Mohikanowie paryscy/Tom X/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM X.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Przegląd z dnia 29. kwietnia.

Od chwili, gdy rozkaz zapowiadający przegląd na dzień 29. kwietnia, został ogłoszony, aż do dnia tegoż przegląda, czuć było w Paryżu jakieś nieme drżenie, poprzedzające zwykle burze polityczne. Nikt nie umiał powiedzieć, co wróżył ten rodzaj gorączki, ani nawet, że wróżył cośkolwiek, lecz ulegając mimowolnie ogólnemu szałowi, ludzie spotykali się, ściskali za ręce i mówili:
— Czy będziesz?
— W niedzielę?
— Tak.
— Spodziewam się!
— Pamiętaj się stawić.
— Nie omieszkam!
Poczem ściskano się powtórnie za ręce, i rozstawano mówiąc:
— Nie stawić się? a to byłoby dobre!
Od 25 do 29, dzienniki liberalne nie przestawały mówić o przeglądzie, pobudzając obywateli do zebrania się i zalecając ostrożność. Wiemy co znaczą takie ostrzeżenia pochodzące z organów nieprzyjaznych rządowi, mówią one: Bądźcie przygotowani na wszelki wypadek, bo czujemy coś w powietrzu...
Te trzy dni nie przeszły także obojętnie dla młodych bohaterów naszej powieści.
Pokolenie to, z którego my pochodzimy, miało jeszcze w tej epoce wiarę, której nie straciło do dziś dnia, gdyż pozostało ono młodem w sercu. Lecz utraciło ją następne, do którego należą dziś ludzie trzydziesto i trzydziestopięcioletni.
Wiara była okrętem, który się rozbił w rewolucjach z roku 1830 i 1848.
Każdy więc z naszych młodych przyjaciół uczuł wpływ trzech dni następnych, jedni czynnie, inni zaś biernie.
Salvator, jeden z głównych przywódców karbonarów, dusza stowarzyszeń tajemnych, zorganizowanych nie tylko w Paryżu i departamentach, ale i za granicą: Salvator, jak wiemy, czynnie się przyczynił do zwiększenia szeregów gwardji narodowej o pięć do sześciu tysięcy patrjotów, którzy dotąd nie wchodzili do jej składu. Ci patrjoci byli umundurowani i mieli broń, co było najważniejszem: o naboje łatwiej się było wystarać, a w dniu stanowczym, w chwili oznaczonej, znajdą się oni w mundurach i z bronią w ręku.
Justyn, prosty woltyżer jednej z kompanji 11. legjonu, zaczął propagować z zapałem karbonaryzm. A ponieważ ceniony był, kochany, szanowany w swym okręgu, z powodu cnót rodzinnych, tak dobrze znanych, słuchali go jak wyroczni ludzie, którzy zresztą pragnęli być przekonani.
Co do Ludowika, Petrusa i Jana Roberta, były to proste jednostki, ale wpływająca każda na jakąś przestrzeń.
Ludowik, kierował swemi współuczniami; byli to studenci prawa i medycyny, których szeregi tylko co opuścił Petrus wpływał na całą młodzież artystyczną, pełną wówczas zapału i wiary, Jan Robert zaś wpływał na tych wszystkich, co trzymając pióro w dłoni szli w ślady swego mistrza w sztuce i gotowi byli iść za nim na każdej innej drodze.
Jan Robert należał do gwardji narodowej konnej, Petrus i Ludowik byli oficerami gwardji pieszej.
Każdy z nich oddany wyłącznie sztuce, nauce, lub miłości, gdyż te młode serca przejęte były wszelkiemi szlachetnemi uczuciami, każdy z nich, powtarzamy, za zbliżeniem się dnia 29 kwietnia, czuł część ogólnego drżenia, o istnieniu którego jużeśmy mówili, nie mogąc jednak oznaczyć jego powodu.
Wieczorem 28. na wezwanie Salvatora, zebrano się u Justyna. Salvator z powagą prostą oświecił swoich towarzyszy o tem, co się działo. Wierzył on w demonstrację nazajutrz, ale nie w ruch prawdziwy; prosił, aby pozostali panami siebie i nie przedsiębrali nic ważnego, nieusłyszawszy wprzód od niego, że chwila była stanowczą.
Oczekiwany dzień nadszedł nareszcie. Była to prawdziwa niedziela, sądząc z widoku, jaki przedstawiały ulice Paryża. Od dziewiątej rano, legjony różnych okręgów, przebiegały Paryż z muzyką na czele, otoczone tłumem ludu. O jedenastej dwadzieścia tysięcy gwardzistów narodowych stało w szyku bojowym, przed szkołą wojskową. Mieli oni pod nogami grunt pola Marsowego, tak pełnym wspomnień.
Od kilku lat gwardja narodowa odbywała się bez przeglądu.
Jest jakiś szczególny duch sprzeciwieństwa w tych żołnierzach-obywatelach, szemrzą, gdy im każą zaciągać warty, a rozpuszczeni, buntują się.
Gwardja narodowa znudzona swoją bezczynnością, odpowiedziała na wezwanie. Stawiając się wzmocniona sześcioma tysiącami ludzi, umundurowanych nanowo, była liczna i wspaniale się prezentowała.
W chwili, gdy gwardja stanęła w szyku bojowym, frontem ku Chaillot, to jest w stronie, z której miał przybyć król, trzy kroć sto tysięcy widzów umieściło się na pochyłości otaczającej miejsce manewrów.
Liczni widzowie zdawali się pochwalać nietylko wzrokiem, ale hucznemi oklaskami i nieustającemi okrzykami gwardję swoją i dziękować za starania, jakie podjęła, aby godnie reprezentować stolicę, a zarazem chcieli wynurzyć wdzięczność królowi, który przybywał na ogólne życzenie narodu, cofając przeklęte prawo; gdyż przyznać trzeba, że prócz nielicznych spiskowych, którzy przenosząc ze swych ojców na synów, wielką tradycję rewolucyjną wniesioną przez Swedenborgów i Cagliostrów, nie było w tej chwili na Polu Marsowem w Paryżu i we Francji, innego uczucia dla Karola X.
Trzeba było wejrzenia bardzo bystrego, aby odgadnąć w odległości trzech lat dzień 29 lipca 1830, po 26 kwietnia 1827 roku.
Słońce kwietniowe, blade jeszcze, spoglądało z miłością na ziemię, złocąc kopułę Inwalidów i plac przeglądu.
O pierwszej godzinie salwy armatnie i oddalone krzyki ludu, zwiastowały przybycie króla, który zbliżał się na koniu w towarzystwie Delfina, księcia Orleańskiego, młodego księcia Chartres i licznych generałów. Księżna d’Angouleme, księżna Berry i księżna Orleańska, jechały za nimi otwartym powozem.
Widok świetnego orszaku wywołał dreszcz wzruszenia w widzach.
Przegląd się rozpoczął. Karol X. przebiegł pierwsze szeregi przy okrzykach: Niech żyje król! Niech żyje wolność prasy!
Rozrzucono pomiędzy legjonami ostrzeżenia, polecające unikać wszelkich manifestacyj, mogących obrazić drażliwość królewską. Ten, który to pisze, był w szeregach dnia tego, i kartka drukowana następującej treści, została w jego rękach:
„Ostrzeżenie dla Gwardji Narodowej. Które obiedz powinno wszystkie szeregi.
Rozgłoszono wieść, że legje mają zamiar krzyczeć: Niech żyje król! Precz z ministrami! Precz z Jezuitami! Tylko ludzie złej woli mogą mieć w tem interes, aby gwardję narodową pozbawiać tym sposobem szlachetnego charakteru“
Ostrzeżenie to było raczej roztropne w swej formie, aniżeli wytwornie zredagowane, lecz takie, jak było, zamieszczamy tutaj, jako dowód historyczny.
Przez kilka minut w istocie można było sądzić, że ta przestroga będzie punktualnie wykonaną: na całym froncie szeregów rozległ się jedyny okrzyk: Niech żyje król! Niech żyje wolność prasy!
Ale im bardziej król się posuwał w środek szeregów, jak gdyby obecność jego ułatwiała wywnętrzanie serca, do okrzyków: niech żyje król! niech żyje wolność prasy! zaczęły się mięszać okrzyki: „Precz z Jezuitami! precz z ministrami!“
Na te okrzyki stary król, mimowolnie przytrzymał konia; człowiek był równie uparty jak zwierzę.
Okrzyki, które mu się nie podobały, ucichły; uśmiech dobrotliwy zdobiący zwykle jego rysy, a który znikł na chwilę, ukazał się znowu. Rozpoczął na nowo objeżdżać legje, ale między trzecim i czwartym szeregiem, okrzyki buntownicze powtórzyły się znowu, chociaż gwardziści jedni drugim zalecali przezorność; mimowoli jednak z ich ust wyrywały się krzyki: „Precz z ministrami! precz z jezuitami!“
Król znowu został zraniony w swej dumie, okrzykami, które zdawały się nakazywać mu sposób postępowania!... Zatrzymał się po raz drugi: i znalazł się przypadkiem naprzeciwko gwardzisty olbrzymiego wzrostu i herkulesowej siły.
Tym człowiekiem był nasz przyjaciel Jan Byk. Wstrząsał bronią, jak gdyby to była słomka, krzycząc, on który nie umiał czytać:
— Niech żyje wolność prasy!
Siła tego głosu, energja w poruszeniach, zdumiały starego króla, przybliżył konia o dwa kroki, człowiek wysunął się także z szeregów.
— Niech żyje król! Precz z jezuitami! precz z ministrami!
Karol X., jak wszyscy Bourboni, nawet jak Ludwik XVL, miał czasem wiele godności. Dał znak, że i on także ma coś do powiedzenia: dwadzieścia tysięcy ludzi umilkło naraz jakby zaczarowanych.
— Panowie, odezwał się, przybyłem tu aby odbierać hołdy, a nie nauki! Poczem zwracając się do marszałka Oudinot: Zakomenderuj defiladę, marszałku, dodał:
I zacinając konia, opuścił szeregi gwardji narodowej i zajął miejsce na froncie, naprzeciw masy tłumnej i burzliwej.
Defilada się zaczęła. Każda kompanja przechodząc przed królem wydawała okrzyk; po większej części okrzyki te były: Niech żyje król!
Oblicze Karola wypogodziło się trochę.
Po skończonej defiladzie, król rzekł do marszałka Oudinot:
— Mogło się to lepiej odbyć. Było trochę zamieszania, ale w ogólności, dobrze. Jestem zadowolony z całości.
I puszczono się galopem do Tuilleries.
Po powrocie do zamku, marszałek przysunął się do króla.
— Najjaśniejszy panie, zapytał, czy mogę w rozkazie dziennym objawić zadowolenie Waszej królewskiej mości?
— Nie mam nic przeciwko temu, odrzekł król. Obciąłbym jednak wiedzieć, w jaki sposób to zadowolenie będzie wyrażone.
Na to wszedł marszałek dworu, zapraszając do stołu.
Jego wysokość podał ramię księżnej Orleańskiej, książę Orleański księżnie d’Angouleme, książę Chartres księżnej Berry, i udano się do sali jadalnej.
Przez ten czas gwardziści powracali do swych dzielnic, rozbierali odpowiedź Karola X-go: Przybyłem tu, aby odbierać hołdy, nie zaś nauki. Uważano, że słowa te były trochę zanadto arystokratyczne, jak na miejsce, w którem były wyrzeczone. Karol X-ty, wymawiając je, znajdował się właśnie w tem samem miejscu, gdzie przed trzydziestu sześciu laty, wznosił się ołtarz ojczyzny, przed którym Ludwik XVI zaprzysiągł konstytucję francuzką.
Wprawdzie Karol X-ty, naówczas hrabia d’Artois, niesłyszał tej przysięgi, będąc od 1789 roku za granicą.
Ztąd wynikło, że ledwie opuścił Pole Marsowe, okrzyki wstrzymywane dotąd, wybuchły, i cały plac zadrżał pod ogólnym okrzykiem gniewu i złorzeczeń.
Ale nie na tem koniec, każda legia powracając do swego okręgu, uniosła ze sobą część ogólnego usposobienia, które objawiało się w okrzykach podczas długiego powrotu. Gdyby te okrzyki nie miały echa w pospólstwie, byłyby wkrótce ucichły. Lecz odbiły się w tłumie, zwiększone jeszcze; mężczyźni na ulicach powiewali kapeluszami, kobiety w oknach chustkami, krzycząc nie już: „Niech żyje król! niech żyje wolność prasy“, ale „Niech żyje gwardja narodowa! precz z ministrami! precz z jezuitami!“
Zapał zamienił się w protestację, protestacja w zaburzenie.
Gorzej jeszcze było z legjami, które powracały przez, ulicę Rivoli i plac Vendome, i przechodziły przed ministerstwem finansów i ministerstwem sprawiedliwości. Tam nie były to już krzyki, ale wrzaski.
Pomimo rozkazu danego przez pułkowników, legje się zatrzymały, uderzywszy z hałasem kolbami o bruk; a krzyki podobne do wycia: Precz z Villelem! precz z Peyronnetem! wstrząsnęły szybami obydwóch pałaców.
Pułkownicy widząc, że rozkazy na nic się nie zdadzą,, usunęli się protestując, ale oficerowie pozostali i zamiast uspakajać żołnierzy, porwani ogólnym prądem, krzyczeli jak oni, niektórzy nawet głośniej.
Demonstracja była ważną, nie była to już prosta gawiedź, zbiór mieszkańców przedmieścia, zbieranina robotników, było to ciało uorganizowane, mające potęgę polityczną; mieszczaństwo, które wraz z całym ludem francuzkim, protestowało przez usta dwudziestu tysięcy uzbrojonych ludzi.
Ministrowie byli w tej chwili na obiedzie u ambasadora austrjackiego, pana d’Apponyi.
Ostrzeżeni przez policję, wstali od stołu, zażądali powozów i natychmiast pojechali na naradę do ministerstwa spraw wewnętrznych. Ztamtąd zaś udali się w całym komplecie do Tuilleries.
Z okien swego gabinetu król mógł widzieć co się dzieje i ocenić niebezpieczeństwo tego położenia, ale król obiadował w salonie Diany, gdzie żaden szmer nie dochodził uszu dostojnych biesiadników.
Czyż król Ludwik Filip nie siedział tak samo przy śniadaniu, gdy oznajmiono mu w 1848 roku, że kordegarda na placu Ludwika XV-go została zdobytą?
Ministrowie oczekiwali w sali sesjonalnej rozkazów króla, którego miano właśnie uprzedzić o ich przybyciu.
Karol X-ty skinął głową ale pozostał przy stole.
Księżna d’Angouleme, niespokojna, pytała wejrzeniem Delfina i swego ojca: Delfin wykalał sobie zęby, zresztą nie widząc nic i nie słysząc, Karol X-ty odpowiadał uśmiechem, który zdawał się mówić, że nie ma się czego obawiać. I w istocie obiad nie doznał przerwy.
Około ósmej wstano od stołu, biesiadnicy powrócili do apartamentów.
Król jako grzeczny gospodarz, odprowadził księżnę Orleańską aż do jej fotelu, poczem udał się do sali sesjonalnej.
Na drodze przytrzymała go księżna d’Angouleme.
— Co się stało Najjaśniejszy panie? zapytała.
— Przypuszczam, że nic, odrzekł Karol X-ty.
— Mówią, że ministrowie oczekują króla w sali sesjonalnej.
— Oznajmiono mi to w czasie obiadu.
— Czyż był jaki rozruch w Paryżu?
— Nie sądzę.
— Czy król raczy mi darować niespokojność, z jaką chciałabym wybadać, jak rzeczy stoją istotnie?
— Przyślij mi pani Delfina.
— Niech król wybaczy memu naleganiu, ale wołałabym tam być sama...
— A więc za chwilę przyjdź pani.
— Król zaszczyca mnie łaską!
Księżna skłoniła się, poczem zbliżywszy się do pana de Damas, pociągnęła go w framugę okna.
Książę Chartres i księżna Berry gawędzili z sobą, nie troszcząc się o nic, jak zwykle młodzi. Książę Chartres miał lat szesnaście, księżna Berry dwadzieścia pięć, książę Bordeaux, dziecię, pięcioletnie, bawił się u nóg matki.
Książę Orleański, wsparty o kominek, niedbający o nic na pozór, nadstawiał ucha na najmniejszy szelest i od czasu do czasu obcierał czoło chustką, objawiając tem jednem tylko poruszeniem, wewnętrzne wzruszenie.
W czasie tego Karol X-ty wchodził do sali posiedzeń.
Ministrowie oczekiwali go, mocno wzburzeni. Wzburzenie malowało się na ich twarzach w różny sposób: Pan de Villele zżółkł, jak gdyby żółć do krwi mu się dostała. Pan de Peyronnet był czerwony, jak gdyby groziła mu apopleksja, a pan de Corbiere był popielaty.
— Najjaśniejszy panie... powiedział pan de Villele.
— Panie, przerwał król, dając uczuć ministrowi, że zapomniał o etykiecie przemawiając pierwszy do króla, nie zostawiasz mi czasu zapytać się o twoje zdrowie i o zdrowie twej małżonki.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, ale to ztąd pochodzi, że sprawy Waszej królewskiej mości są u mnie na pierwszym planie.
— A zatem przybywasz pan tu w mojej własnej sprawie, panie de Villele?
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy panie.
— Słucham więc.
— Czy Wasza królewska mość wie co się dzieje? zapytał prezes rady.
— Czyż dzieje się cośkolwiek? powiedział król.
— Wasza królewska mość wezwałeś nas niedawno, aby słuchać okrzyków radości ludu paryzkiego.
— Tak.
— Czy król zechce dziś posłuchać gróźb tego ludu?
— Gdzież można to usłyszeć?
— O! niedaleko: dosyć tylko będzie otworzyć okno. Czy król pozwala?
— Pozwalam...
Pan de Villele otworzył okno.
Wraz z wieczornym chłodem, dochodził do uszu niezwykły hałas. Były to zarazem okrzyki radości i groźby, ten szmer, który wznosi się zwykle nad miastem w czasie zaburzenia i który przestrasza tembardziej, że mieści w sobie coś nieodgadnionego. A po nad tem wszystkiem rozlegały się jak grzmoty przekleństwa: „Precz z Villelem! precz z Peyronnetem! precz z jezuitami!J
— A! rzekł król z uśmiechem, znam to. Nie byliście panowie dziś rano na przeglądzie?
— Ja byłem, Najjaśniejszy panie, odrzekł pan Peyronnet.
— Prawda, zdaje mi się, że widziałem pana konno wraz ze sztabem.
Pan de Peyronnet się skłonił.
— A zatem jest to dalszy ciąg Pola Marsowego.
— Jestto zuchwałość, którą skarcić należy, Najjaśniejszy panie! zawołał pan de Villele.
— I mówisz pan?... zapytał zimno król.
— Mówię, Najjaśniejszy panie, ciągnął dalej minister skarbu, że podług mego zdania, zniewagi, które dosięgają ministerstwo, spadają zarówno na króla. Przyszliśmy więc zapytać Waszą królewską mość, co czynić zamyśla w tym razie.
— Sądzę, moi panowie, odrzekł król, że przesadzacie niebezpieczeństwo; jestem zupełnie spokojny pośród mojego ludu i przekonany, że ukazanie się moje zmieniłoby te wszystkie okrzyki na jeden głos: Niech żyje król!
— A! Najjaśniejszy panie! odezwał się za królem głos kobiety, spodziewani się, że nie popełnisz tej nieroztropności, aby wyjść teraz!
— A! i ty tu jesteś, pani Delfinowo?
— Czyż król nie pozwolił mi tu przybyć?
— Prawda... a zatem, moi panowie, co radzicie mi czynić w tym razie? zaczynaj panie ministrze skarbu.
— Najjaśniejszy panie, wiesz, że w liczbie wydawanych okrzyków, najczęściej powtarza się: „Precz z księżmi!“ rzekła księżna d’Angouleme.
— A! prawda... Słyszałem, jak krzyczeli: „precz z jezuitami“.
— A zatem, Najjaśniejszy panie? rzekła małżonka Delfina.
— Nie jest to jedno i to samo, kochana córko... zapytaj jego ekscelencji arcybiskupa. Cóż panie de Freyssinous, powiedz szczerze: czy sądzisz, że okrzyki: „precz z jezuitami“, odnoszą się do duchowieństwa?
— Nie, Najjaśniejszy panie! ja uważam w tem różnicę, odrzekł arcybiskup, człowiek łagodnego charakteru i prawego umysłu.
— A ja, rzekła następczyni tronu, zaciskając drobne usta, nie widzę w tem żadnej.
— A zatem panowie, dodał król, siadajcie i niech każdy wygłosi swoje zdanie.
Ministrowie zasiedli i rada się zaczęła.

II.
Pan de Valsigny.

W czasie gdy narada, której treść i rezultat poznamy później, rozpoczynała się w około stołu nakrytego zielonem suknem, gdzie tyle razy roztrząsane były losy Europy, pan de Marande, prosty woltyżer w drugiej legji, wracał do siebie, nie dawszy przez dzień cały najmniejszej oznaki zadowolenia lub niechęci, któraby wyjawiła, jego opinie polityczne. Zdjął mundur z pospiechem, wskazującym jak mało miał sympatji do stanu wojskowego i jak gdyby zajęty był głównie wielkim balem, który dziś miał dawać, przewodniczył sam wszelkim przygotowaniom.
Tymczasem nasi młodzi bohaterowie, nie widząc Salvatora od ostatnich ostrzeżeń zamienionych na przeglądzie, pospieszyli, równie jak de Marande, zdjąć mundury, i poszli dowiedzieć się u Justyna, jak gdyby u ogólnego źródła, co pozostawało im czynić w różnych okolicznościach, które mogły się nastręczyć.
Justyn oczekiwał także Salvatora.
Młody człowiek przybył około dziewiątej godziny; i on także zdjął już mundur i przywdział ubiór posłańca. Znać było z jego dyszącej piersi i uznojonego czoła, że czynnie spożytkować musiał czas od powrotu z przeglądu.
— A zatem? zapytali jednogłośnie czterej młodzi ludzie, spostrzegłszy go wchodzącego.
— A zatem, odrzekł Salvator, rada ministrów się odbywa.
— Z jakiego powodu?
— Z tego powodu, że trzeba ukarać tę poczciwą gwardję narodową, która dziś była niegrzeczną.
— Kiedyż będziemy wiedzieli rezultat tej narady?
— Skoro tylko będzie jaki rezultat.
— Masz wolne wejście do Tuilleries?
— Mam wszędzie wolne wejście.
— Szkoda, rzekł Jan Robert, żałuję, że nie mogę czekać, mam dziś zaproszenie na wieczór.
— I ja także, dodał Petrus.
— U pani de Marande? zapytał Salvator.
— Tak, odrzekli obaj młodzi ludzie zdumieni.
— Zkądże wiesz o tem?
— Wiem o wszystkiem.
— Ale jutro o świcie będziemy mieć nowiny, nieprawdaż?
— Będziecie je mieć, dziś jeszcze w nocy.
— Kiedy idziemy do pani de Marande...
— Będziecie je mieć u pani de Marande.
— Któż nam ich udzieli?
—Ja.
— Jakto, będziesz także u pani de Marande?
Salvator uśmiechnął się przebiegle.
— Nie u pani de Marande, ale u pana de Marande. Poczem dodał z tymże samym uśmiechem, który charakteryzował jego fizjognomię. To jest mój bankier.
— A! kiedy tak! rzekł Ludowik, to żałuję mocno, że nie przyjąłem zaproszenia, które chciałeś mi ofiarować, Janie Robercie.
— Gdyby nie było tak późno! zawołał ten ostatni. I spojrzawszy na zegarek, dodał: Już w pół do dziesiątej! niepodobna.
— Czy życzysz sobie iść na bal do pani de Marande? zapytał Salvator.
— Tak, odrzekł Ludowik, chciałbym być tej nocy razem z memi przyjaciółmi... Czyż nie może lada chwila coś wybuchnąć?
— Prawdopodobnie nic nie wybuchnie, powiedział Salvator, ale mimo to nie rozdzielaj się dziś z nimi.
— Muszę jednak, nie mając zaproszenia.
Na ustach Salvatora błąkał się zwykły jego uśmiech.
— Poproś naszego poetę, aby cię przedstawił, powiedział.
— O! zaprzeczył Jan Robert, nie jestem tak poufałym w tym domu. I zaczerwienił się z lekka.
— A zatem, ciągnął dalej Salvator, zwracając się do Ludowika, poproś Jana Roberta, aby wpisał twe nazwisko na tej kartce.
I wyciągnął z kieszeni drukowany bilet, na którym były te słowa:
„Pan i pani de Marande, mają zaszczyt zaprosić pana... na wieczór, który się odbędzie w ich pałacu przy ulicy d’Artois, w niedzielę 29-go kwietnia. Będą tańce.

Paryż 20-go kwietnia 1827 roku“.

Jan Robert patrzał na Salvatora ze zdziwieniem, które wyglądało na osłupienie.
— No i cóż, rzekł Salvator, czy obawiasz się, aby nie poznano twego pisma?... Daj mi pióro Justynie.
Justyn podał Salvatorowi pióro, a ten wpisał na bilecie nazwisko Ludowika, starając się zmienić swoje drobne i arystokratyczne pismo na pospolity charakter; poczem podał bilet młodemu doktorowi.
— A teraz, zapytał Jan Robert, powiedziałeś kochany Salvatorze, że idziesz nie do pani Marande, ale do pana?
— W istocie.
— A zatem jakimże sposobem się zobaczymy?
— Prawda, podjął Salvator ze swym zwykłym uśmiechem, wy idziecie do pani.
— Ja idę na bal i nie przypuszczam, aby tam była mowa o polityce.
— Nie... ale o wpół do dwunastej, gdy biedna nasza Karmelita skończy śpiewać, bal się rozpocznie, a o samej, dwunastej otwarte zostaną na końcu galerji tworzącej oranżerję, drzwi wiodące do gabinetu pana de Marande, gdzie przypuszczeni będą ci, którzy wymówią te dwa słowa: Karta i Chartres. Nie są one trudne do spamiętania, nie prawdaż?
— Nie.
— A zatem rzecz ułożona. Teraz zaś jeśli chcecie się ubrać i być o wpół do jedenastej w niebieskim buduarze, nie ma czasu do stracenia!
— Mam jedno miejsce dla kogoś w mojej karecie, rzekł Petrus.
— Weź Ludowika: jesteście sąsiadami, powiedział Jan Robert, ja idę w swoją stronę.
— Dobrze!
— A więc o wpół do jedenastej w buduarze pani de Marande, aby posłuchać Karmelity, a o dwunastej w gabinecie pana, aby się dowiedzieć, co stało się w Tuilleries.
Trzej młodzi ludzie, uścisnąwszy dłoń Salvatora i Justyna, odeszli.
O jedenastej, jak widzieliśmy, Jan Robert, Petrus i Ludowik zebrani byli u pani de Marande i przyklaskiwali Karmelicie, o wpół do dwunastej w czasie gdy pani de Marande i Regina otaczały staraniami zemdloną Karmelitę, dawali Kamilowi naukę, o której wspominaliśmy już, a nakoniec o dwunastej, gdy pan de Marande pozostawszy w tyle, aby się dowiedzieć o stanie Karmelity całował z grzecznością żonę w rękę i prosił ją jak o łaskę, aby po skończonym balu pozwoliła mu odwiedzić się w swym pokoju, wchodzili do gabinetu bankiera, powiedziawszy słowo umówione, Karta i Chartres.
Tu zebrani byli wszyscy weterani z Grenobli, Belfortu, Saumuru i Roszelli; wszyscy ci nakoniec, którzy szczególniejszym trafem, zachowali głowy na karkach: La Fayette, Koechlin, Pajol, Dermoncourt, Carrel, Guinard, Arago, Cavaignac, z których każdy reprezentował albo jaką opinię wyraźną, albo pewien odcień opinii, a wszyscy razem szanowani byli powszechnie.
Jedli oni lody, pili poncz, i mówili o teatrze, o sztuce, literaturze, wystrzegając się tylko polityki...
Trzej młodzi ludzie weszli razem i szukali wzrokiem Salvatora.
Salvator nie przybył jeszcze.
Każdy z nich zatem podług swej sympatji łączył się z jedną z tych sław rozgłośnych, które się tu znajdowały: Jan Robert zbliżył się do La Fayetta, który miał przywiązanie prawie ojcowskie dla młodego poety; Ludowik do Franciszka Arago, tej głowy pięknej, a wielkiego serca i umysłu; nakoniec Petrus, do Horacego Verneta, którego obrazom odmówiono przyjęcia na Wystawie, ale on urządził u siebie wystawę prywatną, na którą zbiegał się cały Paryż.
Gabinet pana de Marande przedstawiał ciekawe próbki niechętnych z różnych stronnictw. Wszyscy ci niechętni mówili, jak wspomnieliśmy już, o rzeczach sztuki, nauki, wojny, spoglądali jednak ku drzwiom za każdym nowo wchodzącym, zdając się oczekiwać kogoś. W istocie oczekiwali oni nieznanego jeszcze posłańca, który miał im przynieść nowiny ze dworu.
Nakoniec drzwi się otworzyły i ukazał się młody człowiek około lat trzydziestu, ubrany z wytworną elegancją.
Petrus, Ludowik i Jan Robert wstrzymali okrzyk zdziwienia: tym młodym człowiekiem był Salvator.
Nowo przybyły szukał kogoś wzrokiem, a spostrzegłszy pana de Marande, zbliżył się do niego.
— Przybywasz pan późno, panie de Valsigny, rzekł bankier.
— Tak, panie, odpowiedział młody człowiek, którego głos i ruchy zmienione były nie do poznania i przykładając szkiełko do prawego oka, jak gdyby potrzebną mu była ta pomoc do rozpoznania Jana Roberta, Petrusa i Ludowika, tak, przybywam późno, to prawda, ale przytrzymała mnie ciotka staruszka, przyjaciółka księżnej d’Angouleme, opowiadając nowiny ze dworu.
Wszyscy obecni zdwoili uwagę.
Salvator zamienił kilka ukłonów z osobami, które cisnęły się w około niego, zachowując pewną miarę, co do stopnia przyjaźni, szacunku, lub poufałości, do jakiej wykwintny pan de Valsigny czuł się obowiązanym dla każdego.
— Nowiny ze dworu! powtórzył pan de Marande, więc są jakie nowiny?
— A! to pan nie wiesz? była tam rada.
— To, panie de Valsigny, rzekł śmiejąc się pan de Marande, nie jest już nowiną.
— Ale z tego wypłynąć mogą...
— Na prawdę?
— Tak.
Zebrani skupili się.
— Na wniosek panów de Villele, de Corbiere, de Peyronnet, de Damas, de Clermont Tournerre; na naleganie małżonki Delfina, którą okrzyki: „Precz z jezuitami!“ obraziły; pomimo oporu panów de Frayssinous i de Chabrol, którzy głosowali za rozpuszczeniem częściowem, gwardja narodowa została rozwiązaną!
— Rozwiązaną!
— Najzupełniej! i tym sposobem ja, który miałem piękny stopień, byłem furjerem w gwardji, pozostałem bez urzędu i będę musiał zajmować się czem innem!
— Rozwiązaną! powtórzyli słuchacze, jak gdyby nie mogli temu uwierzyć.
— Ależ to jest bardzo ważne, to o czem pan mówisz! podjął generał Pajol.
— Tak sądzisz, generale?
— Niezawodnie!... jestto poprostu zamach stanu.
— Tak... a zatem Jego królewska mość Karol X-ty wykonał ten zamach...
— Czy jesteś pan pewnym tego, co mówisz? zapytał La Fayette.
— A! panie margrabio... (Salvator nie brał tego na serjo, że La Fayette i Montmorency spalili swoje tytuły w nocy 4-tego sierpnia 1789 roku). A! panie margrabio, nie powiedziałbym nic takiego, coby nie było zupełną prawdą. Poczem dodał stanowczo: Sądzę, że mam zaszczyt być dość znanym panu, abyś mógł powątpiewać o prawdzie słów moich.
Starzec podał rękę młodemu człowiekowi i uśmiechając się, rzekł półgłosem:
— Odzwyczaj się nazywać mnie margrabią.
— Daruj pan, ciągnął śmiejąc się Salvator, jesteś dla mnie do tego stopnia margrabią...
— A więc dobrze! dla pana, który jesteś człowiekiem rozumnym, pozostanę czem zechcesz, ale dla innych nazywaj mnie generałem. I wracając do poprzedniej rozmowy: A kiedyż ogłoszą to piękne rozporządzenie? zapytał.
— Już jest ogłoszone.
— Jakto ogłoszone? zapytał pan de Marande, a ja jeszcze o tem nie wiem!
— Dowiesz się pan prawdopodobnie za chwilę. Nie można brać za złe, że pański delegat się opóźnia, gdyż ja mam swoje sposoby słyszenia przez ściany, mam rodzaj kulawego djabła, który unosi sklepienia, abym mógł zajrzeć do rady stanu.
— A więc zaglądając przez mury Tuilleries, widziałeś pan zredagowane to rozporządzenie?
— Więcej jeszcze, czytałem przez ramię tego, co pisał. O! nie ma tam wiele słów... jest jedno tylko zdanie: „My, Karol X-ty, z Bożej łaski, i t. d., na skutek raportu naszego sekretarza stanu, ministra spraw wewnętrznych, i t. d. „gwardja narodowa paryzka jest rozwiązaną“. Oto wszystko.
— I to rozporządzenie?...
— Wydano w dwóch egzemplarzach, jeden wysłany został do „Monitora“, drugi do marszałka Oudinot.
— Więc będzie jutro w „Monitorze?“
— Jest już nawet, tylko, że „Monitor“ jeszcze nie wyszedł.
Obecni spojrzeli po sobie. Salvator mówił dalej:
— Jutro czyli raczej dziś, bo mamy już północ, dziś o siódmej rano, gwardziści narodowi, zluzowani zostaną na odwachach przez gwardję królewską i wojsko liniowe. — Tak odezwał się głos jakiś, aż do czasu gdy gwardziści narodowi zluzują znowu pułki liniowe i gwardję królewską! — Zapewne, może to nastąpić kiedyś, odrzekł Salvator, ale nie będzie to już z rozporządzenia Karola X-go. — To nie do uwierzenia! powiedział Arago. — A! panie Arago, rzekł Salvator, pan, jako astronom, przepowiadasz na godziny i na minuty zaćmienia słońca i księżyca, ale na przestworzu królewskiem, nie lepiej widzisz od innych.
— Co pan chcesz, odrzekł znakomity uczony, jestem pozytywista i wskutek tego pełen wątpliwości.
— Co znaczy, że chcesz pan dowodu? dodał Salvator. Dobrze damy go zaraz. I wyciągnął z kieszeni kawałek wilgotnego jeszcze papieru. Proszę, rzekł, jestto dowód rozporządzenia, które będzie jutro w „Monitorze“. Cóż! kiedy się zatarł trochę, wyjęto go umyślnie dla mnie z pod prasy. A uśmiechając się dodał: Czekając na to opóźniłem się właśnie.
I podał dowód astronomowi, z którego rąk przeszedł on do innych, a w końcu, jak aktor, który oszczędza efekty widząc, że wywołał tem ogólne wrażenie, dodał:
— To jeszcze nie wszystko.
— Jakto! cóż jeszcze więcej? zapytywano zewsząd.
— Książę Doudeauville, minister dworu królewskiego, podał się do dymisji.
— O! rzekł La Fayette, wiedziałem, że od czasu zniewagi wyrządzonej przez policję jego krewnemu, oczekiwał tylko na sposobność.
— A zatem, dodał Salvator, sposobność się nastręczyła z powodu gwardji narodowej.
— I dymisja jego została przyjętą?
— Z pospiechem nawet.
— Przez króla?
— Król wahał się trochę, ale księżna d’Angouleme, zwróciła jego uwagę, że będzie to stosowne miejsce dla księcia de Polignac.
— Jakto, dla księcia Polignac?
— Dla księcia Anatola Juljusza de Polignac, który skazany na śmierć w 1804 roku, a ułaskawiony za wstawieniem się cesarzowej Józefiny, został następnie księciem rzymskim w 1814, parem w 1816 i ambasadorem w Londynie w 1823. Czyż może być jeszcze jaka wątpliwość, co do jego osoby?
— Przecie jest ambasadorem w Londynie...
— O! to najmniejsza, generale, odwołują go ztamtąd.
— A pan de Villele, wtrącił pan de Marande, zgodził się na to odwołanie?
— Opierał się trochę, odpowiedział Salvator, bo ma to być przebiegły lis ten pan de Villele, jak mówią przynajmniej, a więc w swym charakterze przebiegłego lisa rozumie on, że nie ma skały tak twardej, aby się nie dała rozłupać, czego dowodem Annibal, który według Liwiusza, przebił octem góry Alpejskie, i obawia się, aby pan de Polignac, nie był tym octem, który w proch obróci jego skałę!
— Jakto, zawołał generał Pajol, pan de Polignac należeć będzie do ministerjum?
— W takim razie nie pozostawałoby nam nic, jak tylko zamaskować twarze! dodał Dupont.
— Przeciwnie, odrzekł Salvator, sądzę, że trzeba będzie raczej je zdemaskować. Salvator wymówił te słowa z tak odmiennym naciskiem, że oczy wszystkich zwróciły się na niego.
Teraz dopiero trzej przyjaciele poznali go: był to ich Salvator, nie zaś hrabia Valsigny pana de Marande.
W tej chwili wszedł lokaj i oddał jakiś papier gospodarzowi domu.
— Pilne! powiedział.
— Wiem, co to jest, rzekł bankier.
I biorąc list z żywością, otworzył niezapieczętowaną kopertę i przeczytał trzy wiersze, nakreślone grubem pismem:
„Gwardja narodowa rozwiązana. Dymisja księcia Doudeauville przyjęta. Pan de Polignac odwołany z Londynu“.
— Prawdziwie, zawołał Salvator, możnaby sądzić, że to ja zawiadamiam o wypadkach jego książęcą wysokość księcia Orleańskiego!
Wszyscy zadrżeli.
— Ale któż panu mówi, że ten bilecik pochodzi od jego książęcej mości? zapytał pan de Marande.
— Poznałem jego pismo, odrzekł z prostotą Salvator.
— Jego pismo?
— Tak... Wszak nie ma w tem nic dziwnego, mamy obaj tegoż samego notarjusza pana Baratteau.
W tej chwili wezwano obecnych do wieczerzy. Salvator opuścił szkło z oka i spojrzał na kapelusz, jakby zabierał się do wyjścia.
— Nie zostajesz pan z nami na wieczeczę, panie de Valsigny? zapytał z żywością pan de Marande.
— Żałuję mocno, ale mi niepodobna tego uczynić.
— Dla czego?
— Muszę dzisiejszą noc zakończyć w sądzie przysięgłych.
— W sądzie przysięgłych? o tej godzinie?
— Tak, pilno im tam ukończyć z pewnym biedakiem, którego nazwisko nie jest wam zapewne nieznane.
— A! Sarranti... ten nędznik, który zabił dwoje dzieci i skradł sto tysięcy talarów swemu dobroczyńcy, odezwał się głos jakiś.
— I który chce uchodzić za bonapartystę, powiedział ktoś inny. Spodziewam się, że zostanie na śmierć skazany.
— O! co tego to możesz pan być pewnym, odparł Salvator.
— I że będzie stracony!
— A! to mniej jest pewne.
— Jakto, sądzisz pan, że Jego królewska mość ułaskawiłby podobnego zbrodniarza?
— Nie, ale mogłoby się okazać, że zbrodniarz ten jest niewinny i natenczas ułaskawienie jego przyszłoby od Boga, nie od króla.
Salvator, wymówił znowu te ostatnie słowa z pewnym odcieniem, który od czasu do czasu wykazywał prawdziwy jego charakter, pod przywdzianą maską lekkomyślności.
— Panowie, odezwał się pan de Marande, słyszeliście, że podano już na stół.
W czasie gdy osoby, do których zwrócił się pan de Marande, szły do sali jadalnej, trzej młodzi ludzie zbliżyli się do Salvatora.
— Powiedz mi, kochany Salvatorze, zapytał Jan Robert, może będziemy jutro potrzebowali widzieć się z tobą?...
— Jestto prawdopodobnem.
— W takim razie, gdzież cię znajdziemy?
— W zwykłem mojem miejscu na ulicy Żelaznej, przy drzwiach szynkowni; zapominasz zawsze, że jestem posłańcem miejskim, mój drogi... O! poeci, poeci!
I wyszedł drzwiami przeciwległemi sali jadalnej, bez wahania, jak człowiek, któremu wszelkie przejścia domowe są znane, zostawiając swych przyjaciół w głębokiem zdumieniu.

III.
Gniazdko gołębicy.

Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, że pan de Marande, nim wrócił do swego gabinetu, gdzie czekały go nowiny z Tuilleries, przyniesione przez Salvatora, prosił z wielką grzecznością swej żony, aby mu pozwoliła po skończonym balu, odwiedzić się w swym sypialnym pokoju.
Jest obecnie szósta godzina rano, dzień zaczyna świtać, turkot odjeżdżających powozów ucichł na bruku; ostatnie światła gasną w pałacu, Paryż zaczyna się budzić. Od kwadransa pani de Marande usunęła się do swego sypialnego pokoju, a przed pięciu minutami pan de Marande zamienił ostatnie słowa z człowiekiem, którego postawa okazywała wojskowego, mimo mieszczańskiego ubrania.
Słowa jego były następujące:
— Niech jego książęca mość będzie spokojny! może liczyć na mnie, jak na siebie samego.
Za tym człowiekiem, który odjechał szybko, uniesiony parą silnych koni, w pojeździe bez herbów, z furmanem bez liberji, i który zniknął na rogu ulicy Richelieu, drzwi pałacu zamknęły się ostatecznie.
Teraz niechaj czytelnik nie troszczy się za nadto temi żelaznemi okiennicami i łańcuchami, które stanęły między nami a właścicielem wspaniałego pałacu; nasza laska czarnoksięzka, jako romansopisarza, otworzy nam drzwi najlepiej strzeżone. Użyjmy więc tego przywileju, i końcem laseczki odemknijmy drzwi buduaru pani Lidji de Marande.
— Sezamie, otwórz się.
Jak widzicie, drzwi są otwarte do tego ślicznego błękitnego buduaru, gdzie przed kilku godzinami słyszeliście śpiewającą Karmelitę, pieśń o wierzbie.
Niezadługo otworzymy przed wami wejście daleko straszniejsze, wejście do sądu przysięgłych, ale nim wejdziemy do piekła występków, pozwólcie odpocząć na chwilę i nabrać siły w raju miłosnym, który nazywają pokojem pani de Marande.
Pokój ten, aby nie być w zetknięciu bezpośrednim z buduarem, był poprzedzony rodzajem przedsionka, który stanowił zarazem łazienkę i był oświetlony z góry za pomocą szkieł kolorowych, tworzących desenie arabskie. Zawsze zostawał on w półcieniu, a ściany jego obite były materją szczególniejszego rodzaju, koloru niezdecydowanego, pomiędzy perłowym a pomarańczowym; tkanina ta zdawała się być zrobioną z roślin azjatyckich, z których Indjanie wyciągają nitki, aby z nich tkać materję, znaną pod nazwiskiem nankinu. Dywany były z mat chińskich, miękkie jak najdelikatniejsza materja, meble z chińskiej laki, ze złotemi siatkami. Marmury białe jak mleko, a zdobiące je porcelany turkusowego koloru, które w sklepach starożytności nazywają sewrską porcelaną.
Wchodząc do tego cichego schronienia, oświetlonego tajemniczo jedną tylko lampą ze szkła czeskiego, zawieszoną u sufitu, mógłby kto sądzić, że jest o sto mil od ziemi.
Dostawszy się raz do tych obłoków lazurowych i złocistych, było rzeczą naturalną, przejść ztamtąd do raju, a pokój, do którego wprowadzimy naszych czytelników, był w istocie rajem.
Po podniesieniu portjery, pierwszym przedmiotem, który wzrok nasz uderza, jest piękna Lidja, wyciągnięta niedbale na łóżku zajmującem prawą stronę pokoju, wsparta jedną ręką o poduszkę, która zdawała się być z gazy, w drugiej trzymała małą książkę poezji, którą pragnęła może przeczytać, ale nie czytała, pogrążona w dumaniu.
Lampa z porcelany chińskiej paliła się na małym stoliczku i rzucała na białe muśliny przez klosz ze szkła czerwonego, różowe światło, podobne do wschodzącego słońca, które rzuca swe promienie na dziewicze śniegi Jungfrau lub góry Mont-Blanc.
To najpierw przyciągało wzrok nasz, i starać się będziemy odmalować choć w części wrażenie, jakie ten zachwycający obraz w nas wywołał, ale pierwej dokończyć musimy opisu tego schronienia.
Najpierw Olimp, później zaś bóstwo, które go zamieszkiwało.
Wyobraźmy sobie pokój czyli raczej gniazdko gołębie, zaledwie tak duże i wysokie, aby w nim spać i oddychać można.
Pokój obity był ze wszystkich stron aksamitem koloru wiśniowo-różowego, z odcieniem granatu i rubinu, tam gdzie światło żywiej padało na jego fałdy. Łóżko zajmowało całą prawie długość pokoju i zaledwie na dwóch jego końcach mogły być umieszczone etażerki z drzewa różanego, zastawionego najróżnorodniejszemi cackami z porcelany saskiej, sewrskiej i chińskiej. Naprzeciw łóżka kominek, a z dwóch stron tego kominka stały dwie maleńkie kozetki, które zdawały się być wysłane puchem łabędzim, po nad nimi zaś wisiały zwierciadła, otoczone zamiast ram wieńcem ze złoconych liści i kłosów.
Usiądźmy na jednej z kozetek i rzućmy wzrok na łóżko.
Łóżko wybite tak samo aksamitem wiśniowym bez żadnych ozdób, tylko bogaty cień jego uwydatniał się przez oprawę, która była arcydziełem prostoty, i dziwić się trzeba, że znalazł się tapicer do tego stopnia poeta, aby mógł swą sztuką dojść do podobnego rezultatu. Wewnętrzną ścianę łóżka stanowiło ogromne zwierciadło, ujęte w ramę aksamitną podobnie jak łóżko. Ale najbardziej zachwycającem było to, co odbijało się w tem zwierciadle.
Powiedzieliśmy już, że naprzeciwko łóżka umieszczony był kominek. Po nad kominkiem zastawionym tysiącem drobiazgów, które stanowią świat kobiecy, była ściana lustrzana, przez którą widać było oranżerję. — Ściana w potrzebie mogła być usuniętą, łącząc tym sposobem mieszkanie kobiety z mieszkaniem kwiatów. W pośrodku małej oranżerji była umieszczona maleńka sadzawka, w której igrały złote rybki i piły różnobarwne ptaszki, a po za tem wznosiła się marmurowa statua Pradiera, w połowie naturalnej wielkości.
Oranżerja była zaledwie tej wielkości co pokój, ale przez szczególniejsze urządzenie, wydawała się wspaniałym, olbrzymim ogrodem indyjskim, którego różnorodne rośliny zwrotnikowe splatające się jedne z drugiemi, dawały pojęcie o całej tamecznej florze.
Była to w istocie część świata, wielkości dziesięciu stóp kwadratowych, mała Azja, którą możnaby schować do kieszeni.
Drzewo, które nazwano królem roślin, drzewo wiadomości złego i dobrego, nazwane drzewem figowem, przedstawiało się w pięciu głównych rodzajach: figa rajska, figa o krótkich owocach, figa chińska, figa o liściu różowym i figa o liściu czerwonym. Obok rosła helikonja, najbardziej do nich zbliżona długością i szerokością liści, oraz różnorodny zbiór roślin całego świata.
Sadzawka i podstawa statui niknęły w szerokich liściach paproci, tworzących najpiękniejszy kobierzec.
W miejsce słońca, które królować tu dopiero będzie za kilka godzin, od sklepienia spuszcza się glob oświetlony, a promienie jego rzucają niebieskawy odcień na ten maleńki las dziewiczy.
Patrzącemu z łóżka oranżerja ta przedstawiała widok czarujący.
To też, jak mówiliśmy już pierwej, osoba leżąca na łóżku i wsparta na łokciu, trzymała w ręku książkę, ale wzrok jej zwrócony był w inną stronę i błąkał się w tym zaczarowanym świecie, na który przez szybę lustrzaną spoglądała jak przez sen.
Jeżeli kocha, powinnaby szukać wzrokiem kwitnących gałązek, miłośnie powiązanych z sobą, jeżeli nie kocha, powinna zapytać o tajemnicę miłości tej żyjącej roślinności, której każdy listek, każdy kwiatek odkrywa tajemnicze słowa.
A teraz gdy opisaliśmy dostatecznie raj nieznany z ulicy Artois, pomówmy trochę o Ewie, która go zamieszkiwała.
Tak, Ewa jest to w istocie imię, na które zasługuje Lidja, zamarzona i czytająca „Rozmyślania“ Lamartina, Ewa świeża, różowa, biała.
Owinięta obłokiem cienkich batystów, z puszkiem łabędzim koło szyi, a błyszczącym wzrokiem, z rumieńcem na licach, była ona wzorem dla rzeźbiarza ateńskiego lub koryntskiego, który nie mógł marzyć o piękniejszym modelu, o typie bardziej doskonałym do statui wyobrażającej Ledę.
Miała ona w istocie na twarzy cudny rumieniec i rozkoszne zamyślenie Ledy, której szyję łabędź otacza uściskiem.
Widząc ją tak, autor Psychy, tej Ewy pogańskiej, Kanowa, mógł śmiało ją wziąć za wzór do marmurowego dzieła, przy którem zniknęłaby Venus Borghese; Correggio zrobiłby z niej Kalypsę zamarzoną, po za którą ukrywa się jaki Amor; Dante nazwałby ją starszą siostrą Beatryczy i byłby pragnął, aby wiodła go przez kręte drogi tej ziemi, jak młodsza jej siostra wiodła go przez kręte drogi nieba. Ale bezwątpienia, malarze, poeci i rzeźbiarze pochyliliby głowę przed tą zachwycającą istotą, w której łączyło się naraz tyle wdzięków, wstyd dziewiczy, powab kobiecy, zmysłowość bogini, tak, dziesiąty, piętnasty i dwudziesty rok razem, to jest wiek dziecinny, młodzieńczy i wiek miłości, stanowiące trylogię młodości.
Otóż trzy te wieki, jak trzy Gracje Germana Pilona, tworzyły orszak tej istoty wybranej, której obraz staramy się odmalować.
Stosownie do sposobu w jaki się jej przypatrywano, wydawała się rozmaicie: i tak, Anioł byłby ją wziął za siostrę, Paweł za Virginię, Desgrieux za Manon Lescaut.
Zkąd pochodziła ta potrójna piękność nieporównana w niczem, szczególna, niewytłómaczona? Starać się będziemy wyjaśnić w dalszym ciągu tego opowiadania, poświęcając ten rozdział, czyli raczej rozdział następny, rozmowie pani de Marande z mężem.
Mąż ten przybyć ma lada chwila, jego to właśnie oczekuje piękna Lidja z takiem roztargnieniem, ale nie jego z pewnością wzrok jej niepewny szuka w półcieniach komnaty.
Prosił ją jednak bardzo czule o pozwolenie, z którego skorzysta niebawem, pomówienia z nią przez chwilę w jej pokojach, nim zamknie się w swoich.
I cóż! tyle piękności, tyle świeżości i młodości, wszystko to o czem tylko marzyć może, człowiek dochodzący do lat dwudziestu pięciu, tego szczytu młodości, a więc tyle szczęścia, tyle radości i upojenia, wszystkie te skarby należą do jednego człowieka, a tym człowiekiem jest bankier, blondyn, świeży, rumiany, wysmukły, grzeczny i dowcipny, to prawda, ale zimny, egoista i wyniosły; wszystko to jest jego własnością, zarówno jak pałac, obrazy i kasa!
Cóż to za wypadek tajemniczy, co za władza okrutna i nieubłagana, mogła połączyć te dwie istoty tak odmienne, na pozór przynajmniej, te dwa serca, nie mogące się zrozumieć.
Prawdopodobnie dowiemy się o tem później. A tymczasem posłuchajmy ich rozmowy, a może wejrzenie, ruch, lub słowo jednego z nich naprowadzi nas na ślad wypadków, ukrytych jeszcze przed nami w ciemnej przeszłości.
Nagle piękna marzycielka usłyszała kroki na kobiercu w przyległym pokoju, uczyniła ostatni szybki przegląd swej tualety; obsunęła łabędzie futerko koło szyi, ściągnęła na ręce koronki szlafroczka, a widząc, że cała jej osoba przysłonięta jest należycie, nie zrobiła już żadnego ruchu, by zmienić jej układ.
Wypuściła tylko otwartą książkę z ręki i uniosła trochę wyżej czoło, opierając na ręku podbródek: w tej postawie, w której więcej jeszcze było obojętności niż kokieterji, oczekiwała na swego pana i męża.

IV.
Pogadanka małżeńska..

Pan de Marande podniósł portjerę, lecz zatrzymał się na progu.
— Czy mogę wejść? zapytał.
— Bez wątpienia... Czyż pan nie powiedziałeś, że przyjdziesz? Oczekuję od kwadransa.
— A! co mówisz? musisz być zmęczoną! a ja byłem tak niedyskretny, nieprawdaż?
— Przeciwnie, wejdź, proszę.
Pan de Marande zbliżył się, ukłonił z gracją i wziął rękę, którą żona wyciągnęła do niego, a pochyliwszy się nad temi białemi wysmukłemi paluszkami z różowemi paznokciami, przycisnął ją tak lekko do ust, że pani de Marande zrozumiała raczej zamiar, niż uczuła pocałowanie.
Młoda kobieta pytała oczami swego męża.
Można było odgadnąć z łatwością, że nic bardziej niezwykłego ze strony pana de Marande, jak ta dzisiejsza jego wizyta, i że nie była ona ani pożądaną, ani też oczekiwaną; to raczej wizyta przyjaciela niż męża, której Lidja zdawała się nawet oczekiwać więcej z ciekawością, niż z niepokojem. Pan de Marande uśmiechnął się, poczem zaczął głosem najsłodszym:
— Przedewszystkiem przepraszam, że odwiedzam cię tak późno, czyli raczej tak rano. Chciej jednak wierzyć, że gdyby nie sprawy bardzo ważne, które zatrzymują mnie za domem przez dzień cały, byłbym czekał sposobniejszej chwili, aby pogawędzić z tobą poufnie.
— Jakąkolwiek godzinę wybierzesz do pomówienia ze mną, powiedziała pani de Marande uprzejmie, jest to dla mnie zawsze sposobność pożądana, tem bardziej, że zdarza się tak rzadko.
Pan de Marande ukłonił się, ale tym razem na znak podziękowania; potem przysunął fotel do łóżka pani de Marande w ten sposób, aby mógł być naprzeciwko niej.
Młoda kobieta opuściła głowę na rękę i czekała.
— Pozwól, Lidjo, mówił, że nim zacznę o przedmiocie, ponowię ci powinszowania zupełnie szczerze, z powodu twej rzadkiej piękności, która podnosi się codziennie, i która dzisiejszego wieczora, doszła najwyższego szczytu.
— Prawdziwie nie wiem, jak mam odpowiedzieć na podobną grzeczność, cieszy ona mnie tem więcej, że zwykle wymierzasz mi komplementa z pewnym rodzajem oszczędności... Pozwól, mężu, niech się na to użalę, nie robiąc ci jednakże z tego powodu wyrzutów.
— Obwiniaj o to jedynie zamiłowanie do pracy... Cały mój czas jest poświęcony zadaniu, które na siebie włożyłem; lecz jeśliby kiedy wolno mi było przepędzać część moich godzin w słodkiem wytchnieniu, jak to w tej chwili ma miejsce, to wierzaj mi, ten dzień będzie najszczęśliwszym w mem życiu.
Pani de Marande spojrzała na męża ze zdziwieniem, jak gdyby nie było dla niej nic bardziej obcego, jak to co jej teraz powiedział.
— Zdaje mi się, odpowiedziała z całym wdziękiem, jaki mogła nadać swemu głosowi, że ile razy życzyłbyś sobie użyć w ten sposób wolnych chwil od zatrudnień, powinieneś zrobić to co dziś rano, to jest, uprzedzić mnie o swem życzeniu, albo też, dodała uśmiechając się, przyjść nie uprzedzając mnie nawet.
— Wiesz Lidjo, powiedział pan de Marande, że to nie leży w naszych warunkach.
— Warunki sam pan dyktowałeś, a ja przyjęłam je tylko. Ta, która nie wnosząc ci żadnego posagu, otrzymała od ciebie majątek, pozycję... a nawet ocalenie czci swego ojca, ta, powtarzam raz jeszcze, nie mogła przecie dyktować ci warunków.
— Czy sądzisz, kochana Lidjo, że przyszedł czas, ażeby coś zmienić z tych warunków, i czy nie wydałbym ci się zbyt natrętnym, gdybym naprzykład dzisiejszego poranku przyszedł z całą prozą małżeńską, przerwać marzenia, jakie roiłaś w nocy i jakie roisz jeszcze może, w chwili gdy mówię do ciebie?
Pani de Marande zaczynała pojmować do czego zmierza ta rozmowa i uczuła występujący na twarz rumieniec. Jej mąż przeczekał aż cień ten się rozproszy, poczem mówił dalej:
— Czy przypominasz sobie te warunki? zapytał ze zwykłym uśmiechem i nieubłaganą grzecznością.
— Doskonale, odrzekła młoda kobieta, starając się nadać spokój głosowi.
— Albowiem niedługo dobiegają trzy lata, jak mam szczęście być mężem twoim, a w przeciągu trzech lat zapomnieć można wiele rzeczy.
— Ja nigdy nie zapomnę tego, com winna mojemu mężowi.
— Tutaj różnimy się w zdaniach. Ja nie sądzę, abyś mi cokolwiek winną była; ale gdybyś przeciwnego była zdania, i gdybyś sądziła, że zaciągnęłaś jakie długi względem mnie, to właśnie prosiłbym cię, abyś zapomniała o tem.
— Nie można zapomnieć na zawołanie; są ludzie, dla których niewdzięczność jest nietylko występkiem, lecz także niepodobieństwem. Mój ojciec stary żołnierz, niewprawny do interesów, włożył cały swój majątek, który spodziewał się podwoić, w przedsiębiorstwo przemysłowe i został zrujnowany. Zaciągnął zobowiązania względem domu handlowego, którego ty zostałeś właścicielem prawem spadku, i te zobowiązania nie mogły być w swoim czasie uiszczone. Pewien młody człowiek...
— Pani... chciał przerwać pan de Marande.
— Nie chcę nic opuszczać, nalegała Lidja, sądziłbyś, żem zapomniała. Pewien młody człowiek, przypuszczając, że mój ojciec jest bogatym, oświadczył się o moją rękę; wstręt wrodzony do tego człowieka sprawił, że z razu ojciec mój odepchnął jego starania. Jednakże zwyciężony memi prośbami, bo ten młody człowiek powiedział mi, że mnie kocha, i ja sądziłam także że go kocham...
— Pani sądziłaś tylko? odezwał się pan de Marande.
— Tak, sądziłam... Kiedy dziewczyna ma lat szesnaście, czy może być pewną swych uczuć, zwłaszcza gdy tylko wyszła z pensji i nie zna zupełnie świata? Powtarzam zatem, zwyciężony memi prośbami, ojciec mój w końcu przyjął pana de Bedmar; wszystko już było ułożone, nawet mój posag, który miał wynosić trzykroć sto tysięcy franków. Lecz nagle rozeszła się pogłoska o ruinie majątkowej ojca; a mój narzeczony zaniechał odwiedzin i zniknął, tylko w jakiś czas potem, ojciec mój odebrał list datowany z Medjolanu w którym mu pisał, że dowiedziawszy się o jego poprzedniej niechęci do tego związku, nie chciał zadawać gwałtu uczuciom i odstąpił od zamiaru. Mój posag był zabezpieczony przeciw wszelkiemu nadwerężeniu, a wynosił prawie połowę tego, co mój ojciec winien był bankowi pana. Na trzy dni przed terminem wypłaty stawił się on u ciebie, ofiarując te trzykroć sto tysięcy franków i prosząc o poczekanie na resztę. Powiedziałeś mu najpierw, aby się uspokoił i dodałeś, że mając mu zaproponować pewien interes, prosisz go o posłuchanie w jego domu nazajutrz. Wszak tak było?
— Tak, pani... Tylko odwołuję wyraz „interes“.
— Jednakże tego wyrazu użyłeś właśnie, zdaje mi się.
— Potrzeba mi było pozoru, ażeby wejść do waszego domu: „interes“ nie było określeniem, lecz pozorem.
— Opuszczam go więc; w podobnych zdarzeniach słowo jest niczem, rzecz wszystkiem... Przyszedłeś, oświadczyłeś memu ojcu, że chcesz zostać moim mężem i wziąć w posagu sześćkroć sto tysięcy długu, które on winien był twojemu domowi, a jemu pozostawisz sto tysięcy talarów, które ci ofiarował.
— Nie śmiałem proponować więcej, obawiając się odmowy.
— Znam całą delikatność twoją. Mój ojciec przyjął propozycję, jakkolwiek był nią odurzony, odwołując się jednak do mego przyzwolenia; wiesz, że nie dałam czekać...
— O! ty masz serce tak gotowe do ofiar.
— Przypominasz sobie nasze poznanie? moje pierwsze słowa odnosiły się do przeszłości, chciałam wyznać!...
— Jednę z tych tajemnic młodej panienki, których mężczyzna delikatny nie powinien nigdy pozwolić dokończyć swojej narzeczonej. Zresztą ja dodałem: „Uważaj pani moje położenie z punktu, jaki ci się podoba, czy to jako „interes“.
— Widzisz, że to był właściwy wyraz, którego użyłeś!
— Jestem bankierem, powiedział pan de Marande, i trzeba mi wybaczyć pewne nawyknienia... Już to jako interes, którego rezultaty choć nikomu nieznane, powinny być korzystne dla mnie, albo jako dług, który uiszczam w imieniu mego ojca.
— Przypominam sobie to wszystko doskonale. Była to mowa o przysłudze oddanej przez mego ojca twojemu, za czasów cesarstwa, czyli też na początku restauracji.
— Tak pani... potem dodałem: nie uważam abym zasługiwał na wdzięczność, zdobytym tym sposobem tytułem twego małżonka, i zostawiłem pani zupełną swobodę, co do jej uczuć dla mnie; że nakoniec ja sam, mając pewne zobowiązania, zastrzegłem sobie niezależność, zapewniając, jakkolwiek Bóg stworzył cię powabną, nie narzucać ci nigdy więzów małżeńskich przez moje wymagania, dodałem także, iż widząc cię tak piękną, młodą, zdolną do kochania, jaką byłaś, nie czułem się w prawie krępować ofiarowanej ci wolności, jak tylko miarą, którą sama stosując się do wymagań towarzyskich, będziesz chciała nakreślić. Zamierzyłem sobie tylko czuwać nad tobą, jak ojciec, z tytułu stróża twej reputacji, która stawała się zarazem moją; powstrzymać pokusy niewłaściwe, na które pewni ludzie nieomieszkają cię wystawiać, przyciągnięci i olśnieni twoją pięknością.
— Panie...
— Niestety! niedługo nabyłem prawa do zupełnego tytułu twego ojca. Pułkownik umarł nagle, w czasie podróży, którą przedsięwziął do Włoch; mój korespondent z Rzymu, doniósł mi tę smutną wiadomość. Boleść twoja gdyś się o tem dowiedziała, była wielką. Pierwsze chwile naszego małżeństwa okryte były żałobą.
— A! nosiłam ją zarówno w sercu jak i powierzchownie, przysięgam ci.
— Czyż mogę wątpić, ja który miałem tyle pracy, nie żeby cię doprowadzić do zapomnienia tego nieszczęścia, lecz do zamknięcia rozpaczy w granicach rozumu. Byłaś łaskawą usłuchać mnie, zdjęłaś w końcu ciemne suknie, i widziano cię wychodzącą z tej żałoby, jak kwiatek w pierwszych dniach wiosny, wychodzi z szarej powłoki. Barwa młodości, świeżości, piękności, nie znikła z twoich policzków, tylko uśmiech zamarł na ustach. Stopniowo, o! nie wyrzucaj sobie tego, jest to prawo natury... stopniowo uśmiech wygnany powrócił, czoło się rozjaśniło, pierś uciśniona westchnieniem zaczęła podnosić się swobodniej; powróciłaś do życia, do zabaw, stałaś się napowrót kobietą, i możesz mi oddać tę sprawiedliwość, że służyłem ci za przewodnika i podporę na tej trudnej drodze, trudniejszej aniżeli sądzą, która sprowadza łzy po uśmiechu i boleść po wesołości.
— Tak, panie, mówiła pani de Marande uchwyciwszy rękę swego męża, pozwól niech uścisnę tę poczciwą dłoń, która mnie tak cierpliwie, tak miłosiernie i tak po bratersku poprowadziła.
— Dziękujesz mi za łaskę, którą sama mi wyświadczyłaś! to na prawdę za wiele dobroci z twej strony.
— Lecz wreszcie, zapytała pani de Marande, cała wzruszona, czy obecną sceną, czy też wspomnieniami, zechcesz mi łaskawie wytłómaczyć do czego chcesz dojść?
— Ach daruj pani! zapomniałem i o niezwykłej godzinie, i o miejscu gdzie się znajduję i o znużeniu, jakiego doświadczasz zapewne.
— Pozwól pan sobie powiedzieć, że mylisz się wiecznie co do moich zamiarów.
— Będę więc skracał... Mówiłem, że powrót twój do świata po rocznej prawie nieobecności, wywołał żywe wrażenie. Opuściłaś go pani będąc piękną, on ujrzał cię teraz prześliczną; nic tak nie upiększa jak powodzenie; z prześlicznej powodzenie zrobiło cię uwielbienia godną.
— Otóż wróciliśmy znów do komplementów.
— Wróciliśmy tylko do prawdy: bo zawsze trzeba tam powrócić. Pozwól mi pani mówić, a w kilku słowach: skończę.
— Słucham.
— A zatem ja wyciągając panią z cieniów, jakie rzucały na cię suknie żałobne, uczyniłem to samo, co Pygmaljon, wydobywając swoją Galateę z głazu marmurowego, gdzie była ukrytą dla wszystkich oczu... Otóż przypuśćmy, że Pygmaljon jest nam współczesny, że wprowadza w świat swoją Galateę, pod imieniem Lidii... przypuść pani, że zamiast kochać Pygmaljona, Galatea nie kocha... nikogo; czy wyobrażasz sobie udręczenie biednego Pygmaljona, cierpienia, nie powiem jego miłości, lecz jego dumy, gdy usłyszy mówiących... To nie dla siebie biedny rzeźbiarz; ożywił marmur, to... dla...
— Ależ to porównanie...
— Tak, wiem że porównanie niczego nie dowodzi, to prawda. Powróćmy więc do rzeczywistości bez przenośni. A zatem, ta piękność zadziwiająca, która zdobywa pani tysiące przyjaciół, a mnie stwarza tysiące zazdrosnych, ten powab cudowny, który sprawia, że kwiat naszej młodzieży, brzęczy w około ciebie, jak pszczoły w około krzaka róż, władza, jaką masz nad wszystkiem, co cię otacza, i która przyciąga nieprzezwyciężenie wszystko, co w tej sferze się znajduje; ta piękność cudowna, w końcu przestrasza mnie i przejmuje dreszczem, jakby na widok przepaści, nad którą szedłbym w twojem drogiem towarzystwie. Czy pani mnie rozumiesz?...
— Zaręczam panu, że nie, odpowiedziała Lidja i z miluchnym uśmiechem dodała:
— Co pana powinno przekonać mimochodem, że nie mam tyle bystrości umysłu, jak to czasem łaskawie mi przyznawać raczysz.
— Z umysłem jest to samo, co ze słońcem, ma on swoje chwile, w których usuwa się i zbiera sam w sobie. Będę zatem mówił jednocześnie do umysłu i do oczu pani. Czy przypominasz sobie, że dnia jednego w czasie podróży do Sabaudji, wracając z Entremont, spostrzegliśmy z wysokości góry, Rodan, błyszczący na słońcu jak strumień srebrzysty, a w cieniu jak strumień lazurowy; czy przypominasz sobie, że puszczając nagle moje ramię i biegnąc, po płaszczyźnie, zatrzymałaś się przerażona, spostrzegłszy przez kwiaty i trawę tworzące słaby kobierzec, przepaść otwartą przed twemi nogami, która stawała się dopiero widoczną, gdy się na jej brzeg dobiegło?
— A! tak, przypominam sobie! odpowiedziała pani de Marande, zamykając oczy i lekko blednąc, szczęśliwą jestem przypominając to, bo gdybyś pan nie był mnie zatrzymał, nie byłabym, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, w możności powtórzyć ci mojego podziękowania.
— Nie chciałem go wywoływać, tylko rozbudzając wspomnienia pani, chciałem wytłómaczyć wyraźniej, niźli dotąd, co przed chwilą nazwałem przepaścią. Otóż, powtarzam, piękność pani przestrasza mnie, jak przepaść wyrwana potokiem na sto stóp, którą pokrywają trawa i kwiaty, ii obawiam się, że pewnego dnia możemy być w nią oboje wciągnięci... Czy rozumiesz mnie pani tym razem?
— Tak, panie, zdaje mi się, że zaczynam pojmować, odpowiedziała młoda kobieta spuszczając oczy.
— Jeżeli pani zaczynasz pojmować, odpowiedział pan de Marande, uśmiechając się, jestem spokojny; niebawem zrozumiesz zupełnie... Ja zatem, mówiłem pani, że zastępując miejsce ojca, pani wiesz, że nigdy nie dopominałem się innych praw, powinienem rzucić okiem z niepokojem na tłum pięknych elegantów i dandysów, którzy otaczają moją córkę... Uważaj pani, że córka moja ma zupełną wolność wybierać w tym tłumie błyszczącym; z tego wyboru nigdy nie wyniknie nieszczęście, tylko mam to sobie za obowiązek powiedzieć jej zawsze jako ojciec: dobry wybór moje dziecię!... zły wybór moja córko!
— Panie...
— Nie tak jeszcze! mylę się, nie to jej powiem; przejdę po kolei wszystkich mężczyzn, którzy szczególniej się nią zajmują i powiem jej moje zdanie o nich. Czy chcesz pani wiedzieć, co trzymam o tych kilku, którzy szczególniej zajmowali się tobą wczoraj?
— Mów pan.
— Zaczniemy od pana Coletti.
— Ależ panie!...
— Mówię o nim tylko dla pamięci i jako początek do« stosownego katalogu... Zresztą jaśnie wielmożny Coletti jest to bardzo przyjemny prałat.
— Ksiądz!
— Masz pani słuszność, to też uważaj pani, że zaraz mi się tu nasuwa co powiesz: Ksiądz nie jest niebezpiecznym dla takiej kobiety jak ty, pięknej, młodej, bogatej i wolnej... czyli prawie wolnej; a zatem przewielebny Coletti może się tobą zajmować publicznie i w skrytości, odwiedzać cię wśród dnia i ciemności, a nikt nie poważy się powiedzieć, że pani de Marande jest kochanką przewielebnego Coletti...
— A jednakże... powiedziała młoda kobieta, przerywając sobie uśmiechem.
— Jednakże kocha on panią, czyli raczej jest w pani zakochany: Przewielebny Coletti kocha tylko siebie, to pani chcesz powiedzieć, nieprawdaż?
Uśmiech na ustach pani de Marande, był potwierdzeniem tego zdania.
— Dobrze zatem, ciągnął dalej bankier, wielbiciel noszący wysoką godność Kościoła, nadaje się młodej i pięknej kobiecie, szczególniej gdy ta nie chce uchodzić za skromnisię lub dewotkę i ma innego kochanka.
— Innego kochanka! krzyknęła Lidja.
— Pamiętaj, że nie mówię o niej wyłącznie, lecz mówię w ogólności, młoda i ładna kobieta... Pani jesteś młodą między młodemi, piękną między pięknemi; ale w końcu nie jesteś sama jedna młodą i piękną osobą w Paryżu.
— Och! nie roszczę sobie do tego prawa.
— Dajmy zatem pokój panu Coletti. On zatrzymuje dla pani najlepsze loże w Konserwatorjum, gdy odbywają się tam koncerty religijne w wielkim tygodniu; zachowuje najlepszą trybunę u świętego Rocha dla słyszenia Magnificat i Dies irae, i dał mojemu marszałkowi przepis na pasztet ze zwierzyny, który wzbudził zachwyt dwóch twoich przyjaciół domu: pp. de Courchamp i de Montrond. Dalej idzie bardzo miły chłopiec, którego kocham z całego serca...
Pani de Marande zapytała męża spojrzeniem, które znaczyło. Któż to jest?
— To też pozwól pani pochwalić go nie jako poetę, nie jako autora dramatycznego, pani wiesz, że my bankierzy nie znamy się na poezji i teatrze, lecz jako człowieka...
— Pan chcesz mówić o panu?... pani de Marande zawahała się.
— Chcę mówić o panu Janie Robercie!
Drugi raz znowu cień purpurowy przesunął się po licach pani de Marande, był on bardziej wyrazisty niż pierwszy i mąż jej zauważył go dostatecznie, choć nie zdawał się zwracać na to uwagi.
— Pan lubisz pana Jana Roberta? spytała młoda kobieta.
— Dla czegóżby nie? pochodzi z dobrego domu; ojciec jego zajmował w wojsku republikańskiem stopień wyższy od stopnia jaki zajmował twój ojciec w wojsku cesarskiem, i gdyby był chciał złączyć się z rodziną Napoleona, byłby może umarł marszałkiem Francji, zamiast zostawić w nędzy rodzinę. Młody człowiek zajął się nią troskliwie, przebył odważnie trudy życia; jest to serce otwarte, szlachetne, prawe, potrafi on może ukryć miłość, lecz nie potrafi ukryć wstrętu. To też uważaj pani, mnie, naprzykład, on nie lubi.
— Jakto, nie lubi pana? krzyknęła pani de Marande unosząc się. Ja jednakże mu powiedziałam...
— Aby udawał, że mnie lubi; otóż chociaż biedny chłopiec, nie wątpię o tem, ma największe względy dla twych rozkazów, nie może w tym razie być ci posłusznym. Nie, on mnie nie lubi: gdy widzi, że idę po jednej stronie ulicy, to jeśli tylko może uczynić to bez niegrzeczności, przechodzi na drugą. Jeśli mnie spotka niespodzianie i musi mnie przywitać, robi to tak zimno, że obraziłby każdego innego nie mnie, który spełniam ten obowiązek grzeczności dla tego tylko, aby przyjął zaproszenie do pani. Wczoraj przymusiłem go literalnie, aby mi podał rękę, a gdybyś pani wiedziała, co biedny chłopiec ucierpiał przez czas, gdy ręka jego spoczywała w mojej! to mnie wzruszyło a im więcej on mnie nienawidzi, tem bardziej ja go lubię... Pani rozumiesz to, nieprawdaż? Jest to może człowiek niewdzięczny, ale uczciwy.
— Prawdziwie, nie wiem jak sobie tłómaczyć to, co mi pan mówisz!
— Tak, jak wszystko, co mówię: jako prawdę. Biedny chłopiec sądzi, że zawinił przeciwko mnie, i to czyni przykrem jego położenie.
— Ale cóż za wina?
— Ja nie powiadam, żeby to nie był marzyciel, każdy poeta jest marzycielem trochę, mniej więcej. Ale, ale, miałem pani coś polecić: on pisze wiersze dla pani, nie prawda?
— Panie...
— Pisze, widziałem.
— Ale ich nie drukuje.
— Ma słuszność jeśli są złe, źle robi, jeśli są dobre. Niech się dla mnie nie krępuje! Stawiam mu jednakże warunek.
— Jaki, jeśli pan łaskaw, aby nie było mego nazwiska?
— Przeciwnie, przeciwnie, nie potrzeba między nami, jego przyjaciółmi, żadnych tajemnic. Niech nazwisko będzie wydrukowane wszystkiemi literami. Któż może widzieć coś złego w wierszach pisanych przez poetę do pięknej kobiety? Gdy pan Jan Robert pisze wiersze do kwiatka, do księżyca, do słońca, czyż kładzie początkowe litery? nieprawdaż, że nie, kładzie ich imię całkowite. Jak kwiatek, księżyc i słońce, jesteś pani również słodkim, pięknym, dobroczynnym tworem natury; niech zatem uważa cię tak? jak uważa słońce, księżyc i kwiaty.
— Ależ, panie, jeżeli mówisz serjo...
— Tak, słyszę, że oddychasz pani swobodniej.
— Panie...
— Stanęło więc na tem, czy chce, czy nie chce, pan Jan Robert zostaje w liczbie naszych przyjaciół, a gdyby się dziwiono jego częstszym odwiedzinom, powiesz pani, co jest prawdą, że to nie pani, ani on życzył sobie tego, lecz, że ja, który oddaję całą sprawiedliwość talentowi, delikatności i skromności pana Jana Roberta.
— Osobliwy z pana człowiek, zawołała pani de Marande, kto mi wytłómaczy szczególniejsze pana przywiązanie do mnie.
— Czyż ono pani w czem przeszkadza? spytał pan de Marande, z uśmiechem trochę melancholijnym.
— O! nie, dzięki Bogu, tylko obawiam się, że...
— A zatem, czegóż się pani obawia?
— Ażeby którego pięknego poranku... Ale nie powinnam ci mówić tego, co mi przez myśl przechodzi, czyli raczej przez serce.
— Powiedz pani, jeśli to, co masz powiedzieć, można powiedzieć przyjacielowi.
— Nie, to wyglądałoby prawie na oświadczenie.
Pan de Marande spojrzał na żonę badawczo.
— Ale nakoniec, powiedziała ona, czyż nigdy nie przyszła panu przez głowę pewna myśl?
Pan de Marande ciągle patrzał na żonę.
— Cóż takiego? odezwał się po chwili milczenia.
— Że jakkolwiek byłoby to śmieszne, żona mogłaby się zakochać w swym mężu.
Jakiś cień przesunął się szybko na twarzy pana de Marande, przymknął oczy, i możnaby powiedzieć, że fizjognomia jego się zachmurzyła. Poczem wstrząsnąwszy głową i jakby budząc się ze snu:
— Tak, powiedział, jakkolwiek byłoby to śmieszne, mogłoby to nastąpić. Proś pani Boga, aby podobny fenomen nie zdarzył się między nami! I ściągając brwi, dodał cichszym już głosem: Byłoby to za wielkiem nieszczęściem, dla pani, a szczególniej też dla mnie!
Poczem podniósł się z miejsca i przeszedł kilka razy tam i napowrót tę część pokoju w głowach łóżka pani de Marande, gdzie spojrzenia jej nie mogły go ścigać.
Tymczasem, dzięki umieszczonemu przy niej zwierciadłu, Lidja zauważyła, że mąż jej ocierał sobie chustką czoło a może i oczy.
Pan de Marande spostrzegł widać, że jego wzruszenie z jakiegobądź pochodzące powodu, zdradzało go w oczach żony, bo wypogodziwszy oblicze i zmuszając usta do uśmiechu, zajął napowrót opróżnione miejsce na fotelu. I po chwili milczenia:
— Teraz, zaczął na nowo swym łagodnym głosem, gdy miałem zaszczyt powiedzieć pani moje zdanie co do wielebnego ojca Coletti i pana Jana Roberta, pozostaje mi jeszcze zapytać panią, co sądzisz o panu Loredanie de Valgeneuse?
Pani de Marande spojrzała na męża z pewnem zdziwieniem.
— Co o nim sądzę, odrzekła, to, co sądzą o nim wszyscy.
— Powiedz mi pani zatem, co sądzą wszyscy?
— Ależ pan de Valgeneuse... Zatrzymała się zakłopotana. Wybacz pan, rzekła, ale zdaje mi się, że masz jakieś uprzedzenie przeciwko panu de Valgeneuse.
— Uprzedzenie? Uchowaj Boże, abym miał uprzedzenie przeciwko panu de Valgeneuse! słucham tylko co o nim mówią. Pani wiesz, co mówią o panu de Valgeneuse, nieprawdaż?
— Jest bogatym, ma powodzenie w świecie, i dobrze jest widzianym na dworze, co razem wziąwszy, jest dostatecznem, aby źle o nim mówiono.
— Czy wiesz pani co o nim mówią?
— Bardzo mało.
— A zatem mówią o nim... najpierw co do jego majątku.
— Jest on niezaprzeczony.
— Tak, co do swego istnienia, ale wątpliwy, co do sposobu, jakim został nabyty.
— Czy ojciec pana de Valgeneuse, nie odziedziczył go po swym starszym bracie?
— Tak, tylko z tem dziedzictwem łączą się dziwne wieści, mówią jakoby przy śmierci tego brata, który umarł nagle tknięty apopleksją, zniknął gdzieś testament. Był tam podobno syn, słyszałaś pani o tem?
— Niedokładnie: mój ojciec nie żył z przyjaciółmi pana de Valgeneuse.
— Ojciec pani był uczciwym człowiekiem, a jest przysłowie o ludziach, z którymi się przystaje. A zatem był tam syn, młody człowiek wielkich zalet, którego spadkobiercy, ci których oskarżają — gdy mówię że ich oskarżają, nie jest tu mowa naturalnie o oskarżeniu przed sądem — którego spadkobiercy, powtarzam, wypędzili z domu ojca, pomimo, że wiadomo było wszystkim, iż był synem margrabiego de Valgeneuse, siostrzeńcem hrabiego i zarazem krewnym pana Loredana i panny Zuzanny. Wtedy ten młody człowiek, przyzwyczajony do zbytków, zostawszy nagle bez sposobu do życia, jak mówią zabił się wystrzałem z pistoletu.
— W istocie, jest to smutna historja.
— Tak, która jednak zamiast zasmucić rodzinę, ucieszyła ją mocno. Bo dopóki żył ten młody człowiek, testament mógł się znaleźć lada chwila i prawdziwy spadkobierca mógł z nim wystąpić, z jego zaś śmiercią nie było już podobieństwa, aby testament się zjawił. Tyle o jego majątku. Co do powodzenia w świecie pana de Valgeneuse, przypuszczam, że rozumiesz przez to jego szczęście do kobiet.
— Czyż nie tak się to nazywa? rzekła uśmiechając się pani de Marande.
— A więc co do jego powodzeń, zdaje się, iż ograniczają się na paniach wielkiego świata, i że gdy zwraca się do dziewcząt z ludu, mimo szlachetnej pomocy z jaką pospiesza bratu w takich razach panna Zuzanna de Valgeneuse, młody człowiek bywa czasem zmuszony użyć gwałtu.
— O! co pan mówisz?
— Jest to coś, co przewielebny Coletti wyjaśniłby ci prawdopodobnie lepiej odemnie, bo jeżeli pan de Valgeneuse dobrze jest widziany u dworu, to przez pośrednictwo duchowieństwa.
— I mówisz pan, zapytała pani de Marande, słuchając z pewnem zajęciem tych oskarżeń prawdziwych czy fałszywych, mówisz pan, że panna Zuzanna dopomaga bratu w jego przedsięwzięciach miłosnych?
— O! to jest wiadome i prawdziwe; osoby, które znają miłość namiętną jaką panna Zuzanna przejętą jest dla brata, umieją to ocenić. Panna Zuzanna różni się pod tym względem z bratem, ona kocha życie rodzinne i zakłada sobie wszystkie przyjemności, to jest prawie wszystkie na domowem pożyciu.
— O! i pan wierzysz podobnym potwarzom?
— Ja nie wierzę niczemu, wyjąwszy kursom renty, i to jeszcze muszą być wydrukowane w Monitorze. Ale wierzę naprzykład niedorzecznościom i płochości pana de Valgeneuse. Jest on jak ślimak pod tym względem, brudzi reputację tych, których się dotknie.
— A! pan nie lubisz pana de Valgeneuse, rzekła pani de Marande.
— Nie, przyznaję to... Czy kochałabyś go pani przypadkiem?
— Ja! pytasz mię pan, czy kocham pana de Valgeneuse?
— No, tak, pytam, jakbym się pytał o coś innego, tylko źle się może wyraziłem; wiem dobrze, że nie kochasz pani nikogo w ścisłem znaczeniu tego wyrazu. Powinienem był raczej powiedzieć, czy pan Loredan podoba się pani?
— Jest mi zupełnie obojętnym.
— Naprawdę?
— O! zapewniam pana! nie chciałabym tylko, by go zarówno jak i kogo innego spotkało nieszczęście, na któreby nie zasłużył.
— Któżby mógł pragnąć podobnych rzeczy? To też zapewniam panią, że z mojej strony przynajmniej, nie spotka pana de Valgeneuse żadne nieszczęście, na które by nie zasłużył.
— Na jakież więc nieszczęście zasługiwać może pan de Valgeneuse, i jakim sposobem mogłyby one spaść na niego przez pana.
— O! to rzecz bardzo prosta. I tak naprzykład: dzisiejszego wieczora pan de Valgeneuse nie odstępował pani ani na chwilę.
— Mnie?
— Tak pani... Nie było w tem nic dziwnego; byłaś u siebie, i można było poczytywać tę usilność, z jaką pan de Valgeneuse starał się być ciągle przy tobie, za oznakę uprzejmości, trochę może przesadzonej, ale dającej się wybaczyć względem gospodyni domu. Jednakże pojmujesz to zapewne, że bywając na innych wieczorach prócz na twoich, spotykać będziesz w towarzystwach pana de Valgeneuse, a więc jeżeli przez ośm tylko wieczorów będzie czynił gdzieindziej to samo, co dziś tutaj, jesteś kobietą skompromitowaną... Nie chcę cię przestraszać; ale w dniu, w którym zostaniesz skompromitowaną, pan de Valgeneuse przestanie żyć.
Pani de Maran de krzyknęła.
— A! panie, człowiek zabity z mojej przyczyny! wyrzucałabym to sobie całe życie.
— Ale któż pani mówi, że z twojej przyczyny zabiłbym pana Loredana?
— Pan sam to mówiłeś.
— Nie, o tem nie było mowy. Gdybym zabił pana Loredana dla ciebie i z twojej przyczyny, byłabyś gorzej skompromitowaną po jego śmierci, niż przedtem; zabiję go raczej z powodu... prawa prasowego, lub ostatniego przeglądu gwardji narodowej, tak jak zabiłem pana de Bedmar.
— Pana de Bedmar! krzyknęła Lidja blednąc straszliwie.
— A więc, mówił dalej pan de Marande, czy dowiedział się kto, że było to dla ciebie i z twojej przyczyny.
— Zabiłeś pana de Bedmar? powtórzyła pani de Marande.
— Tak, nie wiedziałaś pani o tem?
— A! mój Boże!...
— Przyznaję jednakże, że wahałem się chwilę. Wiesz pani lub może nie wiesz, że miałem powody pogardzać panem de Bedmar: w pewnem zdarzeniu nabrałem przekonania o jego nieuczciwem postępowaniu. Doniesiono mi, jeden z moich korespondentów z Włoch, że 20. października 1824 roku, pan de Bedmar będzie w Liwornie. Przypomniałem sobie o ważnym interesie w tem mieście i stanąłem tam 19. października; pan Bedmar przybył także. Wtedy nie wiem jak się to stało, że w samym jeszcze porcie i w chwili jak wylądował, mieliśmy z sobą sprzeczkę z bardzo błahej przyczyny, z przyczyny komisjonera. Sprzeczka się zajątrzyła, a ja czując się znieważonym, zażądałem zadośćuczynienia, zostawiając mu jednak wybór broni, jak to jest moim zwyczajem: źle zrobił wybierając pistolety, broń zabójczą, która rozdziera, niszczy, gruchocze. Naradziwszy się, naznaczyliśmy sobie schadzkę. Przybywszy na miejsce, świadkowie ustawili nas o dwadzieścia kroków; rzucono w powietrze dukata, aby rozstrzygnąć, kto pierwszy będzie strzelał, los wypadł na niego. Strzelił... trochę za nizko; kula przeszyła mi nogę.
— Przeszyła panu nogę? zawołała pani de Marande.
— Tak, pani, na szczęście nie naruszyła kości.
— Ależ nie wiedziałam nigdy, że byłeś pan ranionym.
— Pocóż miałem panią niepokoić raną, która się zagoiła w przeciągu dwóch tygodni?
— I pomimo rany...
— Wziąłem go na cel... Wtenczas właśnie, jak to pani mówiłem, zawahałem się chwilę; był to bardzo ładny chłopiec, w rodzaju pana de Valgeneuse; mówiłem sobie: może on tak samo jak i tamten, kochany jest przez matkę lub siostrę! Wahałem się... Posuwając broń o jedną linję w prawo lub lewo, mogłem go chybić, a ponieważ byłem raniony, pojedynek skończył by się na tem. Ale przypomniałem sobie, że pan Bedmar niegodnie oszukał młodą dziewczynę; że on także mierzył do ojca tej młodej osoby, który żądał zadośćuczynienia za tę zniewagę; i że nakoniec ten nędznik zabił ojca tej młodej osoby. Wymierzyłem więc prosto w piersi, kula przeszyła mu serce i padł nie wydawszy nawet jęku.
— Mówisz pan, zawołała pani de Marande, że mój ojciec...
— Został zabity w pojedynku przez pana Bedmar; tak, jest to prawdą. Widzisz więc pani, że miałem słuszność nie oszczędzając go, tak jak w podobnym razie, nie oszczędzałbym pana de Valgeneuse.
I ukłoniwszy się żonie wyszedł, ścigany osłupiałym wzrokiem pani de Marande.
— O! szepnęła Lidja opuszczając głowę na poduszki, przebacz mi Boże! ale są chwile, w których myślę, że ten człowiek mnie kocha... i że ja go kocham!

V.
Sąd okręgu Sekwany. — Posiedzenie z dnia 27. kwietnia. Sprawa Sarranti.

Czytelnik usłyszawszy z ust samego Salvatora, że tenże udaje się do pałacu Sprawiedliwości, aby być obecnym ostatecznemu osądzeniu sprawy Sarranti, zrozumiał zapewne, że tylko konieczność wejścia wraz z panem de Marande do pokoju żony, wstrzymała nas na chwilę od wprowadzenia do tej wielkiej i okropnej sali pałacu Sprawiedliwości, gdzie zbrodnia oczekuje kary i gdzie czasem także, niestety! przez nieszczęsną pomyłkę, niewinność bywa potępioną.
Około jedenastej wieczorem w chwili, gdy Karol X. był obecny na radzie ministrów i gdy setki ekwipaży przebiegały ulicę d’Artois, przystęp do pałacu Sprawiedliwości przedstawiał widok ciekawy w innym rodzaju, niż bulwar Włoski.
Od placu Chatelet, aż po sam pałac Sprawiedliwości, wszystkie dzielnice, place, ulice i zaułki pokryte były tłumem nabitym, kołyszącym się tak, iż można było sądzić, że stara wyspa pałacowa płynąć zaczęła pośrodku Sekwany, czyniąc ostatnie wysilenie, aby się oprzeć gwałtownemu uraganowi, który popychał ją do morza. Ale co szczególniej nadawało tym tłumom podobieństwo do burzliwego oceanu, to głuchy i posępny szmer, który odbijał się w okolicznych ulicach i wznosił jak rozhukane bałwany aż do sklepień starego pałacu św. Ludwika.
Tego właśnie wieczora, czyli raczej tej nocy, gdyż było już późno, miała się ukończyć sprawa Sarranti, która zajmowała, bardzo nawet słusznie, do wysokiego stopnia uwagę publiczną, od dnia gdy Monitor ogłosił akt oskarżenia.
Czytelnicy nie dziwią się więc zapewne, że proces, który stanowić miał epokę w dziejach sądu kryminalnego, ściągał taką liczbę ciekawych do sali posłuchań, tłum daleko liczniejszy, aniżeli mogła pomieścić.
Dla uniknienia nieporządku i zamieszania, prezes uważał za potrzebne rozdać najprzód bilety wejścia osobom, lub przynajmniej pewnej części osób, które o nie prosiły; adwokaci nawet otrzymali pewną tylko ilość posłuchań. Niepodobna było zaspokoić wszystkich żądań. Prezes otrzymał około dziesięciu tysięcy próśb o bilety, od dnia w którym akt oskarżenia został ogłoszony. Dyplomacja, dwie izby, szlachta, duchowieństwo, armia i finanse dopraszały się o łaskę.
Ztąd wynikło, że wszystkie miejsca były do tego stopnia natłoczone, iż widzowie spojeni ze sobą, tworzyli jedną masę; to też od czasu do czasu słyszano przy drzwiach i w korytarzach krzyk nieszczęśliwych, których duszono.
Nietylko długi szereg widzów rozciągał się aż do galerji i zapychał rozliczne schody, wiodące do różnorodnych drzwi wejścia, ale nadto jakeśmy już mówili, spektatorzy nieuprzywilejowani, rozpościerali ogon jak wąż olbrzymi aż do placu Pont-Saint-Michel, gdy głowa ich była na placu du Chatel.
Kilka ławek zachowano wyłącznie dla prawników, ale te natychmiast zajęte zostały przez panie, które nie mogły znaleść miejsca w ławkach, przysposobionych dla nich umyślnie pośrodku, naprzeciw ławki adwokatów.
Sprawa rozpoczęła się dopiero od dwóch dni, i jakkolwiek dotąd nie miano jeszcze dowodu zbrodni, o którą oskarżony był pan Sarranti, mówiono w pałacu i powtarzano w tłumie, że wyrok ma być wydanym dzisiaj.
Oczekiwano go więc lada chwila, mówimy tu przynajmniej o tych, którzy z daleka tylko uczestniczyli w tłumie, i choć była jedenasta, chociaż obiegała tłum wieść prawdziwa, lub też może fałszywa, że zbrodnia osądzoną została i wyrok już zapadł, nic jeszcze pewnego nie wiedziano na zewnątrz, i najcierpliwsi zaczynali głośno objawiać swoje niezadowolenie, którego nawet żandarmi porozrzucani w tłumie, powstrzymać nie mogli.
Dla tych przeciwnie, którzy uczestniczyli w samych rozprawach, interes zwiększał się ciągle, a trzynaście godzin posłuchania w jednym dniu, gdyż posiedzenie zaczęło się o dziesiątej rano, nie zmniejszyły bynajmniej uwagi jednych, lub ciekawości drugich.
Zresztą pominąwszy już zajęcie, jakie obudzał oskarżony, rozprawy te tak ożywione, stały się bardziej jeszcze zajmującemi z powodu odznaczającego się talentu prezesa i zarazem niezwykłej energji i dobrego smaku adwokata, broniącego pana Sarranti.
Co do zdolności prezydującego, były one nieporównane. W czynnościach tak ważnych i bolesnych, okazał on pojęcie nadzwyczaj bystre i jasne, wysłowienie szlachetne i łatwe, uczucie przyzwoitości wysokie i najskrupulatniejszą bezstronność.
Uroczystość dzisiejszego wieczora, miała przeto charakter imponujący i zarazem posępny, który łatwo da się wytłumaczyć, gdy w kilku słowach streścimy widok, jaki przedstawiała sala rozpraw.
Wszyscy prawie znają salę audjencjonalną sądów Paryża. Jest to olbrzymi prostokąt, dłuższy niż szerszy, ciemny, głęboki i wysoki, jak kościół.
Powiadamy ciemny, jakkolwiek sala ta ma pięć olbrzymich okien i dwoje drzwi oszklonych, umieszczonych po jednej stronie; ale czy dla tego, że po przeciwległej stronie nie przebija żadne światło, prócz gdy otworzą się małe drzwiczki, któremi wchodzi oskarżony, czy też, że posępne mury, które napróżno stara się rozweselić obicie z błękitnego papieru, rzucają cień smutny, czyli nakoniec, że ten przybytek sprawiedliwości odbija brudy, jakiemi zbrodnia splamiła jego wnętrze, dość, że wchodząc tu, przejmuje smutek posępny, wstręt nie do opisania, podobny do uczucia, któreby nam sprawiło stąpnięcie na gniazdo wężów jadowitych.
Ale dzisiejszego wieczora, sąd raził blaskiem świateł, smutniejszych może jeszcze od ciemności.
Wyobraźmy sobie ten tłum oświetlony drżącemi płomieniami setnych świec woskowych, blaskiem lamp, których przykrycia rzucały na twarze sędziów szczególniejsze cienie, nadając im posępną bladość, właściwą inkwizytorom przedstawianym przez malarzy hiszpańskich.
Wchodząc do sali na pół oświetlonej, przenoszono się mimowolnie myślą do tych tajemniczych posiedzeń rad dziesięciu, lub też inkwizycji. Wszystkie tortury średnich wieków stawały przed oczyma, szukano w najciemniejszym zakątku sali, maski inkwizytora.
W chwili, gdy dostajemy się do środka, adwokat królewski zabiera się do przeczytania wniosków.
Jest to człowiek wysokiego wzrostu, blady, kościsty i suchy jak stary pargamin, trup żyjący, którego jedyną oznaką życia jest głos i wejrzenie, a jeszcze głos ma jak tchnienie, a wzrok niepewny i bez wyrazu. Człowiek ten zdaje się być wcieleniem procedury kryminalnej, jest to wniosek uosobiony.
Ale nim dadzą się słyszeć główne osoby tego dramatu, powiedzmy, jakie zajmowały miejsca w sali audjencjonalnej.
W głębi pośrodku urzędników zasiada prezydujący otoczony sędziami.
Z prawej strony pod dwoma olbrzymiemi oknami siedzi czternastu przysięgłych. Mówimy czternastu, gdyż adwokat królewski z powodu domniemanego przeciągnięcia się rozpraw, przybrał dwóch jeszcze dodatkowych przysięgłych i wyższego urzędnika sądowego.
Pośrodku koła sądowego, znajduje się szanowny pap Gerard.
Był to ten sam człowiek, prawie zupełnie łysy, o oczkach maleńkich i zapadniętych, którego brwi gęste i siwiejące jak szerść dzika, zwieszały się pośrodku na nos zakrzywiony, jak dziób sępa; była to wreszcie fizjognomia nikczemna i tchórzliwa, która wywarła tak szczególniejsze wrażenie na księdza Dominika, gdy wszedł do pokoju umierającego.
Oblicze człowieka żądającego od prawa sprawiedliwości, jest zazwyczaj, jakakolwiek byłaby jego powierzchowność, wzruszające i zajmujące w wysokim stopniu, gdy przeciwnie twarz oskarżonego wywołuje pogardę i wstręt. Ale tu było zupełnie przeciwnie, i gdyby się poradzono publiczności zgromadzonej, byłaby zapewnie jednomyślnie osądziła, widząc piękne i szlachetne oblicze pana Sarranti, pogodną i uczciwą twarz księdza Dominika, że role były zamienione, i że morderca był ofiarą, a ten, który uchodził za ofiarę, był mordercą.
A teraz, gdy dodamy jeszcze, że pan Sarranti eskortowany przez dwóch żandarmów, wsparty o kratę rozmawiał od czasu do czasu z synem i ze swoim adwokatem, dokończymy już tem opisu smutnej uroczystości.
Jak powiedzieliśmy wyżej, sprawa ciągnęła się od dwóch dni. Sesja, na którą wprowadzamy czytelników, była więc trzecią z rzędu i prawdopodobnie ostateczną.
Powiedzmy w krótkości, co zaszło na dwóch pierwszych.
Po przedwstępnych formalnościach, przeczytano akt oskarżenia, którego nie będziemy powtarzali, ale któren ciekawi odszukać będą mogli w dziennikach ówczesnych.
Z tego aktu wynikało, że pan Gaetano Sarranti, dawny wojskowy, urodzony w Ajaccio, na Korsyce, mający lat czterdzieści ośm, oficer legji honorowej, był obwiniony o skradzenie w wieczór dnia 20 sierpnia 1820 r. trzech kroć sto tysięcy franków z biurka pana Gerard, o zamordowanie kobiety będącej w usługach tegoż pana Gerard, i o porwanie lub zabicie synowca i synowicy pana Gerard, których najmniejszego śladu nie można było odnaleźć.
Zbrodnie przewidziane artykułem 293, 296, 302, 304, 345 i 354 kodeksu karnego.
Po przeczytaniu aktu oskarżenia, przeprowadzono w zwykłej formie indagację obwinionego, który na wszystkie zadane sobie pytania odpowiedział, nie, nie okazawszy żadnego wzruszenia, prócz boleści, którą zdawał się być przejęty na wieść o śmierci lub też zniknięciu dzieci.
Adwokat pana Gerard sądził, że nabawi kłopotu pana Sarranti, pytając dla czego gwałtownie opuścił dom, w którym został przyjęty z taką życzliwością, ale pan Sarranti odrzekł z prostotą, że ponieważ spisek, którego był jednym z głównych przywódzców doszedł do wiadomości policji, przeto chciał się połączyć z panem Lebastard de Premont, generałem francuzkim w Rundżet-Sing, według: instrukcyj cesarskich.
Poczem opowiedział, jak chcąc przeprowadzić swój projekt, powrócił w towarzystwie generała do Europy i próbował wraz z nim wykraść króla Rzymskiego z Schönbrunn, usiłowanie, które się nie powiodło, o czem dowiedział się dopiero będąc aresztowanym i nad czem bolał serdecznie.
A zatem odpierając oskarżenie kradzieży i morderstwa, uznawał się winnym obrazy majestatu i unikał kary cywilnej, poddając się karze politycznej.
Ale. nie było to w interesie tych, którzy chcieli go potępić. Życzono sobie jedynie znaleźć w panu Sarranti zbrodniarza i złodzieja, który pragnął przywłaszczyć, zbroczony krwią dwojga nieszczęśliwych dzieci majątek, nie zaś knującego spiski polityczne, który z narażeniem życia chce podstawić jedną dynastję w miejsce drugiej i zmienić formę rządu z bronią w ręku.
Prezydujący zmuszony był przerwać panu Sarranti tłómaczenie.
To tłómaczenie zjednało mu sympatję wszystkich słuchaczy, która mimowolnie i jego prawnika, pociągała wraz z innymi.
Poczem następowało zeznanie pana Gerard.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne pierwsze jego zeznanie, jakie uczynił przed merem Viry, nazajutrz po dokonanej zbrodni.
Nie potrzebujemy zatem powtarzać go tutaj.
Koniec pierwszego posiedzenia zapełniony był zeznaniami świadków: wszystkie te zeznania na niekorzyść pana Sarranti, były długim panegirykiem pana Gerard, przy którym św. Wincenty a Paulo był w porównaniu nędznym tylko egoistą.
Pierwszym z tych świadków był mer z Viry.
Czytelnicy znają już tego poczciwca.
Oszukany przerażeniem, z jakiem pan Gerard objawi mu katastrofę, wziął osłupiałość zbrodniarza za przestrach ofiary.
Przesłuchano także czterech czy pięciu chłopów, dzierżawców lub właścicieli z Viry, którzy mając tylko stosunki z panem Gerard z powodu kupna lub sprzedaży ziemi, oświadczyli, że w interesach okazywał się zawsze akuratnym i uczciwym.
Przesłuchano następnie że dwudziestu pięciu świadków z Vanvres i Bas-Meudon; byli to ci wszyscy, od czasu gdy pan Gerard zamieszkiwał między nimi, doświadczali jego dobroczynności i wspaniałości.
Jeżeli czytelnicy przypominają sobie rozdział zatytułowany „Filantrop wiejski“, zrozumieją zapewne, jakie wrażenie musiały sprawić na przysięgłych opowiadania wspaniałomyślnych uczynków szanownego pana Gerard, a w szczególności też ostatniego czynu, którego o mało nie przypłacił życiem.
Pan Sarranti zapytany o pana Gerard, odpowiedział z dobrą wiarą, że ma go za bardzo uczciwego człowieka, i że on sam musiał być oszukany pozorami, skoro go tak okrutnie oskarżył.
Na to zapytał go prezydujący:
— Lecz nakoniec, cóż powiesz pan na swoją obronę i jak zdołasz wytłómaczyć kradzież stu tysięcy talarów, śmierć pani Gerard i zniknięcie dzieci?
— Sto tysięcy talarów były moją własnością, odrzekł pan Sarranti, czyli raczej był to depozyt, który mi powierzył cesarz Napoleon. Pan Gerard sam mi je oddał. Co zaś do zabójstwa pani Gerard i zniknięcia dzieci, nie mogę nic powiedzieć, ponieważ pani Gerard była przy dobrem zdrowiu, a dzieci bawiły się na trawniku, gdy opuszczałem; zamek mniej więcej o trzeciej godzinie po południu.
Było to tak nieprawdopodobne, że prezydujący spojrzał na przysięgłych, ci zaś potrząsali głowami znacząco.
Ksiądz Dominik, w czasie przebiegu sprawy, wyglądał jak człowiek trawiony gorączką, która dochodziła czasem aż do szału. Podnosił się, siadał napowrót, ciągnął ojca za koniec surduta, otwierał usta, jak gdyby chciał mówić i nagle wydawał jęk głuchy; wyciągał chustkę z kieszeni ocierał kroplisty pot z czoła, opuszczał głowę na ręce i pozostawał długi czas jak bez czucia.
Coś podobnego działo się z panem Gerard, który z niewytłómaczonem zajęciem dla widzów, śledził częściej wzrokiem Dominika, niż pana Sarranti. Gdy Dominik się podnosił, on także wstawał, jak gdyby pchnięty niewidzialną sprężyną; gdy Dominik otwierał usta do mówienia, pot spływał po czole oskarżyciela, który zdawał się być bliskim zemdlenia.
Pośród tej zagadkowej sceny, której dwóch tylko aktorów znało tajemnicę, niespodziany wypadek wywołał fałszywy akord w tym hymnie pochwalnym, który otaczał pana Gerard.
Starzec ośmdziesięcioletni, blady, schudzony, jak Łazarz zmartwychwstały, stawiając się na wezwanie, zbliżył się krokiem powolnym, ale stanowczym. Był to ogrodnik z Viry, ojciec i dziadek mnóstwa dzieci, który od czterdziestu lat uprawiał ogród zamkowy gdy ten wypadek zaszedł; był to ten wierny sługa, którego odprawy domagała się Orsola, chcąc zapewnić sobie władzę nad panem Gerard.
— Nie wiem ja kto popełnił to morderstwo, powiedział, ale wiem, że kobieta, którą zamordowano, była złą kobietą: opanowała tego człowieka, który nie był jej mężem, chcąc go przymusić aby się z nią ożenił (i wskazał na pana Gerard). Oczarowała go i miała nad nim władzę bez granic. Przekonany jestem, że nienawidziła jego pupilowi że mogła zrobić, co tylko chciała z tym człowiekiem.
— Czy masz jakie wypadki do opowiedzenia, zapytał prezydujący.
— Nie, odrzekł staruszek, tylko przed chwilą słyszałem, że mówiono o charakterze pana Gerard i uważam to za powinność, ja, który od lat ośmdziesięciu widziałem już tyłu ludzi, powiedzieć, co o nim myślę. Służąca jego chciała zostać panią, może do tego zawadzały jej dzieci. Ja zawadzałem tej także!
W czasie, gdy starzec mówił, Dominik zdawał się tryumfować, gdy przeciwnie, pan Gerard zbladł śmiertelnie i zęby mu dzwoniły.
To zeznanie wywarło głębokie wrażenie na słuchaczach.
Prezydujący zmuszony był wezwać do porządku i odprawiając starca powiedział:
— Idźcie mój przyjacielu, panowie przysięgli skorzystają: z tego zeznania.
Adwokat pana Gerard, zarzucił natenczas, że chciano odprawić ogrodnika z powodu, że był już prawie nieużytecznym dla podeszłego wieku, i że wtedy Orsola, którą ten człowiek tak niewdzięcznie oczerniał, prosiła za nim usilnie.
Starzec, który wracał już do swej ławki, wsparty jedną, ręką na kiju, a drugą na jednym ze swych synów, zatrzymał się nagle, jak ukąszony przez jadowitego węża. I wróciwszy jeszcze, dodał głosem stanowczym:
— To, co pan nazywasz niewdzięcznością, jest tylko prawdą. Orsola żądała najpierw od pana Gerard, aby mnie odprawił, pan Gerard zgodził się na to, potem znów prosiła, abym został i pan Gerard zgodził się powtórnie. Chciała ona może wypróbować swej władzy nad tym panem, aby się przekonać, czy i w ważniejszych okolicznościach będzie mogła liczyć na niego.
— Czy to, co mówi ten człowiek jest prawdą? zapytał prezydujący, zwracając się do pana Gerard.
Pan Gerard chciał powiedzieć, że jest to fałszem, ale podniósłszy głowę, spotkał wzrok ogrodnika, który szukał jego oczu. Olśniony tem wejrzeniem, jak gdyby błyskiem swego sumienia, nie miał odwagi zaprzeczyć.
— To prawda! wybełkotał.
Prócz tego jednego zdarzenia, wszystkie zeznania, jak to już mówiliśmy, były na korzyść pana Gerard.
Co do świadectw na korzyść pana Sarranti, oskarżony nie żądał żadnego: sądził on, że jest obwiniony o spisek bonapartystowski i chcąc ściągnąć na siebie tylko całą odpowiedzialność, nie myślał wzywać świadków do obrony.
A tu nagle oskarżenie przybrało inną postać i pan Sarranti obwinionym został o kradzież i zabójstwo.
Zaprzeczać temu, zdawało mu się nawet niepodobnem i zostawił to dalszym dochodzeniom sądowym, będąc pewnym, że udowodnią jego niewinność. Zapóźno dopiero się spostrzegł, że wpadł w zastawione sidła i przeciwko temu zarzutowi kradzieży i morderstwa miał wstręt wzywać świadectwa; podług niego, jego zaprzeczenie powinno było wystarczać. Ale powoli przez tę szczelinę, którą zostawił otwartą, wcisnęło się najpierw podejrzenie, potem prawdopodobieństwo, a nakoniec powstała jeżeli nie w umyśle publiczności, to w umyśle przysięgłych prawie pewność zbrodni.
Pan Sarranti znalazł się nagle, jak człowiek w szybkim biegu nad otwartą przepaścią. Widział on ją pod nogami i mierzył wzrokiem, ale było zapóźno! nie widział najmniejszej podpory, o którą mógłby się przytrzymać. A przepaść ta była głęboką, straszliwą, miał w niej utracić nie tylko życie, ale i honor.
Jednakże Dominik szeptał mu nieustannie do ucha:
— Odwagi mój ojcze! ja wiem, że jesteś niewinny!
Rozprawy stanęły na tym punkcie, gdzie sprawa będąc już dostatecznie wyjaśnioną przez zeznania świadków, przeszła w dyskusję adwokatów.
Adwokat strony cywilnej zaczął mówić.
Prawodawstwo ustanawiając, że strony zamiast bronić się same, bronione będą przez trzecią osobę, nie przewidziało, obok korzyści, które wynikały z oskarżeń lub obron przez upoważnienie, do jakiego stopnia złej wiary i bezczelności człowiek zdolnym jest się poniżyć.
To też w Pałacu znajdowali się adwokaci złych spraw. Ludzie ci wiedzieli doskonale, że sprawa przez nich broniona jest złą, ale patrząc na nich, i słuchając powiedzielibyście, że są przekonani przeciwnie.
A zatem jakiż cel mają ci ludzie, usiłując przelać w innych fałszywe przekonanie? Pomijam już tu kwestję pieniężną. Czyż nie ten, aby ocalić winnego, a potępić niewinnego?
Czyż prawo zamiast dopomagać do tak dziwnego przewrotu sumienia ludzkiego, nie powinno raczej go karać?
Powiecie mi może, że adwokat jest jak lekarz. Lekarza wzywają do leczenia zbrodniarza, który pełniąc swe rzemiosło otrzymał ranę; lub też do skazanego na śmierć, który już po wydanym wyroku wskutek ciężkiej zbrodni, usiłował odebrać sobie życie: lekarz przybywa i znajduje go już prawie konającym, gdyby zostawił bez pomocy, rana sprowadziłaby śmierć niechybną.
Ale misja jego jest zupełnie przeciwną. Lekarz jest obrońcą życia... Gdziekolwiek znajdzie iskrę życia, rozdmuchuje ją, gdziekolwiek napotka śmierć, walczy z nią. Przybywa w chwili, gdy śmierć wyciąga rękę, aby pochwycić skazanego lub mordercę: ktokolwiek jest tym umierającym, lekarz jest jego obrońcą; rzuca on śmierci rękawicę swej wiedzy i mówi: Zobaczymy, kto z nas silniejszy.
Od tej chwili walka się rozpoczyna krok za krokiem; śmierć ustępuje przed lekarzem: skazany, który chciał życie sobie odebrać, zbrodniarz ciężko raniony, są ocaleni. Tak, lecz ocaleni po to, aby oddano ich w ręce sprawiedliwości ludzkiej, która dokonywa na nich dzieła zniszczenia, jak lekarz dopełnił dzieła ocalenia.
Tak samo rzecz się ma z adwokatem: oddają mu w ręce winnego czyli człowieka zranionego niebezpiecznie, zrobi on z niego niewinnego, czyli dostatecznie zdrowego.
Lecz pamiętajmy, że lekarz nie odbiera nikomu życia, gdy adwokat przeciwnie, nieraz zabija niewinnego, a przywraca istnienie winnemu.
Tak samo rzecz się miała w straszliwej okoliczności, w której stawali naprzeciw siebie pan Gerard i pan Sarranti.
Może być, że adwokat Gerarda wierzył w jego niewinność, ale musiał być przekonanym także o niewinności pana Sarranti. To też nie przeszkadzało mu przekonywać innych o tem, czemu sam nie wierzył. Zebrał on w przemowie napuszonej, znane zwroty krasomówcze, oklepane zdania powtarzane w dziennikach przeciwko bonapartystom, w końcu zrobił porównanie króla Karola X-go z przywłaszczycielem, chcąc tym sposobem odwrócić uwagę przysięgłych, od głównego przedmiotu.
Tym głównym przedmiotem był pan Sarranti, czyli raczej jeden ze zbrodniarzy, któremi świat się brzydzi, jeden z tych potworów, które społeczeństwo odpycha, który był zdolnym do najczarniejszych zbrodni, i którego śmierci domagali się, jako przykładu, współcześni, oburzeni, że oddycha tem samem co oni powietrzem. Koniec końców nie wymówiwszy tego okropnego słowa, głosował jednak za karą śmierci.
Ale trzeba dodać, że zajął napowrót swe miejsce w pośród lodowatego milczenia.
To milczenie słuchaczów potępiające go widocznie, wznieciło w sercu adwokata szanownego pana Gerarda, bolesne uczucie wstydu i wściekłości.
Nikt nie uśmiechnął się do niego, nikt mu nie winszował, żadna dłoń nie pospieszyła uścisnąć jego ręki, po skończonej obronie zrobiło się pusto koło niego. Otarł czoło potem zroszone i oczekiwał z obawą swego przeciwnika.
Obrońca pana Sarranti był to młody adwokat, należący do stronnictwa republikańskiego, zaledwie od roku rozpoczął zawód prawnika i pierwsze jego wystąpienie zajaśniało świetnym blaskiem.
Był synem jednego z naszych sławnych uczonych, nazywał się Emanuel Richard.
Pan Sarranti żył w przyjaźni z jego ojcem, a gdy młody człowiek ofiarował się bronić go, pan Sarranti przyjął ofiarę.
Emanuel Richard podniósł się, złożył na ławce beret adwokacki, odrzucił w tył długie czarne włosy i blady ze wzruszenia rozpoczął.
Głębokie milczenie zapanowało między słuchaczami, w chwili, gdy spostrzeżono, że zaczyna mówić.
— Panowie, rzekł patrząc wprost na przysięgłych, nie dziwcie się jeśli pierwsze moje słowo będzie okrzykiem oburzenia i boleści. Od chwili, gdy ukazało się potworne oskarżenie, które mam nadzieję skończy się na niczem, i na które pan Sarranti zabronił mi odpowiadać, wstrzymuję się zaledwie, i serce moje zranione krwawi się i cierpi głęboko... Obecny bowiem jestem wypadkowi okropnemu.
Człowiek zacny i szanowany, stary żołnierz, którego krew lała się na wielkich naszych polach bitew, w sprawie tego, co był zarazem jego rodakiem, mistrzem i przyjacielem, człowiek, którego serca nie splamiła nigdy żadna myśl niegodna, którego ręka nie przyłożyła się nigdy do złego uczynku, człowiek ten przybywszy tutaj z czołem podniesionem, aby odpowiedzieć na jedno z tych oskarżeń, co niekiedy są chwałą dla tych, których dosięgają, ten człowiek, który przyszedł wam powiedzieć: postawiłem głowę na kartę w wielkiej grze, którą nazywają spiskiem, a która wywraca trony, zmienia dynastje, wstrząsa państwami; przegrałem: weźcie tę głowę! człowiek ten słyszy jak odpowiadają mu na to: Kłamiesz, nie jesteś spiskowym, jesteś złodziejem, wydziercą, zabójcą!
A! panowie, przyznacie, że trzeba mieć dużo siły, aby pozostać z podniesioną głową wobec takiego oskarżenia.
W istocie jesteśmy silni! gdyż na to potrójne oskarżenie odpowiemy po prostu i jedynie te słowa: Gdybyśmy byli tym, co mówicie, człowiek orlego wzroku, płomiennego spojrzenia, który tak dobrze umiał czytać w sercach, nie byłby nam uścisnął ręki, nie byłby nas nazywał przyjacielem, nie byłby nam powiedział: Idź!
— Wybacz, panie Emanuelu Richard, rzekł prezydujący, ale o jakim to człowieku mówisz w ten sposób?
— Mówię tu o Najjaśniejszym Napoleonie Iszym, namaszczonym w 1804 w Paryżu, cesarzu Francuzów, koronowanym 1805 w Medjolanie na króla włoskiego, a który umarł w więzieniu na wyspie świętej Heleny 1821, odrzekł głośno i dobitnie adwokat.
Niepodobna wyrazić jaki przejmujący dreszcz przebiegł zgromadzenie.
W owym czasie nazywano Napoleona przywłaszczycielem, tyranem, ludożercą z Korsyki i od trzynastu lat, to jest od chwili jego upadku nikt nie odważył się nawet w obec najserdeczniejszego przyjaciela, powiedzieć tego, co Emanuel Richard powiedział w obec sądu przysięgłych i zgromadzonej publiczności.
Żandarmi, którzy siedzieli z obydwóch stron pana Sarranti, podnieśli się pytając gestem i wzrokiem prezydującego, co mają czynić, i czy nie należałoby natychmiast położyć rękę na zuchwałym adwokacie.
Nadmiar śmiałości ocalił go jednak.
Pan Sarranti uchwycił dłoń młodego człowieka.
— Dosyć, powiedział, na imię twojego ojca nie kompromituj się więcej.
— W imię twego ojca i mego, mów dalej, zawołał Dominik.
— Widzieliście panowie, ciągnął Emanuel, sprawy, w których oskarżeni, zadawali kłamstwo świadkom, przeczyli oczywistym dowodom, walczyli uporczywie o życie, widzieliście to nieraz, prawie zawsze. A zatem my panowie, damy wam widowisko w innym rodzaju ciekawe. Przychodzimy wam powiedzieć: Tak, jesteśmy winni, i są tego dowody, tak, spiskowaliśmy przeciwko porządkowi wewnętrznemu państwa i są tego dowody, chcieliśmy zmienić formę rządu, czego są także dowody; knuliśmy spisek przeciwko królowi i jego rodzinie; jesteśmy winni obrazy majestatu; tak, tak, zasłużyliśmy na karę za zbrodnię stanu i gotowi jesteśmy iść na rusztowanie bosemi nogami z głową nakrytą całunem, jak mamy do tego prawo i jak to jest naszem życzeniem.
Krzyk przerażenia, wyrwał się naraz z ust obecnych.
— Przestań! przestań! wołano ze wszystkich stron na młodego zapaleńca, gubisz go!
— Mów, mów, zawołał Sarranti, tak właśnie chcę być bronionym.
Oklaski rozległy się ze wszystkich stron sali.
— Żandarmi opróżnić salę! krzyknął prezydujący. I zwracając się do adwokata: Panie Emanuelu Richard, zabraniam ci dalej mówić.
— Mało mnie to obchodzi w tej chwili, odrzekł adwokat, gdy wypełniłem już polecenie, które mi powierzono; powiedziałem już to wszystko, co miałem powiedzieć. Poczem obróciwszy się do pana Sarranti: Czy jesteś pan zadowolony, czyż nie powtórzyłem własnych słów twoich
Za całą odpowiedź pan Sarranti rzucił się w objęcia swego obrońcy.
Żandarmi zabierali się wykonać rozkaz prezydującego, ale wywołało to takie szemranie w tłumie, że prezydujący zrozumiał, iż byłoby to dzieło nietylko trudne do wykonania, ale nawet niebezpieczne, gdyż mogło wywołać rozruch, w czasie którego pan Sarranti mógł być uprowadzonym.
Jeden z sędziów nachylił się do ucha prezydującego i szepnął mu słów kilka.
— Żandarmi, rzekł tenże, powróćcie na swe miejsca. Sąd odwołuje się do godności zgromadzenia.
— Uciszcie się, odezwał się jakiś głos pośród tłumu.
I tłum jakby przyzwyczajony słuchać tego głosu, umilkł.
Odtąd kwestja przedstawiała się jasno: z jednej strony spisek przyznający się jawnie do swego wyznania wiary, i zasłaniający się nim nie jako puklerzem, ale raczej jako miarą swej zbrodni, z drugiej strony zaś ministerstwo publiczne, zdecydowane ścigać w panu Sarranti, nie przestępcę, ale przywłaszczycielą stu tysięcy franków i zabójcę Orsoli.
Bronić się przeciwko tym oskarżeniom, byłoby przyznawać się do nich, odpierać je jedno po drugiem, znaczyło przyznawać ich istnienie.
Emanuel Richard z rozkazu pana Sarranti, nie usiłował nawet ani na chwilę zaprzeczać tym oskarżeniom, których dochodził prokurator królewski. Zostawiał on publiczności sąd o szczególniejszem położeniu oskarżonego, co przyznawał się do zbrodni, której nie chciano mu przyznać, i która zamiast zmniejszyć, powiększała jeszcze karę.
To też publiczność wydała ten sąd niebawem.
W każdym innym razie po obronie adwokata, posiedzenie byłoby niezawodnie zawieszone, aby zostawić chwilę wytchnienia sędziom i przysięgłym, ale po tem co zaszło, każde wstrzymanie się na pochyłości było niebezpieczne, i ministerstwo publiczne osądziło, że należy raczej ukończyć prędko, choćby nawet ukończyć wśród burzy.
Adwokat królewski podniósł się i pośród głębokiego milczenia, mówić zaczął.
Od pierwszych słów słuchacze zrozumieli, że przerzucano ich z wyżyn poetycznych i wzniosłych, do poziomu nizkich wykrętów kryminalnych.
Jak gdyby wystąpienie adwokata pana Sarranti nie miało miejsca, jak gdyby ten Tytan na wpół zdruzgotany nie zachwiał tronem Jowisza z Tuilleries, jak gdyby wejrzenie nie było jeszcze olśnione blaskami, które orzeł cesarski, przebiegając w oddali, rzucił na tłum zgromadzony, adwokat królewski odezwał się w te słowa:
— Panowie, od kilku miesięcy wiele zbrodni zwróciło uwagę zarówno publiczności, jak i czujną uwagę prawników. Szukając źródła w nagromadzeniu zwiększającej się ciągle ludności, a może także w zawieszeniu niektórych robót lub też niepomiernej drożyźnie, zbrodnie te nie były jednak liczniejsze od tych, na które uskarżać się musimy zazwyczaj i które społeczeństwo, jak zwykłą daninę, wypłaca co rok lenistwu i występkowi.
Widocznem było, że prokurator królewski wysoko cenił tę część swej rozprawy i liczył na silne wrażenie, gdyż zrobił przestanek i rzucił wzrok na morze słuchaczów, które jakkolwiek spokojne na powierzchni, wzburzone było w głębi.
Publiczność pozostała nieczułą.
— Jednakże panowie, ciągnął dalej prokurator królewski, śmiałość niektórych przestępców otwarła sobie nową drogę, na której mniej byliśmy przyzwyczajeni spotkać ich i ścigać, i która bardziej niepokoiła nowością i śmiałością zamachów, ale mówię to z radością, złe, którego się tak bardzo obawiamy, nie jest tak wielkie. Tysiąc kłamliwych wieści rozszerzano umyślnie przez niechętnych, a publiczność przyjmowała je chciwie, i codzienne opowiadania mniemanych zbrodni, nieciły przestrach w umyśle łatwowiernych.
Słuchacze spoglądali na siebie, nie wiedząc do czego prowadzi prokurator królewski. Ci tylko, którzy codziennie bywali na sądach przysięgłych, przyzwyczajeni do frazeologii panów Berard i de Marchangi, nie troszczyli się o drogę, na jaką wstąpił prokurator królewski, wiedząc, że jak się mówi w stylu gminnym: każda droga prowadzi do Rzymu, można pod niektóremi rządami i w niektórych epokach powiedzieć w stylu sądowym: każda droga wiedzie do kary śmierci.
Prokurator królewski ciągnął dalej z gestem majestatycznym.
— Uspokójcie się panowie, policja sądowa ma setne oczy Argusa; czuwała ona, i szukała nowożytnych Kakusów w ich najgłębszych kryjówkach, gdyż nic się przed jej wzrokiem nie ukryje, a prawnicy odpowiadali na kłamliwe wieści, które się rozchodziły, wypełniając swe obowiązki z większą jeszcze surowością. Tak, nie przeczymy temu, zdarzały się wielkie zbrodnie, a my, jako narzędzie niewzruszone prawa, używaliśmy przeciwko tym zbrodniom kar różnorodnych, gdyż żadna z nich, wierzcie panowie, nie uniknęła miecza sprawiedliwości. Niech więc odtąd społeczeństwo się uspokoi, najzuchwalsi z tych rozbójników są już w ręku sprawiedliwości, a tych, których nie pochwycono jeszcze, nie ominie zasłużona kara. A zatem ci, którzy się ukrywali w okolicach kanału Saint-Martin, obierając puste jego wybrzeża za miejsce swych nocnych napaści, zamknięci w swych lochach, napróżno chcą odepchnąć dowody, które prawo przeciw nim zebrało. Ferrantes Hiszpan, Aristotes Grek, Walter Bawarczyk, Coquerillat z Owernji, przytrzymani zostali przedwczoraj w nocy. Najmniejszy ślad nawet nie zdradzał ich obecności, ale nie ma schronienia, któreby mogły ukryć przed bacznem okiem sprawiedliwości i siła prawdy zmusiła już do wyznań te przestraszone sumienia.
Słuchacze spoglądali po sobie, zapytując po cichu, co niejaki pan Ferrantes, Aristotes, Walter i imci pan Coquerillat mieli wspólnego z panem Sarranti. Lecz zwykli widzowie wstrząsali głowami pełni zaufania, co znaczyło: Zobaczycie, zobaczycie!
Prokurator królewski ciągnął dalej:
— Ostatecznie trzy okropne zbrodnie, wzbudziły oburzenie i przestrach publiczny. Znaleziono trupa w blizkości la Briche; było to ciało nieszczęśliwego żołnierza, który dostał dymisję. W tym samym czasie biedny rzemieślnik padł pod morderczym ciosem na polach la Villete. W końcu woźnica z Poissy został zabity w kilka dni później na gościńcu z Paryża do Saint-Germain. Panowie, w krótkim przeciągu czasu, ręka sprawiedliwości dosięgła sprawców tych ostatnich zamachów, na granicy Francji. Ale nie poprzestano na tych wieściach, opowiadano sto innych zbrodni; o nieszczęśliwym przechodniu, który zginął na ulicy Karola X. pod ciosami zabójców; o furmanie, którego znaleziono krwią zbroczonego za Luksemburgiem; mówiono także o zamachu spełnionym na kobiecie przy ulicy Cadran, powóz pocztowy królewski miał być zrabowany dwa dni temu przez sławnego Gibassiera, którego nazwisko wymawiane tak często, doszło aż do was z pewnością. Otóż panowie, kiedy w ten sposób starano się zastraszyć obywateli, policja sądowa sprawdziła, że nieszczęśliwy znaleziony na ulicy Karola X., umarł w skutek rozlania się krwi na płuca, i że nieszczęśliwa kobieta, nad którą litowali się wszyscy, była ofiarą zwyczajnej bójki, którą wywołuje pijatyka; co się tyczy sławnego Gibassiera, panowie, dając wam dowód niezaprzeczony, że nie popełnił zbrodni, którą mu przypisywano, dam wam zarazem miarę zaufania, jakie mieć możecie w tych wymysłach potwarczych. Słysząc, że Gibassier zatrzymał pocztę pomiędzy Augouleme i Poitiers, sprowadziłem pana Jackala. Pan Jackal zapewnił mnie, że tenże Gibassier odsiaduje swoją karę w Tulonie pod Nr. 171, gdzie jego skrucha jest tak przykładną, iż mają zamiar prosić Jego królewską mość Karola X., o skrócenie tych siedmiu czy ośmiu lat galer, które jeszcze ma odcierpieć. Ten przykład niepodobny do wiary, uwalnia mnie od przytaczania wam innych, osądźcie zresztą sami, panowie, przez jakie niegodne kłamstwa usiłują pewni ludzie utrzymywać ciekawość, mówmy raczej niechęć publiczną. Ubolewajmy nad tem, panowie, i niech złe, na które się uskarżamy, spadnie na tych, którzy je rozsiewają. Spokojność publiczna została zakłóconą mówią oni, zamykają się u siebie, drżąc skoro noc nadchodzi, cudzoziemcy uciekają z miasta pustoszonego przez zbrodnię, handel jest zgubiony, zniweczony. Panowie, cóżbyście powiedzieli, gdyby ci nieżyczliwi ludzie, którzy ukrywają swoje opinje bonapartystowskie, czy republikańskie, pod nazwą liberalnych, sami wywołali nieszczęścia przez obmowy. Bylibyście oburzeni, nieprawdaż. Ale inne jeszcze nieszczęścia zrodziły niecne zabiegi tych ludzi, którzy grożą społeczeństwu, udając, że biorą je pod swoją opiekę, donosząc codziennie o zbrodniach i powtarzając, że urzędnicy są niedbali i zostawiają zbrodnie bezkarnie. Tym sposobem niejaki Sarranti, nad losem którego będziecie wyrokować w tej chwili, mógł sobie pochlebiać, od siedmiu lat, że będzie na zawsze wolnym od poszukiwań sprawiedliwości. Panowie, sprawiedliwość jest kulawą; przybywa krokiem powolnym, powiada Horacjusz. Niech i tak będzie! ale przybywa niechybnie. Tym sposobem pewien człowiek, mówię tu o zbrodniarzu, którego macie przed oczyma, popełnia podwójną zbrodnię: kradzież i zabójstwo... Po spełnionej napaści opuszcza miasto, które zamieszkiwał, opuszcza kraj, w którym się urodził, opuszcza Europę, przeprawia się przez morze i ucieka na koniec świata, starać się na innej kuli ziemskiej, w jednym z tych królestw rozrzuconych pośród Indyj, aby go przyjęto jako gościa królewskiego, ale ta inna część świata odrzuca go także, a Indje mówią do niego: Czego szukasz tu pomiędzy memi niewinnemi dziećmi, ty zbrodniarzu? oddal się ztąd! idź precz szatanie!
Kilka wybuchów śmiechu powstrzymywanych aż dotąd, dały się teraz słyszeć, ku wielkiemu zgorszeniu panów sędziów.
Co się tyczy adwokata królewskiego, czy to, że nie zrozumiał powodu wesołości publicznej, czy też przeciwnie zrozumiawszy, chciał powstrzymać ją lub też obrócić na swoją korzyść, zawołał:
— Panowie, wesołość słuchaczy jest znaczącą, jest to nagana pogardliwa, rzucona przez tłum zbrodniarzowi, i najostrzejszy wyrok nie będzie dla niego sroższy, niż ten uśmiech pogardy.
Niejaki szmer, odpowiedział na to fałszywe wytłómaczenie opinii słuchaczy.
— Panowie, odezwał się prezydujący do obecnych, przypomnijcie sobie, że cisza jest pierwszym obowiązkiem publiczności tu nagromadzonej.
Publiczność mająca największy szacunek dla głosu bezstronnego prezydującego, usłuchała jego napomnienia i cichość przywróconą została.
Pan Sarranti z uśmiechem na ustach, z czołem wzniesionem i spokojnem, złożył rękę w dłoń księdza, ten ostatni zaś schylony już pobożnie przed wyrokiem, którego ojciec jego nie mógł uniknąć, przypominał niejako świętego Sebastjana, którego typ przekazali nam hiszpańscy malarze, i który mając ciało przeszyte strzałami, tchnie najwyższą łaskawością i poddaniem się anielskiem.
Nie będziemy dalej postępować z adwokatem królewskim w jego mowie, powiemy tylko, że raz przystąpiwszy do przedmiotu, przedstawiał jak mógł najdłużej cały ciężar przewinień, wypływających z zeznań świadków pana Gerard, wyczerpując wszystkie zasoby pospolite, wszystkie zwroty, klasycznej retoryki sądowej. Wreszcie zakończył swą mowę, żądając zastosowania artykułów 293, 296, 302, 304, kodeksu karnego.
Szmer bolesny i dreszcz przestrachu przebiegł tłum cały, wzruszenie doszło do najwyższego stopnia.
Prezydujący zapytał pana Sarranti:
— Podsądny, czy masz co do powiedzenia?
— Nie powiem nawet tego, że jestem niewinny, tyle pogardzam oskarżeniem przeciwko mnie wniesionem, odpowiedział pan Sarranti.
— A pan, panie Emanuelu Richard, czy masz co powiedzieć w obronie swego klienta?
— Nie, panie, odpowiedział adwokat.
— A zatem rozprawy skończone, powiedział prezydujący.
Nastąpiło w całem zgromadzeniu ogólne poruszenie, a potem głęboka cisza.
Przedstawienie treści procesu przez prezydującego, dzieliło już tylko jedynie obwinionego od wyroku.
Była czwarta godzina z rana. Pojmowano, że treść ta będzie krótką i sądząc ze sposobu, w jaki szanowny prezydujący prowadził debaty, spodziewano się, że będzie bezstronną. To też skoro otworzył usta, woźni niepotrzebowali nakazywać milczenia, tłum uciszył się dobrowolnie.
— Panowie przysięgli, mówił prezydujący głosem, w którym przebijało wzruszenie, zakończymy rozprawy, których długość jest zarazem bolesną dla waszego serca i męczącą dla umysłu. Męczącą dla umysłu, gdyż trwa już sześćdziesiąt godzin. Bolesną dla waszego serca, bo któżby nie był wzruszony, widząc, że stroną skarżącą jest starzec, wzór cnót i miłosierdzia, zaszczyt rodaków, a naprzeciw niego oskarżony o potrójną zbrodnię człowiekiem, którego wykształcenie powoływało do karjery honorowej, świetnej nawet, i który protestuje swoim głosem i głosem swego syna, szanownego duchownego, przeciwko potrójnemu oskarżeniu, jakiego jest przedmiotem. Panowie przysięgli, jesteście jak ja pod wrażeniem obrony, którą wysłuchaliśmy. Musimy zadać sobie gwałt, aby zebrać myśli i zastanowić się w tej chwili spokojnie, a zarazem rozebrać z zimną krwią całość tych długich rozpraw!
Ten wstęp sprawił głębokie wrażenie na widzach, a tłum niemy i dyszący słuchał z natężoną uwagą rozbioru prezydującego.
Przeszedłszy ze skrupulatną dokładnością wszystkie sposoby oskarżenia i wykazawszy to, co błędy obrony miały niekorzystnego dla podsądnego, szanowny członek zakończył przemówienie temi słowy:
— Przedstawiłem wam, panowie przysięgli, tak sumiennie i tak spiesznie, jak tylko mogłem, całość sprawy. Teraz do waszej wysokiej mądrości panowie, należy odróżnić sprawiedliwie od niesprawiedliwego i zdecydować. Dokonywując tego ważnego dzieła, będziecie nieraz zachwiani głębokiem i gwałtownem uczuciem, które opanowuje człowieka w chwili, gdy ma wydać wyrok na swego bliźniego i wygłosić straszną prawdę, ale nie zabraknie wam ani światła, ani odwagi, i jakikolwiek będzie sąd wasz, wypływać on będzie ze sprawiedliwości najwyższej, szczególniej jeśli weźmiecie sumienie za przewodnika jedynego i nieomylnego. To też pokładając wiarę w toż sumienie, o które rozbijają się wszystkie namiętności, gdyż jest ono głuche na słowa, głuche na przyjaźń i nienawiść, niech prawo dopomoże w tych straszliwych obowiązkach, które nakłada na was, niechaj społeczeństwo przeleje na was swoje upoważnienie i niech wam przekaże najdroższe i najważniejsze sprawy. Niechaj rodziny pełne zaufania w was, jak w Bogu samym, oddają się pod waszą opiekę, i niech w końcu obwinieni, którzy mają poczucie swej niewinności, złożą w ręce wasze swe życie i bezpieczeństwo, i przyjmą was bez drżenia za sędziów.
To streszczenie czyste, zwięzłe i krótkie, nacechowane od pierwszego do ostatniego słowa najbardziej skrupulatną bezstronnością, było słuchane ciągle z pobożnem prawie milczeniem. Zaledwie jednak prezydujący skończył mówić, gdy wszyscy słuchacze powstali, jednomyślnie jak jeden człowiek i dali najżywsze dowody uznania, do czego przyłączyły się oklaski adwokatów.
Pan Gerard słuchał prezydującego z bladością udręczenia na czole: czuł on, że w duszy tego człowieka sprawiedliwego, który przemawiał teraz, nie było oskarżenia, ale raczej powątpiewanie.
Była czwarta godzina mniej więcej, kiedy przysięgli odeszli do sali narad.
Wyprowadzono oskarżonego, i wypadek nadzwyczajny w rocznikach prawodawczych! ani jedna z osób obecnych od rana, nie myślała porzucać swego miejsca, jakkolwiekbądź długo przeciągnęłyby się narady.
To też zacząwszy od tej chwili, powstała w sali rozmowa ogólna, coraz bardziej ożywiona, tycząca się różnych wypadków sprawy i jednocześnie niespokojność opanowała wszystkie serca.
Pan Gerard zapytał się, czy może odejść.
Siły jego wystarczały o tyle, że wysłuchał żądania wyroku śmierci, lecz zabrakło mu ich, aby wysłuchać samego wyroku.
Powstał, aby odejść.
Sala, jak mówiliśmy, była nabita tłumem, a jednakże natychmiast zrobiono mu wolne przejście, każdy usuwał się, jak gdyby dla przepuszczenia jakiegoś jadowitego zwierzęcia, najbiedniejsi nawet i najbrudniejsi ze słuchaczy, uważaliby się za splamionych przez zetknięcie z tym człowiekiem.
Około w pół do piątej dał się słyszeć głos dzwonka. Dźwięk ten wywołał pośród sali drżenie, które przeszło na zewnątrz, natychmiast tłum jak wzburzone fale zwrócił się do sali i każdy pospieszał zająć swe miejsce, ale było to napróżno.
Prezydujący przysięgłych zażądał aktów tyczących się sprawy.
Tymczasem pierwsze brzaski dnia blade i szare przedzierały się przez okna, przyćmiewając światło lamp. Była to chwila, w której najsilniejsze nawet natury, zaczynają czuć znużenie, chwila, w której najweselsze umysły przejmuje smutek, w której czuje się mimowolnie zimno.
Około szóstej godziny nowy dźwięk dzwonka dał się słyszeć.
Tym razem musiało to być już ułaskawienie lub też wyrok śmierci, który miał być wyrzeczony po dwugodzinnej naradzie.
Wzruszenie jakby prądem elektrycznym udzieliło się całemu zgromadzeniu. Cisza wróciła.
Drzwi pomiędzy salą audjencjonalną i salą narad otworzyły się, członkowie przysięgli powrócili, a każdy starał się wyczytać na ich twarzach wyrok, który miał być wydany; rysy niektórych z nich zdradzały najwyższe wzruszenie.
Przewodnik przysięgłych wysunął się z ręką na piersiach.
Pięć pytań zadano przysięgłym.
1) Czy pan Sarranti wykonał z namysłem zabójstwona osobie Orsoli?
2) Czy zbrodnia była poprzedzona przez inne występki wyszczególnione?
3) Czy miała ona dopomódz do ułatwienia lub wypełnienia tych zbrodni?
4) Czy pan Sarranti w dniu 19-tym lub też w nocy z dnia 19-go na 20-ty sierpnia, popełnił kradzież wyłamując drzwi w mieszkaniu pana Gerard?
5) Czy był powodem zniknięcia dwojga siostrzeńców pana Gerard?
Nastąpiła chwilowa pauza.
Żadne pióro nie jest w stanie oddać strasznego niepokoju tej chwili, nagłej jak myśl, a która jednak musiała się wydać wiekiem Dominikowi, co pozostał sam z adwokatem przy pustej ławce obwinionego.
Prezydujący przysięgłych wymówił następujące słowa:
— Na moją cześć i sumienie, przed Bogiem i ludźmi, wyrok przysięgłych większością głosów co do wszystkich tych pytań, oświadcza, że oskarżony jest „winnym!“
Wszystkich oczy zwróciły się na Dominika, stał on zarówno jak inni. Przez szarą atmosferę poranku widać było jego bladość zamieniającą się w trupią; zamknął oczy i przytrzymał się balustrady, aby nie upaść.
Słuchacze stłumili westchnienie boleści.
Wydano rozkaz, aby przyprowadzić obwinionego.
Wszystkich, oczy wówczas, zwróciły się na małe drzwiczki. Pan Sarranti powrócił.
Dominik wyciągał do niego rękę, wymawiając to jedno tylko słowo:
— Ojcze...
Lecz Sarranti słuchał wyroku śmierci, nie dając żadnego znaku wzruszenia, tak samo, jak pierwej słuchał aktu oskarżenia.
Dominik wzruszony do głębi, wydał jęk stłumiony, spojrzał rozognionym wzrokiem na miejsce, które zajmował Gerard, wyciągnął konwulsyjnym ruchem zwinięty papier ukryty na piersiach, potem z wysiłkiem nadludzkim wsunął go napowrót pod suknię.
Przez chwilę; która mieściła w sobie tyle różnorodnych wzruszeń, pan adwokat generalny, głosem więcej wzruszonym, niż można było się spodziewać od człowieka, który wywołał wyrok tak ostry, domagał się zastosowania artykułów prawa 293, 296, 302 i 304 kodeksu karnego.
Rozeszła się wówczas wieść, iż jeżeli pan Sarranti opóźnił się nieco z przybyciem na salę to dlatego, iż w czasie gdy radzono nad wyrokiem jego śmierci, usnął głęboko.
Mówiono także, iż wyrok skazujący go, był wydany małą tylko większością głosów.
Po pięciu minutach narady, prezydujący wyrzekł głosem wzruszonym i przygnębionym wyrok, skazujący pana Sarranti na karę śmierci. Potem zwracając się do skazanego, który słuchał spokojnie i bez wzruszenia:
— Podsądny, powiedział, zostawiamy ci trzy dni czasu do apelacji.
Sarranti ukłonił się.
— Dziękuję panu, powiedział, ale nie mam zamiaru apelować.
Te słowa zbudziły Dominika z odrętwienia.
— Tak, tak, panowie! krzyknął, mój ojciec będzie apelował, bo jest niewinny.
— Panie, powiedział prezydujący, prawo zabrania wymawiać podobne wyrazy, gdy wyrok zapadł.
— Adwokatowi skazanego, panie prezesie, zawołał Emanuel Richard, ale nie jego synowi. Biada synowi, który nie wierzy w niewinność ojca!
Prezydujący zdawał się być bliskim zemdlenia.
— Panie, powiedział do skazanego, dając mu ten tytuł przeciwko zwyczajowi, czy żądasz czego od sądu?
— Żądam, aby mi wolno było widywać mego syna, który, spodziewam się, towarzyszyć mi będzie jako ksiądz na rusztowanie.
— O! mój ojcze, mój ojcze! zawołał Dominik, nie pójdziesz tam, przysięgam ci! Poczem dodał pocichu: A jeżeli kto pójdzie, to ja!

VI.
Kochankowie z ulicy Macon.

Opowiedzieliśmy wrażenie wywołane we wnętrzu sali przez ogłoszenie wyroku, wrażenie to nie mniej było wielkie na zewnątrz.
Zaledwie słowa: Skazany na karę śmierci, wyszły z ust prezydującego, gdy jak jeden jęk przeciągły, krzyk przerażenia wyrwał się ze środka sali audjencjonalnej i przebiegając tysiące piersi, odbił się aż na placu Chatelet, przejmując dreszczem tłumy, podobnie jak ów dzwon umieszczony przed rewolucją na wieży Zegara, przejmował tłumy wspólnie z dzwonem Saint-Germain l’Auxerrois w nocy 24-go sierpnia 1572 roku na znak nowej rzezi św. Bartłomieja.
Cały ten tłum ludzi wracał milczący, ponury, rozchodząc się powoli i posępnie.
Ktoby nie wiedząc co się dzieje, zobaczył tę ludność przerażoną, przypuściłby tylko, że przyczyną tego ważny jakiś wypadek, wybuch wulkanu, pojawienie się zaraźliwego powietrza, lub też pierwsze objawy wojny domowej.
Lecz także ten, kto był obecnym całą noc sprawie w sądzie przysięgłych, kto w tej obszernej sali przy drżącem świetle lamp blednących w pierwszych promieniach światła dziennego, usłyszał wyrok śmierci, a potem znalazł się nagle przeniesiony do gniazdka, jakie zamieszkiwał Salvator z Fragolą, byłby doznał wrażenia słodkiego, nakształt uczucia, które wywołuje powietrze majowego poranku, na tym co przepędził noc na hulance.
Zobaczyłby najpierw mały pokoik jadalny, którego cztery ściany przedstawiały wnętrze Pompei; dalej Salvatora i Fragolę siedzących z dwóch stron stołu, na którym zastawiony był serwis porcelanowy do herbaty, biały, delikatny, chociaż nie wielkiej wartości.
Na pierwsze spojrzenie każdy byłby poznał dwoje zakochanych.
Lecz nieprzypuszczając między nimi kłótni, co zdawało się niepodobieństwem, zrozumieć można było łatwo, że jakieś myśli smutne i niepokojące unosiły się nad głowami obojga.
W istocie, śliczna twarzyczka Fragoli, która zdawała się być kwiatkiem otwierającym się do słońca kwietniowego, miała wśród tego skromnego i czułego wejrzenia zwróconego na kochanka, wyraz głębokiego smutku graniczącego prawie z boleścią. Salvator zaś zdawał się być tak zmartwionym, że nie pomyślał nawet, aby pocieszyć młodą dziewczynę.
A jednakże ten smutek był bardzo naturalny z dwóch powodów.
Salvator, który był nieobecny całą noc, powrócił przed godziną i opowiedział młodej dziewczynie wzruszające wypadki tej nocy, pojawienie się Kamila de Rozan u pani de Marande, zemdlenie Karmelity i skazanie na śmierć pana Sarranti.
Serce Fragoli zadrżało niejednokrotnie słuchając posępnego opowiadania, którego szczegóły były prawie zarówno bolesne w złoconym salonie bankiera, jak w sali sądu przysięgłych. Bo jeżeli pan Sarranti skazany był na śmierć wyrokiem trybunału, to czyż serce Karmelity nie było również skazane przez śmierć Kolombana?
Ze spuszczoną głową rozmyślała Fragola, a Salvator wsparty na ręku rozmyślał ze swej strony, gdyż daleki widnokrąg otwierał się przed jego wzrokiem. Przypomniał sobie tę noc, kiedy przeskoczył z Rolandem mury zamku Viry, przypomniał bieg psa przez pola i las, który doprowadził do pnia dębu; przypomniał wreszcie zawziętość z jaką pies drapał ziemię i wrażenie straszne, jakiego doznał, gdy końce jego skostniałych palców dotknęły się wilgotnych włosów dziecka.
Jakiż stosunek ten trup zakopany pod dębem mógł mieć ze sprawą pana Sarranti? zamiast być dowodem na jego korzyść, czyż niebyłby dowodem przeciw niemu? A zresztą Mina, czyż tym sposobem nie byłaby zgubioną?
A! gdyby Pan Bóg raczył zesłać promień swego światła do głowy Salvatora!...
Może przez Różę... Ależ to dziecko nerwowe, czyż zwracając umysł do krwawego dramatu dzieciństwa, nie możnaby jej zabić? Zresztą, jakież on miał prawo zgłębiać te straszne tajemnice?
A jednakże czyż nie przybrał imienia Salvatora, i czyż niezdawało się, że sam Pan Bóg włożył w jego ręce nić, za pomocą której mógł się miarkować w tym labiryncie zbrodni.
Pójdzie odszuka Dominika. Czyż nie miał obowiązków względem tego, któremu był winien życie? Powierzy mu te wszystkie odbłyski prawdy, które go olśnią jak błyskawica.
Postanowiwszy to, wstał, aby wykonać zamiar, gdy głos dzwonka dał się słyszeć.
Roland, który leżał przy nogach swego pana, podniósł powoli swą rozumną głowę i stanął na przednich łapach.
— Kto tam, Roland, zapytał Salvator, czy to przyjaciel!?
Pies słuchał swego pana i jak gdyby go zrozumiał, podszedł powoli do drzwi podnosząc ogon, co było niechybnym znakiem sympatji.
Salvator uśmiechnął się i poszedł otworzyć.
Dominik blady, smutny i poważny stanął na progu.
Salvator krzyknął z radości.
— Bądź pozdrowiony w moim biednym domku, powie dział. Myślałem o tobie, miałem iść do ciebie, bracie.
— Dziękuję! powiedział ksiądz, widzisz, że oszczędziłem ci drogi.
Fragola na widok zacnego księdza, którego raz tylko widziała przy łóżku Karmelity, powstała.
Dominik chciał mówić, Salvator wstrzymał go, prosząc, aby słuchał.
Ksiądz zamknął na wpół już otwarte usta i słuchał.
— Fragolo, mówił Salvator, drogie dziecię mego serca, pójdź tutaj.
Młoda dziewczyna zbliżyła się.
— Fragolo, mówił dalej Salvator, jeżeli sądzisz, że moje życie od siedmiu lat było użyteczne trochę ludziom, jeżeli sądzisz, że zrobiłem co dobrego na świecie, uklęknij przed tym męczennikiem, ucałuj brzeg jego szaty i podziękuj mu, bo jemu to zawdzięczam, że od siedmiu lat nie jestem trupem.
— A! mój ojcze! krzyknęła Fragola rzucając mu się do nóg.
Dominik podał jej rękę.
— Powstań, moje dziecię, mówił, podziękuj Bogu, a nie mnie. Bóg sam daje i odbiera życie.
— A więc to ojciec Dominik miał kazanie u św. Rocha w dniu, kiedyś się miał zabić?
— Tak jest. Miałem w kieszeni pistolet nabity; postanowienie moje było silne: w godzinę później miałem przestać żyć. Słowa tego człowieka zatrzymały mnie nad brzegiem przepaści.
— I dziękujesz Bogu za życie?
— O tak, z całej duszy! odpowiedział Salvator, patrząc na Fragolę. Oto dla czego powiedziałem: „Mój ojcze! gdybyś potrzebował kiedy czegoś, gdyby nawet życzenie to wydawało ci się niepodobnem do ziszczenia, zanim zapukasz do czyichkolwiek drzwi, przybądź najpierw do mnie!“
— To też, jak widzisz, przyszedłem.
— Co pragniesz, abym uczynił? Rozkazuj!
— Czy sądzisz, że mój ojciec jest niewinny?
— Tak, na mą duszę, jestem o tem przekonany, może mogę ci pomódz do wynalezienia dowodu jego niewinności?
— Mam go! odparł zakonnik.
— Czy masz nadzieję ocalenia?
— Jestem tego pewny!
— Czy potrzebujesz poparcia mej ręki lub zdolności.
— Nikt nie może pomódz w przeprowadzeniu mego dzieła.
— Czego zatem żądasz odemnie?
— Pewnej rzeczy, której otrzymanie za twojem wstawieniem wydaje mi się niepodobnem. Lecz powiedziałeś: przybywaj, cokolwiekbądź się zdarzy, więc zdawałoby mi się, iż nie przychodząc, nie dotrzymuję zobowiązania.
— Wypowiedz swe życzenie.
— Trzeba, ażebym dziś, a najdalej jutro mógł otrzymać posłuchanie u króla. Widzisz więc, mój przyjacielu, iż to rzecz niełatwa.
Salvator zwrócił się z uśmiechem do Fragoli.
— Gołąbko, rzekł, wyjdź z arki i niepowracaj jak tylko z gałązką oliwną!
Fragola nic nie odpowiedziawszy wyszła do przyległego pokoju, włożyła kapelusz z zasłoną, zarzuciła na ramiona płaszcz angielski, powróciła, podała Salvatorowi czoło do pocałowania i wyszła.
— Spocznij mój ojcze, rzekł młody człowiek, za godzinę będziesz miał posłuchanie na dziś albo najdalej na jutro.
Ksiądz usiadł, patrząc na Salvatora ze zdziwieniem graniczącem z podziwem.
— Któż więc jesteś, zapytał, ty, który pod tak skromną powierzchownością, używasz tak znakomitych wpływów?
— Mój ojcze, odpowiedział Salvator, jestem tem, co i ty: chcę postępować drogą, którą sobie obrałem, a jeśli kiedykolwiek opowiem moje życie, to jedynie tobie.

VII.
Poczwórne przymierze.

Pracownia, czyli raczej oranżerja Reginy w chwili gdy ojciec Dominik wchodził do Salvatora, to jest około godziny dziesiątej zrana, przedstawiała zajmujący widok trzech młodych kobiet ugrupowanych na jednej sofie, u stóp której spoczywało dziecię.
Trzy te młode kobiety, które czytelnicy już poznali, były: hrabina Rappt, pani de Marande i Karmelita; dziecię, to Pszczółka.
Regina niespokojna w jaki sposób Karmelita noc przepędziła, wstawszy rano, posłała Nanę dowiedzieć się o swą przyjaciółkę, z poleceniem przywiezienia jej swym powozem, w razie gdyby się czuła dość silną, ażeby przepędzić poranek w pałacu Lamothe-Houdan.
Karmelita miała najwyższą siłę, gdyż siłę woli; prosiła tylko Nanę o chwilę czasu, aby mogła zarzucić szał na ramiona, wsiadła do powozu i przybyła do Reginy. Chciała jej podziękować za wszystkie starania, była to najpierwsza potrzeba jej serca.
Oto co się wydarzyło.
Skoro pan de Marande opuścił pokój żony o siódmej godzinie, pani de Marande nadaremnie usiłowała zasnąć. O ósmej wstała, wzięła kąpiel, potem kazała prosić pana de Marande o pozwolenie odwiedzenia Karmelity.
Pan de Marande, który także nie spal a teraz już pracował, zamiast odpowiedzi zadzwonił i wydał rozkaz stangretowi, aby był na zawołanie pani przez całe rano.
O dziesiątej pani de Marande wsiadła do powozu, kazawszy jechać na ulicę Tournon. Przybyła już po wyjeździe Karmelity, lecz służąca wiedziała, gdzie się ta ostatnia udała. Stangret otrzymał więc od swej pani rozkaz jechania na bulwar Inwalidów, do hrabiny Rappt.
Pani de Marande przybyła tam dziesięć minut później od swej przyjaciółki.
Gdy Karmelita wchodziła do salonu Reginy, Pszczółka klęczała właśnie przed swą starszą siostrą, wypytując jej o szczegóły ubiegłego wieczoru.
W chwili, gdy Regina opowiadała dziecku zemdlenie Kermelity, tłómacząc je nadzwyczajnem gorącem, Karmelita weszła i dziecię rzuciło jej się na szyję, całując czule i zapytując, jak się miewa.
Regina miała dwa powody posyłania do Karmelity: najpierw, ażeby mieć wiadomość o jej zdrowiu, powtóre, żeby jej powiedzieć, iż miał być dnia tego wielki wieczór w ministerjum spraw zagranicznych i oddać jej bilet zapraszający.
Młoda dziewica mogła podług woli pójść na bal, jako gość lub jako artystka, śpiewać lub nie śpiewać. Karmelita przyjęła zaproszenie w imieniu artystki.
Poprzedniego dnia przeszła próbę tak ciężką lecz zarazem skuteczną, iż odtąd nie miała się już czego lękać. Żadna publiczność nie była groźną, nawet obca sztuce, żadna już osobistość nie mogła nastraszyć tej, która śpiewała przed ponurem widmem, jakie jej się ukazało.
Postanowiono zatem, że Karmelita pójdzie na ten bal wprowadzona i przedstawiona przez Reginę.
W czasie narady weszła pani de Marande.
Dwie przyjaciółki wydały okrzyk radości, a Pszczółka, która lubiła bardzo panią de Marande, zawołała:
— Otóż jest nimfa turkusów!
Pani de Marande miała najpiękniejsze turkusy w Paryżu i dla tego to Pszczółka tak ją nazywała, tak jak nazywała swoją siostrę nimfą Caritą, dla jej przygody z Różą; jak nazywała Karmelitę nimfą słowików dla jej zachwycającego głosu, a Fragolę Milutką nimfą dla szczupłej kibici i zgrabnej szyjki.
Gdy cztery młode osoby były razem zgromadzone, mówiła, iż królestwo Nimf jest kompletne.
Królestwo Nimf miało być w komplecie dnia tego, gdyż zaledwie pani de Marande zamieniła pocałunek ze swemi przyjaciółkami, gdy drzwi się otworzyły i zameldowano Fragolę.
Trzy młode kobiety podążyły powitać swoją czwartą przyjaciółkę, tę którą widywały najrzadziej i uścisnęły się kolejno; przez ten czas Pszczółka oczekując, by na nią przyszła kolej, zawołała skacząc około grupy:
— A ze mną też, a ze mną! czy mnie już nie kochasz, Milutka nimfo?
Fragola zwróciła się nareszcie do Pszczółki, wzięła ją na ręce, jak ptaszka i pokryła pocałunkami twarz dziewczynki.
— Nie widujemy cię już, droga! rzekły razem Regina i pani de Marande, gdy tymczasem Karmelita, której Fragola dotrzymywała towarzystwa przy wyzdrowieniu, ściskała jej rękę w milczeniu.
— To prawda, moje siostry, mówiła Fragola, wy jesteście księżniczki, a ja biedny kopciuszek: muszę zostawać w domu...
— O! nie tak jak Kopciuszek, przerwała Pszczółka, jak Trilby.
Dziecię czytało właśnie śliczną powieść Karola Nodier.
— Tylko przy okolicznościach szczególnych, tylko w ważnych razach odważam się przybywać do was, drogie siostry, z zapytaniem, czy mnie zawsze kochacie?
Potrójne ucałowanie odpowiedziało na to pytanie.
— Okoliczności szczególne? ważne wypadki? powtórzyła Regina.
— W istocie, twoja ładna twarzyczka jest smutną.
— Czyżby ci się wydarzyło jakie nieszczęście? spytała pani de Marande.
— Tobie... czy jemu? badała Karmelita, która pojmowała, że największe nieszczęścia nie są te, które się nam samym wydarzają.
— O nie! dzięki Bogu! ani mnie, ani jemu, zawołała Fragola, lecz przyjacielowi.
— Jakiemu przyjacielowi?
— Księdzu Dominikowi.
— Prawda, rzekła Karmelita, jego ojciec!
— Jest skazany!
— Na śmierć?
— Na śmierć!
Dziewice wydały lekki okrzyk. Dominik był przyjacielem Kolombana, Dominik był ich przyjacielem.
— Cóż można zrobić dla niego? zapytała Karmelita.
— Czy trzeba prosić o łaskę dla pana Sarranti? mówiła Regina. Mój ojciec jest dosyć dobrze z królem.
— Nie, odpowiedziała Fragola, trzeba prosić o rzecz łatwiejszą, moja ukochana Regino, ty to zrobisz...
— Co takiego? powiedz...
— Trzeba wyrobić posłuchanie u króla.
— Dla kogo?
— Dla księdza Dominika.
— Na który dzień?
— Na dziś.
— Tylko to?
— Tak jest... przynajmniej o to tylko prosi w tej chwili.
— Zadzwoń moje dziecko, rzekła Regina do Pszczółki.
Pszczółka zadzwoniła.
— O! moja siostro, zawołała, czy go nie zabiją?
— Zrobimy, co tylko będzie można, żeby się to nieszczęście nie stało, odparła Regina.
W tej chwili służący się ukazał.
— Każ zaprzęgać natychmiast, i uprzedź mego ojca, iż dla ważnych bardzo przyczyn jadę do Tuilleries.
— Do kogo udasz się w Tuilleries?
— Do kogożbym się udała, jeśli nie do księżnej Berry?
— A! ty jedziesz do Madame? zawołała Pszczółka. I ja chcę pojechać z tobą: księżniczka mi powiedziała, żebym zawsze przyjeżdżała, jak ojciec mój albo ty bywacie u jej matki.
— Niech i tak będzie, jedź ze mną!
— O! co za szczęście! co za szczęście! wołała Pszczółka.
— Drogie dziecię! rzekła Fragola, całując małą dziewczynkę.
— Tak, i przez ten czas gdy moja siostra powie księżnej, że potrzeba, aby ksiądz Dominik widział się z królem, ja powiem księżniczce, że my go znamy, i że nie powinno nic złego stać się jego ojcu.
Cztery młode kobiety płakały słysząc naiwne obietnice dzieciny, która nie wiedząc dobrze co to jest życie, walczyła już przeciw śmierci...
Kareta była w pogotowiu. Marszałek powrócił z Tuilleries, były więc konie zaprzężone w dziedzińcu.
— Jedzmy, nie traćmy chwili czasu, rzekła Regina. Chodź Pszczółko, i zrób coś mówiła, to może ci tylko szczęście przynieść. Potem patrząc na zegar, dodała zwracając się do swych trzech przyjaciółek: Teraz jest jedenasta, o dwunastej powrócę z listem audjencjonalnym; czekaj na mnie Fragolo.
Regina wyszła, pozostawiając trzy przyjaciółki pełne zaufania w jej wpływ, a zwłaszcza w znaną dobroć tej, której dostojnej opieki miała błagać.
Już raz, jak to sobie przypominają czytelnicy spotkaliśmy się z czterema bohaterkami naszej powieści przy łożu Karmelity: znajdujemy je teraz u stóp rusztowania pana Sarranti. Powiedzieliśmy kilka słów o ich wspólnej edukacji, spojrzyjmy nieco dalej, w pierwsze lata ich młodości, całej z kwiatów i woni, a zobaczymy, jaki węzeł je łączył.
Mamy czas cofnąć się nieco wstecz: Regina powiedziała sama, że nie wróci przed południem.
Węzeł to był potężny, i musiał być takim, ażeby połączyć cztery młode dziewice, tak różne stanem, usposobieniem i temperamentem.
Wszystkie cztery, Regina, córka żyjącego generała de Lamothe-Houdan, Lidja, córka pułkownika Leclos, zmarłego, jakeśmy to powiedzieli wyżej; Karmelita, córka kapitana Gervais, poległego pod Champaubert, i Fragola, córka trębacza Ponroy, zabitego pod Waterloo, były córkami legjonistów, i wychowywały się w cesarskim domu w Saint-Denis.
Lecz najprzód odpowiedzmy na jedno pytanie, jakie mogliby nam zarzucić ci, którzy trop w trop postępują za nami: Jakim sposobem Fragola, córka prostego trębacza, dostała się do Saint-Denis, gdzie się tylko uczą córki oficerów?
Opowiemy to w kilku wierszach. Pod Waterloo, Napoleon spostrzegłszy chwiejące się zwycięztwo, rozsyłał rozkaz po rozkazie do rozmaitych swoich dywizyj. Potrzebował właśnie posłać do generała hrabiego de Loban, dowodzącego młodą gwardją. Spojrzał wkoło siebie: nie było adjutanta; wszyscy rozlecieli się przerzynając pole bitwy w rozmaitych kierunkach. Spostrzegł trębacza, zawołał go. Trębacz przybiegł.
— Masz, rzekł mu, zanieś ten rozkaz generałowi Loban, i staraj się udać do niego najkrótszą drogą.
Trębacz przebiegł oczami drogę, którą miał przebyć, i wstrząsnął głową.
— Gorąco na tej drodze! powiedział.
— Boisz się?
— Miałbym się bać... kawaler legji honorowej!...
— A zatem, jedz z rozkazem.
— A jeśli będę zabity, czy cesarz wyświadczy mi jedną łaskę?
— Mów prędko... Czego żądasz?
— Pragnę aby w takim razie moja córka Atenais Ponroy, mieszkająca z matką przy ulicy Amandiers Nr. 17 była wychowaną w Saint-Denis, jako córka oficera.
— Stanie się: jedz spokojny!
— Niech żyje cesarz! zawołał. I podążył galopem.
Przebył cały front bitwy i dostał się aż do hrabiego de Loban; tylko dojeżdżając spadł z konia, lecz zdołał jeszcze podać generałowi papier zawierający rozkaz cesarski. Słowa jednego niepodobna mu już było wymówić: miał biodro strzaskane, jednę kulę w żołądku, drugą w piersiach.
Nikt już więcej nie wspominał o trębaczu Ponroy. Lecz cesarz pamiętał o swej obietnicy: przybywszy do Paryża wydał rozkaz, aby dziewczynka była odwieziona i przyjęta do Saint-Denis.
Oto jakim sposobem mała Atenais Ponroy, której nieco wyszukane imię chrzestne Salvator zmienił na Fragolę, uboga Atenais Ponroy, została przyjętą do Saint-Denis, pomiędzy córki pułkowników i marszałków.
Te cztery młode dziewczyny, pozycyj i majątków tak różnych, znalazły się pewnego dnia ściśle połączone braterstwem serca, związanem od dzieciństwa, a mającem dotrwać do śmierci.
Przedstawiając same przez się całe francuskie towarzystwo, można powiedzieć, były jakby wcieleniem arystokracji, szlachty cesarstwa, mieszczaństwa i ludu.
Wszystkie niemal w jednym wieku, o kilka miesięcy tylko różnicy, od pierwszej zaraz chwili przybycia na pensję, uczuły ku sobie żywą sympatję, jaka rzadko się wydarza w szkołach i pensjonatach między młodzieżą tak różnych stanów; pomiędzy temi czterema dziewicami majątek, imię i położenie towarzyskie żadnego nie miały znaczenia: dla Lidji córka kapitana Gervais nazywała się Karmelitą, dla Reginy córka trębacza Ponroy była Atenaidą. Żadne wspomnienie wielkości jednej lub podrzędności drugiej nie mąciło czystego przywiązania, które zamieniło się stopniowo w ścisłą i głęboką przyjaźń.
Dziecinne zmartwienie, które mogło wydarzyć się jednej z nich, znajdowało odgłos w sercach trzech innych, i jak dzieliły swoje troski, tak też podzielały radości, nadzieje, marzenia, życie swoje wreszcie, bo w tej epoce życie jestże czem innem, niż marzeniem?
Było to braterstwo w całem znaczeniu tego słowa, braterstwo ścieśniające się z postępem dni, miesięcy, lat, które w ostatnim roku przybrało takie rozmiary, iż stało się przysłowiem w Saint-Denis.
Lecz musiał nadejść ostatni dzień tego wspólnego życia.
Jeszcze kilka miesięcy, a każda opuszczając Saint-Denis, miała odmienną drogą wstępować w dom rodzicielski.
Jedna z nich przez przedmieście Saint-Germain, druga przez przedmieście św. Honorcjusza, trzecia przedmieściem św. Jakóba, a ostatnia wreszcie św. Antoniego.
Tak samo miały w życiu przedsięwziąć cztery odmienne drogi, każda musiała wejść w świat, w którym trzy inne mogły ją tylko przypadkiem widywać.
Musiał więc nastąpić koniec ścisłych związków, zachwycającej szczerości, tego słodkiego życia we cztery, przez które żadna nie straciła lecz zyskała każda! musiało więc ustać to poczwórne bicie serca od lat kilku jednemi wzruszeniami! musiało się skończyć dzieciństwo spokojne i wesołe! Wszystko miało zniknąć bezpowrotnie.
Marzenia rozpoczęte przez cztery, każda miała snuć dalej sama, zmartwienie jednej nie miało być wiadomem drugiej.
Życie na pensji było długiem prześlicznem snem. Życie rzeczywiste miało się rozpocząć.
Przeznaczenie rozdzieliło je jak kwiaty na cztery drogi życia. Lecz one oparły się losowi odważnie, uginając się jak krzaki róży, a nie dając się złamać. Połączyły cztery białe dłonie i przysięgły uroczyście pomagać sobie, wspierać się wzajem, kochać się, jednem słowem tak, jak na pensji i do ostatniego dnia życia. Ułożyły więc między sobą traktat, którego najgłówniejszym warunkiem było, iż każda powinna powstać na zawołanie drugich o każdej godzinie dnia lub nocy, w jakiejkolwiek chwili życia, w jakim bądź położeniu ciernistem lub radosnem, niepewnem czy opłakanem, skoro jedna wzywała drugą, lub też trzy inne na pomoc.
Widzieliśmy je wierne temu zobowiązaniu, gdy stawiły się na wezwanie umierającej Karmelity, znajdziemy je niemniej akuratne w okolicznościach również ważnych.
Powiedzieliśmy, jak było ułożone, iż corocznie w środę popielcową, miały się zgromadzać na mszę południową w kościele Notre-Dame. Przez dwa, czy trzy lata, które upłynęły od wyjścia ich z pensji, Karmelita i Fragola nie widziały swych przyjaciółek inaczej, tylko na tem ogólnem zebraniu.
A jeszcze jednego roku Fragola nie dopisała.
Jeśli kiedy opowiemy jej historję, wytłómaczymy z powodu jakich okoliczności.
Regina i Lidja widywały się nieco częściej.
Lecz przez rzadkie przebywanie razem, przyjaźń czterech dziewic zamiast słabnąć, zwiększyła się jeszcze, i w cztery wspierając jedna drugą, może otrzymałyby wszystko, czego nawet kongres dyplomatów nie potrafiłby dokonać.
W istocie, postawione na czterech szczeblach drabiny towarzyskiej, dzierżyły klucze całego społecznego gmachu: dwór, arystokracja, armja, umiejętności, duchowieństwo, Sorbona, uniwersytet, akademja, lud i nie wiem już co więcej? Ich klucze otwierały drzwi wszelkie.
Przedstawiały one we cztery władzę nieograniczoną, samowładną. Tylko nie miały władzę nad śmiercią, jakeśmy to widzieli.
Obdarzone podobnemi przymiotami, napojone jednemi zasadami, przejęte tem iż samemi uczuciami, zdolne do jednakich poświęceń, zdawały się być zrodzone do dobrego, które pojedyńczo czy zbiorowo, za jakąbądź cenę, każda w danym razie starała się wypełnić.
W dalszym ciągu naszego opowiadania będziemy zapewne mieli sposobność widzieć je miotane najsprzeczniejszemi uczuciami, i może wtedy ujrzymy, jak silne dusze, mogą wyjść zwycięzko z walk najstraszniejszych. Teraz posłuchajmy:
Dwunasta bije, Regina zapewne nie opóźni swego powrotu.
W kilka minut po dwunastej turkot powozu dał się słyszeć.
Trzy młode kobiety rozmawiały: o czem? Karmelita zapewne o zmarłym; dwie drugie o żyjących może; trzy młode kobiety, mówimy, podniosły się.
Serca biły jednakowo, lecz bezwątpienia serce Fragoli uderzało żywiej od innych.
W tem usłyszano głosik Pszczółki, która, jak zachwycający zwiastun, wyprzedziwszy siostrę, wołała:
— Otóż jesteśmy! otóż jesteśmy! moja siostra Rina ma posłuchanie.
W istocie Regina przybywała uśmiechnięta, jak tryumfatorka, trzymając w ręku list audjencjonalny. Posłuchanie było naznaczone na ten sam dzień, na pół do trzeciej, nie można więc było tracić minuty czasu.
Młode kobiety uścisnęły się, ponawiając zapewnienia przyjaźni.
Fragola zbiegła pospiesznie, wskoczyła do powozu Reginy, który miał być pospieszniejszy niźli jej dorożka i herbowy powóz unosząc piękne dziecię do jej skromnego mieszkania, zatrzymał się przed sienią w ulicy Macon.
Dwaj mężczyźni byli przy oknie.
— To ona! rzekli razem.
— W herbowej karecie?
— Tak, lecz nie o to idzie. Czy jest czy nie, list audjencjonalny?
— Trzyma papier w ręku, zawołał Dominik.
— A zatem wszystko dobrze, powiedział Salvator.
Dominik wybiegł. Fragola słysząc otwierające się drzwi:
— To ja, zawołała, mam list!
— Na kiedy? pytał Dominik.
— Na dziś za dwie godziny.
— O! zawołał zakonnik, bądź błogosławioną drogie dziecię.

— I Bogu niech będzie chwała, mój ojcze! rzekła Fragola, podając z uszanowaniem księdzu białą rączką list audjencjonalny.

VIII.
Odroczenie wyroku.

Król nie był zbyt wesołym dnia tego.
Nieufność gwardji narodowej, o której lakonicznie zawiadomił poranny „Monitor,“ poruszyła cały świat kupiecki w Paryżu.
Panowie „Sklepikarze,“ jak ich nazywali panowie „Sądownicy,“ nie byli nigdy zadowoleni, jakeśmy już powiedzieli, szemrali, gdy im kazano formować gwardję, szemrali również, gdy im tego nie pozwalano. Czegóż więc chcieli?
Czego chcieli, dowiodła rewolucja lipcowa.
Dodajmy, iż skazanie na śmierć pana Sarranti głośnem już było po całem mieście i złowroga ta wieść, niemało się przyczyniła do większego jeszcze wzburzenia znaczniejszej liczby obywateli.
Pomimo, iż jego królewska mość słuchał mszy świętej w towarzystwie jego królewskiej wysokości następcy tronu i księżnej Berry, pomimo, iż przyjmował jego ekscelencję kanclerza państwa, parów, ministrów, radców stanu, kardynałów, księcia Talleyranda, marszałków, nuncjusza papieskiego, ambasadora sardyńskiego, neapolitańskiego, wielkiego referendarza izby parów, wielką liczbę deputowanych i generałów; jakkolwiek podpisał kontrakt ślubny pana Tassin de la Valliere, generalnego poborcy skarbu w departamencie Hautes-Pyrenees, z panną Charlet, te liczne trudy niezdołały rozpędzić chmur osiadłych na czole skłopotanego monarchy i powtarzamy, iż jego królewska mość był o sto mil od wesołości, pomiędzy godziną pierwszą a drugą po południu 30go kwietnia 1827 roku.
Przeciwnie, czoło jego wyrażało posępną obawę, która zwyczajnie była mu obcą. Dobry, prostoduszny królewski ten starzec, miał pewien wyraz dziecinnego zaniedbania. Był przekonanym, zresztą, iż postępuje dobrą drogą i ostatni z rodu, którego biała chorągiew osłaniała, wziął za godło dewizę mężnych przodków „Fais ce que tu dois, advienne que pourra!“ Rób coś powinien i niech się co chce dzieje.
Ubrany był podług swego zwyczaju w mundur niebieski ze srebrem, w którym go Vernet, robiącego przegląd wojsk, przedstawił; miał na piersiach sznur i gwiazdę orderu św. Ducha, z którym w rok później miał przyjmować Wiktora Hugo i odmówić mu przedstawienia Marion Delorme.
Wiersze poety o tem spotkaniu istnieją jeszcze; Marion Delorme żyć będzie zawsze.
Gdzie jesteś, dobry królu Karolu X-ty, który odmawiałeś głowy ojców dzieciom i przedstawień sztuk teatralnych poetom? Słysząc dyżurnego meldującego człowieka, dla którego jego synowa prosiła o posłuchanie, król podniósł pochyloną głowę.
— Ksiądz Dominik Sarranti? powtórzył machinalnie. Tak, to ten! Lecz nim dał odpowiedź, wziął z biurka ćwiartkę papieru, przebiegł ją szybko oczami i rzekł: Niech wejdzie.
Ksiądz Dominik ukazał się na progu; tu zatrzymał się i z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, schylił się głęboko.
Król także skłonił się nie przed człowiekiem, lecz przed księdzem.
— Proszę wejść, rzekł.
Ksiądz postąpił kilka kroków i stanął znowu.
— Księże, rzekł król, gotowość, jaką okazałem w udzieleniu tego posłuchania, powinna ci dowieść, jak szczególna poważanie mam dla sług Kościoła.
— Jestto jedną z chwał waszej królewskiej mości, odpowiedział ksiądz, i jednym z najpiękniejszych powodów do miłości poddanych.
— Słucham was, księże, rzekł król, przybierając postawę właściwą wyłącznie książętom dającym posłuchanie.
— Najjaśniejszy panie, zaczął Dominik, mój ojciec został tej nocy skazanym na śmierć.
— Wiem o tem i ubolewam głęboko przez wzgląd na was.
— Mój ojciec nie był winny zbrodni, dla których go potępiono...
— Daruj, księże, przerwał Karol X-ty, lecz nie taka była opinia sądu.
— Najjaśniejszy panie, sędziowie są ludźmi, i jako tacy mogą być w błędzie przez pozory.
— Jakkolwiek nie jest to pewnikiem co do praw ludzkich, jednak zgadzam się nań dla waszej pociechy synowskiej. Lecz o ile sprawiedliwość można oddać człowiekowi, oddali ją waszemu ojcu panowie sędziowie przysięgli.
— Najjaśniejszy panie, mam dowód niewinności mego ojca.
— Masz dowód niewinności ojca? powtórzył ze zdziwieniem Karol X-ty.
— Tak jest, mam go, Najjaśniejszy panie!
— I czemuż niedostarczyłeś go wcześniej?
— Nie mogłem.
— A zatem, kiedy na szczęście czas jeszcze, daj mi go.
— Dać go, Najjaśniejszy panie? rzekł Dominik, pochylając głowę, na nieszczęście jestto niepodobieństwem?
— Niepodobieństwem.
— Niestety!
— I jakiż powód może powstrzymać człowieka od wygłoszenia niewinności skazanego na śmierć, gdy zwłaszcza tym człowiekiem jest syn, a tym skazanym ojciec jego?
— Najjaśniejszy panie, nie mogę odpowiedzieć Waszej, królewskiej mości, lecz król wie, czy ten, który walczy przeciw kłamstwu u drugich, ten, który całe życie szuka prawdy, gdziekolwiek ona się mieści, sługa Boży wreszcie, król wie, czy ten mógłby, chciałby, skłamać. A więc, Najjaśniejszy panie, na prawo Boga, Boga, który mnie widzi i słucha, Boga, którego błagam, aby mnie ukarał jeśli kłamię, ogłaszani u stóp majestatu niewinność mego ojca, potwierdzam to ze wszystkich, sił mego sumienia, i przysięgam waszej królewskiej mości, iż dowiodę tego kiedyś.
— Księże, powiedział król z majestatyczną słodyczą, mówisz, jak syn, i wielbię to uczucie, które ci dyktuje słowa, lecz pozwól niech odpowiem, jak król.
— Najjaśniejszy panie, słucham ze złożonemi rękoma!
— Gdyby zbrodnia, o która posądzony jest twój ojciec; dla której został skazanym, dotyczyła tylko mnie samego, gdyby to było przestępstwo polityczne, zamach na spokojność stanu, zniewaga majestatu, albo zamach na moje własne życie, gdyby się nawet był udał, gdybym został raniony, raniony śmiertelnie, jak mój biedny syn przez Louvela, zrobiłbym to, co zrobił mój syn umierający, dla twojej sukni zakonnej, którą poważam, dla twojej pobożności, którą wielbię: moim ostatnim czynem byłaby łaska; dla twego ojca.
— Jakże jesteś dobry, najjaśniejszy panie.
— Lecz tu rzecz ma się inaczej. Oskarżenie polityczne zostało usunięte przez generalnego adwokata, oskarżenie zaś o kradzież, o porwanie, o zabójstwo...
— Najjaśniejszy panie!...
— O! wiem, że to okrutnie słyszeć, lecz skoro odmawiam, muszę przynajmniej powiedzieć przyczynę odmowy. Otóż przez przytoczone wyżej zarzuty nie król jest zagrożony, nie rząd, nie majestat ani władza królewska, lecz ogół „dotknięty“, moralność pomsty woła...
— A! gdybym mógł mówić, Najjaśniejszy panie! zawołał Dominik, łamiąc ręce.
— Trzy te zbrodnie nietylko były zarzucone twojemu ojcu lecz i dowiedzione; dowiedzione, ponieważ sąd przysięgłych nadany francuzom przez Kartę, jest trybunałem nieomylnym. Wszystkie te trzy zbrodnie są najniższe, najpodlejsze, najkarygodniejsze: najmniejsza z nich zasługuje na galery.
— Przez litość, najjaśniejszy panie! niewymawiaj tego strasznego słowa!
— I chcesz... gdyż to po ułaskawienie dla ojca przychodzisz do mnie, nieprawdaż?...
Dominik ugiął kolana.
— Chcesz, mówił dalej król, ażeby, skoro tu idzie o te trzy okropne wypadki, chcesz, bym ja, ojciec moich poddanych, dawał zachętę winnym nadużywając mojego prawa łaski, kiedy mając prawo śmierci, powinienbym go użyć... Prawdziwie księże, ty, który jesteś wielkim sędzią u trybunału sumienia i pokuty, zapytaj sam siebie, czy tak wielkiemu grzesznikowi, jakim jest twój ojciec, miałbyś do powiedzenia co innego prócz tych słów, które mi serce dyktuje: powołuję sprawiedliwość Boską dla zmarłego, lecz powinienem wymierzyć sprawiedliwość winnemu.
— Najjaśniejszy panie, zawołał mnich zapominając etykiety dworskiej, której potomek Ludwika XIV-go tak ściśle przestrzegał. Najjaśniejszy panie, wyjdź z błędu, to nie syn cię prosi, nie syn przemawia do ciebie, to nie syn cię błaga, to uczciwy człowiek, który znając niewinność drugiego człowieka woła: Nie pierwszy to raz sprawiedliwość ludzka jest w błędzie. Najjaśniejszy panie, przypomnij sobie Galasa, przypomnij Labarra, Lesurquesa. Ludwik XV-ty powiedział, iż oddałby jednę ze swych prowincyj, gdyby Galas nie był ścięty pod jego rządem. Najjaśniejszy panie, niechcący każesz spuścić nóż na szyję sprawiedliwego; najjaśniejszy panie, na Boga żywego powiadam, że winny będzie ocalony, a niewinny umrze.
— Lecz w takim razie, panie, rzekł król wzruszony, mówi: mów przecież! jeśli znasz winnego, nazwij go; bo jeśli zamilczysz, wtedy, synu wyrodny, ty będziesz katem; ojcobójco, ty zabijesz twego rodzica! A więc! mów, mów! jest to nietylko twojem prawem, lecz obowiązkiem.
— Najjaśniejszy panie, moim obowiązkiem jest milczeć, odpowiedział ksiądz, któremu łzy, pierwsze, które wylewał, zalały oczy.
— Jeśli tak jest, księże, odparł król, który widząc skutek a nieznając przyczyny, zrażony tem, co uważał za upór ze strony księdza, jeśli tak jest, pozwólcie mi się poddać wyrokowi sądu.
I dał znak wskazujący, iż posłuchanie skończone. Lecz, jakkolwiek rozkazujący był giest królewski, Dominik nieusłuchał, powstał tylko i głosem pewnym, lubo z uszanowaniem, powiedział:
— Najjaśniejszy panie, wasza królewska mość jesteś w błędzie, nie żądam, już nie żądam łaski dla mego ojca.
— Cóż więc zatem?
— Prosiłbym waszej królewskiej mości o zwłokę.
— O zwłokę?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Ile dni?
Dominik obliczył w myśli, potem głośno:
— Pięćdziesięciu dni, powiedział.
— Lecz, rzekł król, prawo daje trzy dni skazanemu do założenia obrony, która dochodzić może dni czterdziestu.
— To różnie, Najjaśniejszy panie: sąd kasacyjny jeśli jest naglonym, może wydać wyrok we dwa dni, w jeden dzień nawet tak samo jak w czterdzieści i zresztą...
Dominik zawahał się.
— I zresztą? powtórzył król. Dalej, dokończ myśl twoją.
— Zresztą, mój ojciec nie będzie się bronić.
— Jakto, ojciec twój bronić się nie będzie?
Dominik wstrząsnął głową.
— Lecz w takim razie, zawołał król, twój ojciec chce umrzeć?
— Przynajmniej nic nie uczyni dla uniknienia śmierci.
— W takim razie sprawiedliwość będzie wykonaną.
— Najjaśniejszy panie, w imię Boga uczyń jednemu z jego sług łaskę, o którą cię błaga.
— A więc dobrze, księże, gotów jestem mu ją ofiarować pod warunkiem, że nie będzie stawiał czoła sprawiedliwości. Niech ojciec zrobi podanie, a zobaczę, czy oprócz trzech dni będzie można mu udzielić jeszcze czterdzieści dni zwłoki z mojej łaski.
— To niedosyć czterdziestu dni, rzekł stanowczo Dominik, potrzebuję pięćdziesięciu.
— Pięćdziesięciu, dlaczego?
— Dla odbycia podróży długiej i przykrej, Najjaśniejszy panie, dla otrzymania audjencji, co mi z trudnością przyjdzie może. Muszę starać się przekonać władzę, która tak, jak ty Najjaśniejszy panie, może nie zechce się dać przekonać.
— Czy daleka ta podróż?
— Trzysta pięćdziesiąt mil, Najjaśniejszy panie.
— I odbędziesz ją pieszo?
— Tak jest, pieszo, Najjaśniejszy panie.
— Dlaczego?
— Bo tak podróżują pielgrzymi, którzy mają błagać Boga o wielką łaskę.
— Lecz gdybym ja poniósł koszty podróży, gdybym ci ofiarował potrzebne pieniądze?
— Niech wasza królewska mość zostawi pieniądze te na jaką jałmużnę. Zrobiłem postanowienie pójść pieszo, pieszo i boso pójdę.
— I za pięćdziesiąt dni zobowiązujesz się dowieść niewinność ojca?
— Nie, Najjaśniejszy panie, nie zobowiązuję się wcale, i przysięgam królowi, że nikt inny na mojem miejscu, nie mógłby się zobowiązywać; lecz oznajmiam, że po podróży, którą przedsiębiorę, jeśli nie będę miał środków do ogłoszenia niewinności mego ojca, przyjmę wyrok sprawiedliwości ludzkiej, powtarzając jedynie skazanemu słowa królewskie; „wzywam dla ciebie miłosierdzia Bożego“.
Nowe wzruszenie opanowało Karola X-go, spojrzał na księdza Dominika, i widząc jego szczere, szlachetne oblicze, nawpół przekonany został. Pomimo to, gdyż wiadomo, iż Karol X-ty nie zawsze postępował z przekonania, pomimo to jednakże, niezważając na sympatję, która cechowała szlachetne rysy zakonnika, będące odbiciem jego serca, król Karol X-ty, jakby dla nabrania sił przeciwko dobremu uczuciu, które miało go owładnąć, wziął po raz drugi ćwiartkę papieru leżącą na stoliku, na którą rzucił był okiem gdy odźwierny meldował księdza Dominika, i to szybkie przelotne spojrzenie wystarczyło do odparcia dobrych chęci. Na twarzy jego przemknął tylko cień rozczulenia i stała się znów zimną, skłopotaną zmarszczoną.
I miała czego być skłopotaną, zmarszczoną, zimną: notatka[1], którą król miał pod ręką, była w skrócenia historją pana Sarranti i księdza Dominika, dwa portrety skreślone ręką mistrzowską, jak je umiała szkicować kongregacja; była to biografia dwóch zajadłych rewolucjonistów.
Pierwsza stosowała się do pana Sarranti.
Zaczynała się od jego wyjazdu z Paryża, opisywała pobyt w Indjach, na dworze Rundżet-Singa, stosunki z generałem Lebastard de Premont, którego przedstawiono jako człowieka straszliwie niebezpiecznego; potem z Indji przechodziła z niemi do Schöbrunn, szczegółowo opisując spisek niedoszły za staraniem pana Jackala, i pozostawiając generała Lebastard z tamtej strony wiedeńskiego mostu, powracała do pana Sarranti, wyłącznie nim się zajmując aż do jego uwięzienia. Na marginesie były te słowa: „Oskarżony i przekonany o zbrodnię porwania, kradzieży i zabójstwa, dla których to zbrodni osądzony na śmierć “.
Co do księdza Dominika, opis jego życia nie był mniej szczegółowym. Zaczynał się od wyjścia z seminarjum, ogłaszano go uczniem księdza Lamennais, którego odszczepieństwo zaczynało przezierać; potem robiono z niego odwiedzacza poddaszy, rozsiewającego nie słowo Boże, lecz propagandę rewolucyjną; cytowano jego kazania, które byłyby mu ściągnęły napomnienia zwierzchników, gdyby nie należał do reguły hiszpańskiej, jeszcze nie odnowionej we Francji. Proponowano wreszcie wysłać go za granicę, jego obecność w Paryżu była niebezpieczną w przekonaniu zakonu.
Dosyć, że podług opisu, który biedny dobry król miał przed oczami, panowie Sarranti, ojciec i syn, byli dwaj krwiożercy, trzymający w ręku: jeden szpadę, która miała obalić tron, drugi pochodnię mającą spalić Kościół.
Dosyć było zatem, skoro się raz napojono tym jadem jezuickim, rzucić okiem tylko na ten arkusz papieru, aby się przejąć nienawiścią nieubłaganą i ujrzeć znów za jednym razem wybiegające na nowo wszystkie widma polityczne.
Król zadrżał i rzucił ponure spojrzenie księdzu Dominikowi.
Ten nie omylił się na znaczeniu tego wejrzenia, i uczuł się dotkniętym jakby rozpalonem żelazem. Podniósł dumnie głowę, ukłonił się bez uniżoności i zrobił parę kroków gotując się do wyjścia.
Wysoka pogarda dla tego króla, który odpychał natchniona swego serca, aby je zastąpić nienawiścią innych, pomimo woli księdza Dominika przemknęła na jego ustach, odmalowała się w piorunującym wzroku.
Karol X. z kolei, spostrzegł to uczucie płomieniujące i Bourbon przedewszystkiem, to jest skory do łaski, uczul wyrzut sumienia, jaki w pewnych godzinach miewał zapewne dziad jego Henryk IV., patrząc na Agryppę d’Aubigne.
Prawda, a przynajmniej wątpliwość ukazała mu się w półcieniu, nie śmiał odmówić o co go prosił ten uczciwy człowiek, zatrzymał księdza Dominika w chwili, gdy miał wychodzić.
— Księże, rzekł, jeszcze nie odpowiedziałem ani przecząco, ani przyzwalająco na twoje żądanie, lecz jeślim tego nie uczynił, to dla tego, iż w oczach moich czyli raczej w myśli przesuwały się cienie sprawiedliwych, skazanych niesłusznie.
— Najjaśniejszy panie, zawołał ksiądz postępując kilka kroków, jeszcze czas, niech tylko król wyrzeknie słowo.
— Daję ci dwa miesiące czasu, mówił król przybierając znów swą zwykłą wyniosłość, jak gdyby żałował, jakby się wstydził swego wzruszenia, lecz, niech ojciec zrobi podanie... Przebaczam czasem opór stawiany władzy królewskiej, nigdy zaś oporu władzom wykonawczym.
— Najjaśniejszy panie, czy raczyłbyś mi dać sposób dostania się do was po moim powrocie, w jakiejkolwiek godzinie dnia lub nocy?
— Chętnie, rzekł król. I zadzwonił. Widzisz tego duchownego, rzekł do wchodzącego odźwiernego, zachowaj go w pamięci i w jakiejkolwiek porze by tu przybył, niech go wprowadzą. Uprzedź o tem służbę.

Ksiądz skłonił się i wyszedł, jeśli nie uradowany, to przynajmniej z sercem pełnem wdzięczności.

IX.
Ojciec i syn.

Wszystkie kwiaty nadziei, kiełkujące zwolna w piersi człowieka i wydające owoc w pewnych chwilach, rozkwitały w sercu księdza Dominika w miarę jak oddalał się od majestatu królewskiego.
Gdy przypomniał sobie słabostki nieszczęśliwego monarchy, zdawało mu się niepodobnem, ażeby ten człowiek, schylony pod ciężarem lat, człowiek dobrego serca lecz umysłu gnuśnego, mógł być istotną przeszkodą do dzieła tej wielkiej bogini, postępującej od czasu jak genjusz ludzki zapalił pochodnię miłości.
Wtedy, dziwna rzecz, dowodząca iż plan jego był dobrze obmyślany na przyszłość; cała przeszłość stanęła mu nagle w myśli.
Przypomniał sobie najdrobniejsze szczegóły swego życia jako ksiądz, swoje niepewności w chwili, gdy miał wykonać śluby, swoje walki wewnętrzne, gdy miał dostać święcenie; ale wszystko to zwyciężyła nadzieja, która jak słup ognisty Mojżeszowy, wskazywała mu miejsce w społeczeństwie i mówiła, iż stanem, w którym miał być najużyteczniejszym ludzkości, był stan duchowny.
Sumienie jego, jak gwiazda Magów, oświecało mu i wskazywało prawdziwą drogę.
Raz jeden burza zaćmiła jego niebo i zamgliła drogę; lecz teraz zaczynał widzieć ją na nowo i postępować jeżeli nie zupełnie z nadzieją, to przynajmniej ze stałem postanowieniem.
Z uśmiechem na ustach przeszedł ostatni stopień pałacu.
Z jakąż skrytą myślą łączył się ten uśmiech?
Lecz zaledwie stanął na dziedzińcu Tuillerjów, gdy spostrzegł sympatyczną postać Salvatora, który niespokojny o skutek starań księdza Dominika, oczekiwał jego wyjścia z niespokojnością.
Salvator, spojrzawszy tylko na twarz biednego księdza, odgadł skutek jego wizyty.
— Dobrze, powiedział, widzę, że król udzielił ci zwłokę, o którą prosiłeś.
— Tak, odpowiedział Dominik, jestto wyborny człowiek w gruncie.
— Dobrze, rzekł Salvator.
— Teraz powrócimy do Conciergerie, nie prawdaż? powiedział ksiądz.
— Tak, odparł Salvator, ściskając rękę przyjaciela.
Wzięli powóz na rogu ulicy i pojechali spiesznie do wskazanego miejsca.
Przy drzwiach ponurego więzienia, Salvator podał rękę Dominikowi i spytał się, co myśli robić wychodząc ztąd.
— Opuścić Paryż w tej chwili.
— Czy mogę ci być użytecznym w kraju, do którego się wybierasz?
— Nie mógłbyś skrócić formalności, które towarzyszą wydaniu paszportu?
— Mogę to zrobić, że go wydadzą bez żadnych...
— Zatem zaczekaj na mnie u siebie, przyjdę tam.
— To ja tu zaczekam, za godzinę znajdziesz mnie na rogu placu. Nie możesz pozostać w obrębie więzienia dłużej, niż do czwartej, a teraz jest trzecia.
— Za godzinę więc, powiedział ksiądz Dominik ściskając rękę młodego człowieka.
I zniknął w ciemnej bramie więzienia.
Więzień został zaprowadzony do celi, w której był zamknięty Louvel i w której miał być zamknięty Fieschi.
Dominika bez trudności wprowadzono do ojca.
Pan Sarranti siedział na taburecie, powstał i podszedł na spotkanie syna, ten zaś skłonił się przed nim z tą względnością, z jaką się człowiek zbliża do męczenników.
— Czekałem na ciebie, mój synu, mówił pan Sarranti.
I było w jego głosie coś podobnego do wyrzutu.
— Mój ojcze, rzekł ksiądz, nie moja w tem wina, jeśli prędzej przyjść nie mogłem.
— Wierzę temu, odpowiedział więzień, ściskając mu obie ręce.
— Wychodzę z Tuilleries, ciągnął Dominik.
— Ty wychodzisz z Tuilleries?
— Tak, widziałem się z królem.
— Tyś widział się z królem, Dominiku? mówił pan Sarranti zdziwiony, patrząc bystro na syna.
— Tak, mój ojcze.
— Dlaczego? Nie może być przecie, żebyś go prosił o ułaskawienie dla mnie.
— Nie, mój ojcze! pospieszył odpowiedzieć ksiądz.
— Czego więc żądałeś od niego?
— Zwłoki.
— Zwłoki! po co?
— Prawo przyznaje ci trzy dni zwłoki dla założenia „rekursu;“ gdy nikt nie przyspiesza wyroku sądu, przeciąga się to do czterdziestu dwóch dni.
— A zatem?
— A zatem prosiłem króla o dwa miesiące.
— Króla?
— Króla.
— Na co te dwa miesiące?
— Gdyż potrzebuję dwóch miesięcy, aby się wystarać o dowody twojej niewinności.
— Ja nie założę rekursu, Dominiku.
— Mój ojcze!
— Nie założę.... to jest moje stałe postanowienie, zabroniłem Emanuelowi, ażeby podawał prośbę w mojem imieniu.
— Mój ojcze, co ty mówisz?
— Powiadam, że odmawiam wszelkiego rodzaju zwłoki, byłem skazany na śmierć, chcę być stracony, odrzuciłem sędziów, nie kata.
— Mój ojcze, słuchaj mnie!
— Ja chcę być straconym... pilno mi skończyć z torturą życia i niegodziwością ludzi.
— Mój ojcze, szeptał smutno ksiądz.
— Ja wiem wszystko, cobyś mi mógł powiedzieć w tym przedmiocie, znam wyrzuty jakie masz prawo mi robić.
— O! mój szanowny ojcze! powiedział zarumieniony ksiądz Dominik, gdybym jednak błagał cię na klęczkach...
— Dominiku!
— Gdybym ci powiedział, że udowodnię twoją niewinność w oczach ludzi, tak jasno, jak to światło Boże, które przeziera aż do nas przez kraty twego więzienia...
— Dobrze więc, mój synu, ta niewinność błyśnie świetniej jeszcze po mojej śmierci; nie będę żądał zwłoki, nie przyjmę ułaskawienia!
— Mój ojcze! krzyknął Dominik, nie trwaj w postanowieniu, które jest twoją śmiercią i które będzie rozpaczą mojego życia, a może utratą mej duszy.
— Dosyć tego! rzekł Sarranti.
— Niedosyć, ojcze!... odparł Dominik osuwając się istotnie na kolana i ściskając w swoich ręce ojca, które calowa! i oblewał łzami.
Pan Sarranti usiłował odwrócić głowę i wycofał ręce.
— Ojcze, mówił dalej Dominik, odmawiasz, ponieważ nie wierzysz moim słowom, odmawiasz, ponieważ przychodzi ci ta zła myśl, że używam wybiegu dla wydarcia cię śmierci i dodania dwóch miesięcy do twego życia, wypełnionego tak dobrze i szlachetnie, iż czujesz, że mógłbyś umrzeć w którejbądź godzinie i w jakimbądż wieku, w oczach Najwyższego sędziego, pełen dni i chwały.
Uśmiech melancholijny i dowodzący, że Dominik dobrze trafił, przeszedł po ustach ojca.
— Otóż, ojcze mój, mówił dalej Dominik, przysięgam ci, że słowa twego syna nie są czczemi: przysięgam, że mam tu, i Dominik położył rękę na piersi, dowody twej niewinności!
— I nie okazałeś ich! zawołał pan Sarranti cofając się krokiem i spoglądając na syna ze zdziwieniem trącącem nieufnością, i pozwoliłeś na ojca wydać wyrok, skazać go na śmierć haniebną, mając tu, i pan Sarranti wyciągnął palec ku piersiom Dominika, mając tu dowody niewinności ojca! Dominik wyciągnął rękę.
— Ojcze mój! Jak prawda, że ty jesteś zacnym człowiekiem, jak prawda, żem ja twoim synem, tak prawda, że gdybym zrobił użytek z tych dowodów, a przez to ocalił ci życie i cześć, to ty, ojcze, byłbyś mną pogardził i umarłbyś z tej pogardy śmiercią okrutniejszą, niż od katowskiego żelaza.
— Ależ jeżeli dowodów tych nie mogłeś okazać dziś, jakimże sposobem będziesz je mógł okazać kiedyś?
— Ojcze mój, to druga tajemnica, której również wyjawić ci nie mogę: tajemnica to między mną i Bogiem.
— Synu mój, rzekł skazany głosem krótkim, za wiele w tem wszystkiem jest dla mnie tajemniczości. Przyjmuję to tylko, co rozumiem, a ponieważ zaś tego nie rozumiem, przeto nie przyjmuję. A cofając się krokiem i dając znak synowi, ażeby powstał: Dosyć, Dominiku! rzekł, oszczędź mi wszelkiej rozprawy; ostatnie godziny, jakie mamy razem jeszcze przebyć na ziemi przepędźmy jak można najspokojniej.
Mnich westchnął, wiedział on, że po wyrzeczeniu tych słów, nie ma się już czego spodziewać. Powstając jednak, rozmyślał jakimby sposobem mógł uzyskać zmianę postanowienia od tego nieugiętego człowieka, który był jego ojcem.
Pan Sarranti wskazał taburet Dominikowi, przeszedł się krokiem oznaczającym wzburzenie, kilka razy po celi; następnie przysunął drugi taburet do synowskiego, a usiadłszy na nim, zebrał myśli i odezwał się do syna, który słuchał go z głową spuszczoną, ze ściśnionem sercem.
— Synu mój, ze smutkiem naszego rozstania, łączy się we mnie w chwili śmierci żal, a raczej obawa o to, czy ja dobrze używałem życia.
— O! ojcze mój! zawołał Dominik podnosząc głowę i usiłując wziąć ojca za ręce, które ten cofnął nie tyle przez uczucie oziębłości, ale przeciwnie, ażeby nie dawać synowi tej nad sobą magnetycznej przewagi.
Pan Sarranti mówił dalej.
— Jakoż, posłuchaj mnie dobrze, Dominiku, i osądź.
— Ojcze!
— Osądź mnie, powtarzam... Podług twojego zdania, bo powiadam to z przekonania głębokiego, że jesteś człowiekiem wysokiej moralności, podług twego zdania, czy ja dobrze, czy źle użyłem na korzyść drugich tej inteligencji, którą Bóg wlał we mnie? powiedz. Czasami wątpię i zdaje mi się, że ta moja inteligencja na nic się nie zdała. Inna rzecz jest przyczyniać się w miarę czyjejś możności do dzieła cywilizacji, którą wszyscy, jak jesteśmy, winniśmy przeć ku postępowi, inna rzecz jest poświęcić się jedynej myśli, raczej jednemu człowiekowi, jakkolwiek wielkim byłby ten człowiek.
— O! mój ojcze! zawołał moich wpatrując się w pana Sarranti.
— Posłuchaj synu, nalegał więzień. Otóż, jak ci mówiłem, mam chwile wątpliwości i obawiam się, czym nie zboczył z prawdziwej drogi. W chwili opuszczenia tego świata, czynię z sobą rachunek sumienia i dobrze, iż mogę go uczynić w twojej obecności. Czy nie sądzisz, że ta energia, jaką miałem w sobie, mogła być lepiej użytą? Czy najlepszy użytek zrobiłem, jaki zrobić mogłem, z tych zdolności, któremi Bóg mnie obdarzył, a obrawszy sobie zadanie, czym je dobrze wykonał? Odpowiedz mi, Dominiku!
Po raz drugi Dominik osunął się na kolana przed ojcem.
— Szlachetny mój ojcze, rzekł, nie znam pod słońcem człowieka, któryby mężniej i zacniej od ciebie wyczerpał siły w sprawie wydającej mu się sprawiedliwą i dobrą, nie znam uczciwości wyższej nad twoją, poświęcenia bardziej bezinteresownego... Tak, mój szlachetny ojcze, spełniłeś zadanie tak jak je sobie postawiłeś, a cela, w której znajdujemy się w tej chwili, jest materjalnem świadectwem wielkości twej duszy i wzniosłego zaparcia.
— Dziękuję ci, Dominiku, odrzekł pan Sarranti, a jeśli co może pocieszyć mnie w śmierci, to myśl, że syn mój ma prawo być dumnym z mojego życia. Opuszczę cię więc, moje jedyne dziecko bez wyrzutu, jeśli nie bez żalu. A jednak czuję dosyć jeszcze sił do służenia krajowi. Byłem zaledwie w połowie mego zadania, a już zdawało mi się spostrzegać, w dalekiej przyszłości świetlany promień lepszego życia.
— Al ojcze mój, zawołał ksiądz, nie trać z oczu tego świetlanego promienia; posłuchaj mnie; i niech Bóg moc przekonania ześle na usta swego pokornego sługi.
Pan Sarranti przeciągnął ręką po wilgotnem czole, jakby chciał odgadnąć mgły mogące zaćmiewać jego umysł i niedopuszczać słów syna do rozwagi.
— Posłuchaj mnie z kolei, ojcze, mówił dalej Dominik, ty jednem słowem tylko co rozświeciłeś pytanie społeczne, któremu ludzie wyżsi poświęcają życie; powiedziałeś: „Człowiek i myśl“.
Pan Sarranti z oczyma utkwionemi w Dominika, potwierdził skinieniem.
— „Człowiek“ i „myśl“, wszystko się w tem zamyka, mój ojcze! Człowiek w dumie swej sądzi się panem myśli, kiedy przeciwnie, myśl jest panią człowieka. Myśl, ojcze, jest córą Boga, a Bóg dla spełnienia swego ogromnego dzieła, dał jej za narzędzia ludzi... Uważaj to dobrze, ojcze, czasami ja bywam ciemny. Po przez okresy czasu, myśl, jak słońce, promienieje olśniewając ludzi. Ona rodzi się tam, gdzie rodzi się dzień; tam światło, wszędzie indziej noc. Gdy myśl zabłysła nad Gangesem i wzniosła się po za łańcuchem Himalai, oświecając tę pierwotną cywilizację, o której doszły do nas tylko podania, blask jej zapromienił dokoła i rozwidnił nietylko Indje ale i wszystkie narody sąsiednie. Egipt, Arabia i Persja znajdowały się w półświetle, reszta świata w mroku: Ateny, Rzym, Kartago, Korduba, Florencja i Paryż, te ogniska przyszłości, te latarnie późniejsze, jeszcze nie powychodziły z ziemi, nazwisk ich nawet nie znano. Indje spełniły dzieło swej cywilizacji patrjarchalnej. Ta macierz rodu ludzkiego, która wzięła za gardło krowę o niewyczerpanych wymionach, przekazała berło Egiptowi, jego trzystu trzydziestu królom i dwudziestu sześciu dynastjom. Nie wiadomo jak długo władały Indje, Egipt władał trzy tysiące lat. On to porodził Grecję: po władzy patrjarchalnej i teokratycznej, nastąpiła władza republikańska. Społeczeństwo starożytne doszło do doskonałości pogańskiej. Następnie przyszedł Rzym; Rzym, gród uprzywilejowany, gdzie myśl miała stać się człowiekiem i panować nad przyszłością... Ojcze mój, uchylmy głowy: mam wymówić imię Tego Sprawiedliwego, co umarł nietylko za sprawiedliwych, których po nim umęczono, ale za grzeszników; ojcze mój, mam wymówić imię Chrystusa.
Sarranti pochylił głowę kornie, Dominik przeżegnał się.
— Ojcze mój, mówił dalej, w chwili gdy Sprawiedliwy wydał ostatni jęk, uderzył grom, rozdarła się zasłona kościelna, ziemia się rozstąpiła. Rozstęp ten, idący od bieguna do bieguna, stał się przepaścią dzielącą świat starożytny od nowożytnego. Wszystko trzeba było rozpoczynać, przerabiać. Myśl przed Chrystusem miała swą nazwę starożytną: cywilizacja; po Chrystusie przybrała nazwę nowożytną: swoboda. W świecie starożytnym swoboda nie była potrzebną cywilizacji: spojrzyjmy na Indje, Egipt, Arabię, Persję, nawet na Grecję i Rzym. W świecie chrześcijańskim nie ma cywilizacji bez swobody: otóż upada Rzym, upada Kartago, upada Grenada, powstaje Watykan.
— Synu mój, zapytał Sarranti z pewnym rodzajem powątpiewania, czyż Watykan jest istotnie świątynią swobody?
— Był przynajmniej aż do Grzegorza VII-go... A! mój ojcze, tu znowu trzeba oddzielić człowieka od myśli! Myśl, opuszczająca Watykan, przechodzi w ręce Ludwika Grubego, który kończy to, co rozpoczął Grzegorz VII-my. Francja ma prowadzić dalej dzieło Rzymu. We Francji to, która zaledwie szepleni wyraz „gmina“; we Francji, której kształtuje się język, we Francji, powiadam, odtąd rozstrzygać się będą losy świata. Do Francji przechodzi myśl... Czy widzisz ją kiełkującą? Wszak gmina, to prawo ogółu ludności, jednostek wszystkich, do rozmyślania nad własnym pożytkiem i wyrokowaniu o nim. O! mój ojcze, ludziom zdaje się, że to oni zużywają myśli, kiedy przeciwnie, myśli zużywają ich samych. Posłuchaj ojcze, gdyż właśnie w chwili, gdy ty życie poświęcasz wierze swej, potrzeba rozniecić światło około tej wiary, ażebyś dobrze widział, czy pochodnia zapalona przez ciebie, prowadziła cię tam, dokąd chciałeś dojść.
— Słucham, odpowiedział skazany naciskając ręką czoło, jakby chcąc je uchronić od pęknięcia.
— Wypadki się urozmaicają, mówił dalej mnich, ale myśl pozostaje taż sama. Po Gminie i kilku drobniejszych przejawach myśli postępowej, następuje Liga, po Lidze Fronda, po Frondzie Rewolucja; wszystko to myśl, myśl przekształcająca się, która przy każdem przekształceniu rośnie. Zrazu kropelka, przetwarza się w źródło, strumyk, rzekę, potok, ocean. A teraz, mój drogi ojcze, zobaczmy, jak po tym oceanie żegluje ów sternik, wybraniec Pański, którego zwą Napoleonem Wielkim.
Skazaniec, który nigdy nie słyszał podobnych słów, skupił się i słuchał. Mnich mówił dalej w tych słowach:
— Trzej ludzie, trzej wybrańcy Pańscy, szli ażeby zostać narzędziami myśli i wznieść według rozumienia Pana budowę świata chrześciańskiego: temi trzema ludźmi są: Cezar, Karol Wielki i Napoleon. I zważ, ojcze, że każden z tych trzech ludzi nie wie co czyni, i zdaje się właśnie zamierzać rzecz przeciwną tej, którą spełnia. Cezar, poganin, przygotowuje chrześciaństwo; Karol Wielki, barbarzyniec, przygotowuje cywilizację; Napoleon, despota, przygotowuje swobodę. Ci trzej ludzie następują w ośmset lat jeden po drugim. Są to trzy różne postacie, ale jedna ożywia je dusza — myśl. Cezar poganin, skutkiem zdobyczy zgromadza ludy w jedną wiązkę, tak, ażeby na tym podkładzie ludzkim stanął Chrystus, słońce użyźniające świat nowożytny, i ażeby za następcę Cezara powstał Chrystus. Karol Wielki, barbarzyniec, ustanawia feudalność, tę matkę nowoczesnej cywilizacji, i o rogatki swego ogromnego państwa kruszy wędrówkę ludów jeszcze bardziej odeń barbarzyńskich. Napoleon... Pozwól mi ojcze, że pod względem Napoleona rozwinę nieco dłużej swoją teorję. Nie próżne są to słowa, które ci mówię i spodziewam się, że mnie przywiodą do celu, do którego zmierzam. Kiedy Napoleon, a raczej Bonaparte, gdyż olbrzym ten ma dwa imiona, tak jak ma dwa oblicza, kiedy zjawił się więc Bonaparte, Francja przez Rewolucję tak była wyrzucona po za obręb innych narodów, że zachwiała równowagę państw. Trzeba było jakiegoś Aleksandra temu Bucefalowi, Androklesa temu lwu. Bonaparte ze swą podwójną naturą ludową i arystokratyczną, stanął naprzeciw Francji szalonej swobodą, którą trzeba było przykuć, ażeby uzdrowić. Bonaparte stał na wstecz myśli we Francji, ale wyprzedzał myśl innych narodów. Bonaparte, piastun myśli, wziął we Francji wszystko, co było najczystszem, najpojętniejszem, najbardziej postępowem pośród jej dzieci; utworzył z tego oddziały, oddziały święte, które rozrzucił po Europie. Napoleon upada w roku 1815, a już gdzieniegdzie zasiew jego wschodzi. W roku 1818 księstwo Badeńskie i Bawarja domagają się ustawy zasadniczej, w roku 1819 Wirtemberg żąda konstytucji, w roku 1820 powstają kartezy w Hiszpanji i Portugalji; w tymże roku toż samo dzieje się w Neapolu i Piemoncie; w roku 1821 Grecy zrywają się przeciw tyranji Turków; w roku 1823 zwołanie stanów w Prusach. Człowiek stał się więźniem, człowieka przybito do skały św. Heleny, człowiek umarł, złożono go do grobu, spoczywa pod kamieniem bezimiennym, ale myśl żyje, myśl jest nieśmiertelną! Ojcze, poświęciłeś życie temu człowiekowi, człowiek umarł, myśl żyje... i ty żyj dla myśli!
— Co mówisz, mój synu! zawołał pan Sarranti patrząc na Dominika oczyma, w których malowało się zdziwienie, radość i duma.
— Powiadam, ojcze, że przewalczywszy tyle i tak mężnie, nie zechcesz opuszczać życia. Ojcze, świat jest wzburzony; Francja wre jak góra wulkaniczna; jeszcze kilka lat, kilka miesięcy może, a lawa wybuchnie, pochłaniając w przejściu wszystko...
— Powtórz te słowa Dominiku! zawołał entuzjastyczny Korsykanin, którego oczy zaiskrzyły się na pocieszające i prorocze słowa syna, powtórz te słowa... Ty należysz do jakiegoś tajnego stowarzyszenia, nieprawdaż i znasz zagadkę przyszłości?
— Nie należę do żadnego tajnego stowarzyszenia, a jeżeli znam zagadkę przyszłości, to wyczytałem ją wpatrując się w przeszłość. A więc żyj, mój ojcze, żyj!
— Tak, Dominiku, rzekł pan Sarranti podając rękę synowi, masz słuszność. Teraz ja tego pragnę, ale jakimże sposobem mogę żyć, skorom na śmierć skazany?
— Ojcze, to moje staranie.
— Łaski nie chcę, rozumiesz mnie, Dominiku? Nie chcę brać nic od tych ludzi.
— Nie, mój ojcze; pod względem utrzymania czci rodzinnej, spuść się na mnie. Żądają od ciebie jednej tylko rzeczy, to jest, ażebyś zaniósł odwołanie; niewinny łaski nie potrzebuje.
— Jakiż więc masz zamiar, Dominiku?
— Jak przed innymi, tak i przed tobą zamilczeć muszę, ojcze.
— Czy to tajemnica?
— Głęboka, nienaruszalna.
— Nawet dla ojca, Dominiku?
Dominik ujął rękę ojca i ucałował ją ze czcią.
— Nawet dla ojca! rzekł.
— To dajmy jej pokój, synu... Kiedyż cię znów zobaczę?
— Za pięćdziesiąt dni, ojcze... może wcześniej, może później.
— Jakto? Widzieć się z tobą nie będę przez pięćdziesiąt dni? zawołał pan Sarranti z przerażeniem.
Już zaczynał się obawiać śmierci przedwczesnej.
— Przedsiębiorę długą podróż pieszą. Żegnam cię, ojcze; wyjdę dziś wieczór, za godzinę i nie zatrzymam się aż z powrotem. Pobłogosław mnie, ojcze.
Uczucie zacnej wielkości rozlało się na obliczu ojca.
— Niech ci Bóg towarzyszem będzie w tej bolesnej drodze, szlachetna duszo! rzekł wznosząc ręce nad głową syna, niech cię strzeże od zasadzek i zdrad i niech cię sprowadzi dla otwarcia drzwi od mojego więzienia, czy te drzwi zawiodą mnie do życia, czy do śmierci!
Potem, biorąc w obie ręce głowę klęczącego mnicha, patrzył na nią w dumnem rozczuleniu i całując go w czoło, dał mu znak do wyjścia, z obawy zapewne, ażeby wzruszenia, których serce jego było pełne, nie wybuchły łkaniem.
Z drugiej strony, Dominik, czując słabnące siły, odwrócił się, ażeby ukryć przed ojcem łzy tryskające z oczu? i wyszedł spiesznie.

X.
Paszport.

Biła godzina czwarta, kiedy ksiądz Dominik wychodził z Conciergerie.
U bramy zastał Salvatora. Młodzieniec widział wzruszenie księdza, odgadł, co działo się w jego duszy i zrozumiał, że mówić o ojcu byłoby to drażnić jego ranę. Powiedział więc tylko:
— A teraz co zamierzasz?
— Idę do Rzymu.
— Kiedy?
— Jak można najprędzej.
— Czy potrzebujesz paszportu?
— Możeby mi go zastąpiła suknia, ale nie chcę się na to ubezpieczać.
— Chodźmy, jesteśmy o dwa kroki od prefektury, a dzięki mnie, nie będziesz długo oczekiwał.
W pięć minut potem weszli na dziedziniec prefektury.
W chwili, kiedy przekraczali próg wydziału paszportowego, jakiś człowiek otarł się o nich w ciemnym korytarzu. Salvator poznał pana Jackala.
— Wybacz panie Salvatorze, rzekł naczelnik policji poznawszy młodzieńca, na ten raz nie pytam co cię tu sprowadza.
— Czemu pan się nie pytasz?
— Ponieważ wiem.
— Wiesz pan po co przychodzę?
— Alboż to nie jest rzemiosłem mojem wiedzieć o wszystkiem?
— Otóż, przychodzę tu, kochany panie Jackal...
— Po paszport, kochany panie Salvatorze.
— Czy dla siebie? zapytał z uśmiechem Salvator.
— Nie... ale dla tego pana, odpowiedział pan Jackal, palcem wskazując na księdza.
— Jesteśmy u drzwi wydziału paszportowego, zauważył Salvator, brat Dominik znajduje się ze mną: pan wiesz, że mój stan zatrzymuje mnie w Paryżu; nietrudno więc zgadnąć, kochany panie Jackal, że przychodzę po paszport i że ten paszport jest dla mojego towarzysza.
— To prawda, ale trudniej nieco było przewidzieć życzenie pańskie.
— Ho, ho!... pan je przewidziałeś?
— Ile mi na to pozwoliła moja licha przezorność.
— Nie rozumiem.
— Czy chcesz pan pójść za mną, razem z szanownym dobrodziejem, kochany panie Salvatorze? Wtedy może zrozumiesz.
— Dokąd?
— Do biura paszportowego. Paszport dla księdza Dominika jest gotowy.
— Gotowy? odezwał się Salvator z powątpiewaniem.
— Ależ zupełnie, odpowiedział pan Jackal z tą dobrodusznością, którą tak doskonale potrafiła twarz jego przybierać.
— Nawet z rysopisem?
— Nawet z rysopisem. Brakuje tylko podpisu szanownego kapłana.
Poszli do sali naprzeciwko drzwi.
— Paszport księdza Dominika Sarranti, rzekł pan Jackal do naczelnika wydziału, który siedział jakby w jakiejś klatce drewnianej.
— Oto jest, odpowiedział naczelnik, podając paszport panu Jackalowi, który oddał go księdzu.
— Wszak tak? mówił dalej pan Jackal, gdy Dominik spoglądał na urzędowy papier okiem zdumionem.
— Tak panie, odpowiedział mnich, rzeczywiście tak.
— Owóż, rzekł Salvator, teraz pozostaje nam tylko zawizować go u jego ekscelencji nuncjusza.
— Nic łatwiejszego, odpowiedział pan Jackal, czerpiąc głęboko w tabakierce i z rozkoszą wciągając szczyptę tabaki.
— Ależ to pan wyświadczasz nam istotną przysługę, kochany panie Jackal, rzekł Salvator i nie wiem, jak mam ci wyrazić wdzięczność naszą.
— Dajmy temu pokój: wszak przyjaciele naszych przyjaciół, są naszymi przyjaciółmi.
I pan Jackal wymówił te słowa z takiem poruszeniem ramion, takim tonem dobroduszności, że Salvator patrzał pełen powątpiewania.
Była chwila, w której gotów był wziąć pana Jackala za filantropa, pełniącego dla dobra ludzkości urząd policyjny. Ale właśnie w tej samej chwili pan Jackal rzucił z pode łba jednem z tych spojrzeń, świadczących o jego powinowactwie ze zwierzęciem, jakie przypominało jego nazwisko.
Potem, dając znak księdzu, ażeby poczekał:
— Dwa słowa kochany panie Jackal, rzekł.
— Cztery, sześć, cały słownik, kochany panie Salvatorze, dla mnie to tak wielka przyjemność rozmawiać z panem, iż kiedy zdarzy mi się to szczęście, chciałbym, ażeby się nigdy nie skończyło.
— Jesteś pan łaskaw na mnie, rzekł Salvator. I mimo wstrętu do tego rodzaju pobratania, wziął pod rękę pana Jackala. Powiedz mi pan dwie rzeczy, kochany panie Jackal.
— Z największą przyjemnością, kochany panie Salvatorze.
— W jakiej myśli przygotowałeś pan ten paszport.
— Czy to pierwsza z dwóch rzeczy, o które miałeś mnie zapytać?
— Tak.
— Ależ, w myśli, żeby panu zrobić przyjemność.
— Dziękuję... A teraz jakim sposobem wiedziałeś, że mi to sprawi przyjemność, jeżeli przygotujesz paszport na imię brata Dominika Sarranti?
— Takim sposobem, że brat Dominik Sarranti jest pańskim przyjacielem, ile wnosić mogłem w dniu, kiedyście się spotkali przy łożu Kolombana.
— Bardzo dobrze! Lecz jak pan domyśliłeś się, że tu chodzi o odbycie podróży?
— Nie potrzebowałem się domyślać: on to sam powiedział jego królewskiej mości, prosząc o zwłokę pięćdziesięciodniową.
— Ale nie powiedział jego królewskiej mości dokąd się udaje.
— O! to mi też sęk, kochany panie Salvatorze! Pan Dominik Sarranti prosi króla o zwłokę pięćdziesięciodniową dla odbycia podróży o trzysta pięćdziesiąt mil francuskich. A wieleż mamy z Paryża do Rzymu? Tysiąc trzysta kilometrów drogą na Sienę, tysiąc czterysta trzydzieści drogą na Peruzę; średnio zatem wypada trzysta pięćdziesiąt mil. Z kim pan Sarranti może mieć do czynienia w okolicznościach w jakich się znajduje? Z nikim innym tylko z kurją Rzymską: wszak Papież jest królem duchownych. Więc też przyjaciel pański idzie do Rzymu, ażeby zainteresować króla duchownych względem swego ojca, tak iżby prosił monarchę Francji o ułaskawienie. Oto cała rzecz, kochany panie Salvatorze. Mógłbym cię pozostawić w mniemaniu, że jestem czarnoksiężnikiem, lecz wolę poprostu powiedzieć prawdę. Teraz więc widzisz pan, że pierwszy lepszy na mojem miejscu, idąc od wniosku do wniosku, byłby rzecz doprowadził do celu tak samo zręcznie. Niechże więc brat Dominik podziękuje mnie w imieniu pańskiem i swojem i zabiera się do Rzymu.
— To też on właśnie uczyni, rzekł Salvator. Potem dając znak mnichowi: Kochany księże Dominiku, rzekł, pan Jackal gotów jest przyjąć twoje podziękowanie.
Mnich zbliżył się, podziękował panu Jackalowi, który uprzejme wyrazy jego przyjął z tąż samą dobrodusznością i prostotą, jaką okazywał w ciągu całej tej sceny.
Dwaj przyjaciele wyszli z prefektury.
Ze sto kroków zrobili w milczeniu. Potem ksiądz Dominik zatrzymał się i położył rękę na ramieniu zamyślonego Salvatora.
— Niespokojny jestem, mój przyjacielu, rzekł.
— I ja również, odpowiedział Salvator.
— Uprzejmość tego urzędnika policyjnego nie zdaje mi się być naturalną.
— Ani mnie... Lecz idźmy dalej: ktoś zapewne idzie za nami i szpieguje.
— Jakiby on mógł mieć interes w ułatwianiu mi tej podróży? rzekł mnich.
— Nie wiem, ale mniemam, równie jak i ty, że musiał mieć interes.
— Czy wierzysz w to, co mówił, że chciał tobie przyjemność zrobić?
— E! mogłoby to nareszcie być prawdą: jest to człowiek dziwny, który czasami niewiadomo zkąd i jak, miewa porywy uczuć, zda się, nie należących do jego powołania. Pewnej nocy, kiedy powracałem przez ustronne ulice miasta, w uliczce bez nazwiska, albo raczej z nazwiskiem złowrogiem, usłyszałem przytłumione krzyki. Ja chodzę zawsze uzbrojony, powinieneś zrozumieć dlaczego; pobiegłem tam, zkąd usłyszałem krzyk. Ze szczytu schodów śrubowych prowadzących z. ulicy Zbójeckiej na ulicę Latarniową, ujrzałem człowieka broniącego się trzem napastnikom, usiłującym przez otwarte odrzwia kanału pociągnąć go ku Sekwanie. Nie traciłem czasu na drogę po schodach: ześliznąłem się po poręczy i spadłem na ulicę. Byłem o dwa kroki od zbójców; jeden z nich zbliżył się do mnie z podniesioną pałką. Padł natychmiast w kanał, zabity kulą z pistoletu. Na ten widok, na huk wystrzału dwaj inni uciekli a ja zostałem z tym, na obronę którego cudem sprowadziła mnie Opatrzność. Był to Jackal. Wtedy znałem go tylko z nazwiska, tak jak zna go każdy. Powiedział mi kim jest i dla czego tu się znajduje. Miał on zrobić zejście do jednego bardzo złego zbiorowiska mieszczącego się przy ulicy Latarniowej o kilka kroków od schodów. Przybywszy na kwadrans przed agentami, stał ukryty za kratą kanałową, gdy nagle taż krata się otworzyła, i trzej ludzie wypadli. Byli to poniekąd delegowani od wszystkich złodziei i zbójców paryskich, którzy poprzysięgli sobie pozbyć się pana Jackala. Jakoż, mieli już dotrzymać obietnicy, kiedy nieszczęściem dla nich, a szczególniej dla tego, co konał u nóg moich, przybyłem na pomoc panu Jackalowi. Od tej chwili pan Jackal okazuje mi pewną wdzięczność, a mnie i przyjaciołom moim wyświadcza różne drobne przysługi, które wyświadczyć może bez ujmy stanowisku naczelnika policji bezpieczeństwa.
— W takim razie może być, odezwał się Dominik, że chciał ci zrobić przyjemność.
— Być może, ale idźmy do domu. Czy widzisz tego pijanego człowieka: idzie on za nami od ulicy Jerozolimskiej, jak tylko wejdziemy we drzwi, on na pewno wytrzeźwi się.
Salvator dobył klucz z kieszeni, otworzył drzwi od sieni, przepuścił Dominika i zamknął.
Roland poznał pana, nasi dwaj towarzysze zastali też psa na pierwszem piętrze, a Fragolę czekającą na Salvatora u drzwi mieszkania.
Obiad był gotów, gdyż czas płynął wśród tych rozmaitych wypadków, i było już po godzinie szóstej.
Oblicza dwóch młodzieńców były spokojne. Nic zatem przykrego zajść nie mogło.
Fragola wzrokiem pytała Salvatora.
— Wszystko idzie dobrze! rzekł z półuśmiechem.
— Czy pan będzie łaskaw zostać z nami na obiedzie? zapytała Fragola.
— Zostanie, odrzekł Salvator, a Dominik dał głową znak zgody.
Fragola znikła.
— Teraz, rzekł Salvator, daj mi swój paszport bracie.
Mnich wydobył złożony paszport.
Salvator rozłożył go, przejrzał bacznie, przewracał na wszystkie strony, ale nic podejrzanego nie dostrzegł. Przyłożył go do szyby. Przez papier zarysowała się litera.
— Patrz, rzekł Salvator do Dominika, czy widzisz?
— Co takiego?
— Tę literę. I ukazał ją palcem.
— Litera „B“?
— Tak jest B, czy rozumiesz?
— Nie.
— „B“ jest początkową głoską wyrazu „baczność“.
— Więc co?
— Więc to ma znaczyć: „W imieniu króla Francji, ja, Jackal, powiernik prefekta policji, rozkazuję wszystkim agentom francuskim, w interesie jego królewskiej mości, i wszystkim agentom zagranicznym, w interesie ich odnośnych rządów, by szli w ślad, pilnowali, zatrzymywali na drodze a nawet w razie potrzeby ujęli człowieka mającego ten paszport.“ Jednem słowem mój przyjacielu, zostajesz, sam nie wiedząc o tem, pod nadzorem policji tajnej.
— A cóż mi to szkodzi, rzekł ksiądz.
— O! zastanówmy się, mój bracie! rzekł poważnie Salvator. Sposób, jakim prowadzono sprawę twego ojca dowodzi, że nie gniewanoby się, gdyby się go można było pozbyć. Nie chcę przeceniać zasług Fragoli, dodał z nieznacznym uśmiechem, ale trzeba było ni mniej ni więcej tylko wysokich wpływów, jakiemi ona rozporządza, abyś ty otrzymał posłuchanie, a wskutek tego dwa miesiące zwłoki.
— Czy sądzisz, że król uchybiłby słowu?
— Nie, ale masz tylko dwa miesiące.
— To dla mnie dosyć, ażeby zajść do Rzymu i wrócić.
— Jeżeli ci nie będą stawiać na drodze przeszkód, jeżeli wreszcie za przybyciem na miejsce dopuszczą cię do osób, z któremi zechcesz się widzieć.
— Jakże więc zrobić? zapytał Dominik blednąc.
— Pomyślimy o tem we dwóch... Spalimy ten paszport, który może ci być tylko szkodliwym.
I Salvator podarł paszport, a kawałki rzucił w piec.
Dominik patrzył na niego niespokojnie.
— Ale cóż zrobię bez paszportu?
— Nasamprzód, wierzaj mi, mój bracie, że lepiej podróż odbyć z gołą ręką, niż z takim paszportem; ale ty nie pójdziesz w drogę bez paszportu.
— Któż mi go da?
— Ja! odrzekł Salvator.
Otworzywszy wtedy biurko, nacisnął ukrytą sprężynę, i z pomiędzy wielu papierów w szufladzie, wyjął paszport ze wszystkiemi podpisami, na którym tylko puste miejsca były do wpisywania nazwiska i znaków szczególnych. Wypełnił te miejsca: pod nazwiskiem wpisał imię brata Salvatora; rysopis podał Sarrantego.
— A wiza? zapytał Dominik.
— Jest on wizowany przez poselstwo Sardyńskie do Turynu. Miałem zamiar być we Włoszech incognito rozumie się, zaopatrzyłem się więc w ten paszport; może ci on służyć...
— Ależ w Turynie?
— W Turynie powiesz, że sprawy znaglają cię, byś się udał aż do Rzymu, i zawizują ci paszport bez trudności.
Mnich ujął i uścisnął obie ręce Salvatora.
— O! mój bracie, o! mój przyjacielu, rzekł, jakże zawdzięczę wszystko com ci winiem...
— Powiedziałem ci, bracie, odrzekł Salvator z uśmiechem, że cokolwiekbym uczynił dla ciebie, zawsze pozostanę twym dłużnikiem.
Weszła Fragola, i usłyszała ostatnie słowa.
— Powtórz naszemu przyjacielowi, moje dziecko, to co ja mu powiedziałem, rzekł Salvator podając rękę dziewicy.
— On winien ci życie, ojcze; ja winnam mu szczęście; Francja winna mu będzie może swe oswobodzenie. Widzisz więc, ojcze, iż dług jest ogromny. Rozporządzaj nami.
Mnich spojrzał na oboje.
— Pełnicie dobro: bądźcie szczęśliwi! rzekł z giestem ojcowskiego i miłosiernego pobłażania.
Fragola wskazała na stół zastawiony.
Mnich usiadł pomiędzy obojgiem, wyrzekł poważnie błogosławieństwo, którego oni wysłuchali z uśmiechem dusz czystych, co przekonane są, że modlitwa wznosi się do Boga.
Obiad spożyli prędko i milcząco.
Przed skończeniem jeszcze, Salvator czytając niecierpliwość w oczach mnicha, powstał.
— Jestem na twe rozkazy, ojcze, rzekł, ale nim odejdziesz, pozwól, że ci dam jeden talizman. Fragolo, pójdź przynieś szkatułkę od listów.
Fragola wyszła.
— Talizman? powtórzył mnich.
— O! bądź spokojnym, ojcze, to nie bałwochwalstwo, ale przypominasz sobie com ci mówił o trudnościach, jakie napotkać możesz dla dojścia do stolicy apostolskiej.
— Przypominam, a czy możesz co i tam dla mnie?
— Być może! odrzekł Salvator z uśmiechem.
Następnie, gdy Fragola wracała z żądaną szkatułką:
— Podaj mi, kochane dziecię, dodał, świecę, lak i pieczątkę herbową.
Fragola postawiła szkatułkę na stole i wyszła.
Salvator otworzył szkatułkę złotym kluczykiem, który nosił na szyi.
Zawierała ona ze dwadzieścia listów; z pomiędzy nich wziął jeden na traf.
W tej chwili wróciła Fragola z zapaloną świecą, lakiem i pieczątką.
Salvator wsunął list w kopertę, zapieczętował pieczątką herbową i położył adres:
„Do pana wicehrabiego de Chateaubriand, w Rzymie“.
— Otóż, rzekł, trzy dni, jak ten, do którego list adresuję, zmęczony trybem jakim idą rzeczy we Francji, wyjechał do Rzymu.
— „Do pana wicehrabiego de Chateaubriand?“ powtórzył Dominik.
— Tak, odpowiedział Salvator, przed takiem imieniem jak jego, wszystkie otworzą się bramy. Jeśli doznasz przeszkód, oddaj mu ten list, powiedz, że doręczony ci jest przez syna tego, co to pisał, i w imię tego listu wezwij wspomnień emigracji. On pójdzie przed tobą... Użyj jednak tego sposobu tylko w ostateczności; bo on wyjawi tajemnicę, która wówczas istnieć będzie między trzema osobami: tobą, panem de Chateaubriand, oraz mną i Fragolą, którzy tworzymy jednę osobę.
— Pójdę ślepo za twemi zleceniami bracie.
— A więc to już wszystko, co ci miałem do powiedzenia. Ucałuj rękę tego świętego człowieka, Fragolo; ja odprowadzę go aż po za miasto.
Fragola podeszła i ucałowała rękę mnicha, który patrzał na to ze słodkim uśmiechem.
— Ponawiam błogosławieństwo, moje dziecię, rzekł, bądź tak szczęśliwą jak jesteś czystą, dobrą i piękną.
Potem, jakby wszystkie istoty żyjące w domu miały prawo do jego błogosławieństwa, przeciągnął ręką po głowie psa, i wyszedł.
Salvator pozostawszy w tyle, dotknął zlekka skroni Fragoli, szepcąc:
— O tak! czystą jesteś, dobrą i piękną!
I udał się za księdzem.

XI.
Pielgrzym.

Przed wyjściem z miasta, Dominik musiał być jeszcze w domu; dwaj więc młodzieńcy udali się drogą ku ulicy Pot-de-Fer.
Zaledwie uszli dziesięć kroków, gdy posłaniec miejski, któremu tylko co człowiek jakiś owinięty płaszczem oddał list, wyszedł z za węgła i udał się za nimi.
— Słuchaj, rzekł Salvator do Dominika, założę się, że ten posłaniec miejski ma interes w tę stronę, co my.
— Więc nas szpiegują?
— Ba! Jakoż, młodzieńcy zawrócili się trzy razy we trzech rozmaitych stronach miasta, posłaniec wciąż szedł w tym samym kierunku.
— O! wyrzekł z cicha Salvator, pan Jackal jest człowiek zręczny, ale że my mamy Boga za sobą, a on tylko djabła, to może my będziemy zręczniejsi od niego.
Weszli do domu, ksiądz wydobył klucz.
Jakiś człowiek stał przed domem rozmawiając z odźwierną i głaskał jej kota.
— Przypatrz się dobrze temu człowiekowi jak będziemy wychodzić, rzekł Salvator idąc do mieszkania Dominika.
— Któremu człowiekowi?
— Temu, co rozmawia z twoją odźwierną.
— Dla czego?
— On towarzyszyć nam będzie do rogatek, a ciebie przeprowadzi i dalej jeszcze.
Weszli do pokoju Dominika.
Pokój ten był oazą dla tych, co wyszli z więzienia i prefektury. Słońce świeciło łagodnie, ptaki ogrodu Luksemburskiego śpiewały w rozkwitłych kasztanach; powietrze było czyste, a człowiek czuł się jakimś szczęśliwym przez samo wejście do tego schronienia.
Salvatorowi serce się ścisnęło na samą myśl, że biedny mnich zmuszony będzie opuścić tę pogodną atmosferę i błąkać się po drogach, z kraju do kraju, pod palącem słońcem południa i pod zimnem tchnieniem nocy.
Ksiądz zatrzymał się przez chwilę na środku pokoju i spojrzał do koła.
— Byłem tu bardzo szczęśliwy! rzekł, słowami wyrażając myśl swoję, najmilsze godziny życia spędziłem w tem ustroniu, gdzie tylko nauka była przyjemnością, Bóg pociechą. Na podobieństwo mnichów zamieszkujących górę Tabor lub Synai, nawiedzały mnie tu wspomnienia życia przyszłego. Przechodziły tędy, niby żyjące istoty, najkwiecistsze sny mojej młodości, wzdychałem tylko do przyjaciela: Bóg mi go dał w osobie Kolombana; Bóg mi go wziął, ale mi go zwrócił w twojej osobie, Salvatorze. Wola Jego niech się stanie!
To rzekłszy, mnich wziął książkę, schował ją do kieszeni, i około białego habitu obwiązał prosty sznur. Następnie, wziął z kąta pokoju długi kij cierniowy i pokazał przyjacielowi.
— Przyniosłem go z sobą ze smutnej pielgrzymki, rzekł, jest to jedyna pamiątka materjalna jaka mi została po Kolombanie.
Potem, jak gdyby obawiał się rozczulić i wybuchnąć, gdyby chwilę dłużej pozostał:
— Czy chcesz abyśmy już wyszli, przyjacielu? rzekł.
— Idźmy! odezwał się Salvator, wstając.
Zeszli ze schodów.
Nieznajomy już nie rozmawiał z odźwierną, stał na rogu ulicy.
Młodzieńcy puścili się drogą ku bulwarom zewnętrznym aż do rogatki Fontainebleau; przeszli przez rogatkę ścigani wzrokiem celników i pospólstwa nienawykłego do widoku mniszej sukni i szli coraz dalej; nieznajomy dążył za nimi.
— Gdzie będziesz nocował dziś wieczór? zapytał Salvator.
— W pierwszym lepszym domu, gdzie zechcą dać mi gościnność, odpowiedział mnich.
— Zechciej więc, bracie, przyjąć ją odemnie.
Mnich skinął głową na znak zgody.
— Niedaleko ztąd, mówił dalej Salvator, nieco przed Cour-de-Frace, zobaczysz na lewo ścieżynkę, którą poznasz po słupie z białym krzyżem.
Dominik skinął głową powtórnie.
— Pójdziesz tą drogą, która doprowadzi cię do rzeki. O sto kroków stamtąd, wśród gęstwiny olch, topoli i wierzb, przy promieniach księżyca spostrzeżesz bielejącą chatę. Na drzwiach chaty zobaczysz biały krzyż taki sam, jak na słupie.
Dominik po raz trzeci skinął głową.
— W pobliżu stoi spróchniała wierzba, mówił dalej Salvator, włożysz rękę w otwór i znajdziesz tam klucz: to klucz od drzwi. Na tę noc i na wiele chcesz chatka ta jest twoją.
Mnichowi ani nawet na myśl nie przyszło zapytać Salvatora, w jakim celu posiadał dom nad rzeką.
Dwaj młodzieńcy pożegnali się rozczuleni. Trzeba się było rozstać.
Ksiądz odszedł.
Salvator stał nieruchomy na miejscu, gdzie opuścił przyjaciela i ścigał go oczami tak daleko, jak tylko mógł odróżnić jego postać w wzmagających się ciemnościach. Nareszcie stracił go z oczu, uczynił znak, jakoby powiedział: „niech cię Bóg ma w swojej opiece!“ i wrócił do dymiącego i błotnistego miasta, z jedną troską więcej, z jednym przyjacielem mniej.

XII.
Dziewiczy las ulicy Piekielnej.

Opuśćmy księdza Dominika: niechaj idzie gościńcem Włoskim, na swą długą i smutną pielgrzymkę, z sercem pełnem najboleśniejszego niepokoju, i zobaczmy, co działo się blisko w trzy tygodnie po jego odejściu, to jest w poniedziałek 21 maja, o północy, w domu, a raczej w parku przy domu pustym, na jednem z najludniejszych przedmieść Paryża.
Czytelnicy nasi przypomną sobie może nocną wycieczkę, jaką Karmelita i Kolomban, za dni tak prędko ubiegłego szczęścia, podczas nocy wiosennej, odbyli do grobu panny de Valliere.
Przypomną sobie także, iż tej samej nocy, po przejściu ulicy św. Jakóba i Val-de-Grace, zwrócili na lewo w ulicę Piekielną przed drzwi drewniane, służące za wnijście do dawnego ogrodu Karmelitanek.
Owoż z drugiej strony ulicy, prawie naprzeciwko tego ogrodu są drzwi sklepione, z żelaznemi sztachetami, żelaznym łańcuchem założone.
Przechodząc, spojrzyjcie przez sztachety tych drzwi a zachwyci was najbogatsza wegetacja, jakiej może nie widzieliście w życiu, jaką ledwie we śnie marzyliście.
Wyobraźcie sobie wstęp do lasu jaworów, lip, kasztanów, akacyj, sumaków, jodeł, drzew tulipanowych splatających się razem jak liany, a powiązanych bluszczami tysiącramiennemi w nierozkwiłaną mieszaninę, w zamęt nie do uwierzenia. Wyobraźcie sobie rodzaj lasu niedostępnego dla człowieka, dziewiczy las Indji lub Ameryki, a zaledwie mieć będziecie pojęcie o wrażeniu, jakiego doznaje człowiek, spostrzegłszy znienacka ten park samotny, więcej niż samotny, tajemniczy...
Ale urok, jaki sprawia widok dziewiczej ziemi i bujnej roślinności, prędko miejsca ustępował pewnej grozie, jeśli człowiek nie po dniu zaglądał do tego lasu, ale o zmroku wieczornym, lub w nocy przy blasku księżyca.
Wtedy, przy bladem świetle tego króla o srebrnej koronie, widać było w oddali szczątki zapadłego domu i ogromną studnię otwartą wśród gęstwiny traw wysokich.
Pośród milczenia ogólnego, słychać było dziwne a rozliczne głosy, co o północy wychodzą z cmentarzy, z wieź rozwalonych lub zamków niezamieszkałych.
Wtedy to wreszcie, człowiekowi wychowanemu w szkole Goethego lub czytelnikowi Hoffmana, przyszłyby na myśl wszystkie legendy, tajemnicze przygody średniowieczne, i od tych cichych drzew, od tej studni otwartej, od zapadłego domu, pragnąłby się dowiedzieć ich dziejów, albo legendy.
A cóżby dopiero było, gdyby ktoś zapytał straganiarkę z przeciwka o dzieje lub podania tajemniczego parku i jednocześnie, czy to z łaski, czy przez podstęp lub siłę, otrzymał możność zwiedzenia go? Zadrżałby zapewne na sam widok tej dziwnej, ponurej, niewysłowionej gęstwiny starych drzew, wysokich ziół, pokrzyw i czołgających się bluszczów.
Dziecko nie śmiałoby przestąpić progu drzwi; kobieta zemdlałaby na samo spojrzenie.
Ja tylko co wtedy przybyłem do Paryża i mieszkałem w pobliżu.
Dom i park zawsze mnie intrygował. Postanowiłem więc wziąć djabła za rogi, to jest przedostać się do tajemniczego ustronia. Nie przerażały mnie bynajmniej mroczne legendy, ale na nieszczęście nie byłem bogatym wtedy.
Nie chcę przez to powiedzieć, ażebym o wiele bogatszym był dzisiaj; ale wtedy nie mogłem użyć tego czarodziejskiego klucza, który odmyka wszystkie drzwi, bramy i furtki; lecz pominąwszy to, użyłem próśb, podstępów, wybiegów, zrobiłem wszystko ażeby się dostać do tego domu, nic się nie udało.
Mogłem wprawdzie przeleźć przez parkan; ale ten sposób dostawania się na cudzy grunt, jest rzeczą przewidzianą przez kodeks. A gdyby mnie zdybano na nocnem zwiedzaniu owego dziewiczego lasu i domu, nie byłoby można przekonać sędziów, że przybyłem tam tylko przez prostą ciekawość.
Aż raz w czerwcu 1826 roku, to jest prawie na rok przed wypadkami, które opisuję, przechodząc tamtędy, podniosłem według zwyczaju oczy na dom tajemniczy i na wysokości pierwszego piętra, spostrzegłem ogromną tablicę z napisem:

Dom do sprzedania.

Stanąłem jak wryty, sądząc żem się omylił, przetarłem oczy: nie, wyrazy widniały na froncie w sposobie obwieszczenia.
— A! zawołałem, ależ to sposobność, której od tak dawna szukam.
Poskoczyłem ku drzwiom, i rad, że mam teraz odpowiedź na wypadek, gdyby mnie zapytano czego potrzebuję, uderzyłem młotkiem. Nikt nie odpowiedział. Uderzyłem drugi raz. Znowu nic. Pięć razy uderzyłem o żelazo na drzwiach, ale bez lepszego skutku, niż za pierwszym i drugim razem.
Spojrzałem na około: patrzał na mnie perukarz stojąc na progu sklepu.
— Do kogo mam się udać, zapytałem, ażeby zwiedzić ten dom?
— Pan chcesz zwiedzić ten dom? odezwał się z miną zdziwioną.
— Właśnie... przecież jest do sprzedania.
— Rzeczywiście, ja sam dziś z rana zobaczyłem tę tablicę na murze, ale niech mnie licho porwie jeśli wiem, kto ją tam przygwoździł.
Łatwo pojąć, że opinia perukarza, zamiast zmniejszyć, jeszcze ciekawość moją powiększyła.
— Czybyś pan mógł jednakże, oświadczyłem, wskazać mi wejście do tego domu?
— Zastukaj pan do tej piwnicy, i zapytaj.
I mówiąc to, perukarz wskazał mi rodzaj wydrążenia wyzierającego na ulicę, do którego schodziło się po sześciu schodkach.
Stąpiwszy na ostatni stopień, natrafiłem na przeszkodę materjalną: był to wielki pies, czarny jak noc; zaledwie rozpoznać go było można w ciemności. Zęby jego i oczy lśniły w mroku. Zdawał się być potworem strzegącym tej jaskini. Wstał, stanął na poprzek i głucho warcząc, odwrócił łeb w moją stronę. Warczeniem zdawał się wzywać człowieka...
Był to zapewne pan tego fantastycznego psa, mieszkaniec. tajemniczej jaskini.
Zycie realne było więc o trzy kroki po za mną; nieledwie dotykałem go ręką, a wyobraźnia moja tak się już żywo zajęła, że zdawało mi się, iż po tych pięciu schodach zetknąłem się z innym światem.
Człowiek, równie jak pies, miał charakter szczególny. Cały ubrany czarno, głowę miał okrytą czarnym kapeluszem, którego ogromne skrzydła bramowały twarz także czarną, z równie jak u psa, lśniącemi oczyma i zębami. Trzymał w ręku kij duży.
— Czego pan chce? zapytał głosem szorstkim.
— Obejrzeć dom, który jest do sprzedania, odpowiedziałem.
— O tej godzinie? zauważył człowiek czarny.
A była już rzeczywiście dziewiąta wieczór.
— Rozumiem, że panu sprawiam kłopot, rzekłem, ale bądź spokojny.
I brząknąłem majestatycznie w kieszeni kilku sztukami drobnej monety, jedynemi jakie posiadałem.
— O tej godzinie nikt nie przychodzi zwiedzać mojego domu, odpowiedział czarny człowiek między zębami i potrząsając głową.
— Przeciwnie, oświadczyłem, skoro ja przyszedłem.
Argument wydać się musiał czarnemu człowiekowi przekonywającym.
— Niech i tak będzie, rzekł.
I zapuścił się w głębię swojej pieczary.
Przyznaję, żem się nieco zawahał nim poszedłem za nim.
Na pierwszym kroku uczułem się zatrzymanym: pierś moja trąciła o dłoń czarnego człowieka.
— Wchodzi się od ulicy Piekielnej, rzekł, nie tędy.
— Jednakże, zauważyłem, drzwi domu są od ulicy Wschodniej.
— Być może, odrzekł czarny człowiek, ale pan nie wejdziesz przez drzwi domu.
Człowiek czarny może mieć tak dobrze swe fantazje jak biały; postanowiłem więc godzić się z fantazjami mojego przewodnika. Wyszedłem z piwnicy, w wnętrzu której postawiłem nic więcej jak dwa lub trzy kroki, i znalazłem się znów na ulicy.
Człowiek czarny poszedł za mną z psem i z kijem w ręku.
Przy świetle latarni zdawało mi się, że rzuca na mnie spojrzenie złowrogie. Potem głosem ponurym:
— Weź się pan na prawo, rzekł wskazując mi końcem kija ulicę Val-de-Grace.
Zawołał psa, który obwąchując mnie z niedyskrecją niepokojącą, tak jakby najlepsza część mojej osoby miała mu w danej chwili przypaść w udziale, rzucił na mnie ostatnie spojrzenie odpowiednie spojrzeniu jego pana, i oddalił się.
Potem pan i pies znikli na lewo, kiedy ja ciągnąłem w prawo. Przybywszy przed kratę, zatrzymałem się. Wzrok mój zapuścił się po za sztachety w tajemnicze głębie tego ogrodu, który nakoniec wolno mi było zwiedzić.
Był to widok dziwny, melancholijny, uroczy, nieco ponury wprawdzie, ale niewymownie zajmujący.
Księżyc, jaśniejący całym blaskiem, nakłada! na wierzchołki drzew wieńce pereł i djamentów; połyskiwały wysokie zioła niby szmaragdy; robaczki świętojańskie rozrzucone tu i owdzie, przesyłały fiołkom, mchom i bluszczom błękitnawe połyski. Za każdym wreszcie powiewem wiatrów, jak gdyby z azjatyckich lasów, dochodziły tysiączne wonie nieznane i tysiączne szmery tajemnicze, rozkoszą słuchu i powonienia uzupełniające urok wzroku.
Cóżto byłoby za szczęście dla poety, który w Paryżu miałby prawo przechodzić się dniem i nocą po tym zaczarowanym kraju.
Zagłębiłem się w niemej kontemplacji, kiedy cień jakiś stanął przed memi oczyma.
Był to mój czarny człowiek, który obszedł wewnątrz i stanął przed kratą.
— Czy chcesz pan koniecznie wejść? zapytał.
— Więcej niż kiedykolwiek, odpowiedziałem.
Wtedy dał się słyszeć łoskot odciąganych zasów, odejmowanych sztab żelaznych, spuszczanych łańcuchów; słowem, szczęk starego żelaztwa, jaki wydają drzwi więzienne.
Ale to nie wszystko: kiedy czarny człowiek dopełnił swych czynności, kiedy odgarnął wszystkie zapory, myślałem, że drzwi się otworzą; a obiema rękami oparłszy się o kratę zgiąłem się, ażeby ją popchnąć na zawiasach, odmówiła posłuszeństwa, mimo wysileń, mimo szczekania psa.
Człowiek czarny znużył się pierwszy. Ja byłbym pchał do jutra.
— Przyjdź pan innego dnia, rzekł do mnie.
— Dla czego?
— Bo jest kupa ziemi przed drzwiami, trzeba ją odwalić.
— To ją pan odwal!
— Jakto, dziś wieczór?
— Oczywiście; skoro musisz to zrobić dziś lub jutro, czemuż nie zaraz?
— Więc panu tak bardzo pilno?
— Jutro wyjeżdżam w trzymiesięczną podróż.
— Poczekaj pan, aż przyniosę łopatę i rydel.
I znikł wraz z psem pod gęstym cieniem.
Po chwili czarny człowiek powrócił z łopatą. Zaczął kopać ziemię, po chwili przestał, a oparłszy się rzekł:
— Teraz na pana kolej.
— Jakto, na mnie?
— A tak... popchnij pan.
Usłuchałem wezwania i zacząłem pchać drzwi rękoma, i nogami.
Jeszcze krata trzymała się przez chwilę, potem nareszcie uległa i otworzyła się tak gwałtownie, że uderzyła w czoło czarnego człowieka i powaliła go na trawę.
Pies, biorąc zapewne ten wypadek za wypowiedzenie wojny, zaczął szczekać zajadle, gotów rzucić się na mnie. Ja znowu gotowałem się do podwójnej obrony; nie wątpiłem bowiem, że podniósłszy się, czarny człowiek wpadnie na mnie.
Lecz ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, z głębi zielska, które go pochłonęło, przewodnik mój nakazał milczenie psu rozjuszonemu, powstał i ukazał się na powierzchni zielska, mówiąc zcicha: „to nic!“
Wyrażając się „na powierzchni“, wyrażam się z całą prawdą, gdyż kiedy czarny człowiek wyruszył dalej, dając mi znak abym szedł za nim, mieliśmy trawy po szyję.
Grunt trzeszczał mi pod nogami, jakbym szedł po łupinach orzechowych: musiała tam być nad ziemią warstwa mchu, suchych liści i bluszczu, najmniej na stopę grubości. Miałem już rzucić się byle gdzie w gęstwinę, kiedy zatrzymał mnie przewodnik.
— Chwilę: rzekł.
— Cóż tam jeszcze? zapytałem.
— Zdaje mi się, że trzeba zamknąć drzwi.
— Po co, skoro niebawem wyjdziemy.
— Nie tędy się wychodzi, odpowiedział z tak skośnem wejrzeniem, że mimowolnie sięgnąłem ręką do kieszeni, czy nie ma tam jakiej broni.
Naturalnie, nie znalazłem żadnej.
— A dlaczego nie wychodzi się tędy? zapytałem.
— Bo tu jest tylko wnijście.
Argument ten wystarczył mi. Zdecydowany byłem posunąć rzecz do ostatka.
Po zamknięciu drzwi ruszyliśmy dalej.
Przewodnik mój postępując naprzód po tym dziewiczym lesie, wywijał pałką, nie dla taktu, jak tamburmażor, ale ścinał niemiłosiernie głowy roślin stojących na drodze i tak doprowadził mnie do gęstwiny najbardziej zbitej ze wszystkich. Tu, odezwał się szorstko:
— Proszę przejść!
Pies przeszedł naprzód, ja za psem.
Człowiek czarny szedł za mną, co mnie trochę niepokoiło. Przedstawiłem się jako nabywca, a taki bywa bogatym, którego uderzyć kijem w głowę jest bardzo łatwo. Naraz uczułem się pochwyconym i pociągniętym w tył za kołnierz... Sądziłem, że chwila walki nadeszła. Odwróciłem się.
— Stójże pan! zawołał do mnie czarny człowiek.
— Dlaczego?
— Czy pan nie widzi tej studni przed sobą?
Spojrzałem przed siebie i spostrzegłem czarny krąg na ziemi, był to otwór studni. Jeden jeszcze krok, a zniknąłbym był na zawsze! Przyznaję się, że w tej chwili dreszcz mnie przeszedł.
— Studnia? powtórzyłem.
— Tak, która prowadzi do katakumb.
Czarny człowiek poszukał kamienia i rzucił w otwór.
Upłynęło może z dziesięć sekund, które wydały mi się bez końca. Usłyszałem nareszcie odgłos głuchy, echo podziemne: kamień upadł na dno.
— Już raz wpadł tu człowiek i więcej go nie widziano... Idźmy dalej.
Obszedłem przepaść zakreślając ile być mogło najszersze koło. W pięć minut wyszedłem cały z zarośla, ale znowu uczułem silne chwycenie za rękę.
Zaczynałem się wreszcie obywać z dziwnemi zwyczajami mojego przewodnika, a przytem nie byłem już w ciemności, znajdowaliśmy się owszem pod promieniem księżyca.
— Co się stało? zapytałem dosyć spokojnie.
— A cóż, odpowiedział czarny człowiek, wskazując mi palcem na wiąz, o to drzewo.
— Jakie drzewo?
— A przecież wiąz!
— Widzę, że to wiąz... Cóż dalej?
— A to gałęź.
— Co za gałęź?
— Na której on się powiesił.
— Kto taki?
— Biedny Jerzy.
Przypomniałem sobie, że między innemi legendami, opowiadano mi historję o wisielcu.
— Aha! odezwałem się. A któż to był ten biedny Jerzy?
— Biedny chłopiec, którego tak nazywano.
— Dlaczego tak go nazywano?
— Bo to był biedny chłopiec.
— Ale dlaczego był biedny?
— Powiadam panu, dla tego, że się powiesił.
— Lecz dlaczego się powiesił?
— Dlatego, że był biedny chłopiec.
Uważałem po tym tryolecie, że daremnie byłoby badanie posuwać dalej.
Mój fantastyczny przewodnik zaczął mi się ukazywać we właściwem świetle, to jest jako idjota.
Z kolei wziąłem go za ramię i czułem, że drżało.
Zadałem mu kilka nowych pytań i spostrzegłem, że drżenie ciała przeszło aż do głosu. Zrozumiałem wtedy, że jego ociąganie się w okazaniu mi ogrodu i domu podczas nocy, niczem innem nie było, tylko strachem.
Pozostawało mi wytłómaczyć sobie ciemną barwę odzieży, twarzy i psa; już miałem się o to zapytać, ale przewodnik nie dał mi czasu i jak gdyby spieszno mu było oddalić się od złowrogiego drzewa, rzucił się znowu w gąszcz mówiąc:
— Dosyć już tego, chodźmy!
I poszedł naprzód.
Weszliśmy znowu w las; był to las nie duży, ale drzewa były tak wielkie i ściśnione, że zdawał się mieć z parę wiorst.
Dom, był ideałem w swoim rodzaju.
Wszystko tam było porozbijane, pobutwiałe, w rozsypce.
Wchodziło się po schodach o czterech do pięciu stopni; potem z tego niby tarasu otwierała się komnata wychodząca na ulicę Wschodnią, a to przez drugie schody kamienne, ślimakowate, tylko, że stopnie były porozbijane.
Zabierałem się do wnijścia, ale po raz trzeci uczułem rękę przewodnika, który ciągnął mnie w tył.
— Ej! panie, mówił, co pan czynisz?
— Zwiedzam dom.
— A niech pana Bóg broni I On stoi na powietrzu, dmuchnąć, a przewali się.
Czy ktoś na niego dmuchnął zbyt mocno, czy też nawet i dmuchnąć nie potrzeba było, część budynku leżała zwalona.
Zszedłem nietylko ze stopni schodów, ale i z ganku.
Wizyta moja skończyła się; nic mi nie pozostawało, tylko wyjść. Lecz gdzie było wyjście? Zdawało się, że przewodnik odgadł moje życzenie, bo zwróciwszy się ku mnie:
— Wszak już dosyć, nieprawdaż? rzekł.
— Czy wszystko widziałem?
— Wszystko.
— To wyjdźmy.
Otworzył furtkę niewidzialną w ciemności, bo kryła się pod sklepieniem i znaleźliśmy się na ulicy Wschodniej.
Machinalnie szedłem za przewodnikiem aż do jego jaskini: ciekawy byłem widzieć Cerbera wchodzącego do pieczary.
W nieobecności naszej piwnica się oświetliła; świeca paliła się u drzwi. Przy schodach czekał człowiek tak podobny do tego, z którym miałem do czynienia, że wziąłem go za cień: był on tak czarny, jak i tamten, od stóp do głów.
Dwaj murzyni uścisnęli się za ręce. Potem zawiązali rozmowę w języku, który zrazu wydał mi się obcym, ale później, dzięki baczniejszej uwadze, poznałem w niem gwarę Owerniacką.
Raz wpadłszy na trop, resztę odgadłem bez trudności.
Miałem do czynienia poprostu z członkiem szanownego zgromadzenia wyrobów węglarskich; noc i nadewszystko wyobraźnia podwyższyła i upoetyzowały przedmioty.
Dałem trzy franki przewodnikowi za trudy; wtedy zdjął kapelusz i po kresie cielistej, która ukazała się w miejscu, gdzie szef od kapelusza wytarł barwę węglową, sprawdziłem dokładność mojego odkrycia.
A teraz, jeżelim po trzydziestu blisko latach wyszukał wspomnienie to w głębi mej pamięci i umieścił go tu w sposób może niezwykły, to dla tego, żem chciał dać poznać czytelnikowi miejscowość, do której go przenoszę.
Proszę go więc, aby udał się ze mną w nocy dnia 21. maja 1827 roku, do tego pustego ogrodu na ulicy Wschodniej.

Koniec tomu dziesiątego.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Pomyłka w składzie . Słowo „notatka“ na podstawie wydania A. Dumas Mohikanie paryscy Tom IV str. 86 - rok wydania 2014 r. wydawnictwo Hachette





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.