznej, jak Herolda, lub w Operze wielkiej, jak Aubera; zarobi dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści tysięcy franków przez rok, i jak dostatek przyszedł po nędzy, tak wykwint przyjdzie po dostatku. Cóż mówisz o tym planie, Petrysie?
— Plan bardzo naturalny, mój stryju, odezwał się młodzieniec zakłopotany, spostrzegł bowiem, że coraz bardziej położenie muzyka zbliżało się do jego położenia.
— A ty, będąc na miejscu tego muzyka, czy zrobiłbyś to samo?
— Starałbym się odwdzięczyć ojcu, mój stryju.
— Sen! piękny sen, mój przyjacielu. Wdzięczność dziecięca, to sen...
— Stryju!
— Ja przynajmniej w nią nie wierzę, mówił dalej generał, dowodem tego, żem się nie ożenił.
Petrus nic nie odpowiedział.
Generał utkwił w niego wzrok, a po chwili milczenia:
— Otóż, ten sen, powiedział, rozwiała kobieta.
— Kobieta, szepnął Petrus.
— Tak, tak, kobieta. Nasz muzyk poznał gdzieś kobietę piękną, bogatą i prowadzącą życie wystawne: Była to śliczna i niezmiernie inteligentna osoba, artystka o tyle o ile dozwolono być nią wielkiej damie. Młodzieniec, jak to mówią, złożył miłość swą u jej nóg. Ona raczyła przyjąć tę miłość, i od tej chwili wszystko się skończyło.
Petrus żywo podniósł głowę.
— Tak, prowadził dalej rzecz swą generał, wszystko się skończyło. Nasz muzyk zaniedbał lekcyj. Jak dawać lekcje po dziesięć franków za godzinę, kiedy kogoś wyróżniła hrabina, margrabina, lub księżna? Zaniedbał studjów, nie śmiał już dawać koncertów. Mówił niegdyś o librecie, o wystąpieniu w Operze. Wydawcy tłoczyli się do jego drzwi, on poczynił zobowiązania pod warunkiem, ażeby mu dali pieniądze naprzód. Wiedziano, że jest uczciwym człowiekiem, wiernym danemu słowu, więc uczyniono czego tylko żądał. Bo czyż nie należało się postawić na stopie, na jakiej przystoi żyć kochankowi wielkiej damy, mieć konie, faeton, lokajów w liberji, dywany na schodach? Ona, rozumie się, nie wiedziała o niczem: ona miała dwakroć sto tysięcy franków dochodu. To co dla młodzieńca było rujnującem, dla niej było miernością. Faeton i para koni! nie zauważyła nawet, czy ma faeton i parę koni. Któż to nie trzyma pary koni i faetonu?... On tymczasem wyczerpywał wszystkie swe zasoby; a wyczerpawszy, udawał się do ojca. Nie wiem co uczynił ojciec... Nie dawał mu zapewne pieniędzy, bo ich nie miał, ale dał mu podpis. Podpis uczciwego człowieka, który nie ma długów, eskontuje się ze stratą, wiem dobrze, ale się eskontuje. Tylko ze w dniu zapłaty, ojciec, mimo całej dobrej woli, nie będzie mógł zapłacić, tak, że pewnego dnia, za powrotem z lasku Bulonskiego, lokaj w liberji wręczy naszemu młodzieńcowi na srebrnej tacy, list oznajmiający, że ojciec jego siedzi w więzieniu dłużników, a ty wiesz Petrusie że kto się tam dostanie, to na pięć lat.
— Mój stryju! wykrzyknął Petrus.
— Go takiego? zapytał generał.
— Łaski! błagam cię.
— Łaski? Aha! zrozumiałeś więc, że ja ci opowiadam twoje własne dzieje?
— Stryju, rzekł Petrus, masz słuszność, jestem szalony pyszny, niedorzeczny!
— Czy nie jesteś gorszym od tego wszystkiego, Petrusie, rzekł generał surowo, lecz ze smutkiem. Ojciec twój za cenę krwi posiadał niegdyś fortunę, któraby ci była pozwoliła żyć, jak przystało na szlachcica, gdyby to życie w epoce gdy praca jest obowiązkiem każdego obywatela, nie było jednoznaczne z próżniactwem, a tem samem z hańbą. Ojciec twój przez trzydzieści lat rozbijając się po talach oceanu, złożył cię dzieckiem w złocistej kolebce. I ty, kiedy burza odebrała to, co dała burza, wyobraziłeś sobie, że wszystko jest jeszcze teraz tak samo, jak było za czasów twego dzieciństwa, kiedyś się bawił gwineami angielskiemi i dublonami hiszpańskiemi; i nie pomyślałeś, że nikczemnością z twej strony jest, choćbyś i nie żądał nawet, przyjmować od tego starca, dla zadość uczynienia twej szalonej próżności to, co mu przypadek pozostawił.
— Stryju! przez litość, rzekł Petrus, oszczędzaj mnie!
— Dobrze, będę cię oszczędzał, bo widziałem przed chwilą, żeś się zarumienił. Tak, będę cię oszczędzał, bo spodziewam się, że jeśli jeszcze czas, to widok przepaści, do której biegniesz i pociągasz za sobą mego biednego brata, zatrzyma cię...
— Stryju mój, zawołał Petrus wyciągając rękę do generała, przyrzekam ci...
— O! rzekł generał, ja nie daję tak prędko ręki, którą raz cofnąłem. „Przyrzekasz“, to dobrze, Petrusie, ale wtedy dopiero gdy przyjdziesz i powiesz mi: „dotrzymałem“, wtedy tylko odpowiem: „Dobrze chłopcze! jesteś prawdziwie uczciwym człowiekiem“.
I generał, ażeby mniej dotkliwą uczynić swą odmowę, zajął obie ręce, jednę tabakierką, drugą szczyptą tabaki.
Petrus, czerwieniąc się i blednąc na przemian, opuścił bezwładnie rękę.
W tej chwili usłyszano wielką wrzawę na schodach:
— Oświadczam panu, że rozkazy, jakie odebrałem, są stanowcze.
— A jakież rozkazy odebrałeś, gapiu?
— Żeby nikogo nie wpuszczać bez karty.
— Do kogo?
— Do pana barona.
— A kogo ty nazywasz panem baronem?
— Pana barona de Courtenay.
— A czyż ja przychodzę do pana barona de Courtenay? Ja przychodzę do pana Petrusa Herbela.
— To pan nie wejdzie.
— Jakto, nie wejdę?
— A nie.
— Ha! ty mi zastępujesz drogę?... Zaczekaj.
Zapewne ten, któremu radzono czekać, nie czekał długo, gdyż stryj i bratanek usłyszeli prawie jednocześnie łoskot dziwny, podobny do ciężkiego ciała spadającego z pierwszego piętra.
— Co się tam dzieje na twoich schodach, Petrusie? zapytał generał.
— Nie wiem, stryju; lecz o ile sądzić mogę, to mój służący kłóci się z kimś.
— Oho! czyżby jaki wierzyciel, ozwał się generał, który uznał za właściwe wybrać chwilę nawiedzin, kiedy ja jestem u ciebie?
— Stryju! rzekł Petrus.
— Idź zobacz.
Petrus postąpił kilka kroków ku drzwiom.
Ale nim doszedł, drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł do pracowni niemłody człowiek okrutnie rozgniewany.
— Ojcze mój! wykrzyknął Petrus rzucając się w jego ramiona.
— Synu mój! zawołał stary marynarz przyjmując go w objęcia.
— A! rzeczywiście, to mój korsarz brat! odezwał się generał.
— Aha! i ty tutaj? wrzasnął stary marynarz. A toż, na słowo, ten malowany pies zasłużył podwójnie, że mi chciał zamknąć twoje drzwi, Petrusie.
— Zdaje mi się, że mówisz o pokojowym mojego pana bratanka?
— Mówię o jakimś głupcu, który mi nie pozwalał wejść.
— Tak, i którego ty, jak z miny twej patrzy, zrzuciłeś ze schodów.
— Podobno... Słuchaj-no, Petrusie.
— Słucham, ojcze.
— Trzeba, żebyś zobaczył, czy ten osioł nie zepsuł sobie czego.
— Dobrze, ojcze, rzekł Petrus szybko zbiegając po schodach.
— Oj ty, stary wilku morski, widzę żeś się wcale nie zmienił od czasu jakem się z tobą widział, rzekł generał, jesteś taki sam gorączka, jak byłeś.
— O! mógłbym stawić gruby zakład, że się nie zmienię już teraz, rzekł Piotr Herbel, za stary jestem.
— O! nie mów, żeś stary, mój panie bracie, boć ja mam trzy lata więcej od ciebie, powiedział generał.
W tej chwili wszedł Petrus, oznajmiając, że służący nie miał nic złamanego, tylko zbił sobie prawą nogę.
— No, rzekł stary marynarz, to on jeszcze nie taki głupi, jak mi się wydawał.

IX.
Zamiatacz morskiej piany.

Nazwisko brata generała Herbela, ojca Petrusa, było już nieraz przytoczone w tem opowiadaniu, ale liczba naszych osób jest tak wielką a wypadki tak liczne i tak mocno z sobą powikłane, że zamiast prezentować nasze osoby według zasad sztuki dramatycznej w ciągu scen, wolimy dla większej jasności i uproszczenia intrygi, odmalować niektóre z nich zaraz w chwili gdy ukazują się przed czytelnikiem.
Jak widzieliśmy, ojciec Petrusa wysadził drzwi od pracowni syna i zjawił się tym sposobem w naszej książce.
Owóż, człowiek ten odegra i już nawet odegrał w życiu swego syna tak ważną rolę, że uważamy za obowiązek powiedzieć kilka słów o jego przeszłości, którą mu tak gorzko brat wyrzucał.
Niech czytelnik będzie spokojny, nie przedsiębierzemy nowego romansu i będziemy się starać być treściwi, jak tylko można.
Chrystjan Piotr Herbel, wicehrabia de Courtenay, młodszy brat generała, urodził się roku 1770 w Saint-Malo, w gnieździe tych wszystkich orłów morskich, których oznaczają mianem korsarzy i którzy byli jeżeli nie grozą, to przynajmniej plagą Anglików przez sześć wieków, to jest od czasów Filipa Augusta aż do Restauracji.
Nie wiem czy istnieje historja miasta Saint Malo, ale wiem, że żaden gród nadmorski nie może się słuszniej pochlubić, iż wydał na świat najpierwsze dzieci, że dał Francji najbardziej nieustraszonych marynarzy.
Pomiędzy Dugunay-Trouinem i Surcoufem, możemy umieścić Chrystjana-korsarza, a jeśli zamiast nazwy wojennej wolimy nadać mu nazwisko rodowe, Piotra Herbela wicehrabiego de Courtenay.
Ażeby dać go poznać, dosyć będzie opisać kilka pierwszych dni jego młodości.
Od roku 1786, to jest kiedy miał zaledwie szesnasty rok, Piotr Herbel należał do składu załogi statku korsarskiego, gdzie przed dwoma laty zaciągnął się jako ochotnik. Zabrawszy sześć okrętów angielskich w jednej kampanji, statek korsarski, uzbrojony w Saint-Malo, sam zabrany został z kolei. Zaprowadzono go do przystani w Portsmouth, a załogę rozrzucono po pontonach.
Młody Herbel wraz z pięcioma towarzyszami, dostał się na ponton zwany „Król Jakób“ i bawił tam przez pięć lat, wciąż ze swymi pięcioma towarzyszami.
Pośrodku pontonu urządzono tam rodzaj cuchnącej kabiny, która służyła za więzienie dla sześciu jeńców. Więzienie to dostawało powietrze i światło przez dymnik na stopę szeroki a sześć cali wysoki, i przez ten tylko otwór nieszczęśliwi więźniowie widzieli niebo.
Pewnego wieczora Herbeł rzekł do swych towarzyszów:
— Czy wy się tu nie nudzicie?
— Obrzydliwie! odpowiedział Paryżanin, który od czasu do czasu rzucał nieco wesołości między towarzyszów.
— Cóżbyście zaryzykowali, ażeby ztąd się wydostać? pytał dalej młodzieniec.
— Rękę, rzekł jeden.
— Nogę, rzekł drugi.
— Oko, rzekł trzeci.
— A ty, Paryżaninie?
— Głowę.
— Tak, to dobrze; ty się widzę nie targujesz, więc trzymam z tobą.
— Jakto, trzymasz ze mną?
— Tak.
— Nie rozumiem.
— To znaczy, że ja dziś w nocy uciekam, a ponieważ ty dajesz taki sam jak ja zastaw, więc uciekajmy razem.
— No, nie gadaj głupstw, tylko mów wyraźnie, rzekł Paryżanin.
— Wytłumacz się, nalegali drudzy.
— Zaraz... Mam już dość tej ciepłej wody, którą nazywają herbatą; tej wściekłej krowy, którą nazywają wołowiną; tej mgły, którą oni zwą powietrzem, księżyca, który zwą słońcem, tego sera śmietankowego, który znów nazywają księżycem, i odchodzę.
— A jak odchodzisz?
— Nie potrzebujecie o tem wiedzieć, skoro jeden tylko ze mną idzie.
— A dlaczego to tylko Paryżanin idzie z tobą?
— Dlatego, że ja nie lubię ludzi, co się targują, kiedy chodzi o Francję.
— Do djabła, nie targujemy się wcale.
— A, to co innego. Gotowiście zostawić w razie potrzeby życie w tem przedsięwzięciu?
— Czy mamy jakie podobieństwo powodzenia?
— Mamy jedno.
— A przeciwko?
— Dziewięć.
— To idziemy!
— Więc zgoda.
— Cóż mamy robić?
— Nic.
— Jednakże...
— Macie patrzeć na mnie i milczeć, oto wszystko.
— To bardzo łatwo, rzekł Paryżanin.
— Nie tak jak ci się zdaje, odparł Herbel, tymczasem milczenie!
Wtedy Herbel zdjął chustkę z szyi i dał znak sąsiadowi, żeby uczynił to samo; następnie wszyscy poszli za jego przykładem.
— Dobrze! rzekł Herbel.
I biorąc chustki, związał je końcami. Jeden koniec tego łańcucha przerzucił przez otwór w górze, spuszczając go aż na powierzchnię morza, niby wędkę, potem przyciągnął napowrót ku sobie.
Koniec nie zamoczył się wcale.
— Do licha! rzekł. Który z was nie ma wielkiego przywiązania do swej koszuli?
Jeden z więźniów zdjął koszulę i udarł z niej szmatę.
Herbel dołączył szmatę do chustki, u końca uwiązał kamyk i powtórzył tęż samą czynność.
Wędka wróciła zmaczana. Dostawała więc do morza.
— Wszystko idzie dobrze, rzekł Herbel.
I zarzucił znów wędkę w morze.
Noc była ciemna.
Towarzysze patrzyli na jego robotę niespokojnie i chcieli wypytywać, ale on odpowiadał znakiem, który wyrażał: „milczenie!“
Upłynęła godzina czasu.
Zegar na wieży w Portsmouth wybił północ.
Więźniowie niespokojnie liczyli uderzenia.
— Dwanaście, rzekł Paryżanin.
— Północ, dodali drudzy.
— Późno już, nieprawdaż?
— Nie ma nic straconego, odpowiedział Herbel. Milczenie!
Po kilku minutach twarz jego rozjaśniła się.
— Zaczyna chwytać, rzekł.
— Dobrze! szepnął Paryżanin.
Herbel lekko poruszył wędką, niby sznurkiem od dzwonka.
— Czy chwyta wciąż? zapytał Paryżanin.
— Ujęła! rzekł Herbel.
I zwolna pociągnął ku sobie wędkę, gdy więźniowie wspinali się na palce, by zobaczyć, co on wyciągnie.
Wyciągnął małą piłkę stalową, cienką jak sprężyna zegarka, ostrą, jak szczęka szczupaka.
— Znam ja tę rybę, rzekł Paryżanin: ona się nazywa piła.
— Wiesz zapewne w jakim przyrządza się sosie, nieprawdaż? zapytał Herbel.
— Doskonale!
— Więc spraw ją.
Herbel odjął piłkę i w pięć minut potem, narzędzie to gryzło bok „Króla Jakóba, „przedłużając otwór okna, ażeby mógł przecisnąć się człowiek.
Przez ten czas Paryżanin opowiadał po cichu, w jaki sposób Herbel zdobył narzędzie.
Przed trzema dniami, chirurg francuski stale mieszkający w Portsmouth, wykonywał operację na pokładzie „Króla Jakóba.“ Pomiędzy nim i Piotrem Herbel zaszło porozumienie. Zapewne ten ostatni prosił ziomka, ażeby mu dostarczył piłki; chirurg przyrzekł i dotrzymał słowa.
Kiedy Paryżanin skończył przypuszczenia, Piotr Herbel dał znak głową, że tak się rzecz miała.
Jeden z boków otworu był przepiłowany, wzięto się do drugiego. Wybiła godzina pierwsza.
— Dobrze! rzekł Piotr Herbel, mamy jeszcze pięć godzin nocy.
I zabrał się do roboty z zapałem dobrze wróżącym o powodzeniu sprawy.
Po upływie godziny, robota była skończona, a kawałek przepiłowanego drzewa trzymał się tylko na włosku; najmniejsze potrącenie mogło go oderwać.
— Baczność! rzekł Herbel. Niech każdy zrobi zawiniątko ze swych spodni i koszuli, szelkami umocuje je na grzbiecie. Kaftana musimy się pozbyć, a to dla tego djabelskiego koloru i znaku.
Kaftany więźniów były żółte, oznaczone głoskami „T “ i „O.
Rozkaz wykonano w milczeniu.
— Teraz, mówił Herbel, oto sześć patyków równej wielkości, kto wyciągnie największy, ten wyjdzie na wodę najpierwszy.
Ciągniono losem. Piotr Herbel miał wyjść pierwszy Paryżanin ostatni.
— Jesteśmy gotowi, rzekli majtkowie.
— Najpierw, przysięga.
— Jaka?
— Bardzo być może, iż szyldwach z portu da do nas ognia.
— To nawet więcej niż pewne, odpowiedział Paryżanin.
— Jeżeli nikt nie będzie ugodzony, tem lepiej, ale jeżeli którego trafią.
— Tem gorzej dla niego! rzekł Paryżanin. Ojciec mój który był traczem, mawiał, że gdzie drzewo rąbią, tam wióry lecą.
— To niedosyć: damy sobie słowo, że ten, co będzie ugodzony nie wyda żadnego krzyku, natychmiast oddzieli się od swych towarzyszów, popłynie na prawo, czy na lewo, a gdy go schwytają, da fałszywe objaśnienia.
— Słowo honoru Francuzów! wyrzekli wszyscy więźniowie wyciągając ręce.
— A więc na Opatrzność Boską!
Piotr Herbel pociągnął ku sobie podpiłowaną deskę. Potem, za pomocą kilku dotknięć piłką, wyżłobił otworek, przez który przeprowadził sznur złożony z chustek i rękawów od koszuli, po którym ludzie mieli się cicho spuszczać do wody, zrobił węzeł w górnym końcu sznura, ażeby stawił opór dostateczny do utrzymania przez chwilę człowieka, następnie zarzucił na szyję blaszankę z rumem. Nareszcie, kazał sobie uwiązać u lewej pięści nóż otwarty i po ukończeniu tych przygotowań, schwycił za sznur, spuścił się do morza, zniknął pod wodą i pokazał się dopiero po za obrębem światła latarni płonącej na zewnętrznej galerji portu, po której przechadzał się szyldwach.
Dziecię oceanu, Piotr Herbel, wychowany wśród fal, jak ptak burzy, był wybornym pływakiem. Z łatwością też przepłynął nurkiem piętnaście lub dwadzieścia sążni, na których rozciągało się światło, potem dostał się w ciemności. Tylko, zamiast płynąć, zatrzymał się i czekał na towarzyszów.
Po chwili, fala otworzyła się za nim i głowa drugiego więźnia ukazała się na powierzchni morza; następnie, trzeciego, czwartego.
Naraz światło oblało falę, zagrzmiał huk: szyldwach wystrzelił.
Nie dał się słyszeć żaden okrzyk i nikt się nie ukazał; tylko, prawie bezpośrednio, spadło ciało w wodę, a po trzech sekundach ukazała się na powierzchni morza żartobliwa i sprytna twarz Paryżanina.
— Naprzód! rzekł, nie ma czasu do stracenia, to numer piąty zatrzymał się.
— Płyńcie za mną, rzekł Piotr Herbel, usiłujmy nierozdzielać się.
Na te słowa pięciu więźniów pod przewodnictwem Piotra Herbel, skierowało się, ile tylko rzecz była możliwą, ku pełnemu morzu.
Za nimi, na pokładzie pontonu, powstał ogromny rejwach. Wystrzał szyldwacha obudził trwogę; wypuszczono sześć strzałów na los; uciekający słyszeli świszczące kule, ale nikt nie został ugodzony.
Spuszczono do morza łódź z szybkością zastosowaną do okoliczności, wpadło do niej czterech wioślarzy, za nimi weszło czterech żołnierzy i sierżant z nabitą bronią i nasadzonymi bagnetami, i puścili się w pogoń za zbiegami.
— Rozproszcie się, jeśli chcecie, rzekł Herbel, na los szczęścia.
— Ej! to już chyba w ostatecznym razie, odezwał się Paryżanin.
Łódź sunęła po falach. Jeden z majtków stojący u przodu, trzymał pochodnię. Szła ona prosto na zbiegów.
Nagle na lewo od łodzi usłyszano okrzyk.
Wioślarze zatrzymali się, łódź stanęła.
— Dla Boga! na pomoc! tonę! wołał głos tonem trwogi.
Łódź obróciła się zmieniając kierunek.
— Ocaleni jesteśmy, rzekł Herbel, dzielny Mateusz, jako ranny, wziął się na lewo i pociągnął łódź za sobą.
— Niech żyje numer 5! rzekł Paryżanin, jak tylko wylądujemy, przyrzekam palnąć znakomitą czarę za jego zdrowie!
— Cicho, ruszajmy dalej, odezwał się Herbel.
Płynęli więc dalej z Piotrem Herbel na czele.
Po dziesięciu minutach milczenia, można było miarkować, że upłynęli z ćwierć mili morskiej.
— Czy nie zdaje się wam, rzekł Herbel, że morze zaczyna być cięższe? Czy to ja tak się nużę, czy też zboczyliśmy na prawo?
— Na lewo! na lewo! rzekł Paryżanin, jesteśmy w mule.
— Pomóżcie mi! wołał jeden z płynących.
— Daj rękę, kolego, rzekł Herbel, niech ci, co jeszcze płynąć mogą, pociągną nas ku sobie.
Herbel uczuł się ujętym za pięść i pociągnął za sobą towarzysza.
— O! chwała Bogu, zawołał znalazłszy się na czystej wodzie, teraz jakoś lepiej. Utonąć, nic, to śmierć marynarza, ale umrzeć w kałuży, to śmierć czyściciela kanałów. Okrążyli mały przylądek, spostrzegli światło.
— To jest więzienie Forton! rzekł Herbel, płyńmy w tę stronę, wysepki muliste są na zachód, tędy mamy dwie mile morskie, ale odbywaliśmy czasami dłuższe spacery, choć nie chodziło nam o życie.
W tej chwili z pontonu „Król Jakób“ wypadła rakieta, a za nią strzał armatni.
Podwójne to hasło oznaczało ucieczkę więźniów.
W pięć minut potem, rakieta i strzał armatni wypadły z fortecy Forton.
Dwie łodzie, każda z pochodnią u przodu rzuciły się na morze.
— Na prawo! na prawo! rzekł Piotr Herbel, albo przypłyną w sam czas, by nam zagrodzić drogę.
— A wysepki muliste? zapytał głos jakiś.
— Jużeśmy je minęli, odrzekł Herbel.
Płynęli cichutko przez pięć minut, kierując się na prawo. Milczenie było tak głębokie, że słyszeli utrudniony oddech jednego z pływaków.
— Hej! odezwał się Paryżanin, jeżeli jest jakie ciele morskie między nami, niech chrząknie.
— To ja słabnę, odrzekł numer 3, czuję brak oddechu.
— Przewróć się w znak! odpowiedział Herbel, ja cię popchnę.
Zbieg przewrócił się na plecy, i w tem położeniu odetchnął nieco, ale niebawem znowu się odwrócił.
— Czy jużeś zmęczony? zapytał Paryżanin.
— Nie, ale woda jest zimna, marznę.
— Prawda, odparł Paryżanin, że nie ma ona trzydziestu pięciu stopni ciepła.
— Poczekaj, rzekł Herbel płynąc jedną ręką i podając blaszankę swą numerowi 3-mu.
— Nie będę mógł, odezwał się tenże, utrzymać się na wodzie i pić.
Paryżanin podał mu rękę.
— Pij? pij? rzekł, ja cię tymczasem będę podtrzymywał.
Numer 3 schwycił blaszankę i pił.
— A!... zawołał, to mi życie ocaliło. I oddał blaszankę.
— A Paryżanin, czyż nic za swój trud nie dostanie? zapytał żartobliwy pływak.
— No? pij prędko, rzekł Herbel, nie traćmy czasu daremnie.
— Kiedy kto pije, nie traci czasu, odparł Paryżanin.
I z kolei połknął nieco napoju.
— Kto pozwoli, rzekł podnosząc blaszankę nad poziom wody.
Dwaj inni zbiegowie wyciągnęli ręce, i każdy z kolei zaczerpnął sił nowych.
Blaszanka wróciła do właściciela, który zawiesił ją na szyi.
— A ty nie pijesz? zapytał Paryżanin.
— Czuję jeszcze ciepło i siły, rzekł Herbel, a co jest jeszcze w blaszance, zostawię dla więcej znużonego od siebie.
— O wielki pelikanie biały! zawołał Paryżanin, uwielbiam cię, ale nie idę za twym przykładem.
— Cicho! rzekł numer 4, słyszę głosy przed sobą.
I to rozmawiają w narzeczu niższo-bretońskiem, niech mnie Bóg skarze, dodał numer 3.
— Zkądby wzięli się Bretonowie w porcie Portsmouth?
Cicho! odezwał się Herbel, zbliżmy się ile tylko można do tego czarnego punktu, który widzimy przed sobą, i który, wszystko mi się zdaje, zakrawa na sloop.
Nie mylił się, głosy pochodziły ztamtąd.
— Cicho bądźcie!
Ucichli i usłyszeli szelest wioseł uderzających w morze.
— Uważajmy na łódź! rzekł cicho jeden ze zbiegów.
— Nie ma na niej światła: nie spostrzeże nas.
Rzeczywiście, przeszła o dziesięć sążni przed zbiegami, wciąż rozmawiając ze sloopem.
— Uważaj dobrze, Pitcaern, mówił jakiś głos, a we dwie godziny wrócimy z pieniędzmi.
— Bądźcie spokojni, odpowiadał drugi głos z pokładu, niewątpliwie głos Pitcaerna, będę dobrze uważać.
— Ależ na rany Boskie, odezwał się numer 3, jakim sposobem ziomkowie nasi znajdują się w obrębie Portsmouth?
— Zaraz ci to wytłómaczę, rzekł Herbel, tymczasem jesteśmy ocaleni.
— Staraj się, ażeby to było niedługo, rzekł numer 8, bo ja aż sam siebie nie czuję, tak mi zimno.
— Ja także, dodał numer 4.
— Bądźcie spokojni, rzekł Herbel, zatrzymajcie się tu jeśli możecie, nie cofając się ani zbliżając, a ja będę działał.
I prując fale jak delfin, zbliżał się w kierunku sloopu.
Czterej zbiegowie, zbliżyli się do siebie, a wpatrywali się i wsłuchiwali, ażeby mieć się w pogotowiu na wszelki wypadek.
Nasamprzód widzieli, jak Piotr Herbel zniknął w ciemnościach nocy. Potem słyszeli rozmowę w narzeczu niższo-bretońskiem, którą dwaj ich towarzysze, jeden rodem z Saint-Brieuc, drugi z Quimperle, przetłómaczyli: rozmowę tę widocznie wywołał Piotr Herbel wołając:
— Hej z łodzi! na pomoc!
Głos, który już słyszeli, odpowiedział:
— Kto tam woła o pomoc?
— Towarzysz, ziomek z kraju Walii.
— Z Walii? a z których stron?
— Z wyspy Anglesey... Prędzej, prędzej ratunku! bo się zaleję!
— Ratunku, ratunku; to łatwo powiedzieć, ale co ty tu robisz w porcie?
— Jestem marynarz na statku angielskim „Korona;“ ukarano mnie niesprawiedliwie, uciekam.
— Czego żądasz?
— Chwili spoczynku, któryby dał mi siły do dostania się na ląd.
— Cóż ja się mam narażać na uwięzienie dla człowieka, którego nie znam? Ruszaj sobie na środek!
— Kiedy ci mówię, że tonę, że się zalewam!
Scena była tak dobrze odegrana, że zbiegowie przez chwilę mniemali, iż towarzysz ich rzeczywiście tonie i zbliżyli się do sloopu o kilka sążni.
Ale głos ozwał się znowu:
— Ratuj! ratuj! nie zgubisz przecież ziomka, kiedy dosyć ci rzucić sznur, aby go uratować.
— No, zwróć się ku tyłowi.
— O! mój Boże! czy to nie ty, Pitcaern?
— A no ja, rzekł majtek zdziwiony, a ty kto jesteś?
— Kto jestem?... Liny! Zagłębiam się! tonę... li...
Po raz drugi fala przeszła nad głową płynącego.
— Masz, masz linę! Trzymasz ją?
Usłyszano chrząknięcie tonącego, który chce odpowiedzieć, ale któremu drogi oddechowe zatkała woda.
— Dobrze! odezwał się Pitcaern, nie puszczaj. Nie tęgi widzę z ciebie pływak, gdybym był wiedział, byłbym się zaopatrzył w fotel na zawiasach, ażeby wyciągnąć wielmożnego pana.
Ale majtek walijski zaledwie dokończył swego konceptu, aliści Herbel, przelazłszy przez bok sloopu, wziął swego przyjaciela Pitcaerna wpół, przewrócił go na pokład, i trzymając mu nóż na gardle, wołał po francusku do swych towarzyszów:
— Do mnie, przyjaciele! leźcie na statek; jesteśmy ocaleni!
Zbiegowie nie dali sobie dwa razy mówić, zbliżyli się i w jednej chwili wszyscy czterej stanęli na pokładzie sloopu.
Herbel trzymał Pitcaerna przewróconego pod kolanem, z nożem na gardle.
— Zwiążcie mi i zakneblujcie tego poczciwego chłopca, rzekł Herbel, tylko nie zróbcie mu najmniejszej krzywdy. Potem do Pitcaerna. Kochany Pitcaern, mówił Herbel, musisz nam przebaczyć to maleńkie podejście, jesteśmy nie zbiegowie angielscy, ale francuzi uciekający z pontonów. Owóż pożyczamy od ciebie tego sloopa dla odbycia maleńkiej podróży do Francji. Jak się tylko dostaniemy do Saint-Malo, albo do Saint-Brieuc, będziesz wolny.
— Ale jakim to sposobem, zapytali zbiegowie, załoga angielskiego sloopu mówi językiem dolno-bretońskim?
— To nie załoga angielskiego sloopu mówi językiem dolno-bretońskim, tylko my mówimy narzeczem walijskiem.
— Tyle teraz akuratnie wiem, co i przed tem, odezwał się Paryżanin.
— Czy chcesz dokładniejszego objaśnienia? spytał Herbel kneblując Pitcaerna z całą możliwą ostrożnością.
— Wyznaję, że mi to nie byłoby nieprzyjemnem.
— Nauczę cię więc tego, czego mnie nauczono w szkole.
— Naucz.
— Otóż anglicy z księstwa Walii są poprostu osadą dolnych Bretonów, która wyszła z Francji przed ośmiu lub dziewięciu wiekami, i która zachowała w całej czystości język macierzysty; takim to sposobem mieszkańcy Walii mówią narzeczem dolno-bretońskiem, a Bretonowie mówią po walijsku.
— Ha! co to jest jednak mieć naukę! zawołał Paryżanin. Herbelu, ty zostaniesz kiedyś admirałem.
Przez ten czas związali i zakneblowali Pitcaerna.
— Teraz, rzekł Piotr Herbel, trzeba się rozgrzać: wysuszyć odzież, zobaczyć czy w tym błogosławionym sloopie, nie ma co wziąć na ząb i być gotowymi wyruszyć z portu równo ze dniem.
— Czemu nie zaraz? zapytał Paryżanin.
— Bo nikt nie może wyruszyć z portu, przyjacielu Paryżaninie, nim okręt admiralski otworzy bramy wystrzałem armatnim.
— Prawda, powtórzyli chórem wszyscy.
Jednego z towarzyszów postawiono na widecie, a trzej poszli rozdmuchać ogień w kabinie.
Na nieszczęście odzież zmaczana w wodzie morskiej, niełatwo wysycha. Szukano po wszystkich zakątach i znaleziono koszule, spodnie i okrywki należące do przyjaciół Pitcaerna. Zbiegowie ubrali się, naraz usłyszano głos szyldwacha:
— Hej! na pokład!
W jednej chwili wszyscy znaleźli się na pokładzie.
Zbliżały się cztery punkty świecące, a w miarę zbliżania, przybierały postać łodzi obsadzonych żołnierzami.
— Ha! rzekł Piotr Herbel, nie unikniemy odwiedzin: trzeba nadrobić zuchwalstwem. Najpierw weźcie stąd Pitcaerna.
— Czy rzucić go do wody? zapytał jeden ze zbiegów.
— Nie, trzeba tylko ukryć go.
— Słuchaj, Piotrze, odezwał się Paryżanin, gdybyśmy go ukryli w hamaku, pod kołdrą, nie widzianoby, że zakneblowany, a my powiedzielibyśmy, że chory. Zyskalibyśmy przytem, ponieważ chory nie leży w ubraniu, więc jeden z nas odziedziczyłby tym sposobem kaftan i spodnie już wygrzane.
Przyjęto projekt jednomyślnie.
— Teraz, rzekł Piotr Herbel, ci co mówią po bretońsku, niech zostaną ze mną na pokładzie, biorę wszystko na siebie.
Kiedy Piotr Herbel powiedział: „biorę wszystko na siebie,“ wiedzieli, że mogli na tem polegać. To też Paryżanin z towarzyszem zeszli unosząc Pitcaerna, a Herbel i dwaj bretończycy oczekiwali odwiedzin.
Nie dały na siebie czekać. Jedna z łodzi skierowała się do sloopu.
Piotr Herbel, ażeby lepiej dać się widzieć, stanął na wysokości.
— Hej, tam, z łodzi! krzyknął kapitan dowodzący wycieczką.
— Na miejscu! odpowiedział Piotr Herbel po bretońsku.
— Masz tobie! rzekł kapitan, mamy do czynienia z Walijczykami. Czy jest tu kto, co mówi językiem tych dzikich?
— Ja, panie kapitanie, odezwał się jeden z żołnierzy, jestem rodem z Caermarten.
— To pytaj...
— Hej tam, z łodzi! krzyknął żołnierz po walijsku.
— Na miejscu! odpowiedział Herbel.
— Kto jesteście?
— „Piękna Zofja“ z Pembroke.
— Zkąd idziecie?
— Z Amsterdamu.
— Co macie?
— Stokfisz.
— Czy nie widzieliście pięciu więźniów francuskich, co uciekli z pontonów?
— Nie, ale jak ich zobaczymy, mogą być spokojni.
— Co im zrobicie?
— Obejdziemy się z niemi, jak zasługują.
— Co oni tam gadają? zapytał oficer.
Żołnierz przetłomaczył rozmowę.
— Dobrze, odparł kapitan. Śmierć Francuzom, i niech żyje król Jerzy.
— Hurra! krzyknęli trzej Bretończycy.
Łódź oddaliła się.
— Szczęśliwej drogi! rzekł Piotr Herbel. A teraz, ponieważ za pół godziny dzień będzie, zerwać kotwicę i ruszajmy.
Nasi zbiegowie przepędzili godzinę w okropnej trwodze; nareszcie szarawa linja zakreśliła poziom wschodni: to się w Anglji nazywa jutrzenką.
Prawie jednocześnie żywe światło połączone z wystrzałem, który rozbił się o brzegi, ukazało się z boków wspaniałego trójpokładowca, który nakształt ruchomej twierdzy pilnował wejścia do portu.
Był to dla sloopa znak do odwrotu. Nie czekał też na drugie pozwolenie. Zawieszono flagę Wielkiej Brytanji, i sloop przeszedł na strzał pistoletowy około okrętu admiralskiego.
Przepływając, Herbel stojąc na zrębie i wywijając kapeluszem, krzyczał:
— Niech żyje król Jerzy!
Zapas żywności na pokładzie sloopu nie był zbytkowny, jednakże w porównaniu z tym, który dawano na pontonach, był istną ucztą, Oddajmy więźniom sprawiedliwość, że do każdej z takich uczt przyzywali nieszczęśliwego Piteaerna. Razem z niebezpieczeństwem, ustał i względem niego rygor: odkneblowano go i rozwiązano, a Piotr Herbel rozpoczął na nowo historję cymeryjską, którą wykładał swym towarzyszom.
Pitcaern rozumiał, ale to go nie pocieszyło; przyrzekł tylko sobie, że odtąd będzie się strzegł tych, co z nim zechcą rozmawiać językiem walijskim.
Ilekroć ukazał się jaki okręt na widowni, sprowadzano Pitcaerna na pokład. Spotykano często okręty. Lecz statek był budowy angielskiej, płynął pod ożaglowaniem czysto brytańskiem; na rogu miał trzy lamperty angielskie, lwa szkockiego, lirę irlandzką, a nawet trzy lilje francuskie, które znikły ztamtąd dopiero we dwadzieścia lat później. Niepodobna było przypuścić, ażeby łupina francuskiego orzecha odważyła się ocierać o tyle krzyżowników angielskich, nikomu ani na myśl nie przeszło, żeby widzieć pięciu więźniów dążących do Francji w tych pięciu majtkach, którzy spokojnie leżąc na pomoście, puszczali się na wiatr i żagle.
Mieli istotnie wiatr z tyłu, i nie potrzebowali trudzić się niczem.
Nazajutrz z rana, to jest we dwadzieścia cztery godzin po wyjściu z portu Portsmouth, spostrzegli przylądek Houge.
Trzeba było lawirować, by się do niego nie zbliżyć, inaczej wpadliby w archipelag wysp Aurigny, Guernesey, Serek i Jersey, stanowiący własność Anglji od czasów Henryka I., które są niedogodnemi strażnicami wybrzeży francuskich.
Mierzyli zatem prosto na Beaumont.
Trudno było określić uczucie ogarniające serca więźniów w chwili, kiedy spojrzawszy na ziemię francuską, zobaczyli ją zarysowującą się w sposób wyraźniejszy, ze swemi wzgórzami, portami, załomami gruntu.
Potem, spostrzegłszy domy rysujące się ze smugami dymu, tak się zanurzyli w tym widoku, że zapomnieli spuścić flagi angielskiej.
Kula armatnia upadła w wodę o sto sążni od sloopu i wyprowadziła ich z ekstazy.
— Cóż to! zawołali zdziwieni, strzelają do nas?
— Ej, nie do nas, kroćset granatów! nie do nas oni strzelają, tylko do tej niebieskiej szmaty.
I żwawo ściągnęli flagę, ale było już zapóźno: „Piękna Zofia“ została zoczoną. A wreszcie choćby nie flaga, to wydałaby ją postawa wielkobrytańska.
W marynarce tak samo jak w ludności, najbardziej uroczą angielkę, choćby wychowaną we Francji, puść między francuski, a poznają ją po chodzie. Poznano więc sloop podwójnie: po fladze i po kształtach. Poszło za tem, że Herbel daremnie ściągnął flagę, i druga kula prysła za pierwszą i padła tak blizko „Pięknej Zofji,“ że obryzgała wodą pomost.
— Ależ to, odezwał się Paryżanin, oni widzę nie pozna ją przyjaciół.
— Cóż robić? rzekli inni.
— Iść dalej, odpowiedział Herbel, zapewne na tym sloopie nie ma flagi francuskiej, więc będziemy mieli tę samą historję z każdym portem.
— Ej! rzekł Paryżanin, znajdziemy tu przecież jaki obrus, serwetę, koszulę.
— Tak, odparł Herbel, ale tymczasem jesteśmy spostrzeżeni, nieprawdaż, i wskazani jak Anglicy, niech nas więc Pan Bóg broni... Otóż masz, widzisz, już tam korweta rusza na naszą intencję. Za dziesięć minut wezwie nas w taniec, dopędzi i zatopi za godzinę, bo jak im u djabła w tańcu powiedz, że jesteśmy Francuzi? Naprzód więc dzieci, i niech żyje Francja!
Jednogłośny okrzyk „niech żyje Francja!“ rozległ się, marynarze kierowali dalej prosto na Beaumont.
Przez chwilę ogień ustał. Zdawało się jakoby powiedziano sobie, że przecież ten sloop sam jeden nie zdoła wylądować na brzegach Francji.
Ale po kilku minutach, nowy wystrzał, lepiej na ten raz kierowany, strzaskał drążek i wyszczerbił bok „Pięknej Zofji.“
— Ha! nie ma się co namyślać, rzekł Herbel, załóżcie jaką białą szmatę na bosak, i dajcie znak, że chcemy parlamentować.
Zrobiono co kazał Herbel.
Ale czy z tamtej strony nie ujrzeli szmaty białej, czy nie chcieli wierzyć w parlamentowanie, dosyć, że ogień nie ustawał.
Przez ten czas Piotr Herbel rozebrał się.
— Co ty u djabła robisz? odezwał się Paryżanin.
— Chcę im powiedzieć kto my jesteśmy.
I jednocześnie rzucając się głową ze statku, zniknął w morzu, i wypłynął dwadzieścia kroków dalej.
Płynął prosto na port.
Ze swej strony sloop wykręcił się dokiem, na znak, że nie ma wcale zamiaru oddalać się od wybrzeża.
Na widok tego człowieka, który rzucił się w wodę, na widok statku, który sam się oddawał, ogień ustał, i niebawem ujrzano łódź idącą naprzeciw płynącego.
Starszy majtek dowodzący łodzią, był właśnie rodem z Saint Malo.
Wypadek dziwny zrządził, że był to ten sam stary wilk morski, pod którym Piotr Herbel rozpoczął swą służbę.
Płynąc poznał go i zawołał po nazwisku.
Marynarz podniósł głowę, przyłożył rękę do oczu, rzucił ster i biegnąc do przodu łodzi.
— Niech mnie djabli wezmą, zawołał, jeżeli to nie Piotr Herbel płynie do nas.
— Cóż znowu, ojcze Berthaut! odrzekł Herbel, rzucasz na mnie przekleństwem angielskiem, a przecież to nie tak należy witać ziomka i nadewszystko ucznia. Dzień dobry, ojcze Berthaut1 jak się tam miewa żona, jak się mają dzieci? I czepiając się łodzi: Tak, na imię naszej Najświętszej Panny z Saint-Brieuc, ja jestem Piotr Herbel, rzekł, a przybywam zdaleka!
I cały zlany wodą, rzucił się w objęcia starego marynarza.
Sloop stał tak blisko łodzi, że czterej towarzysze Herbela, mogli widzieć ten uścisk synowski.
— Niech żyje Francja! krzyknęli jednogłośnie.
Okrzyk doszedł aż do łodzi.
— Niech żyje Francja! odkrzyknęli marynarze z łodzi co przyjęła Herbela.
— A więc to i tam jeszcze siedzą przyjaciele? zapytał Berthaut.
— Spodziewam się! zaraz osądzisz sam.
Herbel dał znak sloopowi, ażeby zdążał.
Zbiegowie nie dali sobie tego dwa razy powtórzyć. W mgnieniu oka statek okrył się żaglami i zbliżył do portu, już nie przy buku muszkietów, ale przy okrzykach: „niech żyje Francja!“
Cała ludność z Beaumont wyległa.
Zbiegowie stanęli w przystani.
Piotr Herbel ucałował ziemię, tę wspólną matkę, tak, jakby to uczynił jakiś dawny Rzymianin. Inni rzucili się w objęcia przybyłych. Paryżanin głównie zwracał się do kobiet.
Przez ten czas biedny Pitcaern bardzo smutno spoglądał na ogólną radość.
— Ej! rzekł stary Berthaut, co to za jeden, ten tam kormoran, który nie miesza się do naszej uroczystości?
— Jest to, śmiejąc się odpowiedział Herbel, anglik, który nam pożyczył swego statku.
— Pożyczył! rzekł Berthaut, anglik pożyczył wam swego statku? A niechaj że pójdzie, uwieńczymy go różami.
Herbel zatrzymał Berthauta, który w zapale swoim chciał Pitcaerna przycisnąć do serca.
— To jest, uważasz, rzekł Herbel, on nam to tak pożyczył, jak my wyspy Jersy pożyczamy królowi Jerzemu, gwałtem.
— O! to znowu co innego, odparł Berthaut. Ha! ha! to ty nietylko sam uciekasz, ale uciekając zabierasz jeńców! To więc twoja rzecz. Dzielny marynarz i dzielny sloop, dalipan! Ten sloop wart jest dwadzieścia pięć tysięcy franków, jak bułka za grosz: będzie po pięć tysięcy na każdego.
— Pitcaern nie jest jeńcem, rzekł Herbel.
— Jakto, Pitcaern nie jest jeńcem? Nie, i jego sloop nie będzie sprzedany.
— Dlaczego?
— Bo Pitcaern wpadł w zasadzkę, bo on mówi po bretońsku i ma dobre serce: podwójna przyczyna byśmy go uważali za ziomka. Potem, dając znak Anglikowi: Pójdź tu, Pitcaernie, rzekł po bretońsku.
Pitcaern nie miał co lepszego robić tylko usłuchać, ale smutno, wbrew sercu, dąsając się jak buldog wobec silniejszego od siebie.
— Hej! zawołał Herbel, niech się zbliżą wszyscy co mówią po bretońsku.
Zatoczyło się wielkie koło.
— Przyjaciele moi, rzekł Piotr Herbel przedstawiając im Pitcaerna, oto jest współziomek, któremu trzeba nasamprzód dać dziś wyśmienity obiad, gdyż jutro powraca do Anglii.
— Brawo! krzyknęli wszyscy marynarze wyciągając ręce do Pitcaerna.
Pitcaern nic nie pojmował. Zdawało mu się że wylądował gdzieś w zakącie jakimś księstwa Walii, który był mu nieznany. Wszyscy mówili językiem walijskim.
Herbel opowiedział mu, co się działo, i jakie zapadło postanowienie, co do jego osoby i statku.
Biedak zaledwie mógł w to uwierzyć.
Nie podejmujemy się dać wyobrażenia uroczystości, jakiej nasi zbiegowie i poczciwy Pitcaern byli bohaterami. Wieczór przepędzono przy stole, noc na tańcu.
Nazajutrz, biesiadnicy, tancerze i tancerki odprowadzili Pitcaerna na „Piękną Zofję,“ którą zastał opatrzoną w żywność, jak nigdy jeszcze nie była; potem pomogli mu rozwinąć żagle i podjąć kotwicę.
Nareszcie, przy stosownym wietrze, wyszedł majestatycznie z portu z okrzykami: „niech żyją Bretonowie! niech żyją Walijczycy!“

A ponieważ tego dnia i nazajutrz była pogoda, jest wszelkie podobieństwo, że poczciwy Pitcaern i „Piękna Zofja“ szczęśliwie przybyli do Anglii i że opowieść o tem zdarzeniu do dziś dnia wprawia w podziw mieszkańców miasta Pembroke.

X.
Piękna Teresa.

Pojmujemy, że wypadki, któreśmy opowiedzieli, obleczone w poezję bretońską, upstrzone blagą paryską, taki rozgłos nadały męstwu i roztropności Piotra Herbel, że niebawem postawił go w pierwszym rzędzie między towarzyszami, ci zaś tem więcej mieli mu za dobre, że powszechnie wiedziano, jako należał do jednej z pierwszych rodzin nietylko Bretanii, lecz całej Francji.
Przez te kilka lat pokoju, jakie nastąpiły po uznaniu przez Anglię niepodległości Stanów Zjednoczonych amerykańskich, Piotr Herbel, ażeby nie tracić czasu, już to jako porucznik okrętowy, już jako kapitan, odbywał podróże morskie na statkach kupieckich do zatoki Meksykańskiej, oraz do Indyj, a mianowicie do Cejlonu i Kalkutty.
Skutkiem tego, kiedy wojna z większą zaciętością wybuchła niż kiedykolwiek, w latach 1794 i 1795, Piotr Herbel zgłosił się do Konwencji o dyplom kapitana, jaki na mocy dawniejszych zasług, udzielony mu został bez żadnej trudności.
Co większa: Ponieważ Piotr Herbel znany był ze swej bezinteresowności i z nienawiści narodowej, jaką pałał dla Anglii, pozwolono mu uzbroić swą korwetę, czy bryg, jak mu się podoba. W tym celu otworzono mu kredyt na pięćkroć sto tysięcy franków, i upoważniono arsenał w Brest do wydania Piotrowi Herbel takiej broni jaką uzna za właściwą.
Stała wtedy w pracowniach Saint-Malo piękna korweta o sześciu beczkach, której wzrostowi stopniowemu przyglądał się kapitan Herbel z prawdziwem zajęciem, mówiąc sobie:
— Człowiek coby posiadał ten statek na własność, na zupełną własność, z dwunastu ludźmi załogi w czasie pokoju dla sprowadzenia koszenili i indygo, a ze stu pięćdziesięciu w czasie wojny dla powołania w taniec anglików, mógłby zrobić dobry interes.
Kiedy Piotr Herbel otrzymał dyplom, kredyt na pięćkroć sto tysięcy franków, i pozwolenie uzbrojenia się w porcie Brest, wtedy przechadzał się z większą jeszcze pilnością około warsztatów, gdzie niby kwiat morski, rozwijała się, „Piękna Teresa“.
Piotr Herbel nazwał śliczną korwetę imieniem dziewicy, którą kochał.
Targ był nie długi; kapitan w imieniu rządu kupił korwetę od konstruktorów, i tem samem mógł kierować dalszem jej urządzeniem, pod względem masztów i żagli.
Żaden ojciec nic był tak troskliwy, jak ma wyglądać jego córka jedynaczka przy pierwszem swem wystąpieniu w świat, jak Herbel o swą korwetę.
A kiedy wszystko było gotowe, obliczył ciężar, jaki do naturalnego ciężaru korwety dodać może ciężar zupełnego uzbrojenia, zastąpił go balastem równej wagi, i tak idąc wzdłuż brzegów Bretanii, puszczając się czasami niby ptak morski próbujący swych skrzydeł, korweta opłynęła wierzchołek Sillon, przeszła między wyspą Bas i Roscoff, okrążyła przylądek Saint-Renan i weszła do portu Brest, ciągnąc za sobą trzy, czy cztery sztuki angielskie, jak młoda i piękna panna trzech lub czterech wielbicieli.
Jakoż, przyjemnieby to było posiąść taką zdobycz, jak „Piękna Teresa“, ale „Piękna Teresa“ była dziewicą, i przybyła właśnie do Brest, by miała czem dziewictwo swoje zasłaniać.
Przyznać trzeba, że pod względem obrony kapitan nie szczędził niczego.
Umieszczono na jej pomoście dwadzieścia cztery armaty dwunastofuntowe, które wyglądały z powagą przez prawy i lewy bok, nadto w tyle wstawiono dwie dwudziestoczterofuntowe, na wypadek gdyby mając do czynienia z przeważającą siłą i zmuszona uchodzić, życzyła sobie na podobieństwo owych straszliwej pamięci Partów, rzucić podwójną strzałę i umknąć.
A jednakże, gdyby zaszła potrzeba, ażeby w „Pięknej Teresie“ widziano tylko spokojny statek kupiecki, zajęty jedynie sprawami handlu, to żaden statek nie wyglądał tak pokojowo, jak ona. Wtedy to jej dwadzieścia cztery armaty dwunastofuntowe robiły lewo w tył, armaty dwudziesto-cztero-funtowe, bronzowe szyje chowały pod pomost, flaga pokojowa powiewała z masztu, szmata płótna tegoż samego koloru co dno, rozciągała się na całej linii otworów strzelniczych, które wtedy stawały się poprostu przyrządami oddechowemi.
Załoga jej składająca się ze stu pięćdziesięciu ludzi, kładła się pod pomostem, a ośmiu lub dziesięciu marynarzy dostatecznych do obsługi statku, gnuśnie wyciągało się na pomoście, albo, dla świeższego powietrza, wyłaziło na drabiny, i ztamtąd dawali swym towarzyszom znać o tem co się dzieje na przestrzeni oceanu, jak daleko wzrok zasięgnąć może.
Pod taką to spokojną powierzchownością korweta „Piękna Teresa“, robiła sześć węzłów na godzinę w pięknym poranku wrześniowym 1798 roku, między wyspą Bourbon, a wysepkami Amsterdam i Saint Paul, to jest w tej wielkiej bruździe morskiej, rozciągającej się od cieśniny Sondę do Tristan d’Acunha, gdzie wkraczają naturalnie wszystkie okręty, które dla powrócenia do Europy, muszą opłynąć przylądek Dobrej-Nadziei.
Naraz głos jakiś, zdający się wychodzić z nieba, krzyknął:
— Hej! hej! na dole, hej!
— A co! odpowiedział nie poruszając się starszy majtek, który grał w karty z drugim.
— Żagiel!
— W której stronie?
— Pod wiatr do nas.
— Hej, tam! zawołał starszy majtek grając dalej, uprzedź kapitana.
— Aha! tak, żagiel! żagiel! krzyknęli wszyscy majtkowie rozproszeni to na pomoście, to przy rudlu, to po ławach.
Rzeczywiście, bałwan podnosząc statek ukazujący się, uczynił go widocznym oczom wszystkich marynarzy, gdy tymczasem oko zwyczajnego podróżnika widziałoby w tem tylko lot ptaka, dotykającego powierzchni morza.
Na ten okrzyk: „Żagiel!“ młodzieniec trzydziestosześcioletni wyskoczył na pokład.
— Żagiel? zapytał z kolei.
Majtkowie siedzący powstali, ci co mieli głowy nakryte, pozdejmowali kapelusze.
— Tak, kapitanie, żagiel, odpowiedzieli jednogłośnie.
— Kto jest na górze? zapytał kapitan.
— Paryżanin! odpowiedziały trzy głosy.
— Hej, tam na górze! Czy masz zawsze taki dobry wzrok Paryżaninie? zapytał kapitan, albo ci mam podać lunetę?
— Et! rzekł Paryżanin, na co się przyda? Ja widzę ztąd, która godzina na zegarze w Tuilleries.
— Więc może nam powiesz, co to za statek?
— Jestto wielki bryg, mogący mieć ze sześć lub ośm zębów więcej od nas i który naciska wiatr, by skierować się ku nam.
— Pod jakim płynie żaglem?
— Pod wszystkiemi.
— Czy nas zobaczył?
— Prawdopodobnie, bo spuszcza wielki żagiel i średnie.
— Dowód, że chce się z nami rozmówić, rzekł jeden głos blisko kapitana.
Kapitan obrócił się, by zobaczyć kto pozwala sobie mieszać się do tak ważnej rozmowy. Poznał jednego ze swych ulubionych majtków, Piotra Berthaut, syna starego Berthaut, który przed dziesięciu laty przyjmował go jako zbiega w porcie Beaumont.
— A! to ty, Piotrze? odezwał się z uśmiechem, klapnąwszy go po ramieniu.
— To ja, kapitanie, odrzekł chłopiec odpowiadając uśmiechem na uśmiech i okazując podwójny rząd wspaniałych zębów.
— I tobie się zdaje, że on chce się z nami rozmówić?
— Tak myślę.
— To idź mój chłopcze do dowódzcy baterji i powiedz mu, że mamy przed sobą żagiel podejrzany, niech będzie gotów.
Piotr znikł w tubie.
Kapitan podniósł głowę.
— Hej! Paryżaninie!
— Słucham, kapitanie.
— Jak wygląda ten statek?
— Całkiem wojskowo, kapitanie, a chociaż niepodobna dostrzedz jego flagi, założyłbym się, że to „goddam.“
— Słyszycie, koledzy: czy jest tam który z was, coby miał chęć wrócić na angielskie pontony?
Pięciu czy sześciu majtków, którzy próbowali już gościnności angielskiej, odpowiedzieli:
— Niech ich djabli wezmą, nie mamy ochoty!
— Zobaczymy tedy najpierw, czy do nas się on umizga, a gdy się upewnimy o jego zamiarach, damy poznać nasze. Rozwińcie, dzieci, na „Pięknej Teresie“ wszystkie żagle, abyśmy pokazali anglikowi, co mogą synowie Saint-Malo.
Zaledwie kapitan dał rozkaz, aliści statek upatrywany uczynił toż samo.
Wtedy, popychany wiatrem we wszystkie żagle, zanurzył się w fale, jak pod ręką silnego oracza zanurza się pług w ziemię.
Nastała chwila milczenia, nie słychać było żadnego ruchu, tylko wiatr dmący w żagle i świszczący po linach. Przez tę chwilę Piotr Berthaut wrócił do kapitana.
— Powiedziałeś? zapytał Herbel.
— Powiedziałem, kapitanie.
— Nasze strzelnice wciąż są zakryte?
— Potrzeba przecież do odkrycia ich waszego osobistego rozkazu, kapitanie.
— Dobrze, wydam go, jak nadejdzie pora.
Wytłómaczymy te ostatnie wyrazy, może niedosyć zrozumiałe dla czytelnika. Kapitan Piotr Herbel był nietylko oryginałem, jak tego wybór stanu dowodzi, ale i facecjonistą.
Na pierwszy rzut oka, oprócz kilku szczegółów uzbrojenia, które tylko wprawne oko marynarza odróżnić mogło, „Piękna Teresa“ przedstawiała widok tak spokojny, jak imię jej było ujmującem. Jakoż oprócz nieco wyniesionych masztowisk, nic nie zdradzało w niej charakteru zaczepnego. Co większa, kiedy armaty starannie schowano pod pokład, wtedy nie mogły bez wyraźnego pozwolenia kapitana ukazać się w strzelnicach. Same wreszcie otwory zakryte były powłoką płócienną, malowaną na takiż kolor jak tułów okrętowy. Prawda, że w początku bitwy powłoka ta opadała, jak dekoracja teatralna, za jednem gwizdnięciem i ukazywała paszcze dział, żądne odetchnąć świeżem powietrzem.
Wtedy, anglik wiedział, że ma do czynienia z człowiekiem, który sam nie żądając względów, nie udzieli ich wzajem.
W takich to usposobieniach, on i jego załoga czekali, aż okręt upatrywany odkryje swoje usposobienia.
Okręt rozwinął wszystkie żagle.
— No! teraz, rzekł kapitan Herbel, nie zajmujmy się już nim: obowiązuję się sprowadzić go ztąd do Saint-Malo tak, ażeby o cal nas nie wyprzedził.
— Ale, odezwało się kilku niecierpliwszych majtków, dlaczegożbyśmy nie mieli na niego zaczekać zaraz, kapitanie?
— Ha! to wasza rzecz, moje dzieci, jeżeli mnie bardzo poprosicie, to wam nie odmówię.
— Śmierć anglikom! niech żyje Francja! krzyknęła cała załoga.
— A więc, moje dzieci, rzekł kapitan Herbel, będzie to nasz deser. Zjemy naprzód obiad, a z uwagi na uroczystość chwili, każden otrzyma podwójną rację wina i kieliszek rumu. Czy słyszysz, szafarzu?
W kwadrans potem wszyscy byli przy stole i zajadali z takim apetytem, jakby dla wielu z nich, podobnie jak dla Leonidasa, obiad ten nie miał być ostatnim.
Obiad był prześliczny.
Przypomniał on Paryżaninowi najradośniejsze chwile jego dzieciństwa; on też w imieniu całego towarzystwa i za pozwoleniem kapitana, prosił swego kolegę, majtka Piotra Berthaut, przezwanego Monte-Hauban, aby zaśpiewał jednę z tych charakterystycznych piosnek morskich, które jak lądowe „Caira“, trzymały środek pomiędzy „Marseillaise“ i „Carmagnole“.
Piotr Berthaut wstał, nie dając się bynajmniej prosić i głosem dźwięcznym, jakby na trąbce, zaśpiewał tę piosnkę wesołą i zarazem straszną.
Żeby jednak nie uchybić prawdziwości, powiedzmy, że pomimo całej przyjemności, jakiej doznawała załoga w ogóle, a Paryżanin w szczególności, przy słuchaniu tego malowniczego śpiewu, taka się okazała niecierpliwość, że kapitan zmuszony był nakazać milczenie swym ludziom, by wirtuoz mógł dośpiewać ósmą zwrotkę.
Pamiętamy, że Piotr Berthaut był ulubieńcem kapitana; kapitan nie chciał przeto, aby mu ubliżano. Dzięki tej protekcji, Berthaut dośpiewał nietylko ósmą, ale dziewiątą i dziesiątą zwrotkę. Na tem przestał.
— To już koniec, kapitanie, rzekł.
— Czy istotnie koniec? zapytał Herbel.
— Istotnie.
— Nie potrzebujesz się zatrzymywać, gdyby były jeszcze jakie zwrotki, mówił kapitan, mamy czas.
— Nie ma żadnych.
Kapitan spojrzał naokoło.
— Gdzież to się podział Paryżanin? rzekł głośno, hej! Paryżanin!
— Tu, kapitanie, rzekł, na moim posterunku u góry.
Istotnie, po skończonej pieśni, Paryżanin ze zręcznością małpy wylazł na swój posterunek.
— Na czem skończyliśmy naszą inspekcję, Paryżaninie, zapytał kapitan, kiedy przerwał ją nam ten wyśmienity obiad?
— Miałem zaszczyt powiedzieć, kapitanie, ze bryg ma minę całkiem wojowniczą, a czuć go, o milę goddamem.
— Cóż widzisz więcej?
— Nic; stoi ciągle w tej samej odległości. Ale gdybym miał lunetę...
Kapitan włożył własną lunetę w ręce chłopca okrętowego i popchnąwszy go dla dodania rozpędu:
— Zanieś to Paryżaninowi, rzekł.
Chłopiec rzucił się między maszty.
Jeżeli Paryżanin wdrapał się ze zwinnością małpy, chłopak, trzeba mu oddać sprawiedliwość, suwał się z szybkością wiewiórki i oddał Paryżaninowi lunetę.
— Czy pozwolicie zostać przy sobie, panie? zapytał.
— Alboż ci kapitan zabronił?
— Nie, odpowiedział chłopiec.
— Więc co nie wzbronione, to wolne, zostań.
Chłopiec siadł na końcu drąga, tak jak groom siada na koniu za masztalerzem.
— I cóż, zapytał kapitan, czy ci to rozjaśnia wzrok?
— Ba! widzę go tak jak gdybym był na nim.
— Jeden, czy dwa rzędy zębów? Jeden, ale szczęka niczego, doprawdy.
— Wiele zębów?
— Trzydzieści sześć.
— Do licha! o dziesięć więcej, niż u nas.
Przypominamy sobie, że „Piękna Teresa“ dźwigała dwadzieścia cztery działa, a oprócz tego dwa w tyle, tylko, że te ostatnie kapitan nazywał swemi niespodziankami, dlatego, iż były podwójnego kalibru.
To też kiedy bryg nieprzyjacielski, dobrze przyjrzawszy się z obu boków „Pięknej Teresie“, uważał po swych siłach, że może ją zaczepić i puścił się za nią pełen ufności, wtedy kapitan rozpoczynał z nim tak zwaną, grę w kręgielki.
Ponieważ Piotr Berthaut doskonale celował, on to głównie walił z dział dwudziestocztero-funtowych; a że gdy strzelał z jednego, przez ten czas nabijano drugie, więc kapitan stojący na wywyższeniu, miał przyjemność widzieć ślizgające się bez przerwy kule na pokładzie nieprzyjacielskim, po żaglach, po tułowiu, według tego, jak zakomenderował: „Wyżej, Piotrze!“ albo: „Niżej, Piotrze!“
— Czy słyszycie? rzekł kapitan do marynarzy.
— Co, kapitanie?
— Co mówi Paryżanin.
— A co on mówi, kapitanie?
— Mówi, że anglik ma dziesięć zębów więcej, niż my.
— A nasze dwa moździerze, kapitanie, czy to za nic się liczą? rzekł Piotr Berthaut.
— Więc powiadacie, dzieci, że nie mamy co zajmować się temi jego dziesięcioma zębami?
— Ani innemi, rzekł Piotr Berthaut.
— Jakkolwiekbądź, rzekł kapitan, musimy się nasamprzód dowiedzieć z kim mamy do czynienia. Potem wracając do Paryżanina: Słuchajno! Ty który znasz wszystkie statki tych psów heretyckich, tak jakbyś im służył w kumy nie mógłbyś powiedzieć, jak się ten nazywa?
Paryżanin przyłożył lunetę do oka, wybadał bryg z uwagą dowodzącą z jak gorącem upragnieniem chciał odpowiedzieć ufności kapitana.
— Kapitanie, rzekł, to korweta „Kalypso.“
— Brawo! zawołał Piotr Herbel. A więc, moje dziecię będziemy ją pocieszać po odjeździe Ulyssesa.
Załoga nie wiedziała co znaczą te wyrazy, ale domyśliła się, że to jeden z tych dzikich konceptów, któremi lubił rzucać Piotr Herbel w chwili groźnego starcia. Przyjęto więc słowa kapitana okrzykiem tak potężnym, jak ten, co wydany niegdyś na Forum rzymskiem, ogłuszył przelatującego kruka, tak, że padł na bruk.
Inny namyślałby się długo przed zmierzeniem się z nieprzyjacielem silniejszym, ale wyższość statku nieprzyjacielskiego, dawała przeciwnie, Herbelowi zadowolenie, jakie uczuwa każdy dzielny mąż, na widok godnego siebie przeciwnika.
Jak tylko więc okrzyk ucichł, kapitan z zadowoleniem patrząc na spiżowe twarze, na te oczy ogniste, na zęby iskrzące dokoła siebie:
— Ostatni raz pytam was, rzekł głośno, czy jesteście gotowi?
— Jesteśmy! jesteśmy! wołali wszyscy jednym głosem.
— Będziecie się bronić aż do śmierci?
— Aż do śmierci! Nawet po śmierci, dodał Paryżanin ze swego kosza.

~ A więc. Postąpmy do rzeczy całem sercem, moje dzieci. Zawiesić flagę trójbarwną i nie tracić z oczu „Kalypso.“
Wykonano rozkaz: flaga wojenna rozwinęła się jak tęcza, a wszystkich oczy zwróciły się ku korwecie nieprzyjacielskiej.
Zaledwie flaga Francji zawisła w powietrzu, kiedy przyjmując wyzwanie, z kolei rozwinęła się flaga angielska tylko statek angielski poparł flagę Wielkiej Brytanji strzałem działowym.
„Piękna Teresa“ wciąż utrzymywała i zachowywała skromny, niewinny pozór, jak przystoi podróżnej handlowej.
— Teraz kiedyśmy już wszystko widzieli, odezwał się Piotr Herbel, posłuchajmy z kolei.
Załoga „Pięknej Teresy słuchała, a chociaż bardzo jeszcze daleko od „Kalypso,“ powiew wiatru przyniósł odgłos bębna.
— Dobrze! rzekł Piotr Herbel, nikt ich przynajmniej nie obwini o ukrywanie zamiarów. Dalej dzieci, dajmyż i swoje poznać John-Bullowi i pokażmy, że lubo nie mamy zębów aż po same gardło, nie brak ich nam jednak zupełnie.
Zaledwie wydał ten rozkaz, kiedy powłoka okrywająca baterje „Pięknej Teresy“ znikła jak czarem, a „Kalypso“ mogła z kolei policzyć z każdego boku „Pięknej Teresy“ po dwanaście otworów.
Potem malec, który z obowiązkami chłopca okrętowego łączył ważną funkcję fajfra, jął spuszczać się ze słupa na słup i znalazł się na pokładzie równocześnie z doboszem a czekał tylko na znak kapitana, by wydobyć pierwszy dźwięk ze swego melodyjnego instrumentu.
Kapitan dał ten znak.
Natychmiast ruch wojenny zagrzmiał na „Pięknej Teresie,“ dobosz przeszedł pokład w całej długości, wszedł przez tylne schodki i wyszedł przedniemi, wciąż w towarzystwie fajfra.
Pierwsze dźwięki podwójnego instrumentu wywołały magiczny skutek. W jednej chwili wszyscy stanęli na posterunkach, uzbrojeni tak, jak być powinni. To działo się na pomoście.
Ale pod pomostem, to jest we wnętrzu statku, ruch był niemniejszy. Pootwierano składy prochu, pozapalano lonty, poprzygotowywano narzędzia na wypadek uszkodzenia okrętu.
Utworzył się zastęp pieszy: byli to najroślejsi i najsilniejsi majtkowie „Pięknej Teresy.“ Każdy wziął broń swego wyboru: jeden topór, drugi bosak, inny lancę. Rzekłbyś, grupa olbrzymów, każdy z próbką broni zaginionej.
Kapitan Herbel, z rękami w kieszeniach, w kaftanie aksamitnym, jak spokojny mieszczanin z Saint-Malo przechadzający się w niedzielę po tamie, odbył przegląd statku, każdej gromady, dając znaki zadowolenia, rozdawał tytoń z ogromnego pęcherza. Po odbytem przeglądzie:
— Dzieci moje, rzekł, wiecie, że ja prawdopodobnie kiedyś się ożenię?
— Nie, kapitanie, o tem wcale nie wiemy, odpowiedzieli marynarze.
— Więc zawiadamiam was.
— Dzięki, kapitanie. A kiedy ślub?
— O! co do tego, jeszcze nie wiem, ale wiem jedną rzecz.
— Jaką, kapitanie?
— Oto jeśli się ożenię, to z pewnością pani Herbelowa urodzi syna.
— Nie wątpimy o tem, odrzekli majtkowie.
— Otóż przyrzekam wam, koledzy, że drugi, który wskoczy na pokład „Kalypso,“ będzie chrzestnym ojcem mego syna.
— A pierwszy? zapytał paryżanin.
— Pierwszemu, odpowiedział kapitan, rozwalę głowę toporem, nie dopuszczę, aby tam gdzie ja się znajduję, ktoś przechodził przedemną. O tem dowiedziawszy się, moje dzieci, zepchnijcie tam jeszcze kilka żagli, bo inaczej anglik nigdy się do nas nie zbliży tak, abyśmy mogli rozpocząć gawędkę.
— Aha! rzekł Paryżanin, widzę, że kapitan chce zagrać w kręgle. Na miejsce, Piotrze Berthaut!
Piotr Berthaut spojrzał na kapitana, by zobaczyć, czy ma wziąć za rozkaz wezwanie Paryżanina. Herbel skinął głową.
— Kapitanie?... rzekł Piotr Berthaut.
— A co takiego?
— Wszak kapitan nie nie ma przeciwko Loyzie?
— Nie, mój chłopcze, a dlaczego?
— Bo spodziewam się, że po naszym powrocie, ona nietylko będzie moją żoną, ale i matką chrzestną waszego syna.
— Ambitny! rzekł kapitan.
W mgnieniu oka żagle wskazane przez kapitana spuszczono, a Piotr Berthaut na posterunku pieścił swe dwie armaty.

XI.
Bitwa.

Ponieważ od tej chwili bieg francuskiego okrętu osłabł, a angielskiego pozostał takim samym, przeto odległość obu zmniejszała się stopniowo.
Kapitan siedział na ławie i zdawał się mierzyć oczyma odległość statków. Jakkolwiek pilno mu było rozpocząć partję, jak mówił Paryżanin, nie on wszczął ogień.
Zapewne dowódzca statku nieprzyjacielskiego nie posiadał w takim stopniu poczucia odległości, jak kapitan „Pięknej Teresy,“ gdyż zwinął kilka żagli, a „Kalypso“ ukazała jeden z boków. W tej samej chwili tuman mgły rozciągnął się wzdłuż jej otworów, i nim usłyszano grzmot ośmnastu dział, grad kul spadł w morze na kilka sążni od „Pięknej Teresy.“
— Widać, że nasi przyjaciele anglicy mają tyle prochu i kul, że sami nie wiedzą co z niemi robić, rzekł kapitan Herbel, my będziemy oszczędniejsi, nieprawdaż Piotrze?
— Zależy to przecie od waszego upodobania, kapitanie, odrzekł celownik, jak każesz zacząć, zaczniemy.
— Dobrze! rzekł kapitan, niech jeszcze postąpi kilka kroków.
— Tak, wtrącił Paryżanin, księżyc jest w pełni. Przepraszam, kapitanie, musi to być coś ładnego, bitwa przy świetle księżyca. Powinieneś zafundować nam taką bitwę, to rzecz niezwyczajna, kapitanie.
— Dobra myśl, rzekł kapitan. Czyby ci to wielką przyjemność sprawiło?
— Słowo honoru, wielką.
— Ha, trzeba coś uczynić dla swych przyjaciół, rzekł kapitan, i wydobył zegarek.
— Jest piąta godzina, moje dzieci, oświadczył, zabawimy panią „Kalypso“ do jedenastej; o jedenastej minut pięć, zaczepimy ją, o wpół do dwunastej każdy będzie w swoim hamaku: „Piękna Teresa“ jest porządną panną, która wcześnie chodzi spać, nawet w dnie balowe.
— Tembardziej, rzekł Paryżanin, iż o wpół do dwunastej niejednego z tancerzy już nogi zabolą.
— Kapitanie, rzekł Piotr Berthaut, ręka mnie świerzbi.
— No, odpowiedział Herbel, to poślij im z jedną lub dwie kule, ale oświadczam, że te dwie pójdą na twój rachunek.
— Aha! odezwał się Piotr Berthaut, zobaczymy.
— Poczekaj chwilę Piotrze, poczekaj, aż nam Paryżanin powie co oni tam robią.
— W pięć sekund, kapitanie, będziesz o tem wiedział, rzekł Paryżanin, włażąc na mniejszą drabinkę, gdyż w tej chwili statki były już do tyła zbliżone, iż nie potrzebował wyłazić na wielki maszt.
— A co tam widzisz? zapytał kapitan.
— Widzę ocean zielony i flagę Wielkiej Brytanji śród barwnych płomieni, odpowiedział Paryżanin.
— A między flagą i oceanem? zapytał kapitan.
— Widzę marynarzy na posterunku przy działach, a żołnierzy na pomoście; nareszcie kapitan przytknął tubę do ust.
— Paryżaninie, rzekł Piotr Herbel, co za nieszczęście, że ucho twe nie jest tak bystre, jak wzrok! Powtórzyłbyś nam to, co on mówi.
— O! rzekł Paryżanin, posłuchaj sam kapitanie.
Jeszcze Paryżanin nie skończył, kiedy dwie błyskawice mignęły, z przodu statku angielskiego, dwie kule musnęły „Piękną Teresę.“
— Ha! ha! rzekł kapitan, to nie kontredans. Piotrze! dalej, dalej! niech kawaler poda rękę damie, i „en avant deux,“ Piotrze! „en avant deux!“
Zaledwie skończył, gdy Piotr Berthaut, schyliwszy się nad działem, podłożył ogień.
Strzał wypadł. Kula zanurzyła się w przodzie.
Prawie w tejże samej chwili, dał się słyszeć drugi grom i druga kula gwizdnęła za pierwszą tak prędko, jakby ją goniła.
— To przecież coś więcej warto! zawołał Piotr Berthaut z radością, widząc ogromny kawał statku wylatujący z przodu. Co na to mówisz, kapitanie?
— Mówię, że tracisz czas, przyjacielu Piotrze.
— Jakto! tracę czas?
— Niezawodnie. Choćbyś mu dwadzieścia kul w bok wpakował, przysporzysz tylko roboty cieśli, nic więcej. Pełnym lotem, kroćset nawałnic! mierz w masztownicę, zgruchocz mu nogi, albo połam skrzydła: drzewo i płótno droższe mu są w tej chwili niż ciało.
Podczas tej rozmowy „Kalypso“ wciąż zbliżała się do „Pięknej Teresy,“ dała ognia z dwóch dział poprzednich, z których jedna kula znikła o strzał pistoletowy od statku, a druga rykoszując uderzyła w bok „Piękną Teresę,“ lecz wpadła w wodę, zaledwie ślad oznaczywszy.
— Kapitanie, rzekł Piotr Berthaut wyciągając się na jednej z armat, zdaje mi się, że jesteśmy na dobrej odległości i można byłoby na niej pozostać.
— Cóż w tym celu uczynić?
— Puścić korwetę wszystkiemi żaglami. A gdybym ja mógł być jednocześnie przy sterze i przy moich działach, zaręczam kapitanie, że szedłbym tak, że ani nitka babiego lata nie przerwałaby się pomiędzy nami.
— Rozwinąć resztę żagli! zawołał kapitan Herbel, jednocześnie gdy Piotr Berthaut dawał ognia.
Na ten raz kula przeszła górą i złamała wierzchołek żagla.
— To mi strzał! zawołał kapitan. Dobrze, Piotrze! dziesięć dukatów na ucztę z towarzyszami na pierwszym lądzie, do którego przybijemy, jeżeli strzaskasz mniejszy lub większy maszt.
— Niech żyje kapitan! krzyknęła załoga.
— Czy wolno użyć kul wiązanych? zapytał Piotr.
— A użyj sobie czego chcesz, odrzekł kapitan.
Piotr Berthaut zażądał od starszego majtka pocisków, który kazał przynieść skrzynkę zawierającą kule połączone po dwie łańcuchem. Ponieważ drugie działo było nabite, Piotr Berthaut nie zmieniając naboju, wycelował i strzelił. Kula przedziurawiła kosz i wielki żagiel o pół stopy od masztu.
— No, no, rzekł kapitan Herbel, jest zakrój, jest.
Cała załoga zbliżała się powoli od tyłu. Część majtków, ażeby lepiej widzieć, stanęła na ławkach.
Strzelcy ręczni rozrzuceni na drabinach, siedzieli tak spokojnie, jak gdyby byli rozparci w lożach pierwszego piętra w teatrze.
Piotr Berthaut kazał nabić obie armaty nowemi kulami.
— Hej, hej! kapitanie, krzyknął Paryżanin.
— Co tam nowego, obywatelu?
— Zabierają się przeprowadzić działo z tyłu naprzód, a dwa działa z przodu na tył.
— Co o tem myślisz?
— Że im się sprzykrzyło odbierać pomarańcze, a oddawać wiśnie i że my z kolei będziemy mieć do czynienia z jaką trzydziesto-funtówką.
— Słyszysz, Piotrze?
— Słyszę, kapitanie.
— Piotrze, dziesięć dukatów!
— Kapitanie, na honor, zrobię co tylko będzie można. „Ognia!“
I sam zakomenderowawszy, Piotr dotknął lontem. Strzał wypadł, ogromna szczerba pokazała się w żaglach.
Prawie jednocześnie „Kalypso“ odpowiedziała wystrzałem podobnym, a kula przecięła na dwoje człowieka stojącego na drabinie.
— Hej, Piotrze! krzyknął Paryżanin, czy ty pozwolisz, żeby nas ćwiartowali?
Na ten raz Piotr Berthaut wycelował ze szczególniejszą uwagą, zerwał się nagle po wycelowaniu i podłożył lont.
Wtedy nie widziano nic, tylko dał się słyszeć straszliwy trzask.
Wielki maszt drgał przez chwilę, jak gdyby nie wiedział czy paść naprzód czy w tył i złamany poniżej środka, upadł na pokład zasławszy go płótnem.
— No, Piotrze, zawołał kapitan rozradowany, słyszałem o jednej książce pod tytułem: „Związki niebezpieczne,“ czyś ty czasem nie czytał tego? Wygrałeś dziesięć dukatów, mój przyjacielu.
— Będziemy pić za zdrowie kapitana! krzyknęła załoga.
— Teraz, rzekł Herbel, „Kalypso“ jest naszą, poczekamy tylko na księżyc.
— Zdaje mi się, że to będzie roztropnie, odpowiedział Paryżanin, bo oto nadciąga noc, a do roboty, która nas czeka, dobrze jest widzieć, gdzie człowiek ma nogę postawić.
— A ponieważ byliście grzeczni, rzekł kapitan, przyrzekam wam fajerwerk.
Jakoż zmierzch nadszedł i noc się zbliżała z szybkością właściwą szerokościom zwrotnikowym.
Ponieważ noc, bez księżyca, groziła, że będzie bardzo ciemna, przeto kapitan Herbel, dla pokazania anglikom, że nie jest bynajmniej jego zamiarem zginąć w zmroku, kazał na masztach zawiesić latarnie.
Zapalono latarnie.
Anglik nawzajem, dla pokazania, że partję uważa dopiero za rozpoczętą, zatknął również pochodnie.
Z obu stron oczekiwano wschodu księżyca z niecierpliwością.
Statki zwinęły żagle; wydawały się pośród ciemności, niby dwa obłoki suwające się po głębinie, obłoki straszne, które w łonie swym kryły błyskawice i burze.
O jedenastej wszedł księżyc. Jednocześnie łagodne światło rozlało się w powietrzu, morze zabłysło srebrem. Kapitan wydobył zegarek.
— Dzieci, rzekł, powiedziałem, że o kwadrans na dwunastą „Kalypso“ będzie wzięta, o w pół do dwunastej spoczniemy w naszych hamakach: nie mamy więc czasu da stracenia. Nie zajmujmy się nieprzyjacielem; zrobi on co zechce. A my tyle oto mamy do zrobienia... Czy Piotr Berthaut przeprowadził swój zaprzęg na przód?
— Tak, kapitanie, odpowiedział Piotr.
— Nabite kartaczami?
— Tak, kapitanie.
— Idziemy więc prosto na anglika. Piotr Berthaut najpierw powita go pieśnią swych sułtanek. Poślemy mu potem salwę z prawego boku. Odwrócimy się natychmiast, zetkniemy się z nim, zarzucimy haki, i poślemy mu drugą salwę z lewego boku. Ponieważ stracił wielki maszt, a przeto lekkim jest jak człowiek ze złamaną nogą i pośle nam odpowiedź z lewego boku jedynie; zróbcie dobry obrachunek, a przekonacie się, że lubo on ma więcej dział, my będziemy mieli ośm strzałów więcej. Teraz, ruszajmy, reszta należy do mnie. Dalej! dzieci, naprzód! i niech żyje Francja!
Okrzyk; niech żyje Francja! zdawał się wypadać z głębin oceanu i oznajmiać anglikom, że bitwa się rozpoczyna.
Jednocześnie „Piękna Teresa“ uczyniła manewr dla zyskania rozpędu. Niby oddalając się od „Kalypso“, w danej chwili, kiedy uczuła już wiatr z tyłu, „Piękna Teresa“ skierowała się na nieprzyjaciółkę i wpadła jak orzeł morski na swą zdobycz.
Co było do podziwienia w załodze kapitana Herbel, to bierne posłuszeństwo. Gdyby kapitan kazał żeglować wprost na Maelstrom, tę sławną otchłań z klechd skandynawskich, która trzypokładowe okręty pochłania z taką łatwością z jaką Saturn połykał dzieci, sternik szedłby wprost na Maelstrom. Rozkaz tedy wykonano co do joty.
Piotr Berthaut posłał dwa strzały kartaczowe prawie jednocześnie jak „Piękna Teresa“ otrzymała salwę z boku nieprzyjacielskiego. Potem z kolei zagrzmiał jej bok prawy. Następnie, nim bolejąca „Kalypso“ zdołała pomyśleć, ażeby odwrócić się i dać ognia z drugiego boku, nim zdążyła nabić armaty, lina „Pięknej Teresy“, obciążona ludźmi jak winne grono jagodami, zawikłała się w drabinach wielkiego masztu i wśród stękania sznurów słychać było głos kapitana wołający:
— Ognia, dzieci! ostatni strzał! zgólcie ponton, a potem wdrapiemy się jak na fortecę.
Dwanaście dział nabitych kartaczami ryknęło z radości na ten rozkaz. Płomień oświecił „Kalypsę“ złowrogo; gęsta chmura rozeszła się po pokładzie; usłyszano trzeszczenie masztów i jęki boleści; potem ozwał się głos kapitana jakby rozkazującego burzy:
— Na pokład, dzieci!
Jednocześnie, jak to było jego zwyczajem, kapitan Herbel skoczył na pokład „Kalypsy“. Ale jeszcze nie stanął dobrze na nogach, kiedy głos jakiś szepnął mu do ucha:
— Nic nie szkodzi kapitanie; zawsze to ja będę chrzestnym ojcem twego syna.
Był to głos Piotra Berthaut.
W tej samej chwili ze wszystkich stron wysypali się majtkowie i jak burza gradowa spadli na pokład „Kalypsy“.
Co się wtedy działo na tym pokładzie, opisać niepodobna: ścisk straszny, walka na pięście, chrzęst, sabat piekielny, pośród którego ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, nie widać było kapitana Herbel.
Po kilku minutach spostrzeżono go wychodzącego otworem górnym. Twarz oświecała mu pochodnia, czarny był od prochu, czerwony od krwi.
— Wszyscy na pokład „Pięknej Teresy“, anglik wyskoczy w powietrze!
Wrażenie tych słów było magiczne.
Naraz, z wnętrza okrętu dał się słyszeć okrzyk straszliwy.
— Ogień!
Natychmiast, z tym samym pospiechem, z jakim skakano na pokład nieprzyjacielskiej korwety, rozpoczął się odwrót załogi. Jedni czepiali się byle jakiej podpory, drudzy skokiem dostawali się na pomost, gdy tymczasem sam kapitan, Piotr Berthaut i wszyscy ci, których nazwać było można grupą olbrzymów, to jest ludzie opisani przez nas przed bitwą, uzbrojeni fantastycznie, podtrzymywali odwrót.
Dokonał się on wprzód nim anglik zdołał się opatrzyć, a tymczasem grzmiały rozkazy kapitana, kierując przygotowaniem okrętu do wysunięcia się na dalszą przestrzeń.
Rozmaite manewry, wskazane potężnym głosem wywołującym bierne posłuszeństwo, wykonano tak prędko, że pomimo rozkazów wydanych przez kapitana angielskiego, nieprzyjaciel nie zdołał związać obu okrętów, a „Piękna Teresa“ jak gdyby rozumiejąc na jakie wystawioną jest niebezpieczeństwo, odczepiła się z wikłających sznurów nieprzyjaciółki, to przecinając drabiny, to rozłamując drągi, jedną tylko mając myśl przed sobą, ucieczkę...
W każdym razie, kapitan Herbel nie mógł zapobiedz, żeby bryg nieprzyjacielski, ostatnim wysiłkiem okręciwszy się koło siebie, posłał mu cały swój nabój z lewego boku, jako ostatnie pożegnanie zemsty i nienawiści. Ale załoga tak się czuła szczęśliwą z uniknięcia straszliwego niebezpieczeństwa, że zaledwie zwrócono uwagę na upadek trzech czy czterech zabitych i na krzyk pięciu lub sześciu ranionych.
— A teraz dzieci, rzekł kapitan, oto fajerwerk, który wam przyobiecałem. Baczność!
Gęsty dym zaczął wychodzić przez otwory okrętu angielskiego, gdy tymczasem tuman innego rodzaju ukazywał się w strzelnicach i zakrywał gardziele armat.
Usłyszano głos kapitana angielskiego:
— Łodzie na morze!
Rozkaz ten wykonano natychmiast, cztery łodzie spłynęły około fregaty.
— Łodzie od przodu i od tyłu dla żołnierzy! wołał jeszcze kapitan, dwie łodzie boczne dla majtków. Sprowadzić nasamprzód rannych.
Żołnierze i oficerowie „Pięknej Teresy“ spojrzeli po sobie. Tu to właśnie, pod ich oczyma, okazywała się wyższość karności angielskiej.
Manewr, który wykonywał się na pokładzie „Kalypsy“, z taką regularnością, jak gdyby okręt wykonywał proste ćwiczenia w porcie Portsmouth lub w zatoce Solvay, byłby według wszelkiego prawdopodobieństwa niepodobny na pokładzie statku francuskiego.
Najpierw zniesiono rannych, a była ich wielka liczba: rozdzielono ich pomiędzy cztery łodzie; potem, w najdoskonalszym porządku żołnierze zajęli miejsca w łodziach, następnie przyszła kolej na majtków.
Kapitan stojąc na podwyższeniu, wydawał rozkazy z takim spokojem, jak gdyby nie miał miny pod nogami.
Od tej chwili scena przestała być widzialną: dym coraz gęstszy wychodził wszystkiemi otworami i otoczył okręt zasłoną. Od czasu do czasu węże ogniste zdawały się owijać około masztów; potem, niektóre działa nabite wypaliły same; dalej, z pośród pożaru wysunęła się jedna łódź, za nią druga i trzecia, aż naraz huknął przerażający strzał, statek otworzył się jak krater wulkanu, w powietrze skoczyły palące się szczątki... Był to bukiet tego fajerwerku, który przyobiecał kapitan Herbel. Wszystko opadło w morze, zagasło, wróciło do mroku, i nie pozostało nic z olbrzyma, który przed chwilą wił się w płomieniach; trzy tylko łodzie pruły falę morską, oddalając się ruchem wioseł.
Kapitan Herbel nie myślał ich ścigać, a nawet, kiedy jedna z tych łodzi przechodziła prawie pod ogniem „Pięknej Teresy“, majtkowie i sam kapitan zdjęli kapelusze, by złożyć pokłon mężnym, którzy uniknąwszy pożaru, narażali się na inne niebezpieczeństwo, mniej bliskie, mniej widoczne, ale niemniej groźne: na niebezpieczeństwo burzy i głodu!
Czwarta łódka, kapitan i ostatnia część załogi wyskoczyli razem ze statkiem.
Herbel i jego towarzysze prowadzili oczyma za trzema statkami, dopóki w czarnej przestrzeni nie stracili ich z oczu. Wtedy, dobywając zegarek:
— Moje dzieci, rzekł kapitan, już po północy; no, ale w dnie uroczyste wolno iść spać nieco później.
A teraz, jeśli nas kto zapyta, dlaczego kapitan Herbel, zamiast wziąć do niewoli trzy czwarte załogi „Kalypso“, pozwolił jej się oddalić, powiemy, że „Piękna Teresa“, dźwigająca już i tak stu dwudziestu ludzi, nie mogła się przeładowywać jakąś seciną jeńców. Nareszcie, jeżeli nie poprzestając na tej odpowiedzi, niektórzy więcej wymagający zapytaliby się, dlaczego więc kapitan Herbel, mogąc trzema wystrzałami armatniemi, zatopić te trzy łodzie, nie uczynił jednak tego, tym odpowiemy...
Nie, nie odpowiemy wcale.

XII.
Ślub korsarza.

Przez dziesięć lat po wypadkach, któreśmy opisali, kapitan Herbel szedł coraz dalej po drodze, jaką obrał. Poprzestaniemy na wymienieniu według współczesnych dzienników, następujące jego zdobycze:
„Św. Sebastjan“, okręt portugalski idący z Sumatry do Ile-de-France, którego ładunek wart był trzy miljony. Na swoją część otrzymał czterykroć sto tysięcy.
„Szarlotta“, okręt holenderski o trzystu sześćdziesięciu beczkach, 12-stu działach i siedmdziesięciu ludziach załogi. „Szarlotta“ sprzedaną została za sześćkroć sto tysięcy.
„ Orzeł“, goeletta angielska sto sześćdziesiąt beczek, sprzedana za sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
„Św. Jakób“ i „Karol III-ci“, statki hiszpańskie, sprzedane za sześćkroć sto tysięcy franków.
„ Argos“, „Herkules“, „Glioriosus“, statki angielskie, itd.
Do tej listy, ogłoszonej przez urzędowe dzienniki ówczesne, moglibyśmy dołączyć nomenklaturę trzydziestu czy czterdziestu innych łupów; ale nie było zamiarem naszym pisać biografji kapitana Herbel: pragniemy tylko dać wyobrażenie o jego charakterze.
Wróciwszy do Saint-Malo podczas zimy 1800 roku, ze swym wiernym Piotrem Berthaut, otrzymał od swych współziomków wszelkie możliwe dowody współczucia. Czekał na niego nadto list pierwszego Konsula, wzywający go do Paryża.
Bonaparte zaczął od powinszowania marynarzowi jego świetnych wycieczek, potem ofiarował mu szlify kapitańskie i dowództwo jednej z fregat rzeczypospolitej.
Ale Herbel potrząsnął głową.
— Czegóż więc pan żądasz? zapytał Konsul zdziwiony.
— Trudno mi to odrazu wysłowić, generale, odpowiedział Herbel.
— Jesteś więc bardzo ambitny?
— Przeciwnie, uważam, że to, co mi ofiarujesz, jest dla mnie za wysokie.
— Więc nie chcesz służyć Rzeczypospolitej?
— Owszem, ale chcę jej służyć według siebie.
— Jakto?
— Jako korsarz... Pozwól mi generale, powiedzieć całą prawdę.
— Proszę.
— Ja, dopóki rozkazuję, jestem doskonałym marynarzem: od chwili gdy będę musiał słuchać rozkazów, nie będę wart ani tyle, co ostatni z moich majtków.
— Trzebaż przecie zawsze kogoś słuchać.
— Jednakże obywatelu generale, oświadczył kapitan, dotąd słuchałem tylko Boga, i to, kiedy przemawiał do mnie ustami swego pierwszego oficera służbowego, to jest wiatru, ażeby zwinąć żagle i płynąć na sucho; a czasami nawet, tak mnie ciężko trapi szatan nieposłuszeństwa, że pozwalałem sobie ściskać morze niższemi żaglami. To znaczy, że gdybym był kapitanem fregaty, musiałbym oprócz Boga, słuchać jeszcze mojego wice-admirała, admirała, ministra marynarki, i sam nie wiem kogo jeszcze: a to za wiele panów jak na jednego sługę.
— Widzę, odezwał się pierwszy Konsul, że pan nie zapomniałeś, iż pochodzisz z rodu Courtenay, i że przodkowie twoi panowali w Konstantynopolu.
— Prawda, obywatelu generale, nie zapomniałem.
— Nie mogę cię jednak mianować cesarzem Konstantynopolitańskim, chociaż sam właśnie o mało nie postąpiłem odwrotnie do tego, jak postąpił Baldwin, to jest o mało, że nie powróciłem z Jerozolimy przez Konstantynopol, zamiast iść przez Konstantynopol do Jerozolimy.
— Nie, generale, ale możesz zrobić co innego.
— Tak, mogę ustanowić majorat dla twojego najstarszego syna, mogę dać ci córkę którego z moich generałów, jeżeli chcesz połączyć się z chwałą wojskową, albo córkę którego z moich dostawców, jeżeli chcesz połączyć się z majątkiem.
— Obywatelu generale, ja mam sam na siebie trzy miljony, co starczy za majorat, a co się tyczy ożenienia, mam także przedmiot.
— Żenisz się z jaką księżniczką palatyńską, z jaką margrafówną niemiecką?
— Żenię się z ubogą dziewczyną, która ma na imię Teresa: kocham ją od lat ośmiu, a ona czeka na mnie lat siedem.
— Do licha! odezwał się Bonaparte, a toż mi się nie wiedzie... Tam z fortecą Saint-Jean-d’Acre, a tu z tobą kapitanie. Cóż tedy myślisz dalej?
— Oto tak, obywatelu generale: nasamprzód ożenić się, bo mi bardzo pilno, i gdyby nie dla was, generale, upewniam, że nie opuściłbym Saint-Malo przed ślubem.
— Dobrze; a po ożenieniu?
— Żyć spokojnie spożywając swoje trzy miljony, i mówić jak pasterz Wirgilego: „O Moelibaee! deus nobis haec otia fecit!“
— Obywatelu kapitanie, niebardzo rozumiem po łacinie.
— Tak, mianowicie kiedy mowa o pokoju. Ja nie wymagam po was generale, jakiegoś trzydziestoletniego pokoju, nie, ale wszystkiego z rok lub dwa, ażeby się nacieszyć miodowym miesiącem... A potem, jak tylko zagrzmi pierwsze działo... oho! jeszcze „Piękna Teresa“ nie zgruchotana!
— Więc nic dla ciebie nie mogę?
— Szukam, doprawdy...
— I nic nie znajdujesz?
— Nie, ale jak znajdę, to napiszę do was, generale, słowo Herbela.
— Nie wspominasz nawet, ażebym był ojcem chrzestnym twojego pierwszego syna?
— Nie, generale; to już doprawdy potrzeba nieszczęścia, co do tego już się zobowiązałem słowem.
— Komuż je dałeś?
— Piotrowi Berthaut, zwanemu Monte-Hauban, mojemu namiestnikowi.
— No, i ten mazgaj nie może mi ustąpić pierwszeństwa, kapitanie?
— Oto, to! nie ustąpiłby go cesarzowi chińskiemu, a wreszcie zdobył to sobie ostrzem szpady.
— Jakto?
— Wskoczywszy drugi na pokład fregaty „Kalypso“, a mówiąc między nami, generale, którzy jesteśmy ludźmi dzielnymi, nawet wskoczywszy pierwszy... Ale ja na to oczy zamknąłem...
— Trudno kapitanie, chociaż nie mam z tobą szczęścia, ale pozwolisz, ażebym czasem czegoś dowiedział się o tobie?
— Jak tylko będzie wojna obywatelu generale, ja sam dam znać o sobie.
— Ano! od złego dłużnika bierz i plewy; do widzenia więc, jak wybuchnie wojna!
— Do widzenia, obywatelu pierwszy konsulu.
Piotr Herbel doszedł do drzwi i wrócił się.
— To jest niekoniecznie do widzenia, rzekł, jeszcze do tego zobowiązywać się nie mogę.
— Dlaczego?
— Bo konsul jest generałem lądowym, a ja marynarzem. Owóż, kiedy będziecie we Włoszech, albo w Niemczech, a ja gdzieś na Atlantyku lub na oceanie Indyjskim, nie ma zatem podobieństwa, abyśmy się często spotykali; a więc, szczęśliwego powodzenia w kampanii, obywatelu pierwszy konsulu.
A tobie życzę pomyślności w wycieczkach, kapitanie. I na tem rozstali się, pierwszy konsul z kapitanem, a nie zobaczyli się już, jak w piętnaście lat potem, w Rochefort.
W trzy dni po wyjściu z Tuilleries, Piotr Herbel wchodził do małego domku Teresy Brea, mieszczącego się w osadzie Plancoet, o parę mil od Saint-Malo.
Teresa wydała okrzyk radości i rzuciła się w objęcia Piotra. Nie widziała go już trzy lata. Dowiedziała się o jego powrocie do Saint-Malo i o natychmiastowym odjeździe do Paryża.
Inna panna byłaby w rozpaczy i pytałaby, cóż to za ważna sprawa otrzymała w umyśle jej kochanka pierwszeństwo nad chęcią zobaczenia się z nią, ale ona ufna w słowo narzeczonego, poszła uklęknąć przed obrazem Najświętszej Panny z Plancoet, i złożyła jej korne dzięki za jego powrót, nie myśląc nawet dowiadywać się o powód natychmiastowego wyjazdu.
Jakoż, jak widzieliśmy, przybywszy do Paryża, na godzinę przed posłuchaniem, Piotr Herbel wyjechał w godzinę po posłuchaniu, jego więc nieobecność trwała tylko dni sześć. Prawda, że te sześć dni wydały się Teresie sześciu wiekami.
— Ah! odezwał się Piotr Herbel, ucałowawszy oba policzki Teresy, zroszone łzami, kiedy więc ślub, Tereso?
— Kiedy zechcesz, odpowiedziała, gotową jestem już siedm lat, a trzy lata już upłynęły od ogłoszenia naszych zapowiedzi.
— Więc pozostaje tylko uprzedzić mera i proboszcza?
— Nic więcej.
— Pójdźmy ich uprzedzić, Tereso, ja nie należę do tych, o których powiadają: „Czekał sześć lat, może poczekać jeszcze“. Przeciwnie, ja sam powiadam: „Czekałem sześć lat, dosyć tego, nie chcę czekać dłużej“.
Teresa była tego samego zdania, bo zaledwie Piotr dokończył tych słów, ona już miała kapelusz na głowie. Piotr Herbel wziął ją pod rękę.
Musieli jednak czekać trzy dni. Przez te trzy dni kapitan był jak szalony. Trzeciego dnia, kiedy mer powiedział:
— W imieniu prawa, jesteście połączeni: Piotr Herbel odezwał się:
— Chwała Bogu, bo inaczej jużbym dziś może zwarjował.
W dziesięć miesięcy potem urodził się tęgi chłopiec, którego ojcem chrzestnym, według danego słowa, był Piotr Berthaut, zwany Monte-Hauban; zapisano chłopca w parafii Saint-Malo pod imieniem Piotra Herbel’a de Courtenay, domyślnie wicehrabiego. Był więc podwójnie Piotrem, z ojca rodzonego i chrzestnego.
Powiedzieliśmy już, jako młody malarz, stosując się do mody owego czasu, zlatynizował swe imię na „Petrusa“.
Cierpliwości, kochany czytelniku, jeszcześmy nie skończyli z jego „korsarzem“ ojcem, jak go nazywał generał Herbel.
Miodowy miesiąc kapitana Herbel trwał akurat tyle co pokój zawarty w Amiens, mylimy się, trwał kilka dni dłużej.
Dziejopisarze powiedzą, jakim sposobem zerwał się traktat Amieński zawarty z Anglią w roku 1802; ale ja jeden tylko mogę powiedzieć, jak się zakończyły miodowe miesiące zakochanego kapitana.
Dopóki trwał pokój, wszystko szło doskonale w domu Herbela. Wielbił on swą żonę łagodną i kochającą jak anioł, przepadał za synem, który według niego, i to może nawet słusznie, miał być najpiękniejszem dzieckiem nietylko w Saint-Malo, ale w całej Bretanii, a nawet w całej Francji. Krótko mówiąc, Herbel był najszczęśliwszym na świecie człowiekiem, i gdyby nie wojna, to stan spokojnego szczęścia trwałby był miesiące i lata, bez chmurki. Ale burza zbierała się ze strony Anglii.
Rząd angielski zawarł pokój niejako pod przymusem koalicji, złożonej z cesarza Pawła I-go, Prus, Danii i Szwecji, która obaliła ministerjum Pitta, a mianowała mówcę Addingtona pierwszym lordem (ministrem skarbu).
Na nieszczęście, pokój ten istniał tylko na papierze. Śmierć cesarza Pawła wyrwała pierwszy kamień z podstawy! Anglicy skarżyli się, że Francuzi leniwo wychodzą z Rzymu, Neapolu i wyspy Elby, Francja zaś, że Anglicy nie wychodzą wcale z Egiptu i Malty. Bonaparte, ażeby być gotowym na wszelki wypadek, przygotował wyprawę na San-Domingo. Barometr polityczny wskazywał wojnę nieuniknioną.
Od chwili, gdy wyprawa ta, lubo dopiero w zamiarze, wróciła portom francuskim gorączkową działalność, jaka poprzedza wojny morskie, zarazem i kapitan Herbel stał się gorączkowym i ruchliwym. Życie rodzinne nigdy nie odpowiadało jego awanturniczemu usposobieniu.
Prawdziwym żywiołem kapitana Herbel było morze, które przyjęło go na świat na wybrzeżu, przyzywało ku sobie jak zazdrosna kochanka i przyciągało go mimowoli. Twarz jego, wesoła przedtem, posmutniała; wypytywał się każdej łodzi rybackiej kiedy kroki wojenne się zaczną; całe dnie przesiadywał na najwyższej wyniosłości, z oczyma zagłębionymi w bezmiarze nieba i fal.
Teresa, która patrzyła oczami męża, spostrzegła tę zmianę i długo nie wiedziała czemu ją przypisać. Humor dziwaczny, niema ponurość, były dalekie od nawyknień jego, przestraszyła się też, lecz nic o tem nie wspomniała. Rozumiała wszakże, iż prędzej czy później, musi przystąpić do zażądania wyjaśnień, kiedy jednej nocy zbudziły ją nagle szalone ruchy męża i dziwne jego okrzyki.
Śniło mu się, że był w ogniu bitwy, i wołał z całych płuc:
— Na anglików, dzieci! pal! niech żyje Rzeczpospolita!
Bitwa była ciężką; jednakże w kilka sekund skończył ją, zapewne jak Cyd, dla braku walczących. Kapitan do, połowy się uniósł i opadł głową na poduszkę, krzycząc: Ściągnij flagę, psie angliku! Zwycięstwo! zwycięstwo! I zasnął snem spokojnym.
Od tej chwili Teresa wszystko zrozumiała.
— Tym więc sposobem, mówiła do siebie, on mimo wiedzy wypowiedział mi przyczynę smutku. Biedny Piotr! przez miłość dla mnie zamknął się tu jak lew w klatce... Niestety! rozumiem, że to życie ciche nie dla ciebie jest, mój biedny Piotrze! Dla ciebie potrzeba przestrzeni, wolnego powietrza, morza pod nogami, trzeba ci wielkich burz, wielkich bitew, gniewów ludzkich i gniewów Bożych. Ja nic nie widziałam, nie rozumiałam, nic nie odgadłam; kochałam cię, ale cóż po takiej miłości! Przebacz mi, drogi mój Piotrze!
Teresa doczekała rana w niepokoju śmiertelnym.
— Piotrze, rzekła głosem, który starała się uczynić pewnym, Piotrze, ty nudzisz się tutaj...
— Ja? odrzekł Piotr. Bynajmniej.
— Piotrze, tyś nigdy nie skłamał; bądź ze mną otwartym i szczerym, jak marynarz.
Piotr się zamyślił.
— Bezczynność gubi cię, mój drogi, mówiła dalej Teresa.
— Miłość twoja mnie odżywia, odpowiedział Piotr.
— Trzeba ruszać na morze, Piotrze, będziemy mieli wojnę.
— Rzeczywiście, wszyscy o tem mówią.
— A ty, mój najukochańszy, już rozpocząłeś kroki wojenne?
— Co mówisz? zapytał Piotr zdziwiony.
Teresa opowiedziała jego sen z przeszłej nocy.
— A! rzekł Piotr, to być bardzo może, cała noc dla mnie była niczem innem tylko bitwą zaciętą.
— A po namiętności, z jaką prowadziłeś tę walkę lubo imaginacyjną, zrozumiałam, że skończył się czas naszego spokojnego życia, że twojem życiem prawdziwem, być gdzie grożą niebezpieczeństwa, a zdobywa się sława, to też powzięłam wielkie postanowienie, mój najmilszy.
— Jakie?
— Zachęcić cię, ażebyś szedł jak najprędzej na morze.
— Ty, moja anielska Tereso?
— Ja, Piotrze, Opatrzność wyznaczyła nam mój najmilszy, dwa zadania różne. Czekałam na ciebie siedm lat, i szczęśliwą byłam w oczekiwaniu; przybyłeś i uczyniłeś mnie kobietą najszczęśliwszą na ziemi. Teraz, odjedziesz Piotrze, a ja znowu oczekiwać będę na twój powrót; ale już mam dziecko, i oczekiwanie będzie mi łatwiejszem. Mam je wielu rzeczy nauczyć, by się wywiązać z obowiązku matki. Mówić mu będę o tobie, opiszę twe bitwy, których odgłos dojdzie aż do nas. Potem codzień wejdę z nim na wzgórze z nadzieją, że ujrzymy statek twój bielejący na widnokręgu. — Wtedy, mój najmilszy, spełnimy oboje przed Panem obowiązek, jaki włożony jest na nas. Ty, jako mężczyzna bronić będziesz swojego kraju, ja, jako kobieta wychowywać będę dziecko, Bóg nas pobłogosławi.
Piotr nie był człowiekiem okazującym na zewnątrz uczucia, jednak po przemówieniu Teresy, ujrzał jakoby jasność świecącą nad jej czołem, i upadł jej do nóg.
— Przyrzekasz mi więc, że nie będziesz zbytecznie cierpieć przez czas mojej nieobecności? zapytał.
— Nie cierpieć, drogi mój Piotrze, odpowiedziała, byłoby to nie kochać ciebie! Będę więc cierpieć, ale i pamiętać zarazem, że ty jesteś szczęśliwy, a szczęście twoje więcej mi sprawi pociechy, niż nieobecność twoja bólu.
Piotr rzucił się w objęcia żony, potem wybiegłszy z domu, chodził po wszystkich ulicach Saint-Malo wołając po nazwisku swych dawnych majtków, i polecił Piotrowi Berthaut, ażeby zebrał ich gdzie którego spotka, na ulicy, czy w domu.
W tydzień potem, odświeżona z gruntu, odmalowana na nowo, z dawną załogą dobrze znaną, a powiększoną o dwudziestu ludzi, z dwudziestu sześciu działami, „Piękna Teresa“ wychodziła z portu Saint-Malo dla odwiedzenia tych stref indyjskich, gdzie Piotr Herbel rozpoczął tę straszną wziętość korsarza, równoważącą znakomitość jego przyjaciela i współziomka Surcoufa.
Wypłynąwszy 6 maja 1802 roku, już w dniu 8 tego miesiąca, „Piękna Teresa“, po dziesięciogodzinnej walce, ujęła statek dźwigający szesnaście dział, a trudniący się handlem murzynów.
Dnia 15-go zagarnęła statek portugalski o ośmnastu działach i siedmdziesięciu ludziach załogi.
Dnia 25-go przyciągnęła statek kupiecki z flagą holenderską, wyładowany pięcio tysiącami worków ryżu i pięciuset beczkami cukru.
Dnia 15-go czerwca, w ciągu nocy podobnej do tej, w której kapitan Herbel zniszczył fregatę „Kalipso, u „Piękna Teresa“ rozbiła trzymasztowiec angielski, który odprowadzony został do Francji pod przewodnictwem Piotra Berthaut, wyniesionego do godności porucznika.
Nareszcie, w początkach lipca, po ośmnastu bitwach i piętnastu zdobyczach, „Piękna Teresa“ zarzuciła kotwicę w Ile-de-France, zkąd powróciła, obciążona łupem wszelkiego rodzaju, dopiero w roku 1805, to jest po bitwie Austerlickiej.
Teresa dotrzymywała słowa: codzień wychodziła na wzgórze z synem, obecnie więcej niż trzyletnim, tak, że od chwili gdy przedmioty już zaczął odróżniać, Piotr Herbel poznał na wzgórzu kobietę z dzieckiem, czyniącą mu znaki powitania.
Teresa poznała korwetę męża wprzód, nim on ją samą poznał, a nawet spostrzegł.

XIII.
Malmaison.

Nadszedł rok 1815.
Waterloo dymiło jeszcze na horyzoncie.
Dnia 20. czerwca, o szóstej godzinie zrana, Napoleon wrócił do Elysee; a dnia 21 podpisał następujące oznajmienie:
„Francuzi! Rozpoczynając wojnę dla utrzymania niepodległości narodowej, liczyłem na zjednoczenie wszystkich usiłowań i pomoc wszystkich władz narodowych. Miałem zasadę oczekiwać powodzenia i nic sobie nie robić z wystąpienia mocarstw przeciwko sobie. Okoliczności zdają się zmieniać; oddaję się na ofiarę nienawiści wrogów Francji. Oby ci byli szczerzy w swem wystąpieniu i ściągali je tylko do osoby mojej! Życie moje polityczne skończyło się, i ogłaszam syna mego, pod imieniem Napoleona II. cesarzem Francuzów. Ministrowie obecni utworzą tymczasową radę. Troskliwość o syna zniewala mnie wezwać Izbę do utworzenia natychmiast regencji, według przepisów prawa. Połączcie się wszyscy dla dobra ogólnej sprawy i pozostania narodem niepodległym.
„Dan w pałacu Elysee, dnia 22 czerwca 1815 r.

Napoleon“.

W cztery dni po podpisaniu tej deklaracji, to jest dnia 26. czerwca, Napoleon, prawie jakby w odpowiedzi na swą abdykację, otrzymał decyzję następującą:
„Komisja rządowa postanawia co następuje:
„Art. 1. Minister marynarki wyda rozkazy uzbrojenia dwóch fregat w porcie Rochefort, dla przewiezienia Napoleona Bonapartego do Stanów Zjednoczonych.
„Art. 2. Stosownie do życzenia, dodaną mu będzie podczas odjazdu dostateczna eskorta pod dowództwem generał-porucznika Beckera, który obowiązany jest czuwać nad jego bezpieczeństwem.
„Art. 3. Generalny dyrektor poczt wyda ze swej strony rozkazy dla urządzenia przeprzęgów.
„Art. 4. Minister marynarki wyda rozkazy dla ubezpieczenia powrotu fregat zaraz po wylądowaniu.
„Art. 5. Fregaty nie wypłyną z portu Rochefort wprzód nim nadejdą żądane glejty.
„Art. 6. Ministrowie: wojny, skarbu i marynarki, wykonują niniejszą uchwałę.
„(Podpisano:) Książę Otrando, hrabia Grenier, hrabia Carnot, baron Quinette, Caulincourt, książę Vicenza“.
Nazajutrz, książę Otranto, w moc nowej uchwały rządowej, upoważnił cesarza do odebrania za stosownem pokwitowaniem sreber, sprzętów stołowych, bielizny, książek z biblioteki Rambouillet i t. p., oraz stu tysięcy franków na koszta podróży.
Była to ostatnia wyprawa cesarza.
Tegoż samego dnia, około godziny czwartej po południu, generał hrabia Becker, obowiązany czuwać nad tym, którego nazywano już tylko Napoleonem Bonaparte, otrzymał list od marszałka ministra wojny, księcia Eckmühl.
Ten ostatni przynajmniej, nazywał swego dawnego zwierzchnika „cesarzem“ i „najjaśniejszym panem“, ale, jak zobaczymy, to nic zobowiązywało go do niczego a przytem wiemy, co to jest moc obyczaju.
„Panie generale! Mam zaszczyt przesłać wam w załączeniu uchwałę, którą komisja rządowa poleca okazać cesarzowi Napoleonowi, i zarazem zwrócić uwagę najjaśniejszego pana na ważne okoliczności wymagające jego zgodzenia się na odjazd, celem udania się na wyspę Aix.
„Uchwała ta powziętą została tak w interesie jego osoby, jako i w interesie kraju, który powinien mu być drogim.
„Gdyby cesarz nie przychylił się do tej uchwały rządowej, to pan generał rozciągniesz najczynniejszy nadzór tak nad tem, aby jego cesarska mość nie mógł wyjść z Malmaison, jako też, aby nie dopuścić wszelkiego zamachu przeciw jego osobie. Postawisz pan tedy wartę na wszystkich drogach prowadzących ku wnijściom do Malmaison. Piszę do pierwszego inspektora żandarmerji i do komendanta placu Paryża, by oddał do waszego rozporządzenia żandarmerję i wojsko, jakiegobyś pan zapotrzebował.
„Powtarzam, panie generale, że uchwała ta powziętą została całkowicie w interesie kraju i osobistego bezpieczeństwa cesarza. Szybkie wykonanie jej jest koniecznem, zależy od tego los jego cesarskiej mości i jego rodziny.
„Nie potrzebuję dodawać, panie generale, że wszystkie te środki mają być przedsięwzięte w największej tajemnicy.

„Marszałek, minister wojny,
Książę Eckmühl“.

W godzinę potem, tenże sam generał Becker otrzymał znowu od księcia Otranto, inny list, przesłany mu przez pośrednictwo ministra wojny:
„Panie hrabio! Komisja przypomina panu instrukcje, które przesłała przed godziną. Trzeba wykonać uchwałę tak, jak ją komisja przyjęła wczoraj, i według której Napoleon Bonaparte pozostanie w zatoce wyspy Aix, aż do nadejścia paszportów.
„Wymaga tego dobro kraju, który nie może mu być obojętnym, ażeby pozostał tam dopóki los jego i jego rodziny nie ureguluje się stanowczo. Wszystkie sposoby będą użyte, ażeby ta negocjacja wypadła na jego korzyść.
„Zainteresowany jest w tem honor francuski, ale tymczasem należy przedsięwziąć wszystkie środki ostrożności, by zabezpieczyć osobę Napoleona i sprawić, ażeby nie opuścił miejsca pobytu, który mu jest chwilowo przeznaczony.

Książę Otranto.

Od dnia 25. na wezwanie komisji rządowej, cesarz opuścił Elisée i przeniósł się do Malmaison, pełnego jeszcze wspomnień Józefiny.
Pomimo listu księciu Otranto i nalegań rządu tymczasowego, Napoleon nie mógł zdecydować się na odjazd.
Dnia 28. czerwca, dyktował on następujący list generałowi Beckerowi. Rozumie się, że lubo dyktował go cesarz, hrabia Becker przyjmował za niego odpowiedzialność. Wystosowany był do ministra wojny.
„Jaśnie Oświecony Książę! Odczytawszy uchwałę rządową dotyczącą jego wyjazdu do Rochefort, najjaśniejszy pan zobowiązał mnie oznajmić „waszej książęcej mości“, iż zrzeka się tej podróży, z powodu, że przy niepewnych komunikacjach, nie znajduje dostatecznej rękojmi dla bezpieczeństwa swej osoby.
„Cesarz zkądinąd, udając się na wyznaczone mu miejsce, uważa się za jeńca, skoro wyjazd jego z wyspy Aix zależnym jest od paszportów, które zapewne będą mu odmówione do Ameryki.
„Wskutek takiego rozumienia rzeczy, cesarz zdecydowany jest czekać wyroku swego w Malmaison, zanim o losie jego postanowi książę Wellington. Rząd może oznajmić o tem księciu, a cesarz pozostanie w Malmaison, przekonany, że przeciwko niemu nie będzie przedsięwzięte nic, coby nie było godnem narodu i rządu.

Hrabia Becker“.

Widzimy, że Napoleona nie nazywano już „jego cesarską mością“, ale księcia Eckmühl nazywano „jego wysokością“.
Podobna odpowiedź musiała wywołać środki ściślejsze.
W ciągu dnia przybyła depesza; sądzono zrazu, że chodzi o wyjazd cesarza: Napoleon otworzył i przeczytał co następuje:
„Rozkaz ministra wojny do generała Beckera“.

Paryż, 28. czerwca 1815 roku.

„Panie generale! Weźmiesz pan część gwardji znajdującej się w Rueil pod pańskiemi rozkazami, i pójdziesz spalić i zniszczyć zupełnie most w Chatou.
„Ja również rozkazuję wojskom znajdującym się w Courbevoie zniszczyć most w Bezons. Posyłam do tej wyprawy jednego z moich adjutantów. Jutro poszlę wojsko do Sant-Germain, ale tymczasem pan zostań na tej drodze.
„Oficer, który panu doręczy list, obowiązany jest sam przynieść mi raport o wykonaniu tej czynności General Becker oczekiwał decyzji cesarza.
Cesarz, z największym spokojem oddał mu list.
— Co rozkaże wasza cesarska mość? zapytał hrabia Becker.
— Każ pan wykonać rozkaz, odpowiedział cesarz.
Generał Becker kazał wykonać rozkaz natychmiast.
Wieczorem powołano generała do Paryża, udał się on tam o godzinie ósmej.
Napoleon nie chciał położyć się spać przed powrotem jego. Ciekawy był co zaszło między nim i ministrem wojny.
O jedenastej generał powrócił.
Cesarz kazał go wezwać natychmiast.
— I cóż? zapytał, co się tam dzieje w Paryżu?
— Rzeczy dziwne, którym wasza cesarska mość z trudnością dałbyś wiarę.
— Mylisz się, generale: od roku 1814 wyleczyłem się z niedowiarstwa. Powiedz, co widziałeś?
— Co widziałem!... tak, najjaśniejszy panie, możnaby mniemać, że wasza cesarska mość posiada dar jasnowidzenia. Przybywszy do pałacu ministra, zetknąłem się z kimś, co wychodził od księcia, i na kogo zrazu nie zważałem bardzo.
— Któż to taki był? zapytał Napoleon niecierpliwie.
— Książę sam raczył mnie zawiadomić, mówił dalej generał. „Czy poznałeś pan człowieka co wyszedł odemnie?“ zapytał. Nie uważałem na niego odpowiedziałem. „Jest to pan Vitrolles, agent Ludwika XVIII.“
Napoleon nie mógł powściągnąć lekkiego drgnienia.
Generał Becker mówił dalej.
— „Owóż, kochany mój generale, rzekł do mnie minister wojny, jest to pan de Vitrolles, agent Ludwika XVIII., który przybywa od jego królewskiej mości (już nazywano Ludwika XVIII. „jego królewską mością“), i przedstawia mi wnioski, które uznałem za całkowicie możliwe do przyjęcia przez kraj, tak, że jutro wejdę na trybunę i przedstawię obraz położenia naszego, ażeby dać uczuć konieczność przyjęcia projektów, które zdają mi się korzystnemi dla sprawy narodowej.“
— To tedy, mówił z cicha Napoleon, obecnie sprawą narodową jest powrót Burbonów. I nic na to nie odpowiedziałeś, generale?
— Owszem, najjaśniejszy panie. „Panie marszałku, odpowiedziałem, nie mogę ukryć zdziwienia, że pan przychodzisz tak prędko do postanowienia mającego stanowić o losie cesarstwa na rzecz drugiej restauracji, nie kwap się pan o przyjęcie podobnej odpowiedzialności. Może są jeszcze środki do odparcia nieprzyjaciela, a zdanie Izby, po oświadczeniu się jej za Napoleonem II, nie zdaje mi się być przychylnem powrotowi Bourbonów.“
— I cóż on na to odpowiedział? żywo zapytał cesarz.
— Nic, najjaśniejszy panie, powrócił do swego gabinetu i przysłał mi nowy rozkaz odjazdu waszej cesarskiej mości.
Istotnie, generał przyniósł z sobą rozkaz, w którym powiedziano, że jeśli Napoleon opóźni wyjazd o dwadzieścia cztery godzin, to nikt nie odpowiada za jego osobę.
Ale cesarz pozostał nieczuły na ten rozkaz. On, którego nic już nie powinno było dziwić, dziwił się wszelako jednemu, a mianowicie, że o powrót Bourbonów pan de Vitrolles układał się z tym samym księciem Eckmühl, który negocjował powrót jego samego z wyspy Elby; z tym samym człowiekiem, który mu na ową wyspę przysłał pana Fleury de Chaboulon, by zwrócić jego uwagę na stan rzeczy we Francji i oznajmić, że kraj stoi otworem i wygląda go.
Jakoż, kiedy podówczas wieść o wylądowaniu Napoleona nadeszła, dawny naczelnik jego sztabu był tak skompromitowany, że musiał schronić się do pana Pasquiera, naczelnego chirurga u Inwalidów, z którym znał się w wojsku i na którego mógł rachować.
Napoleon się mylił: były jeszcze rzeczy, którym mógł się dziwić.
Naznaczył wyjazd na jutro. Tymczasem, kiedy czyniono przygotowania do wyjazdu cesarza, odbywała się scena, której następstwa mogły były stać się groźnemi. Jednym z tych co patrzyli, jak Napoleon w Elisée, później w Malmaison cierpiał i nie wiedział na co się zdecydować, był nasz dawny znajomy, pan Sarranti, który w tej chwili życiem swe uparte pokutuje, a wkrótce może przepłaci poświęcenie dla sprawy cesarza.
Od powrotu Napoleona, nie przestawał on przedstawiać swemu dawnemu wodzowi, że z takim krajem jak Francia nie ma nic straconego: marszałkowie zapominają, ministrowie okazują się niewdzięcznikami, senat podłym ale lud i armja nie zdradzają nigdy.
Trzeba w tym wielkim pojedynku odwołać się do ludu i armji, mówił Sarranti.
Otóż, dnia 29 czerwca zrana, zdarzył się wypadek, zdający się W zupełności przyznawać słuszność nieugjętemu doradcy.
Około godziny szóstej zrana, wszystkich wygnańców w Malmaison, (ci co mieszkali w Malmaison byli już wygnańcami!) zbudziły szalone okrzyki: „Niech żyje cesarz! Precz z Bourbonami! Precz ze zdrajcami!“
Pytano się, co znaczą te okrzyki nie słyszane od dnia, w którym pod oknami pałacu Elizejskiego, dwa pułki strzelców gwardji, co się dobrowolnie zaciągnęły między robotników z przedmieścia św. Antoniego, wkroczyły da ogrodu pałacowego wołając, ażeby cesarz stanął na ich czele i prowadził na nieprzyjaciela.
Sam tylko pan Sarranti zdawał się rozumieć to, co zaszło. Chodził po pokoju przylegającym do gabinetu cesarza. Wszedł on tam wprzód nim cesarz zapytał o przyczynę tego hałasu. Pierwsze jego spojrzenie padło na próżne łóżko. Cesarz znajdował się w bibljotece przyległej do gabinetu; siedział przy oknie i czytał Montaigne’a. Usłyszawszy kroki:
— Co to jest? zapytał nie odwracając się.
— Czy słyszysz, najjaśniejszy panie? odpowiedział mu głos znany.
— Co?
— Okrzyki: „Niech żyje cesarz! precz z Bourbonami! precz ze zdrajcami!“
Napoleon uśmiechnął się smutnie.
— I cóż ztąd, mój drogi Sarranti? rzekł.
— To dywizja Brayera, która powraca z Wandei, zatrzymała się przed kratą zamkową.
— I cóż dalej? mówił znów cesarz tym samym tonem, z tym samym spokojem, a raczej obojętnością.
— Co dalej, najjaśniejszy panie?... Te dzielne wiarusy nie chcą iść dalej; domagają się, ażeby im oddano ich cesarza, a jeżeli zwierzchnicy nie zechcą przyjść tu, by być tłómaczami ich życzeń względem waszej cesarskiej mości, to oni przyjdą sami, by wziąć swego cesarza i postawić go na czele.
— A potem? znowu odezwał się Napoleon.
Sarranti stłumił westchnienie, znał on cesarza! nie była to już obojętność, ale zniechęcenie.
— Otóż, najjaśniejszy panie, rzekł Sarranti, generał Brayer jest tu i prosi o wejście, by złożyć u nóg waszej cesarskiej mości życzenia swych żołnierzy.
— Niech wejdzie! rzekł cesarz wstając i składając otwartą książkę na oknie, jak ktoś, co przerywa tylko zajmujące czytanie.
Wszedł generał Brayer.
— Najjaśniejszy panie, rzekł schylając się kornie przed Napoleonem, przychodzę z całą dywizją stanąć pod rozkazami waszej cesarskiej mości.
— Zapóźno przychodzisz, generale.
— To nie z naszej winy, najjaśniejszy panie; w nadziei przybycia w porę dla obrony Paryża, robiliśmy po pięć, sześć i siedm mil dziennie.
— Generale, rzekł Napoleon, ja abdykowałem.
— Jako cesarz, najjaśniejszy panie, ale nie jako wódz.
Błyskawica przemknęła przed oczyma Napoleona.
— Ofiarowałem im swą szpadę, odrzucili, rzekł.
— Odrzucili! Kto taki, najjaśniejszy panie?... Proszę o przebaczenie, że śmiem zapytywać waszą cesarską mość.
— Lucjan, mój brat.
— Najjaśniejszy panie, nalegał Sarranti, chciej wasza cesarska mość dobrze rozważyć: głos tych dziesięciu tysięcy ludzi, co stoją pod oknami i wołają: „Niech żyje cesarz!“ to głos narodu, to ostatni wysiłek Francji, więcej nawet, to ostatnia łaska fortuny!... Najjaśniejszy panie, w imię Francji, w imię chwały twojej...
— Francja jest niewdzięczną, szepnął Napoleon.
— Nie bluźnij, najjaśniejszy panie! matka nigdy nie jest niewdzięczną.
— Syn mój jest w Wiedniu.
— Wasza cesarska mość znasz do Wiednia drogę.
— Chwała moja umarła na polach Waterloo.
— Pomyśl, najjaśniejszy panie, że ja mam dziesięciotysięczne wojsko, świeże, pełne zapału, które jeszcze się nie biło, dodał generał Brayer.
Cesarz zamyślił się chwilę.
— Poproś brata mojego Hieronima, rzekł zwracając się do pana Sarranti.
W chwilę potem, najmłodszy z braci Napoleona, jedyny, który pozostał mu wiernym, ten, co wykreślony z listy panujących, walczył jako prosty żołnierz, wszedł mizerny jeszcze po dwóch ranach otrzymanych pod Quatre-Bras i przy folwarku Foumont, oraz po trudach, jakich zażył, podtrzymując odwrót wojska. Cesarz podał mu rękę, a potem odrazu i bez żadnego w stępu:
— Hieronimie, rzekł, co ty oddałeś w ręce marszałka Soult?
— Pierwszy, drugi i szósty korpus, najjaśniejszy panie.
— Zorganizowane?
— Zupełnie.
— Ilu ludzi?
— Trzydzieści ośm do czterdziestu tysięcy.
— A ty powiadasz, generale? mówił dalej cesarz, zwracając się do generała Brayera.
— Dziesięć tysięcy.
— A czterdzieści dwa tysięcy w rękach marszałka Grouchy; czterdzieści dwa tysięcy świeżego wojska, dodał Hieronim.
— Kusiciele! z cicha wyszeptał Napoleon.
— Najjaśniejszy panie! zawołał Sarranti składając ręce, jesteś na drodze zbawienia swego... Naprzód, naprzód!
— Dobrze, dziękuję ci, Hieronimie, nie oddalaj się, może będę cię potrzebował. Generale, czekaj na moje rozkazy w Rueil. Ty Sarranti, siadaj przy tym stoliku i pisz.
Były król i generał wyszli skłoniwszy się, obaj pełni nadziei.
Sarranti sam pozostał z cesarzem.
Siedział on już, trzymał pióro i czekał.
— Pisz, rzekł Napoleon. Potem z roztargnieniem: „Do komisji rządowej.“
— Najjaśniejszy panie, rzekł Sarranti rzucając pióro, ja nie będę pisał do tych ludzi.
— Jakto, nie będziesz?
— Nie, najjaśniejszy panie.
— Dlaczego?
— Bo ci ludzie są śmiertelnymi wrogami waszej cesarskiej mości.
— Oni wszystko mają odemnie.
— Tem bardziej, najjaśniejszy panie, są dobrodziejstwa tak wielkie, że tylko niewdzięcznością można za nie płacić.
— Pisz, mówię ci.
Sarranti wstał, ukłonił się i położył pióro na stole.
— Co robisz? zapytał cesarz.
— Najjaśniejszy panie, nie żyjemy już w czasach, w których zwyciężeni kazali się zabijać niewolnikom; pisać do komisji rządzącej, byłoby to zabić się.
A gdy cesarz nie odpowiadał.
— Najjaśniejszy panie! zawołał Sarranti, miecz trzeba wziąć w rękę, a nie pióro; do narodu trzeba się odwołać, a nie do ludzi, którzy, powtarzam, są twoimi wrogami: niech się dowiedzą, że wasza cesarska mość bijesz nieprzyjaciół w chwili, gdy oni myślą, że jesteś na drodze do Rochefort.
Cesarz znał swego ziomka, wiedział, że nic go zachwiać nie zdoła.
— To dobrze, rzekł, przyszlij mi generała Beckera.
Sarranti wyszedł, wszedł generał Becker.
— Generale, rzekł Napoleon, oznajmiam ci, że opóźniłem wyjazd mój o kilka godzin, by wysłać cię do Paryża w celu porozumienia z rządem.
— Nowego porozumienia, najjaśniejszy panie? odezwał się generał zdziwiony.
— Tak, odrzekł cesarz, ja chcę objąć napowrót dowództwo wojsk w imieniu Napoleona II.
— Najjaśniejszy panie, powiedział generał, czy mógłbym poważyć się zwrócić uwagę waszą, że podobne poselstwo właściwiej może być sprawione przez oficera domu cesarskiego, niż przez członka Izby i komisarza rządowego, którego instrukcje ograniczają się na towarzyszeniu waszej cesarskiej mości.
— Generale, rzekł cesarz, ja mam wszelką ufność w twej prawości, i z tego to powodu daję ci to posłannictwo, tobie raczej, niż komu innemu.
— Najjaśniejszy panie, jeżeli poświęcenie moje może stać się użytecznem, odpowiedział generał, nie omieszkam być posłusznym, ale chciałbym mieć instrukcje na piśmie.
— Siadaj, generale, i pisz.
Generał usiadł na miejscu pana Sarranti.
Cesarz dyktował:
„Do komisji rządowej
„Panowie! Położenie Francji, życzenia patrjotów, okrzyki żołnierzy domagają się mej obecności dla ratowania ojczyzny. Żądam dowództwa już nie jako cesarz, ale jako generał. Ośmdziesiąt tysięcy ludzi zbiera się pod Paryżem: jest to trzydzieści tysięcy więcej, niż miałem przez całą kampanię roku 1814, a jednak walczyłem trzy miesiące przeciwko połączonym wojskom rosyjskim, austrjackim i pruskim, a Francja wyszłaby była z tej walki zwycięską, gdyby nie kapitulacja Paryża; jest to wreszcie czterdzieści pięć tysięcy więcej, niż miałem kiedym przebył Alpy i zdobył Włochy. Po odparciu nieprzyjaciela, zaręczam słowem żołnierskiem, że udam się do Stanów Zjednoczonych, by tam dokonać przeznaczenia mego. Napoleon“. Generał Becker nie próbował najmniejszej uwagi; jako żołnierz, zrozumiał, że wszystko to jest możliwe.
Oddalił się.
Napoleon oczekiwał z niepokojem; pierwszy to raz muskuły twarzy jego zdradzały wzburzenie duszy. Ruchliwością swego niezmiernego geniuszu, wszystko on już naprawił, wszystko odbudował; dyktował pokój, jeżeli nie sławny to przynajmniej uczciwy, i wywiązywał się z danego słowa: opuszczał Francję, nie jako zbieg, lecz jako zbawca.
Przez dwie godziny pieścił się tym snem promiennym. Oko jego tkwiło na drodze, którą miał powrócić generał, uchem chwytał każdy szelest. Chwilami wzrok jego z lubością zatrzymywał się na szpadzie rzuconej na fotelu; pojmował słowem, że to jest jego istotne berło.
Wszystko więc mogło się naprawić, nadejście Bliichera, nieobecność generała Grouchy! Owo wielkie marzenie z r. 1814, o bitwie, która pod murami Paryża miała zniszczyć wojsko nieprzyjacielskie, wielkie to marzenie mogło się urzeczywistnić! Zapewne ci ludzie, do których wysyłał, zrozumieją to, tak jak on; na jednej stronie szali położą honor Francji, na drugiej jej upokorzenie, i nie będą się wahać.
Coś nakształt błyskawicy przeszło przed oczami olśnionego Napoleona: było to odbicie się słońca w szybach powozu.
Powóz zatrzymał się, wysiadł generał Becker. Napoleon potarł ręką czoło, drugą przycisnął piersi. Wszak musiał stać się marmurowym.
Generał wszedł.
— I cóż? zapytał żywo Napoleon.
Generał Becker ukłonił się bez odpowiedzi, podając cesarzowi papier.
— Najjaśniejszy panie, rzekł, przystępując do waszej cesarskiej mości z tym smutkiem, jaki wasza cesarska mość możesz czytać na mej twarzy, daję przeczuć, że mi się posłannictwo nie powiodło.
Cesarz zwolna odwinął papier i czytał:
„Rząd tymczasowy nie może przyjąć przełożeń uczynionych mu przez generała Bonaparte, i jedyną udziela mu radę: to jest wyjechać bez zwłoki, a to z powodu, że Prusacy maszerują na Wersal.

Książę Otranto“.

Cesarz przeczytał te kilka wierszy i ani żaden muskuł na twarzy nie zdradzał jego wzruszenia, potem, głosem zupełnie spokojnym:
— Daj rozkaz do tego wyjazdu, generale, rzekł, a gdy będzie wykonany, każ mnie uprzedzić.
Tegoż samego dnia, gdy biła piąta po południu, cesarz opuścił Malmaison. U stopni powozu zastał Sarrantiego.
— Ale, ale, zapytał Napoleon opierając rękę na ramieniu przyjaciela, czy dano znać generałowi Brayerowi, że może iść dalej pod Paryż?
— Nie, najjaśniejszy panie, rzekł Sarranti, ale jeszcze czas.
Napoleon potrząsnął głową.
— A! najjaśniejszy panie, szepnął Korsykanin, nie masz już wiary we Francję.
— Owszem, odpowiedział Napoleon, ale już nie mam wiary w swój geniusz.
I wsiadł do powozu. Konie ruszyły cwałem.
Chodziło o to, ażeby przybyć do Wersalu przed Prusakami.

XIV.
Rochefort.

Dnia 3-go lipca, tegoż samego dnia, kiedy nieprzyjaciel wkraczał do Paryża, cesarz wyjeżdżał do Rochefort.
Przez całą drogę Napoleon był smutny, ale spokojny. Mało mówił; słowa wyrywające się z ust jego wskazywały kierunek myśli; jak igła magnesowa wciąż zwraca się ku północy, tak myśl jego ustawicznie zwracała się ku Francji; o żonie, o synu ani wspomniał. Tylko, gdy od czasu do czasu nabierał szczyptę z tabakierki generała Beckera, spostrzegł, że tabakierka ta ozdobiona jest portretem Marji Ludwiki; zdawało mu się, że to pomyłka.
Generał podał tabakierkę cesarzowi. Napoleon wziął, popatrzył, i zwrócił mu nie wymówiwszy słowa.
Cesarz wysiadł w prefekturze morskiej.
Pozostawała mu ostatnia nadzieja, ostatnie przekonanie, że go przywoła jeszcze rząd tymczasowy.
W kilka godzin po przybyciu do prefektury morskiej, nadjechał kurjer wiozący depeszę od komisji rządzącej: była ona adresowaną do generała Beckera. Cesarz rzucił przelotne spojrzenie na pieczęć, którą poznał, i zdawał się niecierpliwie czekać, by generał otworzył: generał zrozumiał życzenie cesarza i rozłamał pieczęć.
Przez ten czas, Napoleon wymieniał spojrzenia z panem Sarranti, który wprowadził kurjera.
We wzroku Korsykanina widoczne były wyrazy: „Potrzebuję z tobą pomówić“, ale duch Napoleona był gdzieindziej.
Jakkolwiek rozumiał swego ziomka, cały umysł jego zwrócił się ku depeszy.
Generał już ją przeczytał, i widząc życzenie cesarza, podał mu ją w milczeniu.
Możemy osądzić, czy zdolną była wzmocnić nadzieję tego, który wygnańcem będąc, miał wkrótce zostać więźniem.
Oto tekst tej depeszy:
„Panie generale Becker! Komisja rządząca dała panu instrukcje względnie do wyjazdu Napoleona Bonapartego z Francji.
„Nie wątpię o gorliwości, jakiej pan użyjesz by zapewnić powodzenie twego posłannictwa; aby je ułatwić w czem ode mnie zależy, polecam generałom dowodzącym w Rochelli i Rochefort, by udzielili ci pomocy zbrojnej i środkami swemi wspierali wszystko, co uznasz za stosowne do spełnienia rozkazów rządu.
„Przyjmij pan i t. d.

„Za ministra wojny,
„Radca stanu, sekretarz generalny,
„Baron Marchand“.

Tedy w razie gdyby Napoleon Bonaparte wzbraniał się poddać rozkazowi, który go wypędzał z Francji, generał Becker miał możność wziąć go za kołnierz i pociągnąć gwałtem.
Napoleon opuścił głowę na piersi. Minęło kilka minut; zdawał się być pogrążony w głębokiej zadumie. Kiedy podniósł głowę, generał Becker już wyszedł dla odpowiedzenia komisji, sam tylko Sarranti stał przed nim.
— Czegóż chcesz jeszcze odemnie? zapytał go cesarz.
— W Malmaison chciałem ocalić Francję, tu chcę ciebie ocalić, Najjaśniejszy panie.
Cesarz zżymnął ramionami; zdawał się zupełnie schylony pod ciężarem doli swojej.
— Mnie ocalić, Sarranti? rzekł. Pogadamy o tem w Stanach Zjednoczonych.
— Tak, ale ponieważ wasza cesarska mość nie przybędziesz nigdy do Stanów Zjednoczonych, to pomówmy o tem lepiej tu...
— Jakto, nie przybędę do Stanów Zjednoczonych?... Kto mi przeszkodzi?
— Eskadra angielska, która za dwie godziny blokować będzie port Rochefort.
— Kto ci o tem powiedział?
— Kapitan fregaty, która tylko co weszła do przystani.
— Czy mogę rozmówić się z tym kapitanem?
— Czeka na rozkazy waszej cesarskiej mości.
— Gdzie?
— Tu, najjaśniejszy panie.
I Sarranti wskazał na drzwi od swego pokoju.
— Niech wejdzie, rzekł cesarz.
— Czy wasza cesarska mość życzy sobie rozmówić się z nim długo i szeroko?
— A czyż nie jestem więźniem? zapytał Napoleon z goryczą.
— Po tej wiadomości, jaka ci została zakomunikowaną, najjaśniejszy panie, nikt się nie dziwi, że się wasza cesarska mość zamknąłeś.
— Spuść więc zasuwkę i wprowadź swego kapitana.
Sarranti wykonał zlecenie. Zasunąwszy drzwi zewnętrzne, wprowadził kapitana.
Był to człowiek około czterdziesto-siedmioletni, ubrany jak prosty marynarz i nie mający żadnych godeł stopnia swojego.
— I cóż, zapytał cesarz pana Sarranti, który zabierał się do wyjścia, gdzież twój kapitan?
— To ja, najjaśniejszy panie, odpowiedział nowoprzybyły.
— Czemu nie nosisz munduru oficerów marynarki?
— Bo nie jestem oficerem marynarki najjaśniejszy panie.
— Któż więc jesteś.
— Korsarz.
Cesarz rzucił na tego człowieka wzrok nie pozbawiony pewnej wzgardy; ale gdy wzrokiem trafił na twarz, zatrzymał się rozjaśniony.
— Ah! Ah! rzekł, nie pierwszy to raz widzimy się.
— Nie, najjaśniejszy panie, trzeci.
— Pierwszy raz?... Cesarz chwilę szukał w pamięci.
— Pierwszy raz... mówił marynarz by dopomódz słabnącej pamięci cesarza.
— Nie, pozwól mi wyszukać samemu, rzekł Napoleon, ty stanowisz cząstkę moich dobrych wspomnień, a lubię przebywać ze starymi przyjaciółmi. Pierwszy raz widziałem cię w roku 1800: chciałem cię zrobić kapitanem okrętu: odmówiłeś.
— Prawda, najjaśniejszy panie; ja zawsze wolałem swobodę nad wszystko.
— Drugi raz, było to po powrocie moim z wyspy Elby; odwołałem się do patrjotyzmu Francji: ty ofiarowałeś mi trzy miljony, przyjąłem.
— To jest w zamian za pieniądze, z któremi nie wiedziałem co począć, wasza cesarska mość dałeś mi akcje na kanały i delegacje do wyrębu lasów.
— Nareszcie widzę cię po raz trzeci, i to jak zawsze w chwili stanowczej. Czegóż teraz żądasz odemnie, kapitanie Piotrze Herbel?
Kapitan zadrżał z radości, cesarz przypomniał sobie wszystko, nawet jego nazwisko.
— Czego ja żądam, najjaśniejszy panie? Chciałbym spróbować ocalić waszą cesarską mość.
— Powiedz mi najpierw, jakie mi grozi niebezpieczeństwo?
— Niewola angielska.
— Więc to prawda, co mówił Sarranti? Anglicy blokują port Rochefort?
— Jeszcze nie, najjaśniejszy panie, ale nastąpi to lada chwila.
Cesarz zamyślił się.
— Co chwila, rzekł, spodziewam się glejtu.
Herbel potrząsnął głową.
— Nie sądzisz, że go otrzymam?
— Nie, najjaśniejszy panie.
— Jakiż jest według ciebie zamiar monarchów sprzymierzonych?
— Uwięzić waszą cesarską mość.
— Ależ jam ich przecie trzymał także w rękach, i wypuściłem, oddałem im trony!
— Może źle uczyniłeś, najjaśniejszy panie.
— Czy przyszedłeś tylko uwiadomić mnie o niebezpieczeństwie?
— Przyszedłem życie moje ofiarować waszej cesarskiej mości, jeśli ono tylko na co przydać się może.
Cesarz popatrzył na człowieka, który mówił z taką prostotą, że można było być pewnym, iż uczyni to, co obiecuje.
— Ależ, odezwał się Napoleon, ja myślałem, że ty jesteś republikaninem.
— Jestem nim istotnie, najjaśniejszy panie.
— Czemuż więc nie widzisz we mnie nieprzyjaciela?
— Bo przed wszystkiem jestem patrjotą: O! tak, najjaśniejszy panie, ja z głębi serca żałuję, ze wasza cesarska mość nie postąpiłeś jak Washington. Ale jeżeli nie uczyniłeś Francji wolną, przynajmniej uczyniłeś ją wielką, i dlatego to powiadam ci najjaśniejszy panie: „Szczęśliwym będąc i u szczytu chwały, mnie nie widziałbyś już więcej“.
— Tak, a kiedy jestem nieszczęśliwy i u szczytu niedoli, oddawszy mi majątek, teraz oddajesz życie. Podaj mi rękę, kapitanie Herbel, ja nic już więcej tylko wdzięczność ofiarować ci mogę w zamian za twoje poświęcenie.
— Czy przyjmujesz je, najjaśniejszy panie?
— Owszem, ale cóż mi ofiarujesz?
— Trzy rzeczy najjaśniejszy panie. Chcesz ruszyć na Paryż przez Loarę?... Armia Wandejska pod rozkazami generała Lamarque, armia Girondy pod wodzą generała Clausela, są do twego rozporządzenia. Nic łatwiejszego, jak obwołać rząd tymczasowy jako zdradziecki i pójść naprzeciw niego na czele dwudziestu pięciu tysięcy żołnierzy i stu tysięcy chłopów sfanatyzowanych.
— Byłby to drugi powrót z wyspy Elby, a nie chcę już rozpoczynać nanowo. A przytem, znużony już jestem mój kapitanie, pragnę wypocząć i zobaczyć, co też świat postawi na mojem miejscu, kiedy mnie już nie będzie. Przejdźmy do drugiej rzeczy, którą mi ofiarujesz.
— Najjaśniejszy panie, człowiek, za którym ręczę jak za samym sobą; Piotr Berthaut, mój namiestnik, ma korwetę przy ujściu Seudry. Siadasz wasza cesarska mość na konia, przebywasz bagna słone, rzucasz się w felukę, przeciskasz przez cieśninę Maumasson, unikasz Anglików i dostajesz się na morze do amerykańskiego statku Orzeł. Widzisz najjaśniejszy panie, że imię dobrze wróży.
— To znaczy uciekać panie, uciekać jak zbrodniarz, nie zaś opuszczać Francję, jak cesarz, który zstępuje z tronu!... A trzeci sposób?
— Trzeci jest ryzykowniejszy, ale zań ręczę.
— Słucham.
— Dwie fregaty francuskie, Wierzba i Meduza, stojące pod osłoną baterji wyspy Aix, oddane są do rozporządzenia waszej cesarskiej mości przez rząd francuski.
— Tak, panie, lecz jeżeli port ulega blokadzie...
— Proszę o cierpliwość, najjaśniejszy panie... Znam obu dowódców tych fregat, dwóch najdzielniejszych oficerów: są to, kapitan Philibert i kapitan Ponet.
— Więc co?
— Wybierz wasza cesarska mość jeden z tych okrętów, Meduz, naprzykład, chodzi przewybornie. Blokada angielska składa się z dwóch okrętów: Bellerofona o sześćdziesięciu czterech i Pysznego o ośmdziesięciu działach. Ja uderzę na Bellerofona z moją korwetą: kapitan Philibert sprawi się przeciw Pysznemu ze swoją Wierzbą; zejdzie im przecie z godzina czasu zanim nas zatopią! przez ten czas wasza cesarska mość przejedziesz na Meduzie, już nie jako zbieg, ale jako zwycięzca, w łuku tryumfalnym z płomieni.
— I będę sobie wyrzucał stratę dwóch statków i dwóch załóg, mój panie! Nigdy.
Kapitan Herbel spojrzał na Napoleona ze ździwieniem.
— A Berezyna! A Lipsk! a Waterloo, najjaśniejszy panie!
— To było dla Francji, a za Francję miałem prawo rozlewać krew francuską. Teraz byłoby to dla mnie, i tylko dla mnie.
Napoleon potrząsnął głową. Potem, silniej jeszcze, niż poprzednio powtórzył wyraz:
— Nigdy! Dnia 13 tegoż miesiąca napisał do księcia regenta ów sławny list, który się stał tak fatalnie historycznym:
„Wasza królewska wysokość! Padając ofiarą niezgód dzielących mój kraj i nienawiści wielkich mocarstw europejskich, zamknąłem swój zawód polityczny, i jak Temistokles zasiadam przy ognisku ludu angielskiego. Staję pod jego praw osłoną, o którą odwołuję się do waszej królewskiej wysokości, jako do najpotężniejszego, najwytrwalszego i najwspaniałomyślniejszego z moich nieprzyjaciół.

Napoleon“.

Nazajutrz, dnia 15 lipca, cesarz wszedł na statek Bellelofon. Dnia 15 października wylądował na wyspie Św. Heleny. Wysiadając na tę wyspę przeklętą, oparł się na ramieniu pana Sarranti i szepnął mu do ucha:
— O! czemuż nie przyjąłem propozycji kapitana Herbel!

XV.
Wizja.

Reszta dziejów kapitana Herbel łatwą jest do zrozumienia i do opowiedzenia krótką.
Jak wszyscy co przyjęli udział w powrocie Napoleona z wyspy Elby, Piotr Herbel był prześladowany. Jeżeli go nie rozstrzelano, tak jak Neya i Labedoyera, to dla tego tylko, iż nie przysięgał Bourbonom, i że nie wiedziano istotnie na czem oprzeć proces.
Ale akcje, które mu dał cesarz na kanały w zamian za gotówkę, straciły całą wartość, delegacje na wyrąb lasów nie zostały uznane; „Piękną Teresę“ zabrano, jako statek: defraudacyjny, nareszcie bankier, u którego mieściły się szczątki majątku kapitana, uległszy upadłości skutkiem wypadków politycznych, zmuszony był likwidować i dał dziesięć za sto.
Z całej tej ogromnej fortuny, Herbel zdołał zaledwie uratować jakieś pięćdziesiąt tysięcy franków i mały folwarczek.
Piotr Berthaut szczęśliwszym był lub zręczniejszym: nauczony reakcją roku 1814, nie chciał poddawać się zmianom zachodzącym w roku 1815; odpłynął ze swą korwetą, na której zgromadził wszystko co posiadał.
Ale co się stało z nim i z jego załogą? Nikt nic nie wiedział, i żadna o nim nie nadeszła wiadomość. Domyślano się, że okręt zatonął razem z ludźmi i mieniem. A koniec końców, gdyby i tak było, to Piotr Berthaut skończył śmiercią marynarza; Teresa pomodliła się za niego, Piotr Herbel dał za niego na mszę, oboje opowiadali o nim chrzestnemu synowi, jako o sercu złotem, i o drugim dla niego ojcu na wypadek, gdyby kiedy wrócił, a potem... a potem, jak rzeka chwilowo zmącona, prąd życia wrócił do zwyczajnego biegu i po trzech latach, kiedy wspomniano o Piotrze Berthaut, Herbel wspominał z westchnieniem: „Biedny Piotr!“ Teresa ocierała łzę i szeptała modlitwy a chłopiec, mawiał:
— To był mój chrzestny ojciec, prawda papo? Ja bardzo kocham mojego chrzestnego ojca.
I na tem koniec.
Nadto, Piotr Herbel filozoficznie zniósł swą ruinę osobistą. Ograniczony do udziału w majątku ojcowskim, nie byłby miał i tyle nawet.
Po powrocie brata do Francji, dał mu znać, że chce sprzedać folwark i podzieli się z nim resztę majątku. Generał Herbel odmówił, mianując brata rozbójnikiem morskim. Potem, nawzajem dostał ogromny udział w miljardzie przeznaczonym na wynagrodzenia dla emigrantów, nie zaproponował bratu podziału, czegoby też i Piotr nie był przyjął, i jeden drugiego kochali dalej po swojemu, to jest kapitan całem sercem, generał częścią umysłu.
Co się tyczy chłopca, wiadomo już mniej więcej, jak był chowany. Posłano go do Paryża, umieszczono w jednej z najlepszych szkół stołecznych. Rodzice codzień uszczuplając swego majątku na wychowanie dziecka, opuścili Saint-Malo przez oszczędność, i mieszkali na folwarczku o tysiąc kilkaset frankach dochodu, wychowanie Petrusa wyczerpywało resztę.
W roku 1820, kapitan Herbel, mający dopiero lat pięćdziesiąt i nudzący się widokiem trawy rosnącej około domu, oznajmił pewnego poranku żonie, iż przedsiębiorca z Hawru, zaproponował mu podróż do Indyj Zachodnich. Zdecydowany był pojechać, przyjąć udział w przedsiębiorstwie, ażeby podwoić majątek Piotrusia. Udział ten wynosił trzydzieści tysięcy franków. Ale minęły dni szczęścia! Zaskoczony straszliwą burzą w zatoce Meksykańskiej, jego trzymasztowiec padł na Alakrany, skały podwodne nierównie straszniejsze, niż Scylla; statek się pogrążył; kapitan i najbieglejsi pływacy z załogi wydobyli się na sterty korali wychodzące z wody i dopiero po trzech dniach, znękani głodem i trudem, znaleźli schronienie na przepływającym statku hiszpańskim.
Herbel chciał wracać do domu, to też kapitan hiszpański udający się do Hawany, oddał go na statek francuski, wracający do kraju. I wracał nasz dawny korsarz, ale smutny, z głową zwieszoną, niktby nie sądził, że rozbicie statku mogło tak znękać człowieka, który wyczerpał wszystkie alternatywy złej i dobrej doli. Ale nie to było powodem, on nawet nie śmiał wspomnieć prawdziwego.
Podczas ostatniej nocy, którą przepędził przyczepiony do skały, z głową przerażoną strasznym łoskotem morza rozbijającego się o skały, Herbel miał to co umysł niewierzący nazwałby maligną, a umysł łatwowierny wizją.
Około północy, (kapitan doskonale znał się na tym wielkim zegarze, który zwie się niebem), około północy tedy, księżyc się skrył, potem zdawało się staremu marynarzowi, że jakiś szelest przeszedł mu nad głową, niby skrzydeł, i że głos jakiś powiedział do fal: „Uciszcie się.“
Był to głos duchów morskich.
Potem, niby w fantasmagorji, spostrzega się zdaleka figurę, która zrazu nieznaczna, coraz się powiększa, tak kapitan spostrzegł idącą postać zasłoniętej kobiety, która zatrzymała się przed nim. Dreszcz przeszedł go: w kobiecie tej, jakkolwiek całkiem zasłoniętej, poznał Teresę. Gdyby wreszcie miał jakąkolwiek wątpliwość, to znikłaby niebawem. Kobieta uniosła zasłonę.
Kapitan chciał krzyknąć i przemówić, ale kobieta położyła koniec palca na swych bladych ustach, jakby nakazując milczenie i szepnęła głosem tak słabym, iż kapitan domyślił się, że to nie jest głos istoty żyjącej.
— Wracaj spiesznie, Piotrze, czekam, ażeby umrzeć!
Następnie, jak gdyby postać, przemówiwszy, utraciła odrazu magiczną moc utrzymującą ją na falach, zanurzyła się zwolna, mając najsamprzód wody do kostek, potem do kolan, potem do pasa, nareszcie do szyi; w końcu zanurzyła się z głową.
Fale podniosły się znowu, mgła opadła na zziębłe ciało kapitana, wszystko wróciło do zwykłego porządku.
Herbel wypytywał towarzyszów, ale zajęci swemi cierpieniami i niebezpieczeństwem, nie widzieli nic z tego co zaszło, a raczej wszystko co zaszło, było tylko dla kapitana samego.
Zjawisko to powróciło mu siły. Zdawało mu się, że nie może umrzeć przed zobaczeniem Teresy.
Powiedzieliśmy, że nazajutrz okręt hiszpański odkrył rozbitków i zabrał, ale powiedzieliśmy także, jak w miarę zbliżania się do brzegów Francji wizja stawała się, nie już dla oczu, ale dla pamięci kapitana coraz wyraźniejszą, dokładniejszą rzeczywistością.
Nareszcie przybił do Saint-Malo, w którym nie był od dwudziestu ośmiu miesięcy.
Pierwszy człowiek znajomy, odwrócił się od niego. Pobiegł za nim.
— Więc Teresa bardzo chora? zapytał.
— A! więc wiesz o tem?
— Wiem, odpowiedział Herbel, ale czy istotnie bardzo chora?
— Posłuchaj, jesteś mężczyzną.
Kapitan zbladł.
— Otóż, wczoraj mówiono, że umarła.
— To niepodobna! wykrzyknął Herbel.
— Jakto! niepodobna?
— Powiedziała, że czeka na mnie.
Znajomy sądził, że kapitan dostał pomięszania zmysłów, ale nie miał czasu wypytywać, gdyż Piotr spostrzegł drugiego przyjaciela jadącego na koniu, pobiegł prosząc, ażeby dał mu konia.
Kapitan popędził cwałem, i w ciągu dwudziestu minut otwierał drzwi od sypialnego pokoju żony.
Biedna Teresa uniosła się na łóżku i zdawała się oczekiwać. Petrus stał przy niej zapłakany. Matka od godziny patrzyła wciąż w stronę Saint-Malo, i mówiła:
— Ojciec wylądowywa... ojciec zapytuje się o nas... ojciec siada na koń... ojciec przybywa.
I rzeczywiście, kiedy umierająca wymawiała te słowa, drzwi otworzyły się, kapitan wszedł.
Dwa te serca tak czule złączone, nie miały sobie nic do powiedzenia, tylko stopie się w ostatnim uścisku.
Uścisk był długi i bolesny, a gdy kapitan roztworzył ramiona, Teresa już nie żyła.
Chłopiec zajął na łonie ojcowskiem miejsce matki.
Potem grób wziął swoje, Paryż wziął chłopca i kapitan pozostał sam.
Od tej chwili Piotr Herbel żył samotny na folwarku, ze wspomnieniami chwały, przygód, cierpień i szczęścia. Z całej przeszłości pozostał mu tylko Petrus.
Petrus, zepsute dziecko w całem znaczeniu tego wyrazu; Petrus, w którym dla kapitana żył syn i matka; Petrus nigdy nie stosował się do swych potrzeb.
Przez trzy lata wreszcie, od 1824 do 1827, nie potrzebował nic od ojca: praca, przychodząc w pomoc sławie, starczyła na jego potrzeby. Ale naraz widnokrąg młodzieńca rozszerzył się o całą miłość dla pięknej i arystokratycznej Reginy; potrzeba zdwoiła się w stosunku odwrotnym, praca zeszczuplała.
Najpierw Petrus wstydził się dawać lekcje; potem zdawało mu się upokarzającem wystawiać obrazy za szybami handlarzy. Zamiast tedy dochodów, wydatki powiększyły się ogromnie.
Widzieliśmy już próbkę życia Petrusa: powóz, koń zaprzęgowy i wierzchowy; lokaj w liberji, rzadkie kwiaty, ptaszarnia, pracownia pełna sprzętów flandryjskich, porcelany chińskiej, szkła czeskiego.
Petrus nie zapomniał o źródle, z którego czerpał przedtem. Źródło było obfite, bo tryskało z ojcowskiego serca.
Od sześciu miesięcy żądał sum coraz większych. Za każdym razem otrzymał to czego żądał. Nareszcie z wyrzutem w sercu, ze wstydem na czole, ale ulegając miłości, udał się znów do ojca. Na ten raz odpowiedź nie przyszła prędko.
Przypominamy sobie, jaką lekcję dał generał swemu bratankowi, w chwili, gdy Piotr Herbel wysadzał drzwi, zrzuciwszy lokaja ze schodów.
Od tej więc chwili poczniemy znów nasze opowiadanie.
Ale jakkolwiek przedłużyliśmy ten rozdział, mówiąc dużo o stronie moralnej Piotra Herbel, zapomnieliśmy przedstawić czytelnikom powierzchowność jego. Pospieszamy więc z dopełnieniem tego braku.

XVI.
Obszarpaniec.

Kapitan Piotr Herbel, przezwany obszarpańcem (Sans-Culotte), miał wtedy lat pięćdziesiąt siedm. Był to człowiek niewielkiego wzrostu, barczysty, z żelazną ręką, kwadratową głową, najeżoną twardym włosem dawniej nieco rudawym dziś siwiejącym; słowem herkules bretoński. Brwi jego, nieco ciemniejsze niż włosy, nadawały twarzy wyraz ostry, ale oczy jasnobłękitne, usta odkrywające białe zęby, zdradzały jednocześnie dobroć niezmierną. Był on żywy, prędki, jak to widzieliśmy na pokładzie, w pałacu Tuilleries, przy wejściu do syna, ale pod tą żywością ukrywało się serce najczulsze, dusza najlitościwsza.
Oddawna nawykły do rozkazywania ludziom w położeniach, gdzie niebezpieczeństwo nie dozwalało słabości, miał też fizjognomję wyzywającą, przyzwyczajenie do władzy i energji. Jakoż, tak jak gdyby wciąż znajdował się na pokładzie „Pięknej Teresy“, pomimo straty majątku, umiał na wsi wyrobić sobie posłuszeństwo nietylko u chłopów, ale nawet u najbogatszych panów w sąsiedztwie.
Zmuszony pokojem europejskim do bezczynności, w braku bójek z ludźmi, kapitan wypowiedział wojnę zwierzętom; ćwiczeniom tym oddając się z pożerającą działalnością, stał się namiętnym zwolennikiem polowania, i żałując, że nie ma do czynienia ze zwierzętami godnymi trudu, jak słonie, nosorożce, lwy, tygrysy i lamparty, z pewnym wstydem polował na wilki i dziki.
Owdowiały, oddalony od Petrusa, kapitan Herbel, doszedł do tego, że trzy czwarte roku biegał po lasach i wzgórzach, ze strzelbą na ramieniu, z dwoma psami przy nogach.
Czasami bawił tydzień, dziesięć dni, dwa tygodnie, nie dając o sobie innej wiadomości, tylko furami nadsyłanej zwierzyny, przeznaczonej najczęściej dla najuboższych rodzin; nie mogąc już żywić ubogich jałmużną, żywił ich strzelbą.
Tylko to zacięte myślistwo miewało czasami swe niedogodności.
Nie bez tego, iżby czytelnik nie wiedział, że w prawnym biegu rzeczy, najbardziej nawet absolutny myśliwy zawiesza strzelbę od końca lutego do końca sierpnia. Nie tak bywało ze strzelbą kapitana: jego Leclére (wybrał go z pracowni sławnego płatnerza tego nazwiska), nie spoczywał nigdy, słychać było zawsze dobrze znane wystrzały to w jednej stronie departamentu, to w drugiej.
Ponieważ wszyscy strażnicy leśni, a powoli i żandarmi w tym departamencie, wiedzieli w jakim celu kapitan poluje i jaki użytek czyni ze zdobyczy, słysząc przeto strzał w jednej stronie, odchodzili w drugą. W takim więc tylko razie gdy kapitan naraził się osobiście właścicielowi, strażnik decydował się spisywać protokół i składać skargę do sądu.
Zdarzało się nadto, że sądy jakkolwiek surowe względem wykroczeń myśliwskich za Restauracji, dowiedziawszy się, że wykraczającym był Obszarpaniec Herbel, łagodziły karę do minimum. Tak, że za sto franków rocznej kary, kapitan czynił za dwa tysiące franków jałmużny, żywił się sam, posyłał Petrusowi, który dzielił się z kolegami.
Pod innemi względami kapitan pozostał istnym marynarzem. Nie znał się zgoła nietylko na rzeczach miejskich, ale i w ogóle na światowych.
Odosobnienie w jakiem żyje marynarz zgubiony wśród samotności Oceanu, wielkość widoku, który ma nieustannie przed oczyma, łatwość z jaką co chwila naraża życie, niedbałość z jaką oczekuje śmierci, życie marynarskie, a następnie myśliwskie, tak go odgraniczyły od stosunków ludzkich, że z wyjątkiem anglików, których sam nie wiedząc dlaczego, miał za swych przyrodzonych wrogów, dla innych swych bliźnich żywił sympatję i przyjaźń dziewiczą.
Jedyną szramą tego serca ze złota i z granitu, była boleść spowodowana śmiercią żony, biednej Teresy, ślicznej ciałem, pogodnej duszą, cichych poświęceń kobiety.
To też stanąwszy w pracowni i uściskawszy Petrusa, patrzył na syna i dwie łzy spłynęły mu z oczu, a podając rękę generałowi: Tak jak go widzisz, bracie, rzekł, to wykapany portret matki!
— Być może, odpowiedział generał, ale powinienbyś pamiętać stary korsarzu, że nigdy nie miałem przyjemności znać jego pani matki!
— To prawda, odezwał się kapitan głosem słodkim i pełnym łez, jak zawsze ilekroć wspominał o żonie, ona umarła w roku 1823, a my jeszcześmy się wówczas nie pojednali.
— Jakto? Więc myślisz, odparł generał, że teraz pojednaliśmy się?
Kapitan się uśmiechnął.
— Zdaje mi się, rzekł, że kiedy dwaj bracia uściskają się tak jak my, po latach przeszło trzydziestu niewidzenia się...
— To nie dowodzi niczego, mości Piotrze. Aha! myślisz, że ja się jednam z takim bandytą, jak ty! Podaję mu rękę, dobrze! uściskam go, dobrze! ale wgłębi serca jest głos, który mówi: „Nie przebaczam ci, obszarpańcze! nie przebaczam ci, zamiataczu morskiej piany! nie przebaczam ci, korsarzu!“
Kapitan spoglądał na brata z uśmiechem, bo wiedział, że w gruncie generał miał dlań szczerą i wielką przyjaźń. Potem kiedy generał przestał łajać:
— Ba! rzekł, a ja ci przecie przebaczam, że służyłeś przeciw Francji.
— Tak! ozwał się generał, ja służyłem przeciw 1793 i przeciw 1805, rozumiesz mnie, defraudancie leśny, a nie przeciw Francji.
— Co chcesz, bracie! odpowiedział dobrodusznie kapitan, mnie się zawsze wydawało, że to wszystko jedno.
— A jak się ojcu memu raz wydawało, odezwał się na to Petrus, tak wydawać się będzie zawsze, a ponieważ to stryjowi wydawało się i wydawać będzie zawsze inaczej, przeto sądzę, że możnaby zwrócić rozmowę na inny przedmiot.
— Dobrze, rzekł generał, na jak długo myślisz nas zaszczycić swoją wizytą?
— Niestety! drogi bracie Courtenay, na bardzo krótko.
Piotr Herbel, wyrzekłszy się sam nazwiska Courtenay, zawsze jednak nadawał go bratu, jako starszemu w rodzinie.
— Jakto, na bardzo krótko? rzekli razem generał i Petrus.
— Myślę odjechać dziś jeszcze moi drodzy, odpowiedział kapitan.
— Dziś ojcze?
— Nie! tyś widzę kompletnie zwarjował, stary rozbójniku morski! zawołał generał, chcesz lecieć zaledwie przybywszy?
— Odjazd mój zależy od rozmowy, jaką mieć będę z Petrusem, rzekł kapitan.
— Tak; i od jakiego polowania umówionego tam z defraudantami leśnymi w departamencie Ille-et-Vilaine?
— Nie, mój bracie, mam ja tam przyjaciela, który jest umierający, starego przyjaciela; on powiada, że będzie miał złą śmierć, jeśli ja mu oczu nie zamknę.
— Może i ten tak ci się przywidział, jak twoja Teresa? rzekł generał ze swym zwykłym sceptycyzmem.
— Stryju!... odezwał się Petrus, mitygując.
— Tak, ja wiem, że mój brat rozbójnik morski wierzy w Boga i upiory. Ale, stary wilku morski, bardzo to szczęśliwie, że Bóg, jeśli jest, nie widział kiedyś wykonywał te wszystkie okropne rozboje, inaczej, nie byłoby dla ciebie ratunku, ani na tym świecie, ani na tamtym.
— Gdyby tak było, bracie, odpowiedział łagodnie i potrząsając głową kapitan, byłoby to bardzo nieszczęśliwie dla mojego biednego przyjaciela Surcoufa, i tem mocniej zobowiązywałoby mnie do przyśpieszenia powrotu.
— A! to Surcouf umiera! zawołał generał.
— Tak, niestety! odrzekł kapitan.
— Ha, to będzie jeden znakomity bandyta mniej na świecie!
Piotr smutno spojrzał na brata.
— I cóż, zapytał generał, przejęty tem spojrzeniem, dlaczego tak się we mnie wpatrujesz?
Kapitan potrząsnął głową z ciężkiem westchnieniem.
— Powiedzże, nalegał generał, nie lubię kiedy ludzie milczą skoro mają coś do powiedzenia; o czem myślisz? czy to da się wypowiedzieć?
— Myślę, że kiedy ja umrę, oto wszystko, co mój brat starszy będzie miał do powiedzenia o mnie.
— Kto? co? jak powiedziałem?
— Że będzie jeden znakomity bandyta mniej na świecie.
— Mój ojcze! mój ojcze, mówił z cicha Petrus. Potem zwracając się do generała: Stryju mój, rzekł, łajałeś mnie przed chwilą, i miałeś słuszność, gdybym ja cię teraz połajał naw zajem, powiedz, czy nie miałbym słuszności?
Generał stłumił lekki kaszel, który zawsze go napadał, ilekroć był zakłopotany i nie wiedział co powiedzieć.
— Powiedz mi, odezwał się do brata, czy istotnie tak źle jest ten twój Surcouf? Juźciż ja wiem, że to był rycerz i miał swoje dobre strony, niby Jan Bart, i tego tylko mu brakowało, żeby był służył dobrej sprawie.
— On służył sprawie ludu, mój bracie! sprawie Francji!
— Sprawie ludu! sprawie Francji! tym obszarpańcom zdaje się, że to już wszystko, jak powiedzieli lud, Francja. Zapytaj swego syna Petrusa, pana arystokraty, który trzyma lokai w liberji i powóz herbowy, czy nie ma we Francji czego innego prócz ludu.
Petrus zaczerwienił się po same białka.
Kapitan zwrócił na syna spojrzenie łagodne i pytające.
Petrus zachował milczenie.
— On ci to powie, jak pozostaniecie sami, a i wtedy bez wątpienia przyznasz mu słuszność.
Kapitan wstrząsnął głową.
— Ja mam tylko jego jednego, bracie Courtenay, rzekł, i to wykapany portret matki.
Była to znowu jedna z tych odpowiedzi, na które generał nie wiedział co odrzec. Kaszlnął i rzekł:
— Pytałem więc, czy tak bardzo źle jest ten twój przyjaciel Surcouf, że to ci przeszkadza nawet przyjść do mnie z Petrusem na obiad?
— Bardzo źle, mój bracie, odrzekł smutno kapitan.
— To co innego powiedział generał wstając, pozostawiam cię z synem, bo ja to pierwszy oznajmiam ci, że macie nie mało do oprania brudnej bielizny w kółku rodzinnem; jeżeli pozostaniesz i zechcesz zjeść ze mną obiad, czekam cię z upragnieniem, jeżeli odjedziesz i już widzieć cię nie będę, to szczęśliwej drogi!
— Być może, iż się już dziś nie zobaczymy, rzekł Piotr Herbel.
— No to przecież uściskaj mnie, stary złoczyńco!
I otworzył bratu ramiona, w które zacny kapitan rzucił się z głęboką czułością połączoną z szacunkiem, jaki zawsze miał dla swego starszego brata. Potem, jakby chcąc przerwać scenę rozrzewniającą, wzruszenie wcale obce je go obyczajom, a mianowicie sympatjom, generał gwałtownie wydarł się z objęć brata i te ostatnie słowa rzucił Petrusowi:
— Dziś wieczór, albo jutro zrana, nieprawdaż, zobaczę się z tobą, mój panie synowcze?
Udał się na schody i szedł z lekkością dwudziestoletniego młodzieńca mrucząc:
— Djabelski człowiek! że też ile razy się z nim widzę zawsze uważam, że mi jakaś łza pozostała w głębi oka!

Koniec tomu dwunastego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.