Mohikanowie paryscy/Tom XI/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM XI.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.
|
Owóż dnia 21-go maja, w poniedziałek, w owym lesie, na lewo od ulicy Piekielnej na prawo od Wschodniej, wprowadzeni przez węglarza, przewodnika i stróża, któregośmy przeprowadzili przed oczyma naszych czytelników, a którym nie kto inny był tylko przyjaciel nasz Toussaint-Louverture, znajdowali się zamaskowani węglarze w liczbie dwudziestu, to jest loża szczegółowa.
Dla czego i jak loża wybrała sobie to miejsce na zebranie, objaśnić nam łatwo.
Przypominamy sobie tę noc, w której pan Jackal, bujając się na linie w Studni Gadającej, odkrył tajemnice zebrań węglarskich w katakumbach; pamiętamy, że wskutek tego odkrycia pan Jackal napisał do Wiednia, a następnie unicestwił spisek mający na celu uprowadzenie księcia Reichstadt.
Niezręczni agenci rozpletli o tem odkryciu, i odwiedziny pana Jackala przestały być tajemnicą dla sprzysiężonych, wywracając zamiar generała Lebastard-de-Premont tak pracowicie osnuty, nie miały dla sprzysiężonych paryskich tej ważności, jakby się zrazu wydawało.
Gdyby wsadzono do katakumb dziesięć pułków wojska, żołnierze nie ujęliby ani jednego carbonara, bo tysiączne ścieżki podziemia prowadziły do schronień niedostępnych.
W kilku wreszcie miejscach katakumby były doskonale podminowane, i dosyć było iskierki, ażeby wysadzić cały brzeg lewy. Prawda, że razem z Paryżem można było wysadzić i siebie; lecz czyliż nie tak samo zginął Samson?
Jednak przed przyjściem do strasznej ostateczności, lepiej było chwilowo opuścić katakumby, zostawiając sobie powrót w razach rozpaczliwych. Miejsc zebrania nie brakło, a jeżeli katakumby nie mogły już wszelako stanowić drogę do przejścia w ciemnościach do jednego z braci, któryby ofiarował swoje mieszkanie.
W trakcie poszukiwań czynionych z tego powodu, jeden ze sprzysiężonych mieszkający na ulicy Piekielnej, spostrzegł nocą, że piwnica, przez którą zazwyczaj przechodził do katakumb, od wschodniej strony, łączyła się z jedną z piwnic opuszczonego domu.
Tylko, że niebezpiecznie było zbierać się w piwnicy bodajby opuszczonego domu, więc przebito ją dla wyjścia w las dziewiczy, i aż do nowego rozkazu postanowiona zbierać się w tej samotni, a strzelić w łeb każdemu coby ją zakłócił.
Wróćmy do naszego nocnego zebrania.
Składało się ono, jak już powiedzieliśmy, ze dwudziestu carbonarów. Celem jego było położenie podstaw tego towarzystwa, które niedługo potem miało przybrać nazwę: „Radź sobie, a Bóg ci dopomoże“; założyciele jego mieli głównie na widoku kierować wyborami, oraz prowadzić i oświecać umysły publiczności.
Dyskusja nad sposobem wyborów przeciągnęła się już do godziny pierwszej, kiedy usłyszano chrzęst liści suchych i spostrzeżono czarny cień ukazujący się na skraju zarośla. W jednej sekundzie każdy z uczestników chwycił za sztylet ukryty na piersiach.
Cień zbliżał się: był to Toussaint, odźwierny pustego domu, sam również carbonaro i umieszczony tu jako stróż nietylko domu, ale i tych, co się zbierali.
— Kto tam? zapytał jeden z zebranych.
— Brat obcy, rzekł Toussaint, który chce być wprowadzony.
— Czy to tylko istotnie brat?
— Dał wszystkie oznaki.
— Zkąd przybywa?
— Z Tryestu.
— Czy sam?
— Sam.
Carbonari zgromadzili się w jedną grupę, po za którą pozostał Toussaint; a po chwili grupa się otworzyła i jeden głos odezwał:
— Wprowadź obcego brata, ale z zachowaniem wszystkich zwyczajnych ostrożności.
Toussaint skłonił się i odszedł.
Po chwili znowu usłyszano chrzęst suchych liści, i ujrzano już nie jeden, ale dwa cienie.
Wszyscy czekali w milczeniu.
Toussaint wprowadził w środek zgromadzonych brata obcego i nieznanego, który zbliżał się z zawiązanymi oczyma, i odszedł.
Koło węglarzy zamknęło się.
Potem tenże sam co poprzednio głos odezwał się do niego:
— Kto jesteś? zkąd przybywasz? czego żądasz?
— Jestem generał hrabia Lebastard do Premont, odpowiedział nowoprzybyły, przybywam z Tryestu, dokąd odpłynąłem, skoro nie udało się przedsięwzięcie w Wiedniu, a przybywam do Paryża dla ocalenia pana Sarranti, który jest moim przyjacielem i wspólnikiem.
Zrobił się wielki szmer między carbonarami.
Znowu ozwał się tenże sam głos:
— Zdejm zasłonę z oczu, generale, jesteś pomiędzy braćmi.
Generał zdjął zasłonę i ukazało się szlachetne jego oblicze. Natychmiast wszystkie ręce wyciągnęły się do niego. Każdy chciał dotknąć ręki jego. Nareszcie cisza wróciła.
— Bracia, rzekł generał, wiecie kto jestem. W roku 1812 wysłany przez Napoleona do Indji, miałem tam zorganizować jedno królestwo na stopę wojenną, tak ażeby ono mogło wyjść na przeciw nam wtedy, gdyśmy mieli dostać się do Neapolu. Zorganizowałem to królestwo, królestwo Lahory. Po upadku Napoleona, sądziłem że i projekt upadł... Aż pewnego dnia przybył pan Sarranti w imieniu cesarza. Ale nie chodziło już o prowadzenie dalej dzieła Napoleona I-go, lecz o posadzenie na tron Napoleona II. Tyle tylko zastawiłem sobie czasu, ażeby zawiązać stosunki w Europie; wyjechałem w tym samym dniu kiedym się dowiedział, że zostały już zawiązane; udałem się przez Dżeddah, Suez, Aleksandrję; przybyłem do Tryestu, gdziem się porozumiał z naszymi braćmi włoskimi; następnie ruszyłem do Wiednia. Wiecie już jakim sposobem upadł nasz projekt. Wróciwszy do Tryestu, ukryłem się u jednego z naszych braci, i tam dowiedziałem się o skazaniu na śmierć pana Sarranti. Natychmiast wyruszyłem do Francji, bez względu na to coby wyniknąć mogło, i przysiągłem dzielić los przyjaciela, to jest żyć, lub umrzeć z nim razem: wspólnicy jednej zbrodni, winniśmy ponieść jedną karę.
Głębokiem milczeniem przyjęto te słowa.
Generał mówił dalej:
— Jeden z naszych braci włoskich dał mi list do jednego z naszych braci francuskich, do pana de Marande: był to list kredytowy, nie polecenie polityczne. Pan de Marande przyjął mnie, dałem mu się poznać, opowiedziałem cel podróży do Francji, postanowienie powzięte, oraz życzenie wejścia w styczność z głównemi członkami najwyższej loży.
Pan de Marande oświadczył mi, że dziś właśnie jest zebranie, wskazał miejsce, oraz sposób jakim dostać się de tego ogrodu i do was. Skorzystałem z tego. Nie wiem czy pan de Marande jest w pośród was; jeżeli jest, dziękuję mu.
Żaden ruch nie zdradził bytności pana de Marande. Generał de Premont uczuł jakby przechodzący dreszcz, mówił jednak dalej:
— Wiem, bracia, że opinie nasze nie są jednakie; wiem, że pomiędzy wami znajdują się republikanie i orleaniści; ale tak republikanie jako i orleaniści, chcą wraz z nami, bonapartystami, oswobodzenia kraju, chwały Francji, czci narodowej; wszak prawda bracia?
Wszystkie głowy skłoniły się, ale żaden głos nie odpowiedział.
— Otóż, mówił dalej generał, ja znam pana Sarrantego od sześciu lat; od sześciu lat nie rozstaliśmy się z sobą ani na minutę: ręczę za jego dzielność, prawość, cnotę; ręczę słowem, jak za samego siebie! Przychodzę więc w imieniu swojem i w imieniu brata, który ma głową zapłacić za poświęcenie, prosić was, ażebyście pomogli uczynić to, czego sam uskutecznić nie jestem w stanie. Wzywam pomocy waszej, by zasłonić jednego z naszych przed śmiercią haniebną, by wydobyć, bądź co bądź pana Sarrantiege z więzienia, w którem jest zamknięty. Jako środek wykonania, podaję nasamprzód dwie dzielne ręce, następnie majątek tak wielki, że wystarczyłby na opłacenie całorocznego żołdu dla całej armji króla francuskiego! Bracia! przyjmijcie moje ręce, rozsypcie moje miljony, zwróćcie mi przyjaciela! Rzekłem i czekam odpowiedzi.
Ale milczenie odpowiadało na gorące wezwanie generała.
Mówca spojrzał na około; w miejscu dreszczu, który czuł przebiegający po żyłach, zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Cóż to znaczy? zapytał.
Nie odpowiedziało ani tchnienie.
— Czyż ja nieświadomie, mówił dalej, uczyniłem przełożenie niewłaściwe, zaofiarowałem się nieprzyzwoicie? Czy przypisujecie prośbie mej zamiar czysto osobisty, i czy sądzicie, że to przyjaciel tylko żąda pomocy waszej na rzecz przyjaciela? Bracia moi, ja zrobiłem kilkaset mil, ażeby przybyć tutaj, nie znam was; wiem, że mamy jednaką miłość dobra, jednaką nienawiść zła. Znamy się więc w rzeczywistości, chociażeśmy się nie widzieli nigdy, i chociaż ja do was mówię raz pierwszy. Ale, w imię sprawiedliwości wiekuistej wzywam was, ażebyście wydarli sądowi nieprawemu i hańbiącemu, śmierci straszliwej, jednego z najsprawiedliwszych jakich znałem! Odpowiedzcie więc, bracia, albo milczenie wasze wezmę za odmowę, a waszą odmowę, za ratyfikację wyroku najniesprawiedliwszego, jaki kiedykolwiek przeszedł przez usta ludzkie!
Tak wyraźnie wezwani do wyjaśnienia, uczestnicy zmuszeni byli odpowiedzieć.
Ten, który już mówił, podniósł do góry rękę na znak, że chce przemówić, i rzekł.
— Bracia, każde żądanie brata jest świętem, i według naszych ustaw, winno być wzięte pod rozwagę, a następnie przyjęte lub odrzucone większością głosów. Rozważmy.
Generał obeznany był z temi surowemi formalnościami, skłonił się, a gromada otaczająca go odłączyła się i zebrała cokolwiek dalej.
Po kilku minutach mówca zgromadzenia zbliżył się na kilka kroków do generała, i rzekł tonem, jaki przybiera zwierzchnik sądu przysięgłych wyrzekający wyrok.
— Generale, nie jestem ja tłómaczem mojej tylko myśli, mówię w imieniu większości członków i oświadczam w imieniu ich i mojem: Cezar mawiał, że małżonka Cezara nie może być nawet podejrzewaną. Swoboda jest matroną, która powinna zostawać nierównie czystszą, nierównie niepokalańszą, niż małżonka Cezara! Owóż, bracie, z przykrością to wypowiedzieć mi przychodzi, w braku jawnych, niezbitych, niezaprzeczonych, jasnych jak słońce dowodów niewinności pana Sarranti, zdaniem większości jest, że nie możemy przykładać się do przedsięwzięcia mającego na celu wydrzeć prawu tego, którego ono skazało słusznie; powiadam „słusznie“, chciej mnie dobrze zrozumieć, generale, aż dopóki niezaprzeczą temu dowody... Wierzaj, że najgorętsze życzenia nasze towarzyszyły Sarrantem u przez cały czas trwania bolesnego procesu... Teraz generale dowiedź nam niewinności Sarrantego, a już nie dwie ręce, ani dziesięć mieć będziesz na zawołanie, ale sto tysięcy rąk stowarzyszenia! Następnie, posuwając się jeszcze krokiem ku generałowi de Premont: Generale, dodał, czy przynosisz nam dowód niewinności Sarrantego?
— Niestety, odrzekł generał spuszczając głowę, nie mam żadnego dowodu prócz mojego własnego przekonania.
— W takim razie, odparł naczelnik carbonarów, zdanie pozostanie w całej swej mocy.
I skłoniwszy się generałowi, odszedł do gromady innych uczestników, którzy także gotowali się do odejścia.
Podnosząc głowę i wyciągając ręce, jakby w ostatniem wysileniu.
— Bracia! zawołał generał, jest to odpowiedź większości, ja się poddaję; lecz pozwólcie teraz żebym się odwołał do jednostek. Bracia! czy jest pośród was serce przekonane tak jak ja o niewinności mojego przyjaciela? Niechże to serce połączy się z mojem, a spróbuję spełnić to, co byłbym szczęśliwy, gdybym mógł był spełnić przy pomocy was wszystkich.
Mówca zwrócił się do towarzyszów.
— Bracia, rzekł, jeżeli jest pośród was człowiek przekonany o niewinności pana Sarranti, wolno mu połączyć się z generałem i próbować wypadków dobrego lub złego losu.
Jeden człowiek odłączył się, położył rękę lewą na ramieniu hrabiego de Premont, a prawą zdejmując maskę:
— Ja! rzekł.
Salvator! zawołało innych dziewiętnastu.
Był to istotnie Salvator, który przekonawszy się o niewinności pana Sarranti, ofiarował pomoc swą generałowi.
Inni węglarze zagłębili się jeden za drugim w aleję wiązową prowadzącą do podziemnego wejścia i znikli w ciemności.
Salvator, oparty o pień drzewa, patrzał przez chwilę na generała.
Oblicze pana Sarranti, kiedy usłyszał swój wyrok śmierci, nie wyglądało tak znękane i blade, jak oblicze generała, kiedy usłyszał ów okrutny wyrok z ust przyjaciół, do których z narażeniem życia przybył z prośbą o pomoc.
Salvator zbliżył się się. Generał podał mu rękę.
— Panie, odezwał się, znam cię tylko z imienia; imię to twoi przyjaciele wymówili głośno i wydaje mi się dobrą wróżbą. Kto twe imię wymawia, to jakby rzekł, wybawca.
— Rzeczywiście, panie generale, odrzekł z uśmiechem Salvator, jest to imię predestynowane.
— Czy znasz pana Andrzeja Sarranti?
— Nie, panie; ale jestem poświęconym i wdzięcznym przyjacielem jego syna. Dosyć powiedzieć, generale, że czuję całą boleść twoją i że możesz na korzyść swego przyjaciela rozrządzać ciałem moim i duszą.
— Więc nie dzielisz pan zdania naszych braci? zapytał generał.
— Posłuchaj generale, rzekł Salvator, ruch mas, zawsze niemal trafny jako instynktowy, częstokroć jest także ślepym. Każdy z tych ludzi co ratyfikowali skazanie pana Sarranti, zapytany pojedynczo, inny wydałby był wyrok, to jest taki, jaki ja sam wydaję. Nie, w głębi mego sumienia nie wierzę, ażeby pan Sarranti był winnym. Ten kto od lat trzydziestu nadstawia głowę w krwawych przygodach wojny, w śmiertelnych walkach stronnictw, ten nie mógłby być nędznym złodziejem, pospolitym łotrem; moralnie więc zaręczam za niewinność pana Sarranti.
Generał uścisnął rękę Salvatora.
— Dziękuję za te słowa, rzekł.
— Ale, mówił dalej Salvator, od chwili gdym ci, generale, ofiarował swą pomoc, oddałem się jednocześnie do rozporządzenia twego.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? Słucham.
— Chcę powiedzieć, że w obecnem położeniu, nie dosyć jest zaręczać za niewinność naszego przyjaciela, trzeba jej dowieść. W walkach prowadzonych wzajemnie, pomiędzy władzą a jej przeciwnikami, wszelka broń jest dobrą, a tę, którą dwaj ludzie prawi odrzucili przy pojedynku, chciwie chwytają stronnictwa.
— Wytłómacz się pan.
— Władza chce śmierci pana Sarranti, chce, ażeby ta śmierć była hańbiącą, gdyż hańba ta spadnie na ich przeciwników, i powiedzą, że wszyscy ci przeciwnicy muszą być nędznikami, skoro za przywódzcę swego wzięli człowieka, który był złodziejem i zbójcą.
— O! zawołał generał, dlatego to prokurator usunął wszelkie dochodzenia polityczne.
— I dla tego pan Sarranti tak mocno obstawał za jego wprowadzeniem.
— I cóż dalej? podjął generał.
— Władza ustąpi zaledwie przed dowodami, które będą widoczne, dotykalne. Niedosyć powiedzieć: „Sarranti nie jest winien zbrodni, o którą go oskarżacie,“ potrzeba nadto dodać: „Oto jest prawdziwy sprawca zbrodni, o którą oskarżacie Sarrantego“.
— Czy pan możesz mieć te dowody? wykrzyknął generał, czy możesz wskazać istotnego winowajcę?
— Tych dowodów nie mam, winowajcy nie znam, odpowiedział Salvator, lecz...
— Lecz?...
— Jestem na tropie.
— Mów tedy, mów, na Boga! a będziesz stokrotnie godnym swego imienia!
— A więc, rzekł Salvator zbliżając się do generała, posłuchaj pan tego, czego jeszcze nie mówiłem nikomu.
— O! słucham! wyrzekł generał, podchodząc bliżej do Salvatora.
— W tym domu, do którego wszedł pan Sarranti jako nauczyciel, a który należał do pana Gerarda; w tym domu, z którego uciekł w dniu 19 lub 20 sierpnia 1820 roku, gdyż cała rzecz polegać może na ścisłej dacie ucieczki; w parku Viry słowem, znalazłem dowód, że jedno przynajmniej z dzieci zostało zabite.
— O! odezwał się pan de Fremont, czy sądzisz pan, że dowód ten nie będzie raczej obciążał naszego przyjaciela?
— Panie, kiedy kto poszukuje prawdy, a my prawdy poszukujemy... bo, gdyby pan Sarranti był winnym, opuścilibyśmy go równie, jak tamci, kiedy więc kto poszukuje prawdy, musi chwytać każdy dowód, choćby napozór występował przeciwko osobie, której chcemy uzasadnić niewinność. Prawda ma światło sama w sobie, dojdziemy do prawdy, a przez nią dojdziemy do światła.
— Zgoda... A jakim sposobem-zyskałeś pan ten dowód?
— Pewnej nocy, kiedym się z psem moim błąkał po parku Viry, z przyczyn całkiem niezależnych od sprawy obecnie nas zajmującej, w głębi zarośla, u stóp dębu, w otworze, który mój pies zacięcie wygrzebywał, znalazłem szkielet dziecka pochowanego w postawie stojącej.
— I mniemasz pan, że to był szkielet jednego z dzieci zniknionych?
— To więcej jak pewne.
— Ależ drugie dziecko? bo była dziewczynka i chłopczyk.
— I drugie dziecko, zdaje mi się, znalazłem.
— Zawsze dzięki psu.
— Tak.
— Żywe, czy umarłe?
— Żywe, jest to dziewczynka.
— I cóż?
— Z tego podwójnego wypadku wnoszę, że gdybym mógł działać swobodnie, doszedłbym może do zupełnej świadomości zbrodni, a ta świadomość doprowadziłaby mnie niezawodnie do wykrycia zbrodniarza.
— Czy rzeczywiście, pan tę dziewczynkę znalazłeś żyjącą! zawołał generał.
— Żyjącą rzeczywiście.
— To ona musiała mieć sześć do siedm lat w chwili wykonania zbrodni?
— Miała sześć lat.
— Mogłaby więc przypomnieć sobie...
— Pamięta...
— A więc...
— Tylko, że pamięta zanadto.
— Nierozumiem.
— Kiedy kto wspomni biednej dziecinie o tej strasznej katastrofie, umysł jej się miesza; wpada w przesilenia nerwowe, które mogą ją pozbawić rozumu. Cóż ważyć będzie zeznanie dziecka posądzonego o pomieszanie zmysłów zważyłem ja dobrze wszystko, bądź pan pewny.
— To przejdźmy do umarłego... Jeżeli żyjący milczy, czyżby nie mógł przemówić umarły!
— Owszem; gdybym mógł działać swobodnie...
— A co panu przeszkadza? Udaj się do prokuratora, opowiedz wszystko, skłoń sprawiedliwość, ażeby znalazła to światło, którego wzywasz, i...
— Tak, i policja przez jednę noc zatrze ślady tego, czego szukać sprawiedliwość przyjdzie nazajutrz. Czyż nie powiedziałem panu, że policji na tem zależy, ażeby usunąć dowody, i ażeby utopić pana Sarrantego w błotnistej sprawie kradzieży i zabójstwa?
— Więc prowadź sprawę sam. Poprowadźmy ją we dwóch. Powiadasz, że doszedłbyś do prawdy, gdybyś mógł działać swobodnie, co ci przeszkadza?
— O! jest to znowu całkiem inna sprawa, niemniej ważna, niemniej haniebna, jak sprawa pana Sarranti.
— Niech i tak będzie, ale działajmy.
— Działajmy! i owszem, lecz nasamprzód...
— Co?
— Znajdźmy sposób swobodnego dostępu do domu i do parku, w którym zbrodnia, a raczej w której zbrodnie zostały spełnione.
— A czy można ten sposób znaleźć?
— Można.
— Za jakę cenę?
— Za pieniądze.
— Mówiłem panu, że mam ogromny majątek.
— Tak, generale, ale to niedosyć.
— Czegóż jeszcze potrzeba?
— Nieco śmiałości i wiele wytrwania.
— Powiedziałem panu, że dla dojścia do celu, ofiaruję cały majątek i nietylko majątek, ale życie.
— Zdaje mi się generale, że w ten sposób łatwo się porozumiemy. A widząc że światło księżyca oblewa obydwóch jasnością, rzekł do swego towarzysza: Chodźmy w cień, ponieważ mówić będziemy o rzeczach, które zaprowadzić nas mogą na rusztowanie, a nawet i tu grożą śmiercią.
Usunęli się po za drzewa a Salvator rzucił jeszcze okiem dokoła.
— Mów teraz, pierwszy odezwał się generał.
— Otóż generale, potrzeba nam najpierw stać się panami zamku i parku Viry.
— To najłatwiejsze.
— Jakim sposobem?
— Kupić je na własność.
— Niestety, nie są na sprzedanie...
— Czyż jest na świecie rzecz, którejby nie można kupić.
— Tak generale, ten zamek i park właśnie.
— Dla czegóż to?
— Dla tego, że służą na ukrycie występku przed ludźmi, prawie tak strasznego, jak ten, którego śladów poszukujemy.
— Dom ten zatem jest zamieszkały?
— Przez człowieka bardzo wpływowego.
— Mającego znaczenie polityczne?
— Nie, lecz mającego poparcie kongregacji religijnej, co jest poważniejsze!...
— Jak się ten człowiek nazywa?
— Hrabia Loredan de Valgeneuse.
— Poczekaj pan, zdaje mi się, że znam to nazwisko...
— Bardzo być może, ponieważ jest to nazwisko bardzo arystokratyczne.
— Lecz o ile pamiętam, to margrabia de Valgeneuse był człowiekiem wysoko honorowym.
— O tak, margrabia, zawołał Salvator, było to najszlachetniejsze serce i dusza najbardziej prawa, jakie znałem!
— Więc pan go także znałeś?
— Znałem, odrzekł Salvator z prostotą, lecz nie o nim mieliśmy mówić.
— Więc to o hrabi... O nim nie mógłbym tak się wyrazić jak o bracie jego.
Salvator milczał, jak gdyby nie chciał dawać opinji o Loredanie de Valgeneuse.
— Co się stało z margrabią? ciągnął generał.
— Nie żyje, odparł Salvator, spuściwszy głowę, zabił go nagły atak apopleksji.
— Lecz on miał, zdaje mi się, syna naturalnego.
— Tak generale.
— Co się z nim stało?
— Umarł w rok po śmierci ojca.
— Znałem go maleńkim... Było to dziecko nad wiek inteligentne i nadzwyczajnej stałości charakteru... Na co umarł?
— Zabił się wystrzałem z pistoletu.
— Zapewne wskutek jakiej strasznej boleści?
— Prawdopodobnie.
— Więc to brat margrabiego kupił ten zamek?
— Syn tego brata, hrabia Loredan, który właściwie wynajął tylko zamek z parkiem.
— Pragnąłbym, żeby nie był podobnym do swego ojca.
— Ojciec jest wzorem honoru i uczciwości w porównaniu z synem.
— Na jaki użytek obrócił hrabia Loredan ten dom?
— Czyż nie powiedziałem, że na ukrycie zbrodni!
— Otóż dla tego właśnie pytam!...
— Obrócił go na więzienie biednego dziecka, gwałtem porwanego. Zamknął tam młodą szesnastoletnią dziewczynę.—
Szesnaście lat!... tyleby właśnie miała moja córka! rzekł generał półgłosem. A potem dodał żywo: Dla czego znając zbrodnię, nie odkryjesz jej przed sprawiedliwością?
— Ponieważ w czasach, w których żyjemy, są zbrodnie nie zwracające uwagi sprawiedliwości, a nawet są takie, które też sprawiedliwość bierze w opiekę.
— O! rzekł generał, i cała Francja nie oburza się przeciw takiemu postępowaniu!
— Francja oczekuje sposobności, generale!
— Lecz powróćmy do tego co pilniejsze. Jeżeli dom nie jest na sprzedanie, jakim więc sposobem myślisz nim zawładnąć?
— Przedewszystkiem generale, pozwól, żebym cię obznaimił z położeniem.
— Słucham z uwagą.
— Jeden z moich znajomych przygarnął przed dziewięciu laty małą dziewczynkę, opuszczoną, wychował ją i wykształcił; dziecię stało się uroczem i doszło właśnie szesnastu lat. Miał pojąć ją za żonę, gdy nagle porwaną została z pensjonatu w Wersalu. Mówiłem ci generale, jak śledząc inną zupełnie zbrodnię, traf dał mi odnaleźć, za pomocą psa mojego, trup dziecięcia. Podczas gdy klęcząc przy dole, z przerażeniem dotykałem właśnie ofiary, usłyszałem szmer jakiś i ujrzałem białą postać zbliżającą się, w której poznałem narzeczoną przyjaciela mojego. Dałem się poznać dziewczęciu i zapytałem, dla czego znosi niewolę bez najmniejszego oporu. Wtedy opowiedziała mi, że zagroziła swemu dręczycielowi ucieczką, lecz że on uzyskał wyrok, mocą którego miał uwięzić Justyna także.
— Kto jest tym Justynem? zapytał generał.
— Justyn jest moim przyjacielem i narzeczonym młodej panienki.
— Jakim sposobem hrabia Loredan wystarał się o wyrok na niego?
— Zrobiono zbrodnię z jego dobrego uczynku. Oskarżono, że porwał dziecko, które znalazł i wychował i że potem gwałtem chciał się z niem ożenić. Posądzono, jakoby dziewczyna należała do możnej rodziny, a ponieważ jest to przewidziane w kodeksie, który karze pięcioletnim pobytem na galerach człowieka, przekonanego o gwałt na małoletniej, przeto biedny mój przyjaciel został uznany winnym.
— To niepodobna! zawołał generał.
— Czyż pan Sarranti nie jest skazany jak złodziej i zabójca? odparł Salvator.
Generał skłonił głowę w milczeniu.
— Trzeba było odłożyć sprawę tę na później, mówił dalej Salvator; a jeżeli w tej chwili waham się, czy mam dochodzić niewinności pana Sarranti, to dla tego jedynie, że sprowadzając śledztwo do tego zamku i parku, obudziłbym czujność hrabiego, który wywarłby zemstę na Justynie.
— Lecz można przecie wedrzeć się do tego parku.
— Można, ponieważ ja tam już byłem, a Justyn od czasu do czasu odwiedza swoją narzeczoną.
— Dla czego Justyn jej nie wykradnie?
— Gdzieżby ją uprowadził?
— Po za granice Francji.
Salvator uśmiechnął się.
— Generale, rzekł, przypuszczasz, że Justyn jest tak bogaty jak pan de Valgeneuse; Justyn, to biedny nauczyciel, który ciężką pracą utrzymuje matkę i siostrę.
— Czyż nie ma przyjaciół?
— Ma dwóch, którzyby życie za niego oddali, to jest mnie i pana Millera. Ja zaś jestem posłańcem publicznym, a pan Miller starym nauczycielem muzyki.
— Lecz jako szef wydziału stowarzyszenia, czyż nie rozrządzasz dużemi kapitałami?
— Mam w rękach przeszło miljon, lecz do mnie on nie należy; gdyby nawet istota ukochana przezemnie umierała, jeszczebym nietknął tego miljona.
Generał wyciągnął rękę do Salvatora.
— Masz rację, rzekł. Lecz ja oddaję sto tysięcy franków do rozporządzenia twojemu przyjacielowi; czy to dostateczne?
— To dwa razy więcej, niż potrzeba, generale; lecz...
— Lecz co?
— Mam jeszcze jeden skrupuł: przyjdzie czas, gdy znajdzie się rodzina młodej dziewczyny.
— Cóż zatem?
— Jeżeli to rodzina można, wysoko postawiona, czy nie wystąpi przeciwko Justynowi?
— Przeciwko człowiekowi co przygarnął ich dziecię, opuszczone, które wychował jak siostrę, uchronił od hańby!...
— Zatem generale, gdybyś był ojcem, gdyby pod nieobecność twoję dziecię twoje narażone było na niebezpieczeństwa, podobnie jak narzeczona Justyna, przebaczyłbyś człowiekowi, który własnowolnie rozporządziłby losem twojej córki?
— Nietylko przycisnąłbym go do serca jako małżonka mojego dziecka, lecz w dodatku błogosławiłbym go jak zbawcę.
— Nie waham się zatem generale, ostatnie moje powątpiewania rozwiały się, po tem coś powiedział... Za tydzień Justyn z narzeczoną będą po za granicami Francji, a my swobodnie przetrząśniemy park i zamek Viry.
Generał wyszedł na światło, wyjął z kieszeni notatnik, wydarł kartkę, napisał coś na niej ołówkiem i podał Salvatorowi.
— Weź pan to! rzekł.
— Co to jest generale?
— Czek na sto tysięcy franków na dom bankierski pana de Marande.
— Mówiłem, ze pięćdziesiąt tysięcy wystarczy.
— Panie, zdasz mi rachunek z reszty, a tymczasem rozporządzaj całą sumą. A teraz podaj mi pan rękę.
Salvator uchwycił skwapliwie rękę hrabiego de Premont.
— Znam pana zaledwie od godziny, panie Salvatorze, rzekł generał ze wzruszeniem; nie wiem kto jesteś, lecz znam się na ludziach i oświadczam, że jesteś mi najbardziej sympatycznym ze wszystkich, których kiedykolwiek spotkałem.
Dwaj nowi przyjaciele uścisnęli się powtórnie i zagłębiwszy się w aleję, dotarli do piwnicy, po przez którą już wyszło dziewiętnastu spiskowych.
Nazajutrz o siódmej rano Salvator pukał już do drzwi Petrusa.
Młody malarz spał jeszcze, kołysany marzeniem zakochanego. Wyskoczył z łóżka, otworzył, przyjął Salvatora z otwartemi rękami, lecz z na pół zamkniętemi oczyma.
— Co się stało? zapytał.
— Przychodzę, rzekł Salvator, żądać od ciebie przysługi.
— Mów przyjacielu, tylko niech ta przysługa nie będzie małą. Wiesz, że szukam sposobności rzucenia się w ogień dla ciebie.
— Nie wątpiłem nigdy o tobie Petrusie. Otóż chodzi o to: miałem paszport swój własny, który dałem Dominikowi idącemu do Włoch przed miesiącem. Obecnie z powodu bardzo ważnego Justyn wyjeżdża...
— Wyjeżdża?
— Tej, albo przyszłej nocy.
— Czy przytrafiło mu się jakie nieszczęście.
— Przeciwnie, lecz musi wyjechać w tajemnicy, podobnie jak Dominik, musi wyjechać pod obcem nazwiskiem. Zaledwie parę lat między wami różnicy, rysopis wasz podobny... Czy możesz dać paszport Justynowi?
— Niestety, drogi Salvatorze, paszport mój do Włoch od roku już wyszedł!
— Do licha! rzekł Salvator, Justyn nie może przecie żądać paszportu w policji, to by na niego uwagę zwróciło.
— Pójdę do Jana Roberta, lecz on wyższy o głowę od Justyna.
— Poczekajno, czy Justynowi wszystko jedno gdzie wyjedzie?
— Wszystko jedno, aby tylko z Francji wyjechał.
— Dam ci więc paszport Ludowika.
— Zkąd go posiadasz?
— Ludowik jeździł na kilka dni do Holandji i powrócił onegdaj; pożyczyłem mu walizki podróżnej i zostawił w niej swój paszport w kieszonce.
— Doskonale.
— Masz zatem co chciałeś, pożegnaj Justyna odemnie i życz mu szczęśliwej podróży.
Młodzi ludzie ścisnęli się za ręce i rozstali.
Salvator wyszedł od Petrusa udał się w okolice rogatki d’Enfer i poszukał dom znanego kołodzieja.
Zastał go przed drzwiami i trącił z lekka w ramię. Kołodziej odwrócił się, poznał młodego człowieka i powitał ukłonem przyjaznym.
— Mam z tobą do pomówienia, rzekł Salvator.
— Do usług twoich panie Salvatorze. Czy będziesz łaskaw wejść do mnie?
Przeszli przez sklep na podwórze, prosto pod wystawę gdzie stał powóz podróżny. Salvator wskazał na niego i rzekł:
— Otóż tego szukałem.
— Doskonały powóz panie Salvatorze, tanio sprzedam.
— A czy mocny.
— Możesz pan świat cały objechać i powróci bez wypadku, panie Salvatorze, a potem jeszcze odkupię go od pana.
Niesłuchając pochwał oddawanych powozowi, Salvator ujął go za dyszel, wyciągnął na środek podwórza i obejrzawszy okiem znawcy, znalazł prawie odpowiednim i kupił zaraz za sześćset franków.
Potem poszedł na ulicę Bourbe i zatrzymał się u progu drzwi domu, naprzeciw szpitala miejskiego.
Mieszkał tam Jan Byk, cieśla, i panna Fifina, jego kochanka i pani w całem znaczeniu tego wyrazu.
Nie potrzeba było pytać odźwiernego czy cieśla jest u siebie, gdyż zaledwie Salvator wszedł na schody, gdy usłyszał głos wskazujący, że Toussaint ochrzciwszy cieślę imieniem Jana Byka, nie zminął się z prawdą.
Ostre wykrzykniki panny Fifiny tworzyły duet z pomrukiwaniem Jana.
Wszedłszy na czwarte piętro, Salvator zastał drzwi mieszkania szanownej pary otwarte; była to zwykła ostrożność panny Fifiny, aby sobie odwrót zapewnić.
Jan Byk i Fifina stali naprzeciw siebie; ona blada jak śmierć, z włosem rozwianym groziła mu pięścią, on zaś czerwony jak piwonja darł włosy z głowy.
— A nieszczęsny! wyła panna Fifina, bydlę głupie, więc sądziłeś, że mała jest twoją córką?
— Fifino! ryczał Jan Byk, czy chcesz, żebym cię zamordował?
— Otóż nie twoją jest, tylko jego.
— Fifino! czy chcesz, żebym was oboje wpakował w stępę i stłukł na pieprz!
— Ty, rzekła Fifina, ty! ty! ty!... I za każdem słowem postępowała krok naprzód, podczas gdy Jan Byk w tył się cofał. Ty? rzekła nakoniec, chwytając go za brodę i trzęsąc nim jak drzewem okrytem owocem; ty wielki tchórzu! dotknij mnie tylko!
Jan Byk podniósł rękę, lecz opuścił ją natychmiast.
— Co się tu dzieje? zapytał ostro Salvator.
Na dźwięk tego głosu panna Fifina zaczerwieniła się, puściła brodę cieśli i obracając się, rzekła:
— Co się dzieje? W porę przyszedłeś panie Salvatorze!... bo ten potwór chciał mnie właśnie po swojemu potraktować.
Jan Byk uwierzył prawie, że to on chciał bić pannę Fifinę.
— Można mi przebaczyć, panie Salvatorze, ona mnie o wściekłość przyprawia!
— Lepiej, że na tym świecie pokutę odbędziesz.
— Panie Salvatorze, ona powiada, że dziecko, które jest moim portretem, nie jest mojem własnem.
— Więc dla czego jej wierzysz, kiedy jest twoim portretem?
— Gdybym jej wierzył, wziąłbym dziecko za nogi i o mur głowę roztrzaskał.
— Słyszysz, panie Salvatorze.
Salvator słyszał, lecz znał prawdziwą wartość gróźb Jana Byka.
— Ile razy przyjdę, rzekł, zawsze zastaję was w kłótni. Źle skończysz panno Fifino...
— Postanowiłam go porzucić, przerwała dziewczyna.
— Nie opuścisz mnie! krzyknął Jan Byk. Gdziekolwiek byś poszła, znajdę cię i uduszę.
— Cicho bądź, Barthelemy, odezwał się Salvator łagodnie. Fifina pomimo tego co mówi, kocha cię jednak... Następnie zwracając się surowo do dziewczyny: Kocha cię, powinna kochać czyż nie jesteś ojcem jej dziecka?
Fifina opuściła głowę z pokorą i głosem nagle zmienionym rzekła:
— Z pewnością kocham go; choć mnie tak bije...
Jan Byk poczuł nagle przypływ czułości.
— Prawda Fifino, masz rację, jestem bydlę nieokrzesane... Lecz dla czego mówisz mi o nim? A wreszcie co to znaczy dla kobiety parę kułaków mniej lub więcej?
— No! rzekł Salvator, pogódźcie się i mówmy o czem innem.
— Dobrze, odezwała się Fifina, przez ten czas zejdę na dół i mleka przyniosę.
— Wypijesz z nami kawę, panie Salvatorze?
— Dziękuję, już piłem, odparł Salvator.
Panna Fifina uczyniła grymas, mający oznaczać „szkoda“ poczem pobiegła na dół śpiewając.
— Wyborna dziewczyna, odezwał się Jan Byk, patrząc za nią z miłością.
— Teraz porozumiejmy się, Barthelemy Belong, zaczął Salvator.
— Wiesz pan, że należę do ciebie duszą i ciałem! odrzekł cieśla.
— Wiem o tem, zacny przyjacielu. Otóż potrzebuję cię dziś wieczorem.
— Dziś, jutro i zawsze na pańskie rozkazy, panie Salvatorze...
— Lecz to, czego wymagam, może cię na parę dni a nawet na tydzień zatrzymać po za Paryżem.
— Nic nie szkodzi, zrobię dziś wszystko, co miałem zrobić jutro i pójdę za panem, choćby przyszło w ogień się rzucić.
— Dziękuję, Barthelemy i przyjmuję.
— Co trzeba zrobić.
— Udasz się dziś wieczór do Chatillon.
— O której godzinie?
— O dziewiątej.
— Będę, panie Salvatorze.
— Będziesz czekał na mnie, lecz nie wolno ci pić ani kropli.
— Przysięgam, że nie skosztuję nawet.
— Przyprowadzisz z sobą Toussaint-Louvertura.
— Dobrze, panie Salvatorze.
— Do widzenia zatem wieczorem!
— Do widzenia, panie Salvatorze.
Salvator uścisnął rękę cieśli i wyszedł.
W kwadrans pukał do drzwi Justyna. Celestyna mu otworzyła.
— Dzień dobry siostro! rzekł wesoło.
— Dzień dobry, odparła Celestyna.
— Cicho! rzekł Salvator, kładąc palec na ustach; zdaje mi się, że dobrą przyniosłem wiadomość dla naszego Justyna.
— Jak zawsze, dodała Celestyna.
— Co takiego? pytał Justyn, nadbiegając. Mów, mów prędzej przyjacielu.
— Justynie, rzekł Salvator, jeśliby ci powiedziano: „Od dziś Mina będzie wolną, będzie niezależną. Mina może da ciebie należeć, lecz trzeba wszystko porzucić, rodzinę, przyjaciół, ojczyznę!’“ jeśliby ci tak powiedziano, co byś odpowiedział?
— Nic, przyjacielu, tylko skonałbym z radości.
— Źle byś wybrał chwilę... Lecz mówmy dalej. A gdyby jeszcze dodano: „Mina będzie wolną, to prawda, lecz pod warunkiem, że w tej chwili wyjedziesz, nie okazując żalu, nie obejrzawszy się po za siebie.“
Biedny Justyn opuścił głowę i odrzekł ze smutkiem:
— Wiesz dobrze, że ja nie mogę odjechać!...
— A gdyby się znalazł sposób pogodzenia wszystkiego?
— O Boże! wykrzyknął Justyn, wznosząc ręce do nieba.
— Jakie jest najgorętsze życzenie matki twojej i siostry?
— Powrócić do swej wioski, żyć tam i umierać.
— Od jutra zatem mogą to zrobić.
— Salvatorze drogi, co mówisz?
— Mówię, że jest zapewne obok fermy dawnej waszej, domek z ogródkiem do kupienia. Powiedz tylko, ile może kosztować?
— Trzy, do czterech tysięcy franków.
Salvator wyjął z kieszeni cztery bilety bankowe.
— Oto są cztery tysiące franków.
Justyn patrzył, dysząc ciężko.
— Ile potrzeba by żyć dostatnio w takim domku?
— O mój drogi, przy oszczędności mojej siostry, pięćset franków rocznie byłoby dostateczne.
— Matka twoja jest kaleką, siostra słabego zdrowia, dajmy zatem tysiąc franków, zamiast pięćset.
— Ależ to by był zbytek!
— Oto masz dziesięć tysięcy franków, rzekł Salvator, wyjmując dziesięć banknotów, wystarczy na dziesięć lat.
— Przyjacielu jedyny! zawołał Justyn, chwytając rękę Salvatora.
— Dodajmy tysiąc franków na zagospodarowanie, ciągnął Salvator, będzie razem piętnaście tysięcy. A teraz przejdźmy do ciebie.
— Jakto do mnie?
— Ponieważ załatwiliśmy sprawę z matką twoją. Otóż kochany Justynie, dziś w nocy Minę wykradamy, jeżeli tylko ty nie masz nic przeciwko temu...
— Ja miałbym oponować?... Tylko gdzież Minę uprowadzę?
— Do Holandji.
— Do Holandji?
— Gdzie zamieszkacie rok, dwa lata, dziesięć jeżeli wypadnie, aż do czasu nim będziecie mogli do Francji powrócić.
— Lecz ażeby mieszkać w Holandji, potrzeba mieć pieniądze!
— Naturalnie mój przyjacielu; dla tego też obrachujemy ile na to potrzeba.
— Rachuj sam Salvatorze, bo nie wiem już co mówię i nie wiem nawet co ty mówisz.
— No! bądź mężczyzną Justynie, silnym o tyle w szczęściu, ile nim byłeś w nieszczęściu.
Justyn uspokoił się wysiłkiem woli, spojrzał prosto w oczy Salvatora i rzekł:
— Mów przyjacielu.
— Pomyśl ile potrzebowałbyś, ażeby wyżywić się z Miną za granicą?
— Mina przecież nie jest moją żoną, nie mogę zatem, żyć z nią razem...
— Najzacniejszy Justynie, rzekł Salvator z jasnym uśmiechem. Prawda, nie możesz żyć z Miną, dopóki ni& będzie żoną twoją, a to stać się może dopiero, gdy odnajdziemy jej ojca, a on da swoje przyzwolenie.
— A jeśli go nigdy nie odnajdziemy?
— Nie trzeba wątpić o miłosierdziu Bożem.
— Może nie żyje?
— Wtedy skonstatujemy śmierć, a Mina niezależna, będzie twoją żoną. Lecz powróćmy do tego, co nas obecnie najwięcej interesuje, Mina nie mogąc zostać twoją żoną, zanim się czegoś pewnego o swym ojcu dowie, musi być oddaną na pensję.
— O! przyjacielu, wspomnij pensjonat w Wersalu.
— Za granicą będzie inaczej, a zresztą urządzisz się w ten sposób, ażeby ją codzień odwiedzać, i żeby okna twego mieszkania, były naprzeciw jej okien.
— Rozumiem, że przy takich ostrożnościach...
— Ile trzeba na utrzymanie Miny i opłatę pensjonatu?
— Sądzę, że w Holandji co najmniej tysiąc franków opłaty... i pięćset franków dla niej osobiście.
— Przypuśćmy, że dla niej także tysiąc, to razem dwa tysiące. Pięciu lat potrzebuje Mina do pełnoletności: masz tu dziesięć tysięcy franków.
— Nie pojmuję...
— Nie potrzebujesz pojmować na szczęście... Teraz pomówimy o tobie. Ile potrzebujesz na rok?
— Ja!... nic nie potrzebuję... będę dawał lekcje muzyki i francuskiego.
— Nie można liczyć na lekcje, zatem tysiąc dwieście franków rocznie, a co ci zostanie, ubogim rozdasz, tych nigdzie nie brakuje. Oto masz siedm tysięcy dwieście franków.
— Kto daje te pieniądze?
— Opatrzność, o której przed chwilą wątpiłeś przyjacielu, mówiąc, że Mina ojca nie odnajdzie.
— O jakże ci dziękuję!
— Nie mnie to trzeba dziękować Justynie: wiesz, że ubogi jestem.
— Więc to od nieznajomego pochodzi?
— Niezupełnie.
— Czyż mogę tak przyjąć trzydzieści tysięcy franków.
— Możesz, ponieważ ja ci to mówię.
— Przebacz! zawołał Justyn, ściskając rękę przyjaciela.
— Zatem tej nocy...
— Tej nocy? zapytał Justyn.
— Tak, tej nocy porywamy Minę i wyjeżdżacie!
— O Salvatorze! o bracie! wołał Justyn.
Biedny nauczyciel złożył ręce i patrzył w Salvatora jak w bóstwo. Nareszcie z przerażeniem zapytał:
— A paszport?
— Niech cię głowa nie boli; oto jest paszport Ludowika. Jesteście jednego wzrostu i macie jeden kolor włosów nie masz zatem przyczyny obawiać się czegokolwiek.
— Więc tylko o powóz się postaram.
— Powóz zaprzężony będzie oczekiwał na ciebie u rogatki Croulebarbe.
— O wszystkiem więc pomyślałeś? Tak mi się zdaje, rzekł z uśmiechem Salvator.
— Oprócz o moich małych uczniach, powiedział Justyn z rodzajem wyrzutu.
W tej chwili ktoś trzy razy zapukał do drzwi.
— Zdaje mi się mój drogi, że ten co puka przynosi odpowiedź na twoje pytanie.
Justyn otworzył, i wykrzyknął z radości, ponieważ był to pan Miller, który przyszedł ze zwykłą poranną wizytą.
Opowiedziano mu o wszystkiem, a gdy pan Miller wyraził już swoje zadowolenie z tego co słyszał, Salvator dodał:
— Jedna tylko rzecz zachmurza szczęście Justyna drogi panie Millerze.
— Co takiego panie Salvatorze?
— Martwi się nieborak, kto go zastąpi przy jego małych uczniach.
— A czy to mnie nie ma? rzekł poprostu pan Miller.
— Czy nie mówiłem kochany Justynie, że idzie odpowiedź dla ciebie?
Justyn ucałował z wdzięcznością ręce pana Millera.
Ułożono, że pan Miller natychmiast zajmie się uczniami, ze względu na stan umysłu Justyna.
Podczas wakacyj uprzedzą rodziców, że dawny nauczyciel nie powróci, żeby zatem starali się o innego.
Salvator odszedł, zostawiając Millerowi staranie o szkole a Justynowi swobodę przygotowania pani Corby i Celestyny do zmian, jakie się gotowały; potem pobiegł szybko na ulicę św. Jakóba a o dziewiątej, leżał już rozciągnięty na swoich noszach pod jasnem słońcem poranku.
O godzinie oznaczonej, wieczorem, powóz podróżny zatrzymał się o pięćdziesiąt kroków od rogatki Coulebarbe. Pocztyljon przyjechał wyciągniętym galopem dziesięć minut przed terminem, i zdziwił się niesłychanie, nie zastawaszy nikogo. Po niejakim czasie ujrzał dwóch młodzieńców idących szybko.
Salvator i Justyn poprzedzani przez Rolanda, zbliżyli się do powozu. Salvator otworzył drzwiczki i powiedział Justynowi.
— Siadaj!
Usłyszawszy ten wyraz, pocztyljon obrócił się a poznawszy tego co mówił, zaczerwienił się z radości. U niósł kapelusza i powitał Salvatora z uszanowaniem.
— Dobry wieczór, przyjacielu! rzekł Salvator podając swoją arystokratyczną rękę pocztyljonowi; jak się miewa twój stary zacny ojciec?
— Wyśmienicie, panie Salvatorze! odrzekł pocztyljon; gdyby był wiedział, że to pan udaje się w podróż, byłby, pomimo siedmdziesięciu lat, sam pana powiózł.
— Bardzo dobrze; odwiedzę go w tych dniach. Czy zawsze mieszka w Bastylji?
— A któż ma więcej niż on, prawa do tego?
— Masz rację, rzekł Salvator, należy się zwycięzcy miejsce, które zdobył. Potem usiadł w powozie obok Justyna. Wsiądziesz Roland? zapytał psa swego.
Roland pokręcił głową.
— Nie? wolisz biedź?... Idź zatem Roland, idź!
— Gdzie mam jechać panie Salvatorze? zapytał pocztyljon.
— Drogą Fontainebleau... Sza! nie znasz mnie...
— Bez urazy, panie Salvatorze, chociaż to tajemnica, mógłbyś jednak powiedzieć przyjacielowi gdzie jedziesz?
— Tobie mogę, dobry chłopcze... Jadę do Cour-de-France.
— Tam się pan zatrzyma?
— Całą noc.
— Dobrze, nie będziesz pan szpiegowany, zaręczam!
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic: to już mój sekret, panie Salvatorze; spuść się pan na mnie! Czy trzeba popędzać konie?
— Nie Bernardzie, zwyczajnym kłusem; nie potrzebujemy być w Cour-de-France przed godziną dziesiątą.
— A więc małym truchtem... Nie takbym ja chciał wieść pana.
— Jakże to mój chłopcze?
— Tak jak wiozłem cesarza w roku 1815, pięć mil na godzinę. Dodał po cichu: Alboż nie jesteś naszym cesarzem, panie Salvatorze, czyż, gdybyś rzekł: „Do broni!“ nie stanęlibyśmy wszyscy pod bronią? gdybyś powiedział: „ W pochód“ nie poszlibyśmy?
— Dobrze, dobrze, Bernardzie!... rzekł Salvator z uśmiechem.
— Mam być cicho!... Ba! czyż ten pan co tam siedzi nie jest pańskim przyjacielem, a zatem i moim?
Bernard zrobił ręką znak masoński.
— Tak, przyjacielu, należę do was, odrzekł Justyn.
Ruszyli w drogę i zginęli w tumanie kurzu i cieniach nocy.
Nie będziemy powtarzać rozmowy dwóch przyjaciół; można się domyśleć, że pełna była nadziei na przyszłość.
Pani Corby i Celestyna zachwycone były tem co się stać miało. Rozłączenie konieczne obecnie, nie mogło być wieczne, zbiorą się wszyscy znów w kółku rodzinnem, ażeby się więcej nie rozłączać.
Zmieniono konie w Villejuif i pospieszono dalej.
Salvator spojrzał na zegarek: było wpół do dziesiątej.
Po godzinie czasu ujrzano sylwetki wodotrysków Cour-de-France, ozdobne w trofea i postacie geniuszów na piedestałach, prawdziwy typ architektury Ludwika XV-go.
Pocztyljon przystanął, zsiadł z konia i drzwiczki otworzył.
— Jesteśmy na miejscu, panie Salvatorze, rzekł.
— Jakto! to ty Bernardzie?
— Tak, to ja!
— Zrobiłeś dwie stacje?
— A tak...
— Myślałem, że to niewolno.
— Czy może być co niewolno dla ciebie, panie Salvatorze?
— Jakżeś sobie poradził?
— A to się tak stało: Powiedziałem sobie: „Pan Salvator poświęca się dla dobra sprawy: potrzebuje zatem człowieka głuchego i ślepego, lecz z silnemi plecami. Otóż ja jestem takim!“ W Yillejuif oto co zrobiłem. Powiedziałem Piotrowi Lengłume, który miał mnie zastąpić: „Piotrze, przyjacielu, mam mały romansik w Cour-de-France, ustąp mi miejsca, żebym mógł pogawędzić z moją dziewczyną, a z powrotem, postawię butelkę. Zgoda?“ „Zgoda! odpowiedział Lengłume“. A teraz panie Salvatorze, czy się omyliłem?
Salvator podał rękę Bernardowi.
— Nie sądzę bym cię potrzebował dzisiaj; lecz bądź spokojny, przyjdzie okazja, w której spotrzebuję twoje dobre chęci.
— Trzymam pana za słowo, panie Salvatorze.
— Siadaj na konia, jedź jeszcze pięćdziesiąt kroków i stań.
Bernard zrobił jak mu kazano, potem zsiadł znów z konia i otworzył portjerę.
Salvator wysiadł i poszedł w stronę fosy.
O dwadzieścia kroków od niego, podniósł się jakiś człowiek, i szedł prosto.
Był to generał Lebastard de Premont, Salvator zaprowadził generała do powozu, gdzie tenże zajął miejsce; potem wsiadając także, rzekł:
— Do Chatillon!
— Gdzie mam stanąć w Chatillon?
— W oberży pod Opatrznością.
Jakób Bernard świsnął biczem, a w dziesięć minut powóz stanął przed oberżą pod Opatrznością.
Salvator zaprezentował Justyna generałowi tylko, że generał wiedział kto jest Justyn, a Justyn nic a nic nie wiedział z kim ma do czynienia, a nadewszystko, jaką generał przysługę mu wyświadczył.
Pamiętamy, że Salvator w oberży pod Opatrznością naznaczył schadzkę z Janem Bykiem i z Toussaint-Louverture. Obydwaj Mohikanowie byli na stanowisku, i, rzecz nadzwyczajna, butelka stojąca pomiędzy nimi, nie była odkorkowana. Możnaby sądzić, że to już druga, lecz szklanki na stole suche, świadczyły o wstrzemięźliwości.
Powstali obydwaj ujrzawszy wchodzącego Salvatora, który obejrzał się czy są sami.
Jan Byk zrozumiał ostrożność nowo przybyłego.
— Mów śmiało panie Salvatorze, rzekł, nikt nie podsłuchuje.
— Wydaj rozkazy, odezwał się Toussaint-Louverture, będziemy posłuszni.
— Mogę was potrzebować dzisiejszej nocy, rzekł Salvator, a może nic z tego nie będzie; w każdym razie zabieram was z sobą.
— Jesteśmy gotowi.
— Umieszczę was tam, gdzie powinniście się znajdować, lecz nie wolno wam się ukazać, aż zawołam: „Do mnie“ Dajcie mi słowo na to...
— Słowo, rzekł Bartkelemy Lelong.
— Słowo, dodał Toussaint-Louverture.
— Czy znacie park Viry?
— Znamy, odrzekli obydwa.
— Idźcie zatem przez pole, a skoro ujrzycie wielki parkan murowany biały, prostolegle od drogi, ukryjcie się tam w pobliżu. Znajdę was w potrzebie.
— Zrozumiane, odpowiedzieli razem.
— Do widzenia zatem!
— Do widzenia, panie Salvatorze.
Obydwaj Mohikanowie wyszli.
Salvator poszedł do pozostałych w powozie, Justyna i generała.
Zawrócono na drogę Fontainebleau, aż do miejsca, gdzie prowadzi spadzisto do mostu Godeau, a z tamtąd do pałacu Viry.
Dojechali do parkanu białego, tam się zatrzymali i wysiedli w gęstym zagajniku obok drogi; powóz ukryto w cieniu.
Salvator poszedł naprzód drogą do zamku, za nim szedł Justyn i generał. Przybyli tak do znanej nam kraty, skręcili na prawo i dotarli do miejsca, przez które Justyn zwykle się przeprawiał.
Nauczono generała sposobu przeskakiwania parkanu, to jest Salvator stanął nachylony, Justyn wszedł mu na plecy i skoczył na drugą stronę, generał poszedł za jego przykładem.
Roland myślał, że na niego kolej przyszła, gotował się skoczyć, lecz wstrzymał go pan.
Salvator bowiem chciał jeszcze zobaczyć się z dwoma towarzyszami, przysłanymi tu pierwej.
Spotkał się z nimi, gdy dochodzili do miejsca przeznaczenia.
— Czekałem na was, rzekł, chodźcie za mną.
Zaprowadził ich tam, gdzie Justyn i generał przez mur przeskoczyli.
— To tutaj, rzekł.
— Trzeba przejść ten mur, jak się zdaje, powiedział Jan Byk.
— Zaraz ci pokażę przyjacielu, jak się to uskutecznia. Roland pójdź tu!
Roland podszedł pod mur i stanął na tylnych łapach. Salvator podniósł psa, który przedniemi łapami dostał się na grzbiet parkanu; potem sam skokiem gimnastycznym znalazł się na murze jak na koniu.
— Teraz na was kolej!
Węglarz oddał cieśli taką samą przysługę jak Salvator Justynowi i generałowi.
Jan Byk siedząc na murze, podał Toussaintowi sznur, ten chwycił go mocno, i za chwilę pociągnięty jak piórko, znalazł się obok towarzysza; następnie po tymże spuścił się do parku.
— Na mnie kolej, rzekł.
Lecz Salvator powstrzymał go.
— Posłuchaj, powiedział.
— Co takiego?
— Cicho! Z daleka dochodził tentent galopu końskiego, potem rżenie konia. Jeździec zbliżał się szybko.
— Na ziemię! Janie, na ziemię! zawołał Salvator, a sam zawisł na rękach u parkanu i patrzał na drogę.
Jeździec w płaszcz owinięty przejechał, lecz pomimo ciemności, Salvator poznał Loredana de Valgeneuse.
— To on! wyrzekł. Skoczył lekko na ziemię, mówiąc: W drogę! nie ma czasu do stracenia, jeżeli tylko nie zapóźno!
Salvator rzucił się w gęstwinę parku, za nim pobiegli Jan i Toussaint.
Gdzie się znajdowali Justyn i Mina? W tem była rzecz cała.
Kiedy Mina oczekiwała narzeczonego w dniach umówionych, wtedy zwykle czekała na ławce, gdzie ją pierwszy raz Salvator ujrzał; lecz nie był to dzień umówiony!...
Salvator pobiegł do zamku. Generał z Justynem poszli razem.
Roland z głuchem mruczeniem zwracał ciągle do miejsca, gdzie był trup dziecka zakopany.
Przyszli tak nad brzeg stawu. Z tamtąd można było widzieć wszystkie okna i fasadę pałacu.
Salvator nastawił uszu: zdawało mu się słyszeć głos Justyna wołający Miny z zupełnie przeciwnej strony.
— Nieostrożny! myślał. Prawda, że nie wie... Zaczął biedz w stronę głosu, mówiąc swoim towarzyszom: Wracajcie tam, zkąd idziemy i, cokolwiek nastąpi, nie ruszajcie się z miejsca póki nie zawołam.
Salvator z Rolandem okrążyli staw, kryjąc się pod drzewami.
Człowiek i pies wbiegli w aleję poprzeczną, w chwili gdy Mina i Justyn rzucali się sobie w objęcia na powitanie. Mina podniosła oczy i spostrzegła generała.
— Nie bój się drogie dziecię, rzekł Justyn; to przyjaciel.
W tej chwili ukazał] się z drugiej strony Salvator z Rolandem.
— Baczność! wołał; nie mamy ani chwili do stracenia.
— Co się stało? zapytała Mina trochę przerażona.
— Stało się, droga Mino, że cię porywamy.
— Mina?... szepnął generał. To imię mojej córki?
— Cisza i pośpiech, rzekł Salvator. Opowiecie sobie wszystko w powozie. Dwa dni i dwie noce będziecie mieli czasu!
I z pomocą Justyna pociągnął dziewczę do parkanu.
— Wchodź na mur Justynie! rzekł.
— A co będzie z Miną? zapytał Justyn.
— Wchodź mówię ci, nie ma i minuty do stracenia, mówił Salvator.
Justyn posłuchał.
— Bądź zdrów, panie Salvatorze! bądź zdrów przyjacielu! szeptała młoda dziewczyna podając mu czoło do pocałunku.
— Bądź zdrowa siostrzyczko! rzekł Salvator.
I przyłożył usta do białego czoła Miny.
— A mnie pocałunek, dziecko kochane! rzekł generał.
Usta generała spoczęły na tem samem miejscu, gdzie Salvatora; następnie kładąc ręce na głowie Miny, mówił głosem łzami nabrzmiałym:
— Bądź szczęśliwą, dziecię! to ojciec, który piętnaście lat nie widział swej córki, błogosławi cię!... Bądź zdrowa!
Wymówił te wyrazy, jak modlitwę wyrażającą: „Polecam cię Bogu tak, jakbym polecał moją córkę“.
— Dalej, dalej, rzekł Salvator, każda minuta ma wartość godziny, każda godzina wartość dnia!
— Czekam, rzekł Justyn, siedząc już na grzbiecie muru.
— Dobrze! odpowiedział Salvator. I jednym rzutem umieścił się naprzeciw niego. Teraz, rzekł, weź generale dziecko na ręce i podnieś je do nas.
Generał uniósł Minę tak, jak Milon z Krotony uniósł jagniątko i podtrzymując przysunął do muru.
Kiedy Mina siedziała już na grzbiecie muru:
— A teraz zejdź Justynie, rzekł Salvator.
Justyn skoczył na drogę.
— Przystąp do muru, mówił dalej Salvator, i podaj plecy... Dobrze! Potem do Miny: Moje dziecko, dodał podnosząc ją twarzą do drogi, postaw nogi na jednem i drugiem ramieniu Justyna.
Dziewica wykonała wskazany ruch.
— Schyl się teraz nieco, Justynie.
Justyn zniżył się, potem zwolna ukląkł. Dziewica wciąż trzymana za ręce przez Salvatora, zsuwała się coraz niżej, aż nareszcie puścił jej ręce. Zeskoczyła na ziemię.
— Już ocalona jesteś Mino!
— Jeszcze nie! wyrzekł głos jakiś.
I dał się słyszeć wystrzał.
Poznawszy głos Loredana i usłyszawszy wystrzał, Mina wydała okrzyk.
— Jedźcie i szczęśliwej drogi! rzekł Salvator zeskakując z muru w park.
Generał już szedł w stronę skąd widział płomień wystrzału.
— Przepraszam, generale! rzekł Salvator odciągając pana de Premont, to do mnie należy.
Generał ustąpił.
Salvator puścił się na miejsce zkąd wypadł strzał i spotkał się oko w oko z Loredanem de Valgeneuse.
— Aha! chybiłem cię pierwszy raz, krzyknął tenże, ale teraz już nie chybię!
I wymierzył pistolet, który prawie zetknął się z piersią Salvatora. Jeszcze sekunda, a kurek byłby się opuścił i młodzieniec zginął. Ale w tejże samej chwili, zwierz jakiś skoczywszy niby tygrys, schwycił hrabiego za gardło: był to Roland. W skoku zachwiał ręką trzymającą pistolet i wystrzał poszedł w górę.
— A! doprawdy, kochany panie Loredanie, rzekł Salvator, czy wiesz, że mało brakowało, byś nie uśmiercił swego stryjecznego brata?
Pchnięty przez Rolanda, hrabia de Valgeneuse padł w tył i wypuścił pistolet.
Ale Roland nie puścił gardła.
— Cóż to! wyrzekł broniąc się psu, czy pan chcesz, żeby mnie ten pies rozszarpał?
— Roland, tu! zawołał Salvator, bywaj!
Pies z wielkim żalem puścił hrabiego i warcząc usiadł przy panu.
Loredan powstał na jedno kolano i wydobył z kieszeni sztylet. Ale dzięki nowemu wypadkowi, hrabia nie miał czasu użyć broni; po prawicy jego stał Jan Byk, po lewicy Murzyn.
Kiedy Salvator mówiąc do Rolanda, zawołał: „Tu bywaj!“ dwaj ludzie biorąc to za umówione hasło, przybiegli. Przypomniawszy sobie, że Salvator nie kazał się im ruszać z miejsca, aż zawoła: „bywaj!“ Jan Byk, spostrzegłszy przy świetle księżyca broń w ręku Loredana, schwycił tę rękę powyżej pięści i ścisnął w taki sposób, że aż staw zachrzęścił.
— Puść-no to cacko młodzieńcze, odezwał się, na nic ci się ono nie przyda.
I podwoił ciśnienie.
Pod żelaznemi mięśniami cieśli, pan de Valgeneuse wydał krzyk podobny do tego, jaki musi wydawać chory przy operacji nadzwyczajnej. Palce jego zmuszone były się otworzyć i wypuściły sztylet.
— Podnieś, Toussaint, rzekł Bartłomiej Lelong; będzie nam służyć do wygrzebywania fajek.
Toussaint schylił się i podniósł sztylet.
— Teraz, mówił dalej Jan Byk zwracając się do Salvatora, co mamy zrobić z tym panem?
— Macie włożyć mu chustkę w usta, odrzekł Salvator z tymże samym spokojem, a związać mu ręce i nogi sznurem, który macie w kieszeni.
Toussaint-Louverture dobył chustkę z kieszeni, a Jan Byk sznur.
Podczas tej operacji, Jan Byk zmuszony był puścić rękę hrabiego, który skorzystał z chwili i uskoczył w bok, wołając:
— Na pomoc! Ale naprzeciw siebie zastał generała, dotąd niemego i nieruchomego.
— Panie, rzekł generał mierząc pistoletem w czoło Loredana, daję ci słowo honoru, że jeśli krokiem ruszysz się, jeśli wydasz najmniejszy okrzyk, strzelę ci w łeb, jak psu wściekłemu.
— Więc odezwał się Loredan, mam do czynienia z rozbójnikami?
— Nie, to pan używasz rozbójników do swych robót, a my jesteśmy uczciwi ludzie, i przysięgliśmy wydobyć z rąk twoich dziewicę, którąś podle uprowadził. A dając znak murzynowi i Janowi Bykowi: Dalej! chustkę i sznury! rzekł. Tylko kładźcie chustkę tak, ażeby się więzień nie udusił, a sznury ściągajcie tak tylko, ażeby nie mógł używać ani rąk, ani nóg. Ja wrócę za chwilę. Czy potrzebujesz pan mnie? zapytał generał Salvatora.
— Nie, pozostań pan i miej nadzór.
Generał skinął głową Salvator znikł.
Z przedziwną zręcznością Toussaint-Louverture zakładał hrabiemu chustkę na usta, gdy tymczasem Jan Byk wiązał go od stóp do głów i końce sznurów łączył z węzłem chustki.
Pan Lebastard de Premont spoglądał na to z rękami założonemi.
Po dziesięciu minutach, dało się słyszeć stąpanie konia przygłuszone wysokiemi trawami i ukazał się Salvator, trzymając ręką konia hrabiego, drugą kleszcze żelazne.
— Robota skończona, rzekł Jan Byk, i dobrze panie, ręczę za to!
— Nie wątpię, Janie, odrzekł Salvator. Teraz, póki my nie usadzimy tego pana na koniu, weź te kleszcze i otwórz kratę.
Zdjęto koniowi tręzlę i umocowano nią hrabiego.
— A teraz w drogę! rzekł Salvator.
Toussaint wziął konia za uzdę i poszli ku kracie.
Salvator zbliżył się.
— Znasz chatkę nad wodą? rzekł.
— Czy tę, gdzieśmy się zbierali przed dwoma tygodniami?
— Tę samą.
— O! znam jak dom własnej matki, panie Salvatorze.
— Otóż, tam delikatnie złożycie hrabiego.
— A jest tam nawet łóżko, będzie mu jak w niebie, wtrącił Jan Byk.
— Będziecie go pilnować, ty i Toussaint.
— Dobrze.
— W szafie jest posiłek na dwa dni: chleb i wino.
— Na dwa dni... więc mamy go pilnować dwa dni?
— Tak... Jeśli mu się zechce jeść lub pić, to wyjmiecie chustkę i rozwiążecie ręce.
— Oczywiście, każdy żyć przecie musi.
— Złe przysłowie, Janie Byku, otucha dla łotrów.
— O! jeżeli pan życzy sobie, ażeby nie żył, panie Salvatorze, odrzekł Jan Byk czyniąc gest taki, jakby wielkim palcem przyciskał gardło drugiemu, to dosyć powiedzieć jedno słowo i koniec.
— Nieszczęśliwy, przestań! zawołał Salvator, nie mogąc powstrzymać uśmiechu na myśl o tem ślepem poświęceniu.
— Jeżeli nie, to nie, nie ma o czem mówić, rzekł Jan Byk.
Salvator chciał podejść ku grupie otaczającej hrabiego na koniu, ale cieśla go zatrzymał.
— Ale, panie Salvatorze, rzekł.
— Cóż takiego?
— Kiedy go można wypuścić?
— Pojutrze o tej godzinie. Będziecie dbać zarówno o konia, jak o człowieka.
— Lepiej, niż o człowieka, lepiej, mówił Jan Byk, bo z pewnością człowiek nie wart tyle co koń!
— O północy niech koń stoi osiodłany przed drzwiami. Jeden z was rozwiąże sznury, drugi roztworzy drzwi. Wypuścicie więźnia i życzyć mu będziecie szczęśliwej drogi.
— Czy mamy wrócić do Paryża?
— Koniecznie do Paryża. Ty Bartłomieju, weźmiesz się do roboty, jak gdyby nigdy nic, i powiesz Murzynowi, ażeby uczynił to samo.
— I koniec?
— Koniec.
— To bardzo łatwa sprawa, panie Salvatorze.
— I uczciwa, kochany Bartłomieju. Sumienie twoje przeto może być spokojne.
— O! skoro pan do niej rękę przykłada, panie Salvatorze...
— Dziękuję ci poczciwcze!
— A więc jedźmy, panie hrabio, odezwał się Jan Byk.
— Dalej, mały! odezwał się Toussaint głaszcząc konia jedną ręką, a drugą prowadząc go przy pysku.
I dwaj Mohikanowie ruszyli, eskortując hrabiego do chaty nad wodą.
— A teraz, generale, odezwał się Salvator, zamknijmy kratę, i zajmijmy się panem Sarrantim.
Jakoż z pomocą generała Salvator zamknął kratę, potem zawołał Rolanda. Roland znikł, siłą nieprzezwyciężoną pociągnięty ku ławce.
Salvator zawołał go po raz drugi głosem rozkazującym, zowiąc go już nie Rolandem, ale Brezylem.
Pies ukazał się, wyjąc żałośnie; widocznem było, że mu się sprzeciwiano w najmilszych życzeniach.
— Tak, mówił z cicha Salvator, wiem dobrze czego chcesz, mój kochany Brezylu, ale bądź spokojny, przyjdziemy tam... Zostań Brezylu, zostań.
Generał zdawał się nie uważać tej rozmowy między Salvatorem i Brezylem, schylił głowę idąc w milczeniu za młodzieńcem.
Po przejściu ławki zwracającej uwagę Brezyla, Salvator zapuścił się w aleję wiodącą do zamku, idąc również w milczeniu.
Po kilkunastu krokach przerwał milczenie generał.
— Nie uwierzysz, panie Salvatorze, rzekł, jakiem wzruszeniem przejął mnie widok tego dziecka.
— Prawda, że to śliczna istota, odrzekł Salvator.
— Niestety! westchnął generał, ja także mam córkę w tym samym zapewne wieku... jeżeli tylko żyje jeszcze.
— Czy niewiadomo panu, gdzie się znajduje?
— W chwili odjazdu z Francji powierzyłem ją poczciwym ludziom, i zażądam jej od nich jak tylko będę mógł to uczynić publicznie. W swoim czasie pomówimy o tem, panie Salvatorze.
Salvator skłonił się na znak zgody.
— A co mnie nadewszystko wzruszyło, mówił dalej generał, chciałbym, ażebym moją Minę znalazł tak piękną i czystą jak twoja, panie Salvatorze.
I generał opuścił głowę na piersi, zamilkł skutkiem tego samego uczucia, które go do przemówienia skłoniło.
Obaj szli tak zadumani, aż Salvator przemówił pierwszy:
— Jedna mnie rzecz jeszcze niepokoi, rzekł.
— Jaka? zapytał machinalnie generał.
— Zamek ten zamieszkany był przez trzy osoby: Minę pana de Valgeneuse i pokojówkę.
— Minę powtórzył generał, jak gdyby przyjemnie mu było powtarzać to imię.
— Mina wyjechała z Justynem, pan de Valgeneuse jest w lęku Jana Byka i Murzyna, a oni go nie puszczą, ręczę za to. Pozostaje pokojówka.
— Więc co? zapytał z nieco większem zajęciem generał który domyślał się, że go Salvator sprowadza do sprawy, dla jakiej tu z nim przybył, a mającej na celu uniewinnienie pana Sarranti.
— Otóż, mówił dalej Salvator, jeżeli ona nie spała, to musiała słyszeć strzał, a jeżeli słyszała, to pewnie uciekła.
— Poszukajmy jej, rzekł generał.
— Na szczęście, mówił dalej Salvator, mam Brezyla, on nam dopomoże.
— Co to jest Brezy?
— To mój pies.
— Zdawało mi się, że Roland.
— Rzeczywiście generale, ale mój pies jest tak jak ja, ma dwa imiona: jedno, które nosi w obec wszystkich, drugie odpowiadające jego życiu przeszłemu; bo trzeba ci wiedzieć, panie generale, że Roland miał życie prawie tak burzliwe i tajemnicze jak moje.
— Jeżeli kiedy zyskam tyle przyjaźni twojej panie Salvatorze, ażebyś mi odkrył tajemnice twego życia, rzekł pan de Premont.
I zatrzymał się, uważając, że najmniejsze naleganie uczyniłoby go niedyskretnym.
— Jest to prawdopodobne, generale, rzekł Salvator, ale tymczasem musimy wybadać tajemnice życia Brezyla.
— Nie łatwo to, odpowiedział generał, a chociaż ja mówię siedmiu czy ośmiu językami, nie podejmuję się być panu tłumaczem.
— O! my z Brezylem nie potrzebujemy tłómacza, generale, zobaczysz jak się rozumiemy. Patrz, niedawno szedł niedbale, nieprawdaż? Zobacz pan, jak będzie się ożywiał w miarę zbliżania się do zamku. A wszak to nie z powodu światła ani hałasu. W zamku nie ma ani jednej zapalonej świecy.
I rzeczywiście, zbliżając się do zamku, jakkolwiek był ponury i niemy, Brezyl nadstawiał uszu, wietrzył, najeżał sierść, jakby gotował się do bitwy.
— Patrzaj, generale, mówił Salvator, zaręczam ci, że pokojówka jest jeszcze w zamku, czy w piwnicy, czy na strychu, znajdziemy ją, żeby się niewiedzieć gdzie schowała.
Wejdziemy generale!
Nic też nie było łatwiejszego jak wejść. Wychodząc dla przejścia się po parku, Mina zostawiła drzwi otwarte, ale dom oświetlony był tylko zewnętrznem światłem księżyca.
Salvator wydobył z kieszeni latarkę głuchą, i zapalił.
Brezyl w przedpokoju obracał się naokoło tak, jakby rozglądał przedmioty i rozpoznawał miejscowość; nagle, jakby z pewnem postanowieniem, stuknął głową o nizkie drzwi zdające się prowadzić do dalszych części domu.
Salvator otworzył te drzwi. Brezyl zapuścił się w ciemny korytarz, w końcu którego, po ośmiu stopniach zszedł do rodzaju piwnicy, tam naprzód zawył tak żałośnie, że Salvator i generał zadrżeli, dwaj ludzie, których niełatwo było przerazić.
— Co tam Brezylu? zapytał Salvator, czy może mała Róża...
Pies jak gdyby zrozumiał pytanie, biegł coraz dalej tą samą drogą i znikł.
— Dokąd on idzie? zapytał generał.
— Nie wiem, odpowiedział Salvator.
— Gdybyśmy poszli za nim...
— Nie; gdyby chciał, ażebyśmy za nim poszli, toby odwrócił głowę w moją stronę. Nie uczynił tego, to znaczy, żebyśmy na niego tu czekali.
Salvator i generał czekali niedługo. Kiedy obaj patrzeli w stronę drzwi, okno poziome trzasło w kawałki, Brezyl wpadł pomiędzy nie, z oczyma zakrwawionemu, z wywieszonym językiem, potem kilka razy okręcił się po piwnicy, jakby szukając kogoś do rozszarpania...
— Róża, nieprawdaż? rzekł Salvator do psa; Róża?
Brezyl zawył z wściekłością.
— To tu, rzekł Salvator, usiłowano zabić Różę?
— Kto to jest Róża? zapytał generał.
— Jedno ze zniknionych dzieci, które jakoby pan Sarranti usiłował zabić.
— Usiłował? powtórzył generał, więc pan pewny jesteś, że zabójstwo nie zostało dokonane?
— Nie, na szczęście.
— A dziewczynka?
— Powiedziałem ci, generale, że dziewczynka żyje.
— Znasz ją pan?
— Znam.
— Dlaczegóżby jej nie wypytać?
— Bo nie chce odpowiadać.
— Cóż robić tedy?
— Pytać Brezyla! wszak on odpowiada, jak pan widzisz.
— Więc idźmy dalej.
— Naturalnie! odrzekł Salvator.
Powrócono do Brezyla, który drapał i gryzł ziemię z wściekłością.
Salvator z zamyśleniem spoglądał na psa.
— Tu ktoś musi być pochowany, rzekł generał.
Salvator potrząsnął głową.
— Nie, odpowiedział.
— Dla czego?
— Bo mówiłem panu, że dziewczynka żyje.
— Ależ chłopczyk?
— Nie tu pochowany.
— A wiesz pan gdzie?
— Wiem.
— Więc chłopczyk umarł?
— Umarł.
— Zamordowany?
— Utopiony.
— A dziewczynka?
— Dziewczynka miała być zarżnięta nożem.
— Gdzie?
— Tu.
— A kto przeszkodził temu morderstwu?
— Brezyl.
— Brezyl?
— Tak jest, wybijając okno, jak zrobił w tej chwili i zapewne rzucając się na mordercę.
— Czego on tak szuka teraz?
— On nie szuka, lecz odnajduje.
— A co?
— Patrz pan! Salvator zniżył latarkę i rzucił światło na płyty kamienne piwnicy.
— Aha! odezwał się generał, to wygląda jakby slady krwi.
— Tak jest, odrzekł Salvator, jest to dopuszczenie Boskie, ażeby plama krwi, która ciepła wychodzi z ludzkiego ciała, nie zatarła się nigdy. Ta krew, generale, przysięgam na niewinność pana Sarrantego, ta krew, jest krwią mordercy.
— Wszak pan mówiłeś, że dziewczynkę chciano zarżnąć nożem?
— Tak.
— Tu?
— Prawdopodobnie.
— Ależ Brezyl?...
— On się nie myli, bądź pan spokojny!... Brezyl! zawołał Salvator, Brezyl!
Brezyl zerwał się i przyszedł do pana.
— Szukaj, Brezylu! rzekł Salvator.
Brezyl obwąchiwał płyty i zbliżył się ku małemu lochowi wychodzącemu do parku.
Drzwi od tego lochu były zamknięte; drapał on po tych drzwiach smutno skomląc i w kilku miejscach lizał ziemię językiem.
— Widzisz pan różnicę, panie generale, rzekł Salvator. Tu spłynęła krew dziewczynki. Ona uciekła temi drzwiami, otworzę je, a pan zobaczysz, jak Brezyl pójdzie śladem.
Otworzył drzwi, Brezyl rzucił się do lochu, zatrzymawszy się parę razy, by dotknąć płyty językiem.
— Otóż, rzekł Salvator, tędy uciekała dziewczynka, kiedy Brezyl walczył z mordercą.
— Któż jest tym mordercą?
— Zdaje mi się, że kobieta... Dziewczynka w chwilach, obłąkania, (czasami biedne dziecko wpada jakby w obłąkanie) zawołała dwa czy trzy razy: „Nie zabijaj mnie I nie zabijaj mnie! pani Gerard!
— Cóż to za straszny labirynt, cała ta historja. zawołał generał.
— O! tak, odrzekł Salvator, ale trzymamy koniec jeden nici, i musimy przyjść do drugiego. Potem zawołał znowu: Brezyl! chodź!
Brezyl szukając w parku zatraconych śladów, przyszedł na zawołanie pana.
— Nie mamy już tu nic do roboty, generale, rzekł Salvator, wiem wszystko, co chciałem już wiedzieć, a ważną jest rzeczą, ażeby pokojówka nie uciekła.
— Szukajmy zatem pokojówki.
— Naprzód! Brezyl, naprzód! zawołał Salvator wracając po schodach do przedpokoju.
Brezyl szedł za panem. Przyszedłszy do przedpokoju, zatrzymał się chwilę: przez drzwi otwarte patrzał na lśniący staw, podobny do polerowanego zwierciadła, i coś go ciągnęło do niego.
Drugie zawołanie Salvatora wstrzymało go.
Wtedy poszedł po schodach, ale bez pospiechu. Przyszedłszy do sieni pierwszego piętra, popędził dość prędko, poczem zatrzymał się przed drzwiami i mruknął żałośnie i czule.
— Czyżbyśmy tu mieli znaleźć pokojówkę? zapytał generał?
— Nie sądzę, odrzekł Salvator, to będzie pokój jednego z dzieci. A wreszcie zobaczymy niebawem.
Pokój zamknięty był na klucz, ale zamek ustąpił i drzwi się otworzyły.
Pies wpadł do pokoju z radosnem szczekaniem.
Salvator nie omylił się; pierwszą rzeczą, która wpadła ma w oczy, była alkowa z dwoma podobnemi do siebie łóżeczkami dziecinnemi.
Brezyl radośnie chodził od jednego do drugiego, opierał przednie łapy na kołdrach i spoglądał na Salvatora z radością, na której nie można się było omylić.
— Widzisz, generale, rzekł Salvator, to był pokój dzieci.
Brezyl byłby tam pozostał, ale Salvator zmusił go do wyjścia, wołając nalegająco. Brezyl poszedł za panem z głową spuszczoną.
— Wrócimy tu, Brezylu, wrócimy, bądź spokojny! mówił Salvator.
A pies, jak gdyby zrozumiawszy, wszedł na schody prowadzące na drugie piętro. Zatrzymał się w sieni przez chwilę, a potem z okiem płomieniejącem, najeżoną sierścią, ze straszliwem warczeniem zbliżył się do drzwi.
— Ho, ho! rzekł Salvator, przyszliśmy snać przed pokój jakiegoś nieprzyjaciela. Zobaczymy.
Drzwi, tak samo, jak na pierwszem piętrze były zamknięte, i tak samo ustąpiły pod naciskiem ręki Salvatora.
Brezyl wszedł i natychmiast zawył w straszny sposób, patrząc na stojącą tam komodę.
Salvator próbował otworzyć ten sprzęt; szuflady były na klucz zamknięte.
Brezyl gryzł wściekle antaby.
— Czekaj, Brezylu, czekaj! rzekł Salvator, zobaczymy co jest w tych szufladach.
Tymczasem, cicho!
Pies umilkł patrząc na pana, ale oczy jego iskrzyły się i piana występowała na pysk, a woda spływała kroplami z języka drgającego i jak krew czerwonego.
Salvator wydobył z kieszeni krótki sztylet i podważył nim zamek. Następnie, wsunąwszy rękę, wydobył stanik z czerwonej wełny.
Spostrzegłszy to Brezyl, schwycił stanik zębami i wyrwał z rąk Salvatora.
Stanik ten tworzył część narodowego stroju Orsoli.
Salvator rzucił się na psa, który darł materję z wściekłością i z wielkim trudem wydarł mu stanik z łap i paszczy.
— Nie myliłem się, rzekł, to kobieta usiłowała zamordować dziewczynkę, a tą kobietą jest pani Gerard, czyli raczej Orsola.
I trzymał w ręku szkarłatny stanik, do którego Brezyl zaczął skakać z szalonem szczekaniem.
Generał stał zdumiony tą wymianą myśli, jaka zachodziła między człowiekiem i psem.
— Widzisz sam, panie generale, że już nie może być wątpliwości.
Utwierdziwszy się w swem przekonaniu, schował napowrót stanik do komody.
Pies warczał tak, jakby mu odebrano najsmakowitszy kąsek.
— Dobrze, dobrze, odezwał się Salvator, dosyć. Domyśl się przecie, że my tu powrócimy jeszcze, mój dobry psie. Ale teraz najpilniejszą rzeczą jest pokojówka.
Pies wypchnięty z pokoju, wyszedł warcząc, ale będąc już w sieni, wziął się do poszukiwań i stanął przed ostatniemi drzwiami w głębi, wydając okrzyki.
— Otóż jesteśmy, generale, rzekł Salvator, kierując się ku drzwiom, przed któremi szczekał Brezyl. Potem odezwał się do psa: Wszak tam ktoś jest, Brezylu?
Pies odpowiedział, szczekając mocniej.
— Ha! rzekł Salvator, skoro policja nie pełni swych obowiązków, trzeba spełnić obowiązki policji. I podając światło generałowi: Weź tę latarkę, generale, dodał, i nie zaprzeczaj mym słowom.
Generał wziął latarkę, a Salvator opasał się białą szarfą, oznaką ówczesnych komisarzy policyjnych, urzędników i służby ministrjalnej.
A zastukawszy trzy razy do drzwi:
— W imieniu króla! wyrzekł.
Drzwi się otworzyły. Ukazała się kobieta mieszkająca w tym pokoju.
Wstała tylko w jednej koszuli, dla otworzenia, a spostrzegłszy dwóch ludzi, jednego z latarką ubranego czarno, drugiego opasanego białą szarfą, wzięła go za komisarza:
— Jezus Marja! krzyknęła.
— W imieniu króla, mówił dalej Salvator, kobieto, aresztuję cię.
Ta, ku której Salvator wyciągnął rękę, nie dotykając jej, wyglądała na starą pannę pomiędzy pięćdziesięciu a sześćdziesięciu laty; była ohydną w swem zbyt skromnem ubraniu. Przy niej Brocanta mogłaby udawać Wenus Milońską. Wydała okrzyk trwogi, na który Brezyl, snać rozdrażniony, odpowiedział żałośnem i przeciągłem wyciem.
Salvator usiłował schwycić w ciemności jakieś podobieństwo między tą obrzydłą istotą i wspomnieniami swego własnego życia.
— Proszę oświetlić tę kobietę, rzekł do generała, zdaje mi się, że ją znam.
Generał skierował na nie światło latarki.
— Tak, to ona, odezwał się Salvator, nie omyliłem się.
— O! mój dobry panie! zawołała pokojówka, przysięgam ci, że jestem uczciwą kobietą!
— Kłamiesz! rzekł Salvator.
— Mój dobry panie komisarzu! jęknęła stara.
— Kłamiesz! przerwał znowu Salvator. Ja ci powiem kto jesteś, zwiesz się „Cagnote.“
— O! panie, krzyknęła przerażona wiedźma.
— Jedna dziewczyna opuszczona, przez omyłkę zaprowadzona w miejsce haniebne, gdzie i twoja córka znajdowała się już ale nie przez pomyłkę, dziewczyna ta prześladowana, denuncjowana, zniesławiona przez ciebie, nie mogła przeżyć tego i rzuciła się do Sekwany!
— Panie komisarzu, upewniam pana... przysięgam...
— Przypomnij sobie Atenais, rzekł rozkazująco Salvator, a przestań kłamać i przysięgać! Przypominamy sobie, że Atenais, to imię, które nosiła córka trębacza Ponroy, wprzód nim Salvator przezwał ją Fragolą.
Jeżeli przenikniemy kiedy głębiej w tajemnice życia Salvatora, znajdziemy tam zapewne ślady tego wypadku, o którym napomknął mniemany komisarz policji.
Stara pochyliła czoło, jak gdyby skała Syzyfa spadła jej na głowę.
— Teraz odpowiadaj, rzekł Salvator, na zapytania, jakie ci będę zadawał.
— Panie komisarzu...
— Odpowiadaj, albo zawołam dwóch ludzi i każę cię zaprowadzić do więzienia.
— Odpowiadam, odpowiadam, panie komisarzu.
— Od jak dawna tu jesteś?
— Od niedzieli zapustnej.
— Kiedy dziewica porwana przez pana de Valgeneuse przybyła tu?
— W nocy z ostatniego wtorku na środę popielcową.
— Czy od czasu jak dziewica ta przybyła do zamku, pan de Valgeneuse pozwalał jej wychodzić?
— Nigdy.
— Jakiego gwałtu użył, ażeby nie wychodziła?
— Zagroził, iż oskarży jej narzeczonego i odda go na galery.
— Jak się nazywa ten narzeczony?
— Pan Justyn Corby.
— Ile ci płacił pan de Valgeneuse za dozorowanie?
— Panie komisarzu...
— Ile ci płacił? powtórzył Salvator tonem rozkazującym.
— Pięćset franków.
Salvator spojrzał naokoło, i spotrzegł sprzęt podobny do biurka, otworzył go i znalazł tam co potrzeba do pisania.
— Usiądź przy tem biurku, rzekł do kobiety, i napisz zeznanie.
— Nie umiem pisać, panie komisarzu.
— Nie umiesz pisać?
— Nie, przysięgam!
Salvator wydobył z kieszeni pugilares, poszukał w nim jakiegoś papieru, który rozłożył i podsunął pod oczy wiedźmy.
— Jeżeli nie umiesz pisać, to któż to pisał?
„Jeżeli mi dziś wieczór nie dasz pięćdziesięciu franków, to powiem, gdzie cię córka moja poznała, i wypędzą cię z magazynu, w którym pracujesz.
Stara struchlała.
— Widzisz więc, że umiesz pisać, rzekł do niej Salvator, źle, to prawda, ale dosyć, by spełnić rozkaz, który ci powtarzam. Dalej, pisz natychmiast zeznanie.
Salvator podał jej pióro w rękę.
Generał świecił, a Salvator dyktował następujący dokument, który wiedźma pisała z masą błędów, stanowiących właśnie dowód autentyczności autografu.
Pominiemy błędy, sądząc, że dostatecznem będzie dla czytelników znać brzmienie dokumentu.
„Ja, niżej podpisana, z nazwiska Brabancon, z przydomku La Glouette, oświadczam, że przyjętą byłam do służby przez pana hrabiego Loredana de Valgeneuse, od ostatniej niedzieli zapustnej, dla dozorowania jednej panienki imieniem Mina, którą on wykradł z zakładu naukowego w Wersalu. Oświadczam przytem, że rzeczona panienka przybyła do zamku Viry w nocy z ostatniego wtorku na środę popielcową, grożąc panu hrabiemu, że będzie krzyczeć, wołać, uciekać; ale pan hrabia przeszkodził jej, mówiąc, że ma sposób wysłania jej narzeczonego na galery, a sposobem tym jest oskarżenie go o przywłaszczenie sobie dziewicy nieletniej. Pan hrabia miał nawet w kieszeni upoważnienie do aresztowania, które jej okazał.
Podpisano: Brabancon, zwana La Glouette, dan w zamku Viry, w nocy z dnia 23 maja 1827 r.“
Zmuszeni jesteśmy wyznać, że Salvator przykładał się do zredagowania tego dokumentu, ale ponieważ nie oddalał się od prawdy, spodziewamy się, że czytelnicy ze względu na intencję, wybaczą mu ten nacisk więcej literacki, niż moralny.
Salvator wziął zeznanie i schował do kieszeni, potem odwracając się do wiedźmy:
— Teraz, rzekł, możesz iść spać.
Stara wolałaby pozostać na nogach, ale usłyszała po lewej stronie głuche warczenie Brezyla, i rzuciła się na łóżko, tak jak rzuciłaby się była do rzeki dla uniknienia psa wściekłego.
Jakoż, zęby Brezyla zdawały się ją bardziej przestraszać, niż szarfa komisarza. Rzecz prosta: musiało jej się zdarzać ze dwadzieścia razy mieć do czynienia ze służbą sprawiedliwości, gdy tymczasem było pewnem, że nawet w snach najcięższych nie widziała psa takiego.
— Teraz, rzekł Salvator, ponieważ jesteś wspólniczką pana de Valgeneuse, który został aresztowany pod zarzutem wykradzenia i ukrycia dziewicy małoletniej, występku prawem przewidzianego, aresztuję cię i zamykam w tym pokoju, gdzie jutro rano pan prokurator królewski przybędzie cię wybadać. Tylko, ponieważ mogłaby ci przyjść myśl wymknięcia się, oświadczam, że w sieni stawiam jednego szyldwacha, a drugiego na dole, z rozkazem, ażeby strzelili, jeżeli otworzysz drzwi lub okno.
— Jezus, Marja! powtórzyła po raz drugi wiedźma, drżąc teraz jeszcze bardziej, jak za pierwszym razem.
— Czy słyszałaś:
— Słyszałam, panie komisarzu.
— A zatem, dobranoc.
I przepuszczając przed sobą generała i zamykając z sieni drzwi od pokoju na dwa spusty:
— Zaręczam ci, generale, że się nie ruszy z miejsca, i że możemy liczyć na noc spokojną. Potem, zwracając się do psa: W drogę, Brezylu! to dopiero połowa roboty.
Opuścimy Salvatora i generała u stóp ganku, w chwili, gdy kierowali się ku stawowi z Brezylem; iść za nimi, byłoby to wracać drogą, którąśmy raz już przebyli.
Rzućmy nasamprzód okiem na Justyna i Minę, którzy w ucieczce przez pola zatrzymali się. Mina, klęcząc w zbożu, modliła się, ażeby Bóg strzegł Salvatora od wszystkiego złego; Justyn dostał się za mur i przyjmował udział w walce, która zakończyła się ujęciem Loredana.
Justyn więc i Mina mogli jeszcze z daleka widzieć konia który prowadzony przez dwóch Mohikanów, unosił hrabiego de Valgeneuse.
Przycisnęli się do siebie i między dwoma pocałunkami wymówili imię Salvatora; potem uciekli, szukając miedzy, gdzieby stąpić nogą, ażeby nie zgnieść jakiego bławatka.
Mieli oni cześć dla tego pięknego kwiatka polnego; bo przypominamy sobie, że to podczas pięknej wiosennej nocy, podobnej do tej, Justyn na polu zasłanem bławatkami i makami, znalazł Minę uśpioną pod czujnem okiem księżyca.
Wyszedłszy na szerszą drogę, mogli wziąć się pod rękę i iść razem; po kilku minutach stanęli naprzeciw gęstwiny, gdzie ukryta była kareta.
Bernard poznał Justyna, i widząc go z młodą panienką, zaczął się dorozumiewać dramatu, w którym odgrywał rolę. Zdjął z uszanowaniem kapelusz, a gdy młoda para dogodnie umieściła się w karecie, dał wyrazisty znak, który można było tłomaczyć zapytaniem:
— A teraz gdzie mam jechać?
— Drogą północną, odpowiedział Justyn.
Bernard ruszył tą samą drogą, którą przybył, i powóz niebawem znikł na drodze paryskiej, trzeba było bowiem przejechać cały Paryż od rogatki Fontainebleau do Villette.
Życzmy szczęśliwej drogi młodej parze i wróćmy do więźnia.
Wprowadzić pana de Valgeneuse do chaty nie było wcale trudno; ale jak tu wprowadzić konia? Chata była maleńka, trzej ludzie i jeden koń w podobnym lokalu nie zmieściliby się łatwo.
— Do licha! odezwał się Jan Byk, nie przyszło nam to do głowy.
— Ani panu Salvatorowi, dodał Toussaint.
— Jakiś ty głupi! Cóż to, on miał o tem myśleć?
— Jakto? Alboż to on nie myśli o wszystkiem?
— Skoro nie pomyślał, to my pomyślmy, odpowiedział Jan Byk.
— Pomyślmy, zakończył Toussaint.
I myśleli, ale imaginacja nie była najświetniejszą stroną dwóch zuchów. Nareszcie po chwili rozmyślania:
— W samej rzeczy, rzeka jest niedaleko, spróbował Jan Byk.
— Jakto, rzeka? wykrzyknął Toussaint.
— No, rzeka!
— Utopić konia?
— Konia złego człowieka! wyrzekł Jan Byk ze wzgardą.
— Koń złego człowieka może przecie być bardzo uczciwym koniem! odparł rozważnie Murzyn.
— To prawda... ale co robić?
— Gdybyśmy go zaprowadzili do gospody pod „Opatrznością?“
— Jakiżeś ty głupi, nawet na Owerniaka!
— Doprawdy? zapytał Murzyn.
— Gospodarz „Opatrzności“ jak zobaczy, że Toussaint Louverture lub Jan Byk przyprowadzają pańskiego konia, zapyta o pana. Cóż mu na to odpowiesz? No, gadaj! Jeżeli będziesz umiał odpowiedzieć, to zabieraj konia i ruszaj z nim pod „Opatrzność.“
Toussaint potrząsnął głową.
— Coś mi nie klei się z odpowiedzią, rzekł.
— To bądź cicho.
— Ja też nic nie mówię.
Toussaint zamilkł. Znowu nastąpiła chwila milczenia, które Jan Byk przerwał pierwszy.
— Słuchaj! Czy zrobisz jedną rzecz? zapytał.
— Zapewne, że zrobię, jeżeli jest do zrobienia.
— Wprowadźmy nasamprzód panicza do chaty.
— Dobrze.
— Jak będzie na miejscu, to już ja go dojrzę.
— I jabym go też dojrzał, cóż wielkiego! Nie o niego to chodzi, ale o konia.
— Cicho-no bądź.
— A cóż ja złego mówię?
— Jak wprowadzimy osobę do chaty, to ty zajmiesz się koniem.
— Zajmę się!... Właśnie, że nie, bo nie wiem, co z nim robić!
— Czekajno!... Zajmiesz się koniem i odprowadzisz go...
— Dokąd?
— Do zamku Viry, rozumiesz
— A! to prawda.
— A co! Tybyś nie wymyślił tego? rzekł Jan Byk twórczością swą dumny.
— Nie.
— I ta myśl zdaje ci się dobrą?
— Doskonałą.
— Więc odwiążmy panicza, rzekł Jan Byk.
— Odwiążmy go, powtórzył Murzyn, który widział tylko oczami swego przyjaciela.
— Ale nie!
— To go nie odwiązujmy.
— Ale owszem!
— A! już nic nie rozumiem, odezwał się Murzyn.
— A cóż ty, u djabła masz tu do rozumienia?
— Jednakże... żeby coś zrobić...
— Trzymaj tylko konia.
— Dobrze. Ale ty powiadasz: „rozwiążmy,“ lecz jeżeli będziemy go odwiązywać razem, to nikt nie będzie trzymał konia.
— To prawda.
— Jak odwiążemy osobę, to nam koń może uciec.
— I to prawda.
— Więc go nie odwiązujmy... Ja sam go od wiążę, a ty przez ten czas trzymaj czworonogiego.
— Więc do rzeczy! rzekł Toussaint biorąc za uzdę.
Jan Byk poszedł najsamprzód, do wierzby, wziął z niej klucz i otworzył drzwi od chaty, potem ponieważ lubił światło, zapalił małą lampkę. Nareszcie po skończeniu przygotowań, odwiązał więźnia i zsadził go z konia, jak dziecko poliszynela.
— Teraz, lewe ramię naprzód, marsz! zawołał do Murzyna, unosząc hrabiego do wnętrza chaty.
Toussaint nie dał sobie dwa razy powtórzyć komendy; nim się jego towarzysz odwrócił, już dosiadł konia i popędził z taką szybkością, jak gdyby miał dostać cały Paryż stanąwszy u mety.
Przybywszy do kraty zamkowej, zastał ją zamkniętą;, gotował się przeleźć przez mur, kiedy dało się słyszeć warczenie psa, a Brezyl położył obie łapy na sztachetach.
— Aha! pomyślał Toussaint, skoro tu jest Roland to i pan Salvator znajduje się niedaleko.
Jakoż, niebawem błysnęło światełko.
— Aha! to ty? odezwał się Salvator.
— Jak, panie Salvatorze, to ja, odpowiedział Toussaint z radością. Przyprowadzam konia.
— A człowiek?
— O! człowiek Jest bezpieczny, bo został w rękach Jana byka. W każdym razie ja wracam, panie Salvatorze, cztery ręce lepsze niż dwie.
I pozostawiając Salvatorowi staranie o konin. Toussaint odbiegł takim krokiem, powiedzmy to na jego pochwałę że jak poprzednio zdawał się ubiegać o nagrodę za jazdę konną, tak teraz mógłby iść o lepszą w biegu pieszym.
Zobaczmy co zaszło w chacie nad wodą pod nieobecność Murzyna.
Jan Byk, wprowadziwszy, a raczej powiedzmy, wsunąwszy Loredana de Valgeneuse do izby, położył go tymczasowo, poprzewiązywanego jak mumię, na długim stole orzechowym stojącym w pośrodku, który razem z łóżkiem wsuniętem w rodzaj alkowy, stanowił sprzęt główny.
W takim stanie, sztywny i nieruchomy, pan de Valgeneuse podobny był do trupa przygotowanego do dysekcji w teatrze anatomicznym.
— Nie niecierpliwcie się, panie szlachcicu, mówił Jan Byk: niech tylko zamknę drzwi i znajdę godne was siedzenie* a dam wam półswobodę.
To mówiąc Jan Byk zamykał drzwi na zasuwkę, i szukał, według swego wyrażenia, miejsca, gdzieby mógł godnie złożyć więźnia.
Pan de Valgeneuse nic nie odpowiedział, ale Jan Byk nie zważał na jego milczenie, które zrazu uważał za bardzo naturalne.
— Dalipan mój paniczu, mówił, nogą przyciągając kulawy stołek stojący w zakątku izby, nie jest nam tu tak dobrze, jak w Tuilleries, i musisz pan poprzestać na tym oto przedmiocie.
Przysunął stołek do muru, podłożył korek pod krótszą nogę i wrócił do więźnia wciąż nieruchomego na stole. Nasamprzód wyjął mu chustkę.
— Tak! rzekł, teraz będziesz pan mógł lepiej oddychać!
Ale ku wielkiemu zdziwieniu Jana Byka, hrabia nie odetchnął głośno, jak zwykle człowiek gdy odzyskuje swobodę.
— I cóż, mój szlachcicu! rzekł cieśla swym najłagodniejszym głosem.
Ale Loredan nie odpowiadał.
— Gniewamy się, panie hrabio? zapytał Jan Byk, zaczynając rozwiązywać sznury.
Więzień wciąż zachowywał najgłębsze milczenie.
— Udawaj sobie nieżywego, udawaj, jak ci się podoba, mówił Jan Byk zdejmując zupełnie sznury wiążące ręce.
Ręce opadły bezwładnie wzdłuż ciała.
— No! wstań waszmość jeżeli wola.
Pan de Valgeneuse leżał wciąż jak kłoda.
— Cóż to, rzekł Jan Byk, czy pan myślisz, że cię wezmę na pasek i będę prowadził jak mamka niemowlę? O! bynajmniej, dosyć się napracowałem z panem.
Ale hrabia nie dał znaku życia.
— Do licha! rzekł, niepokojąc się tem zupełnem milczeniem, czyżbyś pan miał wywrócić oczy, ażeby zrobić przykrość swemu słudze Janowi Bykowi?
Wziął lampę i podsunął ją pod oczy hrabiego. Oczy były zamknięte, twarz sina; z czoła spadały krople zimnego potu.
— A to dobre! zawołał Jan Byk, ja się napracowałem, a on potnieje. Szczególny sobie jegomość! Ale uważając tę śmiertelną bladość okrywającą twarz Loredana: Coś zaczynam się obawiać, rzekł, czy on czasem nie udaje nieżywego.
Jan Byk zaczął trząść więźnia i przewracać na wszystkie strony. Ten jednak nie dawał znaku życia.
— Do stu fur beczek djabłów! krzyknął Jan Byk rzucając na hrabiego wystraszonemi oczyma; czyżbyśmy go zadusili nie umyślnie?... O! toż pan Salvator będzie rad!...
Szkaradny człowiek! Że też ci bogaci to nigdy nie zrobią tak, jak drudzy!
Jan Byk patrzał naokoło siebie i spostrzegł w kącie izby ogromny dzban pełen wody.
— Aha! zawołał, tego właśnie szukałem.
Poszedł do kąta, porwał dzbanek, i wlazłszy na stołek znajdujący się przy stole, urządził kaskadę ze czterech lub pięciu stóp, która w miejscu spadku napotkała twarz Loredana.
Pierwsze krople nie zrobiły żadnego wrażenia, ale inaczej stało się z drugiemi. Przy tym strumieniu wody spadającym mu na głowę, przy uderzeniach zimnego natrysku, pan de Valgeneuse westchnął, co uspokoiło Jana Byka, którego czoło zaczynało także uczuwać występuiące krople potu.
— A! do stu par djabłów! zawołał oddychając hałaśliwie, jak gdyby mu kto górę z piersi zwalił, okrutnie nastraszyłeś mnie mój szlachcicu, możesz sobie oddać sprawiedliwość!
Zszedł ze stołka, postawił dzbanek na miejscu i wrócił do więźnia.
— I cóż, rzekł z miną wesołą, dostaliśmy maleńką kąpiel. Teraz musi wam być lepiej, mój szlachcicu?
— Gdzie ja jestem? zapytał Loredan.
— Jesteście w komnacie dobrego przyjaciela, odpowiedział Jan Byk rozwiązując sznur, który jeszcze krępował nogi więźnia, a jeżeli chcecie zejść ze swego piedestału i usiąść, to wam wolno.
Pan de Valgeneuse nie dał sobie powtórzyć wezwania: spuścił się ze stołu i stanął, ale nogi obrzękłe nie mogły go unieść: zachwiał się.
Jan Byk przyjął go w ramiona, zaprowadził do stołka i oparł plecami o mur.
— Cóż, czy dobrze tu panu? zapytał kurcząc się na piętach, by zrównać się z głową hrabiego.
— A teraz zapytał pogardliwie hrabia, co myślisz zrobić ze mną?
— Być waszym najuprzejmiejszym towarzyszem, panie hrabio... i dać wam prócz siebie za towarzysza mojego przyjaciela, który wyszedł tylko na chwilę.
Gdy to mówił, zastukano w pewien sposób do drzwi. Jan Byk znał ten sposób stukania. Poszedł więc otworzyć i niebawem ukazał się Toussaint-Louverture, którego czarna twarz, pocentkowana białemi piętnami, utworzonemi skutkiem potu spływającego z czoła, sprawiła na panu de Valgeneuse wrażenie twarzy tatuowanego Indjanina.
Już po wszystkiem? zapytał Jan Byk przyjaciela.
— Po wszystkiem, odpowiedział Murzyn. I zwracając się do Loredana: Kłaniam towarzystwu! rzekł. Potem znowu obracając się do Jana Byka: Dlaczego on taki zmoczony? zapytał.
— O! nie mów mi o tem, odpowiedział Jan Byk zżymając ramionami, od twego odjazdu nicem nie robił tylko nakrapiałem tego szlachcica.
— Co ty mówisz? zapytał Toussaint.
— Mówię, że temu paniczowi zrobiło się słabo, dodał Jan Byk z pogardą.
— Zrobiło się słabo? powtórzył Murzyn w tym samym tonie.
— Rzeczywiście.
— I na chwałę jakiegoż to świętego?
— Pod pozorem głupiego knebla z chustki, któryśmy włożyli mu w gębę.
— To nie do uwierzenia! zauważył węglarz.
Przez ten czas pan de Valgeneuse spoglądał na dwóch towarzyszów i zapewne badanie nie musiało być zachęcającem, bo usta jego już napół otwarte, zamknęły się nie wymówiwszy ani słowa.
Rzeczywiście, Jan Byk i Toussaint obaj wyglądali dosyć chmurno, a gdyby Loredanowi przyszło na myśl uciekać, sam widok stojącego przed nim kolosa odradziłby mu niebawem ten zamiar.
Poprzestał więc w tej chwili na opuszczeniu głowy i zamyśleniu się.
Kiedy hrabia rozmyślał, Jan Byk poszedł przez ten czas do szafy, otworzył i wydobył butelkę oraz dwa kieliszki, które postawił na stole. Lecz spostrzegłszy, że jest ich trzech, odbył drugą podróż do szafy i przyniósł trzeci kieliszek, tylko, że ten trzeci wprzódy wymył, wypłukał i wytarł z największą starannością, potem postawił go na stole przed hrabią de Valgeneuse. Wtedy dał znak murzynowi, ażeby usiadł, sam usiadł także i przytykając szyjkę od butelki do kieliszka więźnia:
— Mój szlachcicu, rzekł z całą uprzejmością na jaką go stać było, można być dozorcą, ale nie katem. Musi się panu chcieć pić równie, jak i nam, czy pozwolisz kieliszek wina?
— Dziękuję; odpowiedział lakonicznie pan de Valgeneuse.
— Bez ceremonji, młody panie! mówił Jan Byk trzymając wciąż opartą butelkę.
— Dziękuję! powtórzył raz jeszcze pan de Valgeneuse.
— Wola wasza, panie! odezwał się z kolei Jan Byk akcentem właściwym mu, kiedy go kto nieprzyjemnie połechtał po skórze. Potem napełniając kieliszek murzyna: Zdrowie twoje, murzynie! rzekł.
— Zdrowie twoje Janie! odpowiedział tenże.
— Niech giną niegodziwi!
— Niech żyją zacni!
Więzień uczuł dreszcz słysząc ten energiczny toast dwóch dzielnych ludzi.
Jan Byk wychylił do dna kieliszek i stawiając sto na stole:
— Aaa! mruknął, wyborna to rzecz, kiedy człek spragniony.
— I ja jestem tego samego przekonania, odparł Toussaint.
— Jeszcze po jednym, murzynie!
— Jeszcze po jednym, Janie!
I już bez toastu każdy wychylił po kieliszku.
Ta łatwość wysuszania kieliszków nasunęła jednę myśl hrabiemu de Valgeneuse. Czekał na sposobność wprowadzenia jej w wykonanie, która nadarzyła się niebawem.
Jan Byk zwrócił się do więźnia, i dobry człowiek, tak jak wszyscy ludzie silni, odezwał się:
— Próżno dąsać się przeciw własnemu żołądkowi. Po raz drugi i ostatni, mój szlachcicu, mam zaszczyt zapytać czy pozwolisz kieliszek wina?
— Częstujesz mnie pan z taką uprzejmością, iż żal mi że odmówiłem.
— To nic, czas jeszcze naprawić. Dopóki starczy wina w butelce, a butelek w szafie, możemy zacząć od początku.
— A więc dobrze, rzekł hrabia.
— Tak to rozumiem! odezwał się Jan Byk ze szczerą wesołością, i po brzegi napełnił szklankę hrabiego. Potem zwracając się do towarzysza. Podaj drugą butelkę, Toussaint rzekł.
Murzyn spełnił zlecenie. Jan Byk wziął z rąk jego butelkę i napełnił dwa próżne kieliszki. Następnie dając znak Murzynowi:
— Zdrowie wasze, panie hrabio! rzekł.
— Zdrowie wasze, wielmożny paniczu! powtórzył Toussaint.
— Zdrowie wasze, panowie! odpowiedział Loredan, który miał sobie za wielkie ustępstwo, że tytułuje panami dwóch Mohikanów.
Po wniesieniu tego toastu wszyscy trzej wychylili kieliszki: Jan Byk i Toussaint jednym ciągiem, pan de Valgeneuse wolno.
— Wprawdzie, rzekł Jan Byk klaszczący językiem, nie podaję tego wina ani za stare burgundzkie, ani za bordau, ale wiadomo panu hrabiemu przysłowie: „Głupi ten, co daje więcej niż ma“.
— Przepraszam, odparł Loredan, czyniąc widoczny wysiłek dla podtrzymania rozmowy a nadewszystko dla dokończenia kieliszka. Wino to wcale niezłe; zapewne tutejsze?
— Oczywiście, tutejsze! wykrzyknął Toussaint-Louverture, alboż jest jakie wino nietutejsze?
— Mój kochany przyjacielu, zauważył Jan Byk, przecież wino, które się fabrykuje w Paryżu, ale nie o tem pan hrabia raczy do nas wspominać. „Wino tutejsze“ znamy, to wino zbierane w okolicy, w której się znajdujemy.
— Wino młode, jeżeli się zgadzacie, mój przyjacielu, rzekł uprzejmie młodzieniec.
— O! że młode, to młode, potwierdził Jan Byk, i nierumieni się nawet.
— Zapewne, ze śmiechem dodał Toussaint, który schwycił w lot koncept przyjaciela, ono jest całkiem białe!
— A jeśli mi wolno wyjawić życzenie, mówił Jan Byk, to powiedziałbym: obym tylko nie pił gorszego.
— Ja objawiam toż samo życzenie, odezwał się Toussaint, schylając głowę nie przed hrabią, ale przed bóstwem, do którego zasyłał swoje życzenia.
— Zamało go piłem, żeby mieć należyte wyobrażenie, rzekł pan de Valgeneuse.
— O! jeśli o to chodzi, mój szlachcicu, odparł Jan Byk wstając, mam ci tu ja jeszcze pięćdziesiąt podobnych butelek w szafie, więc kiedy ochota...
— To, widzę, jedyny sposób wesołego przepędzenia tych kilku godzin, które mamy przebyć razem, rzekł więzień, a skoro zgadzacie się na taką rozrywkę, służę wam.
— Czy pan mówi szczerze? zapytał Jan Byk odwracając się.
— Zobaczycie, odrzekł stanowczo pan de Valgeneuse.
— Brawo! zawołał Toussaint, takich więźniów to lubię!
Jan Byk poszedł do szafy i wrócił uzbrojony, czy ustrojony, jak się wam podoba, ośmioma butelkami nader pięknej powierzchowności.
Loredan uśmiechnął się, widząc, jak naiwnie dwaj Mohikanowie wpadli w zasadzkę, którą na nich stawiał: zasadzki tej już się zapewne domyślali czytelnicy nasi.
Była to rzeczywiście dobra kombinacja: nic łatwiejszego, jak nakłonić do picia dwóch ludzi lubiących wino; zachęcić tak, ażeby stracili rozum, także nie było rzeczą trudną. Raz to postanowiwszy, Loredan dosyć odważnie ciągnął z kieliszka, i pił jak mógł najuprzejmiej.
Poszły tym sposobem dwie butelki, a panu Loredanowi tak zasmakowało wino, że kazał odkorkować drugie dwie.
— Ha, ha! jakoś waszmość nieźle zabiera się do rzeczy! odezwał się Jan Byk, który widząc, że więzień pije tak dobrze jak i on, zaczął się oswajać z hrabią i traktować go na równi.
— Ha! człowiek czyni co może, odpowiedział Valgeneuse z pozorną dobrodusznością.
— Nie dowierzajcie jednak, mój szlachcicu, zauważył Jan Byk, to wino zdradzieckie!
— Doprawdy? zapytał więzień z wyrazem powątpiewania.
— O! ręczę! zawołał Toussaint Louverture podnosząc rękę do góry, tak jak gdyby przysięgał. Jak wypiję trzy butelki, bywaj zdrów! już po mnie.
— Ej! ozwał się Valgeneuse wciąż z wyrazem powątpiewania, taki tęgi chłop?
— Nic a nic nie dodaję, odpowiedział Murzyn. Trzy butelki, dojdę najwięcej do półczwartej. On, Jan Byk, który jest olbrzymem, zmoże i cztery, ale przy ostatniem kieliszku, zapalona pałka plecie sam nie wie co, a łamie żebra każdemu kto mu się nawinie. Wszak prawda Janie?
— Tak powiadają, odrzekł kolos.
— A ty dajesz tego dowody.
Ostatnie to objaśnienie, bardzo wreszcie dla hrabiego de Valgeneuse nauczające, przedstawiało więźniowi w bliskiej przyszłości wypadki tak hazardowne, że hrabia Loredan widząc odkorkowaną siódmą butelkę, wzniósł rękę nad swój kieliszek, mówiąc.
— Dziękuję! mam już dosyć.
Jan Byk podniósł szyjkę od butelki i bystro patrzył na hrabiego Loredana.
Wzrok Jana Byka miał ten wyraz dziki, jaki pewnym fizjognomiom nadaje początkowe upojenie.
— Czy tak? rzekł, już pan ma dosyć?
— Tak, odpowiedział Loredan, już mi się pić nie chce.
— Jak gdyby to ludzie koniecznie wtedy tylko pili, kiedy im się chce, rzekł Toussaint, gdyby tak było, toby człowiek nigdy więcej nie wypił nad jedną lub dwie butelki.
— Murzynie, odezwał się Jan Byk, pan hrabia snać nie zna przysłowia znanego.
— Jakiego przysłowia? zapytał Loredan.
— „Koniec wieńczy dzieło...“ Skoro więc butelka zaczęta...
— To co? ozwał się Loredan.
— To ją trzeba skończyć.
Loredan podał kieliszek. Jan Byk napełnił go.
— A teraz ty, rzekł zwracając szyjkę od butelki do swego przyjaciela.
— Z całego serca! rzekł Toussaint, który nie zważał, że z powodu doznanych wzruszeń nie będąc przy zwyczajnej sile, mógł tym ostatnim kieliszkiem nietylko dopełnić miary, ale ją nawet przepełnić.
I spiesznie wypróżniwszy kieliszek, zanucił jakąś piosnkę, z której obecni nie mogli zrozumieć ani jednego wyrazu, gdyż śpiewał ją w narzeczu Owernji.
— Cicho! rzekł Jan Byk przed końcem pierwszej zwrotki.
— Dlaczego cicho? zapytał Toussaint.
— Bo to może się bardzo dobrze wydawać w stolicy Owernji, ale nie w Paryżu i jego okolicach.
— Jednak to ładna piosenka, rzekł Toussaint.
— Może być, ale ja wolę inną... Tę naprzykład, którą nam zaśpiewa pan hrabia.
— Jakto, tę, którą ja wam zaśpiewam? ozwał się Loredan.
— Zapewne! pan musisz umieć ładne piosenki, nieprawdaż?
I Jan Byk zaczął śmiać się głupim śmiechem, poprzedzającym upojenie.
— Mylisz się pan, zimno rzekł hrabia de Valgeneuse, nie umiem wcale.
— Jakto, pan nie umiesz jednej jakiej lichej piosenki przy kieliszku? nalegał Jan Byk.
— Przy kieliszku, czy przy półmisku, mniejsza o to! odezwał się Toussaint dumny tem mimowolnem wkroczeniem w kraj poezji za pomocą nieudanego rymu, wolałbym nawet przy półmisku, bo coś mi się bardziej zaczyna chcieć jeść, niż pić.
— Czy zaczynamy, towarzyszu miły? zapytał Jan Byk Loredana, gotując się bić takt jedną ręką o drugą.
— Przysięgam wam, że nietylko żadnej piosneczki, ale nawet nie umiem śpiewać, rzekł pan de Valgeneuse nieco przerażony tonem, jakim Jan Byk wyrażał mu tę prośbę.
— Pan nie umiesz śpiewać? dziwił się Toussaint.
— Upewniam was, panowie, że nie umiem, mówił Loredan. Żałuję bardzo, skoro tem mógłbym wam zrobić przyjemność, ale to nad moje siły.
— A! to bardzo przykro, rzekł Jan Byk nieco kwaśny, i pan byś się chwilkę rozweselił, i ja także.
— Żal mi więc podwójnie, odpowiedział Valgeneuse.
— Aha! zawołał Toussaint.
— Co? zapytał Jan Byk.
— Przyszła mi myśl!
— Głupiś! Dlaczego mam być głupi, skoro przyszła mi myśl!
— No to ją wypowiedz!
— Ponieważ ten młody panicz nie umie, czy nie chce śpiewać, mówił dalej Toussaint nie detonując się wcale, to przecież musi umieć tańczyć; wszak prawda, przyjacielu Janie? Potem, zwracając się do Loredana, głosem podpiłym: Niech nam pan hrabia co zatańczy, przełożył.
— Jakto? Żebym ja wam miał tańczyć? odpowiedział Valgeneuse. Czyście poszaleli?
— Dlaczego poszaleli? zapytał Toussaint.
— Czyż to można tańcować tak ni ztąd ni z owąd?
— Jużciż, że ni ztąd ni zowąd, ot, tak sobie, ażeby tańczyć. Kiedy byłem w Owernji, tańczyłem co chwila.
— Miecielicę (la bourrée)? rzekł Loredan.
— A tak... Czy pan masz co przeciw miecielicy?
— Nic zgoła, ale jej nie mogę tańczyć, bo nie umiem.
— Nie chodzi mi o ten lub ów taniec, odrzekł Toussaint. Zatańcz pan choćby gawota, byle zatańczyć. Nieprawdaż, przyjacielu Janie, że pan hrabia powinien coś zatańczyć?
— Dla mnie byłaby to wielka przyjemność, odezwał się Jan Byk.
— Czy słyszy pan hrabia?
— Ale... dodał Jan Byk.
— Pozwólże pan dokończyć swemu przyjacielowi, odezwał się Loredan, widzisz przecie, że jest jakieś „ale.“
— Ale, kończył Jan Byk, do tańca potrzebna jest muzyka.
— Naturalnie, pan Jan Byk mu słuszność! zawołał Valgeneuse, który myślał sobie, iż jeżeli kolos będzie tego samego zdania, co jego towarzysz, to wypadnie mu puścić się w pląsy dla zabawienia dwóch Mohikanów.
— Czy to tak trudno o muzykę? zapytał Murzyn, którego wino czyniło wynalazczym i zarazem upartym.
— Ja nie wiem czy trudno, rzekł naiwnie Jan Byk, bom tego nigdy nie próbował, ale zdaje mi się, że do jakiejkolwiek muzyki trzeba przedewszystkiem narzędzia, wszak prawda, panie hrabio?
— Oczywiście! rzekł Loredan wzruszając ramionami.
— Narzędzia! I cóż wielkiego? oświadczył Toussaint. Wielki palec u ręki, to i narzędzie.
I mówiąc to Murzyn zaokrąglił grubą rękę w kształt trąby, a przykładając do ust, zaczął trąbić pieśń o „Królu Dagobercie.“ Potem zwracając się do Jana Byka:
— Czyż to nie piękne narzędzie muzyczne? zapytał.
— Zapewne, odpowiedział Jan Byk, lecz do polowania, nie do tańca.
— Prawda, rzekł Toussaint, łatwo ustępując przed zarzutami, które uważał za słuszne, ale skoro nie ma śpiewu ani tańca, to przynajmniej pijmy!
— To co innego! spiesznie wyrzekł pan de Valgeneuse, tak, pijmy!
Ale pospieszył się zanadto i wypowiedział to ze zbytecznem życzeniem, nie żeby pić sam, lecz żeby pili jego towarzysze.
Jan Byk spojrzał nie rozumiejąc planu pana de Valgeneuse: poczciwiec nie przypuszczał, ażeby wino mogło stać się trucizną; wietrzył jednak niebezpieczeństwo stawiając więc na stole butelkę, którą już brał za szyjkę ażeby nalać w kieliszek Murzynowi:
— Nie, rzekł, piłeś już dosyć Murzynie.
— Kiedy pić, to nigdy dosyć, przyjacielu Janie.
— W ogolności, jestto prawdą, rzekł cieśla, ale jak na dziś, fałszem.
— Jednakże, zauważył więzień, wyście mnie wyzwali, ja się nie wymawiałem.
— Pan, mój szlachcicu, odrzekł Jan Byk patrząc nań z ukosa, to inna rzecz: pan możesz pić do upadłego jeżeli ci się podoba... Powiedziałem panu, że jest jeszcze w szafie czterdzieści butelek. Podaj pan kieliszek!
Loredan podał kieliszek, a Jan Byk napełnił go w dwóch trzecich, potem postawił butelkę na stole.
— A pan? zapytał Valgeneuse.
Ja odpowiedział Jan Byk. Mam dosyć. Toussaint panu powiedział, że wpadam w złość mając w głowie jeden kieliszek wina zawiele; on ma słuszność, nie bedę już pił.
— Jeszcze jeden kieliszek dla mojego towarzystwa, rzekł Valgeneuse, nie chcąc dać poznać po sobie, że się dorozumiewa przyczyny wstrzemięźliwości Jana Byka.
— Chcesz pan koniecznie? rzekł cieśla, bystro wpatrując się w niego.
— Życzę sobie.
— Dobrze, oświadczył kolos nalewając kieliszek.
— A ja? zapytał Toussaint.
— Ty, nie! odrzekł brutalnie Jan Byk.
— Dlaczego?
— Bo ja postanowiłem, że już pić nie będziesz.
Toussaint warknął głucho, cofnął się o dwa kroki, ale już me nalegał. Potem Jan Byk podnosząc kieliszek do ust:
— Zdrowie pańskie! rzekł.
— Dziękuję i nawzajem! odpowiedział Valgeneuse.
Kieliszek Jana Byka nie był całkiem napełniony, mógł on więc uważać na więźnia.
Cóż tedy ujrzał?
Oto Loredan objął całą ręką kieliszek, poniósł go nagle do ust i postawił na stole.
Jednocześnie cieśla poczuł u nóg jakiś chłód, jak gdyby stał w wodzie. Podniósł nogę, pomacał ręką: but był wilgotny. Wtedy wziął lampę, schylił się i stawiając ją znowu na stole:
— Trzeba przyznać, rzekł podchodząc ku więźniowi z podniesioną pięścią, że z pana wielki łajdak!
Toussaint Louverture poskoczył i chwytając cieślę za obie ręce:
— A co! rzekł do Loredana, czy nie mówiłem panu, że mu wino szkodzi?... Nie chciałeś mi pan wierzyć!... A teraz rób co chcesz.
Pan de Valgeneuse już miał się ku obronie: chwycił on po butelce w każdą rękę, i czekał aż się doń zbliży Jan Byk, by mu je roztrzaskać o głowę.
Jan Byk schylił się, ujął stołek za jedną nogę, i postąpił krok ku hrabiemu.
— Cóż on takiego zrobił? zapytał Toussaint.
— Spojrzyj na dół, odrzekł Jan Byk.
Toussaint wziął z kolei lampę i patrzył.
— Aha! zawołał spoglądając na ceglaną podłogę przezierającą przez białe wino, to krew!
— Krew? rzekł Jan Byk. Gdyby to była krew, mniejsza, za pomocą chleba można odzyskać krew: ale wino robi się tylko z winogron, a winnice tego roku wymarzły.
— Jakto! więc on wylał swoje wino? zawołał Toussaint.
— Tak jest, wino!
— No, w takim razie, to łajdak, jak słusznie powiedziałeś! W łeb go!
— Czekałem na twe przyzwolenie, Murzynie, rzekł Jan Byk ocierając rękawem czoło.
— Jak postąpisz jeden krok dalej, rozbiję ci głowę butelką, rzekł Valgeneuse.
— Aha!... nie dosyć, że wylewasz wino! chcesz jeszcze rozbijać butelki? zawołał Jan Byk, bo ty butelki rozbijesz, a nie moją głowę, uprzedzam.
— Wal, Janie, krzyknął Toussaint, czemu nie walisz?
— Bo się opamiętałem, rzekł Jan Byk, i zdaje mi się, że pan hrabia opamięta się także. Potem głosem pewnym i całkiem spokojnym: Wszak prawda, panie de Valgeneuse, rzekł, iż pan postawisz te dwie butelki, hę?
Valgeneuse zmarszczył brwi; pycha straszną w nim walkę prowadziła z rozsądkiem.
— I cóż, zapytał Jan Byk, stawiasz pan, czy nie stawiasz?
— O! Janie, ryknął Murzyn, nie poznaję cię.
— Stawiasz pan, co? mówił dalej Jan Byk, raz, dwa... Uważaj, bo trzy policzę ci na głowie!
Loredan spuścił ręce i zwolna postawił butelki na gzemsie od komina.
— Dobrze, a teraz siadajmy na miejscu.
Prawdopodobnie Loredan się rozmyślił, że najpierwszym warunkiem oswojenia dzikiego zwierza jest, iżby go nie drażnić. Poddał się więc drugiemu rozkazowi, równie jak pierwszemu. Przytem snać nowa kombinacja powstała w jego umyśle, i postanowił użyć innego środka obiecującego mu lepsze powodzenie, niż siła.
— Toussaint, mój przyjacielu, rzekł Jan Byk, odnieś te dwie butelki do szafy i zamknij je tam na klucz... Wcale ztamtąd nie powinny były wychodzić.
Toussaint wykonał zlecenie.
— A teraz pan, panie hrabio, mówił Jan Byk biorąc klucz z ręki towarzysza, wyznaj pan jedną rzecz.
— Jaką? zapytał hrabia.
— Ze chciałeś, ażebyśmy pili aż do utraty zmysłów, iżbyś, korzystając z tego, mógł się wymknąć?
— Wszakżeście wy korzystali z przewagi siły, ażeby mnie uczynić więźniem, rzekł dosyć logicznie hrabia.
— Z siły, to prawda, ale nie używaliśmy podstępu: nie piliśmy razem, ażeby potem zdradzić. Kiedy ktoś trąca się w kieliszek, to rzecz święta!
— Dajmy na to, że źle uczyniłem, rzekł Valgeneuse.
— Wylewać wino! rzekł Toussaint wracając do przedmiotu zgrozy, wino, dar Boży!
— Pan hrabia wyznał, że źle uczynił, rzekł Jan Byk, nie mówmy już o tem.
— O czemże więc będziemy mówić? zapytał smutno węglarz. Co do mnie, jeżeli nie rozmawiam, nie piję, narażam się na to, że mogę usnąć.
— O! uśnij, jeżeli chcesz, ja za siebie ręczę, że nie usnę.
— Ja tedy wam znajdę przedmiot do rozmowy, odezwał się Loredan.
— Pan hrabia łaskaw, odrzekł pomrukując Jan Byk.
— Wyglądacie na uczciwych ludzi... jesteście może nieco za żywi, mówił dalej Loredan, ale uczciwi w gruncie.
— Odkryłeś pan to? rzekł Jan Byk, wzruszając ramionami.
— Lubię uczciwych ludzi, mówił dalej hrabia.
— Nie masz pan do nich wstrętu, proszę! odrzekł cieśla zawsze tym samym tonem.
Toussaint słuchał, widocznie ciekawy do czego więzień zmierzał.
— Otóż, mówił dalej tenże, jeżeli chcecie... Zatrzymał się.
— Jeżeli chcemy?... powtórzył Jan Byk.
— Otóż, jeżeli chcecie, dokończył hrabia, ja was uczynię majętnymi.
— Do licha! rzekł Toussaint wyciągając uszy, majętnymi? Pomówmyż o tem.
— Cicho, Murzynie! ostrzegł Jan Byk, to ja mam głos, a nie ty! Potem zwracając się do Loredana: Wyjaśnij swą myśl, młody paniczu, dodał.
— Myśl moja jest bardzo prosta.
— Słuchamy, rzekł Toussaint.
— Jużem cię prosił, ażebyś był cicho, ofuknął Jan Byk.
— Wszak wy pracujecie na życie? zapytał hrabia.
— Jużciż, oprócz darmozjadów, wszyscy pracują, odpowiedział cieśla.
— Ile zarabiacie na dzień?
— Po trzy franki dziennie, rzekł Toussaint.
— Będziesz ty cicho, Murzynie!
— Dla czego mam być cicho? Pan hrabia mnie zapytuje, ja mu odpowiadam.
— Trzy franki dziennie, powtórzył hrabia, nie zważając niby na sprzeczkę wszczętą między dwoma przyjaciółmi, to znaczy dziewięćdziesiąt franków na miesiąc, czyli tysiąc franków na rok.
— I cóż dalej, rzekł Jan Byk, wiemy o tem.
— Otóż ja wam nastręczę taki zarobek, który wyniesie tyle przez jeden wieczór, ile wy zarabiacie przez dwadzieścia pięć lat.
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków? wykrzyknął Toussaint. Żarty! dwadzieścia pięć tysięcy franków przez jeden wieczór, to niepodobna!
— Widzicie więc, mówił dalej Valgeneuse, jest dla was sposób utrzymania bez pracy, gdyż umieściwszy po dwadzieścia pięć tysięcy franków na pięć od sta, macie po tysiąc dwieście pięćdziesiąt franków rocznego procentu.
— Bez pracy! powtórzył Toussaint, czy słyszysz Janie? bez pracy!
— A cóż jabym robił gdybym nie pracował? zapytał naiwnie cieśla.
— Coby ci się podobało: chodziłbyś polować, ryby łowić; kupowałbyś grunta, uprawiał je; robiłbyś to, co robią bogaci, co i ja robię, mówił zachęcająco Loredan.
— Tak! gorzko odezwał się Jan Byk, wydzierałbym szesnastoletnie dziewczęta narzeczonym i rodzinom! Oto rozrywka tych, co nie pracują! oto co i pan robisz panie hrabio!
— Robiłbyś wreszcie to, coby ci się podobało, a ja wam obu ofiaruję pięćdziesiąt tysięcy franków; po dwadzieścia pięć dla każdego.
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków! powtórzył Toussaint, którego oczy pałały pożądliwością.
— Milcz Toussaint! wyrzekł surowo cieśla.
— Dwadzieścia pięć tysięcy dla każdego, przyjacielu Janie, powtórzył pieszczotliwie węglarz.
— Dwadzieścia pięć tysięcy kolek w bok, jeżeli nie zatkasz gęby, Murzynie.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków dla was obu, gotówką jeszcze dziś wieczór.
— To majątek, Janie! to majątek! mruczał węglarz.
— Czy będziesz cicho, niegodziwcze! zawołał Jan Byk rękę podnosząc na przyjaciela.
— Zapytaj go przynajmniej w jaki sposób można zarobić te dwadzieścia pięć tysięcy franków, szepnął z cicha Murzyn.
— Zgoda, odrzekł Jan Byk. I wracając do więźnia: Pan hiabia raczysz nam ofiarować po dwadzieścia pięć tysięcy franków... Czy nie zechcesz powiedzieć, jakie prace mamy wykonać za tak wielką sumę?
— Ofiaruję wam tę sumę w zamian za wolność. Rzecz, widzicie, prosta.
— Słuchaj, słuchaj, Janie Byku, mówił węglarz trącając łokciem przyjaciela.
— Murzynie! Murzynie! szepnął Jan Byk ukosem spoglądając na towarzysza.
— Już milczę, milczę... Jednakże dwadzieścia pięć tysięcy franków!...
Cieśla zwrócił się ku hrabiemu.
— A dlaczego, jak się wam zdaje, zatrzymujemy was w więzieniu, mój szlachcicu? zapytał.
— Dla tego, przypuszczam, odpowiedział Valgeneuse, że ktoś wam za to zapłacił.
Jan Byk wzniósł swą szeroką dłoń nad głowę Loredana. Ale przemagając się z wysileniem, i opuszczając ją zwolna:
— Zapłacił! zapłacił! rzekł, to podobni tobie, panie hrabio, płacą, przedają lub kupują cześć innych. Tak, jest to jeden jeszcze przywilej ludzi bogatych, że płacą za złe, jeśli spełnić go nie mogą sami... Posłuchaj, panie hrabio! Gdybyś był dziesięćkroć bogatszym niż jesteś, gdybyś zamiast dwudziestu pięciu tysięcy franków ofiarował miljon, ażeby cię puścić minutę wcześniej przed wskazaną godziną, odrzuciłbym z taką samą pogardą, z jaką radością zatrzymuję cię więźniem.
— Ofiaruję sto tysięcy franków zamiast pięćdziesięciu, rzekł krótko pan de Valgeneuse.
— Janie! Janie! zawołał Toussaint, czy słyszysz? Pięćdziesiąt tysięcy dla każdego.
— Murzynie, rzekł cieśla, już na ten raz bez popędliwości, miałem cię za uczciwego człowieka. Jeszcze jedno słowo, a oddam ci twą przyjaźń i odbiorę moją.
— Ależ, Janie, odezwał się łagodnie Toussaint, to, co mówię, jest tak dobrze dla ciebie, jak dla mnie.
— Jakto, dla mnie?
— Oczywiście, dla ciebie... dla ciebie, dla Fifiny, dla twojego dziecka.
Na te słowa: „Dla Fifiny, dla twego dziecka“, oczy Jana Byka zaiskrzyły się. Ale natychmiast prawie, chwytając Murzyna za kołnierz i wstrząsając nim, jak drzewem.
— Czy będziesz cicho, niegodziwcze! czy będziesz cicho?... wykrzyknął.
— Nadewszystko dla twego dziecka, mówił dalej Toussaint, wiedząc, że o tym przedmiocie może mówić bezkarnie, dla twego dziecka, któremu lekarz zalecił pobyt na wsi.
Cieśla drgnął i puścił towarzysza.
— Masz żonę cierpiącą i chore dziecko? odezwał się Valgeneuse, możesz im obojgu powrócić zdrowie i wahasz się?
— Otóż nie, do kroćset siarczystych piorunów! zagrzmiał cieśla, nie waham się.
Toussaint dygotał: Valgeneuse zaledwie oddychał, bo niepodobna było domyślać się czy Jan Byk odmówi, czy przyjmie.
Jan popatrzył z kolei na więźnia i na towarzysza.
— Przyjmujesz? zapytał hrabia.
— Przyjmujesz? zapytał Toussaint.
Byk podniósł rękę uroczyście.
— Posłuchajcie, rzekł, powiadam wam na tego Boga, który jest w niebiosach, na tego Boga, który nagradza dobrych, a karze złych, kto pierwszy z was wymówi choćby jedno słówko o tym przedmiocie, tego uduszę! Teraz niech się który z was odezwie, jeśli chce.
Była chwila milczenia, w ciągu której hrabia de Valgeneuse po raz trzeci zmienił baterję. Próbował upoić, potem przekupić dwóch Mohikanów; obie próby się nieudały; postanowił ich zastraszyć.
— Jeżeli już nie wolno mówić o pieniądzach, rzekł zwracając się do Jana Byka, to czy wolno mówić o czem innem?
— Proszę, rzekł lakonicznie Jan Byk.
— Ja znam człowieka, który wam straż nademną polecił.
— Winszuję panu, rzekł Jan Byk, życzę więcej podobnych znajomości, ale jeśli mam prawdę powiedzieć, myślę, że one są rzadkie.
— Wyszedłszy ztąd, prowadził dalej rezolutnie rzecz pan de Valgeneuse, bo czy dziś, czy jutro wyjdę ztąd przecie, nieprawdaż?...
— Zapewne, odpowiedział cieśla.
— Wyszedłszy, zaniosę skargę, a w godzinę potem on będzie ujęty.
— Pan Salvator będzie ujęty? Cóż znowu! przeczył Jan Byk, nigdy!
— To on się zwie Salvator? rzekł Loredan, nie znałem go pod tem nazwiskiem.
— O! pod tem czy pod innem, jest to człowiek, którego panu zabraniam kazać ujmować, rozumiesz pan? chociaż jesteś hrabią.
— Ty mi zabraniasz, ty?
— Tak ja. A wreszcie on i sam obronić się potrafi.
— To właśnie zobaczymy... Każę go ująć, a jak się rozpocznie sprawa, rozumiecie dobrze, iż ja i o was nie zapomnę.
— Nie zapomnisz pan o nas?
— Wiesz zapewne, że tu chodzi poprostu o galery.
— O galery, co? zawołał Toussaint siniejąc pod swą czarną mazaniną.
— Widzisz przecie, że pan hrabia, uczyniwszy nam ten zaszczyt, że chciał nas spoić i zhańbiwszy nas chęcią przekupienia, teraz żartować z nami łaskawie raczy! rzekł Jan Byk.
— W takim razie, to żarty niewczesne, odparł węglarz.
— Jak się nazywam Loredan de Valgeneuse, rzekł z zimną krwią więzień, tak daję słowo honoru, że we dwie godziny po mojem wyjściu ztąd, wszyscy trzej będziecie ujęci.
— Czy słyszysz, Janie Byku? odezwał się węglarz półgłosem, jakoś to nie wygląda na żart z jego strony.
— Wszyscy trzej, powtarzam: ty panie Toussaint-Louverture, węglarzu; ty, panie Janie Byku, cieślo, i wreszcie przywódzca wasz, pan Salvator.
— Pan uczynisz to, pan? rzekł Bartłomiej Lelong krzyżując ręce i bystro wpatrując się w więźnia.
— Tak, odrzekł energicznie hrabia, który czuł, że chwila jest stanowczą i że odwaga nie więcej pogorszy jego położenie, niż słabość.
— Dajesz pan na to słowo?
— Słowo szlacheckie!
— Tak zrobi, jak powiada, przyjacielu Janie! zawołał węglarz.
Bartłomiej Lelong potrząsnął głową.
— Powiadam ci, że nie zrobi, przyjacielu Murzynie.
— A dlaczego Janie?
— Dlatego, że odejmiemy mu możność.
Z kolei hrabia zadrżał, słysząc ton i widząc fizjognomię cieśli, w którym wszystkie mięśnie naprężyły się jakąś stanowczością.
— Jak to rozumiesz, Janie? zapytał Toussaint.
— Kiedy przed godziną leżał tu zemdlony na stole...
— To co?
— Coby nastąpiło, gdyby zamiast zemdleć, umarł?
— No, nastąpiłoby, odrzekł Toussaint ze swą zwyczajną logiką, że byłby umarł zamiast zemdleć.
— W takim razie, czy byłby oskarżył pana Salvatora, albo nas?
— Et! głupstwo; gdyby umarł, nie byłby oskarżał nikogo.
— Otóż, rzekł Jan Byk głosem głuchym, przypuść, że pan hrabia umarł.
— Tak, wtrącił Valgeneuse, ale nie umarłem.
— Czy tego pewnym pan jesteś? odezwał się Jan Byk takim tonem, który zaprawdę wprawił hrabiego w wątpliwość, czy umarł, czy żyje.
— Panie, rzekł hrabia.
— A ja, przerwał Jan Byk, oświadczam, iż tak bliskim jesteś śmierci, że nie ma co żartować.
— Aha! odezwał się Loredan, widzę masz pan zamiar mnie zabić?
— A jeżeli panu może to sprawić przyjemność, odparł Jan Byk, to powiem w jaki sposób.
— W takim razie narażacie się już nie na galery, ale na rusztowanie.
— Na rusztowanie, na rusztowanie!... czy słyszysz, przyjacielu? wybełkotał Toussaint.
— Co znowu! rzekł Jan Byk, głupcy tylko idą na rusztowanie, ludzie, którzy nie umieją zdobyć się na środki ostrożności. Ale bądź spokojny, panie hrabio, my się na nie zdobędziemy; osądzisz sam.
Hrabia czekał na wyjaśnienie z twarzą dosyć spokojną.
— Rzecz odbędzie się tak, panie hrabio, mówił dalej cieśla, założę ci napowrót knebel i zwiążę tak jak byłeś... Zdejm no sieć, Murzynie, zawieszoną na ścianie.
Toussaint zdjął sieć.
— Poniosę pana aż do rzeki, tam odczepię statek: puścimy się nim z pół mili z biegiem rzeki; potem, w dobrem miejscu, gdzie będzie z piętnaście stóp głębokości, odwiążemy sieć, odkneblujemy i wrzucimy w wodę. Bądź pan spokojny, pójdziesz na dno, gdyż nie omieszkam zaczepić oczek sieci o guziki twego surduta! Poczekamy z dziesięć minut, aż się wszystko skończy, wrócimy pod wodę, ustawimy czółno na miejscu i przyjdziemy tu dokończyć naszych dwóch butelek. Potem powrócimy do Paryża przededniem, wejdziemy do domu niewidziani przez nikogo i będziemy oczekiwać.
— Na co będziecie oczekiwać? zapytał hrabia ocierając czoło z potu.
— Na wieści o panu de Valgeneuse i na to, co ludzie umiejący czytać, nie ja na nieszczęście, przeczytają w pismach publicznych:
„Znaleziono w Sekwanie zwłoki młodzieńca od kilku dni zdaje się utopionego. Widocznie nieszczęśliwy ten, mimo częstych przykładów podobnych wypadków, chciał zarzucać sieć, będąc ubrany w surdut zamiast w bluzę: sieć zaczepiła się o guziki i wciągnęła go w rzekę.
Zegarek i pieniądze znaleziene przy nim, oraz pierścionki pozostałe na palcach, wszelką myśl umyślnego morderstwa usuwają.
Zwłoki złożono w trupiarni“.
— Cóż, czy niedobrze ułożone, hę?... I czy komu przyjdzie do głowy oskarżać Jana Byka cieślę i węglarza zwanego Toussaint-Louverture, o zadanie śmierci panu Loredanowi de Valgeneuse?
— A! niechże cię djabli wezmą, wykrzyknął Toussaint, jakiś ty mądry, Janie Byku! nigdym tego o tobie nie myślał.
— Więc zgadzasz się? zapytał Jan Byk.
— To także! odrzekł węglarz.
— Widzisz więc, panie hrabio, że potrzeba tylko twojego, pozwolenia, ażeby żart się odegrał. Ale pan wiesz, że bez pozwolenia obejdziemy się.
— Do wody! do wody! zawołał Murzyn.
Bartłomiej wyciągnął szeroką rękę w kierunku hrabiego, który cofnął się dwa kroki, ale napotkał ścianę i musiał się zatrzymać.
— Oho! już pan dalej nie pójdziesz: mur silny, rzekł Bartłomiej.
I postąpiwszy dwa kroki naprzód, położył mu rękę na ramieniu. Ręka ta uczyniła na panu de Valgeneuse wrażenie, jakie na delikwencie czyni ręka wykonawcy.
— Panowie, rzekł Loredan, czyniąc ostatnie wysilenie, nie spełnicie na zimno podobnej zbrodni; wiecie, że umarli powstają z grobów i oskarżają morderców.
— Tak, ale nie z głębi rzek, nadewszystko jeśli znajdą się w sieci. Czy sieć gotowa, M urzynie?
— Gotowa, odrzekł tenże, brakuje tylko ryby.
Jan Byk wyciągnął rękę i wziął sznury.
Za jednym zamachem ręce Loredana zostały związane i przymocowane za plecami.
Po sile i dokładności poruszeń Jana Byka, widać było łatwo, że postanowienie miał mocne i niecofnione.
— Panowie, rzekł Loredan, nie chodzi mi już, abyście pozwolili mi uciec, ale o to tylko abyście mnie nie zabijali...
— Cicho! zawołał Jan Byk.
— Przyrzekam sto tysięcy franków, jeżeli...
Hrabia nie skończył; taż sama co przedtem chustka, zatkała mu usta.
— Sto tysięcy franków, mruczał Toussaint, sto tysięcy franków...
— A zkądby on wziął te sto tysięcy franków? rzekł Jan Byk wzruszając ramionami.
Więzień nie mógł już mówić, ale uczynił głową znak wskazujący, żeby poszukano w jego kieszeniach.
Jan Byk wyciągnął wielką rękę, wsunął dwa palce w kieszeń surduta hrabiego i wyjął z niej pugilares dobrze wypchany.
Oparł Loredana o mur, tak, jak opierają mumię w gabinecie nauk przyrodniczych i wracając do lampy, otworzył pugilares.
Toussaint spoglądał przez ramię towarzysza.
Jan Byk policzył dwadzieścia biletów bankowych.
Serce Murzyna biło aż do rozsadzenia piersi.
— Czy to są prawdziwe bilety bankowe, Murzynie? zapytał cieśla. Zobaczno ty, co umiesz czytać.
— Naturalnie, prawdziwe, odparł Murzyn, i nawet doskonałe! Nigdy nie widziałem takich za wystawą wekslarzy. Każdy po pięć tysięcy franków.
— Dwadzieścia razy pięć, mówił Jan Byk, czy inaczej, pięć razy dwadzieścia, to uczyni. Oh! nie ma co mówić, rachunek dobry.
— A więc, rzekł Toussaint, zostawimy mu życie, a zabierzemy te sto tysięcy franków?.
— Przeciwnie, odparł Jan Byk, oddamy mu te sto tysięcy i utopimy go.
— Aha! utopimy go, powtórzył Toussaint.
— Tak, odpowiedział cieśla.
— Czy pewny jesteś, że nam się nic złego nie stanie? zapytał węglarz półgłosem.
— Oto nasza obrona, odrzekł Bartłomiej Lelong, wkładając pugilares do kieszeni hrabiego, któżby przypuścił, że tacy dwaj nędzarze, jak my, utopili człowieka z pozostawieniem sto tysięcy franków w kieszeni?
— Ha! rzekł Toussaint z westchnieniem, widzę ja już jednę rzecz...
— Jaką?
— Że nędzarzami urodziliśmy się, przyjacielu Janie i nędzarzami pomrzemy.
— Wola Pańska! rzekł cieśla zabierając Loredana na ramię. Otwórz drzwi, Murzynie.
Murzyn otworzył drzwi, ale w tej chwili wykrzyknął i cofnął się dwa kroki wstecz.
Człowiek jakiś stał u drzwi, po otwarciu ich wszedł do izby.
— Aha! to pan Salvator, odezwał się Jan Byk, do licha! jakże przyszedł nie w porę.
Salvator rzucił spokojne wejrzenie na tych dwóch, a raczej na tych trzech ludzi.
— Co tu się dzieje? zapytał.
— Nic, odpowiedział Jan Byk, tylko, za pozwoleniem pańskiem, ja idę utopić pana hrabiego.
— Tak, idziemy go utopić, poparł Toussaint.
— Dlaczegóż taka ostateczność? zapytał z zamyśleniem Salvator.
— Bo chciał nas nasamprzód spoić...
— Potem chciał nas przekupić.
— A potem?
— Potem nastraszyć.
— Nastraszyć Jana Byka?... Murzyna, to nie mówię, ale Jana Byka! powiedział Salvator.
— A widzi pan! rzekł cieśla. Niechże nas pan puści, za pół godziny skwitujemy się.
— I cóż on powiedział takiego, żeby ciebie nastraszyć mój zuchu?
— Powiedział, że cię oskarży, panie Salvatorze, że każe ująć, zaprowadzi na rusztowanie. Bóg wie co! Wtedy ja mu powiedziałem: „Dobrze! a ja tymczasem zaprowadzę ciebie do Sekwany.“ Ustąp się, panie Salvatorze, jeśli łaska.
— Rozwiąż tego człowieka Janie.
— Jakto? mam go rozwiązać?
— Tak.
— A czyż pan nie słyszałeś, co powiedziałem?
— Słyszałem.
— Powiedziałem, że on pana chce oskarżyć, ująć, gilotynować.
— A ja ci odpowiedziałem: „Rozwiąż tego człowieka Janie:“ a teraz dodaję: Pozostaw mnie z nim sam na sam.
— Panie Salvatorze! wyrzekł Jan Byk z miną błagalną.
— Bądź spokojny, przyjacielu, nalegał młodzieniec. Pan hrabia Loredan de Valgeneuse nie może mieć nic przeciw mnie, kiedy ja przeciwnie...
— Pan, przeciwnie...
— Ja mogę wszystko przeciw niemu. Po raz więc ostatni mówię, rozwiąż tego człowieka, i pozwól nam obu rozmówić się spokojnie.
— Ha! skoro pan tak chce koniecznie.
I wzrok jego raz jeszcze pytająco padł na Salvatora.
— Koniecznie! powtórzył młodzieniec.
— Jestem więc posłuszny, rzekł Jan Byk zwyciężony.
I rozwiązawszy ręce hrabiemu i wyjąwszy chustkę z ust, wyszedł z przyjacielem Murzynem, uprzedzając Salvatora, a raczej Loredana, że będzie stał u drzwi, by stawić się na pierwsze wezwanie.
Salvator powiódł za nimi oczyma, a gdy drzwi się zamknęły:
— Racz usiąść mój kuzynie, rzekł do Loredana, bo zawiele mamy z sobą do mówienia.
Loredan rzucił nagłe wejrzenie na Salvatora.
— Ha! rzekł tenże odrzucając ręką swe piękne, czarne włosy, gęste i jedwabiste, i odkrywając czoło tak spokojne i pogodne, jakby stał naprzeciw swego najlepszego przyjaciela, wpatrz się we mnie dobrze Loredanie: to ja jestem.
— Z kądże u djabła wychodzisz, panie Konradzie? rzekł hrabia swobodniejszy w obec człowieka swego stanu, niż w obec dwóch proletarjuszów, z którymi odbył tak niekorzystną walkę. Słowo daję, wszyscy cię mieli za umarłego!
— Widzisz więc, odpowiedział Salvator, że to nieprawda. O! historja pełną jest wypadków podobnych, od Oresta, który przez Pylada każe oznajmić śmierć swoję Egistowi 1 Klytemnestrze, aż do księcia Normandji, który od jego królewskiej mości Karola X-go domaga się tronu swego ojca, Ludwika XVI-go.
— Ależ ani Orest, ani książę Normandji nie kazali za pogrzeb swój zapłacić tym, na których chcą się pomścić, czy od których domagają się spadku, odpowiedział Loredąn utrzymując rozmowę w tym samym tonie.
— O! mój kuzynie, czy będziesz mi wyrzucał ten marny bilet pięciuset frankowy, który wydaliście na mój pogrzeb? Zważ przecie, że nigdy jeszcze pieniądz nie produkował tyle co ten: wszak to już sześć lat, jak wam przynosi rok rocznie po dwakroć sto tysięcy dochodu! Bądź spokojny! ja ci ten bilet oddam, uporządkujemy rachunki.
— Rachunki! odparł pogardliwie Loredan, alboż my mamy z sobą jakie rachunki?
— Jakto, nie?
— Przynajmniej nie ze spadku po nieboszczyku margrabim de Valgeneuse, moim stryju.
— I mógłbyś dodać, kochany panie Loredanie: „a twoim ojcu.“
— Zapewne, między nami to nic nie znaczy... Dodam więc, jeśli ci to przyjemność sprawia: „a twoim ojcu.“
— Tak, rzekł Salvator, wielką mi to przyjemność sprawia.
— A teraz, panie Konradzie... Czy tam panie Salvatorze, jak zechcesz, bo masz widzę kilka nazw, byłożby to niedyskrecją zapytać, jakim sposobem żyjesz, kiedy cię wszyscy mają za umarłego?
— O! wcale nie. Chciałem nawet opowiedzieć moją historję, gdyby mogła cię tylko zająć.
— Zajmie mnie, i nawet wielce... Opowiadaj pan, opowiadaj.
Salvator skłonił się na znak zgody.
— Przypominasz sobie, kochany kuzynie, rzekł, w jaki fatalny i nieoczekiwany sposób zmarł pan margrabia de Valgeneuse, twój stryj, a mój ojciec.
— Doskonale.
— Przypominasz sobie też, że on nigdy nie chciał mnie urzędowo przyznać, nie dlatego, iżby mnie sądził niegodnym swego imienia, ale przeciwnie, dla tego, że przyznając, mógłby mi tylko pozostawić piątą część swojego majątku.
— Pan Konrad musi lepiej niż ja być obeznany z przepisami kodeksu, dotyczącemi dzieci nieprawych... Sam będąc prawym synem, nie miałem nigdy sposobności zajmować się tem.
— E! nie ja się tem zajmowałem, ale mój biedny ojciec. Tak dalece zajmował się, że nawet w dzień śmierci posłał po notarjusza, poczciwego Baratteau...
— Tak, i nikt dotąd nie wie dla czego po niego posłał. Pan przypuszczasz, że zapewne dla wręczenia mu testamentu na twoję korzyść?
— Nie przypuszczam, ale jestem pewny.
— Jesteś pewny?
— Tak.
— A to jakim sposobem?
— W przeddzień ojciec mój, jakby przeczuwając grożące mu nieszczęście, chociaż słuchać go nie chciałem, oznajmił mi co chce uczynić, a raczej uczynił.
— Znam tę historję testamentu.
— Znasz pan?
— Znam według tego przynajmniej, jak mi sam powiedział. Margrabia zrobił testament olograficzny, który miał doręczyć panu Baratteau, ale nim go doręczył czy po doręczeniu, punkt ten jakkolwiek ważny nie został wyświecony, margrabia padł tknięty apopleksją. Wszak tak?
— Tak, mój kuzynie... z zastrzeżeniem przecież jednego szczegółu.
— Jakiego?
— Ze dla większej ostrożności margrabia zrobił nie jeden testament, ale dwa.
— Ha! ha! ha! dwa testamenty?
— Zupełnie jednakowe, mój kuzynie.
— W których przekazał ci swój majątek i imię?
— Najzupełniej.
— Co za nieszczęście, że z obu tych testamentów nie pozostał ani jeden!
— Tak, to fatalność.
— Więc margrabia zapomniał ci powiedzieć, gdzie one są? Jeden przeznaczony był dla doręczenia notarjuszowi, drugi miał być oddany mnie samemu.
— A tym czasem?
— Tymczasem margrabia zamknął go w tajemnej szufladce małego kantorka, stojącego w jego sypialni.
— Ależ, rzekł Loredan bystro patrząc na Salvatora, mnie się zdawało, że pan nie wiedziałeś, gdzie był ten szacowny testament.
— Wtedy jeszcze nie wiedziałem.
— A dziś?
— Dziś, odpowiedział Salvator, wiem.
— Aha!... odezwał się Loredan, opowiedz mi: rzecz staje się ciekawą!
— Przepraszam! ale chciałeś podobno, ażebym ci nasamprzód opowiedział, jakim sposobem żyję, lubo każdy ma mnie za umarłego. Zaprowadźmy porządek w opowiadaniu: będzie ono przez to jaśniejsze i bardziej zajmujące.
— Owszem, proszę cię o jak największy porządek mój kuzynie. Słucham...
Salvator zaczął:
— Pominiemy więc, kochany kuzynie, dzieje testamentów, które ci się nie wydają jasnemi, a może wrócimy do nich później i rzucimy na nie światło, którego w tej chwili zdaje się być pozbawione. Jeżeli chcesz, rozpoczniemy od tej chwili moją historję, kiedy czcigodna twoja rodzina, która aż dotąd raczyła uważać mnie za krewnego do tego stopnia, iż nawet marzyła czas jakiś o połączeniu mnie z panną Zuzanną, odtąd uważając za obcego, kazała mi wynieść się z pałacu przy ulicy Bac.
Loredan skinął głową na znak, że zgadza się, ażeby opowiadanie wyszło z tego punktu.
— Przyznasz kochany kuzynie, mówił dalej Salvator, że nie uczyniłem najmniejszych trudności w zastosowaniu się do tego wezwania.
— To prawda, odpowiedział Loredan, ale czyżbyś postąpił tak samo gdyby się był znalazł ów sławny testament?
— Być może, nie, wyznaję, rzekł Salvator, człowiek jest słaby, a kiedy wypadnie mu przejść z wielkiej fortuny do nędzy waha się, jak ci górnicy którzy po raz pierwszy mają zstąpić w przepaść, a jednak w głębi tej przepaści znajduje się częstokroć dziewicza ruda, złoto czyste.
— Przy takich zasadach kochany kuzynie, człowiek nigdy nie będzie ubogim.
— Na nieszczęście, wtedy nie miałem jeszcze tych zasad: miałem tylko dumę! Prawda, że duma we mnie sprawiła ten sam skutek, co w drugich rezygnacja. Pozostawiłem konie w stajni, powozy w wozowni, odzież w szatni, pieniądze w biurku, i wyszedłem tak jak stałem, ze stu luidorami w kieszeni, które w przeddzień wygrałem w ékarté. W moich przewidywaniach, można było za to żyć przez rok, życiem podrzędnego pracownika. Miałem pewne talenty, zdawało mi się przynajmniej, żem je miał, szkicowałem krajobrazy, zdejmowałem portrety, mówiłem trzema językami; będę więc uczył rysunku, języka niemieckiego, angielskiego i włoskiego. Nająłem gabinet umeblowany na piątem piętrze, w głębi przedmieścia Poissoniere, to jest w dzielnicy gdzie nigdy przedtem noga moja nie postała, i gdzie tem samem byłem zgoła nieznanym. Zerwałem z dawnymi znajomymi, i próbowałem żyć nowem życiem, jednej tylko rzeczy żałując w tym bogatym pałacu, który opuściłem.
— Jednej tylko?
— Tak, zgadnij której.
— Powiedz.
— Oto małego kantorka z drzewa różanego, tej pamiątki rodzinnej, którą margrabia otrzymał od swej matki, a matka może od prababki.
— O! czemużeś o tem nie wspomniał, przerwał Loredan, darowanoby ci to z wielką przyjemnością.
— Wierzę, nasamprzód dlatego, że mi to mówisz, mój kuzynie, następnie dlatego, żeście, jakem się później dowiedział, sprzedali ten kantorek razem z innemi meblami.
— Czy mieliśmy przechowywać wszystkie te starzyzny?
— Bynajmniej! Uczyniliście bardzo dobrze, i zaraz cię o tem przekonam. Odszedłem więc z tym tylko jednym żalem, i rozpocząłem życie nowe, jak mówi Dante. A, kochany kuzynie, obyś nigdy nie był doprowadzony do ubóstwa! Szkaradna to rzecz zostać ubogim i upierać się przy tem, aby nie zostać nieuczciwym!
Pan de Valgeneuse uśmiechnął się pogardliwie.
— Łatwo odgadniesz przy swej znajomości świata, jak się rzeczy odbyły, kochany kuzynie, mówił dalej Salvator. Malarski mój talent, przyjemny, jak na amatora, miernym był, jak na artystę; znajomość języków, wystarczająca dla bogatego turysty, nie posiadała dostatecznej głębokości dla nauczyciela. Po dziewięciu miesiącach poszły moje sto luidorów, nie miałem ani jednego ucznia, kupcy nie chcieli patrzeć na moje obrazy... Krótko mówiąc, nie chcąc zostać oszustem, ani czyimś fagasem, miałem tylko wybór pomiędzy rzeką, sznurkiem i pistoletem.
— I stanowczo wybrałeś pistolet?
— O! podobne stanowczości nie przychodzą tak łatwo, kochany kuzynie! Jak kiedy przyjdziesz do tego, przekonasz się, że to kąsek do przełknięcia trudny. Ja, przeciwnie, wahałem się długo.
O rzece nie było co myśleć: umiałem pływać; a kamień u szyi nadawał mi podobieństwo z nieszczęśliwymi psami, których topią. Sznur oszpeca, a przytem jeszcze nie ma pewności, jakie wrażenia towarzyszą temu rodzajowi śmierci: obawiałem się, aby kto nie myślał, żem się zabił przez ciekawość. Pozostawał pistolet. Pistolet oszpeca także, ale w sposób groźny, nie zaś śmieszny. Tyle znałem się na medycynie, a raczej na chirurgii, ażeby lufę umieścić w najlepszem miejscu; byłem pewny, że się nie chybię.
Dałem sobie tydzień czasu do wypróbowania losu, przyrzekając, że jeśli te próby się nie udadzą, to skończę z życiem. Nie udały się! nastał dzień ósmy. Rzecz odbywałem sumiennie, zużyłem wszystkie środki, zostały mi tylko dwa luidory: nie starczyło to nawet na kupienie porządnego pistoletu, któryby nie rozlazł się w rękach; miałem przytem wstręt, żeby nie rozbijać sobie głowy byle czem. Na szczęście miałem kredyt. Poszedłem do Lepegea. Był to mój dostawca broni; nie widział mnie rok, myślał wciąż, że rozporządzam dwustu tysiącami franków rocznie, cały więc magazyn oddał do mego rozporządzenia. Wybrałem doskonały pistolet dwururny o krótkich lufach żłobionych...
Salvator zawiesił opowiadanie.
— Przepraszam, może wydam się gadułą; ale życie moje jest wypadkiem tak ważnym w twojej doli, kochany kuzynie, że każdy szczegół w tej stanowczej chwili powinien być dla ciebie zajmującym.
— I masz słuszność, panie Konradzie, rzekł Loredan spoważniawszy nieco. Mów dalej, słucham.
— Głos kaznodziei doszedł do mnie wprzód nim zobaczyłem jego osobę, opowiadał dalej Salvator, głos ten brzmiał to łagodnie, to energicznie, a zawsze przejmująco. Przez chwilę nie słyszałem nic innego tylko dźwięk, szelest, słodką melodję, harmonijną, byłem już tak daleko w świecie przyszłym, że głos tego świata, który uważałem jako przeszłość, nie zaraz przedostać się mógł do mnie. Po pierwszych słowach, z których zdałem sobie sprawę, poznałem, że kapłan mówi nie powiem przeciwko samobójstwu, ale o samobójstwie. Tekst był wzniosły bardzo o obowiązkach człowieka względem bliźnich, o próżni nie do zapełnienia, jaką w kole swych czynności zostawia człowiek umierający przed kresem naznaczonym mu przez Opatrzność. Zacytował on ten wiersz z Szekspira, kiedy Hamlet oddziaływa przeciw myśli samobójczej, popychającej go do grobu: „By i ptak upadł, woli trzeba Bożej!“ Przebiegł on jeden po drugim, wszystkie powody skłaniające do samobójstwa: zawiedzioną ambicję, zdradzoną miłość, stracony majątek. Przypomniał wieki wiary od czternastego do ośmnastego stulecia, szukał w nich samobójstwa i znaleźć nie mógł. Samobójstwo, według niego, zaczęło się tam, gdzie skończył się klasztor. Dawniej, człowiek zawiedziony, oszukany, upadły, człowiek słowem złamany przez wielką boleść, stawał się mnichem. Był to sposób zastrzelenia się lub utopienia, samobójstwo moralne jeśli nie fizyczne. Zagrzebywał się w tym wielkim dole ogólnym, który zwano klasztorem: modlił się, i czasami doznawał pociechy. Dzisiaj nic podobnego nie istnieje, klasztory są zniesione, pustelnie zamknięte, zakony rzadkie, modlitwa uleciała w niebo. Pozostała praca i stała się modlitwą! Przy tych słowach zstąpiło na mnie wielkie objawienie; wzniosłem oczy na tego, co słowa te wymówił. Był to piękny mnich, zaledwie dwudziestopięcioletni, ubrany w strój hiszpański; dominikanin, blady, chudy, z wielkiemi czarnemi oczyma: oczy te były prześliczne! Czułeś, że człowiek ten modli się ustawicznie, pracuje ciągle. Spojrzałem naokoło i pytałem, jaką pracą zajmować się mogę? Rousseau uczy stolarstwa swojego Emila; mnie na nieszczęście, nie nauczono żadnego rzemiosła. Spostrzegłem człowieka mającego około trzydziestu lat; ubrany był w czarny aksamitny kaftan, w ręku trzymał czapkę; przy kaftanie miał tabliczkę miedzianą. Poznałem w nim posłańca miejskiego. Posłaniec ten oparty o filar, uważnie słuchał kaznodziei. Podszedłem ku niemu: postanowiłem nie tracić go z oczu. Wysłuchałem kazania do końca, ale nim się skończyło, już postanowiłem żyć... Kaznodzieja zszedł z kazalnicy i minął mnie.
— „Jak się nazywasz, mój ojcze? — zapytałem go.
— „Wobec ludzi, czy wobec Boga? — odrzekł.
— „Wobec Boga.
— „Brat Dominik.
I przeszedł.
Tłum się rozstąpił. Ja udałem się za posłańcem, na rogu ulicy św. Rocha zatrzymałem go.
— ”Przępraszam cię, mój przyjacielu — rzekłem.
Odwrócił się.
— „Czy pan mnie potrzebuje? — zapytał.—
— „Tak, potrzebuję — odpowiedziałem z uśmiechem.
— „Czy mam wziąć tragi, czy też prosta posyłka?
— „Nie, to tylko objaśnienie.
— „A! rozumiem, pan nie tutejszy...
— „Chcesz powiedzieć, nie z tego świata.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— „Czy dobry jest twój zawód? zapytałem.
— „Ha, nie wiem, jak to pan rozumie.
— „Pytam się, czy go lubisz?
— „Skoro go sprawuję!
— „Pozwól sobie powiedzieć, że to niezawsze racja.
— „Czegóż, słowem, chcesz się pan dowiedzieć?
— „Czy można z niego wyżyć?
— „Majątku on nie daje, ale przynajmniej wyżywi człowieka.
— „Bądź łaskaw, objaśnij mnie.
— „Pytaj pan, będę odpowiadał.
— „Średnio ile dzień przynieść może?
— „W dobrej okolicy od pięcia do sześciu franków.
— „Rocznie tedy około dwóch tysięcy.
— „Prawie.
— „Wiele z tego wydajesz?
— „Blizko połowę.
— „Tym sposobem oszczędzasz rocznie?...
— „Z tysiąc franków.
— „Jakie są przykrości tego zawodu?
— „Nie znam żadnych.
— „Czy człowiek jest swobodnym?
— „Jak ptak w powietrzu.
— „Zdawałoby się, że skoro należy do publiczności...
— „Do publiczności? E, mój Boże, a któż do niej nie należy. Przedewszystkiem Karol X-ty, czyż nie należy do publiczności? Ja nierównie jestem swobodniejszy od niego.
— „Jakim sposobem?
— „Jeżeli polecenie zda mi się podejrzanem, odrzucam; jeżeli tłómok zaciężki, potrząsam głową. Cała rzecz polega na tem, ażeby dać się poznać, a kiedy kto jest znany, może wybierać.
— „Czy dawno jesteś w tym zawodzie?
— „Dziesięć lat.
— „I od dziesięciu lat nie żałowałeś, żeś się niewziął do czego innego?
— „Nigdy.
Pomyślałem przez chwilę.
— „Czy już wszystko? zapytał mnie posłaniec.
— „Jeszcze jedno objaśnienie.
— „Słucham.
— „Jak należy postąpić, ażeby zostać posłańcem?
Posłaniec popatrzył na mnie śmiejąc się.
— „Czy nie pan przypadkiem chciałbyś się zapisać na posłańca?
— „Być może.
— „O! to rzecz nietrudna i niepotrzeba do tego wielkich protekcyj.
— „Przecież?
— „Idzie się do Prefektury z dwoma świadkami poręczającymi za moralność i wydają numer.
— „I to kosztuje?
— „Tyle tylko, co poprosić.
— „Dziękuję ci, przyjacielu.
Dobyłem z kieszeni pięć franków i podałem mu.
— „Co to znaczy? rzekł.
— „Za twoją fatygę.
— „To nie była fatyga, ale przyjemność, a za przyjemność pieniędzy się nie bierze.
— „Więc uściśnienie ręki i podziękowanie.
— „A to co innego.
Podał mi swą szorstką rękę, którą uścisnąłem serdecznie.
— „A! zawołałem oddalając się, szczególna rzecz: zdaje mi się, żem pierwszy raz w życiu uścisnął rękę człowieka!
I udałem się drogą do mego mieszkania.
— Od chwili, jakem się już nie miał zabić, mówił dalej Salvator, inne czekały mnie zajęcia. Najsamprzód obiad rzecz niepotrzebna, gdybym był dotrwał w zamiarze; następnie musiałem sprawić sobie ubranie posłańca; nareszcie, podstawić kogoś za siebie. Uczyłem się trochę medycyny i słuchałem anatomii w kilku szpitalach: znałem więc posługaczów. Chodziło mi o to, ażeby znaleść trupa młodzieńca mojego wieku, położyć go w swoje łóżko i zeszpecić wystrzałem z pistoletu. Okazała się jednak ważna przeszkoda: doktór zajmujący się medycyną sądową z łatwością pozna, że strzał odbył się na trupie. Poszedłem do Szpitala miejskiego, wiedziałem, że zastanę tam jednego z posługaczy, któremu wyświadczyłem niegdyś przysługę. Brat jego był dorożkarzem i także był mi obowiązany. Kazałem więc zawołać tego posługacza.
— „Ludwiku, rzekłem, czy zdarza się czasami, że przywożą ludzi, którzy się zastrzelili?
— „Tak, panie Konradzie, odpowiedział, najwięcej dwa albo trzy razy na miesiąc.
— „Bądź co bądź, rozumiesz Ludwiku, mnie potrzeba pierwszego, którego przywiozą.
— „Bądź co bądź będziesz go pan miał, choćby mi przez to przyszło miejsce stracić.
— „Dziękuję ci, Ludwiku.
— „A gdzie go panu dostarczyć?
— „Do mnie, do domu na przedmieście La Poissoniere Nr. 77, na czwarte piętro.
— „Porozumiem się co do tego z moim bratem.
— „Mogęż liczyć na ciebie, Ludwiku?
— „Skoro panu powiedziałem, odrzekł. Tylko musisz pan nocną porą nie wychodzić.
— „Od dzisiaj nie wyjdę, bądź spokojny.
Obawiałem się, czy mi wystarczą moje trzydzieści franków. Może umrę z głodu, nim jakiemu nieszczęśliwszemu odemnie przyjdzie chęć zastrzelić się. Wracając do siebie, wszedłem do handlarza, gdzie znalazłem spodnie, kaftan i kamizelkę aksamitną za piętnaście franków; kupiłem to, kazałem zawinąć i wziąłem pod pachę. Buty myśliwskie i czapka myśliwska miały strój uzupełnić. Pozostało mi piętnaście franków; przy oszczędności mogłem przeżyć pięć, lub sześć dni. Wszystko wreszcie przygotowałem na stanowczą chwilę: list oznajmiający o mojej śmierci był napisany i podpisany. W nocy z dnia trzeciego na czwarty dano znak umówiony, rzucając kamień w moje okno wychodzące na ulicę. Zszedłem na dół, otworzyłem drzwi: dorożka stała przed domem, w dorożce tej był trup. Przeniosłem go z Ludwikiem do mojej izby, położyliśmy go na łóżku, włożyłem mu moją koszulę. Był to trup młodzieńca; twarz jego miała tak okropną ranę, że rysów niepodobna było rozeznać. Przypadek, ten straszliwy sprzymierzeniec, dziwnie mi usłużył. Wyjąłem nabój z jednej lufy mojego pistoletu, osmaliłem ją, ażeby wyglądała na wystrzeloną a pistolet włożyłem w rękę nieboszczyka. Pamiętałem ażeby w liście oznajmiającym o mojem samobójstwie zamieścić, że pistolet należy do Lepage’a; Lepage zatem miał tym sposobem dopomódz do poświadczenia tożsamości trupa, zeznając, że pan Konrad de Valgeneuse, pożyczał od niego broni przed kilku dniami. Ubranie pozostawiłem na krześle, potem przywdziałem strój posłańca, zamknąłem drzwi na dwa spusty i zszedłem z Ludwikiem. Upuściłem klucz na środku ulicy, tak jakbym po zamknięciu wyrzucił go oknem; szyba wybita miała utwierdzić świadków w tem mniemaniu. Wyszliśmy nie będąc widziani przez odźwiernego. Nazajutrz o dziewiątej godzinie zrana udałem się do policji z dwoma poręczycielami, Ludwikiem i jego bratem, gdzie wydano mi medal pod imieniem Salvatora... Od tego dnia, kochany kuzynie, spełniam zawód posłańca miejskiego, na rogu ulicy Żelaznej, przy szynku pod „Złotą Muszką“
— Winszuję ci tego, panie Konradzie, rzekł Loredan, ale w tem wszystkiem nie widzę jeszcze tych objaśnień, jakie miałeś mi dać o testamencie margrabiego, ani o tem, jakim sposobem zwrócisz mi lub odniesiesz te pięćset franków, któreśmy niepotrzebnie dali panu Jackalowi za twój pogrzeb.
— Zaczekaj, kochany kuzynie, mówił dalej Salvator. Czyż mnie masz za tak głupiego, bym ci wydawał tajemnicę mojego bytu, nie będąc pewnym twojej dyskrecji?
— Więc masz zamiar trzymać mnie tu sam, lub przez swych ludzi, chyba do dnia sądnego?
— O! mylisz się, panie hrabio, najzupełniej. Nie tak ja to rozumiem. Jutro o piątej godzinie zrana, będziesz wolnym.
— A wiesz, co powiedziałem twoim pomocnikom, że w godzinę po odzyskaniu wolności, ty będziesz oskarżony i ujęty.
— Tak, i o mało żeś tego ciężko nie przypłacił! Gdybym ja się nie był ukazał na progu, prawdopodobnie jużbyś był nie mógł nikogo ani denuncjować, ani aresztować; co wreszcie, kochany mój kuzynku, jest sprawą dosyć brzydką. To też mogę ci z góry zaręczyć, że się rozmyślisz i zostawisz w spokoju tego biednego Salvatora, na jego ulicy Żelaznej, ażeby w spokoju zostawił ciebie, w twoim pałacu przy ulicy Bac.
— Czy w trakcie tych zwierzeń można się dowiedzieć od ciebie, panie Salvatorze, jakim sposobem mógłbyś mi ten spokój zamącić?
— Zaraz panu opowiem. Jako rzecz najbardziej zajmującą z mojego opowiadania, pozostawiłem to na ostatek.
— Słucham tedy.
— O! teraz pewny jestem! Zacznijmy od uwagi moralnej: przekonałem się, kochany kuzynie, że dobry uczynek zawsze bywa wynagrodzony.
— Co mnie obchodzą takie morały.
— Morały... zapewne, wolno ci o tem sądzić po swojemu. Owóż, wczoraj, kuzynie, postanowiłem spełnić dobry uczynek, to jest oswobodzić Minę, którąś ty zatrzymywał groźbą denuncjacji przeciw jej narzeczonemu. Ku wielkiej mej radości, postanowienie to wykonałem szczęśliwie.
Uśmiech nieubłaganej nienawiści i głębokiej zemsty zarysował się na ustach Loredana.
— Owóż, mówił Salvator, wczoraj, kiedym szedł na pocztę zamówić konie, któremi odjechało tych dwoje szczęśliwych, przechodziłem obok domu sprzedaży publicznych, zdaje mi się na ulicy des Jeuneurs; tam wystawiono sprzęty mające się sprzedawać przez licytację...
— Co mi o tem prawisz, panie Salvatorze, rzekł Loredan, co mnie obchodzą sprzęty wystawione na ulicy des Jeuneurs?
— Gdybyś miał był cierpliwość poczekać z pół minuty, kochany kuzynie, byłbyś nie wymówił rzeczy mało uprzejmej, i byłbyś uczuł budzący się początek zajęcia, jestem pewny.
— Słucham więc! odparł Loredan zakładając niedbale nogę prawą na lewą.
— Otóż na widok jednego ze sprzętów wydarł mi się okrzyk zdziwienia. Zgadnij, co poznałem w tym natłoku?
— Jakże u djabła mam zgadnąć?
— Słusznie, to niepodobna... Otóż poznałem ów mały kantorek z różanego drzewa, który należał do mego ojca i który on tak lubił, ponieważ darowała mu go matka, mająca go jeszcze, jak powiedziałem, może po prababce.
— Winszuję! Domyślam się całej sprawy: zapłaciłeś z jakie pięćdziesiąt franków za ten sprzęt różany, który w tej chwili stanowi ozdobę salonu pana Salvatora.
— Sześćdziesiąt, kochany kuzynie; kupiłem go za sześćdziesiąt franków; doprawdy, wart był tej ceny!
— Z powodu wspomnień?
— Najsamprzód... a przytem z powodu papierów, jakie zawierał.
— Aha! odezwał się Loredan, zawierał papiery?
— Tak, i nader szacowne!
— I papiery te były starannie przechowane przez rozmaitych właścicieli, przez ręce których przeszedł?... Rzeczywiście, panie Salvatorze, niebo czyni cuda dla ciebie!
— Tak, panie, poważnie odpowiedział Salvator. Potem, zwyczajnym tonem: Chociaż ten cud nie jest tak wielkim, jak się zrazu wydaje: osądzisz sam.
— Słucham.
— O! widzę dobrze, iż bacznie słuchasz... Zaniosłem więc sprzęt do siebie...
— Zaniosłeś go!
— A no tak, na moich noszach... Wszak jestem posłańcem? rzekł Salvator z uśmiechem.
— Prawda, przyznał Loredan ugryzłszy się w usta.
— Kiedym już ustawił u siebie kantorek, który tak lubiłem, przyszła mi ochota zbadać go szczegółowo. Otworzyłem szufladki jedna po drugiej: wypróbowałem wszystkie zamki, wymierzyłem wszystkie zagłębienia; otóż przy tem ostatniem zajęciu spostrzegłem, że szuflada środkowa, ta która służyła za kasę, ma dno podwójne!...
Oczy Loredana utkwione były w Salvatora, jak dwie strzały.
— Nieprawdaż, że to zajmujące? mówił dalej Salvator. No, nie chcę nadużywać twej ciekawości. Podwójne to dno było skrytką, doszedłem tajemnicy i otworzyłem je.
— I cóż w niem było?
— Jeden tylko papier.
— Jaki?
— Ten sam, któregośmy tak długo szukali, kochany kuzynie!
— Testament? krzyknął Loredan.
— Testament!
— Testament margrabiego?
— Testament margrabiego, który zapisuje synowi swemu Konradowi całość swego majątku, w nieruchomościach i ruchomościach, pod warunkiem, że przyjmie tytuł, nazwisko i herb naczelnika rodu Valgeneuse.
— Niepodobna! zawołał Loredan.
— Oto jest, kuzynie, rzekł Salvator, dobywając papier z kieszeni.
Loredan mimowolnym ruchem żywo wyciągnął rękę, ażeby go wziąć.
— O! nie, mój dobry kuzynie! rzekł Salvator ściągając papier do siebie. Akt ten, rozumiesz dobrze, powinien zostać w rękach tego kogo obchodzi, ale owszem, przeczytam ci go!
I Salvator rozpoczął czytać:
„Jestto duplikat mojego testamentu olograficznego, którego druga kopia złożoną będzie w ręce pana Piotra Mikołaja Baratteau, notarjusza przy ulicy Varennes w Paryżu, każda z kopij pisana jest moją własną ręką i ma wartość oryginału.
Podpisano: Margrabia de Valgeneuse.
Dnia 11. lipca 1821 roku“.
— Czy mam ci przeczytać resztę? zapytał Salvator.
— Nie, panie, nie potrzeba, odrzekł Loredan.
— O! resztę wiesz, nieprawdaż, mój szanowny kuzynie? Chciałbym tylko wiedzieć przez prostą ciekawość, ile za tę wiadomość zapłaciliście panu Baratteau?
— Panie! zawołał hrabia powstając z miną groźną.
— Wracam więc do tego, co mówiłem, rzekł Salvator jakby nie zważając na ruch hrabiego, iż dobrze jest spełnić dobry uczynek, również jak mógłbym dodać, zły uczynek wychodzi na złe...
— Panie! powtórzył Loredan.
— Bo nareszcie, odparł z takimże samym spokojem Salvator, gdybyś był nie spełnił złego uczynku uprowadzając Minę, mnieby nie przyszło na myśl spełnić dobrego, ocalając ją. Nie potrzebowałbym więc koni pocztowych, nie byłbym przechodził przez ulicę des Jeuneurs, nie byłbym poznał kantorka, nie byłbym go kupił i odkrył tajemnego dna, i testamentu, który mi pozwala powiedzieć ci: Mój kochany kuzynie, masz wolny wybór; uprzedzam cię tylko, że za najmniejszym powodem niezadowolenia, jaki mi zrządzisz, zrobię użytek z testamentu, to jest zgubię cię z kretesem, ciebie, twego ojca i twoją siostrę. Jeżeli przeciwnie nie uczynisz nic przeciwko tym biednym narzeczonym, którymi ja się opiekuję i pozwolisz im spokojnie przebyć granicę, to z kombinacyj moich wypada, ażebym jeszcze z rok, dwa, a może i trzy lata pozostał posłańcem, a pojmujesz, że dopóki będę posłańcem, nie potrzeba mi dwóchset tysięcy franków dochodu, skoro zarabiam po pięć lub sześć franków dziennie. Pokój więc albo wojna, do twego wyboru, kuzynie; proponuję ci pierwsze, ale nie odmawiam i drugiego. Co większa powiadam, że jesteś zupełnie wolnym; ja tylko będąc na twojem miejscu, przyjąłbym ofiarowaną mi gościnność i przepędziłbym tu noc na rozmyślaniu. W nocy częstokroć dobra myśl przychodzi!
Zobaczmy teraz, co się działo na ulicy Ulm Nr. 10-ty w kilka dni po wypadkach, któreśmy opowiedzieli.
Czytelnicy idący uważnie za biegiem wypadków tego dramatu, pamiętają zapewne, że czarownica z ulicy Triperet, wyprowadziła się na ulicę Ulm pod Nr. 10-ty, do lokalu urządzonego przez Petrusa; pamiętają też, że razem z Brocantą wyprowadzili się: Róża, Babolin, wrona i dwunastu psów.
Komnata zajmowana teraz przez starą wiedźmę, będąca przez pół gabinetem osobliwości, przez pół przybytkiem czarnoksięstwa, pomiędzy innemi przedmiotami fantastycznemi, miała dzwonnicę, służącą za schronienie dla wrony oraz kilka beczek służących poprostu za budy dla psów.
Jednym z najbardziej ulubionych psów naszej czarownicy, był mały kundelek najpośledniejszej rasy. Sądzimy to, rozumie się, z dumnego punktu ludzkiego; z punktu widzenia natury nie ma pośledniej rasy.
To pewna wszakże, iż z punktu widzenia ludzkiego, psiak ten odznaczał się brzydotą: mały, pękaty, brudny fizycznie, krnąbrny, mrukliwy, pretensjonalny moralnie, streszczał w sobie jednym wszystkie wady starego kawalera, i dlatego zapewne nie cierpieli go jego towarzysze.
Z tego ogólnego wstrętu powstało, że jego pani, Brocanta, zrazu przez niewieści upór, przywiązała się do niego prawdziwie macierzyńskiem uczuciem, a potem uczucie to wzmagało się powoli, w miarę nieprzyjaźni, jaką mu okazywali jego towarzysze.
Miała ona dla niego szczególne względy, dawała mu osobno jeść i w oddzielnej alkowie sypiał.
Wiecie, co może duma u ludzi, nieprawdaż, mili czytelnicy? Zobaczcie co może u zwierząt.
Ten czarny pies, ten zabłocony kundel, ten Babylas słowem, który, zawsze z naszego punktu widzenia, był obelżywie brzydkim, widząc, jak go pani odznacza, pieści, wynosi, wyobraził sobie nareszcie, że jest najładniejszym, najzalotniejszym, najdowcipniejszym, najmilszym i najpowabniejszym ze wszystkich psów.
Gdy raz myśl ta weszła mu do głowy, zaczął, bardzo naturalnie, tak samo, jak człowiek w podobnych okolicznościach, wyszydzać swych bliźnich, znęcać się nad nimi, jednego pociągając za ogon, drugiego kąsając w ucho, drwiąc sobie z każdego, pewien bezkarności: nadymał się, nos zadzierał do góry, i takie nadawał sobie pańskie miny, że wszyscy towarzysze uśmiechali się pogardliwie, z politowaniem wzruszali łopatkami, mówiąc pomiędzy sobą:
— Co za pretensje!
Te oznaki pogardy, jakie przy każdej sposobności Babylas otrzymywał od towarzyszów, nie słodziły mu życia bynajmniej.
Brocanta, jako wiedźma, wiedząca tajemnice wszystkich języków, a więc i psiego, za każdym grubiańskim wyrazem jaki usłyszała, wdawała się w sprawę, według ważności wyrazu, już to klapką, już trzonkiem od miotły.
Klapka była laską wieszczki! trzonek był trójzębem Neptuna! Brocanta nie wiedziała zapewne co znaczy: „Quos ego!“ ale psy neptunową tę groźbę zaraz sobie tłomaczyły: „Precz kanalie!“ I każdy drżący wracał do budy, a po chwili dopiero odważał się wychylić koniec nosa przez otwór beczki.
Prawda, że chart skomlał, wyżeł mruczał, że bryś warczał; ale tupnięcie niecierpliwej nogi o podłogę i wymówienie tych strasznych słów: „będzie tam cicho!“ było dostatecznem do nakazania bezwarunkowego milczenia całemu psiemu zgromadzeniu. I wszyscy milczeli, zanurzeni w odpowiednie beczki, gdy tymczasem nikczemny Babylas zarozumiale rozciągał się na środku komnaty, i czasami bezwstyd posuwał do tego stopnia, że odbywał przegląd beczek, by przekonać się, czy każden z buntowników był w swojem więzieniu.
To postępowanie Babylasa codzień bardziej wyzywające, stało się wreszcie, jak każdy łatwo pojmuje, nieznośnem dla całej rzeczy pospolitej psiej, która dwa czy trzy razy postanowiła korzystać z nieobecności Brocanty, ażeby dać dobrą nauczkę jegomości Babylasowi; ale dzięki temu szczęściu, które zdarza się tylko tyranom i zarozumialcom, właśnie w chwili, gdy spisek miał wybuchnąć, Brocanta niby starożytny Deus ex machina, zjawiała się nagle z klapką lub miotłą w ręku, i odprowadzała nieszczęśliwych spiskowców do beczek.
Co tu robić w tak smutnej konjunkturze, i jak się wyłamać z pod absolutnej władzy Brocanty, zbrojnej klapką i miotłą?
Banda wzięła rozmyślać.
Charcik proponował emigrować, opuścić ziemię rodzinną, uciec z ojczyzny, słowem wyszukać gościnniejszej ziem i bryś ofiarował się wziąć całą odpowiedzialność na siebie i zagryźć Babylasa; ale przyznać trzeba, że to psiobójstwo niepodobało się całemu zgromadzeniu.
— Uniknijmy rozlewu krwi! rzekł szpic, znany z łagodności charakteru.
Zdanie to poparł stary kundel, wielki przyjaciel poprzedniego, tak, że zawsze sypiali w jednej beczce.
Wszystkie wreszcie gwałtowne środki odrzuciły te poczciwe psy, i postanowiły jeden tylko zawiązać przeciw Babylasowi spisek, to jest spisek wzgardy.
Postawiono go na indeksie, odsunięto na bok, nie gadano do niego, psy udawały nawet, że go nie widzą; słowem, jak się poetycznie wyraża ktoś w operze Favorita: „Pozostał sam ze swą niesławą!J
Cóż uczynił Babylas? Zaślepiony niedorzecznem uczuciem Brocanty, zamiast żałować, zamiast korzystać z przestrogi, on jął w najlepsze mistyfikować swych towarzyszów; zdaleka we dnie naszczekiwał na nich obrażająco; niemiłosiernie przerywał im sen w nocy; słowem, pewny poparcia pang życie im czynił nieznośnem.
I tak; jeśli był upał i Brocanta otworzyła okno, ażeby zasilić powietrzem towarzystwo, natychmiast Babylas skomlał żałośnie i drżał wszystkiemi członkami, jak gdyby było dwadzieścia pięć stopni mrozu.
Kiedy przeciwnie, okno było zamknięte, jeśli deszcz lub śnieg padał lub było dwadzieścia pięć stopni mrozu, to piec mu dokuczał: podnosił łapę przededrzwiami, i o ile było w jego mocy, usiłował zagasić ogień.
Po tych znakach Brocanta miarkowała, że jest za gorąco i obawiając się, ażeby jej ulubieńcowi krew nie uderzyła do głowy, gasiła piec i otwierała okno, niechajby tam inne psy drżały w temperaturze podbiegunowej.
Krótko mówiąc, nędzny Babylas stał się szatanem domowym. Niepożyteczny nikomu, nieprzyjemny każdemu, a jednak, niech sobie to jak chce kto wytłómaczy, mimo tego zbioru wad, a może i z powodu ich, uwielbiany przez Brocantę.
Chociaż wiosna roku 1827 wcale nie była ciepłą, jak zwykle w Paryżu, Babylas, czy to przez złośliwość, czy przez rzeczywistą potrzebę, czy przez co innego, kazał ze dwadzieścia razy otwierać okno.
Owóż, wtykając nos w to okno (przypominamy sobie, że to było na dole), Babylas spostrzegł zdaleka młodą suczkę o czarnych oczkach, o sierści płowej, o ząbkach białych jak perły. Wykwintna postawa tej młodej suczki, ogień jej oczu, giętkość kibici, drobność łapki, cały słowem wdzięk jej osoby, dreszczem przejęły Babylasa, który wykrzyknął w swoim języku: O! zachwycająca istota!
Na ten krzyk wszystkie psy siedzące, stojące, liżące sobie łapy, przybiegły, ażeby się napawać widokiem razem z Babylasem; tak samo, jak kiedy jaki palący cygaro przy oknie w kawiarni zawoła: „jaka śliczna kobieta!“, to wszyscy obecni, czytający gazety, popijający kawę, zajadający lody, zbiegają się co tchu do okna.
Ale Babylas odwróciwszy się, pokazał zęby, warknął i wszystkie psy, licząc w to i brysia i nowoziemca (newfoundland), któreby rozpruły Babylasa jednym zębem, powróciły do swych zajęć.
Zadowolony uległością towarzyszów, wynikającą ztąd, że Brocanta była w sąsiednim pokoju, Babylas znowu zwrócił wzrok na ulicę.
Suczka zniewolona uledz ognistemu wzrokowi, bojaźliwie spuściła oczy i przeszła nie odwracając głowy.
— Piękna i uczciwa! zawołał w swoim języku pies rozentuzjazmowany.
I wychylił się za okno, tak, że towarzysze jego mogli spodziewać się przez chwilę, iż w zapale swym źle obrachowując prawa ciężkości, Babylas podda tył pod ciężar głowy i strzaska sobie czaszkę na bruku.
Ale nic z tego: Babylas wiódł oczyma śliczną istotę aż do rogu ulicy, gdzie znikła jak cień, nie mówiąc mu nawet, że powróci.
— Jak aż ona piękna! szczeknął Babylas, z sercem gorejącem niewymowną radością rodzącego się uczucia.
Od tej chwili, zamiast ubolewać nad niemiłosiernem osamotnieniem, na jakie skazywali go znieważeni bracia, Babylas rad był godzinom marzenia.
Jak Diogenes, wracając do beczki, rzucił lekceważącą pogardę na resztę stworzenia; a jeżeli my, co z tytułu romansopisarza rozumiemy wszystkie języki, nawet zwierzęce, nie przytaczamy własnych słów jego, to z obawy, ażeby ktoś źle nie wytłómaczył sobie naszych zamiarów, i żeby w zadąsaniu Babylasa nie widział gorzkiej satyry przeciw społeczeństwu.
Nie będziemy rozbierać więcej wzruszeń rozmaitej natury, napełniających serce naszego bohatera, od chwili, gdy doznał wstrząśnienia elektrycznego, aż do chwili snu; powiemy tylko słówko o nocy jaką przepędził.
Była to dla Babylasa noc nieznanych tortur i zarazem rozkoszy niesłychanych: wszystkie djabełki snujące różnobarwną tkankę snów, tańczyły fantastyczną sarabandę nad poduszką biednego psiaka. Jakby w szkłach latarni czarnoksięzkiej, którą on w młodości swej pokazywał w towarzystwie z jednym starym ślepcem, widział wszystkich psów, którzy kochali, i wszystkie czarownice-bohaterki, które obudzały namiętności szalone. Nareszcie tyle razy przewracał się na włosianej poduszce, bo inne psy miały tylko słomę, że Brocanta zbudziwszy się ze snu, myślała, że dostał wodowstrętu, albo wielkiej choroby, i dla pocieszenia go rzucała mu z łóżka najczulsze słówka.
Szczęściem, jutrzenka ukazała się około czwartej godziny. Gdyby to była pora długich i ciemnych nocy zimowych, Babylas przy powrocie słońca, byłby niezawodnie wpadł w suchoty.
Spostrzegłszy pierwsze promienie dnia, Babylas wyskoczył z beczki. Wyznać musimy, że zazwyczaj mało on czasu poświęcał gotowalni, tego dnia poświęcił mniej jeszcze i sunął czemprędzej do okna.
Ze dniem przyszła mu nadzieja: Skoro „ona“ przechodziła wczoraj, czemuby nie miała przechodzić dzisiaj?
Okno było zamknięte, i słusznie: deszcz lał jak zcebra!
— Spodziewam się, że dzisiaj nie będą otwierać okna, powiedział chart drżąc na samą myśl, czas taki, że ciężko człowieka wypędzić na dwór!
My ludzie, powiadamy: „psa;“ psy powiadają: „człowieka i zdaje mi się, że psy mają słuszność, gdyż podczas niepogody więcej zawsze widywałem ludzi, niżeli psów.
— O! tego byłoby nadto! odparł bryś, chartowi.
— Hm! mruknęli kundel i szpic, toby nas nie dziwiło wcale.
Rozmawiali o tem nieco swobodniej, z uwagi na bujniejszą sierść, niż ta, którą cieszył się chart.
— Jeżeli Babylas dziś zrana każę otworzyć okno, mówił nowoziemiec, to ja go rozedrę!
— Ej! rzekł stary wyżeł bardzo sceptyczny, choćby je nawet otworzono, nie dziwiłbym się wcale.
— Do stu piorunów! warknęli razem bryś i nowoziemiec, niech spróbują, zobaczymy!
Biały pudel, który grał z Babylasem kilka partyj w domino, i który czasami ujmował się za nim, i teraz też błagał o łaskę towarzyszów.
— Słyszałem, jak jęczał przez całą noc, mówił wzruszonym głosem, może chory... Nie bądźmy niemiłosiernymi dla jednego ze swoich: jesteśmy psami, a nie ludźmi.
Mowa ta sprawiła na zgromadzeniu dosyć dobre wrażenie, postanowiono wytrzymać to, czego nie można było uniknąć.
Weszła Brocanta, zobaczyła swego ukochanego Babylasa ze spuszczonym ogonem, z uszami obwisłemi, z oczyma podsiniałemi.
— Co ci to mój „tutu?“ zapytała głosem najczulszym, całując go i przyciskając do piersi.
Babylas wydał jęk, wyrwał się z objęć czarownicy i przylgnął do okna.
— A, tak! brak ci powietrza!... rzekła Brocanta. Jaki porządny, nie może obejść się bez powietrza!
Brocanta, która była nietylko czarownicą ale znawczynią, zauważyła, że ubodzy ludzie mieszkają w atmosferach, w których nie mogliby wyżyć arystokraci. Bardzo to szczęśliwie dla ubogich, bo gdyby nie mogli żyć tam gdzie żyją, zmuszeni byliby umierać: umierają oni czasem, ale wtedy lekarz znajduje dla tej choroby nazwę łacińską lub grecką i nikt nie ma o to wyrzutów sumienia, nawet zarząd służby zdrowia publicznego.
Brocanta szczęśliwa, że Babylas jest taki porządny, chociaż ona nigdy się nie trudniła jego edukacją, nie dała mu czekać i natychmiast otworzyła okno.
Powstało wtedy w zgromadzeniu ogólne warczenie, które niebawem doszłoby aż do ryku, ale Brocanta zdjęła z gwoździa klapkę kamą, potrząsnęła nad głowami psów, i wszystko ucichło, jak na skinienie laski czarnoksięskiej.
Babylas rozłożył dwie łapy na skraju okna i patrzył na prawo i na lewo: ale nikt, oprócz ludzi, nie śmiał się pokazać na ulicy Ulm, niebrukowanej i zalanej potokami ulewy.
— Niestety! jęknął nasz zakochany, niestety!
Ale jęk ten nie rozczulił bynajmniej ducha wód, żadna suka, ani żaden pies nie przeszedł.
Nadeszła godzina śniadania; Babylas pozostał przy oknie. Nadeszła godzina obiadu; Babylas przy oknie. Wybiła nareszcie godzina wieczerzy, toż samo.
Inni zatarli sobie łapy z zadowolenia, bo naturalnie im się dostała porcja Babylasa.
Była to zatem, jak widzimy, sprawa poważna.
Babylas nie chciał nic jeść. Daremnie Brocanta wołała najczulszemi słowy, podawała mu najczystsze mleko, najświetniejszy cukier; pozostał aż do późnej nocy w nużącej postawie, jaką przybrał od rana.
Noc już dawno zapadła; dziesiąta godzina wybiła na wszystkich kościołach, których zegary zbyt dobrze wychowane, ażeby bić razem, ustępowały zapewne pierwszeństwa najstarszym.
Trzeba było iść spać!
Babylas wrócił do swej beczułki, niezmiernie smutny.
Ta druga noc burzliwszą jeszcze była od pierwszej: zmora ani na chwilę nie opuściła biednego Babylasa, jeżeli usypiał na kilka chwil, to tak boleśnie skomlał podczas snu, że lepiej mu było wcale nie spać.
Brocanta siedziała nie spiąć u jego poduszki, jak matka przy synu, mówiąc te pełne słodyczy słowa, które matki tylko wynajdywać umieją dla ukojenia dolegliwości swych dzieci.
Nadedniem dopiero, zdjęta niepokojem, położyła wielką kabałę.
— On jest zakochany! wykrzyknęła za trzeciem pociągnięciem kart, Babylas jest zakochany.
Na ten raz karty miały słuszność.
Babylas wylazł z beczki, jeszcze bardziej zmizerowany drugą nocą bezsenną, niż pierwszą. Umaczano mu w mleku biszkopcik, który zjadł końcem zębów, i kazał sobie otworzyć okno, jak wczoraj.
Chociaż deszcz rozpoczął padać w dzień Czterdziestu Męczenników, co obiecywało czterdzieści dni flagi, dziwnym jednak wypadkiem nie padał nazajutrz, tak, że spostrzegłszy promienie porannego słońca, Babylas rozweselił się nieco.
Miał to być istotnie szczęśliwy dzień dla Babylasa: o tej samej godzinie co przed dwoma dniami, spostrzegł on płową suczkę swych marzeń!
Była to rzeczywiście taż sama łapka arystokratyczna, którą zauważył; taż sama wytworna *kibić, ten sam chód zarazem dumny i nieśmiały.
Puls Babylasa wybił dwadzieścia uderzeń więcej na minutę, wydał okrzyk radości.
Na ten okrzyk młoda suczka odwróciła głowę, nie przez zalotność, ale przez to, że jakkolwiek niewinna, miała serce czułe, a w okrzyku poznała miłość i rozpacz zarazem.
Zobaczyła Babylasa, którego już raz chwilowo spostrzegła końcem oka.
Co do Babylasa, widział ją dotąd tylko z profilu, a zobaczywszy wprost, wpadł w drżenie, i zaczął piszczeć czułemi i żałosnemi tonami, jakie wydają istoty obdarzone drażliwemi nerwami, kiedy wzruszenie siły ich przechodzi.
Widząc to pomieszanie, które może podzielała sama, piękna suczka uczuła litość i postąpiła kilka kroków w stronę Babylasa.
Babylas ulegając nieprzezwyciężonemu pociągowi, już miał rzucić się oknem, kiedy ozwały się słowa twardym wymówiono tonem:
— Karamela! tu!
Był to oczywiście głos pana; gdyż, rzucając okiem w stronę Babylasa, Karamela usłuchała natychmiast.
Jak powiedzieliśmy, Babylas już miał się rzucić przez okno. Powstrzymanie się jego pochodziło z obawy skompromitowania Karameli, czy z mniej rycerskiego instynktu zachowawczego? O tem nigdy wieść nie doszła. Dosyć, że Babylas usiadł znowu na tylnych łapach, i uderzając przednią łapą o poręcz okna:
— Karamela! zawołał, Karamela! co za śliczne imię! I na wszystkie tony powtarzał: Karamela! Karamela! Karamela!
Może czytelnikom naszym imię to niewydaje się tak świetnem, jak utrzymywał Babylas, dosyć, że jemu takiem się ono wydało, zapewne ze względu na tę, która je nosiła.
Karamela, surowo wezwana przez pana, przyszła do niego z głową spuszczoną, rzuciwszy poprzednio, jak powiedzieliśmy, na Babylasa wzrok pełen głębokiej czułości.
Stan, w jakim Babylas przepędził dwa dni i dwie noce poprzednie, był tak rozpaczliwy, że spojrzenie Karameli wydało mu się poprostu promieniem raju. To też odprowadziwszy oczyma suczkę aż do rogu ulicy, na którym znikła tak samo jak onegdaj, Babylas rzucił się w tył, z wszystkiemi psiemi oznakami radości, skacząc po krzesłach, stawając na tylnych łapach, biegając za końcem ogona, zaczepiając swych towarzyszów, udając nieżywego, wyczerpując słowem cały swój repertuar, by wykazać, ile tylko było w jego możności, niewypowiedzianą szczęśliwość.
Towarzysze myśleli, że zwarjował, a ponieważ koniec końców były to poczciwe psiska, zapomnieli przeto uraz i żałowali go jeszcze.
Powiadają, że miłość czyni lepszym: jest coś prawdy w tem twierdzeniu.
Mówiliśmy, że Babylas był to pies krnąbrny, opryskliwy, z odcieniem złośliwości. Owóż, jakby go odmieniła laska czarnoksięska (rozumie się pod względem moralnym), stał się łagodnym i dobrotliwym, jak baranek. Zbliżył się do swych towarzyszów, przeprosił ich szczerze, i po takiem zadośćuczynieniu błagał, ażeby wrócili mu swą przyjaźń, przyrzekając na honor, zachowywać najtrudniejsze prawidła i wykonywać najsurowsze obowiązki.
Zgromadzenie jęło obradować nad tem jego wystąpieniem.
Idąc za pierwszym popędem, który u psów, nie tak jak u ludzi, zdaje się być złym, nowoziemiec i bryś byli zrazu tego zdania, ażeby go udusić, nie uważając nawrócenia się za szczere; ale biały pudel ujął się za nim powtórnie i tak gorąco w obronie jego przemawiał, że całe zgromadzenie przeciągnął do swej opinji.
Poszli na głosy, i większością obecnych na naradzie psów, przyznano Babylasowi amnestję zupełną.
Biały pudel podszedł do niego, podał mu łapę i najznaczniejsi członkowie zgromadzenia, idąc za tym przykładem, zwrócili mu zaufanie i przyrzekli przyjaźń.
Od tej chwili Babylas już nie kazał otwierać okna, tylko za pozwoleniem towarzyszów, a ponieważ z dnia na dzień temperatura się ocieplała, udzielano mu przeto uprzejmie pozwolenia, zgadzał się nawet chart, który drżał mimo to co prawda, ale mówił, że to z przyzwyczajenia.
Rzeczy szły tak z miesiąc.
Prawie codzień o tej samej godzinie przechodziła Karamela i wzrokiem przesyłała tysiące czułości Babylasowi, który cały oddany platonicznej miłości, poprzestawał na spojrzeniach, wstrzymany wrażeniem, jakie na jego systemie nerwowym, nader czułym, wywarła surowość głosu pana Karameli.
Może też Babylas dlatego był tak cierpliwy, że Karamela czy to wzrokiem, czy głosem dała mu do zrozumienia, że nie dziś to jutro znajdzie sposobność wymknąć się i w sposób więcej bezpośredni odpowiedzieć jego miłości.
Owóż, jak powiedzieliśmy, w tydzień lub dwa po tej nocy, w której Jan Byk o mało nie udusił hrabiego de Valgeneuse, a potem o mało go nie utopił, w godzinie, w której Karamela zazwyczaj przechodziła, pewien jegomość ubrany w długi surdut, lubo stan powietrza nie usprawiedliwiał tego środka ostrożności, z okularami na nosie, z trzcinową łaską w ręku, wszedł nagle do czarnoksięskiej pracowni przy ulicy Ulm.
Gospodyni siedziała na zwykłem miejscu i oczekiwała klientów.
— Czy jejmość jesteś Brocanta? zapytał z dumą przybysz.
— Tak, panie, odpowiedziała z pewnem drżeniem, którego równie jak Babylas uniknąć nie mogła, ilekroć usłyszała głos ostry nieco.
— Czy jesteś czarownicą?
— Tylko kabalarką.
— Mniemałem, że to wszystko jedno.
— Prawie, ale nie trzeba mieszać jednego z drugiem.
— Dobrze, nie mieszajmy, przychodzę doświadczyć twojej sztuki.
— Czy pan chcesz wielką, czy małą kabałę?
— Wielką! rozumie się, wielką! odrzekł jegomość wciągając ogromną szczyptę tabaki. To czego pragnę się dowiedzieć jest tak ważne, że kabała nie mogłaby być dosyć wielką.
— Pan się zapewne chce dowiedzieć, czy się dobrze ożeni?
— Nie, moja pani; ponieważ małżeństwo samo w sobie jest złem, przeto żadne nie mogłoby być dobrem.
— To może pan życzy sobie dowiedzieć się, czy weźmie spadek po której z krewnych?
— Mam tylko jedną ciotkę i tej płacę sześćset franków dożywocia.
— Może pan chce dowiedzieć się, czy dożyje długiego wieku?
— Nie, moja kobieto, już dosyć żyłem, jak na mój wiek, a jednak wcalem tego nie ciekawy kiedy umrę.
— Aha: rozumiem; pan zapewne chciałby powrócić do swego rodzinnego miejsca?
— Ja pochodzę z Montrouge, a ktokolwiek raz widział Montrouge, już go więcej zobaczyć nie pragnie.
— Ależ nareszcie, rzekła Brocanta, z obawy ażeby dłuższe badanie nie trafiające w życzenia przybyłego nie zaszkodziło jej czarnoksięskiej powadze, czego pan żądasz?
— Chciałbym dowiedzieć się, odpowiedział tajemniczy gość, czy pójdę do nieba.
Brocanta okazała najwyższe zdziwienie.
— Cóż w tem tak nadzwyczajnego? zapytał pan z Montrouge. Czy trudniej zajrzeć w tamten świat, niż w ten?
— Za pomocą kart, panie, zajrzeć można wszędzie.
— Niech więc zajrzę...
— Babolinie, wrzasnęła stara, podaj mi dużą kabałę.
Babolin, który spoczywał w zakącie komnaty, zajęty dawaniem białemu pudlowi lekcji gry w domino, wstał i poszedł po żądaną kabałę.
Brocanta usiadła w swoim półksiężycu, zawołała wronę Fares, która spała głowę schowawszy pod skrzydło, psy ustawiła w kółko, w macierzyńskiej czułości Babylasa pozostawiwszy przy oknie i postępowała mniej więcej tak, jak niegdyś z Justynem.
Były to wreszcie też same osoby, tylko w innej oprawie, oprócz Róży, która była nieobecną i oprócz Justyna, którego zastępował pan z Montrouge.
— Pan wiesz, że to kosztuje trzydzieści su? rzekła.
Pomimo lepszego mieszkania, nie uważała za właściwe podnosić ceny.
— Niech będzie trzydzieści su! odpowiedział pan z Montrouge rzucając majestatycznie jednę z tych sztuk, na której miedź przebijała przez osrebrzenie, mogę wreszcie zaryzykować trzydzieści su, aby się dowiedzieć, czy pójdę do nieba.
Brocanta zaczęła mieszać, zbierać, przebierać, przecinać i nareszcie układać w półkole na desce.
Nastąpiła chwila najbardziej interesująca w kabale, i już św. Piotr oznaczony przez króla żołędnego zaczął odsłaniać tajemnice wyższego świata, kiedy Babylas wciąż stojący na oknie, spostrzegł Karamelę, która dotrzymując obietnicy, przechodziła przez ulicę sama jedna, bardziej czuła i wyzywająca, niż kiedykolwiek.
— Karamela, Karamela sama! zawołał Babylas. O! dotrzymałaś więc obietnicy, suko uwielbiana!... Nie mogę dłużej się powściągać, Karamela lub śmierć!
I wyskoczywszy przez okno, Babylas puścił się za swym ideałem, stąpając drobno, ażeby czemprędzej zniknąć w sąsiedniej ulicy: a tymczasem w mieszkaniu Broeanty pan z Montrouge cierpliwie czekał odpowiedzi kart.
Brocanta siedziała odwrócona od ulicy, ale na łoskot uczyniony przez Babylasa, spojrzała w tę stronę.
Ruch ten, chociaż posiadał całą szybkość troskliwości macierzyńskiej, powolnym był jeszcze w porównaniu z miłosną żądzą Babylasa, gdyż odwracając się Brocanta spostrzegła już tylko niknący tył swego ulubieńca.
Wydała okrzyk, odrzuciła zdala od siebie deskę z kartami, przypadła do okna i z wzniosłym bezwstydem wielkich namiętności, okraczyła poręcz, spuściła się na ulicę i jęła gonić Babylasa.
Fares, widząc panią wychodzącą oknem nie zaś drzwiami, jak zazwyczaj, sądziła zapewne, że pożar wszczął się w domu, wydała okrzyk i wyfrunęła na ulicę.
Z kolei psy, widząc zniknienie Broeanty i wrony, ciekawe zapewne dowiedzieć się, jakie wypadki towarzyszyć będą miłosnej wycieczce Babylasa, jeden za drugim powypadały oknem.
Nareszcie Babolin, po zniknieniu Babylasa, Brocanty, wrony, widząc ostatniego z psów na ulicy, już także okraczał okno, tak potężną jest siła przykładu, gdy pan z Montrouge zatrzymał go za tył od spodni.
Nastąpiła chwila walki o to, czy pan z Montrouge puści tył od spodni Babolina, czy też Babolin puści poręcz okna, co widząc pan z Montrouge, który pewniejszym snać był trwałości poręczy, niż spodni:
— Mój chłopcze, odezwał się, dostaniesz pięć franków jeżeli...
Zatrzymał się, znał on wartość tego, co nazywają sensem zawieszonym.
Babolin w tej samej chwili puścił poręcz i pozostał zawieszony poziomo u ręki gościa.
— Jeżeli co? spytał.
— Jeżeli dasz mi sposobność rozmówienia się z Różą.
— A gdzie te pięć franków? zapytał roztropnie Babolin.
— Oto są, odrzekł pan kładąc mu je w rękę.
— Prawdziwe pięć franków?
— Obejrzyj, odparł gość.
Babolin oglądał, ale wątpiąc o świadectwie swych oczu:
— Zobaczymy, czy dźwięczą, rzekł.
I upuścił na podłogę sztukę, która zadźwięczała srebrem.
— Pan powiadasz, że chcesz widzieć się z Różą?
— Tak.
— Zapewne nie dla tego, żeby jej jaką krzywdę wyrządzić?
— To także! przeciwnie.
— To chodźmy.
I Babolin otworzywszy drzwi rzucił się na schody piętrowe.
— Chodźmy, zawołał gość, który wstępował po schodach z taką szybkością, jakby kroczył po schodach wiodących do raju.
W chwili, gdy pan z Montrouge, poprzedzony przez Babolina, schylał swą długą kibić, ażeby dostać się do pokoiku, Róża siedziała przed stolikiem z laki podarunkiem Reginy i zajęta była barwieniem kwiatów od Petrusa.
— Słuchaj Różo, odezwał się Babolin, jeden pan z Montrouge chce się z tobą rozmówić.
— Ze mną? odrzekła Róża podnosząc głowę.
— Z tobą osobiście.
— Tak, z tobą, kochane dziecię, odezwał się gość wznosząc niebieskie okulary na czoło, ażeby zobaczyć dziewczynkę gołemi oczyma, które doznawały raczej utrudnienie, niż pomocy przez założenie szkieł.
Róża wstała. Od trzech miesięcy urosła nadzwyczajnie.
Nie było to już chorobliwe i nędzne dziecko, które widzieliśmy na ulicy Triperet: była to dziewica blada, szczupła i delikatna jeszcze, lecz to pochodziło z wzrostu. Przeniesiona w atmosferę odpowiedniejszą swemu organizmowi, rozwinęła się znacznie: był to młody krzew wysmukły i giętki, zawsze gotowy ugiąć się pod lada wiatrem, ale już w rozkwicie. Ukłoniła się gościowi i patrząc zdziwionemi oczyma.
— Słucham tedy, rzekła, co mi pan masz powiedzieć?
— Moje dziecię, rzekł gość swym najsłodszym głosem, przysłany jestem przez osoby, które cię bardzo kochają.
— Przez nimfę Caritę? zawołało dziecię.
— Nie, nie znam nimfy Carity, odparł gość z uśmiechem.
— To przez pana Petrusa?
— Ani przez pana Petrusa.
— To chyba przez pana Salvatora.
— Właśnie, odpowiedział gość, przez pana Salvatora.
— A! mój dobry pan Salvator! on zapomina o mnie, nie widziałam go już ze dwa tygodnie.
— Dlatego właśnie przychodzę. „Kochany panie, rzekł on do mnie, pójdź zobacz się z Różą; upewnij ją, żem zdrów i proś, ażeby ci odpowiedziała na zapytania tak, jak gdybym ja sam ją pytał.“
— A więc, odezwała się Róża nie zważając na ostatnią, część frazesu, zdrów jest pan Salvator?
— Zupełnie.
— Kiedyż go zobaczę?
— Jutro, może pojutrze... W tej chwili jest bardzo zajęty, i dlatego to ja przychodzę w jego imieniu.
— Siadaj pan, rzekła Róża podsuwając gościowi krzesło.
Babolin zaś widząc, że Róża pozostaje z przyjacielem Salvatora i że tym sposobem nie ma się czego obawiać, ciekawy wreszcie, co się stało z Karamelą, Babylasem i innemi psami, z wroną i Brocantą, wyniósł się pocichu, gdy pan z Montrouge zasiadłszy, zsunął znów okulary na nos i wyciągał szczyptę tabaki. Potem, dobrze się zapewniwszy, że drzwi za Babolinem zamknięte:
— Powiedziałem ci, moje dziecię, mówił nieznajomy, że pan Salvator włożył na mnie obowiązek zadania ci kilku pytań.
— Słucham pana.
— I odpowiesz mi szczerze?
— Skoro pan przychodzisz w imieniu pana Salvatora...
— Powiedz mi tedy, czy przypominasz sobie swoje pierwsze lata dziecinne?
Róża bystro spojrzała na pytającego.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Pytam, czy pamiętasz swych krewnych?
— Jakich? zapytała Róża.
— Ojca i matkę?
— Ojca trochę, matki wcale.
— A stryja?
Róża widocznie zbladła.
— Jakiego stryja? zapytała.
— Stryja Gerarda.
— Stryja Gerarda?
— Tak, czy zobaczywszy, poznałabyś go?
Lekkie drżenie zaczęło trząść członkami Róży.
— O! z pewnością, rzekła. Czy masz pan o nim jakie wiadomości?
— Mam! odpowiedział gość.
— Żyje więc jeszcze?
— Żyje.
— A!...
Dziewczyna zawahała się: znać było, że gwałt sobie zadaje, ażeby przezwyciężyć wstręt.
— A pani Gerard? rzekł pan z Montrouge unosząc okularów i zatapiając w nią małe oczki przenikliwe, które zdawały się mieć moc bazyliszka.
Usłyszawszy nazwisko: pani Gerard, Róża padła w tył wydając okrzyk i zsuwając się z krzesła.
— Do djabła! do djabła! odezwał się pan z Montrouge umieszczając znowu okulary na nosie, ktoby przypuszczał, że ta mała cyganka ma nerwy jak jaka księżniczka? Próbował umieścić ją na krześle, ale dziecko wiło się jak w kurczach.
— Hm! mruczał gość spoglądając dokoła, zaczyna to być kłopotliwem.
Spostrzegł łóżko Róży, wziął ją na ręce i złożył na tem łóżku.
— Głupia dziewczyna! mówił coraz bardziej zakłopotany, czy widział kto co podobnego? zatrzymać się właśnie w miejscu najbardziej zajmującem! Dobył z kieszeni flakonik i dał jej powąchać. Aha! rzekł, zdaje mi się, że rzecz już się uspokaja.
Jakoż, ruchy ciała dziecka stawały się mniej gwałtowne, a konwulsje przechodziły w zwyczajne omdlenie.
Nieznajomy doczekał, aż przeszedł ostatni dreszcz i Róża bez ruchu pozostała jak nieżywa.
— Dobrze! wyrzekł, wyciągnijmyż korzyść z tej okoliczności.
I pozostawiwszy Różę leżącą nieruchomo na łóżku, poszedł do jednych drzwi i otworzył.
— Gabinet bez wyjścia, rzekł. Potem otwierając okno: A to okno?... Wychylił się nazewnątrz. Zaledwie dwanaście stóp!
Nareszcie idąc do drzwi wchodowych, jedną ręką wyjął klucz z zamku, drugą wydobył z kieszeni kawałek wosku, a zbliżając ręce ku sobie, zrobił odcisk klucza.
— Dobrze to jednak, rzekł, iż ta dziewczyna zasnęła: musielibyśmy szukać, a to zawsze mniej pewne... kiedy tymczasem teraz... Spojrzał na odcisk i porównał go z kluczem. Kiedy tymczasem teraz, kończył, będziemy działać na pewno. I chowając wosk do kieszeni, a klucz wkładając do zamku, zamknął drzwi mówiąc: Ha, trzeba zawsze wrócić do tego nieocenionego Woltera: „Wszystko jest najlepiej na tym najlepszym z możliwych światów!“ A jednak...
Nieznajomy podrapał się po uchu, jak człowiek chwiejący się pomiędzy dobrem i złem uczuciem, dobre, rzecz rzadka! wzięło górę.
— A jednak, rzekł, nie mogę dziecka zostawić w takim stanie.
W tej chwili zastukano do drzwi.
— Ktokolwiek jesteś, możesz wejść, ozwał się pan z Montrouge.
Drzwi się otworzyły, nawet dosyć gwałtownie, i wszedł Ludowik.
— A! brawo! zawołał pan z Montrouge: przychodzisz pan w porę, mój młody eskulapie, i jeżeli lekarz odpowiedział na wezwanie, to już chyba w tej chwili.
— Pan Jackal! zawołał Ludowik osłupiały.
— Do usług twych, kochany panie Ludowiku, odrzekł naczelnik policji częstując go tabaką.
Ale Ludowik odepchnął rękę pana Jackala, i przystępując do łóżka:
— Panie, zapytał, tak jak gdyby miał prawo zadawać pytania, co pan zrobiłeś temu dziecku?
— Ja, panie? odpowiedział pan Jackal słodziutko. Nic; lecz widać, ona ulega spazmom.
— Zapewne, ale nie bez przyczyny.
I umoczywszy chustkę w garnczku z wodą, Ludowik począł naciskać nią na skronie dziewczynki.
— Co pan jej zrobiłeś, co pan jej zrobiłeś?
— Com zrobił? Nic... Com powiedział? Bardzo mało, odrzekł lakonicznie pan Jackal.
— Ale przecież...
— Wiesz mój kochany panie Ludowiku, że wszyscy żebracy, czarownicy, cyganie, kuglarze, kabalarze, należą do mojej juryzdykcji.
— Cóż ztąd?
— Owóż, Brocanta wyprowadzając się razem z psami i wroną, zapomniała zawiadomić mnie gdzie podobało się jej obrać nowe mieszkanie, musiałem przeto wysłać za jej śladem. Wykryto, że mieszka na ulicy Ulm, i zdano mi raport... Ponieważ wiem, że interesuje się nią pan Salvator, którego ja kocham z całej duszy, zamiast zabrać i zaprowadzić do cekhauzu, jak miałem prawo, a nawet obowiązek, sam przyszedłem do niej; ale zdaje się, że ona przed chwilą wyszła oknem razem z psami i wroną, tak, że zastałem dom pusty i drzwi otwarte. Wziąłem się do poszukiwań: spostrzegłem schody, wszedłem, zastukałem do drzwi... Jak ja panu przed chwilą powiedziałem: „wejdź,“ tak powiedziano i mnie; zrobiłem tak samo, tylko że zamiast Róży zemdlonej, zastałem ją siedzącą przy tym stoliku i barwiącą ryciny... W nieobecności matki i ażeby darmo nie chodzić taki kawał drogi, zacząłem ją wypytywać. Aż mówiąc mi o swych latach dziecinnych, o swych rodzicach, o jakiejś pani Gerard, która nie wiem czem dla niej jest, zemdlała... Wziąłem ją na ręce, zaniosłem na łóżko, złożyłem z całą pieczołowitością i nie wiedziałem co dalej robić, kiedy pan na szczęście nadszedłeś.
Wszystko to wydawało się tak proste i naturalne, że Ludowik ani na chwilę nie powątpiewał, iż wszystko tak się odbyło, jak pan Jackal przedstawił.
— Otóż, panie, rzekł, jeżeli zajdzie odtąd potrzeba jakich wyjaśnień co do Brocanty, to gotowi jesteśmy, Salvator i ja. Bądź pan łaskaw do nas się udać.
Pan Jackal schylił się.
— Pod takiem orędownictwem, panie Ludowiku... rzekł. Ale zdaje mi się, że dziewczynka zaczyna się poruszać.
— Rzeczywiście, rzekł Ludowik, który wciąż wilżył czoło Róży, i mnie się zdaje, że wkrótce otworzy oczy.
— W takim razie, wynoszę się, powiedział pan Jackal, może obecność moja byłaby jej przykrą... Powiedz jej odemnie, panie Ludowiku, iż żałuję bardzo, że stałem się niewinną przyczyną takiego wypadku.
I znowu częstując Ludowika tabaką, pan Jackal wyszedł z pokoju z gestem wyrażającym boleść, iż stał się powodem zamieszania w domu przyjaciół Ludowika i Salvatora.
W chwili, gdy pan Jackal schodził prędko ze schodów od Róży, komnata Brocanty była jeszcze ogołoconą z jej zwyczajnych mieszkańców, ale zajęta chwilowo przez mieszkańca nadzwyczajnego.
Pośród ogólnego rozstroju, jaki sprawiła ucieczka Babylasa, właściciel Karameli, którego dotąd znamy tylko z ostrości głosu, co dreszczem przejął Babylasa, zobaczywszy ją zakręcającą na róg ulicy, zobaczywszy jak Babylas rzucił się oknem, potem Brocanta puściła się za Babylasem, za nią wrona, za wroną inne psy, i nareszcie jak pochód ten zamknął Babolin, właściciel Karameli, czy to, że w celu który nam będzie odkryty, przygotował być może schadzkę dwojga zakochanych, czy też, że nie przywiązywał znaczenia do zaręczyn swej wychowanki, dosyć, że wszedł do Brocanty przez drzwi, w sekundę po wyjściu Babolina przez okno.
Mieszkanie było zupełnie puste, co bynajmniej nie zdało się dziwić nowoprzybyłego.
Zanurzywszy też ręce w szerokie kieszenie od surduta, zaczął z miną dosyć obojętną przeglądać inwentarz Brocanty. Obojętność ta, dająca mu pozór anglika zwiedzającego muzeum, znikła jednak na widok ślicznego szkicu Petrusa, przedstawiającego trzy czarownice „Makbeta“, uwijające się nad spełnieniem piekielnego dzieła przy kotle.
Żywo zbliżył się do obrazu, zdjął go ze ściany, patrzał nań zrazu z rozkoszą, następnie z miłością; starannie otarł rękawem kurz, pilnie rozważał cudowne jego szczegóły. Nareszcie zrobiwszy do niego wszystkie miny, jakie kochanek mógłby zrobić do portretu kochanki, zatopił go w szeroką kieszeń swego surduta, zapewne dlatego, ażeby mógł wpatrywać się swobodniej u siebie w domu.
Ze swej strony pan Jackal wchodził do komnaty Brocanty właśnie w chwili, gdy obraz niknął w kieszeni nieznajomego.
— Gibassier! zawołał pan Jackal napół zdziwiony; gdyż wobec Gibassiera naczelnik policji zbyt był roztropnym, ażeby okazywać się zdziwionym zupełnie. Ty tu? Myślałem, że jesteś na ulicy Pocztowej.
— To Karamela i Babylas są teraz tam, odpowiedział schylając się znakomity hrabia z Tulonu. Owóż, ponieważ rzecz załatwiona, sądziłem, że wasza ekscelencja może mnie potrzebować, i przyszedłem.
— Zamiar był dobry, i dziękuję ci, ale wiem wszystko, co chciałem wiedzieć... Pójdźmy, mój kochany Gibassier, nie mamy już tu co robić.
— To prawda, odpowiedział Gibassier, którego oczy kłam zadawały słowom, to prawda, że nie mamy już tu co robić.
Ale wielki zwolennik malarstwa spostrzegł z drugiej strony komnaty obraz tegoż samego rozmiaru, który wydał mu się Faustem jadącym na koniu z Mefistofelesem; wymawiając te słowa, czuł się nieprzeparcie pociągnionym ku Faustowi, tak, jak przedtem ku czarownicy.
Miał wszakże Gibassier wielką władzę nad sobą, za trzymał się więc, mówiąc w duchu:
— Któż mi wreszcie zabroni przyjść tu kiedykolwiek jeszcze? Przyjdę jutro albo pojutrze.
I dawszy sobie samemu zapewnienie bliskiego powrotu, Gibassier udał się za panem Jackalem, który otworzył już drzwi od ulicy, i nie słysząc za sobą kroków swego wiernego towarzysza, odwrócił się, by się dowiedzieć przyczyny opóźnienia.
Gibassier zrozumiał doskonale niepokój swego zwierzchnika.
— Jestem, jestem, rzekł.
Pan Jackal dał znak zadowolenia; uważał, ażeby drzwi starannie zamknął, a wyszedłszy na ulicę Ulm:
— Wiesz co, Gibassier, rzekł, że ty posiadasz sukę szacowną, piesek twój istnie rzadki.
— Z psami to tak jak z dziećmi, ekscelencjo, odpowiedział Gibassier, biorąc się do nich wcześnie, można z jednych i drugich zrobić co się zechce, złe lub dobre istoty, świętych lub zbrodniarzy, idjotów lub rozumnych, cała rzecz na tem polega, ażeby wziąć się w porę. Jak pan od dzieciństwa nie zaszczepi zasad najsurowszych, nie zrobi z nich nic dobrego. W trzy lata pies jest niepoprawny, jak dziecko w roku piętnastym, bo wiadomo ekscelencji, że zdolności w człowieku, instynkt w zwierzętach, rozwijają się w stosunku do długości życia.
— Wiem Gibassier, ale prawdy najbardziej znane, przechodząc przez twoje usta, przybierają taką barwę nowości, że aż miło słuchać. Ty jesteś cudem umiejętności, Gibassier.
Gibassier skrom nie pochylił głowę.
— Pierwsze nauki odbywałem w seminarjum, ekscelencjo, rzekł, a skończyłem je pod okiem najzdolniejszych teologów... albo raczej nie; nie skończyłem ich wcale, co dnia owszem uczę się dalej. Ale winienem wyznać, czemu się najbardziej oddawałem, ekscelencjo, to sposobowi wychowania, kształcenia i odkształcania młodzieży. I gdybym kiedykolwiek został ministrem oświaty publicznej, pierwszym moim czynem byłaby reforma zupełna, gruntowna, bezwarunkowa, całego naszego systemu edukacyjnego, który szwankuje w tysiącu szczegółach.
— Nie dzieląc całkowicie opinij twoich w tym przedmiocie, Gibassier, odparł pan Jackal, mniemam, że istotnie wiele jest do zrobienia w tej ważnej materji. Ale pozwól sobie powiedzieć, że nietyle mnie w tej chwili zajmuje wychowanie dzieci, ale sposób, w jaki wykształciłeś twoję suczkę?
— O! sposób bardzo prosty ekscelencjo.
— Przecież?
— Trochę łagodności i dużo bata.
— Dawno ją masz u siebie, Gibassier?
— Od śmierci margrabiny.
— Kogo nazywasz margrabiną?
— Jednę z moich kochanek, która była zarazem właścicielką Karameli.
Pan Jackal uniósł okularów i spojrzał na Gibassiera.
— Kochałeś się w margrabinie, Gibassier? zapytał.
— Ona przynajmniej kochała się we mnie, odpowiedział Gibassier ze skromną miną.
— Prawdziwa margrabina?
— Nie zapewniam, żeby jeździła w powozach królewskich... ale widziałem jej dyplomy.
— Winszuję ci, Gibassier i jednocześnie ubolewam, skore uwiadamiasz mnie o życiu i zarazem o śmierci tej arystokratycznej osoby... Więc ona umarła?
— Tak przynajmniej utrzymuje.
— Nie byłeś więc w Paryżu, kiedy zaszła ta katastrofa?
— Nie ekscelencjo, byłem wtedy tam... na Południu.
— Gdzie podróżowałeś dla zdrowia, jak raczyłeś mi oświadczyć.
— Tak, ekscelencjo... Raz, spotkała mnie Karamela, która była niemym, jeżeli nie ślepym świadkiem naszej miłości. Miała ona u szyi uwiązany list, w którym margrabina oznajmiła mi, że mając wydać ostatnie tchnienie w sąsiedniem mieście, posyła Karamelę, ażeby zaniosła ostatnie pożegnanie.
— O! to łzy wyciska z oczu! rzekł pan Jackal wycierając nos z łoskotem. I adoptowałeś Karamelę?
— Tak, ekscelencjo. Przed sześciu czy ośmiu miesiącami przedtem rozpocząłem jej wychowanie: prowadziłem ją dalej od punktu, na którym zaprzestałem, i stała się towarzyszką moich zabaw, powiernicą przykrości, a po tygodniu nie miałem dla niej tajemnicy.
— Czuła przyjaźń! wyrzekł pan Jackal.
— Bardzo czuła, rzeczywiście, ekscelencjo, gdyż w wieku, gdzie interes zastąpił uczucia, przejmującą rzeczą jest widzieć, jak zwierzęta dają nam oznaki zajęcia, którego odmawiają ludzie.
— Myśl gorzka, ale sprawiedliwa.
— Po gruntownem zbadaniu, widząc, że Karamela jest roztropną i czułą, mówił dalej Gibassier, przyszło mi na myśl wypróbować jej roztropność i zużytkować czułość.
Nauczyłem ją najsamprzód rozróżniać ludzi dobrze ubranych od oberwańców; o dwieście kroków rozpozna ona szlachcica albo chłopa, księdza i notarjusza, wojskowego lub bankiera. Ale wstręt, jakiego w niej w żaden sposób przezwyciężyć nie mogłem, uczuwała do żandarma. Daremnie tłómaczyłem jej, że ci stróże społeczeństwa, są najukochańszemi dziećmi władzy, ona żeby niewiedzieć jak zdaleka zwietrzywszy którego z nich, czy to pieszo, czy konno, w mundurze czy po cywilnemu, szła do mnie ze spuszczonym ogonem, z okiem niespokojnem, spojrzeniem wskazując mi miejsce, w którem miał się ukazać jej nieprzyjaciel. Wtedy, ażeby nie narażać biednego stworzenia na przykrość, usuwałem się z drogi i szukałem schronienia, gdzieby wzrok tego naturalnego wroga biednej istoty nie mógł przeniknąć. Powróciłem z Tulonu do Paryża przedsiębiorąc te ostrożności...
— Ze względu na nią, rozumie się, nie na siebie samego.
— Na nią oczywiście! W zamian, nie umiała mi niczego odmówić, nawet rzeczy, które najbliżej dotyczą czci, jaką ona ma dla samej siebie.
— Wytłómacz mi jaśniej, co chcesz powiedzieć, Gibassier; według tego, jak postąpiła z Babylasem, mam pewne zamiary względem Karameli.
— Karamela uważać będzie sobie za najwyższy zaszczyt zamiary, jakie wasza ekscelencja raczysz mieć względem niej.
— Słucham.
— Oto, naprzykład, jedna z przysług, jaką mi wyświadczyła ta śliczna istotka...
— Jedna z pomiędzy stu?
— Z pomiędzy tysiąca, ekscelencjo! W jednem mieście prowincjonalnem, gdzie mieszkaliśmy z tydzień... nie potrzebuję wymieniać w którem, bo miasta prowincjonalne na podobieństwo kobiet brzydkich, wszystkie są do siebie podobne, przebywała stara wdowa w towarzystwie najstarszego szpica w okolicy. Dwie te starożytności mieściły się na parterze domu leżącego przy jednej z najbezludniejszych ulic miasta, niby na naszej ulicy Ulm. Pewnego rana, kiedym przechodził koło tego domu, spostrzegłem margrabinę haftującą, a szpica opartego dwiema łapkami na poręczy okna.
— Nie mieszasz tego z psem Brocanty?
— Racz mi wierzyć, ekscelencjo, że w chwilach przytomności umysłu zupełnej, to jest kiedy wiatr wieje od wschodu, umiem, jak Hamlet, odróżnić sokoła od puhacza, a tembardziej kundla od szpica.
— Źle zrobiłem, żem ci przerwał, Gibasier, mów dalej, przyjacielu: ty jesteś istotnie ojcem wynalazków.
— Pyszniłbym się z tej zasługi, ekscelencjo, gdybym, dzięki obszernej wiedzy jaką pan raczysz mi przyznawać, nie wiedział, jak smutny koniec jest wszystkich wynalazków.
— Nie nalegam.
— A ja, ekscelencjo, za pozwoleniem waszem, zaczynam opowiadanie.
— Zaczynaj, Ameryku Gibassier.
— Zapewniłem się najsamprzód, że w domu zamieszkują trzy tylko osoby: szpic, margrabina i stara sługa; przytem, ponieważ przechodząc, spostrzegłem przez okno sali jadalnej... Może ekscelencja nie wie, że jestem wielkim zwolennikiem malowideł?
— Nie, ale więcej cię jeszcze przez to szacuję.
Gibassier skłonił się.
— Ponieważ przez okno sali jadalnej, mówił dalej, spostrzegłem dwa prześliczne Watteau...
— Lubisz tak Watteau?
— Tak, w malowidle, ekscelencjo... Nabycie tych dwóch obrazów stało się więc jedyną myślą moją, jedynem mojem marzeniem w nocy. Zapytałem Karameli, ponieważ bez jej współdziałania nic nie mogłem:
— „Czy widziałaś szpica wdowy?
Ona zrobiła najmiłosierniejszą minkę, jaką kiedybądź widziałem.
— „On jest bardzo brzydki! mówiłem dalej.
— „O! tak! dała mi do zrozumienia natychmiast.
— „Zgadzam się z tobą, Karamelo, mówiłem, ale ty codzień widzisz młode dziewice najrozkoszniejsze, które zaślubiają szpiców najobrzydliwszych: to się nazywa małżeństwem z rozumu. Jak przybędziemy do Paryża, zaprowadzę cię do teatru Madame, gdzie zobaczysz sztukę pana Scribe, która dowiedzie ci rzeczy tej, jak na dłoni. My wreszcie na tej dolinie płaczu nie jesteśmy od tego, ażeby po całych dniach zajadać karmelki! Gdybyśmy to tylko mogli robić, co nam przyjemnie, kochanko, nic nie robilibyśmy. Trzeba więc spojrzeć przez szpary na brzydotę szpica margrabiny i posłać mu kilka znaczących spojrzeń, które twoja nieboszczka pani tak dobrze umiała przesyłać ludziom. A jak ujmiesz szpica, to ci pozwalam być zalotną, a nawet jeżeli mi go wyprowadzisz z domu, a za nim margrabinę, to pozwalam ci surowo ukarać jego zarozumiałość.
Ostatnie rozumowanie wywarło na Karameli wrażenie. Pomyślała chwilę i po chwili namysłu:
— Chodźmy, odpowiedziała mi.
I poszliśmy.
— Tak, iż rzeczy odbyły się według twego przewidzenia?
— Zupełnie.
— I stałeś się właścicielem dwóch obrazów?
— Właścicielem... Tylko, ponieważ obrazy te nie przynosiły dochodu, więc w chwili ciężkiej pozbyłem się ich.
— Tak, z zamiarem nabycia nowych za tęż samą cenę?
Gibassier uczynił głową znak potwierdzający.
— Więc sztuka, mówił dalej pan Jackal, sztuka, którą odegrała Karamela...
— Nie jest pierwszem, ale drugiem przedstawieniem.
— I mniemasz, Gibassier, rzekł pan Jackal biorąc za rękę filozofa-moralistę, iż w razie potrzeby dałaby ci i trzecie?
— Teraz, kiedy pewną jest swojej roli, ekscelencjo, ani wątpię o tem.
Kiedy Gibassier kończył te słowa, cały dom Brocanty, oprócz Babylasa, ukazał się na rogu ulicy Pocztowej: pomnożył się on wszystkiemi ulicznikami z okolicy, z Babolinem na czele.
W tej samej chwili pan Jackal i Gibassier zakręcali na ulicę Urszulinek.
— W samą porę, rzekł pan Jackal, gdyby nas nie poznano, całe to miłe towarzystwo spadłoby nam na kark.
— Czy mamy przyspieszyć kroku, ekscelencjo?
— Nie, ale czy nie jesteś niespokojny o Karamelę? Mnie obchodzi to zajmujące stworzenie, którego będę może potrzebował dla ujęcia jednego znajomego mi psa.
— Dlaczego miałbym być niespokojny? Jakim sposobem znajdzie twój trop?
— O! nie ma się o co niepokoić; ona jest w bezpiecznem miejscu.
— A gdzie?
— U Barbettyby w zaułku Vignes, gdzie przyciągnęła Babylasa!— Aha! tak, tak, u Barbetty... Czekaj-no, czy to nie ta wynajemczyni krzeseł Avoine’a?
— I moja, ekscelencjo.
— Nie myślałem, żebyś miał obyczaje tak religijne, Gibassier.
— Cóż robić, ekscelencjo! Starzeję się, zdaje mi się, że czas już pomyśleć o zbawieniu duszy.
— „Amen!“ odezwał się pan Jackal czerpiąc szczyptę tabaki i zażywając z wielkim łoskotem.
I obaj spuścili się ulicą św. Jakóba, gdzie pan Jackal wchodząc do powozu pożegnał Gibassiera, który znowu zwrócił się na ulicę Pocztową, i wszedł do wynajemczyni krzeseł, dokąd my nie myślimy się udawać za nim.