Mohikanowie paryscy/Tom IX/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM IX.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Obraz świętego Hyacynta.

Ulica Pot-de-Fer, była jedną z najciemniejszych na przedmieściu św. Germana w czasie, kiedy odbywają się te wypadki. Ale ciemna z jednej strony, rozjaśniała się, rozszerzając z drugiego końca ulicy Vaugirard.
Tam to mieszkał brat Dominik Barranti i zajmował drugie piętro jednego z domów naprzeciwko pałacu Cossé-Brissac.
Ku temu to punktowi ulicy Pot-de-Fer, który był widny i dokoła otoczony ogrodami, zmierzał ksiądz Dominik, wyszedłszy z ulicy Tournon.
Odźwierna przywitała go z radością i oddała mu list, na widok którego rozjaśniło się zwykle surowe czoło mnicha. Poznał rękę ojca i żywo otworzył.
List zawierał te wyrazy:
„Kochany synu, od wczorajszego wieczora jestem w Paryżu pod nazwiskiem Dubreuil. Przyszedłem nasamprzód do ciebie, lecz powiedziano mi, żeś jeszcze nie wrócił, i że posłano ci mój pierwszy list. Gdybyś wrócił dziś w nocy lub jutro rano, bądź o południu w kościele Wniebowzięcia, pod trzecim filarem od wejścia.“
Bez podpisu, ale Dominik rozpoznał gorączkową rękę swego ojca. Jego wreszcie ucieczka, skutkiem spisku z roku 1820go, usprawiedliwiała tę ostrożność, obawiał się zapewne, iżby go nie szukano, a dzięki rozmowie pana Jackala z Gibassierem, czytelnik wie, że obawa jego nie była płonną.
— Biedny ojciec! mówił ksiądz idąc do siebie, gdyż była dopiero jedenasta zrana, więc miał godzinę czasu, biedny ojciec, serce dobre i szlachetne, wiek posrebrzył mu włosy a nie ujął ani jednego uderzenia pulsu, ani jednej myśli jego głowie. Niech cię Bóg wynagrodzi za twe poświęcenie i rezygnację. О! mój ojcze, ja ci przynoszę więcej niż życie, bo dowód niewinności w zbrodni, której ty nietylko nie popełniłeś, ale nawet nie domyślasz się, że cię o nią oskarżają.
Wyjął z kieszeni zeznanie otrzymane od pana Gerarda na łożu śmierci, które odjeżdżając do Bretanji, zabrał był z sobą.
Wszedł do pokoju, opustoszałego od pięciu tygodni i z głęboką melancholją wpatrywał się w to ciche i samotne mieszkanko, z którego jak ptak z cichego gniazdka, wytrącony został przez burzę.
Piękny promień słoneczny przedzierał się przez szyby, życie i ciepło wprowadzając do sypialni Dominika.
Mnich usiadł w fotelu i zamyślił się głęboko.
Zegar nakręcany regularnie przez odźwierną, wybił w pół do dwunastej.
Dominik podniósł głowę, a wzrok jego zatrzymał się na bladem obliczu jednego ze świętych, których wizerunki wisiały na ścianach. Oblicze to zdawało się jaśnieć nadzwyczajnem światłem.
Był to obraz św. Hyacynta (Jacka), mnicha zakonu św. Dominika, którego historycy kościelni nazywają apostołem północy. Pochodził on ze starożytnego i znakomitego rodu Odrowążów, który w roku 1183 słynął szeroko w Polsce.
Istniało familijne podanie u Penhoelów, że jeden z ich przodków, w czasie pierwszej krucjaty, był towarzyszem broni jednego z przodków św. Jacka.
Trafem zdarzyło się, że raz ksiądz Dominik, któremu Kolomban opowiadał ten szczegół familijny, przechodząc ulicą, pod warstwą kurzu znalazł gdzieś na wystawie ten obraz św. Hyacynta i spostrzegłszy w nim podobieństwo do Kolombana, kupił go. Następnie, wróciwszy do domu, oczyścił go, odwerniksował i poznał, że to był śliczny obrazek ze szkoły Murilla, jeśli nie samego Murilla.
Tym sposobem obraz ten był mu podwójnie drogim: raz, że przypominał podobieństwem Kolombana; nareszcie, że pochodził z dobrej szkoły.
Po miesiącu przebytem w zamku Penhoel, po godzinie spędzonej u Karmelity, pojmujemy jakie było usposobienie umysłu Dominika i jakie za powrotem uczynił na nim wrażenie niespodziewany widok tego obrazu, całkiem zapomnianego.
Nigdy podobieństwo nie wydało mu się doskonalszem: była to taż sama czystość czoła, taż sama pogoda oblicza.
Płowe włosy męczennika polskiego, otaczały łagodne oblicze św. Hyacynta, tak jak płowe włosy nieszczęśliwego Bretona, okalały miłą twarz Kolombana.
Wpatrując się w ten obraz, zobaczył ksiądz Dominik podobieństwo tak nadzwyczajne, że wpadł w jakąś ekstazę religijną, której częstokroć ulegał i zwracając się do obrazu:
— Bądź szczęśliwym! rzekł, dobry i szlachetny młodzieńcze, a módl się za ojca, siostrę i brata, tak jak tu oni modlą się za ciebie.
Zdjął obraz ze ściany i podszedłszy do okna, patrzył długo na niego z wyrazem czułości braterskiej i czci religijnej. Potem jakby nagłą oświecony myślą:
— O! Karmelito, szepnął. A po chwili namysłu: Tak, rzeczywiście, tak będzie dobrze, dodał.
Złożył obraz na krześle, poszedł do biurka, i napisał list następujący:
„Pozwól mi, siostro, ofiarować ci obraz św. Hyacynta.Dołączam opis życia tego świętego, opis, który próbowałem nakreślić już kilka lat temu.
Wróciwszy z Bretanji i przyszedłszy do siebie, spostrzegłem dziwne podobieństwo tego świętego z przyjacielem, którego opłakujemy: przyjmij go więc siostro, jako spadek rodzinny.“
Zapieczętował list, potem wziął niewielki rękopism, na pierwszej stronnicy którego napisane było: „Skrócony żywot świętego Hyacynta, zakonnika reguły świętego Dominika.“
Popatrzył kolejno na rękopism i na obraz; potem wszystko to razem owinął w papier, zapieczętował, a widząc, że już trzy kwadranse na dwunastą, wziął pakiet i list i szybko zszedł ze schodów.
Wrócił do Karmelity, a dowiedziawszy się o jej zdrowiu od odźwiernej, dał jej list i pakiet, prosząc, ażeby natychmiast to doręczyła, a sam poszedł do kościoła Wniebowzięcia.
Ksiądz Dominik przybywszy z rana, i nie wiedząc co się dzieje w Paryżu, nie mógł zrozumieć dlaczego ojciec naznaczył mu schadzkę w tem miejscu, gdyż jeżeli koniecznie chciał się z nim w kościele widzieć, to miał o sto kroków kościół św. Sulpicjusza.
Ale wszedłszy w ulicę św. Honorjusza i widząc ogromny tłum ludzi, oraz ciągnące się daleko szeregi powozów, zapytał jednego z przechodniów o powód. Powiedziano mu, że to jest pogrzeb księcia de la Rochefoueauld-Liancourt, który umarł w dniu wczorajszym.

II.
Pogrzeb szlachcica liberalnego w roku 1827.

Książę de la Rochefoucauld-Liancourt, z którym się tak brutalnie w roku 1828 obszedł minister policji pan de Corbière, zakończył istotnie życie, pełne miłości, szlachetne, prawe, które zrobiło mu rozgłos na całą Francję.
Ludzie jakichbądź stronnictw, zmuszeni byli podziwiać cnoty księcia; od najuboższego robotnika do najbogatszego kupca, imię jego wymawiane ze czcią jednakową, znaczyło tyle co wielkość duszy, dobroczynność, uczciwość.
Dowiedziawszy się o śmierci szlachetnego księcia, ksiądz Dominik zrozumiał znaczenie zbiorowiska ludzi, bo była to epoka demonstracyj.
Ponieważ wtedy opozycja z małym wyjątkiem, była w większości we wszystkich klasach społeczeństwa, chwytano najmniejszą okoliczność, byle okazywać swą niechęć dla wewnętrznej polityki rządu.
Umarł książę de la Rochefoucauld-Liancourt. Był to wprawdzie szlachcic i rojalista, ale ponieważ jednocześnie był człowiekiem zasad liberalnych, skorzystano z jego śmierci, ażeby uczynić demonstrację przeciw ultra-rojalistom i jezuitom.
Wszystkie też warstwy społeczne miały tam przedstawicieli, od bluzy, aż do togi akademickiej i munduru dygnitarza. Najwięcej jednak było młodzieży szkolnej, śród której odznaczała się deputacja szkoły rzemiosł i kunsztów z Chalons; gdyż między innemi tytułami do czci i miłości swych współobywateli, był i ten, że książę był założycielem tej szkoły.
Ciężko było księdzu Dominikowi przebić się przez tłum. Kiedy jednak dostał się między szkołę, młodzież widząc księdza zaledwie pięć lub sześć lat starszego od siebie i nadto znajomego prawie wszystkim, rozstępowała się i robiła miejsce.
Po półgodzinnej walce, dobił się nareszcie do sztachet kościelnych, w chwili, gdy powozy żałobne, wychodzące z pałacu Rochefoucauld, mieszczącym się na ulicy św. Honorjusza, ukazywać się zaczęły.
W chwili, gdy ksiądz Dominik przeciskał się ku tym sztachetom, usłyszał jak jakiś człowiek czarno ubrany, z krepą na ramieniu, mówił półgłosem:
— Przed i podczas obrządku, nic... rozumiesz?
— A po obrządku? zapytał jeden z ludzi.
— Wezwie się ich do rozejścia.
— A jeżeli nie usłuchają?
— Aresztować.
— A gdy się będą bronić?
— Macie tłuczki?
— Naturalnie.
— To ich użyjcie.
— A znak?
— Oni dadzą sami... skoro zechcą nieść ciało...
— Ciszej! rzekł jeden z ludzi, jakiś mnich nas słyszy.
— A cóż to szkodzi! wszak księża są za nami.
Dominik uczynił ruch, jakby dla zaprzeczenia tej dziwnej solidarności; ale przypomniał sobie, że ojciec czeka, że jest pod ciężarem podwójnego oskarżenia, że tedy należało o ile można odwracać uwagę nietylko od ojca ale i od siebie samego. Zmilczał więc. Tylko serce ścisnęło mu się na widok tych ludzi i na to co oni mówili. Szedł dalej, i zdawało mu się, że widzi dużą liczbę ludzi uzbrojonych w tłuczki. Doszedł tym sposobem do portyku kościoła Wniebowzięcia.
Ubiór jego, który mu utorował drogę między studentami, jeszcze mu lepiej posłużył w samym kościele. U stępowano mu z drogi, i mógł wejść swobodnie.
Od razu spostrzegł ojca, który oparty o trzeci filar na lewo, nieruchomy jak posąg, spoglądał we drzwi kościelne.
Dominik poznał ojca chociaż go od siedmiu lat nie widział. Nic się nie zmienił: ten sam blask oczu, taż sama dzielność w twarzy, siła w całej osobie; tylko włosy mu posiwiały i cera zciemniała pod słońcem indyjskiem.
Ksiądz rozumiał, iż musi, napozór przynajmniej, udawać, że ojca nie zna. To też zbliżywszy się, zamiast go przywitać, odezwać się, lub choćby podać rękę, ukląkł przy filarze i zmówiwszy gorącą modlitwę dziękczynną, ujął rękę ojca, a całując ją z miłością i uszanowaniem, wymówił tylko te dwa słowa, które dobrze stosować się mogły do Boga, jak i do człowieka, u którego nóg klęczał:
— Ojcze mój!

III.
Co się działo w kościele Wniebowzięcia dnia 30-go marca 1827 roku.

W chwili, gdy orszak pogrzebowy wyruszał z domu by się udać do kościoła, dawni uczniowie szkoły szalońskiej, którą był założył nieboszczyk książę, prosili o pozwolenie niesienia ciała. Jeden z ministrów Karola X-go, książę de la Rochefoucauld-Doudeauville, bliski krewny nieboszczyka, udzielił pozwolenie w imieniu całej rodziny.
Orszak więc ruszył zwolna, uroczyście i w największym porządku przybył do kościoła.
Tłum zgromadzony po obu stronach ulicy i milczący, ustępował i odkrywał głowy z uszanowaniem w miarę, jak się zbliżała trumna.
W orszaku znajdowało się mnóstwo osób dostojnych nazwiskiem i czynami, których tu nie wymieniamy. Powiemy tylko, że przy wnijściu na dziedziniec kościelny znajdował się między innemi człowiek, który odegrał już rolę w roku 1789, a miał jeszcze odegrać podobną w roku 1830, a był nim znakomity i dobry de la Fayette.
— Zamieniał on od czasu do czasu z mężczyzną mogącym mieć około lat czterdziestu, kilka słów, głosem pełnym szacunku, jaki zacny starzec miał dla każdego.
Człowiekiem tym, którego nazwisko już kilka razy wspominaliśmy, był pan Antenor de Marande, mąż jednej z czterech koleżanek zakładu St. Denis, które widzieliśmy zgromadzone około łoża Karmelity, a którą oznaczaliśmy dotąd tylko imieniem Lidii.
Pan de Marande, mając podówczas lat przeszło czterdzieści, był to piękny i wytworny bankier o płowych włosach, z brodą podobnąż, oczyma błękitnemi; Zęby miał białe, twarz czerstwą, słowem wyglądał na lat trzydzieści pięć. Jedną z głównych cech jego była dystynkcja, nie taka jaką daje ród, ale jaką daje praca naukowa, wykształcenie, obycie się ze światem. Było nawet coś ostrego w jego powierzchowności, co pochodziło z pierwotnej edukacji.
Przez ojca, starego pułkownika Cesarstwa, zabitego pod Waterloo, przeznaczony był do zawodu wojskowego, wychowany w szkole Politechnicznej, z której wyszedł w roku 1816. Widząc wtedy, iż rzeczy zwracają się ku pokojowi, skierował studja swe do spraw bankierskich. Jak przedtem studjował Polybiusza, Montekukullego i Jominiego, tak teraz zagłębił się w Turgocie i Neckerze, a ponieważ posiadał umysł zdolny do pojęcia wszystkiego, przeto zamiast zostać znakomitym oficerem, przemienił się na niepospolitego bankiera.
Więc też, jak powiedzieliśmy, kształty jego zachowały coś z kołnierza stojącego i zapiętego munduru, w którym był uwięziony dziesięć przeszło lat.
Mógł się podobać kobietom, bo dla nich wytworność i dystynkcja mężczyzny stanowią połowę piękności, dla mężczyzn zaś był nadto sztywnym i chłodnym. Miał on wreszcie z powodu tego przestrzegania dystynkcji angielskiej jednę, a nawet dwie sprawy, w których okazał odwagę i zimną krew nadzwyczajną.
Pierwszą sprawę, która mu się wydarzyła w dniu 1 miesiąca, załatwił on natychmiast na szpady, i ciężko ranił przeciwnika. Przy drugiej, na pistolety, która wypadła w dniu 22 miesiąca, żądał dziesięciu dni zwłoki, a to w celu uregulowania się z dniem 30, jak mówią w bankach. Po uregulowaniu, napisał testament i zawiadomił przeciwnika. Strzelali o trzydzieści kroków jednocześnie: pan de Marande otrzymał ranę w udo, przeciwnik jego padł zabity na miejscu; a to wszystko nie nadwyrężyło nawet zwykłej symetrji w białym krawacie pana de Marande.
Nigdy nie mówił o tych sprawach, i zdawał się niezadowolonym kiedy mu kto o nich wspominał.
Dał dowody tym sposobem biegłości w szpadzie i pistolecie, i gdyby nie to, niktby może z najzaufańszych nawet nie wiedział, że on umie wziąć do ręki szpadę lub pistolet.
Powiadano, że ma u siebie w domu salę fechtunkową i strzelnicę; strzelnicę, do której wchodzi tylko jego służący, salę do której wchodzi tylko stary włoch nazwiskiem Castelli, który używany był za korepetytora przez mistrzów fechtunku w Paryżu.
Pan de Marande należał z pp. Rotszyldem, Lafittem i Aguado, do najsłynniejszych bankierów w Europie, nie jako jeden z najbogatszych, lecz jako jeden z najryzykowniejszych. Opowiadano dużo o jego operacjach finansowych nadzwyczaj śmiałych, genialnych i szczęśliwych.
Jak tylko doszedł do wieku prawem przepisanego, departament powołał go do izby Deputowanych, prawie jednomyślnie; a jakoś przed dwoma laty, po trzyletniem milczeniu powiedział mowę o wolności druku, dowodzącą, że studjował mówców starożytnych i nowszych z niemniejszą usilnością, jak strategików i ekonomistów.
Pod względem wyznania politycznego zdawał się pan de Marande należeć do sztandaru bankierów politycznych Kazimierza Periera i Lafitta.
Cóż to był za sztandar?
Trudno go określić; ci jednak, co mieli się za wtajemniczonych w ówczesne sprawy, powiadali, że sztandar ten reprezentujący opinię pośrednią między rzeczpospolitą, a monarchią absolutną, osłaniał księcia, który roztropnie ukryty w cieniu, niemniej przeto pracował nad wywróceniem obecnego porządku rzeczy.
O pięć kroków od generała i bankiera, wysłuchawszy z uszanowaniem kilku słów, jakie do nich przemówił Beranger, czterej przystojni młodzieńcy cofnęli się i rozmawiali pocichu właśnie w chwili, gdy trumna wchodziła do kościoła.
Ci czterej młodzieńcy, byli to nasi przyjaciele: Jan Robert, Ludowik, Petrus i Justyn.
Szukali oni oczyma w tym tłumie kogoś, którego myśleli zastać, a mimo całej usilności znaleźć nie mogli. Spostrzegli go nareszcie pomiędzy kilku osobami, które zdłały przedostać się za trumną.
Był to Salvator.
Zobaczył on ich i natychmiast przebijając się przez tłum pospieszył. Długo jednakże odbywał przestrzeń oddzielającą go od przyjaciół, gdyż nieustannie na drodze wyciągały się seciny rąk, by go uścisnąć. Gdy przybył do filarów, pod któremi stali jego przyjaciele, młodzieńcy utworzyli koło, wpośrodku którego stał Salvator.
— Czy masz nam co powiedzieć? zapytał Jan Robert, który wyczytał odcień niepokoju w oczach Salvatora.
— Mam i coś bardzo ważnego nawet, odrzekł Salvator. A obróciwszy się z ostrożnością: Na cokolwiek będziecie patrzeć, cokolwiek będziecie słyszeć, jakkolwiek dobrą wyda wam się sposobność, nie czyńcie nic!
— Cóż to tedy ma zajść? zapytał Ludowik.
— Nie wiem, odrzekł Salvator, ale w każdym razie rozruch.
— W dzień pogrzebu? naiwnie zapytał Justyn.
Salvator uśmiechnął się.
— Znasz przysłowie, kochany Justynie: „kto smaruje ten jedzie“.
— Dlaczegóż więc nie każesz nam nic robić?
— Bo jest rozruch i rozruch.
— Zapewne, wtrącił Ludowik, który zrozumiał znaczenie słów Salvatora, inny jest rozruch wywołany, a inny dobrowolny.
— Inaczej mówiąc, są zawichrzenia bez wichrzycieli, dodał Jan Robert.
— Do licha! rzekł Petrus, takie są najniebezpieczniejsze, jak nieraz słyszałem od mego kochanego stryjaszka.
— A twój kochany stryjaszek ma wielki rozum i słuszność, zacny Petrusie, oświadczył Salvator. Potem zwracając się do Justyna: A ty, bądź spokojny, Justynie. Po wyjściu z kościoła, czy tam będą krzyczeć: „niech żyje wolność druku!“ czy „precz z ministrami!“ czy cokolwiek innego; nich krzyczą. Jeżeli będą się bić, niech się biją; jeżeli ci będą grozić, nie oburzaj się. Jednem słowem, na wszystko, co się dziać będzie, a co ja czuję w powietrzu, patrz z zimną krwią głuchego, ze spokojem niemego, z martwotą ślepca.
— Dobrze, powiedział Justyn z westchnieniem człowieka ubolewającego, że mu się wymyka pierwsza sposobność do odznaczenia.
Salvator zrozumiał ruch bakałarza i w formie pociechy rzekł:
— Trochę cierpliwości, mój drogi, niedługo okaże się sposobność pomyślniejsza. Schowaj więc swoją dobrą wolę; a tymczasem najgłębsze milczenie. Jużeśmy i tak zawiele mówili: spojrzyjno, jakie to podejrzane miny okrążają nas.
Jakoż istotnie, we wszystkich kierunkach, blisko i opodal od młodych ludzi, snuli się zwolna i ze skruchą pobożną, w wielkiej liczbie ludzie, których żaden strój nie odmieni w oczach wprawnych.
Pośrodku jako punkt centralny, w którym zbiegały się wszystkie spojrzenia tych dziwnych ludzi, przechadzali się dwaj panowie, których czytelnicy nasi zapewne radzi będą odnaleźć.
Jeden, okryty długą opończą granatową, ze wstążeczką legji honorowej u guzika, opierał się na lasce jak człowiek, którego dawna rana wymaga tej trzeciej nogi Sfinxa i wydawał się niby starym wojskowym.
Drugi, odziany w szary surdut, miał uczciwą powierzchowność kupca, który już wyszedł z interesów.
W rozmowie tytułowali się tylko jednym wyrazem, „sąsiedzie“.
Ci dwaj ludzie o błogich fizjognomiach, byli to nasi znajomi: Gibassier i Carmagnole.
Jakimże sposobem Carmagnole, który pojechał do Wiednia z panem Jackalem, jakim sposobem Gibassier, który pojechał do Kehl sam jeden, mogli się znajdować razem w kościele Wniebowzięcia w Paryżu, gotowi wydać hasło całej armji agentów niepokojącej Salwatora!
Opowiemy to czytelnikom w rozdziale następnym.

IV.
Wyścig.

W pierwszych godzinach poranku 27-go marca, miasto Kehl, jeśli go nazwać można miastem, wzruszyło się do gruntu przybyciem dwóch karet pocztowych, toczących się po ulicy z taką szybkością, iż obawiać się było trzeba, iżby przy dotarciu do brzegu pomostu wiodącego na pokład statku, który odpływał do Francji, najmniejsze zwichnięcie kierunku nie rzuciło w głębie rzeki: woźnicy, koni i podróżnych.
Tymczasem dwa powozy zdające się walczyć o pierwszeństwo, zwolniły biegu w dwóch trzecich ulicy i stanęły przed bramą oberży, nad którą skrzypiała blacha wyobrażająca człowieka w trójgraniastym kapeluszu, palonych butach, niebieskiej kapocie z czerwonemi wyłogami, przyozdobionego potężnym warkoczem, pod którego nogami uzbrójonemi w ostrogi, stały owe trzy wyrazy: „Pod Fryderykiem Wielkim “.
Oberżysta z małżonką z niewysłowionym zachwytem ujrzeli zatrzymujących się podróżnych i pobiegli: on do drzwiczek jednego, ona zaś do drugiego powozu.
Z pierwszego wyskoczył żywo człowiek około pięćdziesięcioletni, ubrany w surdut niebieski zapięty pod szyję, spodnie czarne i kapelusz z szerokiemi skrzydłami. Wąsy miał sumiaste, oczy czarne, które osłaniały łuki brwi zatoczone prawidłowo, włosy krótko przycięte i gładko uczesane, lecz jak włosy tak wąsy siwieć już zaczynały. Owinięty był w płaszcz dostatni.
Z drugiego powozu wysiadł z majestatyczną powagą zuch jakiś, zbudowany na urząd, o ile sądzić było można z pod czamarki szamerowanej złotem i węgierskiego płaszczyka, lub, powiedziawszy dokładniej, z pod jego guni pokrytej haftami. Dość było spojrzeć na futro drogocenne i wdzięk z jakim je nosił, na postać wyniosłą, ażeby stawić zakład, iż ów podróżny jest jednym ze szlachetnych hospodarów Wołoszczyzny jadącym z Jas lub Bukaresztu, lub madiarem, który udaje się z Pesztu do Francji dla ostatecznego zatwierdzenia umów państwowych. Spostrzegłbyś jednak wkrótce, badając z bliska, że zakład przegrany... gdyż mimo bokobrodów gęstych i okalających mu policzki, mimo sążnistych wąsów zakręconych, które gładził starannie, pod osłoną magnacką dostrzegłbyś najpierwotniejsze warunki pospolitości, które sprowadziłyby zdanie twoje o cudzoziemcu z wyżyn arystokratycznych, przyznanych mu na pierwszy rzut oka, do stopnia zarządcy wielkiego domu, lub oficera trzeciej klasy.
W rzeczy samej, skoro czytelnik, jak sądzę, poznał już zapewne w pierwszym wysiadającym pana Serranti, to i w drugiej postaci odgadnąć może imię pana Gibassiera.
Przypominamy sobie, iż pan Jackal, udając się z Carmagnolem do Wiednia, zobowiązał Gibassiera do oczekiwania pana Sarranti w Kehl lecz Gibassier przez cztery doby zabałamucił się w oberży pocztowej, a wieczorem dnia piątego ujrzał dopiero zjawiającego się Carmagnola, który jako kurjer przejeżdżał i uprzedził go ze strony pana Jackala, iż gdy pan Sarranti przybędzie nazajutrz rano dnia 28-go, on, Gibassier, udać się musi aż do Steinbach, gdzie znajdzie karetę pocztową w oberży pod Słońcem, a w niej zastanie wszelkie przybory konieczne do wykonania otrzymanych rozkazów.
Rozporządzenia owe były dość proste, lecz dla tego samego niemniej trudne do uskutecznienia; polegały bowiem na tem, ażeby nie tracił z oczu pana Sarranti, przyczepił się do jego osoby jak mara przez ciąg całej drogi, a przybywszy do Paryża został jego cieniem, wszystko zaś czynić miał tak zręcznie, iżby śledzony nie mógł powziąć najmniejszego podejrzenia.
Pan Jackal polegał na znanym sprycie Gibassiera, w dokladnem zmienianiu stroju i cech twarzy zarazem.
Pojechał on więc natychmiast do Steinbach, znalazł oberżę, w niej powóz, a w powozie wszystko potrzebne.
A jednak, ku wielkiemu jego zdumieniu, dzień 26-ty upłynął i część większa nocy ubiegła, bez zjawienia się kogokolwiek, któregoby mógł rozpoznać po oznakach, jakie mu zalecono.
Nareszcie około drugiej w nocy, usłyszawszy trzask bicza i brzęk janczarów, kazał założyć konie i pozostał tyle tylko na miejscu, by się przekonać, że podróżny był istotnie Sarrantim, a następnie kazał woźnicy ruszyć krokiem zwyczajnym.
W dziesięć minut potem, Sarranti, zatrzymawszy się przez chwilę niezbędną dla zmiany koni i przełknięcia filiżanki bulionu, ruszył, spiesząc za tym, któremu zlecono postępować za nim samym.
I stało się co sprytny Gibassier przewidział.
Dwie mile od Steinbach dopędził go generał, lecz, że prawidła pocztowe nie dozwalają wyprzedzać pierwej przybyłego bez jego pozwolenia, a to dlatego, iż ostatni na następnym przystanku zabraćby mógł ostatnie z pozostałych koni, dwa powozy toczyły się z początku równo prawie, bo drugi nie śmiał wyprzedzić pierwszego.
Nakoniec Sarranti, zniecierpliwiony poprosił jadącego przodem Gibassiera, ażeby mu pozwolił się wyprzedzić, na to tamten przystał z taką grzecznością, iż Sarranti wysiadł dla podziękowania szlachcicowi węgierskiemu; poczem wrócił na miejsce i popędził na skrzydłach wiatru.
Gibassier ruszył za nim, rozkazując jednak woźnicy ani na krok nie zwiększać przedziału między dwoma powozami i widzieliśmy jak oba w galopie zjawiły się w miasteczku Kehl i zatrzymały przed oberżą Fryderyka Wielkiego.
Po wspólnej zmianie ukłonów, lecz bez wymówienia słówka, dwaj podróżni weszli do oberży, odszukali salę jadalną, zabrali miejsca, każdy przy swoim stoliku i kazali podać sobie zakąskę, Sarranti wyborną francuzczyzną, Gibassier z akcentem niemieckim bardzo wyraźnym.
Gibassier wciąż milczący, pogardliwie kosztował zastawionych przed nim potraw, a rozpłaciwszy się, widząc powstającego współbiesiadnika, opuścił miejsce i poważnym krokiem sunął ku powozowi.
Dwie karety pocztowe rozpoczęły znowu bieg szalony.
W chwili przybycia wieczorem do Nancy, woźnica pana Sarranti, który jako mający być pierwszym drużbą na weselu krewniaka, zły był na losy zawistne zmuszające go do porzucenia smakowitej uczty dla przespacerowania się o mil jedenaście tam i z powrotem, a zawiadomiony przez towarzysza, iż podróżny jego szybko jechać pragnie i płaci sowicie, siadł na kozioł i takim wściekłym puścił się galopem, iż o dobre pół godziny wyprzedził jadących za nim i byłby wrócił dość wcześnie dla otwarcia balu, gdyby w chwili przybycia do Nancy, jak mówiliśmy, powóz wraz z końmi i ludźmi, zjeżdżając ze stromego pagórka, nie był wywinął tak straszliwego koziołka, iż krzyk boleści wydarł się z piersi czułego pana Gibassiera, który wyskoczył szybko z karety dla niesienia pomocy nieszczęśliwemu.
Dobroczyńca pokwapił się jedynie dla zadość uczynienia sumieniu, gdyż po wywrocie, jaki spostrzegł, mógł raczej mniemać, że Sarranti prędzej księdza, aniżeli pomocy ludzkiej potrzebować będzie.
A jednak, o dziwo! znalazł podróżnego żywymi całym, woźnica miał tylko ramię wybite i nogę zgniecioną. Jeżeli przecie los wybawił ludzi, za to nie oszczędził koni i powozu: jeden koń się zabił, drugi miał nogę strzaskaną, a cały bok powozu roztrzaskał się w drobne kawałki.
Oczywiście, w dalszą drogę udać się nie było podobna. Sarranti zaklął ogniście, co nie dowodziło zapewne cierpliwego i anielskiego usposobienia, lecz zrezygnował się, gdy madiar pół po francuzku, pół po niemiecku ofiarował nieszczęśliwemu towarzyszowi podróży, miejsce w swojej karecie.
Ofiara była tak pożądaną, a razem tyle wyrażała serdeczności, iż Sarranti nie wahał się jej przyjąć.
Rzeczy przeniesiono, woźnicy obiecano nadesłać rychłą pomoc z Nancy i w dalszą puszczono się drogę z niemniejszą szybkością.
Po zmianie pierwszych grzeczności, Gibassier, który nie był pewnym czystości wymowy niemieckiej i obawiał się, że towarzysz, mimo, że był Korsykaninem, posiadał ten język, powstrzymał się od wszelkich zapytań, przestając na odpowiedziach „oui“ i „non“ z akcentem skłaniającym się coraz bardziej ku francuzczyźnie.
Wkrótce też przybyli do Nancy przed oberżę „Wielkiego Stanisława Leszczyńskiego“, która zarazem jest domem pocztowym.
Sarranti wysiadł, podziękował i chciał się oddalić, kiedy Gibassier wstrzymał go wyrazami:
— Źle pan czynisz, widzę, iż spieszno mu do Paryża, a że powóz przed jutrem sporządzony być nie może, tracisz pan więc całą dobę.
— Tem więcej nie na rękę mi ta sprawa, odpowiedział Sarranti, że wypadek podobny spotkał mnie już był przy wyjeździe z Ratysbony, gdzie także przepadło napróżno 24 godzin.
Szpieg teraz dopiero wytłómaczył sobie opóźnienie swej ofiary, co go nabawiło niespokojności w Steinbach.
— Ale, ciągnął Barranti, nie myślę tu czekać na naprawę karety, kupię nową.
I w istocie, rozkazał utrzymującemu pocztę odszukać jaki powóz.
Gibassier pomyślał wtedy, iż zanim powóz się wynajdzie, on będzie miał aż nadto czasu do przełknięcia obiadu. Od ósmej rano żołądek jego nie widział się z pokarmem, a chociaż w danych razach, współzawodniczyć mógł co do wstrzemięźliwości z wielbłądem, rozsądny dozorca nieomijał nigdy sposobności zjedzenia dobrze, jeśli zdarzała się po temu sposobność.
Zapewne i Sarranti tąż samą powodowany był ostrożnością, gdyż obaj zasiedli do stołów i wymówili głośno następujące dwa wyrazy:

— Chłopcze! obiad.

V.
Oberża pod Sułtanem, na placu Saint-André-des-Arcs.

Wszystkim, którzyby dziwić się mogli nieprzyjęciu przez Sarrantego tak dobrze nadającej się człowiekowi spieszącemu ofiary, jaką czynił mu Gibassier, powiemy, iż jest ktoś sprytniejszy nawet od agenta policyjnego, to właśnie człowiek, który pragnie się ukryć.
Rzecz prosta, iż w umyśle pana Sarrantego zaświdrowało podejrzenie co do madiara tak źle mówiącego po francuzku, a który, jeśli go zapytywano w tym języku, rozumiał dobrze o co chodzi i odpowiadał jasno, lecz, gdy użyto w mowie niemczyzny, polskiego lub włoskiego, które to języki Sarranti posiadał wyśmienicie, poprzestawał na rzucaniu słów: „tak“ czy „nie“ owijając się natychmiast w swoją gunię i udając że drzemie.
Z tych podejrzeń, jakie podczas półtoramilowego przejazdu zanurtowały w mózgu Sarrantego, błysła prawie pewność; postanowił więc, bądź co bądź, odczepić się od człowieka tak usłużnego, lecz starającego się o jak najczęstsze milczenie i kazał osobny stół nakryć dla siebie w oberży.
Otóż to czemu zażądał dostarczenia powozu, nie mogąc oczekiwać na naprawę własnej karety ani też zająć miejsca obok szlachetnego węgra.
Gibassier nie posiadał tyle sprytu, żeby odgadł tę nieufność; to też zmiatając jedno po drugiem danie obojętnie, rozkazał, jakoby z powodu, iż nazajutrz musiał stanąć w Paryżu, gdzie oczekiwać miał nań poseł austrjacki, aby zakładano konie co prędzej.
Kiedy przygotowania do odjazdu poczyniono, Gibassier pożegnał Sarrantego i wyruszył, rozumując słusznie, iż generał, któremu także się spieszyło stanąć u celu, najbliższą, a więc prostą uda się drogą, choćby tylko do Ligny, ztamtąd zaś, pozostawiwszy Bar-le-Duc na prawo, zwróci na Ancerville, Saint-Dizier i Vitry-le-Francais.
Wątpliwość zachodziła tylko co do ostatniego miasta, czy podróżny uda się ztamtąd drogi. Chalońską, czy wprost przez Fére-Champenoise, Coulomiers, Crecy i Lagny. Była to zagadka, jakiej rozwiązanie nastąpić mogło jedynie w Vitry-le-Francais.
Gibassier przeto postanowił jechać przez Toul, Ligny i St. Dizier, ale o pół mili od Vitry zatrzymać się kazał, gdyż powóz wywrócił się nagle, bo oś przednia pękła.
W tak nieprzyjemnym stanie znajdował się już od pół godziny, gdy kareta pocztowa Sarrantego ukazała się na szczycie pagórka.
Zbliżywszy się do wywróconego powozu, Sarranti wyjrzał z okna i spostrzegł madiara starającego się napróżno, wraz z woźnicą, przywieźć do jakiegośkolwiek ładu oś zepsutą. Sama już grzeczność nie dozwalała zostawiać go w takiem położeniu; generał więc rad nie rad, zaprosił go do karety, Gibassier zaś oświadczył, iż z łaski takowej korzystać będzie tylko do Vitry gdzie też znaleziono się po dwudziestu minutach jazdy.
Sarranti, podróżujący pod nazwiskiem pana de Bornis, zapotrzebował koni, szpieg zaś jakiegokolwiek wózka.
Pan de Bornis, pożegnawszy madiara, ruszył przodem, kazawszy jechać drogą do Fére-Champenoise. Gibassier postępował nieopodal, obiecując woźnicy pięć franków za dopędzenie i ciągłe trzymanie na oku karety.
Jechali szybko, lecz po przybyciu na stację nie zastali żywej duszy; rozpytywali gospodarza poczty i stajennych, zapewniano ich przecie, że żadna kareta nie przejeżdżała tędy od wczoraj.
Widocznie Sarranti nieufał i zwrócił na Chalons. Gibassier zatem o wiele wyprzedzony został.
Ani minuty nie miał do stracenia, jeśli chciał ubiedz uciekającego w Meaux.
Agent wydobył szybko z wielkiego tłomoka zupełny przybór gońca gabinetowego, mundur złoto-niebieski, skórzane spodnie, botforty i wąsy i kazał podać sobie konia, na którym bez wytchnienia leciał mil piętnaście, zanim stanął przed bramą miasta owego, lecz powiedziano mu iż żadna podobna kareta nie przejeżdżała dotąd.
Goniec zatrzymał się, kazawszy przyrządzić sobie po siłek w kuchni; spożywał dar Boży i czekał. Drugi koń osiodłany stał przed oberżą. Po upływie godziny Sarran nadjechał.
Noc była ciemna.
Sarranti, wypił szklankę bulionu i ruszył na Claye do Paryża.
Łapacz wymknął się drzwiami od podwórza, skoczył na siodło i w dwie minuty dojrzał już uciekających.
Przybyli do Bondy.
Tam goniec przeistoczył się na woźnicę, a za pięć franków wetkniętych w łapę pocztylionowi, zastąpił go na koźle.
Sarranti wyjrzał przez szybę, lecz nie widział potrzeby zatrzymywania się tak blisko stolicy, spuściwszy więc okno karety, zarządził zmianę uprzęży na poczekaniu.
— Gotów jestem wielmożny panie! krzyknął samozwaniec, a gdzie się zatrzymamy?
— Na placu Saint-André-des-Ares, oberża pod Sułtanem.
— Słucham.
— Czy prędko zajedziesz?
— W godzinę i piętnaście minut, zobaczy pan, jak koniom iskry sypać się będą z podków.
— Jeżeli pośpieszysz, a staniesz na miejscu za godzinę, dziesięć franków masz w kieszeni.
— Doskonale! jasny panie.
I mniemany woźnica, puścił w galop dzielne rumaki. Dotarł do rogatki, strażnik szybko przepatrzył rzeczy i wyrzekł sakramentalne: „ruszaj“. Sarranti, który westchnął, wspominając, jak przed siedmiu laty opuszczał Paryż przez rogatkę Fontainebleau, wkrótce stanął u celu.
Posługacz wskazał mu dwa przeciwległe numery: szósty i jedenasty. Sarranti wybrał pierwszy, a gdy posługacz wyjrzał przed wrota oberży, zaczepił go Gibassier pytaniem:
— Słuchajno! mój przyjacielu!
— Co chcesz, „poganiaczu?“ mruknął wzgardliwie służący.
— Cóż to złego być woźnicą? odburknął agent policyjny.
— Nie wiem, co prawda nazwałem cię tylko w sposób przynależny stanowisku.
— Tak, to co innego, mój chłopcze.
I postąpił kilka kroków ku koniom.
— Cóż więc żądasz odemnie? zapytał chłopiec.
— Teraz już nic.
— Bo mówiłeś przed chwilą...
— Co takiego? zapytał Gibassier.
— Mówiłeś: słuchaj, mój przyjacielu!... odrzekł chłopiec.
Gibassier namyślał się chwilkę i odezwał wreszcie:
— A! prawda... Otóż, wszak ty musisz znać pana Poirier?...
— A kto to taki?
— No, pan Poirier, mówię.
— Obcy jest, dla mnie przynajmniej.
— О! Boże, wszak to dzierżawca z naszej okolicy, w którego holenderniach mieści się do czterystu sztuk wyborowego bydła i nie znasz go! Tem gorzej, bo ma on przybyć tu karetą z Plat-d’Etain o jedenastej wieczorem; znasz ją zapewne?
— Wcale nie znam tej karety.
— O! widzę teraz, iż z niczem obznajmiony nie jesteś! Czegóż to uczyli cię rodzice, jeśli nie znasz ani pana Poirier, ani nawet karety pocztowej idącej z Plat-ď’Etain?
— Mów nareszcie, dokąd zmierzasz z tym panem Poirierem?
— Otóż, chciałem zaofiarować ci sto su w jego imieniu, ale skoro go nie znasz...
— Możesz nas przecie zaznajomić w jednej chwili.
— Jakto?
— Wreszcie, co mamy rozprawiać; wszak nie da mi pieniędzy dla moich pięknych oczu;
— Naturalnie, tembardziej, że zezem patrzysz...
— Mniejsza o to; ale dlaczego to ten pan Poirier upoważnił cię, żebyś dał mi sto su?
— Oto, dla zatrzymania w oberży na jego mieszkanie pokoiku. Ponieważ zdarzają mu się częste do załatwienia sprawy na przedmieściu św. Germana, rzekł mi: Charpillon! to właśnie imię me przechodzące w rodzie naszym z ojca na syna, Charpillon! wręczysz te ładne pieniążki dziewczynie z pod Sułtana za tę sprawę; a gdzież ona?
— Próżno jej szukasz; daj mnie, a zatrzymam pokój tak dobrze jak numerowa.
— A! do djabła! widzę, że mniej głupi jesteś niżeli ci patrzy z oczu!
— Bardzo dziękuję za tak łaskawą pochwałę.
— Bierz więc zapłatę, a czy poznasz go gdy nadjedzie?
— Kogo? pana Poirier? zapytał chłopiec.
— Szczególniej, jeśli raczy wypowiedzieć swoje nazwisko.
— O! natychmiast, cóż bo myślisz, miałby za potrzebę ukrywać się?
— A zatem, możesz być pewny, iż wprowadzę go pod numer jedenasty.
— Gdy ujrzysz pewnego grubasa, z nader zadowoloną miną, w szalu na szyi i kasztanowatej barwy czapce, wyrzec będziesz mógł z dumą: „Otóż i pan Poirier“!... A teraz, życzę ci dobrej nocy! Wygrzej dobrze numer jedenasty, bo pan Poirier wielki zmarzlak i pewno przeziębnie w drodze... Ale, ale... myślę, iż nie rozgniewałby się, zastawszy przygotowaną na stoliku przekąskę...
— Postaramy się!
— A ja głupiec, zapomniałem! odezwał się mniemany Charpillon.
— Cóż to?
— Najgłówniejszego! nie pije on innego wina tylko Bordeaux.
— Wyśmienicie, znajdzie butelkę.
— A zatem nic nie zostaje do życzenia, jak tylko posiadać oczy podobne twoim, ażeby patrzeć w lewo czy się czasem nie pali na prawo.
I zanosząc się od śmiechu Gibassier wyszedł z oberży.
W godzinę potem, mały wózek zatrzymał się przed wrotami oberży, wyskoczył zeń człowiek opisany, którego wprowadzono zaraz pod numer jedenasty, gdzie dobry posiłek oczekiwał na niego.

VI.
Swoi nas tylko zdradzają.

W pięć minut nowoprzybyły rozpoznał już wszystkie zakątki pokoju, jak gdyby zamieszkiwał go od dawna.
Był to człowiek nader łatwo zawierający znajomości i szybko przylegający do miejsca; w każdym jednak razie, wręcz oświadczył posługaczowi, iż nic od niego nie potrzebuje, że lubi jadać na osobności.
Pozostawszy zaś sam, stał się prawdziwym agentem i uchylił drzwi.
W tej chwili i pan Sarranti otworzył swoje dla wydania rozporządzeń pokojówce, która przyszła słać łóżko i zawiadomił ją, że powróci za dwie godziny.
— O! o! zawołał Gibassier, zdaje się, że mimo spóźnionej pory, sąsiad wychodzi na spacer; zobaczmy, gdzie też pójdzie.
Zagasił światło i wyjrzawszy oknem dostrzegł pana Barranti, zmierzającego w stronę ulicy Saint-Andre-des Ares.
— Choć wiem, że wróci, mówił w duchu, lecz nie próżnujmy, nie zaniedbujmy rzemiosła i dowiedzmy się gdzie poszedł.
Popędził więc ze schodów i poszedł ulicą Bussy, targiem St. Germain, placem St. Sulpicjusza i ulicą Pot-de-fer, gdzie spostrzegł pana Sarranti gdy przestępował próg domu, nie spojrzawszy nawet na numer jego. Lecz Gibassier ciekawszym być musiał, bo zobaczył numer dwudziesty ósmy; poczem posunął się pod mury pałacu Cossé-Brissac i czekał.
Niedługo to trwało, bo Sarranti zaledwie wszedł, zaraz wyszedł. Ale zamiast udać się w dół ulicy Pot-de-fer, poszedł ku górze, czyli minął czatownika, który skrył się za ścianę, następnie zawrócił w ulicę Vaugirard. Po pewnym czasie przebył w poprzek plac św. Michała, zagłębił się w ulicę pocztową i stanął nareszcie przed domem, na którego numer spojrzał.
Czytelnikom znaną już jest ta budowla, a jeśli zapomnieli, to ją rozpoznają za pierwszą wskazówką. Położona z boku przesmyku de Vignes, a wprost ulicy o Studni Gadającej, była tym samym domem, w którym znikli carbonari, daremnie później poszukiwani przez pana Jackala, a tak cudownie znalezieni w Studni Gadającej.
Były galernik wzdrygnął się na ten widok, dreszcz zimny przebiegł go całego, a pot wystąpił na czoło; pierwszy to raz po odjeździe z Hotel-Dieu do Kehl, doznał on wrażenia bolesnego.
Ulica pustą była o tej godzinie. Sarranti, stanąwszy na miejscu, czekał zapewne z wejściem na przybycie czterech towarzyszów. Wkrótce trzej ludzie w płaszczach ukazali się i zbliżyli do Sarrantego a zamieniwszy z nim znaki wszyscy czterej czekali na piątego, gdyż jak wiemy, piątkami wchodzili do domu.
Gibassier spojrzał w około czy ów piąty nie nadchodzi, a nie spostrzegłszy go nigdzie, postanowił wykonać nagle dzieło mistrzowskie.
Wtajemniczony przez pana Jackala we właściwości domu owego, jak i znajomość znaków wolnomularskich, postąpił do zebranych i uczynił odpowiednie uściśnienie dłoni; a to wprowadziło go we wnętrze groźnego przybytku, który naprawiono tak, że nie pozostało ani śladu przejścia Carmagnola po przez mur, oraz upadku Volauventa przez okno.
Obecnie nie było nawet mowy o zapuszczeniu się w podziemie, oczekiwano tylko na wieści, jakie przyniósł Sarranti; on zaś oświadczył, iż przed trzema dniami ks. Reichstadt przybędzie do Saint-Leu-Taverney, gdzie się ukryje aż do chwili, która pozwoli na ukazanie ludowi chorągwi, pod znakiem której wstępuje on w szranki życia politycznego.
A że zwyczajem stowarzyszenia było zmienianie miejsca posiedzeń, dla zbicia z tropu policji, postanowiono więc, iż gdy pogrzeb księcia de la Rochefoucauld nazajutrz ma mieć miejsce, przeto wszystkie loże albo znajdować się winny w kościele Wniebowzięcia, albo rozpuszczone po okolicznych ulicach i placach.
Tam otrzymanemi dopiero być miały ostatnie rozkazy rady centralnej. W każdym przecie wypadku, aż do przyjazdu księcia cesarskiego, zasiadać rozkazano komitetowi nieustającemu.
Rozeszli się o pierwszej godzinie z rana.
Gibasier jedyną miał tylko obawę, aby niespodziewane przybycie zapóźnionego spiskowca, którego on zajął miejsce, nie nastąpiło wkrótce po ich wejściu do kryjówki. Może i przyszedł ale nie zastawszy nikogo przy drzwiach, sądził zapewne, że sprawa odłożona więc odszedł.
Sarranti porzucił u drzwi towarzyszów, Gibassier zaś, wiedząc, iż uda się pod Sułtana, przeskoczył za róg ulicy, a wyprzedzając go o dziesięć minut, wszedł do domu, zasiadł przed stołem i połykać zaczął z apetytem takim, jak kawalerzysta ubiegający piętnaście mil na dobę i z zadowoleniem człowieka, który sumiennie wykonał obowiązek.
To też wnet otrzymał nagrodę za trudy, gdy usłyszał kroki Sarrantego na schodach.
Drzwi numer szósty rozwarto i zamknięto. Następnie, Gibassier usłyszał zgrzyt klucza, po dwakroć obróconego w zamku, co było znakiem, iż Sarranti nie wyruszy już z domu przed rankiem.
— Dobranoc, miły sąsiedzie, mruknął, zadzwonił na chłopca i kazał mu sprowadzić posłańca o siódmej, dla odniesienia listu.
— Możeby pan oddał dziś to pismo? rzekł sługa, nie budziłbym pana dla tak małej rzeczy.
— Nasamprzód trzeba ci wiedzieć, odrzekł Gibassier, że list mój, to nie jest mała rzecz; a przytem chcę wstać wcześniej.
Chłopiec więc odszedł z zaleceniem dostawienia na górę pulardy zimnej, oraz butelki Bordeaux.
Gibassier zaś, zamknąwszy się w pokoju, siadł i zaczął spisywać wrażenia doznane w przebytej drodze, dla przesłania takowych panu Jackalowi, a potem ułożył się w łóżku.
O siódmej, zapukał posłaniec oczekiwany. Agent znajdował się już w pełnym stroju i wpuścił go natychmiast. Zaledwie ukazał się i przemówił, Gibassier poznał w nim Owerniaka czystej krwi, mógł mu więc śmiało list powierzyć. Dał mu dwanaście su i oświadczył, że osoba, która ma list odebrać jeśli nie znajduje się już na ulicy Jerozolimskiej, to dziś przyjedzie; w pierwszym wypadku odda go sekretarzowi, w drugim do rąk własnych.
Posłaniec ruszył w drogę.
Długa godzina ubiegła, a w izbie Sarrantego słychać było jedynie chód niespokojny i poruszanie niecierpliwe drobnych sprzętów, agent przeto, ażeby zająć się cokolwiek, zaczął jeść śniadanie, zaledwie jednak utopił grabki w udzie tłustej pulardy, zawiasy sąsiednie skrzypnęły.
— Do szatana! zawołał, dość wcześnie wychodzimy, za ledwie kwadrans na dziesiątą.
Sarranti zszedł na dół tymczasem, Gibassier zaś wyglądał oknem, lecz Sarranti nie ukazywał się na placu.
— Co on może robić na dole? niepodobna aby znikł, zanim zdążyłem uchylić okno, a jeśli tak, to znajdę go nieopodal. Mówiąc to, przechylił się za futrynę, lecz nic spostrzedz nie zdołał.
Po pięciu dopiero minutach ujrzał Korsykanina przestępującego próg i wychodzącego na ulicę St. André-des-Arcs.
— Wiem gdzie idziesz, mruczał policjant. Mógłbym się obejść bez śledzenia, lecz obowiązek przedewszystkiem.
I Gibassier, owiązawszy się szalem, wyskoczył z izby, ofiarowując Bogu umartwienie z powodu głodu. Na wielkie przecież zdziwienie, wstrzymany został przy ostatnim stopniu przykro brzmiącym głosem policjanta: „Papiery!“
— Papiery? powtórzył zdumiony agent.
— Tak! do licha, musisz pan wiedzieć, że kto przemieszkuje w pokojach gościnnych, powinien je mieć przy sobie.
— Prawda, lecz dla odbycia drogi z Bondy do Paryża, nie potrzebnem jest świadectwo, jak sądzę.
— Jeżeli ktoś zajmie mieszkanie u przyjaciół lub własne, ale nie pokój w domu zajezdnym.
— A! istotnie, to też okażę je natychmiast, i szukać zaczął po wszystkich kieszeniach, lecz nie znajdując, odezwał się z udaną niecierpliwością:
— Gdzież je wetknąłem u djabła?
Policjant uczynił znak mający wyrażać, iż kto zaraz nie znajduje dowodów, nie odszuka ich nigdy, i dwom drabom z pałkami, w czarnych kapotach, zlecił straż nad podejrzanym człowiekiem.
— Do kroćset! wołał Gibasier, zostawić je musiałem w Bondy, przy przebieraniu się ze stroju gońca w strój pocztyliona.
— Co? co? ozwał się policjant.
— Tak, rzekł zbrodniarz, uśmiechnięty, szczęściem, nie potrzebuję żadnych papierów.
— A to jak?
— Nie potrzebuję. I, zbliżywszy usta do ucha urzędnika szepnął: Waszym jestem!
— Policjantem?
— Nie inaczej! przepuśćcie mnie więc.
— O! pilno ci widać, ptaszku.
— Śledzę kogoś, rzekł Gibassier, zmrużywszy figlarnie oczy.
— A któż to taki?
— Nader niebezpieczny spiskowiec!
— Czy tak? więc gdzież on jest?
— Do kata! tożeście go musieli widzieć, schodził przed chwilą, człowiek lat pięćdziesiąt, o siwiejących wąsach, włosy obcięte przy skórze, postawa rycerska... Nie spostrzegliście tej osobistości?
— Owszem.
— Otóż więc jego, nie mnie, przytrzymaćby należało!
— W istocie, tylko, że on posiadał co trzeba do utożsamienia osoby, a ty nie masz nic, więc zabieramy cię.
— Jakto być może?
— Jak najlepiej, czy sądzisz, że mi to uczyni przykrość?
— Mnie zatrzymujecie, mnie!
— Tak, ciebie.
— Mnie, wysłańca umyślnego pana Jackala?
— Gdzie dowód?
— Doskonale! otrzymacie go natychmiast.
— Złóż go więc.
— Ależ, tymczasem, mój ptak mi ucieknie.
— Zapewne, a i ty nie byłbyś od tego.
— Ja? poco? Widać zaraz, że mnie nie znacie... Ja miałbym uciekać. Przepraszam; obecne położenie moje bardzo jest przyjemne.
— Dość tego! zawołał urzędnik.
— Jakto dość, jak...
— Pójdź za mną, albo...
— Co za albo? pytał łotr drżący.
— Albo przyzwę pomoc wojskową!
— Kiedyż powiadam, ryczał pieniąc się Gibassier, iż należę do podwładnych pana Jackala.
Policjant spojrzał z miną wyrażającą: „Cóż to za głupiec!“ I wzruszył ramionami, czyniąc znak pomocnikom, którzy pomknęli z właściwą sobie wprawą.
— Strzeż się! przyjacielu, wołał pojmany.
— Nie jestem ja wielkim przyjacielem ludzi nieposiadających dowodów własnego pochodzenia.
— Pan Jackal ukarze cię surowo.
— Powtarzam, iż obowiązkiem moim jest odstawienie do prefektury ludzi nie mających świadectwa, czy paszportu, a więc i pana odprowadzić tam muszę, nic prostszego.
— Ależ powiadam, do stu tyś...
— Pokaż-no pan „oko“.
— Oko?... Dobre to bywa dla podrzędnych agentów, jak ty, mieć oko, ja zaś...
— Tak, masz pan dwoje oczu, rozumiem, co stanowi, iż lepiej rozpoznasz drogę, jaką postępować mamy, dalej więc! ruszajmy!
— Domagasz się tego koniecznie, wrzeszczał Gibassier.
— Tak sądzę, przynajmniej.
— Nie przypisuj przeto nikomu tylko własnej osobie zła, jakie cię spotka.
— Dosyć tej paplaniny, w drogę! pójdź pan, albo wezwę siłę zbrojną.
Sługa sprawiedliwości wydobył z kieszeni maleńką parkę kajdanków ręcznych
— Idę więc, rzekł Gibassier, widząc w jak fałszywem znalazł się położeniu.
— W takim razie, będę miał wysoki zaszczyt zaofiarować panu własne ramię, odezwał się policjant, a ci dwaj panowie postępować raczą za nami, bo masz pan minę takiego zucha, który mógłby zwinąć chorągiewkę przy pierwszym zakręcie ulicy.
— Spełniam więc obowiązek, westchnął Gibassier, spoglądając ku niebu, jak gdyby Boga samego chciał wezwać na świadectwo, iż walczył do końca.
— Dalejże! ręka twoja potrzebniejsza mi jest od tego wszystkiego, rzekł na to skupienie ducha policjant.
Gibassier znając wyśmienicie sposób, w jaki więzień wsuwa swą rękę pod ramię sługi sprawiedliwości, niedał się prosić dłużej.
— Nie poraz pierwszy zapewne, zdarza ci się wypadek podobny? rzekł.
Goniec dworski spojrzał na mówiącego z miną człowieka: „Bardzo dobrze! zobaczymy jednak, czyje będzie na wierzchu“ i odezwał się stanowczo:
— Ruszajmy!
I udali się na ulicę Jerozolimską.

VII.
Walne zwycięztwo Gibassiera.

Tam to właśnie policjant skierował podejrzaną osobistość, a rozumie się, iż stosownie do środków obmyślanych przez niego, ucieczka stawała się niepodobną.
Na chwałę jednak Gibassiera dodać należy, iż ani pomyślał o takowej, co więcej, mina jego drwiąca wraz z uśmiechem politowania igrającym na wargach, objawiała spokojną pewność siebie. Słowem, zdało się, iż powziął był ostateczne postanowienie i posuwał się naprzód, raczej jak męczennik.
Sługa sprawiedliwości rzucał nań od czasu do czasu ukośne spojrzenie i widział, że w miarę zbliżania się do prefektury, zamiast smutnieć, prowadzony wyjaśniał czoło.
Spokój ów pogodny, jaki nawiedzać zwykł jedynie czoła niewinne, niepokoić zaczynał przewodnika. Z początku ani wątpił, że sprowadza nielada zdobycz w ręce sprawiedliwości, potem wątpić zaczął, nareszcie przekonany był, iż spełnił kapitalne głupstwo.
Gniew pana Jackala, jakim straszył go pojmany, przerażał go okrutnie, z czego wynikło, iż pomału ramię policjanta wolniało, lecz Gibassier, widząc o co chodzi, udał, że niedomyśla się przyczyny, a policjant wystraszony poczuł, że im bardziej obluźniał więzy, tem silniej podejrzany tulił go do siebie. Teraz musiał już zrozumieć, iż uchwycił winowajcę, który sam zaprowadzić go pragnie do prefektury.
— Co to będzie, do kata! pomyślał w duchu, naczelnik spiorunuje mnie lub odprawi! i zatrzymał się dla chwili namysłu, oglądając nieznajomego od stóp do głów.
Spostrzegłszy zaś, iż ze swej strony mniemany winowajca ogląda go z miną drwiącą, coraz większy niepokój budził się w urzędniku.
— Panie! odezwał się, znaną ci jest bezwątpienia surowość przepisów i obowiązków naszych. Powiadają nam: „Zatrzymaj!“ więc chwytamy, z czego wynika i wyniknąć muszą niejednokrotnie opłakane pomyłki. Prawda, że najczęściej trafiamy na rzeczywistych zbrodniarzy, lecz zdarza się też czasem błąd, co do osobistości.
— Tak sądzisz? pytał Gibassier z szyderczym uśmiechem.
— Chwytamy nawet bardzo uczciwych ludzi, dodał sługa sprawiedliwości.
Gibassier spojrzał znacząco, jak gdyby chciał powiedzieć: „Otóż właśnie ja tu jestem próbką żywą takiego poczciwca.“ Powaga owego spojrzenia, ostatecznie zbiła z tropu policjanta, tonem więc najwyszukańszej grzeczności wyrzekł:
— Obawiam się, panie, czy podobna pomyłka nie stała się w tym wypadku mianowicie.
— Hę! co to ma znaczyć?
— Chciałem powiedzieć, że zatrzymałem uczciwego człowieka.
— Aja znów myślę do licha! że strach siadł ci na grzbiecie, odpowiedział galernik spoglądając na policjanta oczym a surowemi.
— A! panie! wziąłem cię zrazu za osobistość dwuznaczną, obecnie widzę, że jesteś pan naszym... a że czas jeszcze naprawić omyłkę...
— Nie, panie, zapóźno! bo dzięki tej pomyłce, człowiek, którego pieczy mojej powierzono, umknąć zdołał. A czy wiesz kim on był? Spiskowcem, który gotów obalić tron w ciągu tygodnia!
— Łaskawy panie, zabierzmy się więc obadwa do dzieła, a zje djabła...
Sprawa pojmania Sarrantego nie znosiła podziału, przeto Gibassier odpowiedział:
— Nie, kochanku, dokończ coś zaczął, jeśli łaska!
— Nigdy!
— Dlaczego?
— Na dowód tego, oddalam się.
— Czy tak?
— Nie inaczej!
— Jakto!
— Jak zwykle, odchodzę i żegnam pana.
Policjant w istocie wykręcił się na pięcie, ale Gibassier porwał go za kołnierz i zmusiwszy do uczynienia pół zwrotu w lewo:
— Wcale nie, zawołał, jeżeli zatrzymałeś mnie dla zaprowadzenia do prefektury, to musisz spełnić obowiązek.
— Nigdy!
— A! do krocset! musisz, albo powiesz natychmiast dlaczego nie chcesz. Jeśli straciłem ślad człowieka, którego powierzono dozorowi memu, pan Jackal dowiedzieć się potrzebuje koniecznie, kto temu winien.
— Nie, nie, panie!
— A zatem ja poprowadzę cię do władzy, rozumiesz?
— Pan mnie zatrzymujesz, pan?
— Nikt inny?
— Jakimże to prawem?
— Prawem mocniejszego!
— Zawołam ludzi!
— Nie czyń tego, bo wezwę przechodniów, wiesz dobrze, że wy, moi panowie, wcale nie jesteście uwielbiani, jeśli więc oświadczę, że po niesłusznem wstrzymaniu mnie, uwolnić chcesz nadużywając władzy, rzeka nieopodal płynie.
Policjant pobladł jak trup, bo przechodnie w istocie około nich gromadzić się poczęli.
Wiedząc z doświadczenia, iż lud ówczesny, nie nadto czułym był dla łapaczów, spojrzał na Gibassiera tak żałosnem okiem, że go prawie rozrzewnił.
Pomnąc jednak na zasady pana Talleyranda, Gibassier odepchnął pierwsze wrażenie, gdyż nieodzowną rzeczą było usprawiedliwić się przed naczelnikiem; zacisnął więc dłoń więźnia jak kleszczami, i z niewolnika stając się żandarmem, poprowadził go gwałtem do prefektury.
Dziedziniec zapełniony był w tej chwili masą pospólstwa.
Co tu robił ten tłum?
Wspominaliśmy, iż w powietrzu dawało się uczuwać wtedy coś podobnego do zaburzeń; lud ów przeto składały osobistości mające rolę grać w nich, i przychodzące po hasło.
Galernik, nawykły niegdyś wstępować w progi tej miejscowości w kajdankach, oddalać się zaś w wózku okratowanym, doznawał prawdziwej radości czując się obecnie przyprowadzającym zdobycz.
I w rzeczy samej, wejście Gibassiera, miało pozór czegoś nader uroczystego. Wzniósł głowę dumnie, podczas, gdy towarzysz sunął się za nim, jak zdemontowana fregata postępuje za potężnym okrętem.
Szmer zadziwienia przebiegł po owym tłumie zbitym w masę. Sądzono, że Gibassier dotąd rozkoszne się życiem galer w Tulonie, gdy tymczasem on zjawiał się w postaci naczelnika w pełni rozwiniętych czynności.
Lecz Gibassier spostrzegł niepewność ludu, kłaniać się zaczął w prawo i lewo przyjacielsko i opiekuńczo, tak, iż wielu znalazło się, którzy przypadli do niego z oznajmieniem przyjemności jakiej doznają, z przyczyny szczęśliwego powrotu galernika.
Wszystko to dziwiło niepomiernie sługę sprawiedliwości, na którego Gibassier spoglądał teraz okiem litościwem.
Przybyłych stawiono przed dziekanem (doyen) brygady, sławnym fałszerzem, który, jak Gibassier, po niejakich warunkach ugody między nim a panem Jackalem, wyjrzał śmiało na świat boży z ponurego Brestu.
Tym sposobem nie znali się ci zbrodniarze, lecz nowy agent, w samotności dumań u brzegu Śródziemnego morza, tak często słyszał o znakomitym starcu owym, że od wielu już lat pragnął gorąco uścisnąć jego czcigodną rękę.
Dziekan przyjął go istotnie po ojcowsku.
— Synu mój! rzekł, dawno już pragnąłem ujrzeć cię znając dobrze twego ojca.
— Ojca? pomyślał zdziwiony zbrodniarz, który nie znał nigdy rodziców.
— A istotne to szczęście dla mnie, mówił dalej dziekan, że odnajduję w tobie szlachetne rysy ojcowskie. Jeśli potrzebowałbyś kiedy rady, jestem na twoje usługi, mój synu.
Całe zgromadzenie zdało się zazdrościć tego patentu na wielkiego człowieka, jaki dziekan udzielił Gibassierowi.
Otoczyło więc galernika, przyrzekając mu usługi i oświadczając przyjaźń, w oczach biednego policjanta, który kom*pletnie ogłupiał na widok tego tryumfu.
Zbrodniarz spojrzał wtedy na policjanta jak gdyby mówił: „cóż, czy skłamałem przed tobą“?
A policjant spuścił głowę w milczeniu.
— A co? przyznaj teraz, iż jesteś wierutnym osłem, rzekł Gibassier do niego.
— Przyznaję, odpowiedział szczerze policjant, i byłby przyznał jeszcze więcej, gdyby Gibassier zażądał.
— A więc, skoro przyznajesz, zadowolniłeś mój honor; ja zaś postanawiam wstawić się za tobą do pana Jackala, za jego powrotem.
— Za jego powrotem?
— Nie inaczej, przedstawię mu twą grubą pomyłkę jako nadmiar gorliwości: widzisz, że dobrym jestem chłopcem.
— Ależ pan Jackal wrócił, zawołał policjant, który obawiając się ochłodzenia dobrych chęci Gibassiera, korzystać pragnął z chwili.
— Jakto! powrócił?
— Istotnie.
— Kiedy?
— O szóstej rano.
— I nie mówiłeś mi o tem! ozwał się Gibassier.
— Bo nie zapytywałeś mnie ekscelencjo! pokornie odrzekł policjant.
— Rzeczywiście, mój przyjacielu, odrzekł Gibassier łagodniejąc.
— „Mój przyjacielu!“ szepnął sługa sprawiedliwości, ty mnie nazwałeś przyjacielem, o wielki człowieku! rozkaż co uczynić mogę dla ciebie?
— Ależ udać się natychmiast do naczelnika.
— Więc ruszajmy, rzekł policjant, czyniąc łokciowe kroki.
Gibassier pożegnał zgromadzonych skinieniem ręki, zagłębił się pod sklepienie, a zwróciwszy na lewo temiż schodami jakiemi szedł był ongi Salvator, przebiegł dwa piętra, dostał się w korytarz z prawej strony i stanął nareszcie u drzwi pana Jackala.
Woźny poznawszy nie Gibassiera ale policjanta, natychmiast otworzył drzwi.
— Cóż ty robisz, głupcze? rzekł pan Jackal. Czy nie powiedziałem, że nie masz wpuszczać nikogo, tylko Gibassiera?
— Otóż jestem, drogi panie Jackal! zawołał Gibassier, i zwróciwszy się do policjanta, dodał: mnie tylko pozwolił wejść, słyszałeś? Był tylko dla mnie.
Policjant musiał się złapać oburącz za głowę, ażeby nie upaść na kolana.
— No, rzekł Gibassier, pójdź za mną: przyrzekłem ci być łaskawym i dotrzymam obietnicy.
I wszedł do pana Jackala.
— Więc to ty! Gibassier? odezwał się naczelnik, na wszelki wypadek dałem woźnemu twoje nazwisko...
— Dumnym czyni mnie ta pamięć.
— Porzuciłeś więc zdobycz twoją? zapytał pan Jackal.
— Niestety! ona sama wymknęła się z rąk moich.
Pan Jackal zmarszczył brwi surowo.
Galernik zaś trącił łokciem policjanta, jak gdyby chciał mówić: „widzisz w jak ciasny kąt zapakowałeś mnie, niezdaro!“ A zwróciwszy się do badającego, przemówił, wskazując na towarzysza:
— Panie, zapytaj tego człowieka!
Jackal spojrzał i rzekł:
— A! to ty jesteś Pourichonie; zbliż-no się i powiedz w czem zawiniłeś, że rozkazy moje nie zostały wykonane?
Zapytany spostrzegł, iż żartować w tej chwili nie wolno, a tem mniej kłamać, powiedział przeto całą prawdę.
— Osłem jesteś! zawołał urzędnik do policjanta.
— Co właśnie miałem już zaszczyt słyszeć od pana hrabiego Galeroni z Tulonu, odpowiedział policjant z głęboką skruchą.
Pan Jackal starał się odgadnąć coby to była za znakomita osobistość, która uprzedziła go w zdaniu o Fourichonie, tak doskonale harmonizującem z jego własną opinią.
— To ja, rzekł Gibassier kłaniając się.
— Aha! doskonale, doskonale, rzekł pan Jackal. Przerobiłeś sobie szlachectwo?
— Tak, panie, odrzekł Gribassier, dodać jednak muszę, iż przyrzekłem był temu człowiekowi wyjednać przebaczenie; bo jeśli zaszła wina, to przez nadmierną tylko jego gorliwość w służbie.
— Na żądanie urodzonego Gibassier, który nam jest wielce przyjemny i miły, wyrzekł pan Jackal majestatycznie, ułaskawiamy cię, Fourichonie, najzupełniej. Idź w pokoju i nie grzesz więcej.
Potem żegnając ręką nieszczęśliwego policjanta, który oddalał się tyłem;
— Czy przyjmiesz śniadanie, kochany Gibassier? zapytał pan Jackal galernika.
— Z radością niekłamaną, panie, odrzekł tenże.
— Przejdźmy więc do jadalni, odezwał się gospodarz.
Zaproszony udał się za panem Jackal.

VIII.
Wzrok podwójny.

Naczelnik wskazał podwładnemu miejsce przy stole naprzeciw siebie, lecz ten, zamiast wykonania rozkazu tak łaskawego, pragnąc przytem okazać, iż nie obce mu są prawidła grzeczności towarzyskiej, odezwał się:
— Racz pan przyjąć serdeczne powinszowanie rychłego powrotu do Paryża.
— Toż samo powinszowanie przyjmij odemnie, odrzekł uprzejmie pan Jackal.
— Spodziewam się, powiedział Gibassier, że pan naczelnik podróż szczęśliwie odbył?
— Najdoskonalej w świecie! kochany panie Gibassier, lecz zajmij miejsce.
Gibassier usiadł.
— Pozwól kotleta.
Gibassier wziął jedną sztukę.
— Podaj szklankę... a teraz posilaj się, pij i racz mnie, posłuchać.
— Stanę się uchem, panie.
— A zatem, przez głupotę tego policjanta straciłeś ślad zdobyczy?
— Niestety! widzisz mnie panie w rozpaczy.
— Wielkie to nieszczęście!
— Sto lat żyć mogę, a niedaruję sobie tej sprawy!
— Ja zaś pobłażliwym chcę zostać i przebaczę ci winę.
— Nie! panie, nigdy tego nie przyjmę, bo postępowałem jak ostryga, słowem, że większym jeszcze od owego policjanta nazwaćby mnie potrzeba osłem;
— I cóż na to zrobić. Znasz przecie przysłowie: „Ani Herkules“...
— Powinienem był zatłuc go pięścią i popędzić za Sarrantim.
— Ubiegłbyś zaledwie dwa kroki, gdy schwytaliby cię byli jego pomocnicy.
— O! westchnął Gibassier, wstrząsnąwszy ręką jak Ajax.
— Ależ, powiadam ci, że daruję wszystko, rzekł pan Jackal uspokajająco.
— Czy więc masz pan sposób odszukania „naszego“ zbiega, jeśli tak mówić wolno?
— Nie źle, zawołał gospodarz, zachwycony dowodem inteligencji Gibassiera, zgadującego, że jeśli sani naczelnik nie okazuje niepokoju, to snać nie ma powodu być niespokojnym.
— Nie źle! powtórzył, więc nazywaj Sarrantego „naszym“ zbiegiem, bo istotnie jest on naszą własnością wspólną, czego dowodem, iż gdyś ty zatracił jego ślad, ja go wytropiłem.
— Niepodobna!
— Co niepodobnego?
— Żebyś pan naczelnik go wytropił.
— A jednak to prawda.
— W jaki sposób to się stało? wszak zgubiłem go przed godziną zaledwie?
— Ja zaś znalazłem przed pięciu minutami.
— Tak, że trzymasz go pan w pułapce?
— O! gdzieżby! wiesz przecie, iż postępować z nim mam y w sposób szczególny, weźmiemy go kiedyś, tylko pilnuj go już teraz i nie trać z oczu.
W przeddzień, Sarranti i czterej wspólnicy naznaczyli sobie schadzkę w kościele Wniebowzięcia, lecz Sarranti czując jakiś niepokój, mógł był nie udać się na owo zebranie, Gibassier więc zawierzyć postanowił geniuszowi „własnemu“ w odszukaniu zdobyczy i zapytał:
— Gdzież jednak znaleźć go mógłbym obecnie?
— Idąc za jego śladem.
— Ależ gdy go zgubiłem?
— Dla nas dwóch obecnie zdobycz nieuchwytna istnieć nie może.
— Zatem, mówił Gibassier przekonany, iż pan Jackal chwali się, zatem, nie ma chwilki do stracenia.
I powstał, jak gdyby dla natychmiastowej pogoni, kiedy naczelnik zawołał:
— W imieniu Jego królewskiej mości, której będziesz miał honor utrzymać chwiejną koronę, dzięki ci składam za twój zapał.
— Uznaję się też najniższym, ale i najwierniejszym poddanym Najjaśniejszego pana! rzekł Gibassier, skromnie się kłaniając.
— Doskonale, a bądź pewny nagrody, gdyż nie królów to posądzać można o niewdzięczność.
— Prawda, niewdzięczne są tylko ludy, odrzekł Gibassier filozoficznie, wznosząc wzrok ku niebiosom i westchnął głęboko.
— Wiwat! kolego.
— W każdym razie, kochany panie Jackal, niezależnie od nagród królewskich i niewdzięczności ludów, pozwól mi oświadczyć, iż cały oddaję się na twoje usługi.
— Nie; raczej będziesz łaskaw zjeść ze mną skromne śniadanko.
— A on wyślizgnie się tymczasem.
— Nie, bo on czeka na nas.
— Gdzie?
— W kościele.
Galernik z rosnącym podziwem spoglądał w oczy naczelnika, łamiąc sobie głowę nad zbadaniem, zkąd wie o tajemnicy jego własnej. Cóżkolwiekbądź jednak, pragnąc zgłębić ostatecznie jak daleko sięgają wiadomości pana Jackala, odezwał się z udaną obojętnością:
— Doprawdy, w kościele? tego się domyślałem.
— A to czemu?
— Ponieważ człowiek w ten sposób rozbijający się po publicznych drogach, pospiech swój tem chyba tłómaczy, iż dąży do zbawienia duszy.
— Coraz to lepiej! winszuję ci tak doskonałego daru obserwacji, gdyż stanie się on na przyszłość ciągłym obowiązkiem twoim.
Gibassier chciał wiedzieć, czy pan Jackal wie wszystko, więc ciągnął dalej:
— A w której świątyni oczekuje?
— W kościele Wniebowstąpienia, rzekł poprostu pan Jackal.
Gibassier wpadał ze zdziwienia w zdziwienie.
— Czy znasz ten kościół? napierał gospodarz widząc, że Gibassier nie odpowiada.
— Cóżbym nie miał znać!
— Ale ze słyszenia może, gdyż nie śmiem posądzać cię o szczególną pobożność.
— Trzymam się ściśle własnego wyznania wiary, jak wszyscy, odpowiedział galernik, wzniósłszy oczy w górę z pewnym rodzajem niebiańskiego ubłogosławienia.
— Nie gniewałbym się za bliższe poznanie twoich wierzeń, rzekł pan Jackal nalewając kawę Gibassierowi, poproszę cię więc o dokładne wyłożenie twych zasad religijnych, lecz nie teraz, bo nie mamy czasu do stracenia. Ale w każdym razie trzymam cię za słowo.
Gibassier słuchał z przymrużonemi oczyma, cmokając kawę, a pan Jackal ciągnął dalej:
— Otóż, człowieka tego odnajdziesz w wiadomym kościele.
— Na rannem nabożeństwie, na wotywie, czy na nieszporach? pytał Gibassier z nieokreślonym wyrazem złośliwości 1 naiwności zarazem.
— Na sumie. — Zatem około wpół do dwunastej?
— Zdobycz nie zjawi się tak rychło, o dwunastej dopiero.
Była to istotnie godzina umówiona przez spiskowych.
— A teraz jedenasta! krzyknął wystraszony Gibassier.
— Zaczekaj! dość będziesz miał jeszcze czasu do zaśpiewania „gloria“.
I pan Jackal wlał pół kieliszka araku w kawę Gibassiera.
— „In excelsis“! dodał Gibassier, unosząc dwiema rękami filiżankę i rzekł w dalszym ciągu: Obecnie, dozwól mi panie, oświadczyć ci rzecz pewną, która ujmy zasłudze twej, nie przyniesie, a której ja hołd składam pokorny.
— Mów.
— Wiedziałem o wszystkiem, tak samo, jak pan...
— Doprawdy?
— Istotnie, a w jaki sposób dowiedziałem się, posłuchaj pan...
Wtedy Gibassier wyłożył naczelnikowi całkowite dzieje ulicy Pocztowej, jak wszedł do domostwa i dowiedział się o mającem nastąpić zebraniu członków w owym kościele o godzinie dwunastej.
Jackal przysłuchiwał się z bacznością, wyrażającą milczący hołd dla przebiegłości Gibassiera, a kiedy ten skończył, odezwał się:
— Czy więc myślisz, iż dużo ludzi zgromadzi się na tym pogrzebie?
— Sto tysięcy, co najmniej!
— A w kościele?
— Ile pomieścić zdoła jego wnętrze: dwa do trzech tysięcy.
— Nie łatwo więc znaleźć przyjdzie tego człowieka w tak ogromnym tłumie.
— O! ewangelia nasza mówi przecież: „szukajcie, a znajdziecie“.
— Otóż, ja chcę oszczędzić ci tej pracy.
— Pan?
— Ja! O dwunastej znajdziesz go wspartym o trzeci filar z lewej strony od wejścia.
Na razie, dar podwójnego wzroku takie głębokie wrażenie uczynił na policjancie, iż nie odpowiedziawszy i słowa, skłonił się i wyszedł.

IX.
Dwaj błędni rycerze.

Gibassier oddalał się z biura przy ulicy Jerozolimskiej w tej samej chwili, kiedy po wręczeniu obrazu św. Hyacynta Karmelicie, Dominik wychodził z ulicy Tournon.
Dziedziniec prefektury zaległa pustka, trzej tylko ludzie znajdowali się na obszernym placu. Z pomiędzy nich odłączył się jeden człowiek wychudły, o cerze oliwkowej, czarnych błyszczących oczach i świetnej białości zębach.
W człowieku tym, który zbliżył się do Gibassiera, galernik poznał Carmagnola, zaufanego pana Jackala, który w Kehl doręczył mu rozkaz wspólnego naczelnika. Gibassier czekał, uśmiechając się i wyciągnął rękę na powitanie.
— Idziesz do kościoła Wniebowzięcia? zapytał Carmagnole.
— Tak, wszak winniśmy oddać ostatnią posługę zwłokom wielkiego przyjaciela ludzkości, rzekł Gibassier.
— Sprawiedliwie, szukałem cię też u wyjścia z prefektury, dla pogawędki w tym przedmiocie.
— Słucham z całą uwagą.
— Wiesz po co udajemy się w to miejsce.
— Ja idę śledzić pewnego człowieka, który ma stać pod trzecim filarem i rozmawiać z mnichem, rzekł Gibassier, który dotąd nie mógł wydziwić się dokładności szczegółów.
— A ja mam aresztować tego człowieka, odparł Carmagnole.
— Jakto! aresztować?
— Tak, w danej chwili, o tem to właśnie zawiadomić mi kazano ciebie, braciszku.
— Ty masz pojmać Sarrantego?
— Nie, ale pana Dubreuil to nazwa jaką przybrał, nie powinien się więc żalić.
— Schwytacie go zatem jako spiskowca?
— Bynajmniej! Jako wichrzyciela.
— Spodziewacie się więc zamieszek prawdziwych?
— Nie nadto poważnych, ale w każdym razie będzie to ruchawka.
— Czy uważacie za rzecz roztropną, kochany kolego, wszczynać taką sprawę w dniu, w którym cały Paryż jest nieukontentowany?
— Nie bardzo, ale wiesz, że: „kto nie wystawia się na możliwą stratę, nic zyskać nie może nigdy“.
— Bezwątpienia, obecnie jednak stawiamy wszystko za wszystko.
— Tylko, że gramy w cichą grę.
Uwaga ta zaspokoiła nieco Gibassiera, twarz jego przecież wyrażała zwątpienie i pracę myśli. Ozy były to wspomnienia cierpień, jakich doznał niegdyś w głębi Gadającej studni, czy utrudzenie w podróży, w każdym razie hrabia Galeroni de Toulon zdawał się być wydany w tej chwili na pastwę wielkiej troski, lub wyrzutów sumienia. Carmagnole zauważył to; nie omieszkał też zapytać o powód, w chwili, gdy okrążali wybrzeża placu Saint-Germain ľ’Auxerrois.
— Stroskaną coś masz minę? rzekł.
Gibassier ocknął się i potrząsł głową.
— Co? co? odezwał się.
Carmagnole powtórzył pytanie.
— Rzeczywiście, ciągnął Gibassier, pewna rzecz, dziwi mnie, mój przyjacielu.
— Do kata! a toż zaszczyt wielki! dziwi, i to ciebie?
— A więc zajmuje, jeśli tak lepiej.
— Gdybym mógł usunąć ową pracę twego mózgu, uważałbym się za szczęśliwego, powiedz o co chodzi?
— Naczelnik zawiadomił mnie, iż człowieka tego znajdę w kościele Wniebowzięcia, u trzeciej kolumny na lewo.
— Na lewo... tak.
— Rozmawiającego z mnichem...
— Z własnym synem, księdzem Dominikiem.
Gibassier, spoglądając na Carmagnola tym samym wzrokiem, jak na pana Jackala poprzednio, wyrzekł:
— Otóż to, czułem się silnym, a widzę, że grubą popełniłem omyłkę.
— Zkąd i po co taka pokora? zapytał Carmagnole.
Gibassier namyślał się, oczami ostrowidza przebić pragnął otaczające mózg jego ciemnie, aż w końcu rzekł:
— Znajduję w tem jedną wskazówkę nader doniosłą.
— Jakąż to?
— Albo, jeśli mam prawdę powiedzieć, napełnia mnie ona podziwem.
— Dla kogo?
— Dla pana Jackala.
Carmagnole odkrył głowę, jak herszt linoskoków, kiedy wspomina o miejscowym panu merze i władzach ustanowionych.
— I cóż to za wskazówka? spytał.
— O filarze owym właśnie i o mnichu. Pan Jackal może znać przeszłość i teraźniejszość przypuszczam... lecz, żeby miał zgadywać przyszłość, to już przechodzi mój rozum, Carmagnola.
Carmagnole zaśmiał się ukazując śnieżne zęby.
— A jak tłómaczysz tę jego wiedzę ubiegłych i obecnych czasów? zapytał.
— Jeśli odgadł, że Sarranti znajdzie się w kościele, to dla tego, iż zrozumiał uczucie, które w chwili niebezpieczeństwa zwraca duszę ludzką ku niebu; jeżeli wiedział o wyborze świątyni, to dlatego, że tam będzie ognisko zebrania.
Carmagnole wtórował mówiącemu znakami głowy.
— Że przewidział bytność jego o godzinie dwunastej, nic prostszego, bo spiskowiec, który spędził większą część nocy na rozprawach, nie zechciałby udać się na wczesne nabożeństwo. Oparcie się jego o kolumnę, rzecz nie mniej zrozumiała u człowieka, który tylko co nużącą, czterodniową odbył podróż, lewa zaś strona wybraną być musiała koniecznie przez członka stronnictwa opornego.
Wszystko to nadzwyczajnem jest wprawdzie, lecz nigdy cudownem, kiedy i ja zrobić sobie mogłem rachunek podobny, co jednak zadziwia mnie, jak mówiłem, to sposób użyty przez owego czarodzieja policyjnego dla odgadnięcia numeru słupa, godziny oparcia się Sarrantego i przybycia w tymże samym czasie księdza.
— Czy to jedynie chmurzy czoło twoje, panie hrabio?
— Nie innego.
— Bah!
— I prostsza nawet.
— Czy tak?
— Na honor!
— Czy więc nie raczyłbyś odkryć przedemną tej tajemnicy?
— Z całą przyjemnością.
— Słucham cię przeto.
— Czy znasz Barbettę?
— Znajomą mi jest tylko ulica tej nazwy.
— To nie to samo.
— Nie obcą mi także brama tego nazwiska, tworząca niegdyś część gmachu Filipa-Augusta, a która tak nazwaną została od imienia pewnego Stefana Barbette.
— Jeszcze nie to.
— Znajomy mi prócz tego pałac Barbette, w którym Izabela Bawarska powiła delfina Karola VII, a książę Orleański, wyszedłszy zeń w nocy 23. listopada 1407 roku, zamordowany został.
— Dosyć tego! krzyknął Carmagnole, dosyć! dwa słowa więcej, a postaram się o katedrę historji dla ciebie.
— Istotnie, erudycja to gubiła mnie zwykle, lecz nareszcie mów o jakiejże to prawisz Barbecie, z ulicy, bramy, czy pałacu.
— O żadnej z tych, Barbetta moja, to osóbka wynajmująca krzesła w kościele św. Jakóba, mieszka w zaułku de Vigne.
— Więc takie liche masz znajomości?
— Wszystko po trosze zakosztować potrzeba.
— Nareszcie? rzekł Gibassier.
— Mówię tedy, iż Barbetta wynajmuje siedzenia i to siedzenia, na których przyjaciel mój, Avoine... Czy znasz go?
— Z widzenia.
— Siedzenia, na których spocząć nie wzdragał się mój przyjaciel Avoine.
— Lecz cóż za związek mieć może owa Barbetta wynajmująca krzesła, na których nie wzdraga się spoczywać twój przyjaciel Avoine, z tajemnicą, którą ja chcę zgłębić?
— Nader prosty.
— Zobaczymy, dotąd nie rozumiem.
Carmagnole wstrzymał się przez chwilę z tryumfującym uśmiechem, a tymczasem na kościele Wniebowzięcia bić zaczął zegar trzy kwadranse na dwunastą.
— Południe za piętnaście minut! mamy jeszcze dość czasu, wykrzyknęli obaj razem, co dowodziło, jak gorąco zajmowała ich wzajemna sprawa.
Lecz, że uwaga bardziej rozbudzona była u Gibassiera, który zapytywał, on więc badać zaczął dalej towarzysza, rzekłszy:
— Słucham.
— Nie wiadomo ci może, iż wszystkie owe kobieciny wynajmujące krzesła, znają się wzajem, jak pięć palców ręki.
— Istotnie? nie wiedziałem zgoła? odrzekł Gibassier.
— A zatem wynajmująca krzesła w kościele św. Jakóba, mówił dalej Carmagnole, dumny z tego, że może czegoś nauczyć tak światłego człowieka.
— Barbetta? rzekł Gibassier, dla dowiedzenia, że nie traci ani słówka z rozmowy.
— Ona sama, ścisłą złączona jest przyjaźnią z drugą wynajmującą z kościoła św. Sulpicjusza, mieszkającą przy ulicy Pot-de-Fer.
— A! zawołał Gibassier.
— Zaczynasz wtajemniczać się, nieprawdaż?...
— Tak jest, przezieram, zgaduję.
— Otóż ta ostatnia pełni zarazem obowiązki odźwiernej w tym domu, do któregoś ty wczoraj wieczór odprowadził pana Sarranti i w którym mieszka właśnie syn jego, ksiądz Dominik.
— Idź dalej, rzekł Gibassier, nie chcąc za nic w świecie stracić nitki opowiadania.
— A więc, pierwszą myślą pana Jackala po otrzymaniu twego listu było kazać mnie przywołać dla zapytania, czy nie znam kogoś w tym domu. Zrozumiesz łatwo, jak wielką była radość moja, gdym dowiedział się, iż straż owej kryjówki powierzono właśnie przyjaciółce przyjaciółki mego przyjaciela. Pobiegłem więc do Barbetty, spodziewając się znaleźć Avoine’a, który przychodzi zwykle o tej godzinie na kawę, a znalazłszy go istotnie, szepnąłem dwa wyrazy, on na to cztery do ucha kobiecie, która natychmiast popędziła do przyjaciółki; była godzina ósma.
— Nie źle, wtrącił Gibassier, domyślając się już początkowych zgłosek szarady, praw dalej!
— Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała w jednym z kątów izby, przybywszy do swej przyjaciółki, był list do pana Dominika Sarranti.
— „Cóż toi wykrzyknęła Barbetta, czy nie wrócił dotąd wasz mnich?“
— Nie, odrzekła przyjaciółka, oczekuję go co chwila...
— „To dziwne, że on tak długo nieobecny.“
— Czyż wiedzieć można kiedy powróci ksiądz... Lecz dlaczego mnie pytasz o niego?
— „Ponieważ widzę tu pismo oczekujące“, odrzekła Barbetta.
— Tak, przyniesione wczorajszego jeszcze wieczora.
— „A to śmieszne! wygląda, jakby ten list pisała kobieta.“
— Mylisz się, rzekła przyjaciółka, od pięciu lat jego tu zamieszkania, nie dostrzegłam żadnej buzi kobiecej.
— „Dobrze ci mówić...“
— Ależ nie, nie; pisał to mężczyzna, który przeraził mnie nawet bardzo.
— „O! czyżby cię znieważył kumo?“ zapytała Barbetta.
— Bogu dzięki nie. Lecz widzisz, chrupnęłam sobie nieco i możesz wyobrazić sobie co uczułam, kiedy ujrzałam czarne jak węgiel straszydło...
— „Czy tylko to nie djabeł, przypadkiem?“
— O! wcale nie, byłby mi przecie całą izbę napełnił wonią siarki i smoły. Otóż pytał o powrót Dominika, a gdy odpowiedziałam, że jeszcze nie wrócił, rzekł: „oświadczam więc pani, iż zjawi się dziś wieczorem, albo jutrzejszego rana.“ Czyż to nie przestraszające?
— „Zapewne.“
— A! odpowiedziałam, na honor Periny! bardzo jestem z tego rada! „Czyż dlatego, że jest waszym spowiednikiem?“ zapytał przybyły z uśmiechem. — „Panie! zawołałam, wiedz, że nie wyznaję grzechów przed tak młodymi ludźmi.“ „Wyśmienicie! prosiłbym więc o pióro, napiszę do niego, czy tylko znajdzie się pieczątka?“ „O! co tego to nie posiadam,“ odpowiedziałam.
— „I rzeczywiście nie miałaś?“ zapytała Barbetta.
— Miałam! ale po co mi czynić ofiarę z laku, czy pieczątek jakiemuś tam nieznajomemu?
— „Tak, z czasem stałoby się to upadkiem twoich zasobów“.
— Nie dlatego, lecz żądać od kogoś pieczątki do listu, to wygląda na nieufność.
— „Tak, ozwała się Barbetta, a przytem przeszkadza przeczytać list po odejściu oddawcy. Ale ten, jak widzę, jest zapieczętowany?“
— Nie mów mi już o tem! póty przetrząsał pugilares, aż wyszukał jakiś stary opłatek.
— „Tak, że nie wiesz co w liście stoi?“
— A cóżby mi przyszło z wiadomości, że pan Sarranti bawi tu pod nazwiskiem Dubreuila, i że ma dziś o dwunastej czekać na księdza Dominika przy trzecim lewym filarze w kościele Wniebowzięcia?
— „Zatem odczytałaś?“
— Ciekawą byłam dlatego właśnie, że za pilnie ukrywał.
— W tej chwili, opowiadał dalej Carmagnole, zadzwoniono na wieży św. Sulpicjusza, i odźwierna krzyknęła:
— A! zapomniałam, iż pogrzeb o dziewiątej, a mój mężulek pije dotąd! Kogóż mam zostawić tu na straży, chyba kota naszego?
— „A mnie to nie masz?“ zapewniała Barbetta.
— Naprawdę? oddałabyś mi tę przysługę?
— „Takie głupstwo!“
Na tak uprzejme zapewnienie, wynajmująca krzesła udała się do właściwych jej posług, zakończył Carmagnole.
— Rozumiem, zauważył Gibassier, twoja Barbetta została, dla odczytania listu, bo otworzyć go nie tak wielka sztuka.
— Tak, rozpieczętowała nad parą ów list, przepisała, a w dziesięć minut później mieliśmy już kopię w ręku.
— A w niej było?
— Toż samo co odźwierna mówiła, wreszcie czytaj.
Gibassier wyczytał co następuje:
„Kochany synu, od dziś wieczór znajduję się w mieście pod imieniem Dubreuil, a pierwsze odwiedziny moje były u ciebie. Nie zastałem cię w domu, ale zawiadomiono mnie, że ci przesłano pierwszy mój list, spodziewam się przeto, iż stawisz się jutro w kościele Wniebowzięcia o 12tej w południe, gdzie czekać będę przy trzeciej kolumnie na lewo od wejścia“.
— A! westchnął galernik, wybornie.
Przy ciągłej rozmowie wstąpili w progi świątyni punkt o dwunastej, gdzie wspartemu o filar ojcu, syn klęczący całował ręce, niewidziany przez nikogo.
Mylimy się, dostrzegli go Gibassier i Carmagnole.

X.
Jak się wywołuje rozruch.

Jeden rzut oka starczył dwom wysłańcom na ujrzenie Dominika klęczącego jeszcze; pana Sarranti już nie było.
— E, e! mruknął Carmagnole, mnich jest, ale nie widzę ojca.
Gibassier, wspięty na palce wpił wzrok jaszczurczy w tłumy i uśmiechnął się, mówiąc:
— Widzę go.
— Gdzie?
— Równolegle od nas w prawo.
— Dobrze.
— Patrz!
— Patrzę.
— A co tam widzisz?
— Akademika zażywającego tabaczkę z lubością.
— To dla ocucenia się: on myśli, że jest na posiedzeniu. A za akademikiem kogo widzisz?
— Ulicznika wyciągającego zegarek z kieszonki jakiegoś pana.
— To ażeby mógł powiedzieć godzinę ojcu swemu: dalej?
— Młodzieńca wsuwającego karteczkę w książkę od nabożeństwa jakiejś dziewicy.
— Bądź pewnym, Carmagnola, iż to nie jest karteczka pogrzebowa; a za tą parą gołąbków?
— Poczciwca smutnego, jak gdyby to on miał być chowanym, widuję go na wszystkich nieledwie obchodach tego rodzaju.
— Musi on w głębi serca żywić to smutne przekonanie, że nikt nie pójdzie za jego pogrzebem. Dalej kogo widzisz, mój towarzyszu?
— A! to on! nareszcie rozmawia z panem de la Payette!
— Czy istotnie? to jest pan de la Fayette? pytał galernik tonem uszanowania, jakie najpodlejsí nawet mimowiednie czuli dla tego zacnego starca.
— Jakto! miałbyś śmiałość nieznać wielkiego la Fąyetta? zawołał zdziwiony Carmagnole.
— Niestety! opuścić musiałem Paryż w dzień przedstawienia się jemu jako kacyk Peruwiański, który przybył studjować konstytucję francuską, rzekł galernik westchnąwszy nabożnie.
I obaj zbiry posuwać się zaczęli w stronę swojej zdobyczy, kiedy w tej właśnie chwili Salvator wskazywał ich swym towarzyszom.
Gibassier podwójnym obdarzony wzrokiem, nic nie stracił z tego, co działo się między młodzieżą, zwróciwszy się więc do towarzysza, szepnął:
— Sądzę, iż pięciu tych młodzieńców poznają nas, nieźleby przeto było rozłączyć się na chwilę, przez co lepsze nawet damy baczenie na naszego obywatela, a jest przecież miejsce, w którem zawsze znaleźć się będziemy mogli.
— Masz słuszność, odpowiedział Carmagnole, spiskowcy niebezpieczniejsi są, niżby kto myślał.
— Nie zawadzi wierzyć temu, co utrzymujesz.
— Wiesz jednak, że pojedyńczego tylko człowieka aresztować mamy.
— Zapewne, bo cóż poczęlibyśmy z mnichem? Onby nam cały kler wsadził na kark!
— I to, aresztować go pod przybranem nazwiskiem Dubreuil, za skandal popełniony w kościele, zauważył Carmagnole.
— Rozumie się, potwierdził Gibassier.
— Ruszajmy więc!
Po chwili, Carmagnole stał już z prawego boku ojca, drugi zaś zbir z lewego boku syna.
Mszę rozpoczęto, a po jej wysłuchaniu ze skruchą, młodzieńcy ze szkoły Szalońskiej, którzy nieśli byli zwłoki do świątyni, zbliżyli się do trumny dla odprowadzenia jej ла cmentarz. Nagle jednak, gdy zaczęli brać się do owego dzieła miłości chrześciańskiej, mężczyzna czarno przybrany, wysoki, bez żadnych oznak stanu, wyrósł naraz jakby z posadzki i głosem człowieka, który czuje się w prawie rozkazywania ludowi:
— Proszę panów nie ruszać tej trumny, odezwał się.
— Dlaczego! jakto! pytali młodzieńcy w zdumieniu.
— Nie potrzebuję zdawać panom rachunku, rzekł, a zwróciwszy się do dozorcy pogrzebowego, dodał: Wasi tragarze urzędowi gdzie są?
Urzędnik, zbliżywszy się rzekł:
— Ależ sądziłem, że ci właśnie panowie przenieść mają trumnę.
— Nie znam ich! krzyknął gwałtownie czarny mężczyzna. Każ pan przyjść natychmiast swoim ludziom.
Zrozumieć łatwo, jakie zamieszanie zrodzić musiał wypadek tak nie spodziewany. Lecz nieznajomy snać przekonany był o potędze swojej, bo hałas ten przyjął uśmiechem pogardy.
— Tragarze! powtórzył spokojnie.
— Nie, nie! krzyczeli uczniowie, którym tłum wtórował.
— Jakiem prawem chcesz nam pan zabraniać oddania ostatniej przysługi naszemu dobroczyńcy, wołali wciąż młodzi ludzie, kiedy nas do tego upoważniła rodzina?
— Fałsz! rzekł nieznajomy, rodzina właśnie opiera się bezwarunkowo przeprowadzeniu ciała inaczej, jak zwykłym sposobem.
— Czy to prawda panowie? pytali młodzieńcy stojący obok hrabiego Gaetana i Aleksandra de la Rochefoucauld synów zmarłego, którzy podchodzili wówczas, by stanąć za trumną ojca.
Wszystko to odbywało się wśród niezrównanego hałasu, gdy pytanie owo sprowadziło ciszę zupełną. Fale wzburzonego ludu rade były posłyszeć odpowiedź hrabiego, którą ten poważnym głosem wyrzekł:
— Rodzina bynajmniej się nie sprzeciwia, owszem, upoważniła was, panowie, i teraz upoważnia.
Przeciągle hura! zabębniło w szyby i sklepienia świątyni.
Dozorca pogrzebowy przez ten czas już rozkazał zbliżyć się służbie swej, a ci uchwycili trumnę za brzegi, lecz posłyszawszy wyrazy hrabiego Gaetana, oddali ją w ręce młodzieży, która spokojnie wyniosła za progi kościelne.
Dziedziniec przeszli bez wypadku i orszak wszedł już w ulicę świętego Honorjusza, a czarny jegomość jak zaczarowany, rozpłynął się nagle.
Raz wstąpiwszy na szeroką drogę, tłum uporządkował się nieco.
Za ciałem postępowali: synowie, wielka liczba parów, deputowanych i innych osobistości znakomitych, a że de la Rochefoucauld posiadał godność generał-porucznika, przeto straż honorowa towarzyszyła jego zwłokom.
Wszystko więc zdawało się uciszać, gdy, w chwili najniespodziewańszej, tenże sam szatan wyrósł naraz z bruku.
Tłum, zoczywszy czarnego człowieka, wydał okrzyk nienawistny, on zaś zbliżywszy się do oficera służbowego, szepnął mu coś niezrozumiałego dla otaczających, wyrażając następnie głośne i niezłomne żądanie, ażeby młodzież oddała trumnę żałobnikom dla poniesienia jej na cmentarz.
Na to nowe wezwanie, zewsząd powstały groźne okrzyki:
— Hurra! nie oddawać trumny! niech żyje gwardja! precz z komisarzem policji!
Jako naturalne następstwo tych okrzyków, powstał ruch gwałtowny w masach, aż ostatnie dwie fale nacisnęły urzędnika tak, że musiał się cofnąć. Widząc na co się zanosi, zwrócił się do dowódcy straży wołając:
— W imieniu prawa, wzywam cię, panie, do udzielenia mi natychmiastowej pomocy.
Oficer rzucił okiem na swych ludzi: widział, że stoją gotowi do spełnienia rozkazu.
Znowu wzniosły się okrzyki:
— Niech żyje gwardja! Precz ze szpiegami!
— Panie, powtórzył gwałtownie człowiek czarno ubrany do oficera, po raz trzeci i ostatni wzywam pana o udzielenie mi pomocy wojskowej. Otrzymałem rozkazy wyraźne, i biada ci, jeśli nie dopomożesz mi ich spełnić!
Oficer, zwyciężony nakazującym tonem komisarza, oraz groźną formą wezwania, dał rozkaz półgłosem, i w jednej chwili mignęły bagnety.
Ruch ten wywoła! w tłumie ostatni paroksyzm gniewu.
Złowrogie okrzyki, okrzyki zemsty i śmierci, rozległy się ze wszystkich stron.
— Precz gwardja! Śmierć komisarzowi! Precz ministerstwo! Śmierć panu Corbieré! Precz Jezuici!
Żołnierze zbliżyli się dla wzięcia trumny.
Teraz, jeżeli czytelnik chce przejść od całości do szczegółów, a od tłumu do niektórych składających go jednostek, niech za naszym przewodem rzuci okiem na postawę osób naszej powieści, w chwili, gdy trumna niesiona przez uczniów szkoły Szalońskiej, zstępowała ze stopni kościoła Wniebowzięcia, i wchodziła w ulicę św. Honorjusza.
Pan Sarranti i ksiądz Dominik, z których jeden miał z tyłu za sobą Gibassiera, a drugi Carmagnola, przy wyjściu z kościoła, udając że się nie znają, szli ciągle razem.
Pan de Marande i jego przyjaciele zgromadzili się na ulicy Tabor, czekając, aż orszak ruszy.
Salvator i czterej nasi młodzieńcy zatrzymali się na drugim rogu ulicy świętego Honorjusza.
W ruchu, jaki tworzył tłum, szeregi się ścieśniły i młodzieńcy znaleźli się o dwadzieścia kroków od sztachet okalających kościół Wniebowzięcia. Obrócili się słysząc okrzyki oburzonego pospólstwa, przy wdaniu się siły zbrojnej w sprawę pogrzebową.
Ale pomiędzy wszystkiemi, co w ten sposób ujawniali swe oburzenie, najzapaleńszymi byli ludzie o twarzach podłych, patrzący z pode łba, którzy zdawali się z dziwną zręcznością rozsypani wśród tłumu.
Jan Robert i Petrus odwrócili się ze wstrętem. Życzeniem ich w tej chwili było, wydobyć się z tego ścisku, nad którym czuć było, że się unosi coś złowrogiego i groźnego. Niepodobna było się ruszyć, i wszystkie usiłowania skierowane w stronę instynktu zachowawczego, ograniczały się na tem, ażeby uniknąć uduszenia. Salvator wreszcie, człowiek dziwny, zdający się zarówno obeznany z tajemnicami arystokracji, jako i policji, znał większą część tych ludzi, nietylko z widzenia, ale, rzecz szczególna! nawet z nazwiska.
Temi to ludźmi byli: Avoine, Maldaplomb, Brin d’Acier, Maillochon, cała ta słowem tłuszcza, która oblegała domek na ulicy Pocztowej, w którym jeden z pomiędzy nich, nieszczęśliwy Volauvent, uczynił skok tak niebezpieczny i niefortunny.
Byli tam znowu inni, rozmaicie zgrupowani, a okiem i giestem znoszący się z Salvatorem, który sposobami mimicznemi, zalecał jak największą roztropność. Do tych należeli: Haczyk i kum jego Zwierzynka, doskonale pojednani, ostatni świadczący o swej obecności tą przejmującą wonią walerjany, która tak nieprzyjemnie raziła węch Ludowika w szynku z ulicy Aubry-le-Boucher, w którym zaczęła się ta długa historja. Był tam dalej, Fafiou i boski Kopernik, połączeni interesem, jaki miał Kopernik w pogodzeniu się z Fafiem, więcej, niż ten ostatni z Kopernikiem.
Kopernik tedy przebaczył Fafiou nierozważny giest, jaki aktor położył na rachunek niepowstrzymanego ruchu nerwowego; tylko Kopernik kazał zaprzysiądz Fafiou, że mu się to więcej nie przytrafi, a tę przysięgę wykonał Fafiou z zastrzeżeniem w myśli, za pomocą którego, jak utrzymują faryzeusze, można przysięgać na wszystko, nie będąc obowiązanym do dotrzymania niczego.
O dziesięć kroków od dwóch aktorów, szczęściem za gromadką innych ludzi, stał Jan Byk, trzymając pod rękę wysoką, płową dziewczynę, Wenerę brukową, o ciele gibkiem, jak u węża, która zwała się Fifiną.
Powiadamy „szczęściem,“ gdyż Jan Byk zwąchał Fafiou, tak jak Ludowik zwąchał Zwierzynkę, chociaż nie oskarżamy tego biednego chłopca, aby wyziewał tęż samą woń, a wiemy jaką głęboką nienawiścią atletyczny cieśla pałał ku swemu nikłemu rywalowi.
Nieopodal ztamtąd stali dwaj towarzysze, którzy wydali bitwę naszym młodzieńcom w owym szynku. Był to Szkopek, mularz, który w czasie pożaru zrzucił z drugiego piętra dziecko i żonę w ramiona Herkulesa Farnezyjskiego, zowiącego się Janem Bykiem i który sam rzucił się potem.
Szkopek, biały jak materjał, z którym miał do czynienia, wsparty na ramieniu czarnego olbrzyma. Olbrzym ten, zdający się być tytanem, małżonkiem Nocy, był to ów długi węglarz, któremu Jan Byk, w chwili wesołości i erudycji historycznej nadał przezwisko Toussaint-Louverture.
Stali tam prócz tego wszyscy ci ludzie ubrani żałobnie, których, widzieliśmy zgromadzonych w dziedzińcu prefektury, oczekujących na ostatnie rozkazy pana Jackala.
W chwili, gdy żołnierze zbliżyli się do trumny z bagnetami w ręku, ze dwudziestu ludzi w pierwszym przystępie szlachetności, rzuciło się między nich i uczniów szkoły Szalońskiej, którzy nieśli ciało.
Oficer zapytany, czy będzie miał serce użyć bagnetów, przeciw młodzieńcom, których jedyną winą jest, że chcą oddać cześć swemu dobroczyńcy, odpowiedział, że rozkaz, który otrzymał od komisarza policji jest wyraźnym i że nie myśli narażać się na dymisję. Z kolei tylko i po raz ostatni sam ich wezwał, ażeby się rozeszli i kazał im trumnę postawić na ziemi.
— Nie róbcie tego! nie słuchajcie! wołano ze wszystkich stron. My was będziemy bronić!...
Studenci rzeczywiście zdawali się raczej chcieć narażać na wszystko, niż ustąpić.
Oficer wydał rozkaz swym ludziom, ażeby szli dalej; bagnety na chwilę wzniesione znów się opuściły.
— Śmierć komisarzowi! śmierć oficerowi! ryknął tłum.
Człowiek czarno ubrany podniósł rękę, dało się słyszeć świśnięcie tłuczka i ktoś uderzony w skroń, padł krwią oblany.
— Zabijają! krzyczał tłum, zabijają!
Jak gdyby oczekiwali tylko na ten okrzyk, dwieście do trzystu agentów wydobyło z pod surdutów tłuczki.
Wojna została wypowiedzianą. Ci, co mieli kije, podnieśli je, ci co mieli noże, dobyli z kieszeni.
Rozruch dobrze podpalony, jak mówią w języku policyjnym, wybuchnął w całej okazałości.
Jan Byk, człowiek krwisty, to jest powodujący się pierwszym popędem, zapomniał niemych zaleceń Salvatora.
— Ha! ha! rzekł, puszczając Fifinę i plując w ręce, zdaje mi się, że będzie gorąco.
I jakby dla wypróbowania sił, wziął za bary pierwszego lepszego agenta jakiego znalazł pod ręką i gotował się rzucić go gdziebądź.
— Na pomoc! na pomoc, przyjaciele! krzyczał agent głosem, który cichł coraz bardziej pod ciśnieniem żelaznych rąk Jana Byka.
Brin d’Acier usłyszał ten okrzyk i ślizgając się jak żmija między tłumem, podszedł z tyłu i już zamierzał się na Jana Byka kijem krótkim z ołowianą gałką, kiedy Szkopek rzucił się między niego i cieślę i chwycił za kij. Haczyk tymczasem podszedł do gromady i chcąc zapewne usprawiedliwić swą nazwę, podstawił nogę agentowi i przewrócił go w tył.
Od tej chwili wszczęła się zawierucha straszliwa; słychać było ostre krzyki kobiet w tłumie.
Agent schwytany przez Jana Byka puścił tłuczek, który padł u nóg Fifiny. Ta podniosła go i z ręką odwiniętą po łokieć, z płowemi włosami na wiatr rozpuszczonemi, cięła na prawo i na lewo, we wszystkich, co do niej chcieli się zbliżyć. Dwa lub trzy cięcia wymierzone po męzku przez amazonkę, zwróciły na nią uwagę kilku policjantów, i byłaby z pewnością zabita, ale Kopernik z Fafiusem utorowali sobie do niej drogę.
Widok Fafiusa zbliżającego się do Fifiny, zmienił prąd myśli w głowie Jana Byka. Porzucił on agenta wśród tłumu i zwracając się do pajaca:
— To jeden! rzekł.
I wyciągnąwszy rękę, schwycił Fafiusa za kołnierz. Ale zaledwie ręka dotknęła kołnierza, Jan Byk uczuł na niej uderzenie ołowianego kija, które ją obezwładniło. Poznał rękę, która uderzyła.
— Fifino! krzyknął pieniąc się z gniewu, czy chcesz, żebym cię rozszarpał?
— O! wielki nikczemniku! odpowiedziała, ośmiel się tylko podnieść na mnie rękę.
— Nie na ciebie, ale na niego!
— Patrzcie tego pijaka, rzekła do Szkopka i do Haczyka, on chce udusić człowieka, który mi życie ocalił.
Jan Byk wydał westchnienie podobne do ryku; potem ozwał się do Fafiusa:
— Idź precz! rzekł, a jeżeli dbasz o swoją skórę, to jak najrzadziej właź mi z nią w oczy.
Kiedy to się działo na prawo w gromadzie Jana Byka i jego zwykłych towarzyszów butelki, zobaczmy co działo się na lewo w grupie Salvatora i naszych czterech młodzieńców.
Salvator, jak widzieliśmy, zalecił Justynowi, Petrusowi, Janowi Robertowi i Ludowikowi, najściślejszą neutralność, a jednak Justyn, z pozoru najspokojniejszy ze wszystkich, wykroczył przeciw zaleceniu.
Opowiedzmy jak byli umieszczeni.
Justyn stał po lewej stronie Salvatora, trzej młodzieńcy za nim. Naraz Justyn o trzy kroki od siebie usłyszał okrzyk bolesny, a potem głos dziecinny, który wołał:
— Na pomoc, panie Justynie! na pomoc!
Wezwany po imieniu, Justyn rzucił się naprzód i spostrzegł Babolina, którego przewrócił na ziemię jeden z agentów i kopał nogami.
Ruchem szybkim jak myśl, Justyn gwałtownie odepchnął agenta, i schylił się by podnieść Babolina. Lecz w tej chwili, Salvator spostrzegł tłuczek innego agenta wznoszący się nad Justýnem. Rzucił się z kolei z ręką naprzód, by ramieniem swem zasłonić Justyna; lecz ku wielkiemu zdziwieniu spostrzegł tłuczek zatrzymany w powietrzu i usłyszał głos czuły:
— A! dzień dobry, kochany panie Salvatorze! jakże mi przyjemnie spotkać się z panem!
Był to głos pana Jackala.

XI.
Aresztowanie.

Wiedział pan Jackal, że Justyn jest przyjacielem Salvatora i narzeczonym Miny, widząc więc grożące mu niebezpieczeństwo, rzucił się razem z Salvatorem, ażeby go zasłonić. I tym sposobem spotkały się ich ręce.
Ale nie na tem ograniczyła się opieka pana Jackala. Gestem dał rozkaz swym ludziom, ażeby szanowali grupę młodzieńców i biorąc Salvatora na bok:
— Kochany panie, Salvatorze, rzekł wznosząc okulary, ażeby, rozmawiając, nic przecież nie uronić z tego, co działo się w tłumie, kochany panie Salvatorze, chcę ci dać dobrą radę.
— Słucham pana.
— Radę przyjacielską... wiesz pan, że jestem twoim przyjacielem?
— Chlubię się tem przynajmniej, odrzekł Salvator.
— Owóż, poradź pan Justynowi i innym osobom mogącym cię obchodzić, a okiem wskazał Petrusa, Ludowika i Jana Roberta, poradź im, powiadam, ażeby się rozeszli i sam także odejdź.
— О! zawołał Salvator, dlaczegóż to panie Jackal?
— Bo mogłoby im zdarzyć się jakie nieszczęście.
— Ej!
— Tak jest.
— Czy to będziemy mieli bunt?
— Bardzo się obawiam. To, co się dzieje, nadzwyczajnie mi coś na to wygląda, tak się zaczynają wszystkie bunty.
— Tak, one wszystkie zaczynają się jednakowo, rzekł Salvator, tylko nie wszystkie jednakowo się kończą.
— Ten zakończy się dobrze, ręczę za to, odparł pan Jackal.
— Ha! skoro pan ręczy!... ozwał się Salvator.
— Nie mam pod tym względem ani cienia wątpliwości.
— Do licha!
— Otóż, rozumiesz pan, pomimo całej opieki, jaką radbym dać pańskim przyjaciołom, mogłoby im się, jak powiedziałem, przytrafić nieszczęście; więc proś ich pan, ażeby się oddalili.
— Daremnie, rzekł Salvator.
— Czemu?
— Bo postanowili dobyć do końca.
— W jakim celu?
— Przez ciekawość.
— Ej! to nie będzie bardzo ciekawe, wierzaj mi pan.
— Tembardziej, że według tego, co pan mi powiedziałeś, można być pewnym, że siła będzie przy prawie.
— To jednak nie przeszkodzi, że pańscy przyjaciele, pozostając tu...
— Co?
— Narażają się...
— Na co?...
— Na to, co we wszystkich rozruchach, spotkać może... na kontuzję.
— W takim razie, kochany panie Jackal, rozumiesz pan, że mi ich nie żal.
— Nie żal ich panu?
— Bynajmniej, otrzymają to, na co zasłużyli.
— Jakto, na co zasłużyli?
— Bezwątpienia: oni chcieli widzieć rozruch, niechże przyjmą następstwa swej ciekawości.
— Chcieli widzieć rozruch? powtórzył pan Jackal.
— Tak, odrzekł Salvator.
— Więc wiedzieli, że będzie rozruch? przyjaciele pańscy zwietrzyli rozruch?
— O! najzupełniej, kochany panie Jackal. Najstarsi majtkowie nie domyślają się burzy z taką przenikliwością, jak moi przyjaciele zwietrzyli rozruch.
— Doprawdy?
— Bezwątpienia. Wyznaj wreszcie, kochany panie Jackal, że trzebaby dużo złej woli, ażeby nie pojąć tego, co się dzieje.
— A cóż się takiego dzieje? zapytał pan Jackal zsuwając okulary na nos.
— Nie wiesz pan?
— Zgoła nic.
— To pan się zapytaj tego pana, którego tam aresztują.
— Gdzie? zapytał pan Jackal nie podnosząc okularów, co dowodziło, że on tak dobrze jak i Salvator widział dokonywane aresztowanie. Jakiego pana?
— A! prawda, rzekł Salvator, masz pan wzrok tak krótki, że nie mógłbyś dojrzeć. Jednakże, spróbój pan... Patrz, tam, o dwa kroki od mnicha.
— A! w samej rzeczy, zdaje mi się widzę, jakby suknię białą.
— A! na Boga! zawołał Salvator, ależ to ksiądz Dominik, przyjaciel biednego Kolombana. Myślałem, że jest w Bretonii, w zamku Penhoel.
— Był tam istotnie, rzekł pan Jackal, ale powrócił dziś rano.
— Dziś rano? Dziękuję panu za tak dokładną wiadomość, rzekł z uśmiechem Salvator. Otóż, obok niego, czy widzisz pan?
— A! tak, człowieka, którego aresztują, to prawda: żałuję tego obywatela całem sercem.
— Więc go pan nie znasz?
— Nie.
— A znasz pan tych, co go aresztują?
— Mam wzrok tak słaby... a przytem ich tam jest dużo, zdaje mi się.
— Dwaj mianowicie trzymają go za kołnierz; czy tych pan nie znasz?
— Aha! tych dwóch to znam. Ale gdzie ja ich u licha widziałem? Doprawdy, nie wiem.
— Nie pamiętasz pan?
— Istotnie, nie pamiętam.
— Czy chcesz pan, żebym cię zaprowadził na drogę?
— Zrobisz mi pan prawdziwą przyjemność.
— Otóż, tego niższego widziałeś pan w chwili, gdy się wyprawiał na galery, a drugiego widziałeś pan, kiedy z nich powracał.
— Tak, tak, tak!
— A teraz, czy pamiętasz pan?
— Ba! znam ich jak zły szeląg; są to oficjaliści z mojego biura. Ciekawym co oni tam robią?
— Ależ zdaje mi się, że oni pracują na pański rachunek, kochany panie Jackal.
— Ej! odezwał się pan Jackal, może też oni pracują na swój własny. To im czasami się zdarza.
— Rzeczywiście, wtrącił Salvator, otóż jeden z nich obcina zegarek aresztowanemu.
— A co, nie mówiłem?... A! kochany panie Salvatorze, nasza policja jest bardzo źle urządzoną!
— Nie mnie to mówcie takie rzeczy, panie Jackal.
I nie chcąc być zapewne widzianym dłużej w towarzystwie pana Jackala, Salvator zrobił krok wstecz i pożegnał go.
— Bardzo cieszę się z przyjemnych kilku chwil rozmowy, panie Salvatorze, zakończył naczelnik policji.
Odszedł i prędkim krokiem skierował się do gromady, w której Gibassier i Carmagnole usiłowali ująć pana Sarranti.
Powiadamy „usiłowali“, bo lubo ujęty za kołnierz, pan Sarranti bynajmniej nie uważał się za aresztowanego. Nasamprzód próbował on rokowania. Na te słowa: „W imieniu króla, aresztuję pana!“ wymówione na raz w oba uszy przez Gibassiera i Carmagnola, odpowiedział głośno:
— A to za co?
— Tylko bez skandalu! rzekł wtedy półgłosem Gibassier, znamy pana.
— Znacie mnie? zawołał Sarranti rzucając oczyma w prawo i w lewo.
— Tak, pan się nazywasz Dubreuil, rzekł Carmagnole.
Przypominamy sobie, że pan Sarranti napisał do syna jako jest w Paryżu pod nazwiskiem Dubreuil, i że pan Jackal, ażeby z tego aresztowania nie robić sprawy politycznej, rozkazał swym agentom pod temże nazwiskiem aresztować upartego spiskowca.
Na widok aresztowania ojca, ksiądz Dominik uniesiony pierwszym popędem, rzucił się ku niemu. Ale pan Sarranti zatrzymał go znakiem.
— Nie mieszaj się „pan“ do tej sprawy, rzekł do mnicha. To jakaś omyłka, jutro zapewne będę wolny.
Mnich cofnął się przed tem zaleceniem, które uważał jako rozkaz.
— Zapewne, rzekł na to Gibassier, jeżeli się mylimy, sprawiedliwość będzie panu oddana.
— Ale na mocy jakiego rozkazu aresztujecie mnie?
— Mamy rozkaz sprowadzić niejakiego Dubreuila, który tak jest do pana podobny, że nie zatrzymując pana, minąłbym się ze swym obowiązkiem.
— A dlaczegóż, jeżeli chcecie uniknąć skandalu, aresztujecie mnie tu, nie gdzieindziej?
— Bo policja aresztuje tam, gdzie kogo spotka, rzekł Carmagnole.
— Nie licząc, że biegamy za panem od samego rana, dodał Gibassier.
— Jakto, od rana?
— Tak, rzekł Carmagnole, od czasu jak pan wyszedł z hotelu.
— Z jakiego hotelu? zapytał Sarranti.
— Z hotelu na placu Saint-André-des-Arcs, rzekł Gibassier.
Na te słowa, jakby błyskawica przemknęła przez umysł Sarrantego. Zdawało mu się widzieć na twarzy, słyszeć w głosie Gibassiera, coś co mu przypominało rysy i dźwięki nieobce. Potem przyszła mu na pamięć: podróż, Węgier, kurjer z depeszami, pocztylion, jak we mgle, a jednak instynktem odgadł wszystko.
— Nędzniku! zawołał Korsykanin bledniejąc jak trup i sięgając ręką pod surdut.
Gibassier spostrzegł błysk sztyletu i możeby śmierć była nastąpiła zaraz, jak piorun za błyskawicą, ale Carmagnole, który widział i zrozumiał ruch, schwycił oburącz rękę Sarrantego.
Czując się ściśnionym przez dwóch ludzi, Sarranti, zbierając całą siłę, wymknął się i rzucając się ze sztyletem w ręku w zbitą masę:
— Na bok! wołał, na bok!
Ale Gibassier i Carmagnole poskoczyli za nim i umówionym okrzykiem przywołali wszystkich towarzyszów.
W jednej chwili krąg nieprzebity utworzył się około Sarrantego; wzniosło się dwadzieścia tłuczków i byłby zapewne powalony, kiedy ozwał się głos:
— Wziąć go żywcem!
Agenci poznali głos pana Jackala i wiedząc, że walczą pod okiem naczelnego wodza, napadli na Korsykanina.
Nastała chwila straszliwego zamieszania. Jeden człowiek, wił się pośród dwudziestu ludzi, potem padł na kolana, potem znikł zupełnie.
Na ten widok, Dominik rzucił się na pomoc, ale w tejże samej chwili tłum rozsypujący się z okrzykami boleści, przemknął przez ulicę jak potok i oddzielił syna od ojca.
Ażeby nie być pociągniętym, mnich uczepił się sztachet jakiegoś pałacu, ale gdy tłum się rozproszył, znikł już jego ojciec i ohydna tłuszcza, której się opędzał.

XII.
Dzienniki urzędowe.

Daliśmy kilka próbek ze scen, jakie odegrywała policja przez pana Delavau w dniu 30-tym marca roku Pańskiego 1827.
Zkąd pochodziło to zgorszenie? Jaka była przyczyna tej dziwnej profanacji uczynionej zwłokom szlachetnego księcia? Nikomu nie było to obcem.
Ministerjum nie mogło panu de la Rochefoucauld-Liancourt przebaczyć szczerości jego opinji. Jakto! żeby la Rochefoucauld należeć mógł do opozycji i wotować z nią!... Doprawdy, było to zbrodnią stanu: ministerjum nie mogło tego pozostawić bezkarnie.
Jakoż odjęło mu ono powoli wszystkie urzędy honorowe, wszystkie odnoszące się do czynów miłosierdzia. Nie poprzestając na prześladowaniu go w życiu, ministerstwo pragnęło jeszcze dotknąć go po śmierci, nie dozwalając wdzięcznemu pospólstwu aktem zewnętrznym okazać szacunku i miłości, jaką natchnął go długi zawód księcia poświęcony wyłącznie dobru materjalnemu i moralnemu narodu: jałmużnie i oświacie.
Pospólstwo wiedziało tedy zkąd pochodził rozkaz i głośno wymieniało pana de Corbiére, którego słusznie czy niesłusznie, zrobiono kozłem ofiarnym ministerstwa z roku 1827-go.
Zobaczymy w ciągu tego opowiadania straszliwe sceny nieporządku, rozruchy, jakie wywoływała ówczesna policja. Na ten raz poprzestajemy na tem, do czego powód dał pogrzeb księcia.
Powiedzmyż więc, jakie przyczyny zebrały ten potok mężczyzn, kobiet i dzieci, który oddzielił Dominika od pana Sarrantego.
W chwili, gdy rozruch doszedł do punktu kulminacyjnego, gdy okrzyki śmierci, ryk mężczyzn, łkania kobiet, płacz dzieci, dawały się zewsząd słyszeć, to jest w chwili, gdy żołnierze z bagnetami maszerując na studentów Szalońskich, chcieli przemocą odebrać trumnę, nagle krzyk przerażający, a za nim złowrogi huk rozległ się ponuro. Krzyk i huk zatrzymały natychmiast jakby cudem, wszystkie hałasy i ryki tego oceanu ludzkiego.
Nastąpiła chwila przerażającego milczenia; rzekłbyś, iż życie jednocześnie zatrzymało się we wszystkich piersiach.
Krzyk ten wydał tłum na widok jednego z młodzieńców niosących trumnę, zranionego bagnetem; huk zaś złowrogi, jaki usłyszano, huk głuchy i grobowy, powstał z trumny księcia, która w walce, ciągniona w prawo przez żołnierzy, w lewo przez studentów, ciężko na bruk upadła.
W tejże samej chwili, jak gdyby piorun uderzył, widzowie tej przerażającej sceny, przejęci niewymowną zgrozą, rozpierzchli się w ogromnej próżni, jaką utworzyli po za sobą, pozostawiając osłupiałych studentów.
Ruch ten, źle wytłómaczony przez tych, co odczuli jego wstrząśnienie o przyczynie nie wiedząc, spowodował nawałnicę, która, jak widzieliśmy, rozsypała się po wszystkich ulicach przyległych.
Jeden ze studentów leżał na ziemi przy trumnie: otrzymał on pchnięcie bagnetem w lędźwie. Towarzysze podnieśli go i uprowadzili do swych szeregów.
Oficer, komisarz policji i żołnierze zostali panami pozycji.
Siła została przy prawie, jak mówił Salvator, który wciąż stojąc w jednem miejscu, jedną ręką zatrzymywał Justyna, drugą Jana Roberta, a do Petrusa mówił:
— Zaklinam was na wszystko, nie ruszajcie się z miejsca.
Żołnierze z głowami spuszczonemi, ze wstydem w oczach, podeszli do nawpół rozbitej trumny, podnieśli płaszcz i oznaki godności umarłego okryte błotem i nurzające się w rynsztoku.
Po tym ostatnim okrzyku, przerażającym, śmiertelnym, który część pospólstwa rzucił we wszystkie strony, zaległo milczenie śmierci.
Istotnie, najwyższa protestacja, najenergiczniej sza obrona, oburzenie najgroźniejsze, nie zawierałyby tyle gorzkich wyrzutów, tyle gróźb krwawych, jak ta skruszona i po.ważna postawa ludu w obec zmarłego, jak to nieme i milczące postąpienie jego napastników.
Sprawca świętokradztwa, człowiek czarno ubrany, wkroczył w koło, dając znak żałobnikom, aby się zbliżyli; kazał umieścić trumnę na karawanie i rozkazująco wezwał oficera, aby mu dopomógł.
Ale naraz komisarz i oficer zsinieli, twarze ich okryły się zimnym potem.
Przez szczeliny trumny rozbitej w wielu miejscach spostrzegli, jakby groźbę z poza grobu, wyciągniętą ku nim wyschłą rękę zmarłego.
Tym, coby nas pomawiać chcieli, że tworzymy grozę na zimno, odpowiemy co następuje:
Śledztwo wyprowadzone wskutek tego gorszącego wypadku okazało, że gdy trumnę księcia de la Rochefoucauld odwieziono do grobów familijnych w Liancourt, trzeba było przepędzić część nocy nietylko na naprawienie tej trumny, która jak powiedzieliśmy, była nawpół rozbitą, ale nadto ułożyć w naturalną pozycję członki oddzielone jedne od drugich.
Dodajmy, ażeby już więcej do tego przedmiotu nie wracać, że oburzenie powszechne rozbiegłe się jednym okrzykiem po całej Francji.
Wszystkie dzienniki nie należące do ministerstwa, zdały sprawę ze straszliwej sceny z pogardą, na jaką zasługiwało ohydne to świętokradztwo.
Obie Izby odczuły powszechne oburzenie, nadewszystko Izba Parów, dotknięta w jednym ze swych członków, a jeden z Parów przedstawiając tejże Izbie wyniki śledztwa, głośno oskarżył policję, że dobrowolnie wywołała ten skandal tem naganniejszy, że liczne przykłady poprzednie stwierdzały niesienie trumny na rękach w rozmaitych okolicznościach.
Pan de Corbiére, minister, wysłuchał wszystkich wyrzutów i przyjął je z tą zimną pychą, która mu była właściwą i nietylko nie uznał za właściwe udzielić słówka nagany urzędnikowi, który znieważył zwłoki zacnego człowieka, ale jeszcze wszedł na trybunę i odpowiedział:
— Gdyby mówcy, których słyszeliśmy, ograniczyli się byli na wyrażeniu swych przykrych uczuć, uszanowałbym ich boleść. Ale wyrazili skargi na administrację!... Postępowanie prefekta policji i jego agentów było takiem, jakiem być powinno, uchyliliby oni obowiązkom i zasłużyli na słuszną naganę postępując inaczej.
Kiedy dzienniki opozycyjne i niepodległe nazajutrz potem głosiły w swych pierwszych kolumnach oburzenie, tymczasem dzienniki rządowe drukowały notę wyszlą widocznie z ministerstwa lub prefektury; gdyż lubo wydrukowana w trzech dziennikach różnych, jednakową ona była co do treści i formy.
Oto mniej więcej tekst tej noty, której celem było zrzucenie odpowiedzialności na sceny wczorajsze na „bonapartystów“.
„Hydra anarchii podnosi głowę, rewolucja, która zdawała się stłumioną, powstaje z popiołów. Zbliża się zbrojna, w mroku i milczeniu i monarchia znów znajduje się wobec swej wiekuistej nieprzyjaciółki.
Baczność, wierni słudzy monarchy! czuwajcie ufni poddani! ołtarz i tron, kapłan i król zagrożeni!
Opłakane wypadki wczorajsze dały powód do scen gwałtownych, ozwały się okrzyki gróźb, buntu, śmierci.
Szczęściem, prefekt policji trzymał w ręku od dwudziestu czterech godzin nić główną tej sprawy. Dzięki pilnej gorliwości tego zdolnego urzędnika, zmowa została rozbitą i prefekt spodziewa się, że uśmierzył burzę, która raz jeszcze groziła pochłonięciem nawy państwowej.
Herszt tego rozgałęzionego spisku został ujęty. Znajduje się on w ręku sprawiedliwości, a przyjaciele porządku, wierni poddani króla poznają, jak ważną jest ta zdobycz, kiedy dowiedzą się, że hersztem tego spisku, który miał za cel strącenie króla i osadzenie na tronie księcia Reichsztadzkiego, jest nie kto inny, tylko słynny Korsykanin Sarranti, który świeżo powrócił z Indji gdzie zawiązał się spisek.
Dreszcz przejmuje na myśl o niebezpieczeństwie, jakiem zagrożony był rząd jego królewskiej mości. Ale obawa nastąpi niebawem miejsca oburzeniu i wszyscy wiedzieć będą raz na zawsze, co trzymać o ludziach, którzy służywszy samozwańcowi, służą dziś jeszcze synowi jego, bo oto ów Sarranti, ukrywający się od kilku dni w stolicy, jest tym samym, który uciekł z Paryża przed siedmiu laty pod oskarżeniem o kradzież i morderstwo.
Ci co czytali ówczesne dzienniki, przypominają sobie zapewne, że mała osada Viry-sur-Orge stała się w roku 1820 widownią zbrodni okropnej. Jeden z najszanowniejszych ludzi w okolicy, za powrotem do domu pewnego wieczora, zastał kasę wyłamaną, gospodynię zamordowaną; dwoje dzieci znikło razem z ich nauczycielem.
Nauczycielem tym był nie kto inny tylko ów Sarranti.
Śledztwo sądowe już rozpoczęte“.

XIII.
Wspólność dusz.

Wyraziste spojrzenie, jakie pan Sarranti rzucił księdzu Dominikowi, i kilka słów, jakie wymówił w chwili aresztowania, nakazywały biednemu mnichowi zupełną bezczynność.
Rozłączony z ojcem, Dominik udał się w kierunku ulicy Rivoli. Tam zastał gromadę wzburzoną i domyślił się zaraz, że w pośrodku niej znajdować się musi jego ojciec. Szedł więc za nią, ale zdaleka, jak mu nakazywała roztropność, a to z powodu odzieży tak łatwej do rozpoznania.
Jakoż, w tej epoce Dominik był może jedynym Dominikaninem mieszkającym w Paryżu.
Na rogu drugiej ulicy tłum się zatrzymał, a ten, co zdał się być zwierzchnikiem agentów zawołał dorożkę i wsadził w nią pana Sarranti. Wszystko to widział Dominik i puścił się za dorożką, która widocznie dążyła do prefektury policji.
Daremnie pędzić za nią!
Dominik poszedł do domu zgnębiony, z ciałem złamanem, duszą skołataną. Nieustanny, a żrący niepokój długo odpędzał sen z jego powiek, aż zmordowany podróżą i wrażeniami dnia, położył się około północy. Lecz zaledwie usnął, napastować go zaczęły marzenia złowrogie, sen, zamiast pokrzepiać, cierpień mu tylko przymnażał. Wstał i usiłował na jawie odnaleźć wrażenia snu; zdawało mu się, że wśród tego burzliwego chaosu przeszedł anioł czysty i świetlany. Oto zbliżył się do niego młodzian o łagodnej i uczciwej twarzy, podał mu rękę i językiem nieznanym, chociaż zrozumiałym, rzekł:
— Oprzyj się na mnie, ja cię podtrzymywać będę.
Znał tę twarz, ale gdzie i kiedy ją widział? Byłaż to nawet istota rzeczywista, czy tylko jedno ze wspomnień życia poprzedniego, które wg snach nawiedzają? Czy ten sen na jawie nie był wcieleniem nadziei?
Dominik chcąc jaśniej rozpatrzeć się w ciemnościach swego mózgu, usiadł zamyślony przy oknie na tem samem krześle, gdzie siedział wczoraj wpatrując się w obraz świętego Jacka. Wtedy przyszli mu na myśl Kolomban i Karmelita, a myśląc o nich, przypomniał także Salvatora.
Salvator to był tym pięknym młodzieńcem o twarzy łagodnej i uczciwej, który stojąc przy łożu podczas snu, oddalił odeń widmo rozpaczy.
Wtedy stanęła mu przed oczyma cała ta rozdzierająca scena, pośród której ukazał mu się Salvator. Uprzytomnił sobie pobyt w pawilonie Kolombana, w Bas-Meudon, kiedy cicho odmawiał modlitwy za zmarłych.
Wtem dwaj młodzieńcy weszli do śmiertelnej komnaty: byli to Jan Robert i Salvator.
Salvator spostrzegłszy go, wydał jakiś radosny okrzyk, którego znaczenia nigdyІзу się nie domyślił, gdyby Salvator nie był rzekł głosem wzruszonym:
— Ojcze mój, sam nie wiesz o tem, że ocaliłeś życie człowiekowi, który stoi przed tobą, a człowiek ten, który cię od owego czasu nie widział, nigdy się z tobą nie spotkał, zaprzysiągł ci wdzięczność głęboką... Nie wiem, czy mnie kiedy potrzebować będziesz, ale na ciało tego zacnego młodzieńca, który tylko co Bogu ducha oddał, przysięgam ci, że życie, które ocaliłeś, do ciebie należy.
A Dominik odpowiedział:
— Przyjmuję panie, chociaż nie wiem, kiedy i jak mogłem ci oddać przysługę, ale ludzie są braćmi i stworzeni na to, aby się wzajemnie wspierać. Kiedy więc potrzebować cię będę, bracie mój, udam się do ciebie. Powiedz mi swe nazwisko i adres.
Przypominamy sobie, że Salvator poszedł do biurka Kolombana, napisał nazwisko i adres na kawałku papieru, oddał mnichowi, a ten wszystko włożył w brewiarz.
Dominik poszedł żywo do bibljoteki, wziął książkę z drugiej pułki, i znalazł papier w miejscu, gdzie go zachował. Wtedy, jak gdyby scena ta odbyła, się tegoż samego dnia, przypomniał sobie strój, głos, rysy, najmniejsze szczegóły osoby Salvatora, i poznał w nim młodzieńca o łagodnem czole i sympatycznym uśmiechu, którego widział we śnie.
— Idźmy, rzekł, nie ma się co namyślać, jest to natchnienie Boże. Młodzieniec ten, nie wiem z jakiego tytułu, zdawał się być bardzo dobrze z jednym z wyższych urzędników policyjnych, z tym samym właśnie, z którym wczoraj rozmawiał przed kościołem Wniebowzięcia; przez tego urzędnika może się dowiedzieć z jakiego powodu ojciec mój aresztowany. Nie mam chwili do stracenia, trzeba iść do pana Salvatora.
Ubrał się spiesznie.
W chwili, gdy miał już wychodzić, weszła odźwierna, trzymając w jednej ręce filiżankę mleka, w drugiej dziennik, ale Dominik nie miał czasu ani przeczytać, ani wypić śniadania. Powiedział odźwiernej, aby wszystko to złożyła na stole, bo teraz wyjść musi. Zszedł spiesznie ze schodów, i w dziesięć minut przybył na ulicę Macon przed dom, w którym mieszkał Salvator.
Daremnie szukał młotka lub dzwonka. Dniem, drzwi otwierały się rodzajem łańcuszka pociągającego za klamkę, nocą chowano łańcuszek wewnątrz, i drzwi były zamknięte. Dominik więc zakołatał pięścią nasamprzód, a potem kamieniem, który podniósł z ziemi. Byłby zapewne długo kołatał, ale głos Rolanda oznajmił Salvatorowi i Pragoli nieoczekiwane odwiedziny.
Fragola nadstawiła ucha.
— To odwiedziny przyjaciela, rzekł Salvator.
— Po czem poznajesz?
— Po radosnem i życzliwem szczekaniu psa. Otwórz okno, Fragolo, i zobacz co to za przyjaciel.
Fragola otworzyła i poznała księdza Dominika.
— To mnich, rzekła.
— Jaki mnich?... czy nie ksiądz Dominik?
— Tak.
— A co, nie mówiłem ci, że przyjaciel? zawołał Salvator.
I żwawo zbiegł ze schodów razem z Rolandem.

XIV.
Daremne poszukiwania.

Salvator, z gestem pełnym uszanowania i czułości, podał obie ręce księdzu Dominikowi.
— To ty, mój ojcze! zawołał.
— Ja, poważnie odpowiedział mnich.
— Chodź, gościu najmilszy!
— Poznajesz mnie pan?
— Czyż nie jesteś moim wybawcą?
— Tak mi przynajmniej powiedziałeś, bracie, w okolicznościach tak bolesnych, że nie chcę ich przypominać.
— I powtarzam teraz, rzekł Salvátor.
— Czy pamiętasz, bracie, co dodałeś?
— Że gdybyś mnie kiedy potrzebował, życie jakiem ci winien, do ciebie należy.
— Nie zapomniałem tego coś mówił jak widzisz, bo potrzebuję ciebie...
Wymieniając te słowa, przeszli do małej jadalni.
Salvator podał krzesło mnichowi i rzekł:
— Słucham cię ojcze.
Mnich swą bladą i wysmukłą rękę położył na ręce Salwatora.
— Człowiek, dla którego mam głębokie uczucie, rzekł ksiądz Dominik, przybywszy przed kilku zaledwie dniami do Paryża, zaaresztowany został obok mnie wczoraj na ulicy św. Honorjusza, przy kościele Wniebowzięcia, a ja nie śmiałem nieść mu pomocy, wstrzymany suknią, którą noszę.
Salvator pochylił głowę.
— Widziałem go, ojcze, rzekł, i muszę dodać na jego pochwałę, że dzielnie się bronił.
Mnich zadrżał na to wspomnienie.
— Tak, rzekł, bardzo się. obawiam, żeby ta obrona, tak prawna, nie była mu poczytana za zbrodnię.
— Więc, mówił dalej Salvator, bystro wpatrując się w księdza, znasz ojcze, tego człowieka?
— Mówiłem ci bracie, mam dlań przywiązanie głębokie.
— O co go oskarżają? zapytał Salvator.
— Otóż nie wiem, a chciałbym się dowiedzieć: przysługa, o którą przyszedłem prosić cię, bracie, zależy na dopomożeniu mi do zasięgnięcia wiadomości, dlaczego wczoraj został ujęty.
— I to wszystko jest czego żądasz odemnie, ojcze?
— Wszystko. Widziałem cię w Bas-Meudon w towarzystwie człowieka, który wydał mi się wyższym urzędnikiem policyjnym. Wczoraj widziałem cię znowu rozmawiającego z nim. Myślałem, że przez niego będziesz się mógł dowiedzieć o co mój... mój przyjaciel jest obwiniony.
— Jakie jest nazwisko twego przyjaciela, ojcze?
— Dubreuil.
— Stan?
— Dawny wojskowy, żyjący, zdaje mi się, z majątku własnego.
— Zkąd przybył?
— Zdaleka, z Azji...
— Więc to podróżnik?...
— Tak, odpowiedział mnich smutno potrząsnąwszy głową, wszyscyśmy podróżni.
— Wezmę surdut i zaraz służę ci, ojcze. Nie chcę cię przytrzymywać dłużej, bo po smutku na twarzy widzę, jak mocno jesteś zaniepokojony.
— O, nadzwyczajnie, odpowiedział Dominik.
Salvator, który był w bluzie, przeszedł do sąsiedniego pokoju i za chwilę powrócił ubrany.
— Teraz, rzekł, jestem na twe rozkazy.
Dominik żywo się podniósł i obaj wyszli.
Roland wyszedł z pod stołu, podniósł głowę, popatrzył na nich swemi pojętnemi oczyma, a widząc, że go nie potrzebują, bo nie wołają, opuścił głowę z westchnieniem i znowu legł drzemać.
U drzwi od ulicy Dominik zatrzymał się.
— Gdzie idziemy? zapytał.
— Do prefektury policji.
— Będę cię bracie prosił, o pozwolenie wzięcia dorożki. Suknia moja tak się odznacza, a gdyby wiedziano, że zajmuję się moim przyjacielem, mogłyby wypaść dla niego ważne nieprzyjemności.
— Właśnie uprzedziłeś mnie, ojcze, rzekł Salvator.
Zawołali dorożki i wsiedli.
Salvator wysiadł na moście św. Michała.
— Będę na ciebie czekał na placu Saint-Germain-l’Auxerrois, rzekł mnich.
Salvator skinął głową na znak zgody, dorożka odjechała.
Salvator nie zastał pana Jackala w prefekturze.
Wczorajsze sceny wzburzyły cały Paryż. Obawiano się, a raczej, powiedzmy prawdę, spodziewano się zbiegowisk. Wszyscy więc agenci, z panem Jackalem na czele, byli w ruchu, a woźny nie wiedział kiedy naczelnik powróci.
Salvator postanowił odszukać pana Jackala.
Czy to skutkiem znajomości osoby, czy przez instynkt spiskowca, Salvator wiedział gdzie go znaleźć. Szedł więc w wiadomą sobie stronę, gdy po dziesięciu krokach spotkał się z karetą. Usłyszał uderzenie w szybę od drzwiczek karety i zatrzymał się.
Zatrzymała się też i kareta.
— Wejdź pan! odezwał się głos z wewnątrz.
Salvator poznał generała Lafayette. Nie namyślał się i usiadł obok niego.
— Pan jesteś panem Salvatorem? zapytał generał.
— Ja, miałem zaszczyt dwa razy być u pana generała, jako delegowany od komitetu.
— Prawda, poznałem pana i dlatego zatrzymałem. Pan jesteś podobno naczelnikiem loży?
— Tak jest, generale.
— Ilu masz ludzi?
— Dokładnie nie umiem powiedzieć, generale, mam ich jednak bardzo wielu.
— Dwustu, trzystu? Salvator uśmiechnął się.
— Generale, rzekł, jak będziesz mnie potrzebował, dostarczę ci trzy tysiące żołnierzy.
Generał spojrzał na Salvatora. Salvator skinął głową na znak potwierdzenia. Na twarzy Salvatora malował się tak uczciwy wyraz, że niepodobna było wątpić.
— Im więcej ich pan masz, tembardziej wiedzieć powinieneś złą nowinę.
— Jaką?
— Sprawa wiedeńska chybiła.
— Domyślałem się, rzekł Salvator. Wczoraj też zaleciłem moim ludziom, ażeby się nie mieszali do ruchu.
— Dobrześ pan uczynił. Dzisiaj chcą koniecznie wywołać wybuch.
— Wiem o tem.
— A pańscy ludzie?...
— Rozkaz wydany wczoraj trwa do dziś. A teraz, generale, mogęż zapytać się, czy wieść, którą mi oznajmiłeś, pochodzi z pewnego źródła?
— Od pana de Marande, któremu powiedział książę Orleański.
— Zapewne książę musi mieć szczegóły?
— Dokładne. Przybył wczoraj kurjer pod pozorem spraw handlowych, przysłany przez dom Akrostein i Eskeles z Wiednia do domu Rotszylda w Paryżu, ale w rzeczywistości dla uprzedzenia księcia.
— Więc wydano spisek?
— Niewiadomo czy upadł skutkiem działań policji, czy też wypadkiem, który zmienia postać państw niekiedy. Pan wiesz, co tam postanowiono?
— Tak, jeden z głównych przewódców sprawy opowiedział nam wszystko. Książę Reichstadt, przez pośrednictwo swej kochanki, wszedł w stosunek z dawnym sługą cesarza Napoleona, generałem Lebastard de Prémont. Młody książę zgodził się uciec, a dzień ucieczki wskazanym być miał przez zerwanie jednej zgłoski w wyrazie CHAIRE wypisanym bronzowymi czcionkami na drzwiach willi położonej między rogatką Meidling i górą Zieloną. Oto wszystko, co wiem.
— Otóż, w dniu 24. marca, zgłoski E zbrakło. O siódmej godzinie wieczorem, książę zarzucił płaszcz na ramiona i wyszedł. Przybywszy do rogatki Meidling, zastał strażnika (strażnicy w Śchönbrunn należą do żandarmerji dworskiej) strażnik ten zagrodził mu drogę.
— „To ja, rzekł książę, czy mnie nie poznajesz’?“
— „Owszem, jaśnie oświecony panie, odpowiedział strażnik kłaniając się, ale...“
— „Czy będziesz tu jeszcze na straży za dwie godziny?“
— „Nie, jaśnie oświecony panie, jest wpół do ósmej, a o dziewiątej zmienią mnie.“
— „To powiedzże swemu następcy, że wyszedłem, ażeby wpuścił mnie z powrotem, na wypadek gdyby mnie nie znał. Po gorącej przygodzie miłosnej, przykroby było marznąć na drodze.“ I mówiąc to, książę włożył cztery sztuki złote w rękę żandarma. „Podzielisz się ze swoim następcą, rzekł doń, byłoby niesprawiedliwem, ażeby ten co mnie wypuszcza otrzymał wszystko, a ten, co ma wpuścić nie otrzymał nic“.
Żołnierz wziął cztery sztuki złote, a książę przeszedł przez kratę. U stóp góry Zielonej czekała kareta z eskortą czterech ludzi konnych, książę wsiadł i puścił się cwałem.
Jeden z tych czterech ludzi był generał Lebastard de Prémont, miał on tak przebyć trzy pierwsze stacje konno, potem usiąść przy księciu i jechać z nim całą drogę. Dojechano tym sposobem aż do Weidlingen. Tam jest most rzucony na rzece Wiedence. Na moście leżała wywrócona fura wioząca na targ cielęta.
— „Oczyścić drogę!“ rzekł generał do trzech towarzyszów.
Zeszli z koni i gotowali się usunąć przeszkodę. Ale w tejże samej chwili ukazał się kask i szlify wyższego generała, który wyszedł z sąsiedniej gospody; był to generał Houdon. Za nim szło dwudziestu ludzi.
— „Zawróć!“ rzekł generał do człowieka przebranego za pocztyljona.
Ten, rozumiejąc ważność położenia już skręcał końmi, kiedy usłyszano tentent oddziału jazdy pędzącej tą samą drogą, którą przebyli.
— „Uciekaj generale! zawołał książę, jesteśmy zdradzeni.“
— „Ależ Wasza wysokość?...“
— „O! o mnie bądź spokojny, mnie się nic złego nie stanie... Uciekaj! uciekaj!“
— „Jednakże, mości książę...“
— „Mówię ci uciekaj, alboś zgubiony!... A jeśli potrzeba, w imię ojca mojego rozkazuję ci.“
— W imię cesarza, zawołał głos silny, stój!“
— „Czy słyszysz? rzekł książę. Uciekaj, ja chcę, proszę cię!“
— „Rękę, mości książę...“
Książę wysunął rękę przez drzwiczki, generał przycisnął ją do ust, poczem spiąwszy konia ostrogami i puszczając podaną sobie rękę, skoczył przez poręcz mostu. Usłyszano plusk wpadającego człowieka i konia do rzeki i nic więcej. Noc była zanadto ciemną, aby można było widzieć, co się z niemi stało. Księcia zaś zawieziono do Wiednia, do pałacu cesarza.
— I sądzisz generale, zapytał Salvator, że to prosty wypadek zatrzymał karetę i sprowadził żołnierzy z obydwóch stron mostu?
— Być może, ale książę Orleański innego jest zdania: myśli on, że policja pana Metternicha była uprzedzoną przez policję francuską. W każdym razie, wiadomość ta przyda się panu... Baczność! Generał kazał zatrzymać karetę.
— Bądź spokojny, generale! powiedział Salvator, wahając się, czy wysiąść.
— A zatem? zapytał la Fayette.
— Czy udzielisz mi generale, dzisiaj tej samej łaski, jaką książę Reichstadt udzielił generałowi Lebastard de Prémont?
I wziął rękę generała, chcąc ją ucałować, ten ostatni jednak usunął rękę i nadstawiając oba policzki:
— Ucałuj mnie, powiedział, a na moją intencję złóż pocałunek na ręku pierwszej ładnej kobiety, którą napotkasz.
Salvator ucałował generała i wysiadł z karety, która potoczyła się w stronę Luksemburga.
Salvator zaś powrócił przez ulicę Dauphine i most des Arts.
Dorożka czekała na rogu wybrzeża i placu Saint-Germain-l’Auxerrois.
Udręczenia biednego Dominika byłyby się zwiększyły, gdyby jenerał la Fayette był mu powiedział to, co powierzył Salvatorowi.
Salvator w dwóch słowach oznajmił Dominikowi nieobecność pana Jackala i nie mówiąc kto go przytrzymał, wytłómaczył mu powód swego opóźnienia. Ale powtarzamy raz jeszcze, Salvator wiedział gdzie szukać pana Jackala. Nie namyślając się dłużej, kazał woźnicy zatrzymać się wraz z księdzem Dominikiem na rogu ulicy Nowo-Luksemburgskiej, a sam poszedł przez dziedziniec Luwru i w czasie, gdy dorożka jechała wybrzeżem, dostał się na ulicę Saint-Honoré. Tak, jak przewidywał, od kościoła św. Rocha ulica Saint-Honoré była zatłoczoną.
Są w Paryżu ciekawi dnia dzisiejszego i ciekawi jutra: ciekawymi dnia dzisiejszego są ci, którzy czynnie należą do wypadków, a ciekawymi jutra są ci, którzy nazajutrz przychodzą zwiedzać teatr wypadków. A więc dziesięć lub dwanaście tysięcy takich ciekawych, zwiedzało z żonami i dziećmi miejsce wypadku. Rzekłbyś, że to spacer do Saint-Cloud lub Wersalu w dzień świąteczny. Między temi ciekawemi, Salvator spodziewał się znaleźć pana Jackala.
Nie będziemy mówić, wiele spojrzeń porozumiało się z jego wzrokiem, wiele rąk dotknęło jego ręki, nim przybył do ulicy la Paix, a jednakże ani jedno słowo nie wyszło z ust jego, lekki znak tylko, który znaczył. — Nie.
Naprzeciw pałacu de Mayence, Salvator się zatrzymał. Spostrzegł tego, którego szukał.
Ubrany w tużurek, w kapeluszu à la Bolivar, z parasolem pod pachą i zażywając tabakę, pan Jackal perorował i opowiadał z przesadą wypadki wczorajsze, ma się rozumieć na największą niekorzyść policji.
W chwili, gdy pan Jackal podniósł w górę okulary, wzrok jego spotkał się ze wzrokiem Salvatora. Po chwili wzrok pana Jackala zwrócił się w tę samą stronę i spojrzenie to wyrażało następujące pytanie.
— Czy masz mi co do powiedzenia?
— Tak, odpowiedział Salvator.
— A więc idź naprzód, pójdę za tobą.
Salvator puścił się naprzód i wszedł do bramy. Pan Jackal przybył za nim. Salvator wyszedł naprzeciw, skłonił się z lekka nie podając mu jednak ręki.
— Możesz mi pan wierzyć, jeżeli chcesz, panie Jackal, powiedział, ale właśnie pana tu szukałem.
— Wierzę panie Salvatorze, odrzekł naczelnik policji z przebiegłym uśmiechem.
— Tak jest, traf usłużył mi cudownie. Wracam z prefektury.
— Naprawdę! trudziłeś się pan do mnie?
— Odźwierny pański poświadczy. Ale ponieważ nie umiał mi powiedzieć, gdzie się pan znajduje, musiałem zgadywać i puściłem się na poszukiwania, ufając w swą dobrą gwiazdę.
— Czyż będę miał szczęście oddać ci jaką usługę, kochany Salvatorze? zapytał pan Jackal.
— A! tak, odrzekł młodzieniec, możesz pan mieć to szczęście, gdybyś chciał tylko.
— Kochany panie Salvatorze, jesteś zbyt skąpym w udzielaniu mi takich sposobności, abym z nich nie miał korzystać.
— A zatem, mówił Salvator, jest-to rzecz bardzo prosta, jak się pan przekonasz. Przyjaciel jednego z moich przyjaciół aresztowany został wczoraj wieczór w zgiełku.
— A! odezwał się pan Jackal.
— To pana dziwi? zapytał Salvator.
— Nie, bo słyszałem, że wiele wczoraj było aresztowań, wprowadź mnie pan na ślad, kochany panie Salvatorze.
— Bardzo łatwo, wskazałem go panu w chwili gdy go aresztowano.
— A! to ten właśnie? Dziwna rzecz!
— Poznałbyś go pan między więźniami?
— Nie mogę za to ręczyć, mam wzrok tak krótki! Ale jeżeli mi pan dopomożesz wymieniając jego nazwisko...
— Nazywa się Dubreuil.
— Dubreuil? Czekaj pan, mówił pan Jackal uderzając się w czoło, jak człowiek chcący zebrać myśli. Dubreuil? tak, tak, tak, znam to nazwisko.
— Gdybyś pan potrzebował jakich objaśnień, mógłbym panu odszukać w tłumie dwóch agentów, którzy go aresztowali. Twarze ich tak mi są przytomne w pamięci, że poznałbym, jestem tego pewny...
— Tak pan myślisz?
— Tembardziej, że zauważyłem ich już w kościele.
— Nie, to niepotrzebne. Czy życzyłbyś pan sobie jakich wskazówek co do tego nieszczęśliwego?
— Życzyłbym sobie poprostu wiedzieć z jakiej przyczyny ten nieszczęśliwy, jak go pan nazywasz, został aresztowany.
— O! tego nie mogę panu powiedzieć w tej chwili.
— W każdym razie, zechcesz mi pan powiedzieć, gdzie sądzisz, że się znajduje.
— W Depot, naturalnie, jeżeli jakie polecenie prywatne nie kazało go przenieść do Conciergerie lub de la Force.
— Objaśnienie jest niepewne.
— Cóż chcesz, kochany panie Salvatorze! chwytasz mnie z nienacka.
— Ciebie, panie Jackal! czyż jesteś kiedykolwiek nieprzygotowanym?
— Dobrze, widzę, że jesteś pan uprzedzonym tak, jak inni. Dlatego, że się nazywam Jackal, szukasz pokrewieństwa z mojem nazwiskiem, sądząc, że jestem równie jak lis przebiegłym.
— Cóż robić! taką masz pan opinię.
— A jestem tylko przedstawicielem „Figara!“ mniej mam wartości, aniżeli przyznaje mi opinia. Jestem sobie człek dobroduszny i to właśnie czyni mnie silnym. Ludzie sądzą, że jestem przebiegły i obawiają się, a dają się łapać na moją prostoduszność. W dniu, w którym dyplomata przestanie kłamać, oszuka wszystkich swoich kolegów, bo nie uwierzą nigdy, aby mówił prawdę.
— Ależ, kochany panie Jackal, nie zechcesz przecie wmówić we mnie, że dałeś rozkaz aresztowania tego człowieka, nie znając przyczyny, dla której to nastąpiło.
— W istocie, słuchając pana, możnaby sądzić, że jestem królem Francji.
— Nie, ale jesteś pan królem Jerozolimy.
— Wicekrólem i to nawet nie! co najwyżej prefektem. Czyż nie ma tam pana de Corbiere i pana Delavau, którzy panują przedemną w tem królestwie.
— A więc, powiedział Salvator wlepiwszy w niego wzrok badawczy, odmawiasz mi pan odpowiedzi?
— Nie odmawiam, panie Salvatorze, ale jest mi to literalnie niepodobnem. Cóż mogę panu powiedzieć... Aresztowano pana Dubreuil?
— Tak, pana Dubreuil.
— A zatem, musiał być do tego powód?
— Właśnie pytam pana o ten powód.
— Może zakłócił porządek...
— Nie, gdyż patrzyłem na niego w chwili, gdy go przytrzymano, przeciwnie, był zupełnie spokojny.
— No, to wzięto go może za innego.
— Więc się to zdarza czasem?
— A! dlaczegoby nie, mówił pan Jackal, zapychając nos tabaką. Jeden tylko Ojciec Święty może być nieomylnym i jeszcze...
— Pozwoli mi pan, wyjaśnić sobie te słowa.
— Wyjaśniaj je pan sobie, ale w istocie zawiele im czynisz honoru.
— Fzjonomia aresztowanego jest panu nieznaną? Tak jest, widziałem go wczoraj po raz pierwszy.
— Nazwisko jego, nieznane panu także?
— Tak... nazwisko Dubreuil.
— A przyczyna jego uwięzienia?
Pan Jackal nasunął okulary na oczy.
— Zupełnie nieznaną, odrzekł.
— Ztąd wnoszę, ciągnął dalej Salvator, że powód jego aresztowania, nie jest ważny, i że nie będzie trwał długo.
— Niezawodnie! odrzekł tonem ojcowskim pan Jackal. Czy to chciałeś pan wiedzieć?
— Tak.
— Czemuż nie powiedziałeś tego wcześniej. Nie będę utrzymywał naprzód, że przyjaciel pańskiego przyjaciela, będzie uwolnionym tej godziny, lecz jeśli jest twoim protegowanym, nie masz się pan zupełnie czego obawiać; wracając do prefektury otworzę na roścież drzwi temu zuchowi.
— Dziękuję, rzekł Salvator, nie spuszczając badawczego wzroku z naczelnika policji. Mogę więc liczyć na pana?
— Czyli raczej pański przyjaciel, może spać spokojnie. Nie mam w moich tekach ani jednego papieru, tyczącego się nazwiska Dubreuila. Czy to już wszystko, czego chciałeś odemnie?
— Nic więcej.
— Prawdziwie, panie Salvatorze, ciągnął dalej policjant, widząc, że tłum się przerzedza i zgromadzenie rozproszyło się powoli, usługi, których odemnie wymagasz podobne są do zbiegowiska, zdajesz się trzymać je w ręku, a tu nagle pękają ci, jak bańki mydlane.
— Bo czasem, rzekł śmiejąc się Salvator, zbiegowiska tak samo obowiązują, jak oddane usługi. Dlatego są one tak rzadkie i zarazem nieoszacowane.
Pan Jackal podniósł okulary, spojrzał na Salvatora, zażył tabaki:
— A zatem? powiedział.
— A zatem do widzenia, kochany panie Jackal, odpowiedział Salvator.
I skłoniwszy się policjantowi nie podając mu ręki tak samo, jak to pierwej miało miejsce, przeszedł z prawej na lewą stronę ulicy Saint-Honoré i poszedł złączyć się z Dominikiem, który oczekiwał go w dorożce na rogu ulicy Nowo-Luksemburgskiej. Tu, otworzywszy drzwiczki dorożki i wyciągając obie ręce do Dominika:
— Jesteś mężczyzną, powiedział, i chrześcianinem, wiesz zatem, co to jest boleść i poddanie się woli Boskiej.
— Boże! wyjąkał zakonnik, składając swe białe i wysmukłe ręce.
— Położenie twego przyjaciela jest niebezpieczne, bardzo nawet niebezpieczne!
— Wszystko ci więc powiedział?
— Przeciwnie, nic mi nie powiedział i to właśnie mnie przestrasza. Nie zna twego przyjaciela, pierwszy raz usłyszał wczoraj wymówione nazwisko Dubreuila, i nie wie z jakiego powodu został aresztowany... Niedowierzaj temu, bracie, powtarzam ci, rzecz ta jest ważną, bardzo ważną.
— Co czynić?
— Wracaj do siebie. Ja z mej strony czynić będę poszukiwania, ty badaj ze swojej i licz zawsze na mnie.
— Przyjacielu, dodał Dominik, kiedy jesteś tak dobrym...
— Co? zapytał Salvator, patrząc na księdza.
— Zechciej mi darować, że nie powiedziałem ci wszystkiego.
— Czy jest czas jeszcze? Mów!
— Człowiek, którego aresztowano nie nazywa się Dubreuil i nie jest moim przyjacielem.
— Nie?
— Nazywa się Sarranti i jest moim ojcem.
— A! zawołał Salvator, teraz wiem już wszystko. I patrząc na księdza dodał: Wejdź do pierwszego kościoła, który napotkasz mój bracie i módl się!
— A ty?
— Ja... będę się starał działać.
Zakonnik wziął rękę Salvatora i nim ten miał czas temu przeszkodzić, przycisnął ją do ust.
— Bracie, bracie, rzekł Salvator, powiedziałem ci, jestem wasz duszą i ciałem, ale nie trzeba, aby nas widziano razem. Bądź zdrów!
I zamknął napowrót drzwiczki, oddalając się pospiesznie.
— Do kościoła Saint-Germain-des-Prés! powiedział zakonnik.

A gdy dorożka posuwała się drogą wiodącą na most Zgody, Salvator wracał szybko ulicą Rivoli.

XV.
Widmo.

Kościół Saint-Germain-des-Prés, ze swym przysionkiem romańskim, z ciężkiemi filarami i zniżonem sklepieniem, oraz z wonią VIII-go wieku, jest jednym z najbardziej posępnych kościołów Paryża i tem samem jednym z tych, gdzie najłatwiej znaleść można samotność.
Nie bez powodu więc Dominik, ksiądz wyrozumiały, lecz człowiek surowy, obrał sobie Saint-Germain-des-Prés, aby mówić z Bogiem o swym ojcu. Modlił się długo i było już po piątej, gdy wyszedł z rękoma ukrytemi w szerokich rękawach, z głową opuszczoną na piersi. Skierował się zwolna na ulicę Pot-de-Fer, nie tracąc nadziei, płonnej i nieśmiałej, że ojciec wyszedł z więzienia. To też pierwszem pytaniem, które zadał kobiecie, pełniącej przy jego osobie obowiązki odźwiernej i zarazem gospodyni, było, czy kto nie pytał się o niego w czasie nieobecności..
— Tak, mój ojcze, rzekła odźwierna, jakiś pan...
Dominik zadrżał.
— Jego nazwisko?
— Nie powiedział mi.
— Nie znasz go?
— Nie... pierwszy raz tu przyszedł.
— Czy jesteś pewną, że to nie ten, który mi przyniósł list onegdaj?
— O! nie, tego byłabym poznała: nie ma dwóch takich ponurych twarzy w Paryżu.
— Biedny ojcze! szepnął Dominik.
— Nie, ciągnęła dalej odźwierna, człowiek, który był tu dwa razy, bo przychodził dwa razy: raz w południe, a drugi raz o czwartej godzinie, jest chudy i łysy. Człowiek ten na pozór sześćdziesięcioletni, ma maleńkie oczki, głęboko osadzone w głowie, jak u kreta i wygląda na chorego. Zresztą zobaczysz go sam, mój ojcze za chwilę, gdyż powiedział, że się przejdzie i wróci tutaj. Czy puścić go na górę?
— Bezwątpienia, rzekł duchowny, z roztargnieniem, gdyż nic go nie zajmowało w tej chwili, co nie pochodziło od ojca. Wziął klucz i zabierał się iść na górę.
— Ale, ale, rzekła dobra kobieta.
— Co?
— Wasza wielebność, jadłeś więc śniadanie za domem?
— Nie, odrzekł duchowny, wstrząsnąwszy głową.
— A zatem Wasza wielebność nie jadłeś nic dzisiaj?
— Nie pomyślałem o tem. Przynieś mi cokolwiek z restauracji, co ci się podoba.
— Gdybyś Wasza wielebność chciał, ciągnęła dalej kobiecina, rzucając wejrzenie na swój piecyk, mam najpierw dobry rosół.
— Niech i tak będzie!
— Potem usmażyłabym parę kotletów, które z pewnością lepiej będą smakować, jak mięso od restauratora.
— Zrób, jak ci się podoba.
— Za pięć minut, rosół i kotlety będą na górze.
Ksiądz skinął głową na znak przyzwolenia i wszedł na schody. Stanąwszy w pokoju, otworzył okno.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca ślizgały się między gałęźmi drzew Luksemburga, złocąc młode ich latorośle. W powietrzu wznosiła się lekka mgła, zapowiadająca wiosnę. Ksiądz usiadł i wsparł łokieć na poręczy okna, patrząc i przysłuchując się stadom wróbli, które szczebiotały wesoło przed powrotem do swych gniazdek.
Odźwierna według przyrzeczenia przyniosła rosół, kotlety i nie przerywając księdzu rozmyślania, bo przyzwyczajoną była widzieć go takim, postawiła stół przed nim wraz z obiadem.
Ksiądz miał zwyczaj kruszyć chleb na oknie, a ptaki przyzwyczajone do tej uczty, zbiegały się jak klienci rzymscy do drzwi Lukullusa lub Cezara. Od miesiąca okno było zamknięte, od miesiąca ptaki przywoływały napróżno swego przyjaciela i siadały na zewnętrznej krawędzi okna, zaglądając ciekawie przez szybę. Pokój był próżny, a ksiądz Dominik bawił w PenhoeL. Lecz gdy spostrzegły okno znów otwarte, radosny ich świergot podwoił się jeszcze. Możnaby sądzić, że jedne drugim oznajmiały tę dobrą nowinę. Nakoniec kilku śmielszych odważyło się podlatywać w około księdza. Szelest ich skrzydeł zbudził go z dumania.
— A! rzekł do siebie, biedne ptaszki, zapomniałem o was, a wy pamiętacie, jesteście lepsze odemnie!
I biorąc chleb pokruszył go na oknie, tak jak bywało dawniej. Natychmiast, nie tylko dwóch czy trzech wróbli odważyło się zbliżyć, ale całe stado dawnych stołowników, uwijało się w około niego.
— Wolne, wolne, wolne, szeptał Dominik, jesteście wolne, śliczne ptaszki, a mój ojciec uwięziony!
I rzucił się w fotel, pogrążony w głębokiej zadumie. Poczem, machinalnie prawie zjadł rosół i kotlety ze skórką chleba, z której środek dał ptaszkom.
Tymczasem słońce zniżało się coraz bardziej na horyzoncie, złocąc już tylko końce gałęzi i wierzchołki kominów.
Ptaszki odleciały, słychać tylko było zdala ich świergot w szpalerach, niknący coraz bardziej.
Dominik, zawsze jeszcze machinalnie, wyciągnął rękę i rozłożył gazetę. Dwie pierwsze kolumny, mieściły rozwlekły opis wypadków wczorajszych. Ksiądz Dominik, znając wypadki dobrze, przeskoczył je, ale stanąwszy na trzeciej, uczuł się nagle jak oślepionym, zadrżał, zimny pot wystąpił mu na czoło: nie przeczytawszy nic jeszcze spostrzegł trzy razy wymienione swoje nazwisko, czyli raczej nazwisko swego ojca.
Z jakiego powodu nazwisko pana sarranti trzy razy powtórzone było w kolumnach tego pisma? Biedny Dominik doznał podobnego wstrząśnienia, jak współbiesiadnicy Baltazara w chwili, gdy niewidzialna ręka skreśliła na murze trzy ogniste wyrazy. Przetarł oczy, jak gdyby widok krwi go oślepiał; spróbował czytać, ale dziennik do tego stopnia drżał mu w ręku, że wiersze migotały przed jego oczyma, jak blask poruszanego zwierciadła. Nakoniec, rozciągnął papier na kolanach, przytrzymał go z obu stron rękoma i przy ostatnich promieniach światła dziennego czytał...
Zgadujecie czytelnicy, co czytał...
Czytał on straszliwą notę, zamieszczoną w gazetach, kTórą położyliśmy wam przed oczy, notę w której ojciec go był oskarżony o kradzież i morderstwo.
Piorun nie byłby w stanie śmiertelniej ugodzić człowieka. Nagle porwał się z miejsca i przyskoczył do biurka wołając:
— Bądź błogosławiony Wielki Boże! Ta potwarz, o mój ojcze! wróci do piekła zkąd wyszła.
I wyciągnął z szuflady znany nam papier, na którym była spasaną spowiedź pana Gerarda. Pocałował żarliwie papier który mieścił w sobie życie człowieka, więcej nawet niż życie, honor, honor jego ojca! Otworzył go, aby się przekonać, czy był w istocie ten sam, czy nie pomylił się w pospiechu, a poznawszy pismo i przeczytawszy podpisane nazwisko, pocałował raz jeszcze, poczem ukrył pod suknią, przyciskając mocno do piersi i wyszedł z pokoju pospiesznie.
Jakiś człowiek wchodził na schody, w chwili gdy ksiądz Dominik z nich zstępował.
Ale duchowny nie zwracał uwagi na niego, i byłby przeszedł, nie spostrzegłszy nawet, gdy nagle uczuł się przytrzymanym za rękaw sukni.
— Przebacz, księże dobrodzieju, rzekł, szedłem do ciebie.
Dźwięk tego głosu przejął dreszczem Dominika, nie był mu on nieznanym.
— Do mnie?... To później, odpowiedział, nie mam teraz czasu wracać na górę.
— A ja nie mam go, aby tu później przychodzić! dodał człowiek chwytając tym razem rękę księdza wraz z rękawem.
Dominik uczuł, jak opanowało go coś nakształt trwogi. Te ręce żelazne, które mu ściskały ramię, zdawały się być rękami szkieletu. Chciał zobaczyć tego, który go tak na drodze przytrzymywał, ale schody pogrążone były w ciemności, jeden tylko promyczek światła przedzierając się przez ważkie okienko, rozjaśniał niewielką przestrzeń.
— Kto jesteś i czego żądasz? zapytał próbując napróżno oswobodzić rękę.
— Jestem Gerard i przychodzę po to, co panu wiadomo.
Dominik krzyknął. Ale zdawało mu się to rzeczą tak niepodobną, że nim temu uwierzył, chciał wzrokiem sprawdzić to, co usłyszał. Pochwycił więc w okamgnieniu obie ręce tego człowieka i pociągnął go do światła. Promień ten oświecił głowę widma. Był to w istocie pan Gerard.
Ksiądz cofnął się aż do muru z oczyma obłąkanemi; włosy stanęły mu na głowie, szczęki dzwoniły. Zatrzymał się w postawie człowieka, który spostrzegł podnoszącego się nieboszczyka w trumnie i ten jeden tylko wyraz wymknął mu się z głuchym dźwiękiem:
— Żywy!
— Bezwątpienia żywy, powiedział pan Gerard. Pan nie ulitował się nad moją pokutą i zesłał mi młodego poczciwego doktora, który mnie uleczył.
— Ty? wykrzyknął ksiądz, sądząc, że prześladuje go jakiś sen straszliwy.
— A więc tak, to ja... Pojmuję, że miałeś mnie za umarłego, ale żyję.
— I to ty przychodziłeś tu dziś dwa razy?
— I przychodzę po raz trzeci, byłbym przyszedł razy dziesięć, bo rozumiesz, że zależało mi na tem, abyś mnie nadal nie miał za umarłego.
— Dlaczego dziś właśnie nie innego dnia? zapytał ksiądz machinalnie, patrząc osłupiałym wzrokiem na mordercę.
— Jakto, więc nie czytałeś dzienników? zapytał pan Gerard.
— Czytałem, odrzekł głosem złamanym duchowny, który zaczynał mierzyć przepaść, nad którą stanął.
— A zatem jeżeliś czytał, księże dobrodzieju, to powinieneś zrozumieć cel moich odwiedzin.
Dominik zrozumiał w istocie i zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Ponieważ pozostałem przy życiu, ciągnął dalej Gerard zniżając głos, spowiedź moja nic nie znaczy.
— Nic nie znaczy? powtórzył ksiądz machinalnie.
— Tak, czyż nie zabroniono księżom, pod karą potępienia wiecznego, wyjawiać spowiedź nie otrzymawszy na te pozwolenia pokutnika?
— To pozwolenie, zawołał ksiądz, dałeś mi...
— Tak, umierający, ale żywy, cofam...
— Nieszczęsny! wykrzyknął ksiądz, a mój ojciec?
— Niech się broni, niech mnie oskarża, niech dowodzi, ale ty spowiednika, milcz!
— Dobrze więc, rzekł Dominik, zrozumiawszy, że niepodobna mu walczyć przeciwko fatalności, która pod postacią jednego z zasadniczych dogmatów Kościoła, stawała mu na drodze. Dobrze więc nędzniku! będę milczał.
I odpychając Gerarda, chciał wracać na górę. Ale Gerard uczepił się go z siłą.
— Czego chcesz jeszcze? zapytał ksiądz.
— Czego chcę? mówił morderca. Oddaj mi papier, który w chwili szaleństwa ci dałem.
— Dominik położył obie ręce na piersiach.
— Masz go przy sobie, rzekł Gerard, jest tutaj... oddaj mi go.
I ksiądz uczuł znowu na swem ramieniu ściśnięcie żelaznej ręki, podczas, gdy wyciągnięte palce mordercy, dosięgały już prawie rękopismu.
— Tak, jest on tutaj, odrzekł Dominik, ale tam, gdzie jest, pozostanie, przysięgam ci to na moją wiarę.
— Chciałeś więc złamać przysięgę? chciałeś wyjawić spowiedź?
— Powiedziałem ci już, że związany jestem tą ugodą i dopokąd żyjesz będę milczał.
— A więc dlaczego zatrzymujesz papier?
— Zatrzymuję dlatego, że Pan Bóg jest sprawiedliwy, że możesz umrzeć w czasie sprawy mego ojca i dlatego nakoniec, że gdyby mój ojciec został na śmierć skazanym, wzniósłbym ten papier do niebios wołając: Stwórco! Ty, który jesteś Bogiem wielkim i sprawiedliwym, dosięgnij winowajcę, a ocal niewinnego! Tak, nędzniku! jest to mojem prawem człowieka i księdza i użyję tego prawa.
Poczem odepchnąwszy gwałtownie pana Gerarda, który chciał mu drogę zagrodzić, powrócił na górę, zabraniając mu iść za sobą gestem nakazującym. Wszedł do mieszkania, zamknął drzwi i padł na kolana przed krucyfiksem.
— Boże Wielki i Panie! mówwił. Ty, który widzisz wszystko i słyszysz co się stało. O! Panie, byłoby to świętokradztwem przyzywać tu ludzkiej pomocy... W Twoim tylko ręku spoczywa sprawiedliwość. Poczem dodał głucho: A jeżeli sam nie wymierzysz sprawiedliwości, to ja wymierzę ją...

XVI.
Wieczór w pałacu Marande.

W miesiąc po zaszłych wypadkach, które opisaliśmy w poprzedzających rozdziałach, w niedzielę 30-go kwietnia, ulica Lafitte, łub nazywajmy ją tak, jak w ówczesnej epoce, ulica d’Artois, przedstawiała niezwykły widok około godziny jedenastej wieczór.
Wyobraźmy sobie bulwar des Italiens i bulwar des Capucins, aż do bulwaru la Madeleine, bulwar Montmartre aż do bulwaru Bonne-Nouvelle, a z drugiej strony podobnież całą ulicę de Provence i graniczące z nią ulice, literalnie zatłoczone ekwipażami o błyszczących latarniach; przedstawmy sobie ulicę d’Artois oświeconą przez dwa olbrzymie słupy pokryte lampionami, wznoszące się po obu stronach wejścia do wspaniałego pałacu, dwóch dragonów na koniach, strzegących tegoż wejścia, dwóch innych na rogu ulicy de Provence, a będziemy mieli pojęcie o widoku, który przedstawiał się przechodniom w okolicach pałacu de Marande, gdy piękna jego pani dawała dla „kilku przyjaciół“, jeden z tych wieczorów, na którym chciał być Paryż cały.
Podążmy za jedną z tych karet, tworzących długi szereg i wejdźmy na dziedziniec pałacowy a czekając na kogo, aby nas dalej wprowadził, przypatrzmy się zewnętrznej części gmachu.
Pałac de Marande, położony był, jak to już mówiliśmy na ulicy d’Artois, pomiędzy pałacem Cerutti, który do roku 1792 nadawał nazwisko swoje ulicy, a pałacem de l’Empire.
Trzy korpusy gmachu wraz z frontowym murem, tworzyły olbrzymi prostokąt. Na prawo ciągnęły się apartamenty bankiera, naprzeciw salony polityka, na lewo zaś apartamenty tej piękności, która już kilka razy ukazywała się naszym czytelnikom pod imieniem Lidii de Marande. Te trzy korpusy gmachu łączyły się z sobą w ten sposób, aby właściciel mógł mieć na nie oko w każdej chwili dnia i w każdej chwili nocy.
Salony przeznaczone na przyjęcia, zajmowały pierwsze piętro naprzeciw bramy, ale w dnie uroczyste otwierano drzwi łączące je z bocznemi skrzydłami pałacu i zaproszeni mogli zwiedzać swobodnie wykwintne buduary żony i poważne salony męża.
Parter cały zajęty był z lewego skrzydła na kuchnię i kredens; w środku na salę jadalną i przedsionek, z prawego zaś na biuro i kasę.
Wejdźmy po schodach o marmurowej balustradzie i stopniach pokrytych olbrzymim dywanem i poszukajmy, czy nie znajdzie się między tym tłumem zapełniającym przedpokoje jaki przyjaciel, mogący nas przedstawić pięknej gospodyni domu!
Znamy już główniejszych zaproszonych, podstawę balu, jak się mówi, lecz nie jesteśmy z nimi w tak bliskich stosunkach, aby żądać podobnej usługi.
Słuchajcie, otóż ich meldują: Jest-to: La Fayette, Kazimierz Perier, Royer-Collard, jest Béranger, Koechlin, jest nakoniec to wszystko, co przedstawia we Francji opinią pośrednią między monarchią arystokratyczną, a republiką, są to ci, którzy ze słowem Karty na ustach, pracowali skrycie nad wielkim porodem 1830 roku i jeżeli pomiędzy tymi wszystkimi naczelnikami stronnictw, których wyliczyliśmy, nie słyszymy nazwiska pana Lafitte, to dlatego, że znajduje się obecnie w Maisons, doglądając tam chorego Manuela z prawdziwem poświęceniem, jakiem sławny bankier odznaczał się dla swoich przyjaciół.
Ale otóż jest ktoś, który nas wprowadzi, a gdy raz próg przestąpimy, będziemy mogli iść gdzie nam się tylko podoba: Oto ten młody człowiek średniego wzrostu, raczej wysoki niż niski, pięknie zbudowany, w stroju ówczesnej epoki i zarazem zdradzający artystę swą powierzchownością.
Patrzcie: ubranie jego ciemno-zielone, na piersiach wstążka legji honorowej, którą tylko co otrzymał, nie wiedząc sam za czyim wpływem, gdyż nie prosił o nią, a stryj jego za wielkim jest egoistą, aby mu ją wyjednać, zresztą należy on do opozycji; kamizelka czarna aksamitna, zapięta na jeden guzik u góry, a trzy u dołu, przez otwór zaś ten wydobywa się żabot z koronek angielskich; spodnie obcisłe, przez które odznaczają się piękne kształty, pończochy czarne jedwabne i trzewiki ze złotemi sprzączkami, a po nad tem wszystkiem głowa Van Dycka w dwudziestym szóstym roku życia.
Poznaliście go zapewne, jestto Petrus. Zrobił on tylko co prześliczny portret gospodyni domu. Nie lubi malować portretów, ale przyjaciel jego Jan Robert tak bardzo nalegał, że młody artysta przystać musiał. Wprawdzie śliczne usteczka przyłączyły się do próśb przyjaciela i szepnęły mu z czarującym uśmiechem jednego wieczoru, na balu u księżny Berry, gdzie został zaproszony niewiedzieć z czyjego polecenia.
— Zrób portret Lidii, ja chcę tego.
A malarz nie umiejąc nic odmawiać tym ładnym usteczkom, które czytelnik poznał już zapewne, jako będące własnością Reginy de la Mothe-Houdan, hrabiny Rappt, otworzył drzwi swej pracowni pani Lidii de Marande, która poprowadzona pierwszy raz przez męża, chcącego osobiście podziękować malarzowi za jego uprzejmość, przychodziła następnie z jednym tylko służącym.
A gdy portret był na ukończeniu, pani de Marande zrozumiawszy, że uprzejmość takiego artysty jak Petrus i takiego szlachcica, jak baron Courtenay nie płaci się biletami bankowemi, szepnęła pięknemu malarzowi do ucha:
— Odwiedzaj mnie pan kiedy zechcesz, proszę tylko uprzedzić mnie naprzód jednem słówkiem, a zastaniesz u mnie Reginę.
Petrus zamiast odpowiedzi, pochwycił rękę pani de Marande i pocałował tak żarliwie, że aż młoda Lidia zawołała:
— A! jakżeż pan musisz kochać tych, których kochasz!
Nazajutrz zaś artysta otrzymał za pośrednictwem Reginy szpilkę bardzo skromną, nie mającą i połowy wartości jego pracy. Była to podwójna delikatność, którą Petrus ze swojem usposobieniem arystokratycznem, był w stanie lepiej ocenić, niż ktokolwiek inny.
Chodźmy więc za Petrusem, ma on zupełne prawo wprowadzić nas do domu bankiera z ulicy d’Artois i dopomódz do przestąpienia progów tego salonu, gdzie tylu sławnych ludzi już nas poprzedziło.
Zwróćmy się prosto do gospodyni domu. Jest ona na prawo w swoim buduarze.
Wchodząc tu, zostajemy zdziwieni.
Co się stało ze wszystkiemi znakomitemi ludźmi, których oznajmiano i dlaczego między dwunastoma kobietami, znajduje się tylko trzech lub czterech młodych ludzi.
To z tego powodu, że znamienitości polityczne przychodzą jedynie do pana de Marande i że pani de Marande nie cierpi polityki, oświadcza, że nie ma żadnych opinij politycznych i uważa jedynie, że księżna Berry jest zachwycającą kobietą, a Karol X musiał być niegdyś doskonałym szlachcicem.
Ale jeżeli mężczyźni, czyli raczej młodzi ludzie są dotąd w małej jeszcze liczbie, to jakiż olśniewający wieniec tworzą kobiety!
Zajmijmy się najpierw buduarem. Jest to ładny salon, dotykający z jednej strony pokoju sypialnego, z drugiej oranżerji. Ściany jego wybite są błękitnym atłasem z ozdobami czarnemi i różowemi, a piękne oczy i przepyszne brylanty przyjaciółek pani de Marande, błyszczą na tem tle lazurowem, jak gwiazdy na firmamencie. Ale tą, którą spostrzegamy najpierw i która wyłącznie nas zajmuje, najsympatyczniejszą, jeżeli nie najpiękniejszą, najbardziej pociągającą, jest bez zaprzeczenia gospodyni domu, pani Lidia de Marande. Staraliśmy się już dawniej, o ile to jest możebnem, odmalować portrety trzech jej przyjaciółek, czyli raczej trzech sióstr z Saint-Denis, spróbujemy teraz naszkicować jej własny.
Pani Lidia de Marande, wygląda zaledwie na lat dwadzieścia. Powierzchowność jej jest czarującą dla każdego, kto szuka w kobiecie piękności ciała, prócz duszy. Włosy jej mają zachwycające odcienie: są one lśniąco płowe, gdy układa je w sploty, to znowu ciemne, gdy przyczesze je gładko, a zawsze połyskujące i miękkie, jak jedwab. Czoło piękne i rozumne, białe i wygładzone jak marmur. Oczy szczególne, nie zupełnie niebieskie i nie zupełnie czarne, ale pośredniczące między temi dwiema barwami. Przybierały one czasem tęczowy cień opalu, lub ciemny odcień lapis-lazuli i to stosownie do światła, jakie na nie padało, a może i stosownie do uderzeń serca, które je ożywiało. Nosek zręczny, zadarty, usta pełne, trochę za duże, ale czerwone jak koral, śmiejące się i ponętne. Zazwyczaj te usta na wpół odchylone pokazują dwa rzędy pereł, darujcie mi to porównanie klasyczne, a gdy się czasem zacisną, nadają wyższej części twarzy wyraz pogardliwej dumy. Podbródek zalotny i różowy. Ale co nadawało tej twarzy rzeczywistą piękność i charakter oryginalny, byłoto niezwykłe życie, które wraz ze krwią krążyć się zdawało pod skórą, oraz cera smagława, policzki zrumienione lekko, mające przezroczystość zdradzającą typy południa i zarazem świeżość, którą odznaczają się mieszkanki północy.
I tak pod okwieconą jabłonią, przybrana w kostjum kobiet z Caux, byłaby przez Normandki uznana za współ-rodaczkę, a kołysząc się w hamaku pod cieniem bananów, byłaby nazwana siostrą przez kreolkę z Gwadelupy lub Martyniki.
Powiedzieliśmy już wyżej, że postać, na której umieszczoną była ta zachwycająca głowa, miała kształty dość pełne, ale ta pełność dochodząca zaledwie do pięknych form kobiet Albana, nie dosięgała otyłych kobiet Rubensa i daleka od nieforemności, była raczej powabną.
W istocie piękny biust, unosił się za każdem odetchnieniem z po za obłoków gazy, podobny do biustów pięknych dziewic Spartańskich i Ateńskich, które służyły za wzory posągów Wenery i Hebe, Praksytelesowi i Fidjaszowi.
Jeżeli ta zachwycająca piękność, którą opisaliśmy, miała swoich wielbicieli, łatwo pojąć, że miała także nieprzyjaciół i oszczerców. Nieprzyjaciółmi były wszystkie prawie kobiety, oszczercami zaś ci, którym się zdawało, że są powołani a nie zostali wybrani, byli to kochankowie wzgardzeni, ci piękni i wytworni salonowcy, którzy nie pojmowali, aby kobieta obdarzona takiemi skarbami, mogła ich skąpić.
Pani de Marande była więc nieraz spotwarzoną i chociaż zachowała ten rozkoszny powab kobiecy, bezsilność, niewiele było kobiet, któreby mniej od niej zasługiwały na potwarz.
A zatem gdy hrabia Herbel, jako prawdziwy wolterjanin rzekł do swego synowca: „Któż to jest ta pani de Marande? Magdalena pod władzą męża, niezdolna do pokuty“ — zdaniem naszem generał nie miał słuszności i powiemy to później, w jakiej mianowicie formie gramatycznej powinien był zestawić wyrazy: „władza i niezdolność“. A jak przekonamy się o tem wkrótce, pani de Marande nie była wcale Magdaleną.
Teraz zaś, gdy odmalowaliśmy ją dostatecznie, dokończmy opisu buduaru i odnówmy znajomość z tymi, którzy się tu chwilowo znajdują.

XVII.
Gdzie jest mowa o Karmelicie.

Powiedzieliśmy już wyżej, że pomiędzy całym tym wieńcem kobiet, było tylko czterech lub pięciu mężczyzn. Skorzystajmy zatem z tego, że towarzystwo nie jest jeszcze tak liczne, ażeby się przyłączyć do gadaniny salonowej, która zwykle dużo słów próżnych używa, aby powiedzieć tak mało.
Najgłówniejszym z pięciu uprzywilejowanych salonu pani de Marande, był młody człowiek, którego widzieliśmy dotąd tylko w wypadkach bolesnych lub strasznych. Był to pan Loredan de Valgeneuse, który od czasu do czasu, w jakiemkolwiek miejscu buduaru się znajdował i z którąkolwiek kobietą rozmawiał, zamieniał spojrzenie szybkie jak błyskawica i osobliwszego znaczenia, ze swoją siostrą panną Zuzanną de Valgeneuse, przyjaciółką z pensji biednej Miny.
Pan Loredan był prawdziwym salonowcem; nikt nie umiał lepiej uśmiechać się od niego, żaden wzrok nie umiał lepiej wyrazić uwielbienia. Posiadał on w najwyższym stopniu tę grzeczność, która zakrawa na impertynencję i od roku 1820 do 1827 nikt nie mógł go pozbawić panowania, co do sposobu włożenia krawata i zawiązania, nawet rękawiczkach, modnego węzła, bez zgniecenia atłasu lub batystu.
Rozmawiał w tej chwili z panią de Marande, uwielbiając jej wachlarz rococo, jako prawdziwy znawca Van-Loów i Bourcherów ze sklepu starożytności.
Tym, który po Loredanie ściągał spojrzenia kobiet, mniej przez swą piękność i elegancję, ile z powodu rozgłosu, jaki mu powodzenie trzech czy czterech jego utworów na scenie zjednało, oraz z powodu rozmowy bardzie) jeszcze oryginalnej niż dowcipnej, był poeta Jan Robert.
W liczbie zaprosin drukowanych, które jak grad spadły na niego wskutek pierwszych tryumfów: i na które wystrzegał się odpowiadać, były dwa czy trzy z podpisem pięknej Lidii, która chciała zrobić ze swego salonu miejsce zebrania literatów, jak jej mąż chciał ze swego zrobić miejsce zebrania polityków i wielkich ludzi epoki. Otóż zaproszenia te zwyciężyły jego skrupuły.
Nie będąc jednym z najczęstszych gości pani de Marande, należał jednak do odwiedzających zwykle jej salony i przy każdem posiedzeniu, które od trzech tygodni dawała jego przyjacielowi Petrusowi, był zawsze obecnym, mając na celu, aby rozmowa jego ze śliczną młodą osobą, dodała ożywienia jej portretowi.
Trzeba przyznać, że i tym razem jeszcze dokazał tego, że nigdy spojrzenia i uśmiech pięknej Lidii, nie były bardziej ożywione.
Pan de Marande dzisiejszego wieczora, gdyż portret żony od dwóch dni dopiero wrócił do pałacu, pan de Marande powtarzamy, dziś właśnie dziękował Janowi Robertowi za grzeczność, z jaką starał się skracać pani de Marande nudy pozowania.
Jan Robert nie wiedział z początku czy pan de Mayando mówił na serjo, czyli też szydził, a gdy zwrócił nagle wejrzenie na twarz bankiera, zdawało mu się dostrzegać na niej przez chwilę wyraz ironji.
Lecz oczy dwóch mężczyzn spoczęły na sobie z pewną powagą i wtenczas pan dę Marande kłaniając się, powtórzył te słowa:
— Panie Janie Robercie, mówię to na serjo: pani de Marande nie potrafi mi zrobić większej przyjemności, jak skarbiąc sobie przyjaźń człowieka takich zalet.
I podał mu rękę tak szczerze, że Jan Robert przyjął ją z równąż szczerością, chociaż ta szczerość ze strony młodego poety nie zdawała się być wolną od pewnego wahania.
Trzecią osobą, którą zajmować się będziemy, jest wprowadzający nas Petrus.
Wiemy już, jaka gwiazda go przyciąga. To też po zwykłych grzecznościach powiedzianych pani de Marande, Janowi Robertowi i stryjowi swemu generałowi Herbel, który siedząc w kąciku, trawi z takiem utrudnieniem, że aż oblicze jego traci przez to zwykłą powagę i godność, Petrus skłoniwszy się paniom, znalazł sposobność wesprzeć się zaraz o kozetkę, na której piękna Regina na wpół leżąc, oskubywała bukiet z fiołków parmeńskich, pewną będąc, że gdy wstanie aby zmienić miejsce, pościnane przez nią główki fiołków nie zginą.
Piątą osobistością jest po prostu tancerz.
Należy on do klasy bardzo cenionej przez gospodynię domu, ale którą poezja, powieść i malarstwo nie potrzebują się zajmować, o tyle chyba, o ile autor utworów scenicznych zajmuje się komparsami.
Powiedzieliśmy zatem, że Loredan rozmawiał z panią de Marande, że Jan Robert oparty o marmurowy kominek przypatrywał im się, Petrus rozmawiał z Reginą, uśmiechając się do każdego fiołka wypadającego z jej z rąk, generał hrabia Herbel, trawił mozolnie siedząc na sofie; w końcu, że tancerz zapisywał swoje kadryle, aby pospieszyć chronologicznie do swojej tancerki, za każdym razem, gdy orkiestra, która nie miała dać się słyszeć przed północą, zabrzmi w tej atmosferze woniejącej, wezwaniem do nowego kadryla.
Ale chcąc być dokładnym trzeba dodać, że obraz, który próbowaliśmy naszkicować, zmieniał się z każdą chwilą. Co minuta oznajmiano nowe nazwisko, osoby wymienione wchodziły; jeśli była to kobieta, pani de Marande pospieszała naprzeciw i stosownie do stopnia przyjaźni, jaka łączyła ją z tą kobietą, całowała, lub poprzestawała na ściśnieniu ręki: jeżeli to był mężczyzna, witała go skinieniem głowy, któremu towarzyszył czarujący uśmiech, a nawet słów kilka, poczem kobiecie wskazując wolne miejsce a mężczyźnie oranżerję, zostawiała nowo-przybyłym wszelką swobodę. Mogli oni podług woli przypatrywać się bitwom Horacego Verneta, widokom morskim Gudina i akwarelom Decampa, lub prowadzić rozmowę na uboczu, albo też brać udział w ogólnej pogadance, której czepiają się ludzie, nieumiejący we dwóch prowadzić rozmowy, lub, co jest jeszcze trudniejszem, milczeć.
Ktoby miał interes zwracać na to uwagę, spostrzegłby łatwo, że mimo, iż gospodyni domu z powodu przybycia nowych gości była często zmuszoną zmieniać miejsce, pan Loredan de Valgeneuse potrafił zawsze znaleźć się przy niej.
Lidia spostrzegła tę natarczywość i czy istotnie jej się to nie podobało, czy też lękała się, aby nie spostrzegł tego ktoś inny, starała się unikać jego towarzystwa, to siadając obok Reginy i przerywając na chwilę słodką rozmowę dwojga młodych ludzi, egoizm, który wyrzucała sobie za chwilę, to znowu uciekając się pod skrzydła starego wolterjanina, którego słyszeliśmy przestrzegającego tak ściśle dat w rozmowie z margrabiną de la Tournelle.
Tym razem pani de Marande usiłowała wydobyć z serca starego hrabiego tajemnicę, która zachmurzyła to oblicze zwykle uśmiechnięte, więcej nawet, niż uśmiechnięte, bo szydercze.
Ale czy troska starego hrabiego pochodziła z serca, czy też, co było dla niego daleko ważniejszem, z żołądka, nie miał on wcale zamiaru przypuszczać do sekretu panią de Marande.
Kilka słów ich rozmowy doszło do uszu Petrusa i Reginy.
Młodzi ludzie zamienili między sobą spojrzenie. Wzrok Reginy zdawał się mówić:
— Jesteśmy nierozważni, Petrusie! Już od pół godziny gawędzimy tu tak swobodnie, jak gdybyśmy się znajdowali w oranżerji bulwaru Inwalidów.
— Tak, odpowiedział Petrus wejrzeniem, nierozważni, te prawda, ale szczęśliwi, Regino! Poczem młodzi ludzie tak, jak zamieniali z sobą spojrzenia, przesłali sobie lekkiem poruszeniem ust jeden z tych pocałunków, które serce przesyła sercu, i jak gdyby rozmowa stryja z panią de Marande przyciągnęła Petrusa, przysunął się do nich z uśmiechem obojętnym na ustach.
— Kochany stryju, odezwał się jak zepsute dziecko, któremu się zdaje, że ma prawo wszystko powiedzieć, uprzedzam cię, że jeśli nie wyjawisz prawdy pani de Marande, która już po raz drugi czyni ci zaszczyt pytać się o powód twej troski, to na pradziada mego Josselina IIgo, który nosił przydomek „Grzecznego,“ sto pięćdziesiąt lat przed odkryciem grzeczności, na popioły tego przodka, za bitego na polu sławy i miłości, przysięgam ci stryju, zdradzę cię przed panią i wyjawię prawdziwą przyczynę twoich cierpień, jakkolwiek byłyby one tajemnicze.
— Wyjaw je chłopcze, powiedział generał z wyrazem smutku, który kazał wątpić Petrusowi, aby wuj zajęty był jedynie trawieniem, wyjaw, ale wierzaj mi, przed tem wyjawieniem obrócisz siedm razy językiem w ustach, aby nie powiedzieć coś niepotrzebnego.
— O! nie obawiam się tego! rzekł Petrus.
— A zatem mów prędko panie Petrusie, umieram z niespokojności, powiedziała pani de Marande, która także zdawała się obracać siedm razy językiem, nim przystąpiła do prawdziwego przedmiotu rozmowy, który ją tu sprowadził.
— Umierasz pani z niespokojności? powiedział stary generał. Przechodzi to moją przenikliwość. Czy miałabyś pani do mnie jaką prośbę i lękasz się, aby mój zły humor źle nie wpłynął na moją odpowiedź?
— O głęboki filozofie! rzekła pani de Marande, któż ci odkrył w ten sposób tajnie serca ludzkiego?
— Daj mi pani swoją piękną rączkę.
Lidja podała rękę generałowi, zdjąwszy z niej wprzód rękawiczkę.
— Cudowna! powiedział generał, sądziłem, że już nie ma takich rąk. Przybliżył ją do ust, ale zatrzymał się nagle. Na uczciwość! dodał, byłoby to świętokradztwem, aby sześćdziesięcio sześcio letnie usta, dotknęły tego marmuru.
— Jakto? zapytała wdzięcząc się pani de Marande, nie chcesz pocałować mnie w rękę, generale?
— Czyż ręka ta jest moją własnością na minutę?
— Zupełną własnością, generale.
Generał zwrócił się do Petrusa.
— Przybliż się tu, chłopcze, powiedział do niego, i pocałuj tę rękę.
Petrus wykonał rozkaz.
— Dobrze! a teraz strzeż się, bo po takim podarunku, miałbym prawo cię wydziedziczyć. A zwróciwszy się do pani de Marande: Wydawaj pani rozkazy, powiedział, twój sługa oczekuje ich na klęczkach.
— Nie, jestem kobietą i upartą. Chcę wiedzieć najpierw, co jest powodem twej troski, kochany generale?
— Masz pani tego urwisza, który gotów ci to opowiedzieć... A! pani, w jego wieku byłbym się dał zabić, aby taką rękę pocałować! Czemuż raj wrócić się nie może, a ja nie jestem Adamem?
— Ależ generale! mówiła pani de Marande, nie można być naraz Adamem i wężem. A zatem, panie Petrusie, zechciej nam powiedzieć co przytrafiło się twemu stryjowi?
— Mój stryj, który ma zwyczaj przygotowywać się przez rozmyślanie do ważniejszych wypadków życia, przepędza zwykle samotnie godzinę przed obiadem i sądzę...
— Sądzisz pan?
— A więc sądzę, że jego upragniona samotność dziś zakłóconą została.
— Nie to jeszcze, rzekł generał. Widzę, że siedm razy dopiero obróciłeś językiem, sprobój dojść do czternastu.
— Mój stryj, ciągnął dalej Petrus bez względu na zaprzeczenie starego generała, mój stryj przyjmował dziś między piątą i szóstą godziną, odwiedziny pani margrabiny Volanty Pentaltais de la Tournelle.
Regina, która oczekiwała tylko na sposobność zbliżenіа się do Petrusa, nie chcąc stracić ani jednej sylaby z jego wyrazów, usłyszawszy wymienione nazwisko swej ciotki, sądziła, że to była najlepsza sposobność wtrącenia się do rozmowy. Podniosła się więc z kanapki i zbliżyła z cicha do mówiących.
Petrus nie widział jej i nie słyszał, ale czuł jej zbliżenie i zadrżał. Oczy jego się przysłoniły, głos zamarł.
Młoda kobieta ze swej strony, zrozumiała eo się dział©» w jego sercu i odczuła nieznaną rozkosz.
— Dla czegóż to, rzekła głosem miękkim i śpiewnym, jak drganie strun arfy eolskiej, nie mówisz dalej panie Petrusie, czy dlatego, że ja tu jestem?
— O! młodości! młodości! szepnął hrabia Herbel.
W istocie, całą tę grupę owiewał urok młodości, zdrowia, szczęścia i wesela, co nakoniec wypogodziło także czoło starego generała. Ze spojrzenia, jakie rzucił na synowca, możnaby sądzić, że jednem słowem mógł zniszczyć to wszystko, ale żal mu było mimo całego egoizmu, zdmuchnąć nadpowietrzny zamek, w którym przebywał młodzieniec. I przeciwnie, dodał mu jeszcze bodźca.
— Dalej chłopcze! dalej, powiedział.
— Jeżeli więc pozwalasz, stryju, zaczął na nowo Petrus, to powiem, ze pani de la Tournelle, jak wszystkie...
Chciał powiedzieć: jak wszystkie stare kobiety, ale o cztery kroki od siebie spostrzegł na czas jeszcze ponurą twarz jakiejś matróny i poprawił się:
— Że pani de la Tournelle, jak wszystkie margrabiny, ma pieska, czy suczkę, która się nazywa Croupette.
— Śliczne imię! rzekła pani de Marande, znam tego pieska, ale nie wiedziałam, że się tak nazywa.
— W takim razie, ciągnął Petrus, będziesz pani mogła ocenić prawdziwość mego opowiadania. Pokazuje się, że ten piesek, czy też suczka, trąci piżmem w sposób niezwykły... A cóż, czy zgadłem stryju?
— Zupełnie, powiedział stary generał.
— Pokazuje się jeszcze, że woń piżma ma pewną własność, która szkodliwie wpływa na wszelkie sosy i przyprawy kuchenne. A ponieważ panna Croupette jest bardzo łakomą, i że za każdym razem gdy margrabina de la Tournelle odwiedza mego stryja, panna Croupette odwiedza jego kucharza, śmiem utrzymywać, że mój najukochańszy stryjaszek miał dziś obiad szkaradny i to czyni go tak ponurym i melancholijnym.
— Brawo chłopcze! niepodobna lepiej się domyślać, a jednakże gdybym ja chciał zgadywać, co ciebie dziś czyni tak wesołym i roztargnionym, kto wie, czy nie odgadłbym jeszcze lepiej... Ale pilno mi dowiedzieć się, co ta piękna syrena sobie życzy, odkładam to więc na inny raz. I zwróciwszy się do pani de Marande: Mówiłaś pani, że mass do mnie prośbę, oczekuję zatem.
— Generale, powiedziała pani de Marande, zwróciwszy słodkie wejrzenie na starca, byłeś tyle nieroztropnym i powiedziałeś to kilka razy, że twoja ręka, serce, głowa, słowem wszystko to czem rozporządzać możesz, jest na moje usługi. Powiedziałeś mi to, nieprawdaż?
— Tak pani, jest to prawda, odrzekł hrabia z tą grzecznością, którą w 1827 roku napotykano już tylko u starców. Powiedziałem, że nie mając szczęścia żyć dla pani, pragnąłbym umrzeć dla niej.
— I jesteś pan zawsze jeszcze w tem chwalebnem usposobieniu, generale?
— Więcej, niż kiedykolwiek!
— A zatem, zdarza się sposobność dowieść mi tego.
— O pani! taką sposobność gotów jestem pochwycić, choćby za jeden włosek.
— Posłuchaj mnie więc, generale.
— Moje uszy są na rozkazy pani.
— Właśnie idzie tu o odstąpienie mi chwilowo tej części twej osoby.
— Co pani chcesz przez to powiedzieć?
— Potrzebuję twoich uszu na cały wieczór, generale.
— Czemuż nie powiedziałaś pani tego zaraz! Proszę tylko o nożyczki, a gotów jestem zrobić z nich ofiarę, bez obawy, bez żalu, bez wymówki nawet... z tym jedynie warunkiem, że po uszach, nie będziesz pani także żądać mych oczu.
— O! generale, uspokój się! rzekła pani de Marande, nie idzie tu o odłączenie ich od pana, gdzie są przewybornie umieszczone, ale po prostu o zwrócenie ich z pewną uwagą w stronę, którą panu wskażę, choćby na godzinę, czyli mówiąc innemi słowy, generale, będę miała zaszczyt przedstawić ci jednę z moich najlepszych przyjaciółek z pensji, młodą dziewicę, którą wraz z Reginą nazywamy siostrą. Co znaczy, że zasługuje ona na twoje względy, jak godną jest całej naszej przyjaźni, a do tego jest sierotą.
— Sierotą! powtórzył Jan Robert, czyż nie powiedziałaś pani tylko co, że ty i hrabina Rappt jesteście jej siostrami?
Pani de Marande podziękowała uśmiechem Janowi Robertowi i ciągnęła dalej:
— Nie ma ona ojca, ani matki... Jej ojciec waleczny kapitan gwardji, oficer legji honorowej, poległ w Champaubert w 1814 roku. Tym sposobem została wychowaną z nami w Saint-Denis. Matka umarła na jej rękach przed dwoma laty, jest ona ubogą...
— Ubogą! powtórzył generał. Czyż nie powiedziałaś pani, że ma dwie przyjaciółki?
— Jest ubogą i dumną, generale, mówiła dalej pani de Marande, i pragnie szukać ж sztuce sposobu utrzymania, któregoby jej igła dać nie mogła... Obok tego, ma ona wielką boleść, nie do ukojenia...
— Wielką boleść?
— O! tak, największą i najgłębszą boleść, jaką znieść może serce kobiety!... Teraz wiesz już o tem generale, wybaczysz więc smutek rozlany na jej twarzy i posłuchasz jej głosu.
— Ale pozwolisz pani, powiedział generał, zadać sobie jedno pytanie, które mniej jest niedyskretne, aniżeli to wydawać się może. W zawodzie, któremu się poświęca przyjaciółka pani, piękność nie jest rzeczą zbyteczną; czyż jest ona piękną?
— Jak starożytna Niobe w dwudziestu latach, generale?
— A śpiewa?
— Nie powiem, że tak, jak Pasta, jak Malibran, lub jak Catalani, ale powiem, że śpiewa tak, jak ona sama... Czyli raczej nie śpiewa, ale płacze, cierpi, i wyciska innym łzy z oczu.
— Jakiż to rodzaj głosu?
— Prześliczny kontralt.
— Czy dała się już słyszeć publicznie?
— Nigdy... Dziś wieczór pierwszy raz śpiewać będzie wobec pięćdziesięciu osób.
— I życzysz pani?...
— Życzę sobie, generale, abyś ty, jako zwolennik i prawdziwy znawca, posłuchał jej z uwagą i posłuchawszy, uczynił dla niej to wszystko, cobyś dla mnie zrobił w takim razie. Pragnę, jeśli pozwolisz mi posłużyć się twemi własnemi wyrazami, abyś żył jedynie dla naszej ukochanej Karmelity, nieprawdaż Regino? abyś poświęcał jej każdą chwilę życia, słowem, abyś został jej rycerzem i aby od tej godziny nie miała żarliwszego obrońcy, gorętszego wielbiciela nad ciebie. Wiem, że zdanie twoje jest wyrokiem w teatrze Opery, generale.
— O! nie rumień się mój stryju, jest to wiadome, rzekł Petrus.
— Życzę sobie, kończyła pani de Marande, abyś imię mej przyjaciółki powtarzał wszystkim przyjaciołom, którzy są twojem echem... nie dla tego, abym chciała, obecnie przynajmniej, iżby ją zamówiono do składu Opery, żądania moje nie sięgają tak wysoko, ale ponieważ to z twojej loży...
— Z loży „piekielnej“, dorzucił Petrus. O! powiedz pani to słowo.
— Zgoda... ponieważ to z loży piekielnej rozgłasza się sława, ponieważ z niej wznoszą się wszystkie przyszłe chwały lub burzą teraźniejsze, liczę na prawdziwą i szczerą twą przyjaźń, generale, że głosić będziesz pochwały Karmelity na każdem miejscu, gdzie raczysz się znajdować w klubie, na wyścigach, w kawiarni Angielskiej, u Tortoniego, w Operze i powiedziałabym nawet na dworze, gdyby obecność twoja w moim zakątku nie była najwyższym dowodem twoich opinij politycznych. Przyrzecz mi więc, że na tej drodze będziesz popychał moją przyjaciółkę tak daleko i tak szybko, jak tylko da się to uczynić, a będę ci wiecznie wdzięczną generale.
— Zostaw mi pani na to miesiąc czasu, a za dwa będzie przyjętą do składu Opery, za trzy zaś da się słyszeć publicznie, chyba, że chce debiutować w jakiej nowej operze, w takim razie przeciągnie się to do roku.
— O! gotowa jest debiutować w czem tylko zechcą, umie cały repertuar francuzki i włoski.
— W takim razie za trzy miesiące przyprowadzę pani przyjaciółkę, ukrytą laurami od stóp do głowy!
— I wtedy, podzielisz z nią swoje generale, rzekła pani de Marande, ścisnąwszy serdecznie dłoń hrabiego.
— I ja także, generale, odezwał się głos słodki, na który Petrus zadrżał, ja także będę ci nieskończenie wdzięczną.
— Nie wątpię o tem ani na chwilę księżniczko, powiedział starzec, który przez grzeczność dawał hrabinie Rappt jej tytuł panieński, a odpowiadając, że nie wątpi o wdzięczności Reginy, spoglądał na synowca. A zatem, dodał zwracając się do pani de Marande, pozostaje pani tylko przedstawić mnie swej przyjaciółce, jako życzliwego sługę.
— Będzie to bardzo łatwo; ona jest tutaj.
— Jakto, tutaj?
— Tak, w moim sypialnym pokoju. Chciałam jej oszczędzić przykrości, gdyż jest to zawsze przykre dla młodej kobiety, przebiegać wszystkie salony i kazać się meldować. Dlatego jesteśmy tu zebrani w małem kółku, dlatego także na niektórych z moich zaproszeń, powiedziane było, na godzinę dziesiątą, na innych zaś, na godzinę dwunastą, chciałam tym sposobem zebrać w około Karmelity grono samych przyjaciół wybranych i pobłażliwych.
— Wdzięczny pani jestem, powiedział Loredan znalazłszy sposobność wmieszania się do rozmowy. Wdzięczny pani jestem, że policzyłaś mnie do liczby wybranych. Ale mam żal o to, że sądząc mnie za mało znaczącym, nie poleciłaś mi swej przyjaciółki.
— A! rzekła pani de Marande, jesteś pan zanadto kompromitującym, aby polecać twej opiece młodą i piękną osobę. Zresztą piękność Karmelity zaleci ją dostatecznie w twoich oczach.
— Chwila ta jest źle obraną i oświadczam pani, że obecnie jedna tylko piękność ma prawo olśniewania.
— Wybacz pan, odezwał się ktoś łagodnie i z wyszukaną grzecznością, przerywając mowę baronowi, mam słówko do powiedzenia pani de Marande.
Loredan obejrzał się zmarszczywszy czoło, ale poznając samego pana de Marande, który z uśmiechem na ustach podawał żonie rękę, usunął się z żywością.
— Masz mi pan coś do powiedzenia? zapytała pani de Marande, opierając rękę z życzliwością na ramieniu męża. Słucham więc! I obróciwszy się, dodała: Wybacz mi generale...
— Szczęśliwy, kto ma takie prawa! odrzekł hrabia-Herbel.
— Co chcesz? generale! rzekła śmiejąc się pani de Marande, są to prawa panów. I wysunęła się zwolna z koła, wsparta na ramieniu męża. Jestem na rozkazy pana.
— Prawdziwie nie wiem jak to powiedzieć... Jestto rzecz, o której zapomniałem zupełnie, a która na szczęście przyszła mi teraz do głowy.
— Mów zatem!
— Pan Thompson, mój korespondent ze Stanów Zjednoczonych, polecił mi dwoje młodych ludzi, to jest mężczyznę i kobietę z Luzjany, którzy mają kredyt otwarty w moim banku. Kazałem im posłać bilet zapraszający na dzisiejszy wieczór i otóż zapomniałem ich nazwiska.
— A zatem?
— A zatem, zostawiam twej przenikliwości, rozpoznanie tych dwóch obcych twarzy i polegam na twej uprzejmości, co do przyjęcia poleconych mi przez pana Thompsona. Jestto wszystko, co miałem pani powiedzieć.
— Możesz pan liczyć na mnie, rzekła z zachwycającym uśmiechem pani de Marande.
— Dziękuję... A teraz pozwól mi pani powinszować sobie, jesteś zawsze piękną, ale dziś świetniejszą, niż kiedykolwiek!
I pocałowawszy żonę w rękę z galanterją, pan de Marnnde odprowadził ją aż do drzwi jej sypialnego pokoju, a Lidia uniósłszy porterję, rzekła:
— Jeżeli zechcesz, Karmelito...

XVIII.
Przedstawienia.

W chwili, gdy pani de Marande, wchodząc do sypialnego pokoju i zapuszczając za sobą portjerę, wymawiała te słowa: „Kiedy zechcesz Karmelito“, meldowano u drzwi księdza Coletti.
Skorzystajmy z kilku sekund, których użyje Karmelita dla udania się na zaproszenie przyjaciółki, ażeby jednym pospiesznym rzutem oka poznać księdza Coletti, którego meldują i który właśnie wchodzi.
Nasi czytelnicy przypominają sobie może, iż słyszeli już nazwisko tego świętobliwego człowieka, wymówione przez panią de la Tournelle.
Rzeczywiście, jego przewielebność był przewodnikiem margrabiny.
Ksiądz Coletti był jeszcze w 1827, nietylko człowiekiem wziętym, lecz i człowiekiem sławmym i modnym. Nauki (konferencje) miewane w czasie postu, zrobiły mu rozgłos wielkiego kaznodziei, którego to imienia nikt, nawet najmniej nabożny, nieśmiałby mu zaprzeczyć, wyjąwszy może Jana Roberta, który będąc przedewszystkiem poetą, dziwił się zawsze, iż księża mając tak wspaniały tekst, jakim jest ewangelja, bywają zazwyczaj tak mało natchnieni i tak niewymowni. Zdawało mu się, jemu, który walczył zwycięzko ze słuchaczami sto razy zuchwalszymi niżli ci, którzy przybywają na nauki święte, zdawało mu się mówimy, iż miałby, wszedłszy na kazalnicę słowo bardziej przekonywające i innej doniosłości od tych wszystkich wymuszonych wyrazów światowych kaznodziei, których nauk był kiedyś przypadkowym słuchaczem. Wtedy żałował, że nie jest księdzem, że zamiast teatru nie ma ambony, a słuchaczy chrześciańskich, zamiast spektatorów pospolitych. Jakkolwiek cienkie jedwabne pończochy i cały ubiór fioletowy oznaczały jednego z dostojników Kościoła, można było wziąć jego świętobliwość ks. Coletti za prostego abbé z czasów Ludwika XV. do tego stopnia twarz jego, postać, wzięcie, chód i ruchy okazywały więcej salonowca, niźli surowego kapłana każącego pokutę w poście; możnaby powiedzieć, iż ksiądz Coletti zasnąwszy przed półwiekiem w buduarze pani de Pompadour lub pani du Barry, obudził się teraz nagle i zaczął biegać po święcie nie dowiedziawszy się o zmianach zaszłych w obyczajach i ubiorach, lub też, iż świeżo przybywszy z Watykanu, zabłąkał się w swoim ultramontańskim stroju pomiędzy francuskie towarzystwo.
Na pierwszy rzut oka, był to piękny prałat w całem znaczeniu tego słowa, rumiany, świeży, zdający się mieć trzydzieści pięć lat wieku zaledwie, lecz przyjrzawszy się niieco lepiej spostrzedz można było, iż jego świętobliwość miał dla swej twarzy słabość kobiet czterdziesto-kilkoletnich, starających się uchodzić za trzydziestoletnie: używał blanszu i różu. Skoro komu udało się przebić te pokłady bielidła i dojrzeć aż do skóry, strasznem było napotkać pod tą ożywioną powłoką coś śmiertelnego, zagasłego, przejmującego dreszczem. Dwie rzeczy wszelako żyły w tej jak maska woskowa nieruchomej twarzy: oczy i usta; oczy małe, czarne, głębokie, rzucające żywe błyski, groźne nawet niekiedy, lecz przysłaniające się prędko słodziutką powieką świętoszka; usta ważkie, małe, z wargą dolną szyderczo dowcipną, złośliwą niekiedy aż do jadu. Całość tej fizjognomji mogła objawiać rozum, ambicję, niepowściągliwość, lecz nigdy nie wykazywała dobroci. Łatwo było pojąć z pierwszego wejrzenia, iż należy wystrzegać się nieprzyjaźni tego człowieka, lecz niktby pewnie z przekonania nie uczuł chęci zjednania sobie w nim przyjaciela. Nie będąc wysokim, był jednakże, jak mówią mieszczanie dla oznaczenia sługi Kościoła, okazałej postawy, przy tem miał coś wyniosłego, szyderczego, impertynenckiego w sposobie noszenia głowy, w powitaniach mężczyzn, w wejściu do salonu, w opuszczaniu tegoż, w siadaniu i wstawaniu; natomiast względem kobiet, zachowywał najdelikatniejszą dworskość, mrugał oczami patrząc na nie w sposób znaczący, a skoro kobieta, do której mówił, podobała mu się, twarz jego przybierała nieokreślony wyraz rozkosznej słodyczy.
Z oczami na wpół przymkniętemi wszedł do salonu, który można było nazwać salonem kobiet, gdy tymczasem generał, który znał księdza Coletti od dawnych czasów, słysząc wymówione jego nazwisko, mruknął półgłosem:
— Wejdź panie świętoszku!
To wejście, ten ukłon, wstrzymanie się z zajęciem miejsca, zresztą pewien rodzaj ważności przywiązanej do osoby kaznodziei, wsławionego w ostatnim poście, odwróciły na chwilę uwagę od Karmelity; mówimy tylko na chwilę, gdyż chwila tylko upłynęła od czasu, jak pani de Marande spuściła kotarę drzwi swoich i gdy znowu taż kotara podniosła się, ażeby przepuścić dwie przyjaciółki.
Trudno zaiste o bardziej uderzający kontrast, jak ten, który istniał pomiędzy panią de Marande, a Karmelitą.
Lecz czyż to była istotnie ona?
Tak jest, ale już nie ta Karmelita, której obraz skopiowaliśmy w „monografji Róży;“ również nie Karmelita z licami purpurowemi, połyskującą płcią, z czołem opromienionem niewinnością i prostotą; także nie owa Karmelita ze śmiejącemi usteczkami, z nozdrzami lekko rozdętemu dla wciągania zapachu pól i kwiatów, które rozpościerały się pod jej oknami i obejmowały wonią grób Valliery.
Nie, Karmelitą nową była to wysoka młoda kobieta, której włosy czarne spadały z równą zawsze obfitością na ramiona, lecz ramiona te były marmurowe! to samo czoło, wysokie, odsłonięte, inteligentne, lecz jakby z kości słoniowej wyrzeźbione, też same lica, powleczone niegdyś różowym odcieniem młodości i zdrowia, dziś bez koloru, pobladłe, dziwnej jakiejś matowej białości!
Oczy zwłaszcza, już i tak wielkie i piękne, zwiększyły się jeszcze o połowę. W spojrzeniu był zawsze płomień, lecz iskry przechodziły w błyskawicy, a że ciemne kręgi otaczały powieki, można było powiedzieć, iż burze sprowadziły te błyski. Usta także, niegdyś purpurowe, usta, które po jej zemdleniu, z taką trudnością powróciły do życia, niezdołały odzyskać swego pierwotnego koloru, zaledwie tylko dosięgły bladego odcienia różowego koralu, lecz trzeba przyznać, iż tem właśnie wybornie dopełniały szczególniejszej całości, przez co Karmelita była zawsze pięknością pierwszego rzędu, lubo w fantastycznym nieco rodzaju. Strój jej był skromny lecz zachwycający. Ponieważ wybierała się na wieczór do Lidji, nakłoniona przez swoje trzy siostry, przeto rozbierano długo kwestję ubrania, w którem miała się ukazać.
Rozumie się, iż Karmelita najmniejszy brała udział w tych debatach, oświadczyła zaraz, iż jest wdową Kolombana, po którym żałobę będzie nosiła całe życie, i że pójdzie tylko w czarnej sukni: Fragola, Lidja i Regina mogły jednak stanowić dowolnie jaką miała być ta suknia.
Regina więc zdecydowała się na czarne koronki u stanika, na spodzie z atłasu, i za całą ozdobę służył wieniec z ciemnych kwiatów fiołków, godła smutku, do których Fragola, najumiejętniejsza w połączeniu cieniów, wplotła gałązki cyprysu. Takież bukiety umieszczono na sukni i staniku; kosztowny naszyjnik z pereł czarnych, dar Reginy, otaczał szyję.
Skoro Karmelita, blada choć ustrojona, wyszła z sypialni pani de Marande, ci którzy spodziewali się ją ujrzeć lecz ujrzeć nie w ten sposób, wydali okrzyk uwielbienia; można było sądzić, iż to jakieś widmo starożytne, Norma, czy Medea.
Dreszcz przebiegł w żyłach wszystkich.
Stary generał, lubo sceptyk, zrozumiał, iż tu było coś pięknego jak poświęcenie, wielkiego jak męczeństwo. Powstał i czekał.
Regina, ze swej strony, skoro tylko ukazała się Karmelita, podbiegła ku niej.
Wspaniałe zjawisko postępowało pomiędzy dwoma młodemi kobietami, promieniejącemi szczęściem i życiem.
Wszyscy ze wzruszeniem ścigali wzrokiem tę grupę milczącą.
— O! jakże jesteś bladą, moja biedna siostro! rzekła Regina.
— Jakże jesteś piękną, Karmelito! mówiła pani de Marande.
— Uległam waszym naleganiom, moje ukochane, rzekła młoda kobieta, lecz prawdziwie, może powinnyście mnie powstrzymać, dopóki czas jeszcze.
— Dlaczego?
— Wiecież, iż nie otworzyłam fortepianu od czasu, jakeśmy razem śpiewali, on i ja, pożegnanie życia! Jeśliby mi głos nie dopisał! może wszystko zapomniałam?
— Nie zapomina człowiek tego, czego się nie uczył, Karmelito, rzekła Regina. Śpiewałaś, jak ptaki, czyż ptaki oduczają się śpiewać?
— Śpiewaj pani! śpiewaj! mówili wszyscy, wyjąwszy Zuzanny i Loredana, brata i siostry, którzy się przyglądali, on ze zdumieniem, ona z zazdrością, tej posępnej; lecz świetnej piękności.
Karmelita dziękując skinieniem głowy, postąpiła do fortepianu, zbliżając się zarazem do hrabiego Herbel, który jej się skłonił.
— Panie hrabio, mówiła pani de Marande, mam honor przedstawić panu najdroższą przyjaciółkę, gdyż z trzech które posiadam, ta jest najnieszczęśliwszą.
Generał ukłonił się powtórnie i z uprzejmością godną, czasów rycerskich:
— Pani, powiedział, żałuję, że pani de Marande nie wyznaczyła mi trudniejszego zadania nad głoszenie twoich pochwał. Wierzaj, iż z całej duszy temu się oddam i jeszcze będę się uważał jej dłużnikiem.
— O! śpiewaj! śpiewaj pani! szepnęło kilka głosów z wyrazem prośby.
— Widzisz, kochana siostro, rzekła pani de Marande, wszyscy czekają z niecierpliwością. Czy zechcesz rozpocząć?
— W tej chwili, skoro sobie tego życzą, odparła Karmelita z prostotą.
— Co będziesz śpiewała? zapytała Regina.
— Wybierajcie same.
— Mam tutaj całego Otella.
— Więc niech będzie Otello.
— Czy akompaniujesz sama? pytała Lidja.
— Jeśli nie mogę inaczej, odparła Karmelita.
— Ja ci towarzyszyć będę na fortepianie, rzekła żywo Regina.
— A ja będę karty odwracała, mówiła pani de Marande, pomiędzy nami dwiema nie będziesz się bała.
— Nie będę się bała, wyrzekła Karmelita wstrząsając głową.
W istocie młoda dziewczyna była zupełnie spokojną. Położyła zimną dłoń na ręku pani de Marande, czoło jej wyrażało najzupełniejszy spokój.
Pani de Marande skierowała się do fortepianu i z pomiędzy rozrzuconych partyj wybrała Otella.
Karmelita stanęła, wspierając się na Reginie.
Wszyscy zajęli miejsca: nie słychać było oddechu wychodzącego z piersi słuchaczy.
Pani de Marande rozłożyła nuty, a tymczasem Regina świetną preludją przebiegła klawiaturę.
— Czy chcesz śpiewać? zapytała pani de Marande.
— Chętnie, odparła Karmelita.
Pani de Marande otworzyła partycję na przedostatniej scenie ostatniego aktu.
Regina zwróciła się do Karmelity, gotowa rozpocząć.
W tej chwili służący oznajmił:
— Pan i pani de Rozan.

XIX.
Pieśń o Wierzbie.

Przeciągłe, głuche, ciężkie westchnienie dało się słyszeć z trzech czy czterech rogów salonu; głębokie milczenie nastąpiło po tym wykrzykniku boleści.
Możnaby sądzić, iż wszystkie obecne osoby znały historję Karmelity i że zgroza wywołała z ich dusz ten jęk bolesny, którego wstrzymać nie były w stanie na odgłos imienia i na widok człowieka, ukazującego się tak nagle ze wzrokiem ognistym, z wesołym wyrazem lekceważenia na ustach, którego przecież można było uważać poniekąd za mordercę Kolombana.
Westchnienie to wydali razem Jan Robert, Petrus, Regina i pani de Marande.
Co do Karmelity, ta nie tylko nie krzyknęła, nie westchnęła, lecz nawet zdawała się nie oddychać, jak posąg.
Sam pan de Marande, który usłyszawszy, poznał zapomniane przez siebie nazwisko, postąpił kilka kroków naprzeciw młodej parze, którą mu jego amerykański korespondent polecił, mówiąc:
— Panie de Rozan, przybywacie państwo w samą porę. Skoro zechcecie usiąść i słuchać, posłyszycie jak zapewnia pani de Marande, najpiękniejszy głos, jaki kiedykolwiek mogliście słyszeć.
I podając rękę pani de Rozan poprowadził ją do fotelu, podczas gdy Kamil usiłował poznać Karmelitę i przyjrzawszy jej się wydał słaby okrzyk zdziwienia.
Lidia i Regina zwróciły się do swej przyjaciółki, sądząc, iż potrzebuje ich pomocy i spodziewając się podeprzeć omdlewającą, lecz z ich wielkiem zdziwieniem Karmelita stała z okiem rozwartem, tylko bladość jej przeszła teraz w trupią. Zdawało się, że to nieruchome bez wyrazu, bez życia oko, nie już widzieć nie może, że serce już nie bije, tak jak jej ciało nagle skamieniałe.
Młoda kobieta była przerażającą, tem więcej, że prócz owej martwej przykrej bladości, marmurowa twarz jej nie okazywała żadnego śladu wzruszenia.
— Pani, rzekł pan de Marande zbliżając się do żony, oto są owe dwie osoby, o których miałem zaszczyt wspomnieć.
— Zajmuj się niemi panie, błagała pani de Marande, ja jestem zajęta Karmelitą, widzisz w jakim jest stanie.
W istocie ta martwa cera, ten wzrok zagasły, ta postawa posągu, uderzyły pana de Marande.
— O Boże! pani! Cóż ci się stało? zapytał z najżywszem zajęciem.
— Nic, panie, odrzekła Karmelita podnosząc głowę z tym ruchem, który czyni mężne serce, aby stawić czoło nieszczęściu, nic!
— Nie śpiewaj, nie śpiewaj dzisiejszego wieczora, szepnęła głucho Regina do Karmelity.
— Dlaczegóżbym nie śpiewała?
— Walka przechodzi twoje siły, mówiła Lidia.
— Zobaczysz! odparła Karmelita.
I coś podobnego do bladego odcienia uśmiechu umarłej zarysowało się na jej ustach.
— Chcesz? zapytała Regina siadając napowrót.
— To nie kobieta śpiewać będzie, Regino, to artystka.
I Karmelita postąpiła kilka kroków dzielących ją jeszcze od fortepianu.
— A więc z wolą Bożą! rzekła pani de Marande. Regina uderzyła przegrywkę po raz drugi.
Karmelita zaczęła.

„Assina al pié d’un salice“.

Głos był pewny, mocny i jeśli zacząwszy od drugiego wiersza głębokie wzruszenie opanowało słuchaczy, wzruszenie to pochodziło nierównie więcej z żalu Desdemony, niżeli z cierpień Karmelity.
Trudno było zaiste wybrać śpiew więcej odpowiedni do położenia dziewicy; śmiertelne obawy, któremi serce Desdemony jest przejęte, gdy śpiewa pierwszą strofę swej mamce, niewolnicy afrykańskiej, były w pewien sposób podstawą katuszy jej własnego serca; burza srożąca się nad pałacem pięknej Wenecjanki, wiatr łamiący gotyckie okno jej komnaty, piorun uderzający z trzaskiem w oddaleniu, ciemna noc, lampa migocąca smutnie, wszystko w ów straszny wieczór, aż do melancholijnych wierszy Danta, które śpiewa gondolier przepływający na swej barce:

„Nessun maggior dolore,

Che ricordarsi del tempo felice.

Nella miseria“...

wszystko wtrąca w najgłębszą rozpacz biedną Desdemonę, wszystko staje się ponurą wróżbą.
Śpiew posągu w Don Juanie Mozarta i rozpacz donny Anny, gdy ta potrąca o zwłoki ojca, oto może dwie jedyne sytuacje mogące się równać z tą bolesną sceną złych przeczuć. Żadna muzyka, powtarzamy, nie była zatem stosowniejszą od muzyki wielkiego włoskiego mistrza, do wyrażenia boleści Karmelity.
Ten Kolomban, waleczny, prawy i silny, po którym żałobę nosiła w sercu, nie był-że w pewnym rodzaju owym ponurym, uczciwym Afrykańskim kochankiem Desdemony? ów posępny Jago, przyjaciel zjadliwy, Jago, który sieje w sercu Otella truciznę zazdrości, nie byłże to z zachowaniem pewnej miary ten Amerykanin lekkomyślny, który zrobił tyleż złego przez swoją lekkomyślność ile Jago przez swą nienawiść?
A więc położenie, w którem się znajdowała Karmelita, ujrzawszy znowu Kamila i ta pieśń, którą śpiewała z taką siłą i ekspresją zarazem, była ciągłem męczeństwem i każda nuta zimna i bolesna, jak koniec sztyletu zagłębiała sic w jej sercu.
Po pierwszej strofie, wszyscy klaskali ze szczerym entuzjazmem, który zwykł obudzać talent nowy, u publiczności nie mającej interesu w wydawaniu fałszywego sądu.
Druga strofka:

„I ruccelletti limpidi
A caldi suoi sospiri“...

napełniła słuchaczy zdziwieniem; to już nie z ust kobiety, nie z ust śpiewaczki płynęła ta kaskada skarg rzewnych, to sama boleść śpiewała zwłaszcza miejsce:

„Laura fra i rami flebile
Ripetiva il suon“...

było tak wzruszające smutkiem, iż cały poemat życia dziewicy musiał w tej chwili przemknąć się przed oczami tych, którzy ją znali, jak niezawodnie przesuwał się w jej wyobraźni.
Regina stała się prawie tak bladą, jak Karmelita, Lidia płakała.
W istocie, nigdy sympatyczniejszy głos w epoce, w której tak wiele znakomitych śpiewaczek, jak Pasta, Pezzaroni, Mainvielle, Sontag, Catalani i Malibran, zachwycały słuchaczy, nigdy dźwięk głosu bardziej przejmujący nie poruszył serc znawców w tej pięknej mowie, która jest już sama przez się muzyką.
Lecz niech nam będzie wolno wyrazić w kilku wierszach, w czem głos naszej heroiny różnił się od głosu tych sławnych śpiewaczek.
Karmelita obdarzoną była od natury głosem nadzwyczaj rozciągłym. Brała od „g “ dolnego z równą czystością intonacji i łatwością, jak pani Pasta „a “ i dochodziła aż do „d “, wysokiego. Młoda dziewica mogła więc śpiewać i w tem była cudowność jej głosu, nadającego się zarówno do ról kontraltowych, jak sopranowych.
Rzeczywiście, żaden sopran nie był czystszym, bogatszym, świetniejszym, bardziej naginającym się do fioritur, do gorgheggi, jeśli nam wolno posłużyć się wyrazem używanym specjalnie w Neapolu, dla oznaczenia świegotania gardłowego, którego każdy poczynający sopran nadużywa niezmiernie zdaniem naszem.
Każdy zna działanie magnetyczne kontraltowego głosu; maluje on miłość z większą siłą, smutek i boleść wymowniej, niż sopran. Sopranistki śpiewają jak ptaszki: podobają się, zachwycają, czarują; kontralcistki wzruszają, niepokoją, roznamiętniają. Sopran jest prawdziwym głosem kobiety: ma czułość jej i słodycz, kontralt jest głosem męzkim: ma jego powagę, szorstkość, cierpkość, a przecież jestto dźwięk odrębny, łączący jeden z drugim. To też głosy takie unoszą duszę widzów z szybkością podobną elektryczności. Kontralt jest w pewnym względzie echem uczuć słuchających: gdyby ten, co słucha umiał śpiewać, chciałby bezwątpienia śpiewać, w ten sposób.
Karmelita będąc wielce muzykalną, uczyła się pracowicie pod okiem Kolombana fundamentalnych zasad muzyki, obecnie potrzebowała tylko rozśpiewać się, aby pociągnąć i zelektryzować; jeśli głos był pięknym, to gust tej był doskonałym. Przyzwyczajona od pierwszych zaraz lekcyj do wstrzemięźliwości muzyki niemieckiej, używała bardzo umiarkowanie fiorytur włoskich i posługiwała się niemi jedynie dla wyrażenia silniej jakiego miejsca, lub też łącząc jedną frazę z drugą, lecz nigdy dla przyjemności, nigdy dla pokazania swej sztuki.
Zakończymy ten rozbiór talentu Karmelity wymienieniem jednej szczególności, nieposiadanej przez śpiewaczki tej epoki, a nawet wszystkich epok, iż u niej jedna i taż sama nuta, użyta w różnych chwilach życia, w których duszę jej napełniały odrębne uczucia, miała też dźwięk odmienny.
Jeśli teraz ktoś dziwić się będzie i zarzuci nam przesadę, dowodząc, iż żadna śpiewaczka mając za nauczycieli Porporę, Mozarta, Pergolesa, Webera a nawet Rossiniego, nie doszła do doskonałości tego podwójnego głosu, odpowiemy, iż Karmelita miała ostrzejszego nauczyciela od tych których wymieniliśmy, a który nazywa się: Nieszczęście!
To też po trzeciej strofce nastąpił okrzyk ogólny, szał nieopisany.
Ostatnie nuty nie przebrzmiały jeszcze jęcząc, jak krzyk boleści, gdy grzmot oklasków wstrząsnął złoconą kopułą tego modnego salonu. Wszyscy powstali, aby powinszować artystce, której śpiew unosił. Była to prawdziwa uroczystość, na jaką tylko zdobyć się może francuzka furja, zapominająca o formach. Zbliżano się do fortepianu, aby przyjrzeć się dziewicy powabnej jak piękność, potężnej jak siła, ponurej jak rozpacz.
Stare kobiety zazdroszczące jej młodości, młode zazdrosne piękności, wszystkie, które chciałyby posiadać jej talent, wszyscy, którzy sobie mówili, iż byłoby prawie chwałą być kochanym od podobnej kobiety, zbliżali się do niej, biorąc jej rękę i ściskając w swoich.
I otóż dla czego sztuka jest prawdziwie piękną, prawdziwie wielką: dla tego, że z nieznajomego czyni w jednej chwili starego przyjaciela.
Tysiące zaproszeń, jak kwiaty jej przyszłej sławy uleciało w powietrzu około Karmelity.
Stary generał, który się znał na tem, jakeśmy powiedzieli, którego nie łatwo było wzruszyć, uczuł spływające łzy po twarzy; był to deszcz z burzy, która zahuczała w jego sercu, gdy słuchał śpiewu ponurej dziewicy.
Jan Robert i Petrus zbliżyli się ku sobie instynktownie i w niemem uścisku rąk, wyrazili wzruszenie, oraz bolesny zachwyt.
Gdyby Karmelita dała im jaki znak zemsty, byliby się rzucili na Kamila, który nie wiedząc co zaszło, słuchał z uśmiechem na ustach, z lornetką w oku i wołał ze swego miejsca: „Brawo! brawo!“ jakby to był uczynił z krzeseł włoskiej opery.
Regina i Lidja pojmując, ile głos Karmelity nabrał wymownej boleści przez obecność kreola, które przez cały czas trwania śpiewu drżały przy każdej nucie, ażeby serce śpiewającej nie pękło, były jak przykute do miejsca. Regina nie śmiała się obejrzeć, Lidja bała się podnieść głowę.
W tem na okrzyk trwogi wydobywający się z pomiędzy otaczających Karmelitę, dwie młode kobiety wyszły z osłupienia i zwróciły się jednocześnie w jej stronę.
Karmelita wypłakawszy swoją ostatnią nutę, opuściła w tył głowę i blada, sztywna, nieruchoma, byłaby upadła niezwłocznie na posadzkę, gdy dwie ręce ją podtrzymały, a głos przyjazny szepnął:
— Odwagi, odwagi! bądź dumną: od tego wieczoru nie potrzebujesz już nikogo.
Młoda dziewczyna, zanim zamknęła oczy, zdołała poznać Ludowika, tego okrutnego przyjaciela, który ją do życia przywołał. Westchnęła, wzruszyła smutnie głową i zemdlała. Wtedy dopiero z zamkniętych oczu widać było łzy spływające po zlodowaciałych licach.
Dwie kobiety wzięły ją z rąk Ludowika, który przybył w czasie śpiewu Karmelity i który rozumie się wszedłszy po cichu, bez zameldowania, znalazł się w tem miejscu, aby ją przyjąć w swe ramiona.
— To nic, rzekł do jej przyjaciółek, podobne przesilenia więcej jej przynoszą ulgi, niż złego. Niech powącha ten flakonik, za pięć minut powróci do przytomności.
Regina i Lidja z pomocą generała, wyniosły Karmelitę do sypialnego pokoju.
Gdy raz zniknęła Karmelita i słuchacze uspokoili się zapewnieniem Ludowika, zapał powstrzymany na chwilę, zaczął się znów wylewać ze wszystkich stron.
I był to tylko jeden ogólny okrzyk podziwu.

XX.
Petardy Kamila.

Gdy już przestano się unosić nad talentem przyszłej; debiutantki, gdy już wyczerpano dla niej wszelkie rodzaje pochwał, każdy ze szczęśliwych słuchaczy zamierzając wychwalać ją w swoim szale, zdążał powoli z buduaru do salonu, w którym pierwsze dźwięki orkiestry zachęcały do tańca.
Jedyne zdarzenie zaszłe przy tej okoliczności, a godne wzmianki, jako mające styczność z naszym dramatem, jest fałszywy krok Kamila de Rozan, który zwracał swą mowę nieoględną do tych, co znali najzupełniej historję życia Karmelity.
Pani de Rozan, jego żona, ładna, piętnastoletnia kreolka, chwilowo zajęła uwagę pewnej bogatej wdowy pochodzenia amerykańskiego, która przyznawała się do jej kuzynostwa.
Kamil widząc żonę oddaną familijnym stosunkom, skorzystał z okazji, aby zostać znów kawalerem. Spostrzegł Ludowika, dawnego swego towarzysza, prawie przyjaciela, i skoro tylko powrócił spokój po odejściu Karmelity, której zemdlenie przypisywał wzruszeniu, zbliżył się zaraz do młodego doktora i z żywością nowoprzybyłego cudzoziemca, znajdującego dawnych znajomych, powitał go podaniem ręki.
— Na Hipokratesa! zawołał, pan Ludowik! Witam pana, jakżeż się pan miewa?
— Źle, odpowiedział ozięble młody doktor.
— Źle? zapyłał kreol. Przecież masz pan wiosnę na licach.
— Co to znaczy, panie, skoro czuję jesień w sercu.
— Masz pan zmartwienie?
— Więcej niż zmartwienie: boleść!
— Boleść?
— Głęboką.
— Mój Boże! biedny Ludowiku, czy straciłeś kogo z krewnych?
— Straciłem osobę jeszcze droższą.
— Cóż jest droższego od krewnych?
— Przyjaciel, gdyż jest rzadszy.
— Czy ja go znałem?
— Bardzo dobrze.
— Jeden z naszych szkolnych kolegów?
— Tak jest.
— A! biedny chłopiec! zawołał Kamil z najwyższą obojętnością. Jakżeż się nazywał?
— Kolomban, odparł sucho Ludowik i skłoniwszy się lekko, odwrócił od Kamila.
Kreol miał ochotę pochwycić go za gardło, lecz jak już powiedzieliśmy na innem miejscu, zawiele miał na to rozumu; pojął, iż jest na fałszywym gruncie, to też wykręciwszy się na obcasie, odłożył gniew swój na inny raz.
W istocie, Ludowik miał słuszność dziwić się, iż Kamil tak mało zasmucił się wypadkiem śmierci Kolombana. Lecz jakże miał być zmartwiony jego śmiercią, skoro o niej nie wiedział? Biedny Kolomban, taki młody, taki piękny i silny, na co mógł umrzeć?
Kamil szukał oczyma Ludowika, aby mu powiedzieć, iż nie wie o niczem i wypytać się o szczegóły śmierci ich wspólnego przyjaciela. Ale ten znikł mu z oczu. Gdy gonił za Ludowikiem, spojrzenia jego padły na młodzieńca, którego sympatyczne rysy zdawał sobie przypominać, nie mógł tylko nadać nazwę tej twarzy. Widział go, był tego pewnym, znał go, był przekonanym.
Jeśli w szkole prawa, co jest prawdopodobnem, to ten młody człowiek mógł mu dać objaśnienia jakich pragnął: Zbliżył się więc do niego, mówiąc:
— Daruj pan, przybyłem dziś rano z Luizany, która jest na pół drogi od antypodów; zrobiłem więc dwa tysiące mil morzem, z tego powodu pozostał w moim umyśle pewien rodzaj kołysania, który odejmuje mi możność rozróżnienia przedmiotów, oraz pamięć. Racz pan zatem wybaczyć mi pytanie, które będę miał zaszczyt mu uczynić.
— Słucham pana, odrzekł dosyć grzecznie, lecz jednak, sucho ten, do którego się zwracał.
— Zdaje mi się, ciągnął dalej Kamil, iż w ostatniej mojej podróży do Paryża widziałem pana w kilku okolicznościach i gdym pana spostrzegł przed chwilą, twarz jego uderzyła mnie podobieństwem do jakiejś dawnej znajomości. Czy masz pan lepszą pamięć odemnie i czy mam honor być mu znanym.
— Tak jest, znam pana doskonale, panie de Rozan, odpowiedział młody człowiek.
— A! wiesz pan moje nazwisko, zawołał uradowany Kamil.
— Jak pan widzisz.
— I zrobisz mi pan przyjemność powiedzeniem swego.
— Nazywam się Jan Robert.
— A! tak, Jan Robert. Wiedziałem dobrze, że znam pana! jeden z naszych najznamienitszych poetów, i jeden z najlepszych przyjaciół mego towarzysza Ludowika, jeśli się nie mylę.
— Który sam był jednym z najlepszych przyjaciół Kolombana, odpowiedział Jan Robert, skłonił się ozięble i odwrócił od kreola.
Lecz Kamil zatrzymał go.
— Przez litość, panie, zawołał, jesteś drugą osobą mówiącą o śmierci Kolombana. Czy mógłbyś mi opowiedzieć szczegóły tej śmierci.
— Jakie?
— Pragnę wiedzieć, na jaką chorobę umarł Kolomban.
— Nie umarł z choroby.
— Czyżby poległ w pojedynku?
— Nie panie, nie był zabitym w pojedynku.
— A zatem na co umarł?
— Udusił się dymem, panie.
Tym razem Jan Robert tak ozięble pożegnał Kamila, iż ten cały jeszcze pod wpływem zdziwienia, nie usiłował zatrzymywać go dłużej.
— Umarł, szepnął Kamil, umarł z uduszenia dymem! Ktoby się tego po Kolombanie spodziewał, on, taki nabożny? A! Kolombanie!
I Kamil podniósł ręce do nieba, jak człowiek, który potrzebuje, aby mu dwa razy jaką rzecz powtórzono, ażeby w nią uwierzyć.
Wznosząc ręce do góry, Kamil wzniósł i oczy i spostrzegł młodego człowieka zatopionego w najgłębszych rozmyślaniach. Poznał w nim artystę, którego mu pokazano w popłochu, jaki powstał po zemdleniu Karmelity, i o którym powiedziano, iż jest jednym z najzdolniejszych malarzy. Twarz owego młodzieńca wyrażała najwyższe uwielbienie.
Był to Petrus, którego nadludzkie usiłowania Karmelity napełniały zarazem smutkiem i dumą. Artyści więc mieli serca, jak reszta ludzi, artyści więc mieli inne dusze, artyści zatem, były to istoty wybrane, do boleści może, ponieważ tak wzniośle boleść pokonywały, lecz były to istoty odrębne!
Kamil omylił się na wyrazie twarzy Petrusa i wziął go poprostu za znawcę w ekstazie, a zbliżywszy się z zamiarem powiedzenia jak najwyszukańszej grzeczności:
— Panie, rzekł, gdybym był malarzem, nie wybrałbym innej fizjognomji, jak pańską, dla wyrażenia wielkiego rozradowania serca, słuchającego boskiej muzyki wielkiego mistrza.
Petrus spojrzał na Kamila z pogardą i skłonił się nieodpowiadając. Kamil mówił dalej:
— Nie wiem właściwie, dokąd dochodzi zapał francuzów dla muzyki boskiego Rossiniego, lecz w naszych kolonjach, robi ona furorę: jestto namiętność szalona, fanatyzm! Miałem przyjaciela, zwolennika muzyki niemieckiej, który został zabity w pojedynku za to, iż twierdził, iż Mozart wyższy był od Rossiniego, i że dał się słyszeć, jakoby dawał pierwszeństwo „Weselu Figara“ nad „Cyrulikiem Sewilskiem.“ Co do mnie, przyznaję, iż jestem stronnikiem Rossiniego, i że go sto razy wyżej stawiam nad Mozarta. Takie jest moje przekonanie, i utrzymywać go będę aż do śmierci.
— Zdaje mi się, iż pański przyjaciel Kolomban nie był tego zdania, rzekł Petrus kłaniając się ozięble kreolowi.
— A więc, zawołał Kamil, ponieważ wszyscy dali tu sobie słowo, aby mówić ze mną o Kolombanie i ponieważ pan tak samo postępujesz, powiedz mi, czy to z powodu tryumfu Rossiniego nad Mozartem życie sobie odebrał.
— Nie, panie, odpowiedział Petrus z nadzwyczajną grzecznością, odjął sobie życie, ponieważ kochał Karmelitę, i że wolał umrzeć, niźli zdradzić przyjaciela.
Kamil wydał okrzyk zdziwienia i przycisnął rękoma czoło, jak gdyby nagłe światło błysnęło mu przed oczami.
Przez ten czas Petrus przeszedł z buduaru do salonu, tak jak już pierwej uczynili to kolejno, Ludowik i Jan Robert.
W chwili, gdy Kamil przychodząc nieco do siebie, odjął ręce od twarzy i otworzył oczy, ujrzał przed sobą, co mu się jeszcze nie zdarzyło od chwili wejścia do salonu państwa de Marande, młodzieńca pięknej, wyniosłej postawy, który zdawał się chcieć go zaczepić.
— Panie, rzekł młody człowiek, dowiaduję się, iż przybywasz z kolonij, iż po raz pierwszy dzisiejszego wieczoru byłeś pan przedstawiony państwu de Marande. Czy raczysz mi zrobić zaszczyt przyjęcia mnie za towarzysza w salonach naszego wspólnego bankiera i za przewodnika wpośród uciech stolicy?
Owym zobowiązującym cyceronem był hrabia Loredan de Valgeneuse, który wchodząc zauważył zaraz ładną kreolkę sprowadzoną do Francji przez Kamila de Rozan i który na wszelki wypadek, próbował zbliżyć się z mężem, gdyby się nie udało zbliżyć z żoną.
Kamil odetchnął, spotykając człowieka, który rzekł do niego z dziesięć wyrazów nie wymawiając imienia Kolombana.
Rozumie się, iż z żywością przyjął ofiarę pana de Valgeneuse.
Młodzi ludzie udali się do salonu, w którym tańczono.
Pierwszą osobą którą spotkali, była panna Zuzanna de Valgeneuse, która zdawała się ich oczekiwać.
— Pozwól pan, rzekł Loredan, przedstawić sobie moją siostrę, pannę Zuzannę de Valgeneuse. Potem nie czekając odpowiedzi Kamila, która zresztą malowała się w jego oczach: Moja droga Zuzanno, rzekł, przedstawiam ci nowego przyjaciela, pana Kamila de Rozan, szlachcica amerykańskiego.
— O! rzekła Zuzanna, wszakże twój nowy przyjaciel jest dla mnie dawną znajomością.
— Wybornie! jakim sposobem?
— Jakto, rzekł z dumą Kamil, miałżebym szczęście być pani znanym?
— Doskonale! odparła Zuzanna. W Wersalu, na pensji gdzie byłam, niedawno jeszcze, ścisła przyjaźń łączyła mnie z dwiema współrodaczkami pana.
W tej chwili Regina i pani de Marande, poleciwszy staraniom pokojówki Karmelitę, ocuconą już z omdlenia, wchodziły do sali balowej.
Loreclan skrycie dał znak siostrze, która mu odpowiedziała niedostrzeżonym uśmiechem.
I gdy po raz ostatni Loredan usiłował zawiązać rozmowę z panią de Marande, Kamil i panna de Valgeneuse, dla zrobienia bliższej znajomości, rzucili się w odurzający wir walca i zniknęli w oceanie gazy, atłasu i kwiatów.

XXI.
Jakim sposobem upadło prawo miłości.

Cofnijmy się więc, gdyż spostrzegamy, iż dążąc do pani de Marande, zbyt pospiesznie przebiegliśmy wypadki i dni,, które powinny mieć miejsce w naszem opowiadaniu, jak je mają w naszej historji.
Przypominają sobie czytelnicy skandal zaszły na pogrzebie księcia de la Roehefoucault. Ponieważ kilka osób, mających pierwszorzędne miejsce w naszej historji, miało w niem udział, staraliśmy się opowiedzieć we wszystkich szczegółach tę straszną scenę, w której policja doszła do żądanych rezultatów: aresztowania pana Sarranti i zgłębienia stopni oporu, jaki mógł stawić lud wobec niesłychanych obelg wyrządzonych ciału człowieka, którego otaczał szacunkiem i miłością.
Siła została przy prawie! jak się mówi w języku urzędowym. „Jeszcze jedno takie zwycięztwo, powiedział Pyrrhus, który nie był wcale konstytucyjnym królem, lecz pełnym rozsądku tyranem, a jestem zgubiony!“ Oto co powinien był sobie mówić Karol X., po smutnem zwycięztwie, które odniósł na schodach kościoła Wniebowzięcia.
W istocie, wrażenie wywołane, było głębokie, i to nietylko na tłumie, od którego król, chwilowo przynajmniej był zbyt oddalonym, aby czuć jego tętna z po za różnych warstw towarzyskich, przedzielających go od tegoż, lecz także na izbę parów, od której dzielił go tylko kobierzec rozpostarty u stóp tronu.
Parowie, jak to powiedzieliśmy, czuli się obrażeni od pierwszego do ostatniego, zniewagą wyrządzoną zwłokom księcia de la Rochefoucauld. Najmniej zależni objawiali głośno swe oburzenie, najbardziej oddani zamknęli je w głębi serca, lecz tam wrzało ono podniecane przez groźnego doradzcę, który się zowie dumą. Wszyscy oczekiwali sposobności oddania ministerstwu lub królowi grubiaństwa wyrządzonego wysokiej Izbie przez policję. Projekt prawa miłości nastręczał im sposobność.
Przedstawionym on był pod rozpoznanie pp. de Broglie, Prialtos, Portal i le Bastard. Zapomnieliśmy nazwiska innych członków komisji.
Komisja rozpoznawcza, od pierwszego posiedzenia okazała się niezbyt przychylną dla wniosku. Ministrowie sami zaczynali spostrzegać, z przerażeniem podróżnych, którzy znajdą się nagle nad brzegiem przepaści, ministrowie sami, mówimy, zaczynali spostrzegać, że pod pozorem kwestji politycznej, która zdawała się być głównem zadaniem, ukrywał się wzgląd osobisty większej doniosłości.
Prawo przeciw wolności druku byłoby może przeszło, gdyby godziło jedynie na prawa inteligencji. Cóż to obchodziło mieszczaństwo, tę najwyższą potęgę epoki? Lecz prawo przeciw wolności prasy dotyczyło także interesów materjalnych, kwestji nierównie żywotniejszej dla tych wszystkich, którzy czytali Dykcjonarz filozoficzny, zażywając z tabakierki „a la Charte.“ Co otwierało stopniowa oczy tym biedakom niewidomym o stu tysiącach franków rocznej pensji, to, iż wszystkie rozporządzenia zamachu przeciwko swobodzie prasy i interesom przemysłu, były pomimo wszelkich przypuszczeń, jednogłośnie odrzucone przez wszystkich członków komisji izby parów. Wtedy zaczęto się obawiać bezwarunkowo odrzucenia. Trzeba była wybierać pomiędzy odwrotem, ucieczką lub porażką. Złożono radę, każdy z osobna dał poznać swoje obawy, i zgodzono się na to, aby roztrząsanie prawa odłożyć do następnej sesji.
Tymczasem pan de Villele podjął się, za pomocą zwykłych sobie kombinacyj, dostarczyć ministerstwu w izbie wyższej większości uległej i więcej w karby ujętej, niż ta, którą rozporządzał w izbie deputowanych.
W czasie tego zaszło zdarzenie, które przyspieszyło upadek owego projektu do prawa.
Dwunastego kwietnia, jednego z tych dni, któreśmy przeskoczyli, była rocznica pierwszego powrotu Karola X. do Paryża 12 kwietnia 1814. Gwardja narodowa pełniła dnia tego służbę na posterunkach w Tuilleries, zastępując tym sposobem inne oddziały służby pałacowej.
Był to zaszczyt, którym król nagradzał poświęcenie gwardji, tworzącej przez kilka tygodni jedyną straż jego; zresztą był to dowód zaufania, który dawał ludowi Paryża.
Lecz dzień ten 12 kwietnia przypadł właśnie czego nieprzewidywano, w wielki czwartek. Zatem w wielki czwartek, król Karol X. cały oddany nabożeństwu, nie mógł zaprzątać swego umysłu politycznemi zatrudnieniami, odłożono więc służbę gwardji z 12 na 16, z czwartku na poniedziałek wielkanocny. Następnie dnia 16 w chwili przybycia gwardji, gdy dziewiąta godzina uderzyła w pawilonie Zegarowym,. król Karol X. schodził ze schodów Tuilleries, jako generał gwardji narodowej, w towarzystwie Delfina, otoczony licznym sztabem.
Skoro przybył na plac Karuzelu, gdzie się zebrały oddziały dostarczone przez wszystkie pułki gwardji narodowej, nie wyłączając kawalerji, stanąwszy przed frontem powitał ich swoim zwyczajem z otwartą serdecznością.
Jakkolwiek w zwyczajnych przechadzkach Karol X. tracąc powoli popularność, nie dla swych osobistych przymiotów lecz skutkiem wad swego rządu, który przyjął politykę przeciwnarodową, jakkolwiek, mówimy, Karol X., był przyzwyczajony od roku do bardzo oziębłych powitań, wywoływał jednak czasami jeszcze sympatyczne okrzyki przez swe uśmiechy i ukłony, które przesyłał tłumom.
Lecz tym razem przyjęcie było lodowate. Żadnego entuzjazmu, żadnego uniesienia, parę rzadkich okrzyków uleciało nieśmiało w powietrze. Odbył przegląd i opuścił Karuzel z sercem wezbranem goryczą i smutkiem, obwiniając o przyjęcie nie system rządu, lecz potwarze dziennikarskie i ciche działanie partji liberalnej. Parę razy w czasie przeglądu obrócił się do syna, jakby z zapytaniem, lecz Delfin miał szczególną zaletę: był on roztargnionym, umysł jego niczem się nie zajmował. Delfin postępował machinalnie za ojcem i powracając do pałacu, mniemał, iż zrobił tylko konną przejażdżkę. Delfin domyślał się wprawdzie, iż powracał z przegląda, lecz być może, iż nie zdołałby wyrzec, jakie wojska przed nim defilowały. Nie do Delfina zatem zwrócił się stary król, czując się osamotnionym w swej wielkości, słabym w swojem prawie, lecz do sześćdziesięcioletniego starca, noszącego mundur marszałka Francji i podwójną wstęgę św. Ludwika i św. Ducha.
Człowiek ten był jedną z chwał Francji, był to żołnierz pułku Medoc, dowódzca bataljonu ochotników Meusy, pułkownik pułku Pikardji, wojownik z pod Trewiru, bohater mostu Manheimskiego, komendant grenadjerów wielkiej armji, komendant z pod Wagram, Bautzen, generałmajor gwardji królewskiej, naczelny komendant gwardji paryskiej, kaleka ze wszystkich bitew, w których uczestniczył, był to ten, którego ciało pokrywało dwadzieścia siedm blizn, a zatem więcej o pięć, niż Cezara, i który przeżył te dwadzieścia siedm ran, słowem był to marszałek Oudinot, książę Reggio.
Karol X. wziął starego wojaka pod rękę i wyprowadziwszy go z koła dworaków, którzy oczekiwali jego powrotu:
— Cóż marszałku, rzekł do niego, mów szczerze.
Marszałek spojrzał na króla ze zdziwieniem, milczenie i oziębłość gwardji narodowej nie uszły jego uwagi.
— Szczerze, Najjaśniejszy panie? zapytał.
— Tak, chcę wiedzieć prawdę.
Marszałek się uśmiechnął.
— To cię dziwi, że król chce wiedzieć prawdę? Więc oszukują nas tak bardzo marszałku?
— Najjaśniejszy panie, każdy stara się, jak może najlepiej.
— A ty
— Ja nie kłamię nigdy, Najjaśniejszy panie!
— Więc mówisz tylko prawdę?
— Czekam, aby mnie o nią zapytano.
— A wtedy...
— Niech Wasza królewska mość mnie pyta: będę odpowiadał.
— A zatem marszałku, co mówisz o przeglądzie?
— Był zimny.
— Zaledwie gdzieniegdzie okrzyk: Niech żyje król! Uważałeś to marszałku?
— Uważałem, Najjaśniejszy panie.
— Stałem się więc niegodnym ufności i przywiązania mego ludu?
Stary żołnierz milczał.
— Nie słyszysz mnie, marszałku? zapytał raz jeszcze Karol X.
— Przeciwnie, Najjaśniejszy panie, słyszę.
— A zatem pytam się, czy zdaniem twoim, marszałku, stałem się niegodnym ufności i przywiązania mego ludu?
— Najjaśniejszy panie!
— Przyrzekłeś mi powiedzieć prawdę, marszałku.
— Nie ty, Najjaśniejszy panie, ale twoi ministrowie... Na nieszczęście, lud nie pojmuje subtelności twego rządu konstytucyjnego: króla zatem i ministrów miesza razem.
— Ale cóż takiego zrobiłem? zawołał król.
— Nic nie zrobiłeś, Najjaśniejszy panie, tylko pozwoliłeś zrobić.
— Przysięgam ci, marszałku, że mam najlepsze chęci!
— Jest przysłowie, Najjaśniejszy panie, które utrzymuje, że piekło wybrukowane jest niemi.
— Proszę cię, marszałku, powiedz mi, co o tem myślisz.
— Najjaśniejszy panie, odrzekł marszałek, byłbym niegodnym łask twoich, gdybym... nie usłuchał twego rozkazu.
— A zatem?
— A zatem, Najjaśniejszy panie, myślę, że jesteś monarchą dobrym i szlachetnym, ale Wasza królewska mość otoczony jesteś i oszukiwany przez doradzców zaślepionych lub ograniczonych, którzy nic nie widzą, albo źle widzą.
— Dalej, dalej!
— Głos publiczny przemawia przezemnie do ciebie, Najjaśniejszy panie, że twoje serce jest prawdziwie francuskie, i że w twojem sercu nie gdzieindziej trzeba czytać.
— Są więc niezadowoleni?
Marszałek się skłonił.
— Z jakiego powodu?
— Najjaśniejszy panie, prawo prasowe rani boleśnie i głęboko ludność.
— Więc sądzisz, że temu przypisać należy dzisiejszą oziębłość?
— Najjaśniejszy panie, jestem tego pewny.
— A zatem daj mi radę, marszałku.
— Względem czego, Najjaśniejszy panie.
— Względem tego, co mi czynić wypada.
— Najjaśniejszy panie, ja nie mogę dawać rad królowi.
— Przeciwnie, żądam tego.
— Najjaśniejszy panie, wysoka twoja mądrość...
— Co uczyniłbyś na mojem miejscu, marszałku?
— Czy na rozkaz króla mam mówić?
— Więcej niż to, mości książę, odrzekł Karol X. ze wspaniałością, która mu była właściwą w niektórych okolicznościach, na moją prośbę.
— A zatem, Najjaśniejszy panie, odrzekł marszałek, cofnij to prawo, zwołaj na inny przegląd całą gwardję narodową, a przekonasz się z jednogłośnego okrzyku, jaki był prawdziwy powód dzisiejszego milczenia.
— Marszałku, prawo to cofniętem będzie jutro. Oznacz sam dzień przeglądu.
— Najjaśniejszy panie, czy Wasza królewska mość życzy sobie, aby to było w ostatnią niedzielę miesiąca, to jest 29. kwietnia?
— Wydaj sam rozkazy: jesteś generalnym dowódzcą gwardji narodowej.
Tegoż wieczora rada ministrów zebrała się w Tuilleries i mimo oporu niektórych członków, król żądał stanowczo cofnięcia „prawa miłości.“ Ministrowie mimo błogich skutków, które obiecywali sobie z zastosowania tegoż prawa, zmuszeni byli poddać się rozkazowi królewskiemu. W reszcie odwołanie tego prawa było tylko środkiem przezorności, który im oszczędzał pewnej przegranej przed izba parów.
Nazajutrz po tym pierwszym przeglądzie, czyli raczej po manifestacji gwardji narodowej, której skutki król potrafił tak dobrze ocenić, a marszałek Oudinot tak trafnie przyczyny odgadnąć, pan de Peuronnet prosił o głos na początku posiedzenia izby parów i przeczytał na trybunie rozkaz odwołujący projekt tegoż prawa. Powstał jeden okrzyk radości ze wszystkich stron Francji i ze wszystkich pism, zarówno monarchicznych, jak liberalnych.
Wieczorem Paryż został uiluminowany.
Długie szeregi robotników, drukarzy, przebiegały ulico i place publiczne miasta, przy okrzykach: Niech żyje króli Niech żyje izba parów! Niech żyje wolność prasy!
Te przechadzki, tłumne gromadzenie się ciekawych, którzy zalegali bulwary, wybrzeża, poboczne ulice, napływając wszystkiemi wielkiemi arterjami, aż do Tuilleries, jak krew napływa do serca, krzyki tego tłumu, huk pękających fajerwerków wypuszczanych z okien, wznoszenie się płonących rac, które zasypywały niebo gwiazdami niknącemi, mnogość świateł umieszczonych na wszystkich gmachach, wyjąwszy gmachów publicznych, cały ten hałas i blask, przedstawiał widok radosny i świąteczny, który nie odznacza zwykle uroczystości urzędowych, nakazanych przez rząd.
Radość nie była mniejszą i w innych większych miastach królestwa, zdawało się, iż nie Francja święci jedno z tych zwycięztw, których była zwyczajną, ale że każden Francuz tryumfował z osobna. Ta radość objawiała się w istocie nietylko pod najrozmaitszemi postaciami, ale i indywidualnie; każdy szukał sposobu okazania osobiście swego zadowolnienia.
Tu zebrały się liczne chóry, stojące na placach, lub przebiegające ulice, śpiewając pieśni narodowe, tam znowu improwizowano sztuczne ognie, które przy różnych ludowych fantazjach, lub tańcach trwały noc całą; gdzie indziej odbywały się pochody przy świetle pochodni, niby igrzyska, u starożytnych, piesze i konne; gdzieindziej znowu stawiano łuki tryumfalne lub słupy pokryte napisami, wszędzie iluminacje rzęsiste, w Lyonie nadewszystko były one zachwycające: brzegi obydwóch rzek, główne place grodu, liczne tarasy przedmieść były jakby obwiedzione długim sznurem ognistym, który odbijał się w wodach Rodanu i Saony.
Marengo nie natchnęło większą dumą; Austerlitz większym entuzjazmem. Bo też oba te zwycięztwa były tylko tryumfem: a upadek „prawa miłości“ był zarazem tryumfem i zemstą; było to zobowiązanie zaciągnięte względem Francji, aby ją oswobodzić od ministerjum, które za każdem posiedzeniem, postanowiło sobie niszczyć jednę ze swobód, obiecanych, zabezpieczonych i uświęconych ugodą zasadniczą.
Ten świetny dowód wyznania publicznego, ta manifestacja ludowa, radość całego kraju na wieść o cofniętem prawie, zdumiały ministrów, którzy postanowili tegoż samego wieczora wpośród hałasu i zgiełku, udać się w całem zgromadzeniu do króla. Zażądali, aby ich wprowadzono.
Zaczęto szukać króla. Król nie wyjechał nigdzie, a jednakże nie było go, ani w wielkim salonie, ani w gabinecie, ani też u Delfina, lub księżnej Berry.
Gdzież był zatem?
Jeden z kamerdynerów mówił, że widział Jego królewską mość wraz z marszałkiem Oudinot, idących po schodach na taras pawilonu Zegarowego. Udano się na te schody.
Dwóch ludzi stało tu górując nad całym zgiełkiem, nad temi światłami, które odbijały się na błyszczącej kuli księżyca i na srebrzystych obłokach przesuwających się szybko na niebie. Ci dwaj ludzie byli to Karol X-ty i marszałek Oudinot.
Oznajmiono im wizytę ministrów. Król spojrzał na marszałka.
— Po cóż oni przychodzą? zapytał.
— Żądają zapewne, abyś Wasza królewska mość przedsięwziął surowe środki przeciwko tej ogólnej radości.
— Poprosić tych panów, powiedział król.
Ministrowie mocno zdziwieni, poszli za adjutantem, któremu kamerdyner powtórzył rozkaz królewski.
W pięć minut później, rada zgromadzoną była na platformie pawilonu Zegarowego.
Biała chorągiew powiewała z wdziękiem, miotana falami wiatru. Możnaby powiedzieć, że była dumną z tych niezwykłych okrzyków.
Pan de Villele się zbliżył.
— Najjaśniejszy panie, powiedział, wzruszony niebezpieczeństwem, na które wasza królewska mość jesteś narażonym, przybywam z memi kolegami...
Król mu przerwał.
— Mowa pańska, zapytał, była zapewne, ułożoną przed wyjściem z pałacu ministerstwa finansów, nieprawdaż?
— Najjaśniejszy panie...
— Nie odmawiam wysłuchania jej, ale przedtem życzę sobie, abyście panowie z tej platformy, która góruje nad Paryżem, przyjrzeli się i przysłuchali temu, co się dzieje.
I król wskazał ręką na ten ocean światła.
— Zatem, wtrącił pan de Peyronner, wasza królewska mość żądasz naszej dymisji?
— E! któż panom mówi o dymisji? ja nic nie żądam, tylko chcę, abyście się przyjrzeli i przysłuchali.
Nastąpiła chwila milczenia, nie na ulicach, gdyż tam; przeciwnie, było coraz głośniej i weselej, ale między dostojnymi widzami.
Marszałek trzymał się zdaleka, z uśmiechem zadowolenia na ustach, król z wyciągniętą jeszcze ręką i obracając się kolejno na wszystkie cztery strony, panował, dzięki swemu wzrostowi, choć wiek go już pochylił, nad zgromadzonymi tu ludźmi.
— Teraz mów, panie de Villele, zaczął król na nowo, co masz mi do powiedzenia...
— Nic najjaśniejszy panie, odrzekł prezes rady, i nie pozostaje nam też nic, jak tylko złożyć waszej królewskiej, mości hołd uszanowania.
Karol X-ty ukłonił się a ministrowie rozeszli.
— Prawdziwie, marszałku, sądzę, że miałeś słuszność, powiedział król.
I powrócił do swych apartamentów.
Na następnem posiedzeniu rady król przedstawił ministrom życzenie odbycia przeglądu dnia 29 kwietnia.
Było to dopiero dnia 26, gdy jego królewska mość objawił ten zamiar. Ministrowie próbowali z początku pokonać Wolę królewską. Wtenczas poprzestali na jednym szczególe: postanowili odosobnić gwardję narodową od wichrzycieli i napastników, którzy nieomieszkaliby jej otoczyć. Nazajutrz rozkaz dzienny oznajmił, że „ponieważ król oświadczył na paradzie 18-go kwietnia, iż aby okazać życzliwość swą i zadowolenie gwardji narodowej, ma zamiar odbyć jej przegląd, przeto przegląd ten odbędzie się na polu Marsowem w niedzielę 29-go kwietnia“.
Była to wielka nowina.
Już w przeddzień wieczór, to jest dnia 25, robotnik z drukarni należący do tajnego stowarzyszenia, przyniósł Salvatorowi, pierwsze odbicie tego rozkazu dziennego, który miał być ogłoszonym nazajutrz.
Salvator był furjerem w 11-ej egji. Można łatwo zrozumieć, dla czego przyjął i starał się nawet o ten stopień furjera. Był to jeden z tysiącznych sposobów, których używał czynny węglarz dla wejścia w styczność z opinią ludu.
Przegląd ten nastręczał jedną sposobność więcej do wybadania ducha publicznego: Salvator nieomieszkał z niej korzystać.
Przeszło pięciuset robotników, których krańcowe opinie były mu znane, odmawiało swego udziału w tym przeglądzie gwardji narodowej, tłómaczono odmowę wydatkami, które pociągało za sobą sprawienie mundurów.
Czterej delegowani przez Salvatora byli u tych ludzi w ich mieszkaniach, i każden z nich otrzymał sto franków, pod warunkiem aby mieli kompletne umundurowanie i stawili się w szeregach kompanji w niedzielę dnia 29-go. Rozdano adresy krawców należących do stowarzyszenia, którzy zobowiązali się dostarczyć mundurów na dzień oznaczony za cenę ośmdziesięciu franków. Każdemu zatem z tych ludzi pozostało reszty piętnaście franków. To samo uczyniono w dwunastu okręgach.
Merowie, prawie wszyscy liberalni, zachwyceni byli tą demonstracją i nie robili żadnych trudności w rozdaniu broni nowo zaciężnym.
Pięć do sześciu tysięcy ludzi, którzy przed tygodniem jeszcze nie należeli nawet do gwardji narodowej, zostało tym sposobem uzbrojonych i ubranych. Wszyscy oni nie mieli być posłuszni rozkazom swoich pułkowników, ale znakom dawanym przez przywódzcę węglarzy znanego tylko im samym. Wszelako, ponieważ najbardziej nawet wtajemniczeni, nie wierzyli, aby godzina wybuchu już nadeszła, wyszedł więc rozkaz z loży najwyższej, aby nie posuwano się do żadnych kroków nieprzyjacielskich w czasie przeglądu. Ze swej strony policja czuwała i miała się na baczności.
Pan Jackal wcielił także dziesięciu ludzi do każdego oddziału, ale, że myśl ta przyszła mu do głowy wtenczas dopiero, gdy dowiedział się o powszechnym ruchu, zdarzyło się więc, że krawcy paryzcy mieli tak wiele do roboty, iż z tego powodu większa część ludzi pana Jackala została uzbrojoną w niedzielę, a umundurowaną dopiero w poniedziałek.

Koniec tomu dziewiątego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.