Mohikanowie paryscy/Tom VIII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM VIII.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Park, w którym słowik nie śpiewał.

Salvator słuchał dopóki nie ustał tentent konia i wtedy spojrzał naokoło siebie.
Był w ogromnym parku, w części jego najbardziej zadrzewionej. Brezyl zdawał się tylko oczekiwać rozkazu, by ruszyć w drogę. Siedział on, ale drżenie ciała okazywało niecierpliwość, a oczy jego błyszczały w ciemności, jak dwa ogniki.
Księżyc ślizgał się po niebie chmurnem i raz żywo oświecał, to znów zniknąć za tumanem mgły ciemnej, we mrok zanurzał ziemię.
Salvator nie wiedząc gdzie go zaprowadzi pies, zaczekał na chwilę mroku, któraby mu pozwoliła puścić się w miejsce otwarte. Chwila ta niebawem nadeszła.
Skłamałbym może, gdybym powiedział, że serce mu nie biło, ale ponieważ uspokajał go powód przybycia, więc niepodobna było dostrzedz na jego twarzy myśli, które go zaprzątały. Zdjął tylko strzelbę z ramienia, spróbował czy dobrze lufy nabite, obejrzał zamki, wziął w rękę, zamiast nieść ją na ramieniu i korzystając z chwili gdy niebu i ziemia zamroczyły się:
— Ruszajmy w drogę, mój dobry psie, rzekł.
Pies rzucił się naprzód, Salvator poszedł za nim. Ale nie było to rzeczą łatwą; krzewy i zioła rozrosły się na wszystkie strony i potworzyły zagajenia, w których doskonale musiało być zwierzynie, ale gdzie człowiek postępował z trudnością. Przybyli do drogi, na której trawa rosła na półtory stopy. Droga ta prowadziła do rodzaju łąki. W głębi tej łąki widać było czarną powierzchnię, która nagle zaiskrzyła się jak srebrne zwierciadło.
Był to staw; co kilkanaście kroków, jak nieruchome widma, wystawały posągi mitologiczne dokoła niego.
Brezyl zdawał się spieszyć do stawu, ale Salvator nie wiedząc czy dom należący do parku zamieszkałym jest lub nie, szedł tak, ażeby w chwili jakiej obawy, można się było schronić w gąszcz.
Wstrzymał więc zapał psa, który posłuszny szedł na dziesięć kroków przed nim, równo, jakby go wstrzymywała obroża żelazna.
Było coś głęboko żałosnego w widoku wszystkich tych przedmiotów, które potrącał wzrok Salvatora.
— Dziwiłoby mnie, mówił do siebie, gdyby w tem miejscu nie była popełniona jaka straszna zbrodnia. Cień tu czarniejszy niż gdzieindziej, światło bledsze niż gdzieindziej, drzewa mają minę smutną... Mniejsza o to! skoro już jesteśmy, idźmy dalej.
Gdy chmura gęstsza od innych znów naszła na księżyc, Salvator postanowił korzystać z mroku i przebyć przestrzeń otwartą pomiędzy skrajem lasu a brzegiem stawu. Jednak na skraju, Salvator stanął i powstrzymał Brezyla.
Przed nim, po drugiej stronie stawu, jak masa ponura i olbrzymia, przedziurawiona jednem tylko światełkiem błyszczącem z po za szyby małego gabinetu, wznosił się zamek Viry.
Zamek był więc zamieszkały, pomimo że park zdawał się być lasem dziewiczym, pomimo stanu dróg, które zda, wały się łąkami zapuszczonemi, skoro światło błyszczało w oknie.
Trzeba więc było podwójnej ostrożności.
Salvator zapuścił dokoła siebie wzrok myśliwca, nawykły do widzenia w ciemności i postanowił badanie doprowadzić do ostatka. Nie miał jednak pewności żadnej, głuche podejrzenia, spowodowane niemą trwogą Róży, oto wszystko.
Dlaczego ta uporczywość? Dlaczego dobrowolnie udawać się na poszukiwania rzeczy nieznanej? Bo zdawałomu się, że tą rzeczą nieznaną jest jakaś straszliwa zbrodnia i że nie dobrowolnie idzie na jej poszukiwanie, jak powiedzieliśmy, ale prowadzony gwałtem przez Opatrzność, którą zowią przypadkiem, a która ludziom uczciwym nadaje moc wyższą, potęgę odgadywania nadzwyczajną.
Grupa zielonych drzew wznosiła się o kilka kroków od stawu. Do tego stawu zdawał się ciągnąć Brezyl, jakoby do celu.
Salvator, korzystając z owego mroku, dostał się do zagajnika wraz z Brezylem. Ukryty w gąszczu świerków, pogłaskał po szyi Brezyla i powiedział tylko:
— Szukaj!
Natychmiast Brezyl poskoczył nad staw; znikł w trzcinach otaczających i znowu ukazał się pływając z głową po nad wodą. Płynął tak ze dwadzieścia kroków. Potem zatrzymał się, zakręcił w kółko i dał nurka.
Salvator nie stracił ani jednego ruchu psa zdawało się, że odgaduje jego zamiary z tą samą pojętnością, jak Brezyl odgadywał jego myśli. Wspiął się na palce, ażeby lepiej widzieć.
Po kilku sekundach Brezyl wypłynął. I znowu dał nurka. Ale tak jak za pierwszym razem, wypłynął nie sprowadzając nic na powierzchnię. Płynął wtedy do brzegu, zakreślając linję, która tworzyła kąt w porównaniu z tą, którą płynął z brzegu do środka. Przybywszy na brzeg, jak gdyby wietrząc trop, szedł kilka kroków nosem dotykając łąki. Następnie, podniósł głowę, wydał głuchy a żałosny jęk i pobiegł ku lasowi. Przechodził o dwadzieścia kroków od zagajenia, w którym stał ukryty Salvator.
Zrozumiał on, że nie daremnie Brezyl wracał do lasu. Gwizdnął z cicha.
Pies zatrzymał się wstrząsnąwszy nogami; jak koń nagle osadzony w miejscu.
Salvator nie chciał stracić z oczu Brezyla, ażeby niepotrzebował go wołać. Spojrzał więc znów naokoło siebie, a widząc wszędzie ciszę i samotność, przebył przestrzeń oddzielającą zagajenie od lasu równie szczęśliwie, jak przedtem.
Brezyl ruszył. Salvator poszedł za nim i niebawem obaj znikli w gęstwinie.
Wiedział on, że wszystkie ruchy psa, jakkolwiek zdają się sprzeczne, mają swój powód.
Wszedłszy napowrót do lasu, pies i pan przebyli trawnik, na którym puszczały się już pierwsze rośliny wiosenne, jak gdyby mimo złowrogiej fatalności ciężącej na tym przeklętym domu, natura dobra i miłosierna, przebaczała mu.
Przybyli do alei zdającej się zamkniętą w końcu. Tam pies znowu się zatrzymał i zdawał się namyślać.
Jedna z dróg prowadziła do ogrodu warzywnego, druga do ścieżki zagłębiającej się w las. Po kilku sekundach namysłu, Brezyl wybrał ścieżkę prowadzącą do lasu.
Salvator poszedł za psem. Szli tak przez kilka minut. Potem pies znowu się zatrzymał i zamiast iść dalej ścieżką, zapuścił się w gąszcz, nad kórym panowało jedno wielkie drzewo i u którego skraju stała ławka zdająca się być z tej strony celem przechadzki.
Salvator wszedł w gąszcz za psem. Pies wietrzył przez chwilę po gałęziach i suchych liściach, okrywających ziemię. To znów przycisnął nozdrza do ziemi, wdychając głośno wychodzące z niej wyziewy. Nareszcie dostawszy się do środka koła przez się zakreślonego, stanął nieruchomy, jak wryty. Rzekłbyś, że chciał przejrzeć coś w ziemi.
— I cóż, zapytał Salvator, co tam jest mój dobry Brezylu?
Pies nachylił głowę aż do ziemi, przycisnął pysk i pozostał tak nieruchomy, jak gdyby nie słyszał zapytania pana.
— To tu, nieprawdaż? to tu? zapytał Salvator, klękając na ziemi i dotykając palcem miejsca wskazanego przez pojętne stworzenie.
Pies żywo się poruszył, spojrzał na pana swemi wielkiemi wyrazistemi oczyma, wydał cichy jęk i znowu zaczął wietrzyć.
— Szukaj! rzekł Salvator.
Roland głucho mruknąwszy, płożył obie łapy zbliżone do siebie w miejscu, gdzie Salvator trzymał palec. I znowu wietrzył.
— „Eureka“ wyrzekł Salvator, jak matematyk Syrakuzański. Potem dla zachęcenia psa: Szukaj! rzekł, szukaj!
I Wtedy Brezyl jął drapać ziemię z taką zajadłością, jak gdyby cel tej wycieczki w ciemnościach, był nie gdzieindziej tylko tu.
— Szukaj! powtarzał Salvator, szukaj!
Z podobnąż furją pies zaczął drapać ziemię. Po dziesięciu minutach tej pracy, które wiekiem się zdawały Salvatorowi, Brezyl cofnął się nagle. Całe ciało jego zdawało się porwane drżeniem zgrozy.
— Co to jest, mój dobry psie? zapytał Salvator wciąż wsparty na kolanie.
Pies spojrzał i zdawał się mówić: Spojrzyj sam!
Jakoż Salvator spróbował zajrzeć, ale księżyc był zakryty i oczy jego daremnie usiłowały przebić mrok, głębszy jeszcze w otworze wygrzebanym przez psa, niż na powierzchni ziemi. Wyciągnął rękę i dosięgnął do głębi otworu; próbował zobaczyć ręką, nie mogąc zobaczyć oczyma. Palce jego cofnęły się skurczone. Dotknął czegoś co było miękkie, delikatne, jedwabiste. Zadrżał z kolei jak pies, tylko bardziej gorączkowo. Zrobił jednak wysiłek. Położył rękę na przerażającym przedmiocie!
— O! wyrzekł z cicha, nie ma co wątpić, to są włosy!
Pies przysiadł i jęczał; człowiek z czołem zroszonem, wahał się pociągnąć ku sobie te włosy.
Księżyc wyszedłszy z za chmur, nadawał jednemu i drugiemu powierzchowność fantastyczną.
W tej chwili pies zbliżył się do otworu, zanurzył w nim całą głowę, a Salvator czuł, że on liże z czułością te włosy między jego palcami.
— O! szepnął, co to jest, mój biedny Brezylu?
Ale Brezyl podniósł głowę i zamiast słuchać swego pana, zamiast lizać dalej te włosy, pod któremi Salvator czuł zarysowującą się czaszkę, skierował wzrok swój na drogę, szczękając zębami.
Salvator obejrzał się, ale nie widział nic. Przyłożył więc ucho do ziemi i posłyszał szelest zbliżających się kroków. Podniósł głowę i na ten raz ujrzał jakby widmo idące aleją i zbliżające się ku niemu.
Brezyl chciał się rzucić, ale Salvator schwycił go za skórę na szyi.
— Leżeć, Brezylu! rzekł, leżeć!
I sam też położył się na ziemię, około psa. Strzelbę przysunął pod rękę.
Wtedy, jakkolwiek cisza była głęboka, nawet ucho najwprawniejsze nie usłyszałoby oddechu człowieka, ni psa.
Północ wybiła na dzwonnicy Viry, a uderzenia brązu, drżące, rozeszły się w powietrzu.

II.
Dlaczego słowik nie śpiewał.

Widmo zbliżało się powoli. Przeszło o trzy kroki od Salvatora i usiadło na ławce.
Przez chwilę Salvator mógł mniemać, że to cień tego ciała, które jakaś nieznana zbrodnia złożyła w otworze u nóg jego. Słyszał jednak szelest kroków, a przecież cień nie kruszyłby suchych gałęzi, szeleścił liśćmi opadłemi.
Nie był to więc cień, była to kobieta. Tylko, jakim sposobem kobieta mogła błąkać się o północy w parku i siadać samotnie na ławce?
Promień księżyca oświecił nocną samotnicę, a po promieniu światła wzrok jej zdawał się wznosić do nieba.
Salvator mógł dojrzeć jej twarz: była mu zgoła nieznaną.
Była to panienka szesnastoletnia, z oczyma lazurowemi, z płowym włosem, z cerą pełną życia i świeżości. Oczy jej skierowane w niebo, były jakby w ekstazie. Tylko zdawało się Salvatorowi, że ciche łzy spływają po tej twarzy dziewczęcej.
Rzeczywiście, w godzinie tej szczęśliwi śpią.
Roland dorozumiawszy się, że to nie taki straszny nieprzyjaciel, ułagodził się.
Salvator spoglądał nietyle z niepokojem ile ze zdziwieniem. Naraz, imię jakieś wymówione w oddali przeszło w powietrzu. Dziewica drgnęła i przechyliła głowę w stronę zamku.
Salvator uczuł jak dreszcz przebiegł pod skórą Rolanda. Dorozumiał się, że pies warknie. Zbliżył się i do samego ucha szepnął mu:
— Cicho, Roland.
Powtórne wezwanie sprawiło, że dziewica powstała.
Salvator nie mógł przenieść na sobie, żeby się nie podnieść z ziemi. Zdawało mu się, że słyszy imię — Mina.
Po pięciu minutach, podczas których panienka, Salvator i pies, pozostali nieruchomi jak posągi, usłyszano wyraźnie imię Mina rzucone na wiatr przez mężczyznę.
Salvator podniósł rękę do czoła, mimowolnie wydając okrzyk zdziwienia.
Roland podniósł wargi w sposób groźny; ale Salvator naciskając mu ręką głowę, zmusił wyciągnąć szyję na łapach, powtarzając mu „cicho“ z tą przedłużoną i świszczącą intonacją, którą zwierzęta tak dobrze rozumieją.
Zapewne, gdyby uwaga jej nie była zwróconą na inny punkt, byłaby się dziewczyna domyśliła, że coś dziwnego dzieje się koło niej.
Dał się słyszeć krok pospieszny w pobliżu.
Przez chwilę dziewczę zdawało się chcieć wbiedz do lasu, ażeby się skryć lub uciekać, ale potrząsnęła głową, jak gdyby mówiła do siebie: „na nic się nie przyda!“ i usiadła.
Okrzyk oznajmił, że jest odkrytą.
Wtedy krokiem prędkim przeszedł przez aleję młodzieniec, a w nim Salvator poznał jeźdźca przebiegającego w chwili, gdy przesuwał się przez mur.
— O! Opatrzności, wyrzekł z cicha, gdyby to była ona!
— Mino!... Jesteś nareszcie! rzekł młodzieniec. Dlaczego znajdujesz się o tej godzinie na dworze, sama pośród lasu, w miejscu najgęstszem, najdzikszem z całego parku?
— A pan dlaczego o tej godzinie znajdujesz się w tym domu? zapytała dziewica, kiedy przyrzekłeś, że tu nigdy w nocy nie postaniesz?
— Przebacz Mino! Nie mogłem oprzeć się chęci zobaczenia ciebie. Gdybyś wiedziała jak cię kocham!
Panienka nic nie odpowiedziała.
— Powiedz, Mino, czy nie ulitujesz się nademną? Czy miłość szalona, przyznaję, ale nieprzezwyciężona, nie znajdzie w oczach twych łaski? Nie kochając mnie jeszcze... czy nienawidzisz mnie tak bardzo jak pierwej?
Dziewica milczała.
— Czyż podobna, ażeby dwa serca biły jedno obok drugiego, Mino, jedno tak wielką miłością, drugie tak wielką nienawiścią?
Młodzieniec chciał ująć rękę Miny.
— Wszak pan przyrzekłeś jeszcze, panie Loredanie, że nie dotkniesz mnie nigdy, rzekła, cofając rękę i odsuwając się na ławce, na której usiąść nie śmiał.
— Ależ nareszcie, mówił dalej, widocznie zmieszany tą lodowatą grzecznością, powiedz mi, dla czego tu przyszłaś?
— Czy pan chcesz, żebym powiedziała?
— Błagam cię.
— A więc słuchaj pan, a przekonasz się, że niczego się od pana nie obawiam, bo skoro uchybiasz obietnicy, Bóg wtedy zsyła mi objawienia.
— Słucham cię, Mino.
— Położyłam się i spałam... W tem, tak jak pana teraz przed sobą widzę, widziałam cię otwierającego drzwi do mego pokoju kluczem podwójnym, i wszedłeś... Zbudziłam się, byłam sama, ale powiedziałam sobie, że przyjdziesz. Wstałam, ubrałam się, wyszłam do parku i usiadłam na tej ławce.
— Mino, niepodobna?...
— Czy prawda, że wszedłeś pan do mego pokoju, mając klucz podwójny?
— Mino, przebacz mi!
— Nie mam panu nic do przebaczenia. Trzymasz mnie tu mimo mej woli; pozostaję, bo powiedziałeś pan, że jeśli ucieknę, to wolność i życie Justyna są zagrożone. Ale wiesz pan także pod jakiemi warunkami zostaję. Otóż, uchybiłeś tym warunkom.
— Mino, niepodobieństwem jest, ażebyś mogła się domyśleć, że do ciebie zdążam, przewidzieć, że miałem wejść...
— Odgadłam jednak, przewidziałam, a to oszczędziło panu wiekuistego wyrzutu, jeżeli wszelako możesz pan być do wyrzutu zdolnym...
— Co przez to rozumiesz?
— Że widząc pana wchodzącego do mego pokoju, byłabym się przebiła tym nożem.
I wydobyła z za gorsu klingę cienką i ostrą, ukrytą w pochwie od nożyczek.
Młodzieniec tupnął nogą niecierpliwie.
— A! tak, rzekła Mina, rozumiem, to okrutna rzecz, nieprawdaż? Być bogatym, wielmożnym, naginać kodeks do swej fantazji, módz rozrządzić wolnością i życiem niewinnego, kiedy ktoś jest sam zbrodniarzem i powiedzieć sobie „Mogę to wszystko, a nie mogę przeszkodzić tej nędznej dziewczynie zabić się, gdy ją zniesławię!“
— O! przeszkodzę ci jednak.
— Przeszkodzisz pan, pan?
— Tak, ja.
I młodzieniec szybkim ruchem pochwycił rękę, w której nóż trzymała.
— Wyrywając mi tę broń? rzekła Mina. Ależ ta broń, to tylko jeden sposób śmierci; po odjęciu go, pozostaję mi dziesięć innych. Czyż nie ma stawu naprzeciw zamku? Czyż nie mogę wejść na drugie piętro i rzucić się oknem na płyty marmurowe? O! cześć moja dobrze jest strzeżoną, przysięgam panu, bo jest pod strażą śmierci.
— Mino, nie zrobisz tego, co mówisz.
— Tak święcie, jak to, że pana nienawidzę, że panem pogardzani; tak święcie, jak to, że kocham Justyna, jak to, że nigdy nikogo innego kochać nie będę tylko jego. Tak święcie, panie, zabiję się w dniu, w godzinie, w chwili, w której nie będę godną pokazać się jemu. Po tem wszystkiem możesz pan mnie tu trzymać, jak długo będzie się panu podobało.
— Niech i tak będzie! rzekł młodzieniec zgrzytając zębami, zobaczymy, kto pierwszy się znuży.
— Zapewne ten, przy którym nie ma Boga, odpowiedziała dziewczyna.
— Boga! szepnął młodzieniec, Boga! zawsze Boga!
— Tak, wiem, że są ludzie, którzy nie wierzą lub udają, że nie wierzą, a jeżeli pan, nieszczęściem, jesteś jednym z takich, powiedziałabym ci: „Przy tym promieniu księżyca, który nas oświeca oboje, patrz na mnie uciśnioną niewolnicę: otóż! ja jestem spokojną i wierzącą, a ty jesteś pełnym zwątpienia i gniewu. Jest więc Bóg, ponieważ Ten Bóg pozwala, że jestem spokojną a ty wzburzony!
— Mino, rzekł młodzieniec, rzucając się na kolana, masz słuszność; trzeba wierzyć w Boga, który cię stworzył. Mnie potrzeba jednej tylko rzeczy do uwierzenia, to miłości twojej. Pokochaj mnie, a uwierzę.
Dziewica postąpiła krok wstecz, ażeby oddalić się od Loredana.
— W dniu, w którym pokochałabym pana, rzekła, przestałabym wierzyć w Boga, ponieważ nad zacność i prawość przeniosłabym zdradę i zbrodnię.
— Mino, rzekł młodzieniec, powstając i udając spokój, który widocznie go opuścił, widzę, że mnie przystoi być rozważniejszym z nas dwojga; oprzyj się oto na mojem ramieniu i wracajmy.
— Dopóki pan będziesz w tym zamku, nie wrócę.
— Przysięgam ci, Mino, że odjadę, jak tylko wrócisz.
— Zapewniam pana, że wrócę, jak tylko odjedziesz.
— Będziesz przyczyną, jeżeli dopuszczę się jakiej ostateczności! zawołał młodzieniec.
— Tu, w obliczu Boga, rzekła Mina wskazując na niebo, nie będziesz śmiał.
— Odchodzę więc, skoro mnie wypędzasz, ale ty sama mnie przyzwiesz, Mino!
Mina uśmiechnęła się pogardliwie.
— Bądź zdrowa, Mino!... A jeżeli Justyn będzie zgubionym, sobie tylko przypisz winę.
— Justyn, równie jak ja, jest pod opieką Boga, a źli nie więcej mogą przeciwko niemu, jak przeciwko mnie.
— Zobaczymy... Żegnam cię, Mino!
I młodzieniec, szlachcic z dziada pradziada, oddalił się żywo, wydając jakby ryk wściekłości. Po dziesięciu krokach zatrzymał się i obejrzał, azali Mina go nie przywoła. Mina stojąc nieruchomie, nie raczyła nawet odpowiedzieć na jego pożegnanie. Zrobił giest groźny i zniknął.
Mina bez poruszenia patrzyła na jego oddalenie. Ale kiedy straciła go z oczu, kiedy odgłos jego kroków zgasł w oddali, kiedy ujrzała się samotną i opuszczoną, musiało uczucie słabości przedstawić się jej umysłowi, gdyż opadła na ławkę, a łzy powstrzymywane przez uczucie godności, trysnęły gwałtownie.
— Mój Boże! wołała, wznosząc rozpaczliwym ruchem obie ręce do nieba, mój Boże! czyż nie rozciągniesz nademną swej miłosiernej ręki! Panie! Panie! dodała, zsuwając się z ławki, nie nademną, ale nad nim, nad Justynem, zmiłuj się Panie! Wysłuchaj mnie, odpowiedz, Panie miłosierny! Potem, z rozdzierającem łkaniem: Przebóg! przebóg! zawołała, czyż tak daleko, Panie, jesteś odemnie?
— Nie, Mino, odezwał się Salvator głosem brzmiącym i łagodnym zarazem, Bóg usłyszał cię i przysyła mnie ku tobie na pomoc.
— Wielki Boże! zawołała Mina, zrywając się przerażona i gotowa uciekać, kto tu jest, kto mówi do mnie?
— Przyjaciel Justyna. Nie obawiaj się...
Ale pomimo tych słów uspokajających, Mina krzyknęła przeraźliwie na widok wychodzącego z gęstwiny człowieka z psem wielkości zwierząt Apokalypsy; człowieka, który mienił się posłańcem Boga i przyjacielem Justyna.
Było to istotnie zjawisko fantastyczne, a dziewica daremnie chcąc je sobie wytłómaczyć, zakryła twarz rękami i schyliła głowę, mówiąc:
— O! ktokolwiek jesteś, bądź pozdrowiony! Niech się dzieje co chce, byłem nie należała do tego nędznika!

A teraz czytelnik wytłómaczy sobie dlaczego słowik nie śpiewał w parku, gdzie działy się tak okropne rzeczy.

III.
Wyjaśnienia.

W pierwszej chwili, jak to łatwo sobie wyobrazić, Mina przeraziła się. Ale słysząc łagodny i sympatyczny głos Salvatora, widząc, że zatrzymał się o trzy kroki, by nie powiększać jej trwogi, odjęła zwolna ręce od oczu. Wzrok jej spotkał się ze wzrokiem Salvatora i odrazu poznała, że tak jako rzekł, młodzieniec ten przynosi jej wybawienie. Pewna, że ma do czynienia z przyjacielem, sama przebyła dzielącą ich przestrzeń.
— Nie obawiaj się niczego, panienko, rzekł Salvator.
— Widzisz pan, że się nie boję, ponieważ sama przychodzę do ciebie.
— Masz słuszność, bo nigdy nie miałaś przyjaciela, który byłby lepszym, czulszym i wierniejszym niż ja.
— Pan drugi raz już mówisz, że jesteś moim przyjacielem, jednakże ja pana nie znam.
— To prawda, panienko, ale poznasz mnie za chwilę...
— Nasamprzód, odezwała się Mina, czy pan tu dawno jesteś?
— Byłem już, kiedy siadałaś na tej ławce.
— Więc słyszałeś?...
— Wszystko! Pani o tem zapewne chciałaś wiedzieć wprzód, nim mi dasz odpowiedź, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Otóż, wierzaj mi, nie straciłem ani jednego słówka z tego, co mówił pan Loredan de Valgeneuse, ani z tego, co ty jemu mówiłaś, a uwielbienie moje dla ciebie i pogarda dla niego urosły w równej mierze.
— Teraz jeszcze jedno pytanie.
— Zapewne chcesz się pani dowiedzieć, zkąd się tu wziąłem?
— Nie... Wierzę w tego Boga, którego wzywałam w chwili, gdy pan się zjawiłeś i pewna jestem, że cię na drodze mojej postawiła Opatrzność. Nie... tu dziewczyna spojrzała ciekawie na strój myśliwski młodego człowieka, nieoznaczający żadnej sfery społecznej, nie, chciałam tylko zapytać pana, z kim mam zaszczyt mówić.
— Na co się pani przyda wiedzieć kto jestem? Jam jest zagadką, której wyraz w rękach Opatrzności. Co do mego imienia, powiem pani to, pod którem mnie znają. Nazywam się Salvator; przyjmij to imię jako znak dobrej wróżby; oznacza ono „zbawcę“.
— Salvator! powtórzyła dziewica. Piękne imię, któremu ufam.
— Jest jeszcze inne, któremu pani zaufasz więcej.
— Już je pan raz wymówiłeś, prawda?... Justyn.
— Tak.
— To pan znasz Justyna?
— O czwartej po południu jeszczem się z nim widział.
— A czy nie przestał mnie kochać?
— Uwielbia cię, pani!
— Biedny Justyn, zapewne musi być bardzo niespokojny?
— Jest w rozpaczy.
— Tak: ale mu pan powiesz, żeś mnie widział, prawda? Powiesz mu pan, że ja go zawsze kocham, tylko jego, że nigdy nikogo innego kochać nie będę, a umrę raczej wpierw, niżby mnie inny miał posiąść.
— Opowiem mu, com widział i słyszał, ale posłuchaj mnie pani. Powinniśmy skorzystać z tej dziwnej kombinacji wypadków, która, kiedy innej poszukuję zbrodni, zaprowadziła mnie na inną. Nie ma chwili do stracenia, dzień się zbliża. Masz mi pani tyle rzeczy do opowiedzenia, które ja muszę wiedzieć, które wiedzieć musi Justyn...
Mina uczyniła poruszenie.
— Ja tedy zacznę, ażebyś pani nie miała żadnej wątpliwości. Pani będziesz opowiadać wtedy, jak dowiesz się do kogo stosują się twe słowa.
— To niepotrzebne, panie!
— Będę opowiadał o Justynie.
— O! słucham.
Mina usiadła na ławce, robiąc przy sobie Salvatorowi miejsce, tak upragnione przez Loredana.
Brezyl byłby chętnie powrócił w gęstwinę, ale na rozkaz pana musiał położyć się przy jego i Miny nogach.
— Bądź pozdrowiony, panie, który przybywasz od tego anioła dobroci, co się zwie Justynem. Opowiedz mi wszystko, co on mówił, co czynił, kiedy nie zastał mnie w Wersalu.
— Będziesz pani wiedziała wszystko, odpowiedział Salvator, czule i po bratersku ściskając rękę, którą podawała mu Mina.
I opowiedział jej szczegół po szczególe wszystko co widział, co zasłyszał i w czem przyjmował udział, tak, jak my to czytelnikom już opowiedzieliśmy.
Kiedy Mina otwierała usta, by z kolei począć opowiadanie, Salvator zatrzymał ją ostatniem zalecaniem.
— Ńadewszystko, rzekł, droga narzeczono mojego Justyna, droga siostro mojej duszy, nie zapomnij o żadnym ze szczegółów twojego porwania; każda wiadomość jest ważną, pojmujesz to dobrze. Walczymy przeciw nieprzyjacielowi mającemu za sobą dwie rzeczy zapewniające bezkarność na świecie, bogactwo i władzę.
— O! bądź pan spokojny, odrzekła Mina, choćbym żyła sto lat, pamiętać będę wypadki tej strasznej nocy, tak jak pamiętałam je nazajutrz zrana, jak pamiętam dziś.
— Słucham.
— Przepędziłam cały wieczór z Zuzanną de Valgeneuse. Ona siedziała w fotelu w nogach mojego łóżka, ja, nieco cierpiąca, położyłam się okryta szlafroczkiem; mówiłyśmy o Justynie, czas schodził szybko. Usłyszałyśmy jedenastą. Zrobiłam uwagę Zuzannie, że jest już późno i że czas nam się rozłączyć. „Czy ci tak pilno spać? zapytała. Mnie, bo się wcale nie chce. Porozmawiajmy“. Jakoż, zdawała się wzburzoną, zgorączkowaną, przysłuchiwała się najmniejszemu szelestowi; spoglądała w okno, jak gdyby wzrok jej chciał przeniknąć przez podwójną firankę. Pytałam ją po kilka razy: Co ci jest? „Nic mi nie jest“, odpowiadała za każdym razem.
— Więc się nie omyliłem, przerwał Salvator.
— A o czem myślałeś, mój przyjacielu?
— O tem, że ona należy do spisku.
— I ja też rozważając później tę jej niespokojność, zaczęłam przypuszczać toż samo, rzekła Mina. Nareszcie o trzy kwadranse na dwunastą, podniosła się, mówiąc:
— Nie zamykaj drzwi od pokoju, moja Mino, jak nie będę mogła usnąć, co jest prawdopodobnem, powrócę do ciebie.
Ucałowała mnie i wyszła... Uczułam drganie jej ust, gdy dotykały mojego czoła.
— Pocałunek zdradziecki, usta Judaszowe! wyrzekł Salvator zcicha.
— I mnie także nie chciało się spać, ale chciałam być samą...
— By odczytać listy Justyna, prawda? rzekł Salvator.
— Tak!... Kto panu to powiedział? zapytała Mina.
— Znaleźliśmy je porozrzucane po łóżku twojem i po ziemi.
— O! moje listy, moje drogie listy? rzekła Mina, co się z niemi stało?
— Bądź spokojna, zabrał je Justyn.
— O! jakżebym chciała je mieć, jak mi tu ich brak!
— Będziesz miała.
— Dziękuję, bracie, odrzekła Mina, ściskając rękę Salvatora. I mówiła dalej: Czytałam więc te kochane listy, kiedy uderzyła północ. Uważałam, że czas rozebrać się i pójść spać. Ale w tej samej chwili, gdym sobie czyniła tę uwagę, zdało mi się słyszeć kroki w korytarzu od schodów do ogrodu; pewną byłam, że Zuzanna powraca. Ktoś minął drzwi moje; odgłos kroków ucichł. Czy to ty, Zuzanno? zapytałam. Nikt nie odpowiedział. Zdawało mi się wtedy, jakby ktoś zasuwkę odmykał od drzwi ogrodowych, a drzwi te obróciły się na zawiasach. Nikt nigdy nie wchodził nocą do ogrodu, który był ponury, ogromny i wychodził na pustą uliczkę. Szeptanie kilku głosów doszło aż do mnie, podniosłam się na łóżku i nadstawiłam ucha cała drżąca, serce mi biło żywo... W tej chwili oczy moje zwróciły się na drzwi. Miałam krok tylko, ażeby obrócić klucz w zamku i przeciągnąć zasuwkę, i już wystawiłam nogę z pod kołdry. Zdawało mi się, że zewnątrz ręka jakaś szuka klamki od moich drzwi. Rzuciłam się na nie, ale w chwili gdym miała pchnąć zasuwkę, drzwi otwarły się nagle rękę mą odrzucając, a w cieniu korytarza ujrzałam dwóch ludzi zamaskowanych. Nieco dalej za niemi, niby widmo jakieś, spostrzegłam przesuwającą się kobietę. Krzyknęłam raz tylko. Uczułam się pochwyconą wpół, ręka czyjaś przycisnęła mi usta. Usłyszałam zamknięcie drzwi za sobą z wewnątrz i zaciąganie zasuwki, potem, zamiast ręki, chustkę położono mi na ustach i mocno ściśnięto, że nie mogłam oddychać... Zmówiłam pacierz, sądziłam, że umrę.
— Biedne dziecię! wyrzekł Salvator.
— Biłam rękoma w powietrzu, ale schwyciła je dłoń silna, sprowadziła za plecy i związała chustką. Od samego początku, czy to przypadkiem, czy z umysłu, świeca zgasła. Posłyszałam, jak ściągano firanki i otwierano okno. Uczucie chłodu przejęło mnie; mrok mojego pokoju rozjaśnił się nieco; przez okno spostrzegłam czarne drzewa i pochmurne niebo. Trzeci człowiek zamaskowany czekał przy oknie w ogrodzie. Uczułam, że jeden z tych, co mnie pochwycili, podniósł mnie w rękach i przenosił z pokoju za okno.
— Oto jest! rzekł.
— Zdaje mi się, że krzyknęła? zapytał człowiek z ogrodu.
— Tak, ale nikt nie słyszał, albo też gdyby kto usłyszał i nadszedł, to tam „panna“ jest na schodach: powie, że się potknęła, uderzyła w nogę i krzyknęła z bólu.
Ten wyraz „panna“ przypomniał mi kobietę, którą zdawało mi się widzieć. Wtedy przebiegło mi przez głowę nakształt błyskawicy, że Zuzanna jest wspólniczką mego porwania, a jednym z zamaskowanych jej brat. Gdyby tak było, to już nie potrzebowałam obawiać się o życie, ale czyżbym zyskała co na uratowaniu się od śmierci? Przez ten czas przeniesiono mnie przez ogród; niosący zatrzymał się pod murem, do którego przystawiona była drabina. Czułam się znowu przeniesioną przez ten mur i zdawało mi się, że trzej ludzie dokonywali tych niebezpiecznych przenosin. Druga drabina stała po tamtej stronie muru; powóz czekał. Poznałam tę pustą uliczkę idącą wzdłuż ogrodu. Spuszczono mnie z temi samemi ostrożnościami. Jeden z ludzi wszedł do powozu przedemną, dwaj inni wepchnęli mnie. Mój towarzysz podróży posadził mnie w głębi powozu, mówiąc:
— Nie obawiaj się pani, nic ci się złego nie stanie.
Jeden z pozostałych zamknął drzwiczki, drugi zawołał na stangreta: Tam gdzie wiesz!
Powóz ruszył cwałem. W tych kilku słowach: „Nie obawiaj się pani, nic ci się złego nie stanie“, poznałam głos brata Zuzanny, hrabiego Loredana de Valgeneuse.
— Tak, rzekł Salvator, tego, który był tu przed chwilą,, tego, któremu mogłem z taką łatwością wsadzić kulę w łeb! Ale ja nie jestem mordercą... Mów dalej, Mino!

IV.
Droga.

— Gdyśmy wyruszyli za Wersal, opowiadała dalej Mina, hrabia de Valgeneuse odwiązał chustkę zakrywającą mi usta i drugą, co mi pętała ręce. Wargi miałam we krwi, a prawie przez dwa tygodnie zachowałam na rękach siny ślad po węźle.
— Nędznik! szepnął Salvator.
— „Pani“, odezwał się hrabia Loredan, „widzisz, że ile mogę, tyle wolności daję tobie. Nie krzycz, nie wołaj: oświadczam z góry, że w ręku mym trzymam honor pana Justyna, życie jego nawet!“
— Pan? wykrzyknęłam z pogardą.
— „Dam ci dowód. Tymczasem zapewniam słowem honoru, że to, co mówię, jest prawdą“.
— Słowo honoru? powtórzyłam. Zaklnij się pan na co innego, jeśli chcesz, ażebym ci wierzyła.
— „Cokolwiekbądź, zastanów się pani nad tem co mówię“.
— Zastanawiam się panie, i uprzedzam, że nie będę odpowiadać. Daremnie więc będziesz pan do mnie mówił.
Zapewne hrabia zrozumiał znaczenie słów moich, bo przez całą drogę nie wyrzekł ani słowa. Przy rogatce powóz zatrzymał się, otworzono razem z obu stron drzwiczki. Chciałam wyskoczyć. Hrabia nie zatrzymywał mnie nawet, ale wyrzekł tylko te słowa: „Wiesz pani, że zabijasz Justyna!“ Nie wiedziałam jakim sposobem go zabijam, ale oceniłam mojego towarzysza podróży, który zdał mi się zdolnym do wszystkiego. Siedziałam cicho w kącie powozu. Wjechaliśmy do Paryża. Dotarliśmy do Pól Elizejskich, potem wzdłuż rzeki, przejechaliśmy most i zatrzymaliśmy się w ulicy. Stangret krzyknął: „Otworzyć“’ Brama otworzyła się ciężko; powóz wjechał w dziedziniec; wysiadłam. Dziedziniec zamknięty był ze wszech stron budowlami, wyjąwszy od ulicy...
— Tak, to właśnie! wyrzekł z cicha Salvator.
— Weszłam na ganek...
— Po pięciu stopniach?
— Tak, policzyłam je. Zkąd wiesz mój przyjacielu?
— Mów dalej, mów moje dziecię, idę za tobą krok w krok.
— Weszliśmy do dużego przedsionka. Niewielkie drzwiczki otwarły się przedemną, poszłam po ośmnastu stopniach...
— A na dziewiętnastym był próg do pokoju, do którego cię wprowadzono?
— Najzupełniej, jak mówisz!... Nie wiedziałam gdzie jestem.
— Ja wiem. Byłaś na ulicy Bac, w pałacu, który margrabia de Valgeneuse, ojciec hrabiego, odziedziczył po swym starszym bracie, „zmarłym bezdzietnie“ dodał Salvator, kładąc szczególny nacisk na ostatnie dwa wyrazy.
— Tak, teraz kiedy myślę o tem, wydaje mi się to prawdopodobnem. Drzwi otwarły się przede mną prawie tak magicznie, jak inne. Byłam w wielkiej komnacie wybitej papierem, zastawionej sprzętem dębowym, która zdawała się bibljoteką z powodu mnóstwa książek ustawionych przy ścianach, rozłożonych na krzesłach, a nawet na ziemi.
— Tak, rzekł Salvator, to pracownia.
— „Chciej pani tu poczekać chwilkę, rzekł do mnie hrabia i nie obawiaj się niczego. Jesteś u mnie, to znaczy, że nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Za chwilę będę miał zaszczyt z panią się zobaczyć. Mam wydać kilka rozporządzeń, i wyjedziemy natychmiast. Jeżeli czego potrzeba, proszę zadzwonić: w sąsiednim pokoju jest pokojówka.“
I oddalił się nie czekając odpowiedzi, pewny, że jej nie otrzyma. Zaledwie pozostałam sama, przyszła mi myśl rzucić się oknem i rozbić głowę o bruk; ale jedyny w tym pokoju otwór prócz drzwi, był w suficie, czyli na piętnaście lub więcej stóp wysokości! Padłam na kolana i wzywałam Boga. Bóg nie odpowiedział mi jeszcze, tak jak teraz przez twoje usta: nie miałam innej pociechy, tylko wypłakać wszystkie łzy moje. W tej chwili przyszło mi na myśl napisać do Justyna. Papier znalazłam, ale zabrano pióro i atrament. Szczęściem leżał na stole zapomniany pugilares a w nim był ołówek. Wyrwałam go żywo i czemprędzej napisałam dwa wiersze. O jedną rzecz obawiałam się tylko: tak mało mówiłam Justynowi, że go kocham, iż mógł sądzić mnie winną! Co do niego napisałam, już dziś sama nie wiem.
— Ja wiem, rzekł Salvator.
— Wiesz?
— Wiem, bo byłem przy tem, kiedy odebrał list. Napisałaś do niego te kilka słów:
„Porywają mnie przemocą, uprowadzają... nie wiem dokąd!... Ratuj mnie, Justynie! Ratuj mnie, mój bracie! lub pomścij mnie, mój mężu!“
— Tylko jakiego użyłaś sposobu, ażeby mu doręczyć ten list, tego nie wiemy dobrze, i zdaje mi się, że pod tym względem Brocanta coś nam zataiła.
— Powiem ci to w dwóch słowach, odrzekła Mina. Ledwiem położyła adres, usłyszałam stąpanie w sieni; ukryłam list na piersiach i czekałam. Ukazała się pokojówka i oddała się do mego rozporządzenia; niechciałam jej posług, odeszła. List był napisany, ale jak go przesłać? Położyłam przy adresie ponętę silnej nagrody, i liczyłam na Opatrzność... Usłyszałam znów stąpanie, i nateraz wszedł hrabia.
— „Czy gotową pani jesteś towarzyszeć mi?“ zapytał.
— Wiesz pan, że nie mogę postąpić inaczej, odpowiedziałam. I wstałam z miejsca.
— „Proszę,“ odezwał się zimno.
Zeszliśmy przez te same schody i znalazłam się na tym samym dziedzińcu. Przy schodach czekała kareta innego kształtu i barwy, niż ta, co nas przywiozła. Hrabia puścił mnie przodem, sam wszedł następnie. Brama otworzyła się znów, kareta ruszyła. Nie znam zgoła Paryża, tak, że nie mogę powiedzieć, jakiemi jechaliśmy ulicami. Wreszcie nie myślałam o niczem innem, jak tylko o przesłaniu tego listu Justynowi. Mogłam wprawdzie za pozór wziąć gorąco, spuścić szybę powozu, i rzucić list na ulicę, ale było błoto, i przechodnie mogli zdeptać go nie widząc. Co robić?... Zdaleka zobaczyłam światła, coś jakby migocące pochodnie, zdawało mi się, że to maski. Zażądałam, ażeby spuścić szybę; ale hrabia obawiając się zapewne, ażebym nie zawołała o pomoc, odmówił wyraźnie.
— Ależ ja się duszę, rzekłam.
— „Za chwilę, odpowiedział, mieć pani będziesz powietrze.“
Przejechaliśmy przez jakiś rynek, wstąpili w długi szereg wązkich i źle zabrukowanych ulic, na których konie potykały się co chwila. Zdala spostrzegłam drgające światełko, które zdawało się przytwierdzone do jakiegoś gzemsu, następnie zdawało mi się spostrzegać poruszający się kształt ludzki. Przeszło mi przez głowę, że to musi być pewno gałganiarz; w takim razie, jeżeli usłyszy spadający jaki przedmiot, podniesie go niezawodnie a zobaczywszy obiecaną nagrodę, zaniesie list podług adresu. Jak tu zrobić, ażeby usłyszał spadający list? Tymczasem kareta pędziła szybko, zbliżaliśmy się pod światło, spostrzegłam wyraźnie kobietę. „Dobrze! pomyślałam, ta kobieta chodzi upatrując czegoś po bruku; znajdzie mój list.“ Wydobyłam go, ale podnosząc rękę do piersi, poczułam łańcuszek; był to łańcuszek od zegarka, który darował mi Justyn... Oto wszystko, co miałam od niego... Wszystko co miałam od Justyna!... mylę się, nie miałam przeciwnie nic, coby nie pochodziło od Justyna. Czyż to nie on od dziewięciu lat, obdarzał mnie wszystkiem, co mi było potrzeba? Biedny zegareczek! On mi tylokrotnie powiedział godzinę, w której Justyn miał przybyć, on mnie nie opuszczał nigdy ani dniem ani nocą, i miałam się z nim rozstać! Ale czyż to nie w nadziei zobaczenia się z Justynem czynię to poświęcenie? Zdjęłam go z szyi i ucałowałam gorzko płacząc; owinęłam list około zegarka i łańcuszek około listu. W tej chwili kareta się zatrzymała. Podjechaliśmy pod sam gzyms, na którym stała latarka. Hrabia uchylił przedniej szyby, i zwracając się do stangreta:
— „Czego się zatrzymujesz nędzniku? zawołał.
— „Panie hrabio, odpowiedział stangret, ta kobieta ostrzega mnie, że tędy nie można przejechać, bo przebrukowują ulicę.
— To wracaj i przejedz inną.
— „Tak ja właśnie robię.“
Była to dla mnie łaska nieba! Kiedy hrabia wychylił się naprzód, ja wyciągnęłam rękę przez otwór spuszczonej szyby, i rzuciłam moje zawiniątko, jak mogłam najzręczniej. Trafiło ono w mur, na gzymsie którego stała latarka; uczułam ściskanie serca na odgłos tłukącego się szkła od zegarka. Powóz zawrócił, a w ruchu jaki uczynił, mogłam zobaczyć jeszcze, jak gałganiarka wzięła latarkę, oświeciła bruk i podniosła zawiniątko. Od tej chwili miałam się za ocaloną, i postanowiłam uzbroić się w cierpliwość. We dwie godziny potem wjeżdżaliśmy do tego zamku, nie zamieszkałego od siedmiu lub ośmiu lat, który hrabia wynajął miesiącem wprzódy, w zamiarze sprowadzenia mnie do niego.
— „Jesteś pani u siebie, rzekł do mnie. Oto twój pokój, nikt tu nie wejdzie póki nie zawołasz. Rozważ dobrze jakiby cię los spotkał z tym nędznym bakałarzem, w jego ciupie przy ulicy św. Jakóba, gdzie walczyć musi codziennie o najpierwsze potrzeby życia, i porównaj do tego jaki ofiaruje ci człowiek mojego stopnia, pan dwustu tysięcy franków dochodu, który cały świat uczyni twojem królestwem. Zaraz tu przyjdzie pokojówka na usługi pani.“
I wyszedł.
Zaraz weszła kobieta. Podała mi wieczerzę; powiedziałam ażeby postawiła w moim pokoju, na wypadek, gdyby mi się jeść zachciało. Ani myślałam o posiłku, ale miałam pewną nadzieję, która się urzeczywistniła. Przy deserze podano nożyki do obierania owoców. Wybrałam klingę cienką i ostrą: byłam już w połowie ocaloną. Nie wiedząc, jakie mogą być tajemnice wnijścia do tego pokoju, nie zamykałam żadnych drzwi. Postanowiłam nie kłaść się wcale, a gdyby mi się spać chciało, usnąć przy ognisku w wielkim fotelu. Ukryłam nóż na piersiach; modlitwą świętą i głęboką oddałam się w opiekę Stwórcy i czekałam.

V.
Artykuły 354, 355 i 356.

— Noc zeszła spokojnie, mówiła dalej Mina. Byłam tak złamana wszystkiemi temi wstrząśnieniami, że mimo niepokoju usnęłam. Prawda, że co pięć minut budziłam się ze drżeniem. Nadszedł dzień a z nim osłabienie zwykle następujące po nocy spędzonej nie w łóżku. Ogień dogasał: dołożyłam drew i rozgrzałam się nareszcie. Okna moje wychodziły na wschód, ale tego dnia słońce jakoś nie chciało się pokazać: ściągnęłam firanki. Widok roztaczał się na łąkę; pośrodku, otoczone trzcinami, drzemały wody sadzawki; dalej rozciągał się park, którego końca z powodu ugrupowania drzew, dostrzedz nie było można. Wszystko to: woda drzemiąca, trawa zżółkła, drzewa odarte z liści, prócz świerków, wszystko było bardzo melancholijne! Ale wołałam taką naturę: była ona przynajmniej w harmonji z usposobieniem mojego serca. Otworzyłam okno. Zdawało mi się, że drzwi się otwierają. Spojrzałam... był to hrabia. Odstąpiłam od okna i uchwyciłam się poręczy.
— „Słyszałem panią otwierającą okno, rzekł, i pewny będąc, że wstałaś, pozwoliłem sobie wejść.“
— Nie kładłam się wcale, jak pan widzisz, odpowiedziałam.
— „Szkoda. Jesteś tu pani tak bezpieczną, jak gdyby pod okiem matki.“
— Gdybym miała matkę, zapewne nie byłabym tu.
Zamilkł na chwilę.
— „Patrzyłaś pani na krajobraz? rzekł. W tej porze roku musi on ci się wydawać smutnym, ale na wiosnę, zapewniają, że to jedna z najpiękniejszych okolic Paryża.“
— Jakto! na wiosnę? zawołałam. Więc pan sądzisz, że ja tu będę do wiosny?
— „Nie tu, to gdzie pani zechcesz, w Rzymie, w Neapolu, wszędzie, gdzie pani pozwolisz towarzyszyć sobie człowiekowi, który cię kocha.“
— Jesteś pan szalonym, odpowiedziałam.
— „Więc pani jeszcze nie zastanowiłaś się?“ zapytał hrabia.
— Owszem.
— „A następstwem tego zastanowienia jest to...“
— Ze w naszych czasach nie uchodzi na sucho porwanie dziewczyny, jakkolwiek byłaby ubogą.
— „Nie rozumiem pani.“
— Zrozumiesz pan zaraz. Przypuść pan nawet, że jestem więźniem w tym pokoju...
— „Bynajmniej, proszę! Cały ten dom jest na rozkazy pani, mieszkanie i park.“
— Myślisz pan, że dzięki wysokim murom i silnym sztachetom, niepotrafię uciec?
— „Nie potrzebujesz pani ku temu przełazić przez mury, ani wyłamywać sztachet: bramy są otwarte od szóstej zrana do dziesiątej wieczór.“
— Więc jakim sposobem, zapytałam zdziwiona, spodziewasz się pan utrzymać mnie tu?
— „Oh! przez proste odwołanie się do rozsądku pani.“
— Wytłómacz się pan.
— „Pani kochasz pana Justyna, mówiłaś mi?“
— Tak, panie, kocham go!
— „Nie chciałabyś zatem, ażeby go spotkało jakie nieszczęście?“
— Panie!
— „Otóż, największe nieszczęście, jakieby go dziś spotkać mogło, nastąpiłoby wtedy, gdybyś pani uciekła z tego zamku.“
— Jakto?
— „Bo pan Justyn zapłaciłby za ciebie.
— Justyn zapłaciłby za mnie! A co pan masz do Justyna?
— „Ja nic, ale prawo.“
— Jakto prawo?
— „Tak! spróbuj pani uciec, ucieknij, a w dziesięć minut potem pan Justyn będzie w więzieniu.“
— Justyn, w więzieniu! A jakąż on popełnił zbrodnię, mój Boże? O! pan chcesz mnie przestraszyć, ale dzięki Bogu, nie jestem jeszcze tak niedorzeczną, nie tak bezmyślną, bym ci wierzyła na słowo.
— „Ja też nie mam do tego pretensji, lecz uwierzysz mi pani na dowód?“
Zaczynałam trwożyć się widząc jego pewność siebie.
— Panie! jęknęłam.
Dobył z kieszeni niewielką książeczkę.
— „Czy pani znasz tę książkę?“ zapytał.
— Jestto, zdaje mi się, kodeks.
— „Tak, to kodeks. Weź go pani.“
Wahałam się.
— „Proszę weź go pani! Chcesz dowodów, dostarczę ci ich.“
Wzięłam książkę.
— „Dobrze! Proszę otworzyć na stronnicy ośmnastej, kodeks karny, księga trzecia. Czytaj pani... Uważ, że to nie jest wydrukowane dla pani samej, o czem zapewnić się możesz, posyłając po podobną książkę do notarjusza lub mera.“
— Mam czytać?
— „Proszę.“
Czytałam:

„§2. — Porwanie małoletnich.“

345. Ktokolwiek, podstępem lub gwałtem, porwie lub przyczyni się do porwania małoletnich, albo usunie ich z miejsca, gdzie pozostawieni byli przez tych, których powadze i kierunkowi byli powierzeni, ulegnie karze zamknięcia“.
Podniosłam oczy na hrabiego, jakby z zapytaniem.
— „Czytaj pani dalej,“ rzekł.
„355. Jeżeli osoba w ten sposób usuniętą i uprowadzoną jest dziewczyna, nie mająca szesnastu lat skończonych, winny skazanym będzie do ciężkich robót na czas...“ Zaczynałam rozumieć; zbladłam.
— Nędznik! szepnął Salvator.
— „W tym wypadku znajduje się pan Justyn,“ rzekł zimno hrabia.
— Tak, panie, odpowiedziałam, ale z tą różnicą, że ja poszłam za nim dobrowolnie, że wypowiem głośno, iż on mi ocalił życie, jemu winnam wszystko...
Hrabia przerwał mi.
— „Wypadek ten jest przewidziany paragrafem następującym, rzekł. Proszę czytać“.
Czytałam:
„356. Gdyby dziewczyna nie mająca lat szesnastu zezwoliła na porwanie lub dobrowolnie poszła za uprowadzającym, a ten był pełnoletnim, po skończeniu dwudziestu jeden lat lub więcej... “
— „Pan Justyn, przerwał hrabia, miał wtedy właśnie lat dwadzieścia dwa; dowiadywałem się o jego wiek. Czytaj pani dalej.“
Dokończyłam.
— „Po skończeniu dwudziestu jeden lat lub więcej, skazanym będzie do ciężkich robót czasowo.“
Książka wypadła mi z rąk.
— Ale zamiast kary, zawołałam, Justym zasługiwałby na nagrodę.
— „To właśnie, odrzekł hrabia zimno, ocenią trybunały. Ale winienem panią z góry uprzedzić, że za uprowadzenie małoletniej, za przechowanie jej u siebie, za chęć zaślubienia jej bez pozwolenia rodziców, wiedząc zwłaszcza, że ta małoletnia jest bogatą, wątpię, ażeby trybunały uchwaliły panu Justynowi nagrodę cnoty.“
— O! zawołałam.
— „W każdym razie, sprobój pani uciec, rzeki hrabia, a rzecz niebawem się rozstrzygnie “.
Dobył z kieszeni papier i rozwinął go. Papier ten nosił na sobie cechę rządową.
— Co to takiego? zapytałam.
— „Nic; to upoważnienie wydane z góry do aresztowania osoby noszącej nazwisko pana Justyna i jak pani widzisz, złożone w moje ręce. W godzinę po pani ucieczce, los jego będzie w rękach trybunału“.
Czułam pot roszący mi czoło; nogi się podemną zachwiały: upadlam na najbliższe krzesło. Hrabia się schylił, podniósł kodeks i położył go na moich kolanach otwarty.
— „Zostawiam pani tę książeczkę... Namyśl się nad artykułami 354, 355 i 356 i nie utrzymuj, że wolno ci uciec“.
I kłaniając się z udaną grzecznością, odszedł; zakończyła Mina.
Salvator z kolei otarł czoło.
— A! wyrzekł z cicha, zrobiłby tak jak powiada, ten nędznik.
— I ja byłam tego pewną, odpowiedziała Mina. I dlatego nie uciekłam, dlatego do Justyna nie pisałam, dlatego zamilkłam jak nieżywa!
— I uczyniłaś dobrze.
— Czekałam, żywiłam nadzieję, modliłam się! Przybyłeś pan: jesteś przyjacielem Justyna, ty rozstrzygaj, ale w każdym razie powiedz mu...
— Powiem mu, Mino, że jesteś aniołem! odrzekł Salvator, klękając przed dziewczyną i z uszanowaniem całując jej rękę.
— O! mój Boże! rzekła Mina, jakżeż dziękuję ci, iżeś mi zesłał pomoc taką.
— Tak, Mino, podziękuj Bogu, bo to Opatrzność mnie tu sprowadziła.
— Miałeś jednak jakieś podejrzenie?
— Nie względem ciebie, nie wiedziałem gdzie jesteś, w którem miejscu mieszkasz; myślałem, żeś za granicami Francji.
— Pocóżeś więc tu przybył?
— O! szukałem innej zbrodni, o której powiedzieć ci nie mogę, ale teraz muszę przerwać poszukiwanie... Zacząć musimy od najpilniejszego, to jest od ciebie. Każda rzecz przyjdzie z kolei i we właściwym czasie.
— Cóż więc zamierzasz ze mną?
— Potrzeba nasamprzód dać znać o tobie biednemu Justynowi, ażeby wiedział, że jesteś zdrowa i że go kochasz jak zawsze.
— Powiesz mu to, wszak prawda?
— Bądź spokojna.
— Ale mnie, mnie, kto o nim da znać?
— Jutro, o tej samej godzinie, znajdziesz list w piasku, pod tą ławką, a gdybym nie zdążył jutro, to pojutrze w tem samem miejscu.
— Dziękuję, tysiąckroć dziękuję, panie Salvatorze!... Ale odejdź, a przynajmniej ukryj się; słyszę szelest kroków na piasku i pies twój zda się niespokojny.
— Cicho, Brezyl! rzekł psu do ucha Salvator, wskazującemu gęstwinę.
Brezyl wszedł do lasu. Salvator udał się za nim i już ukrył się w połowie, kiedy dziewczyna przechylając się ku niemu, podała mu czoło, mówiąc:
— Ucałuj go za mnie, tak jak mnie całujesz za niego.
Salvator złożył na czole Miny pocałunek tak czysty, jak promień księżyca, który go oświecał; potem żywo schronił się w gęstwinę.
Mina nie czekała na zbliżenie się kroków, sama żywo pospieszyła ku domowi.
W kilka sekund Salvator usłyszał głos kobiecy:
— A! to pani! Pan hrabia odjeżdżając kazał mi powiedzieć, że powietrze w nocy zimne, i że mogłaby się pani narazić pozostając dłużej w ogrodzie.
— Wracam! rzekła Mina.
I obie kobiety oddaliły się.
Salvator słuchał odgłosu kroków, który słabł coraz bardziej i nareszcie ucichł zupełnie. Wtedy nachylił się, szukając otworu zrobionego przez Rolanda, który znowu zaczął lizać tę rzecz dziwną, co takie straszne na Salvatorze sprawiło wrażenie.
— To włosy dziecka! wyrzekł do siebie. Muszę się dowiedzieć, czy Róża miała brata.
I odepchnąwszy Rolanda, nasunął nogą ziemię, zapełnił otwór, ażeby wszystko przywrócić do dawnego stanu.
Po skończeniu roboty, rzekł:
— Chodźmy, Rolandzie! Ale bądź spokojny, mój dobry: psie, wrócimy tu... kiedyś, w dzień... albo w nocy!

VI.
Dom czarodziejski.

Przypominamy sobie o groźbie uczynionej Brocancie? przez Salvatora, z powodu niezdrowej ciupy w ulicy Triperet, gdzieśmy pierwszy raz widzieli kabalarkę.
Salvator wymówił kilka słów, które przeraziły Brocantę, a ta zobowiązała się opuścić jaknajprędzej to cuchnące mieszkanie. Lecz jeżeli przeraziło ją. odebranie Róży, to widok szalonego w oczach jej wydatku, przeraził, ją niemniej i spowodował złamanie obietnicy.
Przytem z nędzarzami rzecz ma się tak samo, jak i zamożnymi; biedni z trudnością, z większą może niż zamożni, opuszczają dom, w którym długo mieszkali; tak samo skąpa baba, gdyby nawet miała możność wyprowadzenia się, przywiązana do swego strychu, możeby nawet wołała ponieść koszt zmiany mieszkania, a pozostać w dawnem. Ale, wahającą się, czy ma albo nie, usłuchać rozkazu Salvatora, Brocantę spotkały odwiedziny, które przyspieszyły jej postanowienie.
Pewnego dnia, przystojny młodzieniec, wytwornej powierzchowności, zgłosił się do niej w imieniu wieszczki Carity.
Były dwa imiona mile wpadające do serca pięknej a wątłej dziewczynki, którą zwali Różą; jedno panny de Lamothe-Houdan, drugie Salvatora.
Młodzieńcem tym, który już raz się ukazał na progu owego pandemonium, był nie kto inny tylko Petrus.
Powtarzał starej cygance wśród szczekania psów i krajania wrony, te same prawie wyrazy, które już powiedział Salvator; dał on do zrozumienia Brocancie, że nadeszła godzina przeprowadzenia się.
Ale co mianowicie skłoniło starą, to sposób w jaki wziął się do tego Petrus.
— Oto jest klucz od twojego nowego mieszkania, rzekł. Udasz się na ulicę Ulm, Nr. 10; wejdziesz pod wielką bramę, spojrzysz na lewo, zobaczysz trzy stopnie, pójdziesz tam, włożysz ten klucz do zamku u drzwi, które będą przed tobą, zakręcisz dwa razy, drzwi się otworzą i znajdziesz się w swojem mieszkaniu.
Brocanta na te słowa otworzyła oczy i uszy.
Jakoż, jeżeli z jednej strony żałowała dawnej siedziby przez przyzwyczajenie, z drugiej, ponieważ nie potrzebowała wydać ani grosza, więc zamiast wyrzucić za drzwi nowoprzybyłego, wskazała mu stołek, a psy i wronę zwymyślała na cześć swego gościa.
Mimo groźby Brocanty, psy byłyby ujadały a wrona skrzeczała jeszcze mocniej, ale Róża poprosiła, ażeby były cicho, a one łatwiej ulegały prośbom Róży, niż rozkazom Brocanty.
— Ten strych musisz opuścić jutro, rzekł Petrus.
— O! odparła Brocanta, trzeba przecież czasu na przeprowadzenie.
— Tu nie chodzi o przeprowadzenie, możesz sprzedać albo darować wszystko co tutaj jest. Mieszkanie, które ci ofiarują przezemnie, jest nowo umeblowane i na rok zapłacone. Oto kwit.
Brocanta nie wiedziała czy to sen czy jawa... Pobiegła z kluczem w ręku za Petrusem z ulicy Triperet na ulicę Ulm.
Wszystko odbywało się tak, jak zapowiedział Petrus:, pod Nr. 10 Brocanta znalazła bramę, pod bramą trzy schody, klucz obrócił się w zamku, drzwi się otworzyły i stara, cyganka znalazła się w mieszkaniu.
Mieszkanie to było na dole; okna wychodziły na ogródek trzy łokcie długi, to jest tak wielki jak mogiła, jeśli osoba patrząca była smutną, a tak wielki jak skrzynka z pomarańczami, jeśli taż osoba była wesołą.
Mieszkanie składało się z czterech pokoi na dole i ślicznego pokoiku na górze. W porównaniu do nory zajmowanej przez Brocantę, był to, jak widzimy, pałac.
Cztery te sztuki stanowiły: przedpokoik, maleńką jadalnię, sypialnię dla starej i gabinecik dla Bobolina. Pokoik na górze przeznaczony był dla Róży.
Przedpokój mały obity był płócienkiem białem z niebieskiem, z torsadami i żołędziami z czerwonej wełny, etażerka z drzewa, stojąca przy oknie, zawierała kilka zimowych kwiatów. Cztery krzesła trzcinowe dopełniały umeblowania. Z przedpokoju wchodziło się do jadalni, malowanej na dąb, ze stołem dębowym i takiemiż sześciu krzesłami. Firanki merynosowe zielone krzyżowały się na muślinowych. Na ścianach wisiał zegar, oraz sześć obrazków wiejskich dla rozweselenia oczu. Piękny piec ogrzewał zarazem jadalnię i przedpokój.
Sąsiedni pokój stanowił sypialnię Brocanty. Była to najoryginalniejsza z komnat: istne muzeum, gabinet historji naturalnej, a mianowicie nadnaturalnej. Chociaż sprzęt tego pokoju nie kosztował tak wiele, ale ozdoby tak były w guście Brocanty, że wszedłszy tam, stara wydała okrzyk zdziwienia i radości.
Jakoż, na czterech rogach ścian wisiały przedmioty nic nieznaczące dla każdego innego, ale dla niej nieocenione; piszczele złożone na krzyż, a nad niemi trupia główka okryta czarną zasłoną; noga wypreparowana, zdająca się końcem stopy pogardliwie odpychać czaszkę; ogromny nietoperz z rozpiętemi skrzydłami, śmiejący się na widok manekina; ogromny żuk ozdobiony rozmaitemi postaciami kabalistycznemi, zawieszony u stropu i bujający się naprzeciw krokodyla, który otwartą paszczą zdawał się chcieć go połknąć; olbrzymi as pikowy, walczący z karłowatym asem karowym; wypchany wąż, obejmujący płetwami drzewo wiedzy dobrego i złego; kapucyn tekturowy, wskazujący zmianę pogody; klepsydra mierząca czas, ogromna trąba, zdająca się oczekiwać tylko ostatniej chwili, by zagrzmieć na sąd ostateczny; słowem cały rynsztunek kabalarski, czyli urzeczywistnienie marzenia, jakie Brocanta pieściła całe życie.
Wrona nawet miała swoją wieżycę w zakącie komnaty, a psy gniazda w beczkach.
Łóżko z baldachimem uzupełniało sypialnię.
Gabinet Babolina wyłożony był szarym papierem z łóżkiem Żelaznem, czystem, dwoma krzesełkami, stolikiem, szafką u dołu na ubranie i bieliznę, u góry mieszczącą ze czterdzieści książek.
Co się tyczy pokoiku na górze, to jest gabinetu Róży, było to poprostu arcydzieło, nadewszystko arcydzieło prostoty. Pokoik był mały jak dla lalki, cały wybity różową perską materją, w błękitne pasy; firanki i sprzęty podobnież. Porcelana nad kominkiem i na toalecie była błękitna; kobierzec błękitny jednostajny. Jedynym obrazem w tym pokoju był wielki złocisty medaljon: pastel ten przedstawiał portret nimfy Carity, podobniuteńki tak, że znający ją mogli krzyknąć z zadziwienia. Carita przywdziewająca strój wieszczki.
Wychodząc z fantastycznej komnaty Brocanty, a wchodząc do tego pokoiku, wesoło robiło się w duszy, tak jak kiedy ktoś spotyka się ze słońcem po wyjściu z katakumb.
Brocanta odeszła jak przyszła, to jest pędząc co tchu. Oznajmiła dobrą wieść Róży i Babolinowi i postanowiono nie nazajutrz, ale dziś jeszcze zająć dom czarodziejski. Tak nazwano to nowe mieszkanie.
Wynajęto dorożkę, w którą włożono wszystko z czem przykro się było rozstawać.
Łatwo wyobrazić sobie osłupienie Babolina i Róży; radość tej ostatniej graniczyła z szałem, kiedy w szafie, której Brocanta dotąd nie uważała, gdyż była wycięta w murze, zobaczyła rozmaite szarfy greckie i arabskie, rozmaite paski i zarzutki hiszpańskie, naszyjniki i szpilki do włosów.
Dla Róży, z jej instynktami, był to skarbiec skarbów, istna skrytka z „Tysiąca i jednej nocy“. A ten kobierzec, tak miękki i puszysty, po którym śmiało i swobodnie będzie mogła chodzić bosemi nóżkami!
Zamieszkali tam tegoż samego dnia i nikt z nich nawet Brocanta, nie żałował nory z ulicy Triperet.
Nazajutrz odwiedził ich Petrus. Przyszedł zobaczyć jak się mają nowi lokatorzy.
Wszyscy byli w upojeniu, nie wyłączając psów w beczkach i wrony na żerdzi.
Nie byli jednak bez obawy o to, czego Petrus zażąda w zamian za dobro uczynione w imieniu wieszczki Carity, było bowiem bardzo prawdopodobnem, że czegoś zażąda.
Petrus zażądał poprostu, ażeby Róża przyszła pozować do jego pracowni, czy to z Brocantą, czy z Babolinem, czy z obojgiem razem.
Róża, niebardzo wiedząc czego od niej żądają, przystała natychmiast. Brocanta prosiła o zwłokę do jutra, ażeby się kogoś poradzić.
Petrus pozostawił jej całą swobodą.
Tym, kogo stara miała się poradzić, był Salvator. To też w ślad za Petrusem puścił się Babolin na ulicę Żelazną, by dostać się do Salwatora i prosić go, kiedy będzie miał wolną chwilkę, ażeby przyszedł i zobaczył „dom czarodziejski“.
Salvator przybył tego samego dnia. Wyjawił on zdanie, że Róża może śmiało zgodzić się na żądanie Petrusa. Róża zawsze wydawała się Salwatorowi istotą natury wytwornej, był jakiś instynkt sztuki w tem uczuciu malowniczości, które rozwijała co chwila.
Mogła ona zyskać wiele na zetknięciu się z organizacjami jak Petrus, Jan Robert, Ludowik i Justyn, to jest: z malarstwem, poezją, nauką i muzyką.
Co do sposobu obchodzenia się z nią, Brocanta mogła być spokojną; Róża uważaną będzie za siostrę.
Salvator skłonił więc Brocantę, by nie trudziła drugi raz Petrusa, ale sama poszła do niego.
Nazajutrz o dziesiątej zrana, dziewczynka i stara zastukały do drzwi Petrusa.
Na widok cudownej pracowni, Róża znowu zaczęła wydawać i to gorętsze jeszcze okrzyki radości i zdziwienia, niż te, jakie wydawała widząc pokój Brocanty i swój.
Nasamprzód, ze wszystkich stron i w rozmaitych strojach, portret nimfy Carity; następnie, tysiączne przedmioty, których nietylko użytku, ale nazwy nawet nie wiedziała. Trzeba jej było powiadać, jak się nazywa każda rzecz i do czego służy. Poznała jednak fortepian, położyła palce na klawiszach i wydobyła z nich kilka akordów dowodzących, że dawniej uczono ją pierwszych zasad muzyki. Ale natychmiast prawie, jakby przerażona jakiemś strasznem wspomnieniem, zamknęła fortepian i odeszła. Potem chciała zobaczyć Petrusa pracującego.
Malarz wziął się do pędzla.
Dziewczynka wydawała radosne okrzyki zdziwienia na widok przedmiotów, które podobało się Petrusowi odtwarzać pędzlem.
Artysta wtedy wytłómaczył jaśniej to, czego od niej zażądał.
Choćby wtedy Petrus nie prosił jej o pozwolenie zdjęcia pertretu, Róża błagałaby go sama.
Wszystko więc ułożono prędko.
Tegoż samego dnia jeszcze usiądzie Róża; a nazajutrz i dni następnych Petrus przysyłać będzie po nią i odsyłać powozem. Róża ma przybywać albo z Brocantą, albo z Babolinem.
Róża odnowiła znajomość z Janem Robertem i Justynem. Widziała ich już u Brocanty w dniu katastrofy.
Nazajutrz przyszła kolej na Ludowika.
Ludowik na proźbę Salvatora wybadał dziewczynkę z największą uwagą. Członki jej były wątłe, słabe, delikatne, ale żaden organ nie zagrożony. Nakreślił hygienę, do której Salvator kazał się zastosować Brocancie.
Po tygodniu, pod kierunkiem Justyna, Róża poznała wszystkie nuty i zaczynała grać na fortepianie łatwe urywki.
Prawda, że muzykę więcej sobie przypominała, niż się jej uczyła. Prócz tego umiała na pamięć kilka najpiękniejszych wyjątków Lamartina i Wiktora Hugo, których nauczył ją Jan Robert, a deklamowała je z zadziwiającą trafnością i ekspresją.
Nareszcie, co chwila dopominała się u Petrusa, ażeby ją uczył malować.
Kiedyśmy widzieli ją pozującą w pracowni, było to już jej dziesiąte posiedzenie.
Salvator przychodził prawie codzień.
Przypadek zrządził, że tego dnia przybył pierwszy raz z psem, gdyż Petrus prosił go, ażeby mu przyprowadził Rolanda dla zapełnienia jednego kącika w obrazie Miny.
Widzieliśmy co nastąpiło skutkiem spotkania się Rolanda z Różą.
Nazajutrz, około ósmej z rana, w chwili, gdy Róża podniosła się z łóżka, zastukano trzy razy do drzwi, Babolin miał obowiązek odźwiernego, jako najmłodszy i najbliżej sąsiadujący z drzwiami.
Usłyszano te słowa:
— A! to nasz dobry przyjaciel, pan Salvator!
Imię Salvatora było w tym domu magicznem. W tej samej chwili powtórzyły je z radosną intonacją, Brocanta i Róża.
— Tak, to ja, mały łotrze, odpowiedział Salvator.
Salvator wszedł, a Róża skoczyła mu na szyję.
— Dzień dobry, przyjacielu, rzekła.
— Dzień dobry, moje dziecię, odparł Salvator, spoglądając uważnie, czy rumieńce jej pochodzą z powrotu do zdrowia, czy z gorączki.
— A Brezyl? zapytała dziewczynka.
— Brezyl zmęczony bardzo, biegał całą noc. Przyprowadzę ci go kiedyindziej.
— Dzień dobry, panie Salvatorze, rzekła z kolei Brocanta, która spostrzegła, że w jej pokoju znajduje się zwierciadło i od dwóch dni uznała za rzecz pożyteczną uczesać się... E! czemuż to przypisać mamy to szczęście?
— Opowiem ci, odrzekł Salvator, spoglądając do koła siebie. Ale nasamprzód, jakże ci tu jest w twojem nowem mieszkaniu, Brocanto?
— Jak w prawdziwem niebie, panie Salvatorze.
— Z tą różnicą, że zamieszkany jest przez djabła. Ale? co tam, to rachunek do załatwienia między Panem Bogiem i tobą. Ja się do tego nie mieszam. A tobie, Różo, jak tutaj jest?
— Tak dobrze, iż nie mogę jeszcze uwierzyć, chociaż zdaje mi się, żem tu zawsze była.
— Niczego więc sobie nie życzysz?
— Niczego, panie Salvatorze, prócz szczęścia twojego i księżniczki Reginy, odpowiedziała Róża.
— Przebóg! moje dziecko, rzekł Salvator. Bóg, zdaje mi się, wysłucha połowy tylko twych życzeń.
— Czy panu nic się złego nie stało? zapytało dziecię niespokojnie.
— Nie, odrzekł Salvator, ja jestem stroną radosną twych życzeń.
— Więc to, zapytała Róża, księżniczka jest nieszczęśliwą?
— Podobno.
— A! mój Boże! zawołała Róża ze łzami w oczach.
— Ba! rzekł Babolin, skoro ona jest czarodziejką, to nie potrwa długo.
— Jakim sposobem można być nieszczęśliwą z dwustu tysiącami franków dochodu? zapytała Brocanta.
— Ty tego nie rozumiesz, nieprawdaż Brocanto?
— A! doprawdy, że nie, odparła.
— Słuchaj-no matko, rzekł Babolin, coś mi przyszło na myśl.
— A co?
— Jeżeli nimfa Carita jest nieszczęśliwą, to widać życzy sobie czegoś, co się stać nie może.
— Zapewne.
— Połóż więc wielką kabałę na jej intencję.
— Doskonale, winniśmy jej to. Różo podaj no karty.
Róża poruszyła się z miejsca. Salvator zatrzymał ją.
— Później, rzekł, ja tu przyszedłem po co innego. Potem, zwracając się do starej: Słuchajno Brocanto, pogadamy we dwoje.
— A co tam nowego, panie Salvatorze? zapytała cyganka z pewnym niepokojem, od którego nigdy, zdaje się, wolną nie była zupełnie, a który mógł mieć źródło swe w przepisach policyjnych, dotyczących nowoczesnych czarownic.
— Czy pamiętasz noc z ostatniego wtorku na popielec?
— Pamiętam, panie Salvatorze.
— Czy pamiętasz odwiedziny moje o siódmej z rana?
— Doskonale.
— Czy przypominasz sobie to, co odwiedziny te poprzedziło?
— Przed przybyciem pana posyłałam Babolina do bakałarza z przedmieścia św. Jakóba.
— Właśnie, teraz zbierz wszystkie swoje wspomnienia; po co posyłałaś Babolina do bakałarza?
— Posyłałam, go z listem, który znalazłam w rynsztoku na placu Maubert.
— Czy pewną jesteś tego, co mówisz?
— Bardzo pewną, panie Salvatorze.
— Cicho, bo kłamiesz!
— Przysięgam ci, panie Salvatorze...
— Kłamiesz, powtarzam! Sama mi powiedziałaś, ale już nie pamiętasz, że list ten wyrzucono przez drzwiczki przejeżdżającej karety.
— A! to prawda, panie Salvatorze, ale nie wiedziałam, że w tem jest coś ważnego.
— List uderzył o mur i padł przy gzymsie, na którym stała twoja latarka. Usłyszałaś szelest czegoś tłukącego się o mur, wzięłaś latarkę i szukałaś.
— Więc pan tam byłeś, panie Salvatorze?
— Ty wiesz, że ja zawsze jestem tam, gdzie potrzeba... A teraz, kiedy list ten uderzając o mur zrobił taki szelest, który aż ty usłyszałaś, to musiało coś być w tym liście?
— W liście? powtórzyła Brocanta, która zaczęła domyślać się do czego to badanie zmierza.
— Tak, pytam się, co było?
— Było tam coś istotnie, odpowiedziała Brocanta, ale już nie pamiętam.
— Aha!... Ale ja na nieszczęście, pamiętam, był tam zegarek.
— To prawda, panie Salvatorze: maleńki zegarek, ale to tak mały, tak mały...
— Żeś aż o nim zapomniała... A coś z nim zrobiła? Hę?
— Co z nim zrobiłam?... Nie wiem, rzekła Brocanta, przechodząc około Róży, jakby dla zasłonięcia Salvatorowi widoku łańcuszka otaczającego szyję dziewczęcia.
Salvator wziął starą za rękę i odwrócił.
— Odejdź ztąd! rzekł. Co to Róża ma około szyi?
— To, panie Salvatorze... odpowiedziała wahające stara, to...
— To, zawołała dziewczynka, wydobywając z zanadrza zegarek, to zegarek, który był w liście. I podała go Salwatorowi.
— Czy dasz mi go, Różyczko? zapytał młodzieniec.
— Czy go „oddam“, chcesz zapewne powiedzieć, mój dobry przyjacielu: skoro on nie jest moim, mogłam go mieć dopóty tylko, dopóki go odemnie nie zażądano... Oto jest, panie Salvatorze, dodała ze łzą w oku, w gruncie bowiem przykro jej było rozstać się z ślicznym klejnocikiem, bardzo byłam o niego staranną!
— Dziękuję ci, aniołku! Mam pewne powody, dla których muszę wziąć od ciebie ten zegarek...
— O! nie pytam się dlaczego, mój przyjacielu, przerwała Róża.
— Ależ to zegarek wartujący najmniej sześćdziesiąt franków! zawołała Brocanta, a ponieważ go znalazłam...
— Dam inny Róży, a będzie go lubiła jak ten, nieprawdaż, moje dziecko? rzekł Salvator.
— O! nierównie więcej, panie Salvatorze, skoro będzie od pana.
— Masz tu przytem pięć luidorów, Brocanto, za które sprawisz jej sukienkę wiosenną i kapelusik. Przy pierwszym pięknym dniu, wezmę ją z sobą na przechadzkę; dziecko potrzebuje świeżego powietrza.
— O! tak, o! tak! rzekła Róża, klaszcząc w ręce i skacząc.
Brocanta pomrukiwała; ale Salvator spojrzał na nią bystro. Potem wziąwszy zegarek, po który przyszedł, zabierał się odejść, ale Róża przyczepiła się do niego.
— Nie, nie, mówił Babolin zazdrosny o swe funkcje, to moja rzecz odprowadzać pana Salvatora.
— Ustąp mi na ten raz! prosiła Róża.
— O! rzekł Babolin, a ja?...
Salvator włożył mu w rękę parę trojaków.
— Ty zostań tu, rzekł.
Zrozumiał, że Róża chce mu coś powiedzieć na osobności.
— Pójdźmy! rzekł.
I uprowadził dziecię.
Gdy stanęli w przedpokoju, Róża skoczyła mu na szyję i ucałowała.
— O! panie Salvatorze, jakiżeś ty dobry i jak ja ciebie kocham!
Salvator spojrzał na nią i uśmiechnął się.
— Czy nie miałaś mi nic innego jeszcze do powiedzenia, Różyczko? zapytał.
— Nie, odrzekła dziewczynka, patrząc nań ze zdziwieniem, chciałam pana tylko ucałować i nic więcej.
Salvator ucałował ją z kolei i uśmiechnął się powtórnie; tylko w tym drugim uśmiechu było najwyższe uszczęśliwienie; ta czułość dziecięca na stwardniałem sercu mężczyzny, sprawiła wrażenie pierwszych promieni słońca. Czule pogłaskał ręką ciemną twarzyczkę Róży.
— Dziękuję ci, kochanko! rzekł, nie wiesz, jak mnie uszczęśliwiłaś!
Następnie, zatrzymawszy się i spojrzawszy na nią, pomyślał, czyby nie skorzystać z tej chwili i nie zapytać czy nie miała brata, ale po sekundzie namysłu:
— O! nie, rzekł w duchu, teraz jest ona zanadto szczęśliwą... Zobaczymy później...
I raz jeszcze ucałowawszy dziecko, wyszedł.

VII.
Stabat mater dolorosa.

Wyszedłszy z ulicy Ulm, Salvator skręcił na Urszylinki, potem na ulicę św. Jakóba i dostał się na przedmieście.
Czytelnik zgaduje dokąd dążył.
Przybywszy przed drzwi bakałarza, zadzwonił. Dzwonek odpowiadał pierwszemu piętru, dla tego, iżby nawiedzający nie przeszkadzali Justynowi w klasach.
Otworzyła siostra Celestyna.
— Czy jest pan Justyn? zapytał.
— Jest, odpowiedziała.
— W klasie, czy u siebie?
— U matki, proszę wejść. Mówiliśmy o panu, kiedy zadzwoniłeś.
Często zdarzało się wśród tej biednej rodziny mówić o Salvatorze.
Wstąpili na schody, zostawili na lewo pusty pokój Miny i weszli do pani Corby.
Około pieca, który służył za punkt zborny, siedzieli: staruszka niewidoma, poczciwy Miller i Justyn.
Nic się nie zmieniło, tylko wszystkie twarze postarzały o dziesięć lat przez te sześć tygodni.
Straszno było zwłaszcza patrzeć na matkę Corby: twarz jej żółta była jak wosk, włosy srebrzysto białe. Siedziała schylona ku ziemi i nie starała się nawet poznać nowoprzybyłego. Było to wcielenie boleści niemej, nieruchomej, boleści chrześciańskiej, z jej wzniosłym wyrazem cierpliwości i zaparcia siebie. Skinęła lekko głową za usłyszeniem głosu Salvatora, tak, że mógłby ją był wziąć za statuę Świętej.
I poczciwy Miller wyglądał też jak skamieniały smutek. Zacny ten człowiek, który pierwszy podał myśl pensjonatu i wskazał adres pani Desmarets, wciąż uważał się za jedynego sprawcę nieszczęścia, i zamiast pocieszać Justyna, sam musiał przez niego być pocieszanym.
Justyn nie był tak znękany jak można było przypuszczać. Pierwszych dni, przez cały czas wolny od zajęć, siedział on u siebie, upadły na duchu. Ale gdy poznał ogrom swej rozpaczy, boleść ta odrodziła go niejako. Odświeżył się w niej niby w kąpieli gorzkiej i ten, który zrazu zdawał się najbardziej wrażliwym z całej rodziny, silnem oddziałaniem na siebie samego, nabrał mocy i każdemu ze swoich jej udzielał. Spostrzegłszy wchodzącego Salvatora podniósł się, podał mu rękę i po bratersku dłoń jego uścisnął.
Poczciwy Miller raczej dla zadość uczynienia sumieniu, niż w nadziei otrzymania odpowiedzi pomyślnej, zadał mu pytanie:
— Czy są jakie wiadomości?
Wreszcie od wyjazdu Miny były to słowa, z któremi wszyscy oni spotykali się wzajem.
Ile razy Celestyna wróciła z miasta, Justyn i matka zapytali: I cóż?
Jeżeli wyszedł Justyn, jakkolwiek na krótko, to matka i Celestyna witały go za powrotem tem samem pytaniem.
Tak samo było z Millerem, gdy przychodził ze zwyczajną codzienną wizytą.
Tego dnia, jak powiedzieliśmy, Miller pierwszy zadał pytanie.
— Są! odpowiedział Salvator.
Celestyna oparła się o mur; matka zerwała się na równe nogi; Justyn opadł na krzesło; Miller zadrżał...
— Ale czy dobre wiadomości? zapytał znów Miller.
Nikt inny nie miał siły mówić.
— Dobre! odpowiedział młodzieniec.
— Powiedz! powiedz! zawołali wszyscy.
— Nie oczekujcie, rzekł Salvator, nadmiernego szczęścia,, ażebyście nie doznali zawodu. To co mam wam powiedzieć, jest prawie równie smutne jak wesołe. Ale nie chcę was pozbawiać radości, choćby połączona była ze smutkiem.
— Prędzej! zawołał Justyn.
— Prędzej! powtórzyli inni.
Salvator wydobył z kieszeni zegarek i podajac go Justynowi:
— Nasamprzód, mój przyjacielu, rzekł, czy poznajesz to?
Justyn rzucił się na zegarek z okrzykiem radości.
— Zegarek Miny! wykrzyknął okrywając go pocałunkami, zegarek, który dałem jej w dniu ostatnich imienin! który ona tak lubiła, o którym mówiła mi, że z nim się nigdy nie rozstanie, ani w dzień, ani w nocy; i rozstała się z nim! O! powiedz, powiedz... jakim sposobem to się stało?
Matka usiadła w przekonaniu, że Mina umarła.
— Nie! nie! żywo ozwał się Salvator, który zrozumiał jej myśl, nie, bądźcie spokojni, dziecię wasze nie umarło! Mina żyje.
Okrzyk radości wyrwał się z piersi wszystkich.
— Widziałem ją! mówił dalej Salvator.
— Ty! zawołał Justyn rzucając się na szyję młodzieńca, ty widziałeś Minę?
— Ja, kochany Justynie.
— Gdzie?... kiedy? Czy kocha mnie jeszcze?
— Więcej, niż kiedykolwiek, odpowiedział Salvator usiłując powstrzymać Justyna i zachować krew zimną.
— Powiedziała ci?
— Powiedziała.
— Kiedy?
— Tej nocy.
— Powiedz mi czemprędzej, gdzie ją widziałeś!
— A ty, Justynie, daj mi czas powiedzenia ci o tem.
— To prawda! odezwał się poczciwy Miller dobywając z kieszeni fular dla otwarcia łez, to prawda! Chcesz, ażeby mówił, a nie dajesz mu przyjść do słowa.
— Byłby już powiedział wszystko, gdybyś mu nie przeszkadzał, rzekła pani Corby potrząsając głową.
— Więc nie pytam cię już, drogi Salvatorze, słucham tylko.
— Słuchaj więc, a cierpliwie, drogi Justynie. W celu, którego nie potrzebuję wam objaśniać, wyszedłem wczoraj w okolice Paryża; między jedenastą a dwunastą w nocy, byłem w parku. Tam, przy świetle księżyca, spostrzegłem dziewicę zbliżającą się aleją ku ławce. Usiadła o cztery kroki od miejsca, w którem byłem ukryty.
— To była Mina?... wykrzyknął Justyn niezdolny się powstrzymać.
— Tak, to była Mina.
— I nie mówiłeś z nią?
— Mówiłem, skoro mi odpowiedziała, że cię zawsze kocha.
— A! prawda.
— Ale dajżeż mu mówić Justynie! zawołał Miller zniecierpliwiony.
— Mój bracie! prosiła Celestyna.
Matka wpadła w swą nieruchomość i bezmowność.
— W chwilę potem, mówił dalej Salvator, przyszedł młody człowiek i usiadł przy niej.
— Oh! odezwał się Justyn.
— Mylę się, nie usiadł, rzekł Salvator, Mina trzymała go przed sobą w postawie stojącej i pełnej uszanowania.
— A tym młodzieńcem, nieprawdaż, był hrabia Loredan de Valgeneuse?
— Tak, to był hrabia Loredan de Valgeneuse, powtórzył Salvator.
— O! nędznik! rzekł Justyn zgrzytając zębami; jeżeli mi kiedy wpadnie w ręce...
— Cicho, Justynie! rzekł Miller.
— Jak nie będziesz słuchał spokojnie, Justynie, rzekł Salvator, przestanę mówić.
— O! nie, nie, mój przyjacielu, proszę cię!
— Wysłuchałem ich rozmowy od początku do końca, a z rozmowy tej, której szczegółów nie chcę ci przytaczać, dowiedziałem się, że pan Loredan de Valgeneuse otrzymał upoważnienie do aresztowania ciebie.
— Do aresztowania! zawołali wszyscy obecni.
Jedna tylko pani Corby milczała.
— A o cóż go oskarżają? zapytał pan Miller.
— Tak, o co mnie oskarżają? powtórzył Justyn.
— O nieprawne zatrzymanie małoletniej, przewidziane artykułami 354, 355 i 356 kodeksu karnego.
— O, nędznik! zawołał Miller nie mogąc się powstrzymać.
Justyn zamilkł.
Matka, jak powiedzieliśmy, nieruchoma, nie wyrzekła ani słowa, nie zmieniła wyrazu twarzy.
— A jednaki... energicznie wyrwał się Justyn.
— Tak, a jednak, trzeba się z nim zmierzyć, nieprawdaż? mówił dalej Salvator, taka jest twoja myśl i moja również.
— Gdybym poszedł do tego człowieka? zawołał Justyn zrywając się z krzesła, jakby gotowy do wyjścia.
— Gdybyś poszedł do niego, Justynie, rzekł Salvator, kazałby szwajcarowi ująć cię i odprowadzić na policję.
— Ale gdybym poszedł ja, starzec? rzekł Miller.
— Pan?... kazałby cię wziąć służącym i odprowadzić do szpitala obłąkanych.
— Więc cóż robić? zawołał Justyn.
— To co robi nasza matka: modlić się... rzekła Celestyna.
Rzeczywiście, matka modliła się po cichu.
— Ależ nareszcie, rzekł Justyn, rozmawiając z nią, masz więc nam jeszcze coś do powiedzenia.
— Tak, chcę dokończyć opowiadania. Mina była pełną dziwnej godności i niewieściego wstydu... To święta dziewica, Justynie! kochaj ją całą duszą.
— O! wykrzyknął młodzieniec, kocham ją, kocham!
— Loredan oddalił się, pozostawiając Minę samą. Wtedy ja się zbliżyłem do niej, gdy klęcząc wzywała rady i pomocy Boga. Dość mi było wymówić imię twoje, ażeby dać się jej poznać. Zapytała mnie równie jak ty: „co robić?“ a ja, zarówno jak tobie, odpowiedziałem: „czekać i nie tracić nadziei!“ Wtedy odpowiedziała mi ze wszystkiemi szczegółami porwanie swe i jego następstwa, między innemi, jak jadąc w karecie przez ulice Paryża, zmuszoną była dla doręczenia ci listu, owinąć nim zegarek... Zegarek ten, domyśliłem się, musiał być u kobiety, co ci list przysłała; poszedłem do niej i kazałem oddać. Brocanta zaprzeczała, Róża oddała mi go.
Justyn znowu ucałował zegarek.
— Wiesz już resztę, rzekł Salvator, a niebawem powiem ci, co należy czynić.
To rzekłszy, skłonił się dając znak Justynowi, ażeby go odprowadził. Justyn zrozumiał i poszedł za nim.

VIII.
Wtajemniczenie.

Dwaj przyjaciele weszli do sypialni Justyna.
— Teraz, rzekł Salvator opierając rękę na ramieniu Justyna, teraz, drogi przyjacielu, słuchaj z całą bacznością i nie strać ani słówka z tego, co ci mam powiedzieć.
— Słucham, bo domyślam się, żeś nie wszystko powiedział wobec matki mojej i siostry.
— Masz słuszność. Są rzeczy, których nie mówi się przed matką i siostrą.
— Mów, słucham!
— Justynie, ty nie odzyskasz Miny środkami zwyczajnemu.
— Tak, ale przez twoje pośrednictwo zobaczę się z nią, nieprawdaż?
— Zgoda! tylko musimy się naprzód dobrze porozumieć.
— Niech ją tylko zobaczę, niech wiem gdzie jest, reszta już do mnie należy.
— Mylisz się Justynie. Od tej chwili, wszystko do mnie należy. Tak, zobaczysz ją, skoro ci to przyrzekam, uprowadzisz ją, jest to rzecz podobna, a nawet łatwa; skryjesz ją tak, ażeby nikt jej nie znalazł, ale ciebie znajdą!
— I cóż potem?
— Znalezionego, przytrzymają cię i wtrącą do więzienia.
— Mniejsza o to! Jest przecież sprawiedliwość we Francji, prędzej czy później okaże się moja niewinność, a Mina ocaloną będzie.
— Prędzej czy później, powiedziałeś? Przyjmuję to wyrażenie „prędzej czy później“, chociaż w tym względzie nie jestem tego zdania, chodzi mi tylko o zabezpieczenie. Dajmy, że niewinność twoja wykaże się... ale wierzaj mi, że nie prędzej jak po roku... Cóż się przez ten rok z twoją rodziną stanie? Nędza wkroczy do twego domu, matka twoja i siostra poumierają z głodu.
— Nie! bo dobre serca przyjdą im w pomoc.
— A! jak ty się mylisz, dobry mój Justynie! Valgeneusowie mają sto rąk. Dość im będzie wyciągnąć jednę, by tobie otworzyć wrota więzienia; dziewięćdziesięciu dziewięciu pozostałemi zakreślą oni około twej rodziny obwód, którego miłosierdzie przekroczyć się nie ośmieli. Dobre serca przyjdą w pomoc matce twej i siostrze! Cóż ty rozumiesz przez dobre serca? Oto Jan Robert, poeta, który dziś bogatym jest jak pan Lafitte, a jutro uboższym może być od ciebie. Oto Petrus, malarz, fantastyk, który maluje obrazy dla siebie, a nie dla publiczności, który żyje nie z pędzla, ale ze szczątków, szczupłej ojcowizny. Ludowik, lekarz utalentowany, światły, genialny nawet, jeśli chcesz, ale lekarz bez klienteli. Ja biedny posłaniec uliczny, który żyję z dnia na dzień, i który nigdy nie mogę odpowiadać za jutro. Twoja matka i siostra są dobremi chrześciankami, i pozostanie im kościół? Ależ jeden z kardynałów najbardziej wpływowych dzisiaj, jest krewnym rodziny Valgeneuse. Biuro dobroczynności? Przewodniczącym tego biura jest właśnie jeden z Yalgeneusów.“
Udadzą się do prefekta Sekwany, do ministra spraw wewnętrznych? Otrzymują jednorazowe dwadzieścia franków i to jeszcze pytanie, czy je otrzymają, kiedy się pokaże, iż jedna jest matką druga siostrą człowieka, obwinionego o przestępstwo pociągające za sobą galery.
— Cóż tedy robić? wykrzyknął Justyn drżąc z gniewu Salvator silniej oparł rękę o ramię Justyna, i wpatrując mu się w oczy:
— Cóżbyś uczynił Justynie, zapytał, gdyby drzewo groziło ci spadnięciem na głowę?
— Ściąłbym to drzewo, odpowiedział Justyn, który zaczął poznawać przezorność przyjaciela.
— Cóżbyś uczynił, gdyby dziki zwierz wybiegł z menażerji, i biegał po mieście?
— Wziąłbym strzelbę i zabił dzikiego zwierza.
— A więc, rzekł Salvator, jesteś takim, jakem się spodziewał; posłuchaj więc.
— Zdaje się, że cię rozumiem, Salvatorze, rzekł Justyn.
— Zapewne, mówił dalej Salvator, ktoś coby dla pomszczenia krzywdy osobistej, wprowadził nieporządek do kraju, ktoś coby usiłował podpalić miasto dlatego, że się dom jego pali, byłby głupcem, warjatem, złym człowiekiem. Ale, Justynie, jeśli kto zgłębi rany społeczne i powie sobie: „Znam z gruntu złe, szukajmy lekarstwa“, ten więc może spełnić dzieło dobrego obywatela i być uczciwym człowiekiem. Ja jestem, Justynie, jednym ze znękanych członków tej wielkiej rodziny ludzkiej, uciśnionej przez kilku intrygantów. Za młodu nurzałem się głęboko w tym oceanie, który zwie się światem, i jak ów nurek Szyllera, wypłynąłem pełen przerażenia. Wtedy wszedłem w siebie i zacząłem rozmyślać nad nędzą bliźnich. Widziałem wszystkich ludzi rojących się po ziemi: jedni jako bydlęta robocze uginające się pod ciężarem przechodzącym ich siły;, drudzy jako barany prowadzone do rzeźni. Na ten widok wstyd mnie zdjął za moich bliźnich, za siebie samego: zdawało mi się, że jestem jako ów człowiek, który widząc jak innego w lesie napadają złoczyńcy, kryje się za drzewa i pozwoli go obedrzeć, okaleczyć, zasztyletować, nie dając mu pomocy. Głucho jęcząc, powiedziałem sobie, że prócz śmierci, lekarstwo jest na wszystko, i że sama śmierć nawet jest złem jednostkowem, na którem nie cierpi rodzaj cały. Raz, kiedy jeden umierający okazywał mi swe rany, zapytałem go: „Kto ci je zadał?“ „Społeczeństwo! bliźni!“ odpowiedział. Wtedy, powiedziałem mu: „Nie, to nie społeczeństwo, nie bliźni zadali ci te rany. Nie bliźniemi mojemi są ci co czyhają na ciebie w głębi lasu i wydzierają sakiewkę; nie są bliźniemi mojemi ci, co wiążą ci ręce i mordują. Są to ludzie źli, przeciwko którym trzeba walczyć, są to chwasty, które trzeba wydrzeć „Mogęż to uczynić?“ zapytał mnie zraniony. „Jestem sam jeden“. „Nie, odpowiedziałem, podając mu rękę, jest nas dwóch“.
— Przepraszam cię, Salvatorze, rzekł Justyn chwytając jego rękę, jest nas trzech.
— Mylisz się Justynie, jest nas pięćkroć sto tysięcy!
— Dobrze, rzekł Justyn, którego oczy zaiskrzyły się radością, i niech Bóg, który mnie słyszy, odrzuci mnie od siebie w dniu, w którym zapomnę lub wyprę się słów moich.
— Dobrze, Justynie!
— Niech idzie do szatana ten nędzny zbiór idjotów, intrygantów, jezuitów, który bezwstydnie nazwano Odnowieniem, a który jest tylko podmuchem obcym wiejącym na ziemię francuzką!
— Dosyć, rzekł Salvator, bądź u mnie o piątej i uprzedź swoich, że nie powrócisz na noc.
— Gdzie pójdziemy?
— Powiem ci o piątej.
— Czy trzeba wziąć broń?
— Nie trzeba.
— O piątej?
— O piątej!
Rozstali się.
Jak widzimy, dosyć im było jednej chwili dla porozumienia się w sprawie, w której obaj narażali głowy.
O piątej Justyn był już u Salvatora.
Salvator przedstawił go Fragoli.
— Przyrzekłem ci, rzekł, nauczyciela śpiewu dla Karmelity: oto jest to, co przyrzekłem. Przypomnij sobie Justynie, tę piękną dziewicę, którą widzieliśmy umierającą w Meudon na łożu boleści, ona cierpi: to siostra nasza. Przez usta Fragoli przyrzekłem jej pomoc twoją i pana, Millera.
Justyn odpowiedział uśmiechem oznaczającym, że życie oddaje do rozporządzenia Salvatora.
— A teraz, rzekł ten ostatni, chodźmy! Zwracając się do Fragoli, i całując ją jak ojciec, gdyż jakkolwiek młody, Salvator przez cierpienie miał w sobie coś poważnego i ojcowskiego; całując ją, powiadamy jak ojciec raczej, niż kochanek, zszedł po schodach pierwszy, nakazawszy niezadowolonemu Brezylowi, ażeby pozostał z Fragolą.
Justyn poszedł za nim w milczeniu. Przeszli, nic nie mówiąc, całą przestrzeń Paryża rozciągającą się do rogatki Fontainebleau. Przybywszy tam, i widząc, że Salvator puszcza się za rogatkę, Justyn przerwał milczenie.
— Dokąd idziemy? zapytał.
— Do Viry-sur-Orge, rzekł Salvator.
— Co to jest Viry-sur-Orge?
— Nie zgadujesz?
— Nie.
— To wioska, w której wczoraj widziałem Minę.
Justyn zadrżał.
— Pokażesz mi ją? wykrzyknął.
— Pokażę, odpowiedział Salvator uśmiechając się na widok bladości Justyna; znak radości, który trudno było odróżnić od znaku grozy.
— Kiedy mi ją pokażesz?
— Dziś wieczór.
Justyn podniósł obie ręce do oczu i zachwiał się, Salvator podtrzymał go.
— O! kochany Salvatorze, rzekł Justyn, gotoweś wziąć mnie za kobietę, i stracić do mnie zaufanie.
— Mylisz się, Justynie, bo jeśli słabym widzę cię w radości, za to silnym widziałem w boleści.
— O! wyrzekł Justyn z cicha, a matka, biedna moja, matka, która nie wie jak szczęśliwym będę!
— Jutro opowiesz jej wszystko, nie straci nic na poczekaniu.
— W chęci spieszniejszego przybycia do Viry, Justyn myślał wziąć powóz; ale Salvator oznajmił mu, że nie może inaczej zobaczyć się z Miną jak między jedenastą a dwunastą w nocy, że przeto nie ma po co przybywać o trzy lub cztery godzin wcześniej.
Justyn zgodził się na uwagę Salvatora. Postanowił nie tylko iść pieszo, ale nawet tak się urządzić, ażeby nie stanąć pod parkiem prędzej jak o jedenastej.
Minąwszy miasto Salvator rozpoczął rozmowę. Wytłómaczył Justynowi w szczegółach najskrytsze tajemnice stowarzyszenia carbonarów; wyjawił mu układ cały, powiedział cel jego, dowiódł że wolnomularstwo bierze początek na tysiące lat przed Chrystusem w Świątyni Salamona; zrazu jako strumyk, petem jako potok, następnie jako rzeka, jezioro, ocean.
Justyn, słysząc człowieka w wieku i pozycji Salvatora, wykładającego dzieje społeczeństwa w sposób tak wyczerpujący, słuchał słów jego z takim szacunkiem, jakby słuchał nauki apostoła.
Istotnie, Salvator obdarzony rzadką zdolnością wymowy i kombinacji, bardzo prędko skreślił dzieje i stan obecny społeczeństwa, w krótkim czasie i niewielu słowach rozłożył i złożył dzieje moralne ludzkości.
Teorja Salvatora była prostą bardzo: głęboka miłość dla ludzkości bez różnicy stanu i plemienia, zupełne zniesienie granic, zjednoczenie rodu ludzkiego w jedną i tąż samą rodzinę; spełnienie słów Chrystusa, zalecające braterstwo.
W jego szerokim na społeczeństwo poglądzie, wszyscy ludzie byli synami jednego ojca i jednej matki.
Była w nim resztka szlachetności i prawości dawnych rycerzy idących na bój do Palestyny. Byłby chętnie oddał życie, jak oni, za tryumf swej wiary, i ręczył za przyszłość narodów z tą samą wzniosłością i w tych samych słowach, które zdawały się być przywilejem księdza Dominika.
Wreszcie, dwaj ci młodzieńcy, z których jeden, nie wiedząc o tem, miał tak wielki wpływ na życie drugiego, ksiądz i posłaniec, nie w jednem byli do siebie podobni: była w nich taż sama miłość ludzkości, toż samo braterstwo powszechne, tenże sam cel, do którego zmierzali obaj, chociaż szli różnemi drogami i wychodzili z dwóch przeciwnych punktów.
Jakoż, ksiądz Dominik wychodził od Boga, i od Boga zstępował do ludzkości; Salvator w ludzkości dopatrywał tajemnicy Boga i wznosił się do niego od człowieka. Ludzkość, dla księdza Dominika, miała powód bytu tylko, jako stworzona, utrzymywana i kierowana przez potęgę wyższą; ludzkość, dla Salvatora, nie miała żadnego powodu bytu, jeśli nie była zupełnie wolną, jeśli nie była sama sobie swą siłą kierowniczą.
Zachodziła, słowem, między dwiema ich teorjami taż sama różnica, jaka zachodzi między arystokracją; a jednak powtarzamy, wychodząc z tych dwóch punktów przeciwnych, obaj dążyli do jednakowego celu, do braterstwa powszechnego.
Dla Justyna, tego biednego męczennika, od dzieciństwa walczącego z potrzebami materjalnemi życia, który nigdy nie miał czasu zapuścić wzrok w przepaść społecznych abstrukcyj, teorja Salvatora była olśnieniem, dochodzącem aż do zawrotu głowy.
Przybyli nareszcie do Cours-de-France o dziewiątej wieczór.
Trzeba było czekać dwie godziny.
Salvator przypomniał sobie małą rybacką chatę, w której jadł obiad przed siedmiu laty, w dniu, kiedy znalazł Brezyla. Spuścił się nad brzeg rzeki, weszli do owej chatki, a za pośrednictwem zażądanej butelki wina i jajecznicy, otrzymali gościnność.
Oczy Justyna co chwila zwracały się na zegar wiszący na ścianie; gdyby nie szelest wahadła, Justyn byłby przysiągł, że wskazówki się zatrzymały. Wybiła jednak dziesiąta, a potem jedenasta. Salvator widział niecierpliwość swego towarzysza i zlitował się nad nim.
— Chodźmy! rzekł.
Justyn odetchnął, poskoczył i znalazł się na progu drzwi.
Salvator podążył za nim z uśmiechem. Szedł, wskazując Justyn owi drogę.
Znaleziono mostek, aleję lipową, sztachety parku.
— Czy to tu? zapytał z cicha Justyn.
Salvator potwierdził skinieniem głowy. Potem na znak milczenia przyłożył palce do ust.
Obydwa szli wzdłuż muru, lekko i cicho, jak dwa cienie; potem, wtem samem miejscu, którędy wczoraj przełaził przez mur, Salvator zatrzymał się.
Justyn zmierzył oczyma wysokość muru. Mniej od towarzysza nawykły do ćwiczeń gimnastycznych, zastanawiał się, jak przezwyciężyć przeszkodę. Salvator oparł się o mur i podał Justynowi obie ręce, jako pierwszy szczebel.
— Więc mamy przeleźć? zapytał Justyn.
— Nie obawiaj się; nie spotkamy nikogo, rzekł Salvator.
— O! ja się nie o siebie obawiam, ale o ciebie.
Salvator uczynił ruch ramionami, którego nie kusimy się nawet wytłómaczyć.
— Wejdź! rzekł.
Justyn stanął nogami na rękach, potem na ramionach Salvatora, potem przestąpił przez mur.
— A ty? zapytał.
— Skacz na drugą stronę i nie turbuj się o mnie.
Justyn powolnym był jak dziecko. Gdyby nie na ziemię ale w ogień kazał mu skoczyć Salvator, postąpiłby tak samo. Skoczył, a Salvator usłyszał odgłos nóg jego na ziemi. Sam zaś ze zwykłą zręcznością, pięściami pochwycił się za grzbiet muru i w jednej sekundzie znalazł się w parku przy Justynie.
Trzeba było się zorjentować, ażeby nie robić bezpotrzebnych zakrętów, tak jak wczoraj, kiedy Salvator szedł za Rolandem. Młodzieniec chwilkę się zatrzymał, zebrał, wspomnienia i ruszył prosto przez park. Po pięciu minutach drogi zatrzymał się znów, zorjentował i zwrócił nieco na lewo.
— Już mamy! rzekł Salvator, oto jest drzewo. A do siebie zapewne dodał: I oto grób.
Obaj zapuścili się w gęstwinę i czekali. Po kilku sekundach, Salvator oparł rękę na ramieniu przyjaciela.
— Cicho! rzekł, słyszę szelest sukni.
— Więc to ona? rzekł Justyn drżąc.
— Zapewne, tylko pozwól, żebym ja się pokazał naprzód. Pojmujesz, jakie wrażenie mogłoby uczynić na tem dziecku twoje niespodziewane ukazanie się... Zbliża się, jest sama. Ukryj się tu, i nie pokazuj, aż dam ci znak. Otóż ona!
Była to Mina.
Szła istotnie sama jedna.
— O! mój Boże! szepnął Justyn.
I wyglądało jakby się chciał rzucić.
— Więc chcesz ją zabić? rzekł Salvator powstrzymując go.
Zrobił się w gęstwinie ruch, który ściągnął uwagę Miny. Zatrzymała się, spozierając niespokojnie i gotowa uciec, jak spłoszona gazeta.
— To ja, panienko, rzekł Salvator, nie obawiaj się niczego. I odsuwając gałęzie, ukazał się oczom Miny.
— A! to pan! rzekła. Jakżem szczęśliwa z twego przybycia, mój przyjacielu.
— Ja także, tembardziej, iż przynoszę ci wiadomości.
— O Justynie?
— O Justynie, o matce jego, o siostrze, o dobrym panu Millerze.
— O! ja niewdzięczna! Zapomniałam o wszystkiem, co nim nie jest. Cóż pan robiłeś od wczoraj? Opowiedz mi.
— Nasamprzód odszukałem twój zegarek.
— O! tem lepiej!
— Odwiedziłem całą twoją kochaną rodzinę, zaniosłem Justynowi zapewnienie o twojej miłości i otrzymałem wzajemne.
— O! jak pan dobry!... A czy Justyn był bardzo szczęśliwy?
— Pytasz pani o to? Dobrze, że nie zwarjował.
— Dziękuję, trzykroć dziękuję! Czy powiedziałeś mu pan gdzie jestem?
— Powiedziałem.
— A wtedy?...
— Wtedy, pojmujesz pani, żądał ażebym go tu przyprowadził.
— O! pojmuję, pojmuję!
— Ale pojmujesz pani także, iż pierwszą moją myślą było odmówić mu tego zadowolenia.
— O! nie, nie, panie, tego już nie pojmuję.
— Powiadam pani, pierwszą myślą moją.
— A... drugą? zapytała Mina wahająco.
— Druga była przeciwną pierwszej.
— Tak że?... zapytała Mina cała drżąca.
— Umówiłem się z Justynem że go tu przyprowadzę.
— A kiedy go pan przyprowadzi?
— Kiedykolwiek wieczorem.
— Kiedykolwiek! wyrzekła Mina z westchnieniem, i on zgodził się czekać?
— Nie.
— Jakto nie?
— Chciał przyjść zaraz... Wszak pani to pojmuje?
— O! doskonale. Ja sama uczyniłabym tak, jak on.
— I znowu moją pierwszą myślą było odmówić, rzekł Salvator śmiejąc się.
— A drugą? zapytała Mina, drugą?...
— Drugą... żeby go pani przyprowadzić jeszcze dziś wieczór.
— Zdawało mi się, panie Salvatorze, iż tu ktoś przed chwilą rozmawiał. To pan do niego mówiłeś, wszak prawda?
— Tak, panienko, on chciał się rzucić naprzeciw ciebie, a ja go powstrzymałem.
— O! gdybym go tak była od razu zobaczyła, byłabym umarła z radości.
— Czy słyszysz Justynie? odezwał się Salvator.
— O! słyszę, słyszę! zawołał młodzieniec wybiegając z gęstwiny.
Salvator ustąpił dla zrobienia miejsca przyjacielowi.
Justyn i Mina rzucili się sobie w objęcia. Naraz potem dwie ręce wyciągnęły się w stronę Salvatora i dwa głosy pełne radosnych łez wyrzekły zcicha razem:
— Niechaj ci to Bóg wynagrodzi przyjacielu nasz!
Salvator spojrzał na nich swym słodkim i poważnym wzrokiem, który jak wzrok bóstwa, zdawał się brać odpowiedzialność za przyszłość; potem ściskając rękę Justyna i w czoło całując Minę:
— A teraz, rzekł, jesteście pod okiem Pana. Niechaj Bóg, który mnie tu przywiódł, doprowadzi mnie do końca.
— Czy opuszczasz nas, Salvatorze? zapytał Justyn.
— Wiesz, Justynie, odpowiedział Salvator, że przypadkiem odkryłem Minę; wiesz, że nie jej szukałem dostawszy się do tego parku. Pozwólcie, bym kończył swoje dzieło bądźcie szczęśliwi: szczęście jest hymnem dla Boga!... Za godzinę powrócę do was.
I pożegnawszy ich znikł na zakręci alei prowadzącej do zamku.

Co przez ten czas mówili do siebie kochankowie zostawszy sami, nawet nie będę próbował opowiedzieć. Przypuśćcie czytelnicy, że macie ucho oparte o bramę nieba, słyszycie co mówią aniołowie.

IX.
Poszukiwania.

Nazajutrz o ósmej godzinie z rana, Justyn jak zazwyczaj otwierał klasę, ale z twarzą tak radosną, że malcy nawykli do widoku jego smutku, pytali się wzajem:
— Cóż to dziś stało się nauczycielowi? czy nie otrzymał jakiej wielkiej sukcesji?
Około tejże samej godziny, Salvator, z twarzą nieco więcej zafrasowaną, wchodził w główną a raczej w jedną ulicę miasteczka Viry, patrzył na prawo i na lewo i spostrzegłszy na progu drzwi piękną dziewczynę, która zdawała się powracać do domu, zbliżył się do niej z tak widocznym zamiarem pomówienia, że zatrzymała się na progu i poczekała.
— Panienko, zagadnął, czy byłabyś tak dobrą wskazać mi gdzie jest dom pana mera?
— Czy pan się pyta o dom pana mera? zapytała dziewczyna.
— Tak jest.
— Bo to widzi pan, jest dom pana mera i jest urząd merowski, odpowiedziała ładna dziewczyna z pięknym uśmiechem, zdającym się prosić o przebaczenie za lekcję topografji, jaką dała.
— Prawda, rzekł Salvator, powinienem się był wyrazić jaśniej. Chciałbym pomówić z panem merem, panienko.
— To możesz pan wejść, dodała dziewczyna, bo jesteś właśnie przed jego drzwiami.
I wszedłszy naprzód, wskazała drogę Salvatorowi. U drzwi jadalnego pokoju, spotkała kobietę w rodzaju sługi, której wydała niewielką miarę mleka, przeznaczoną, jak się zdawało, na śniadanie rodzinne; potem zwracając się do Salvatora!
— A teraz, może pan podróżny zechce pójść za mną? rzekła:
W owym czasie, kiedy jeszcze nie znano ani kolei żelaznych, ani pociągów spacerowych, zwykle obcego człowieka nazywano „podróżnym,“ tak dziś jeszcze nazywają zwiedzających góry Jura albo Delfinatu.
Salvator uśmiechnął się i poszedł za ładną dziewczyną.
Weszli na pierwsze piętro; dziewczyna otworzyła drzwi do gabinetu, w którym siedział mężczyzna przy biurku i powiedziała:
— Ojcze, jakiś pan ma do ciebie interes.
Salvator, w ubraniu myśliwskiem, mógł śmiało uchodzić za „pana.“
Mer skinął głową i pisał dalej nie zważając na nadchodzącego, może obawiał się stracić wątek frazesu.
Przypadkiem, merem Viry był jeszcze w tym czasie ten sam urzędnik, z którym miał stosunek zacny pan Gerard przed siedmiu lub ośmiu laty, podczas strasznej katastrofy, jaka nawiedziła zamek.
Był to, jakeśmy powiedzieli w swoim czasie i miejscu, godny i uczciwy urzędnik, zatrącający nieco mieszczanina, nieco chłopa, człowiek prawy i naiwny, jakiego życzyć sobie mógł Salvator.
Po skończeniu frazesu obrócił się, ściągnął w tył czapeczkę grecką, naciągnął okulary na czoło i spostrzegłszy młodzieńca stojącego u drzwi.
— Czy to pan masz do mnie interes? zapytał.
— Ja, panie, odpowiedział Salvator.
— To proszę pana usiąść, odezwał się mer z gestem przypominającym ten, z jakim August zapraszał Cynnę.
I jednocześnie wskazał mu fotel, także w rodzaju krzesła rzymskiego. Salvator usiadł jak tylko mógł najbliżej mera.
— Czego pan sobie życzysz? zapytał mer.
— Objaśnienia, którego pan masz prawo mi odmówić, przyznaję, rzekł Salvator, ale które, mam nadzieję, będziesz tyle łaskaw, że mi udzielić zechcesz.
— Powiedz pan o co chodzi, a jeżeli rzecz nie jest przeciwną moim podwójnym obowiązkom, jako obywatela i urzędnika...
— Sądzę, że takie będzie pańskie zdanie... Ale nasamprzód, bez niedyskrecji, jak dawno jesteś tu pan merem?
— Od lat czternastu! odpowiedział poczciwy mer prostując się.
— To dobrze! rzekł Salvator. Obciąłbym więc dowiedzieć się od pana o nazwisku osoby zamieszkującej zamek Viry około roku 1820.
— O! panie, właścicielem wtedy był pan Gerard Tardieu.
— Gerard Tardieu! powtórzył Salvator, myśląc o tym okrzyku, który tak często wyrywał się Róży podczas gorączki: „O, niezabijaj mnie, pani Gerard!“
— Dobry i przezacny człowiek, mówił dalej mer i który z ogólnym żalem naszym, opuścił to miejsce skutkiem strasznej katastrofy.
— Jaka zdarzyła się tu?
— Tu właśnie.
— Otóż to o tym wypadku chciałem pomówić z panem, rzekł Salvator, czy nie raczyłbyś mi pan go opowiedzieć?
Ci z czytelników naszych, którzy mieszkali albo mieszkają na prowincji, wiedzą, jak chętnie każdy mieszkaniec małego miasteczka chwyta najmniejszą okoliczność, mogącą przerwać jednostajność jego życia. Tych więc nie zadziwi ów promień radości, który zabłysł w oczach mera z Viry, gdy poczuł jakąśkolwiek dystrakcję w przybyciu opatrznościowego podróżnika. Radość błyszcząca w oczach poczciwego człowieka, była zniewagą rzuconą czasowi za jego powolność i wyrażała jasno tę drwiącą myśl: „Tyleż wygranego na nieprzyjacielu!“
Opowiedział Salvatorowi dzieje pana Gerarda, Orsoli, pana Sarrantego i dwojga dzieci, z najdrobniejszemi szczegółami, nie opuścił nic, coby mogło zaciekawić słuchacza, a nadewszystko przedłużyć opowiadanie. Chciałby był, kochany ten człowiek, mnożyć do nieskończoności ustępy tej krwawej przygody, by jak najdłużej zatrzymać tak szacownego gościa. Na nieszczęście, mierna była wyobraźnia pana mera z Viry: opowiedział więc w całej prostocie te straszliwe dzieje, które czytelnicy nasi już znają. Zkądinąd, opowiadał je ze swego punktu widzenia: tak, że osobą naczelnie zajmującą w tym dramacie był pan Gerard, który w sprawozdaniu czcigodnego mera z mordercy stał się ofiarą. Opowiadacz rozwodził się nad rozpaczą tegoż pana Gerarda. Strata mianowicie dwojga dzieci, według słów pana mera, była tak straszną dla jego dawnego mieszkańca, a to z powodu wielkiego przywiązania, jakie miał dla swego brata, że nigdy ani o nim, ani o nich nie mówił bez wybuchu łez.
Salvator słuchał poczciwego urzędnika z uwagą, która zjednała mu całą jego życzliwość. Po skończeniu zapytał:
— Ależ mówiłeś mi panie merze o panu Gerardzie, o Orsoli, o panu Sarrantim, i o dwojgu dzieciach...
— Tak, rzekł mer.
— A czy nie było jakiej „pani“ Gerard?
— Nie wiem, czyby pan Gerard miał żonę.
— Czy nie znałeś pan żadnej osoby nazwiskiem „pani Gerard?“ Przypomnij sobie dobrze.
— Nie... chybaby... poczekaj pan... I mer zaczął uśmiechać się chytrze. Poczekaj pan, mówił dalej, tak jest, tak jest, była tu jedna pani Gerard: to biedna Orsola, którą, ludzie, co ją sobie chcieli ująć nazywali „panią Gerard bo wiadomo panu dodał sentencjonalnie mer, że to zwyczajna słabość takich kobiet, żądać ażeby niżsi lub ci co od nich zależą, nazywali je imieniem, którego nie mają prawa nosić... Wiedziały też o tem biedne dzieci i kiedy chciały coś otrzymać od swej bony, zawsze wołały na nią: pani Gerard.
— Dziękuję panu, rzekł Salvator. A po chwili: I powiadasz pan, dodał, że pomimo wszelkich poszukiwań nie można było odnaleźć ani małego Wiktorka, ani Leonii?
— W żaden sposób! szukano jednak dobrze.
— Czy przypominasz pan sobie te nieszczęśliwe dzieciny, panie merze, zapytał Salvator.
— Doskonale.
— Jak też wyglądały?
— Jakbym je dziś jeszcze widział. Chłopiec miał ósmy rok do dziewięciu; był to piękny, świeży blondynek...
— Włosy bujne? zapytał Salvator z mimowolnym dreszczem.
— Długie włosy kędzierzawe, spadające mu aż na ramiona.
— A dziewczynka?
— A dziewczynka mogła być o rok młodszą.
— Czy blondynka, jak brat?
— O nie, panie; była to natura całkiem odmienna: szczupła i ciemna, z wielkiemi czarnemi oczyma, które były prześliczne, a z powodu szczupłości jej ciała, zdawały się zajmować całą twarzyczkę... O! ten pan Sarranti musiał to być wierutny łajdak, by skraść swemu dobroczyńcy sto tysięcy talarów i zamordować mu oboje dzieci!
— Lecz, pytał jeszcze Salvator, mówiłeś mi pan, zdaje mi się, że wspólnikiem pana Sarranti w morderstwie, miał być wielki pies, którego zawsze trzymano na uwięzi i który postrachem przejmował, jak tygrys.
— Tak, rzekł mer, pies, którego brat pana Gerarda sprowadził z sobą z Ameryki.
— I cóż się stało z tym psem?
— Podobno już powiedziałem panu, że w przystępie rozpaczy, pan Gerard porwał strzelbę i wypalił do niego.
— I zabił go?
— Niewiadomo czy na śmierć; ale ponieważ to był ogromny pies, być może, iż uniósł nabój.
— Czy nie przypominasz pan sobie nazwy tego psa?
— Czekaj pan... przypomnę sobie... Miał nazwę szczególną... taką... jakby to powiedzieć... Aha!... wołano nań Brezyl.
— Aha! wyrzekł w duchu Salvator. Brezyl, pewnym pan jesteś?
— O, najpewniejszym!
— I ten dziki pies nigdy nie rzucał się na dzieci?
— Przeciwnie, przepadał za niemi, szczególniej za Leonią.
— Teraz, panie merze, rzekł Salvator, pozostaje mi prosić pana o jedną jeszcze łaskę.
— O jaką? panie, o jaką?... zawołał mer, szczęśliwy, że może coś zrobić dla człowieka, który wypytuje z taką uprzejmością, a słucha z taką uwagą.
— Trudnoby mi było prosić o zwiedzenie zamku, który zamieszkany jest przez osoby nieznane, mówił Salvator, a jednakże... Zawahał się.
— Powiedz pan, powiedz! odezwał się mer; a jeżeli mogę dać objaśnienie...
— Obciąłbym mieć plan dolnego mieszkania, kuchni, śpiżarni, składu...
— O! panie, odparł mer, nic łatwiejszego. W czasie prowadzenia śledztwa, które przerwało się skutkiem nieobecności pana Sarranti, plany zrobiono podwójne...
— I cóż się z niemi stało, jeśli łaska?
— Jeden dołączony jest do akt znajdujących się w posiadaniu prokuratora królewskiego, drugi powinienby jeszcze być w moich papierach.
— Czy wolnoby mi było, zapytał Salvator, przerysować ten, co jest u pana?
— Czemu nie.
Mer po przetrząśnieniu kilku tek, trafił nareszcie na przedmiot poszukiwany.
— Otóż jest to czego pan żądasz, rzekł. A teraz, jeżeli życzysz sobie linii, ołówka, cyrkla, mogę panu tego wszystkiego dostarczyć.
— Dziękuję, nie potrzeba mi ścisłych proporcyj, dosyć mi będzie zdjąć szkic ogólny.
Salvator przerysował plan z dokładnością przypominającą rękę biegłego miernika; a po skończeniu rysunku:
— Panie, rzekł składając papier i chowając do kieszeni, pozostaje mi tylko podziękować panu i przeprosić za natręctwo.
Mer dowodził, że mu Salvator bynajmniej natrętnym nie był i próbował go nawet zatrzymać na śniadanie z „małżonką“ i dwiema „pannami“, lecz jakkolwiek nęcącem było zaproszenie, Salvator przeprosił gospodarza.
Mer, który chciał jak najpóźniej rozstać się ze swym gościem, odprowadził go aż do drzwi domu, i przed pożegnaniem ofiarował młodzieńcowi wszelkie usługi, co do dalszych objaśnień.
Tego samego dnia Salvator przedstawił Justyna w loży Przyjaciół Prawdy i wyrobił mu przyjęcie na wolno-mularza. Rozumie się, że Justyn bez zmarszczenia brwi dopełnił wszystkich prób: byłby przeszedł przez ogień, przez most choćby tak ostry, jak brzytwa, który z czyśćca prowadzi do raju Mahometa.
Czyż na celu tej ciężkiej i niebezpiecznej podróży nie stała Mina?
Nazajutrz Justyn przedstawionym był i przyjętym w jednym z oddziałów.
Od chwili tego drugiego przyjęcia, Salvator nie miał już nic skrytego dla swego przyjaciela i wyjawił mu wszystko, aż do ostatnich tajemnic, tego obszernego spisku we Francji, który, poczęty w roku 1815, miał wydać owoce dopiero w roku 1830.
Pozostawmy ich w tych politycznych zawikłaniach, w których i nasza opowieść znajdzie swe rozwiązanie, a sami wróćmy do Petrusa i do panny de Lamothe-Houdan.

X.
W oczekiwaniu na męża.

W pachnącej szklarni, w której widzieliśmy, jak Petrus z miłością malował portret, zniszczony z takim gniewom, wsparta na szezlągu, okryta białą szatą ślubną, blada jak statua rozpaczy, Regina de Lamothe-Houdan, a raczej hrabina Rappt, z oczyma, w których malowało się osłupienie, patrzyła w mnóstwo listów rozrzuconych koło siebie.
Ktoby wszedł do tego pokoju, lub ktoby tylko spojrzał przez uchylone drzwi, ten na widok przerażonej twarzy młodej kobiety, domyśliłby się, że powodem niemej zgrozy było przeczytanie jednego lub kilku listów, które upuściła na ziemię z obrzydzeniem.
Pozostała przez chwilę milcząca i nieruchoma, a dwie łzy wolno z oczu spływały jej na piersi. Potem, ruchem prawie automatycznym, zwróciła na kolana rękę obwisłą, wzięła list jeszcze zwinięty i podniosła do oczu. Ale za trzecim czy czwartym wierszem jak gdyby nie miała siły czytać dalej, rzuciła go na dywan, gdzie leżały już inne. Wtedy głowę ukryła w rękach i zamyśliła się.
W sąsiednim pokoju wybiła jedenasta.
Odjęła ręce od twarzy i słuchała, ustami w cichości licząc uderzenia młotka. Kiedy uderzył ostatni dźwięk, wstała, zebrała wszystkie listy, związała je razem i zamknęła w szufladce, której klucz ukryła w innym sprzęcie. Potem, pociągnęła za sznurek dzwonka ruchem prędkim i nerwowym.
Ukazała się stara pokojówka.
— Nano, rzekła, już czas, idź do furtki ogrodowej, która wychodzi na bulwar Inwalidów i przyprowadź młodzieńca, który będzie tam czekał przed sztachetami.
Nana poszła do ogrodu, udała się linią przekątną przez trawniki i klomby, a otworzywszy furtkę wychodzącą na bulwar Inwalidów, wytknęła głowę i szukała oczyma tego, kogo miała przyprowadzić do pani.
Chociaż o trzy kroki tylko stał od niej Petrus, był jednak niewidzialny, gdyż zasłonięty był wielkim wiązem, o który się oparł, spoglądając w okna Reginy.
Rzecz dziwna! Pawilon zamieszkany przez nią nie był oświetlony, jak również ten, co był mu przeciwległym; zdawało się, że jakiś żałobny kwef wisi na całym pałacu. Jedynem oknem rozjaśnionem słabem światełkiem, podobnem do pogrzebowej lampki drgającej w lochu śmiertelnym, było okno pracowni Reginy.
Cóż to się więc stało? Dlaczego cały ten obszerny dom nie przybrał uroczystej powierzchowności? dlaczego nie słychać muzyki balowej? dlaczego taka w nim cisza?
Widząc otwierającą się furtkę i w niej starą pokojówkę, Petrus, który zarówno z Reginą policzył jedenaście uderzeń zegara, wyszedł z za drzewa i zapytał:
— Czy to nie mnie szukasz, Nano?
— Właśnie, pana, przychodzę z rozkazu...
— Księżniczki Reginy, wiem, odrzekł młodzieniec niecierpliwie.
— Hrabiny Rappt, poprawiła Nana.
Petrus poczuwał dreszcz przebiegający po żyłach; zimny pot wystąpił mu na czoło. Oparł się o drzewo, ażeby nie upaść. Na te słowa: „Hrabiny Rappt“ myślał, czy nie nastąpiło odwołanie. Szczęściem Nana dodała:
— Proszę iść za mną.
I odsłaniając drzwi, które zamknęła za sobą, wprowadziła Petrusa do ogrodu. W kilka sekund potem, otwierała drzwi od pracowni, a młodzieniec spostrzegł w półcieniu swą ukochaną Reginę, czyli, jak mu się zrazu zdawało, widmo tej, którą znał.
— Oto jest pan Petrus, rzekła stara pokojówka, prowadzając młodzieńca.
— Dobrze, odparła Regina, zostaw nas samych i bądź w przedpokoju.
Nana wyszła; Petrus i Regina pozostali sami.
Regina dała znak ręką Petrusowi, ażeby się zbliżył, ale młodzieniec nie ruszając się z miejsca:
— Raczyłaś napisać do mnie, pani hrabino, rzekł, naciskając na ten ostatni wyraz z niemiłosierną srogością zrozpaczonych kochanków.
— Tak, panie, odpowiedziała Regina głosem łagodnym, czuła bowiem ile on musi cierpieć, tak, chciałam się z panem rozmówić.
— Ze mną, pani? Ze mną rozmówić się chcesz w dniu, w którym omałom nie umarł z boleści na wieść o dokonaniu tego związku małżeńskiego, łączącego cię nazawsze z człowiekiem, którego nienawidzę?
Regina uśmiechnęła się smutno, a w tym uśmiecha czytać było można: „Czy sądzisz, że ja go mniej nienawidzę od ciebie?“ Potem dodała:
— Weź pan taboret Pszczółki i usiądź przy mnie.
Petrus usłuchał, pokonany łagodnym i zarazem poważnym głosem Reginy.
— Bliżej, rzekła dziewica, bliżej jeszcze... Tak! Teraz przypatrz mi się pan dobrze...
— Mój Boże1 wyrzekł z cicha Petrus, mój Boże! jakażeś pani blada?
Regina potrząsnęła głową.
— Wszak to nie są świeże kolory narzeczonej, nieprawdaż, mój przyjacielu?
Petrus zadrżał, jak gdyby dwa te wyrazy: „mój przyjacielu“, gorącem żelazem przeszły mu przez piersi.
— Pani cierpisz? zapytał.
Uśmiech Reginy przybrał odcień boleści niewypowiedzianej.
— Tak, cierpię, odrzekła, cierpię straszliwie.
— Co pani jest?... Powiedz mi. Ja tu przyszedłem w myśli, ażeby cię przeklinać, a otóż gotów jestem żałować cię.
— Kochasz mnie? zapytała.
Petrus zadrżał.
— Pani... rzekł.
— Pytam się, czy kochasz mnie, Petrusie, powtórzyła młoda kobieta głosem poważnym.
— W dniu, kiedym po raz pierwszy wszedł do tej pracowni, a jest temu trzy miesiące, kochałem cię już, pani, rzekł Petrus, dziś, jak przed trzema miesiącami, kocham cię, z tą tylko różnicą, że znając cię lepiej, kocham więcej!
— Więc nie myliłam się, odrzekła Regina, gdy powiedziałam sobie, że mnie kochasz czule i głęboko. Kobiety nie mylą się w tem, mój przyjacielu! Ale kochać czule i głęboko, jest to tylko kochać nieco więcej i lepiej, jak kochają zwykle; ja zaś chcę być dla ciebie czemś świętem,, poważnem i drogiem!... Od dwóch godzin, mój przyjacielu, ciebie mam tylko na świecie, a gdybyś mnie nie kochał zarazem tak, jak kochanek kochankę, jak brat siostrę, jak ojciec córkę, to już nie wiem, ktoby mnie kochał na ziemi.
— Dzień, w którym przestanę cię kochać, Regino, odpowiedział młodzieniec z tymże samym uroczystym smutkiem,, będzie dniem moim ostatnim. Tyś to zbawiła mnie od rozpaczy, w której pogrążyła mnie epoka zwątpienia. Kłoniąc się już w przepaść nicości, której zawrotna głębia pociąga naszą młodość, uważałem sztukę za straconą dla naszego kraju i pędziłem niedorzeczne życie młodzieży mojego wieku:, wyrzekłem się pracy, bliski byłem rzucenia palety i pędzla, a tę siłę, którą Bóg mi dał, tę energję, która tliła we mnie, gotów byłem zużyć w działalności niebezpiecznej lub w apatycznej rezygnacji! Jednego dnia spotkałem cię, pani, i od tego czasu powróciłem do życia, zaufałem sztuce; od tego dnia uwierzyłem w przyszłość, w szczęście, w chwałę, w miłość, bo rozumna twoja dobroć wynosiła mnie we własnych oczach i otwierała wszystkie zaczarowane drogi istnienia. Nie pytaj mnie więc, czy winienem ci całą moją miłość, bo odpowiedziałbym: „Nie tylko całą miłość moją, Regino, ale życie całe!“
— Niech mnie Bóg strzeże, abym kiedy zwątpiła o tobie, przyjacielu! odpowiedziała Regina, której twarz okryła się rumieńcem radości, jestem tak pewną twych uczuć, jak ty pewnym być możesz moich.
— Ja, twoich uczuć, pani? wykrzyknął Petrus.
— Tak, Petrusie, spokojnie odpowiedziała młoda kobieta, i nie myślę powiedzieć ci nic nowego, mówiąc, że cię kocham. Jeżelim cię zapytywała, to nietyle, wierzaj mi, dla usłyszenia przysięgi, o której wiedziałam, żeś mi ją w głębi serca wykonał, jak raczej dla usłyszenia kilku słów miłości, których dziś mianowicie, bardzo mi potrzeba.
Petrus osunął się na kolana i schylony nie jak przed kobietą ukochaną, ale jak przed świętą:
— Posłuchaj mnie pani, odezwał się z kolei, jesteś nietylko istotą, którą kocham najmocniej, ale i tą, którą szanuję, wielbię, czczę najbardziej na świecie!
— Dziękuję ci, przyjacielu! rzekła Regina, opuszczając rękę w dłoń Petrusa.
— A jednak, żeby cię tak kochać, mówił dalej młodzieniec, przyznaj pani, że trzeba być szalonym!
— Dlaczego, Petrusie?
— Dlatego, że nie miałaś we mnie zaufania takiego, jakie ja miałem w tobie!
Regina uśmiechnęła się smutno.
— Ukryłam przed tobą mój ślub? rzekła.
Petrus zamilkł, a raczej odpowiedział tylko westchnieniem.
— Niestety! mówiła dalej Regina, jabym ten ślub chciała była skryć sama przed sobą. Miałam wciąż nadzieję, że jakaś nieprzewidziana katastrofa, jeden z tych wypadków, na które liczą zrozpaczeni, zdarzy się i nie dopuści do małżeństwa. Wtedy, drżąca i blada, jak wędrowiec, który tylko wo uniknął śmierci, byłabym powiedziała do ciebie: „Petrusie! spojrzyj, tak blada jestem i drżąca... Bo oto, o mało nie straciłam cię na zawsze; o mało nie zostaliśmy rozłączeni na wieki! Ale jestem przy tobie, uspokój się; żadne mi już niebezpieczeństwo nie zagraża, jestem twoją, zupełnie“. Nie tak poszły rzeczy; dnie postępowały zwyczajną koleją; bez nieprzewidzianego wypadku, bez dobroczynnej katastrofy; godziny ubiegały jedna za drugą, minuta za minutą, sekunda za sekundą: chwila złowroga nadeszła, jak nadchodzi dla skazanego i po odrzuceniu na drodze prawa, następuje odrzucenie na drodze łaski, potem ksiądz, potem kat!
— Regino! Regino! a czemżeż ja jestem?... Dlaczego mnie przyzywasz? po co tu przyszedłem?
— Zaraz się dowiesz.
Petrus oczyma szukał zegara: w tej chwili w sąsiednim pokoju wybił pół godziny.
— O! powiedz mi pani prędko, odrzekł Petrus, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie długo mi już przy tobie bawić.
— A zkąd wiesz o tem, Petrusie, dlaczego na smutek mój odpowiadasz słowem gorzkiem?
— Ależ pani jesteś zamężną, od dziś dopiero! Mąż twój mieszka w tym samym domu, a jest godzina wpół do dwunastej...
— Posłuchaj, Petrusie, odparła Regina, jesteś człowiekiem wielkiego serca, zacnym, szlachetnej ziemi synem; zdawałoby się, żeś ty przyszedł na świat i wzrósł w innym wieku... Posiadasz odwagę i niewinność, wzniosłość i prawość dawnych rycerzy. Niewinność twoja nie przypuszcza podstępu, prawość nie przypuszcza kłamstwa; niezdolny wyrządzić zła, chyba zaślepiony jakąś namiętnością, ty wierzysz tylko w dobro. Świat, w którym ja żyję, mój przyjacielu, całkiem inny jest od tego, w którym żyjesz w marzeniu: to co u nas wydaje się prostem, tobie wydałoby się niegodnem; to co u nas jest naturalnem, dla ciebie byłoby wstrętnem... Dlatego też czekałam na ciebie, ażeby ci wypowiedzieć udręczenie moje, dlatego wyglądałam tego wieczora, ażeby cię przypuścić do czegoś, nakształt wyjawienia zbrodni.
— Zbrodni! powtórzył Petrus. Co pani przez to rozumiesz?
— Zbrodni, powtarzam, Petrusie.
— O! wyrzekł z cicha młodzieniec, więc to, co podejrzewam jest prawdą?
— Co podejrzewasz? Powiedz Petrusie...
— Podejrzewam nasamprzód, że cię wydano zamąż wbrew twojej woli, że od tego związku zależał majątek albo cześć którego z członków twojej rodziny. Przypuszczam nareszcie, że pani jesteś ofiarą z tych haniebnych spekulacyj prawem dozwolonych, dlatego; że chronią się tajemniczo pod dyskretnym dachem rodziny... Zbliżam się do rzeczywistości, czy prawda?
— Tak, odpowiedziała Regina głosem ponurym, tak jest, Petrusie!
— A więc jestem na twe zawołanie, Regino, mówił Petrus, ściskając jej ręce, potrzebujesz mnie zapewne? Potrzebujesz serca i ramienia brata i mnie wybrałaś by spełnić czyn wymagający poświęcenia? dobrze uczyniłaś, dziękuję ci! A teraz siostro moja droga, powiedz mi wszystko co masz do powiedzenia... Mów, słucham cię na kolanach!
W tej chwili drzwi od pracowni otworzyły się nagle i stara pokojówka, która przed dziewiętnastu laty przyjęła Reginę na świat przychodzącą, ukazała się.
Petrus chciał powstać i rzucić się na taboret, ale Regina przeciwnie zatrzymała go na miejscu, kładąc mu na ramieniu rękę.
— Nie! pozostań, rzekła. A zwracając się do Nany: Co tam takiego, moja poczciwa Nano? zapytała.
— Przepraszam panią, że tak wchodzę, rzekła stara sługa, ale to pan Rappt...
— Czy on jest tam? zapytała Regina tonem wyniosłym.
— Nie, ale, zapytuje przez kamerdynera, czy pani hrabina zechce go przyjąć?
— On powiedział „pani hrabina?“
— Powtarzam słowa Baptysty.
— Dobrze, Nano; przyjmę go za pięć minut.
— Ale, odezwała się Nana, wskazując giestem Petrusa, ale jakże będzie z panem?
— Pan Petrus tu pozostaje, Nano, odrzekła Regina.
— Boże mój! szepnął Petrus.
— Pan? zapytała Nana.
— Zanieś odpowiedź moją panu Rapptowi i nie troszcz się o nic, moja dobra Nano, ja wiem, co czynię.
Nana odeszła.
— Przebacz mi pani, zawołał Petrus wstając z ziemi, jak tylko sługa drzwi zamknęła, ależ mąż pani...
— Nie powinien cię widzieć i nie zobaczy...
I zamknęła drzwi na zasuwkę, hrabia Rappt nie mógł wejść nie zastukawszy.
— Ale ja?...
— Ty powinieneś widzieć i słyszeć wszystko, co się tu dziać będzie, ażebyś kiedyś mógł dać świadectwo o tem, czem była poślubna noc hrabiego i hrabiny Rappt.
— Regino! rzekł Petrus, w głowie mi się miesza; nie rozumiem ciebie, bo nie domyślam się czego chcesz.
— Mój przyjacielu, odrzekła Regina, ufaj mi, że serce twe oszczędzać będę zarówno, jak teraz odwołuję się do twej prawości. Wejdź do tego buduaru; tam zamykam moje najdroższe kwiaty.
Młodzieniec jeszcze się wahał.
— Wejdź, nalegała Regina. Mrok, jakim okryte są me słowa, tajemniczość, jaką osłonięte będzie moje przeszłe życie, nieznośny przymus, w jakim zmuszeni bylibyśmy żyć jedno względem drugiego, gdybyś ty nie podzielał mej strasznej tajemnicy, wszystko nakazuje mi uczynić to, co czynię w tej chwili. O! straszna to historja, Petrusie! Ale nie sądź lekko, mój przyjacielu, nie potępiaj, nie wysłuchawszy, nie gardź wprzód, nim ocenisz.
— Nie, Regino, nie, ja nie chcę nic słyszeć; nie, ja wierzę w ciebie, kocham cię, szanuję... Nie, ja tam nie wejdę!
— Musisz, mój przyjacielu, a wreszcie już za późno, spotkałbyś go na drodze, przed tobą nie byłabym należycie usprawiedliwioną, a on powziąłby podejrzenie.
— Chcesz koniecznie, Regino?
— Błagam cię o to, Petrusie, a jeśli potrzeba, wymagam!...
— Niech się stanie podług twej woli, moja dobra królowo!
— Dziękuję ci! rzekła Regina, wyciągając rękę. A teraz, wejdź do mojej oranżerji, Petrusie... I podniosła portjerę. Siądź tam, pomiędzy kameliami, blisko drzwi, ażeby słyszeć wszystko. To moje ulubione miejsce, kiedy chcę pomarzyć. Kamelie, są to świetne i zarazem skromne kwiaty Japonii, którym najmilej żyć w półświetle; byłabym wołała urodzić się, żyć i umrzeć jak one!... Słyszę kroki; wejdź mój przyjacielu. Słuchaj i przebacz temu, co cierpiał! Petrus nie opierał się dłużej; wszedł do maleńkiej oranżerji, a Regina zapuściła za nim portjerę. W tej chwili kroki zatrzymały się przededrzwiami i po kilku sekundach namysłu zastukano. Potem głos hrabiego Rappta zapytał:
— Czy wolno wejść?
Regina zbladła, jak gdyby umrzeć miała; pot jednak zrosił jej czoło. Otarła twarz batystową chusteczką i odetchnęła. Następnie, śmiałym krokiem podeszła ku drzwiom, odsunęła zasuwkę i donośnym głosem:
— Wejdź, mój ojcze! wyrzekła.

XI.
Poślubna noc hrabiego i hrabiny Rappt.

Petrus zadrżał.
Hrabia Rappt zaś zbladł i cofnął się trzy kroki, słysząc to piorunujące przyzwanie.
— Co mówisz Regino? zawołał głosem, w którym przebijało się zdumienie dochodzące aż do trwogi.
— Mówię ci, że możesz wejść, „mój ojcze“, powtórzyła panna młoda głosem pewnym.
— O! szepnął Petrus, więc to prawdą jest, co mi stryj mówił!
Hrabia wszedł z głową schyloną. Nie czuł w sobie tyle bezczelnej siły, ażeby mógł spojrzeć w oczy Reginie.
— Wiem wszystko, mówiła dalej zimno Regina. Jakim cudem dowiedziałam się o tem, nie potrzebuję ci powiadać. Bóg snąć chciał nam obojgu oszczędzić straszliwej zbrodni, dając mi w ręce niezbity dowód związków twych, panie z moją...
Regina zatrzymała się, nie chcąc wypowiedzieć: „z moją matką“.
— Ja tu przyszedłem, bełkotał nędznik, którego Regina trzymała pod swoim wzrokiem, tylko, ażeby się z tobą zobaczyć, nic więcej. Chciałem ci wytłómaczyć moje wątpliwości, obawy, których wprawdzie nic nie usprawiedliwia.
Regina wyjęła z za stanika jeden list z tej korespondencji, którą widzieliśmy rozrzuconą u jej nóg; list ten odłożyła ona osobno nim resztę zamknęła w szufladce.
— Czy poznajesz, panie hrabio, ten list? zapytała. To ten sam, w którym żonie swego przyjaciela, opiekuna, zalecasz, ażeby czuwała nad twem dzieckiem?... Zamiast czynić to bezbożne zalecenie matce, lepiej byś był uczynił prosząc Boga, ażeby to dziecię odwołał do siebie.
— Pani, odezwał się hrabia, mocno zgnębiony, powiedziałem ci, że przyszedłem porozumieć się z tobą, ale jesteś zbyt wzruszoną w tej chwili, przeto oddalam się.
— O! nie, panie!... zawołała Regina, podobne porozumienia, jeżeli tak chcesz to pan nazwać, nie wszczynają się dwa razy. Zostań pan i usiądź.
Hrabia Rappt, podbity nieugiętością Reginy, opadł na kanapę.
— Cóż pani myślisz począć? zapytał.
— Zaraz panu powiem... Zaślubiłeś mnie nie z miłości na szczęście! co byłoby postępkiem straszliwym, ale z chciwości, co jest rachubą bezecną. Zaślubiłeś mnie pan, ażeby cały majątek nie poszedł w obce ręce. Byłbyś pan nie poszedł dalej, wiem, spodziewam się przynajmniej; skalany występkiem karanym przez ludzi, ale który może pozostać po za domysłem ludzkim, nie byłbyś pan śmiał skalać się zbrodnią nieprzebaczoną wobec Boga, przed którego sprawiedliwością nic się nie utai. Co znaczy, że spadkobierczynię hrabiny de Lamothe-Houdan, a nie córkę własną zaślubiłeś.
— Regino! Regino! wyrzekł hrabia głucho.
— Jesteś pan zarazem ambitnym i marnotrawnym, mówiła dalej Regina. Masz wielkie potrzeby, które stawiają cię wobec wielkich zbrodni. Inny cofnąłby się może przed niemi; pan bynajmniej! Zaślubiasz córkę własną dla dwóch miljonów; sprzedałbyś żonę dla teki ministerjalnej.
— Regino! powtórzył hrabia tym samym tonem.
— Żądać rozwodu jest rzeczą niepodobną; jest bowiem zniesiony. Żądać separacji byłoby zgorszeniem: trzebaby powiedzieć przyczynę, matka moja umarłaby ze wstydu, ojciec z boleści. Musimy więc być nierozerwalnie połączeni, ale tylko wobec towarzystwa, gdyż wobec Boga, panie, ja jestem wolna i wolną chcę pozostać.
— Co pani chcesz przez to rozumieć? zapytał hrabia, próbując podnieść głowę.
— Rzeczywiście, musimy się dobrze wzajem zrozumieć, ja się też wytłómaczę, jak będę mogła najjaśniej. Za cenę milczenia mojego, za cenę dziwnego i pustego życia na jakie mnie skazałeś, żądam od pana nieograniczonej wolności, jakiej tylko kobieta używać, może; wolności wdowiej! bo rozumiesz pan dobrze, iż począwszy od dzisiaj, umarłeś pan dla mnie, jako mąż. Co się tyczy tytułu ojca, sądzę, iż nie będziesz pan tyle zuchwałym, aby się doń odwoływać. Wreszcie, moim ojcem, moim prawdziwym i jedynym ojcem, tym, którego mogę kochać, szanować, poważać, jest hrabia de Lamothe-Houdan. Pan dasz mi tę wolność, albo uprzedzam cię, sama ją wezmę. W zamian oddaję ci połowę mojego przyszłego majątku. Każ notarjuszowi sporządzić akt, a jeżeli zechcesz podpiszę go... Czy masz pan co przeciwko temu?
Milczenie hrabiego Rappta przechodziło w rozmyślanie. Zwolna podniósł oczy na Reginę, ale spostrzegłszy dumny i śmiały wzrok dziewicy, uczuł się pobitym i poraz drugi spuścił oczy. Tylko kurcz mięśniowy w dolnej części twarzy wskazywał walkę wewnętrzną. Nareszcie, po kilku chwilach odezwał się, ważąc każde słowo.
— Przed przyjęciem lub odmówieniem przełożenia, jakie mi czynisz, Regino, pozwól chwilę porozmawiać z tobą i udzielić ci jedną dobrą radę.
— Dobrą radę, panie? A zkądżeby dobry owoc wziął się na tak złem drzewie.
I Regina pogardliwie potrząsnęła głową.
— Pozwól jednak, że ci ją udzielę. Możesz przyjąć albo odrzucić.
— Słucham więc.
— Nie będę usiłował tłómaczyć tego, co postępowanie moje dziwnego dla ciebie mieć może.
— Dla mnie? pogardliwie odezwała się Regina.
— Dla świata, wreszcie... Znam ja występek mój w całej jego rozciągłości. Na szczęście, spełniając go tak jak powiedziałaś, nie ulegałem namiętności, ale rachubie. Pozwól mi jednak powiedzieć, że występkiem rzeczywistym jest ten tylko, który obraża społeczeństwo lub Boga. Zaślubiając ciebie, nie obraziłem społeczeństwa, nie obraziłem Boga. Społeczeństwo obraża się tem tylko, o czem wie, a wiedzieć nigdy nie będzie o tem, że ja jestem twoim ojcem; przeciwnie, jeżeli kiedykolwiek jakie podejrzenia ciążyły na marszałkowej, upadną one, skoro ludzie zobaczą, że ja się z tobą ożeniłem. Nie obraziłem Boga, bo jeżeli w celu, którego wielkość mnie tłómaczy, chciałem zaślubić cię wobec ludzi, to jak ty sama doskonale powiedziałaś, zawszebym cię szanował wobec Boga, Ale ja nie myślę, powtarzam, usprawiedliwiać się. Nie! chcę poprostu udzielić rady.
— Nie przerywam, panie, bo ze względu na trudność w wysłowieniu, rozumiem, że potrzebujesz pewnego czasu, ażeby przyjść do siebie.
— Nic mi nie przeszkadza, mówił dalej hrabia Rappt, istotnie coraz pewniejszym głosem. Pani żądasz odemnie wolności nieograniczonej; ja oczywiście, daję ją pani i dałbym był w każdym wypadku, tem więcej w tem położeniu, w jakiem się znajdujemy, gdyż ani uczucia, ani pobłażania nie mam prawa wymagać od ciebie. Pamiętaj tylko, że są obowiązki społeczne, które kobieta zamężna szanować i do których stosować się musi.
— Mów pan dalej; jeszcze nie uchwyciłam całej twej myśli.
— Powiadam więc, iż znając całą rozległość mego występku, czuję, iż nie mam prawa wymagać od ciebie najmniejszego uczucia. Ale żyjąc dosyć długo na świecie, wiem, że kobieta, mimo słuszności swych wstrętów, zmuszoną jest wobec świata do pewnych względów, od których zależy społeczne stanowisko jej męża. Pozwól mi tedy powiedzieć sobie, że od kilku dni obiegają o tobie pewne wieści, które gdyby były uzasadnione, przyczyniłyby mi głębokiego smutku. Jakiś dzienniczek, ogłaszając o naszym ślubie, pozwala sobie bardzo przewrotnych aluzyj do jakiejś romansowej historji, której pani masz być bohaterką; dochodzi nawet do wskazania początkowemi głoskami imienia młodzieńca, który jest jej bohaterem. Otóż, Regino, uważam za obowiązek wypowiedzieć ci co do tego zdanie jakoby ojcowskie. Przebacz mi, jeżeli przyjmuję udział w twej sprawie więcej, niż ty sama i tak brutalnie wchodzę w twe tajemnice.
— Ja nie mam żadnych tajemnic, panie! odparła gwałtownie Regina.
— O! ja wiem, Regino, że jeśli powzięłaś uczucie dla tego młodzieńca, to ono nie miało w sobie nic poważnego; był to prosty kaprys, albo raczej, poprostu chciałaś się zabawić kosztem jego próżności...
— Ależ pan mnie obrażasz! zawołała dziewica, nie przyznaję ci prawa odzywać się do mnie w podobne słowa.
— Posłuchaj mnie, Regino, odrzekł hrabia, wracając do zwykłej zimnej krwi. Nie mówię tu do ciebie ani jako mąż, ani jako ojciec, mówię jako nauczyciel, bo nie zapominają żeś była moją uczennicą; na tym to podwójnym tytule opieram prawo doradzenia ci, ostrzeżenia ciebie, korzystając ze sposobności, jaką dal mi przypadek. Zaledwie stałaś się kobietą, Regino, już umysł twój był w pewnym stosunku z moim...
Pogardliwy rzut oka Reginy, chciał przerwać hrabiemu.
— Z umysłem wyższym, jeżeli wolisz, poprawił hrabia, bo rzeczywiście umysł twój był nad wiek i nad płeć. Upoważniony przez ciotkę i przez ojca do czuwania nad tobą i do wprowadzenia, ile być może, do serca twego tej męzkości, jaką miałaś w umyśle, cierpliwem ćwiczeniem, całogodzinnemi naukami, ja użyźniałem ziarna, jakie w tobie złożyła natura i dzięki tym staraniom, posiadasz teraz całą siłę, całą niezwalczoną energię mężczyzny. Otóż, w chwili zebrania owoców tych prac nieustannych, w chwili, gdy mniemałem, żem ciebie uczynił istotą rozumną, duszą wyborową, niewiastą silną, w tej właśnie chwili, ty opuszczasz mnie! To, że postarałem się połączyć z tobą na zawsze, przestrasza cię i oburza! Opowiem ci mój zamiar: Związek nasz nie był małżeństwem, ale stowarzyszeniem, Regino, stowarzyszeniem nierozerwalnem, które miasto płaskiego szczęścia pozostawionego małżonkom, miało nam dać trzy wielkie dobra tego świata, trzy ambicje urzeczywistniane przez serca potężne: bogactwo, wiedzę i wolność. Jakto! dotąd nie posiadając żadnego widocznego tytułu w Państwie, my, powiadam „my“, bo i ty masz prawo do znacznej części moich działań, my moglibyśmy prawie zarządzać tym pięknym, dobrym, powolnym krajem, który zwie się Francją i mielibyśmy na tem poprzestać? Ja mogę jutro, pojutrze, zostać ministrem, bo domyślasz się, że to ministerjum, które trwa od lat pięciu, wstrząśnięte ze wszystkich stron, bliskiem jest ustąpienia miejsca innemu, które potrwa może drugie pięć lat. Pięć lat, rozumiesz Regino? to czas, przez które trwa przodownictwo takiego Washingtona, albo Adamsa! Ażeby dojść do tego, potrzebuję tylko widocznego majątku, pozycji zapewnionej, a wtedy posadzę obok siebie twego ojca i rozkazywać będziemy trzydziestu pięciu miljonom ludzi, gdyż pod rządem konstytucyjnym, przewodniczący w radzie jest prawdziwym królem. Dla zyskania pomocy w tem gorącem pragnieniu mojego życia, dla poparcia w tem cudownem przedsięwzięciu, do kogoż się udaję? którąż kobietę uczynić chcę nie niewolniczą towarzyszką mojego bytu, nie służebną moich zachceń i woli, ale wspólniczką władzy? Ciebie, Regino. I oto w chwili, kiedy zbliżamy się do tego świetnego celu, ty zamiast wzbić się ze mną ponad słabostki ludzkie, ty rozpoczynasz brakiem zrozumienia tego, że dostąpić takich wyżyn nie można bez zdeptania pewnych przesądów! Ale nie na tem koniec: podkładasz mi pod nogi śmieszność, ten głupi kamyk, który czasami w głąb przepaści strąca podróżnego już sięgającego szczytu fortuny. Regino! Regino! wyznaję, żem lepiej trzymał o tobie.
Regina słuchała hrabiego nie z mniejszym wstrętem, ale z istotniejszą uwagą. Dziwiła się, że ktoś może wynajdywać tłómaczenie, jakkolwiek liche, podobnego postępku; i nie wiem, czy mnie kto zrozumie, a raczej, czy zrozumie, zwłaszcza u kobiety, szerokość widowni jaką objąć mógł taki charakter. Była ona do pewnego stopnia ciekawą z punktu filozoficznego zobaczyć, jak daleko człowiek, czy to przez zły charakter, czy przez złe wychowanie zwrócony z prawej drogi, może zapuścić się w haniebną przepaść. Odpowiedziała więc spokojniej, niż się było można spodziewać:
— Tak, masz pan słuszność, jestem twoją uczennicą i wyznaję, że od najpierwszych lat odbierałam od pana najzgubniejsze rady. Pan tłumiłeś we mnie wszystkie rwania się duszy mej ku pięknu, wszystkie zapędy serca ku dobru, wszystkie sympatje mej wyobraźni ku rzeczom wzniosłym, chcąc zrobić ze mnie, teraz dopiero rozumiem dlaczego, swą powiernicę, wspólniczkę, współwinowajczynię, rodzaj podnóżka dla swej ambicji. Sceptycyzm twój, odwrotnie względem sceptycyzmu ewangelicznego oracza, który wyrywa kąkol gwoli dobrego ziarna, jął wyrywać najlepsze uczucia gwoli mniej dobrych, a mniej dobre na korzyść gorszych. Uczyłeś mnie chytrości, udawania, fałszu, a przyznaję, że nauka twoja była staranną, aż do drobiazgowości. Uczyłeś mnie, jakim sposobem patrząc z ukosa można widzieć ludzi nie spoglądając im w twarz; jakim sposobem można wydać się spokojną będąc wzburzoną, udać radość będąc smutną. Wtajemniczyłeś mnie pan we wszystkie szczegóły kłamstwa, w które wtajemniczyła ciebie pani de Tournelle, godna uczennica tych obłudników, co się krzyżem świętym zasłaniają. A kiedy nareszcie, po tak ciągłych usilnych i pracowitych studjach, uważałeś, żem ci dorównała, to jest, żem straciła szlachetność, szczerość i prawość, usiłowałeś wzniecić we mnie żądzę ambicji i zamiłowanie w intrydze. Czy tak, panie?
— Nazywajmy rzeczy po imieniu, pani, rzekł hrabia Rappt, próbując się uśmiechnąć, zamiłowanie w dyplomacji.
— Niechaj będzie w dyplomacji. Nienawidzę jak jednej, tak drugiej, obie te bliźniacze siostry ambicji są mi zarówno i bezwarunkowo obmierzłe. Tak, pan mnie nauczyłeś wszystkiego, czegom znać była nie powinna; zaniedbałeś we mnie to, co powinnam była umieć; odbywałeś ze mną straszliwą naukę dobrego i złego. Rumienię się za to, wyznaję; wyznaję nawet na wstyd mój i na chwałę twoją, żem doznawała pewnego uczucia ciekawości, rodzaju zajęcia, w odbywaniu z panem tej podróży około ludzkiego serca, kończącej się zawodem i rozczarowaniem. Alem z podróży tej wróciła pełna przerażenia. Odkrywałeś pan przedemną, nakształt ohydnych ran, wszystkie występki zagłębione w sercu ludzkości, bo skalpel twój nie oszczędzał nikogo, że ja, tak młoda, być może kosztem szczęścia całego życia nabyłam tej przedwczesnej serca starości, która zwie się doświadczeniem, a która znowu niczem innem nie jest tylko złożeniem w grób wszystkiego co w nas wzniosłe, szlachetne, czyste. I pan, mówiła dalej Regina ze wzrastającą energią, który mnie zabiłeś cywilnie, której odjąłeś wszystko, ojca, matkę, rodzinę, pan niechciałbyś, ażebym ja przyjęła uczciwą rękę, którą podaje mi przyjaciel? Otóż wiedz pan jedną rzecz, i niech ona będzie zgryzotą twą, że pomimo twej zatrutej edukacji, Bóg wlał we mnie cnotę, która spoczywa na podstawach stałych, pewnych, niewzruszonych. Będę umiała żyć życiem nienagannem, tylko pan się do mego życia nie mieszaj!
Hrabia Rappt popatrzył przez chwilę na Reginę, i potrząsając głową:
— O ile znam cię, Regino, rzekł, jeśli ci mam prawdę powiedzieć, to nie zdaje mi się, ażebyś była zdolną powziąć uczucie istotne, pokochać szczerze, prawdziwie...
Regina uczyniła poruszenie.
— O! ja ci bynajmniej nie czynię wyrzutu, to raczej pochwała. Miłość jest uczuciem tych ludzi, którzy nie mają namiętności innych; to tylko szczegół życia, nie zaś cel... To przypadek przyjemny lub straszny w wielkiej życia naszego podróży: trzeba go przyjąć, ale go nie poszukiwać, zgnębić go, ale nie poddawać się mu. Ty masz rozwagę nadzwyczajną, rozum niezwykły. Przyzwij je na pomoc, zapytaj ich, a przekonasz się, że związki podobne kończą się zawsze źle... I rzecz to bardzo logiczna: niewiara małżeńska sama w sobie nosi ukaranie, bo mężczyzna kochający się w kobiecie zamężnej, jeżeli jest człowiekiem uczciwym, nie może szanować kobiety takiej, która oszukuje męża i zniesławia dzieci. Dodaj do tego, Regino, że człowiek ten będzie niezawodnie niższy od ciebie, niższy imieniem, majątkiem, inteligencją, mało bowiem znam mężczyzn dorównywających tobie wartością; silniejszą będąc, będziesz go osłaniać. Otóż to, co dziś nazywasz jego kochaniem, jutro nazwiesz jego słabością, i odtąd pogardzać będziesz tym człowiekiem. Co do niego, prędzej czy później pozna twoją wyższość, wstydzić się będzie roli służebnego kochanka, którą mu wyznaczyłaś i znienawidzi cię.
— Jeżeli człowiek, którego kocham, czy rozumiesz pan, zawołała Regina, powiadam, którego kocham, a nie którego pokocham, znienawidzi mnie kiedy, to znać, że twoje ohydne przepisy, twoja zatruta edukacja, mimo wszelkich mych usiłowań, wydały owoce. Wtedy nienawiść jego, połączona z moją, spadnie na ciebie, przyczyno, początku, twórco złego! Ale nie! to nie nastąpi, ja iść będę dalej w poczętem dziele. Wszystko co złego zasiałeś we mnie, wyrwę, a przypuszczając, że dusza moja, to zwierciadło Boże, zamgliła się na chwilę, odnajdę duszę mego dzieciństwa lub stworzę sobie duszę nową.
— O! co do tego, rzekł z uśmiechem hrabia Rappt, już zapóźno.
— Nie, Boże miłosierny! zawołała Regina z uniesieniem, nie! jeszcze nie jest zapóźno, bo wszystkie nędze mego życia utopiłam w oceanie uczucia, jakie Bóg wlał we mnie.
Hrabia patrzył na Reginę z pewnem ździwieniem.
— Ponieważ twój wysoki rozum chce dziś być głuchym, Regino, rzekł, to zejdźmy z wyżyn filozofji społecznej w to, co podoba ci się nazywać niziną interesów materialnych. Będę ci więc mówił o mojem najgorętszem pragnieniu, o mojej jedynej ambicji... Regino, wiesz już, że chcę być ministrem.
Regina skinęła głową.
— Mam wielu nieprzyjaciół, Regino, mówił dalej hrabia Rappt, nasamprzód wszyscy moi przyjaciele... Nie troszczę się o śmieszność, jaką kto rzucić może na moje życie polityczne: wiadomo, co znaczą podobne napady, ale nie chcę, słyszysz Regino, nie chcę, ażeby moje życie prywatne, dotknięte było śmiesznością. Wiesz co powiedział jeden ze starożytnych dumnych mocarzy, którego nam podają za typ tego rodzaju: „Żona Cezara nie powinna być nawet podejrzewaną.“
— Przypuszczam nasamprzód, odpowiedziała ironicznie Regina, że pan nie masz pretensji być Cezarem nowożytnych czasów. Z drugiej strony, zważaj, że maksyma ta, której chętnie przyklaskuję kiedy stosuje się do zwyczajnych okoliczności życia, powiada: „Żona“ Cezara; rozumiesz pan? żona!
— E! pani, czemkolwiek dla mnie jesteś, lub nie jesteś, dla świata zawsze jesteś moją żoną.
— Tak, panie; ale w oczach Boga jestem twoją ofiarą i pozwól mi wychodzić z tego punktu widzenia.
— Na litość, pani, zejdźmy na ziemię!
— Zmuszasz mnie pan?
— Proszę.
— Dobrze, odrzekła Regina trzęsąc się cała; z żalem, oświadczam panu, wchodzę w te szczegóły. Pan masz kochankę...
— To fałsz! wykrzyknął hrabia Rappt, zerwawszy się na te słowa, jak dzikie zwierze ranione.
— Wróć pan do zimnej krwi. Nie pozwalam gniewać się przy mnie... Pan masz kochankę: mała, płowa, ma lat trzydzieści, jest przyjaciółką pani de Marande, nazywa się hrabina Gasc, mieszka na ulicy Bac, Nr. 18.
— Nie wiem, czy dużo pani wydajesz na swoją policję, ale to wiem, że choćby najmniej kosztowała, jeszcze kradnie pieniądze, które jej dajesz.
— Kobieta więc ta mieszka na ulicy Bac, Nr. 18, zimno kończyła Regina, bywasz pan u niej w poniedziałki, środy i piątki. Porównywałeś się tylko co do Cezara, który był uosobionem męstwem, niewiele co więcej kosztować cię będzie porównać się do Numy, który był uosobioną mądrością. Jestto twoja druga Egerja; pierwszą była pani margrabina de Tournelle, pańska matka... Nie potrzebuję ani dobrze, ani źle płacić za takie rzeczy, są one wiadome powszechnie: nie ma ani jednej gazety liberalnej, któraby nie mówiła tego od dwóch lat.
— To potwarz niedorzeczna; doprawdy, trudno mi zrozumieć, jak pani możesz się czynić echem nędznych paszkwilów.
— Dziękuję panu, nie zawadzi wiedzieć, jakie pan masz zdanie o dziennikach. Jak mi pan kiedy raczysz oświadczyć, że one mną się zajmują, odpowiem ci własnemi słowy.
Hrabia Rappt przygryzł usta; a potem żywo, jak gdyby znalazł argument niezbity:
— Ta jest różnica między panią i mną, rzekł, że ja wyraźnie zaprzeczam głupstwom, które mi przypisują, gdy pani sama przyznajesz się do czynionych ci zarzutów.
— Trudno! pan stawiłeś mnie w położeniu wyjątkowem, nie dziw się przeto, że staję się wyjątkiem. Tak, wielka między nami zachodzi różnica. Ja jestem szczerą, pan zniżasz się do kłamstwa; tylko, że kłamiesz bezpotrzebnie. Oddawna wiedziałam, czego się mam trzymać pod względem wszystkich szczegółów pańskiego życia, prócz jednej okoliczności strasznej, o której, niestety, dowiedziałam się zapóźno; bo świadoma jej, nigdybym przy ołtarzu nie wymówiła słów zobowiązujących. Mogłabym wyliczyć, prawie do ostatniego tysiąca franków, nietylko ile ta kobieta bierze od pana... nie chodzi mi o pieniądze, więc mi pan nie przerywaj, ale ona bierze od policji, gdyż godna ta wybranka pańska, która ci sprzedaje swe ciało, duszę przedała twoim nieprzyjaciołom. Ale pan stałeś się bogatym i ja upoważniam pana do wzięcia ile chcesz z mego posagu dla zakupienia pani de Gasc z ciałem i duszą.
— Pani!
— Tak, zgadzam się z panem, oddaliłam się od przedmiotu; uczyniłam to ze wstrętem, ale uczciwie. Dajmy już temu pokój. Dziękuję, żeś mi pan przypomniał, bo dowodzi to, że pan, który tak mało rzeczy szanujesz, zachowałeś jednak jakiś szacunek dla mnie.
— Od pani zależy posiadać go w całości.
— Jakim sposobem panie?
— Wyrzec się człowieka, który cię kocha.
— Wyrzec się jego? wyrzec się jego, powiedziałeś pan podobno? O! panie, gdyby nie straszna tajemnica, której się dowiedziałam, już byłoby po wszystkiem, byłabym nigdy go już nie widziała, bo koniec końców pan zostałeś moim mężem, a ponieważ jako męża przyjęłam cię przed Bogiem i przed ludźmi, byłabym ci pozostała wierną. Znasz mnie pan, przeto nie wątpisz. Ależ oto, zbrodnią niesłychaną, zbrodnią, jakiej przykłady widzimy tylko w społeczeństwach starożytnych i to wskutek fatalności, pan wywracasz moje istnienie i sądzisz, że ulegnę rachubie twej tak, jak byłabym uległa wyrokowi fatalności, niby zrezygnowana ofiara, że powalona przez ciebie, nie powstanę? Toż pan chyba straciłeś zmysły! Oto zesłał mi Bóg człowieka, ażeby był podporą w chwili, gdy mi wszelkiej podpory brak; człowieka, który przez Bożą moc stał się mą jedyną myślą, moją przyszłością, życiem mojem, a pan, występny, zbrodniarz, niegodziwiec, wszetecznik, powiadasz mi, abym go się wyrzekła? To ja chyba ci jeszcze niedość powiedziałam, jak kochani tego człowieka!
Pan Rappt namyślał się chwilę, czy ma zacząć z gniewem, czy z ironją. Gniew mu się nie powiódł, próbował ironji.
— Brawo! pani, brawo! rzekł klaskając w ręce.
— Panie, zawołała Regina z poruszeniem lwicy, ja nie jestem komedjantką, byś sobie pozwolił przyklaskiwać mi, a jeżeli odgrywam rolę, to w dramacie mojego biednego życia, któremu Bóg, spodziewam się, nada rozwiązanie, na jakie zasługuje zbrodnia i niewinność.
— Przepraszam, odrzekł hrabia z udanem posłuszeństwem, to zapewne pochodzi z częstego pani przebywania z artystami, ale ostatnie te słowa wypowiedziałaś tak dramatycznie, żem się mniemał w teatrze.
— Omyliłeś się, „mój ojcze,“ odpowiedziała Regina z nieubłaganą mocą, jesteś w pokoju „twojej córki,“ a jeżeli które z nas odgrywa ohydną komedję, to ty, ty, który masz maskę zamiast twarzy, ty, któryś własnemi rękami ułożył deski, na których od lat piętnastu odgrywasz wszystkie role! Ha! pan mówisz o teatrze i komedji, a pan cóż to innego robisz? Księżna Hereford jest wielowładną w Anglji, dokąd spodziewasz się być kiedyś wysłany jako ambasador; toteż nie ma pieszczot, jakiemibyś nie obsypywał lady Hereford. Komedja! bo pan nienawidzisz dzieci. Czegóż pan wreszcie nie nienawidzisz?... Kiedy jedziesz, czy do ministerjum, czy do Izby, trzymasz książkę w ręku. Komedja! bo pan nie czytasz nic, chyba Macchiavella. Kiedy śpiewa pierwsza śpiewaczka w operze włoskiej, przyklaskujesz jej i wołasz brawo, tak jak przed chwilą, a wróciwszy do domu piszesz artykuł o muzyce. Komedja! bo pan cierpieć nie możesz muzyki, ale pierwsza śpiewaczka jest kochanką barona Straushausena, jednego z najpotężniejszych dyplomatów przy dworze wiedeńskim. Ażeby wykupić te wszystkie obłudy, idziesz pan, prawda, w niedzielę do kościoła. Zawsze komedja, komedja podła, podlejsza niż wszystkie inne! Bo kiedy twoja herbowa kareta stoi przede drzwiami wielkiemi, pan wychodzisz małą furtką i idziesz Bóg wie gdzie, może zobaczyć się z panią de Gasc w gabinecie prefekta policji.
— Pani! głucho ryknął hrabia.
— Jesteś pan widocznym właścicielem dziennika broniącego monarchji legitymistycznej, a tajemnie redagujesz artykuły do Przeglądu, który spiskuje przeciw tej monarchji na rzecz księcia Orleańskiego. Dziennik podtrzymuje gałęź starszą, Przegląd młodszą, tak, że jeżeli jedna z tych gałęzi się złamie, będziesz mógł z łatwością uczepić się drugiej. Lecz to wszystko nie jest tajemnicą: wiedzą o tem i prywatni i ministrowie, obywatele i rząd. Jedni ci się kłaniają, drudzy z tobą żyją, a pan powiadasz sobie: „Skoro tak, to nie wiedzą o niczem.“ Mylisz się pan, wiedzą; ale możesz kiedyś stać się wielowładnym, kłaniają się przeto twej potędze przyszłej, wiedzą, że będziesz bogatym, więc kłaniają się twemu przyszłemu bogactwu.
— Śmiało pani! rzekł hrabia Rappt.
— Powiedz pan, czy to nie jest komedja, którą trudno określić? Czyż pana nie nuży to ciągłe oszukiwanie? Odpowiedz mi, do czego służysz na ziemi? Co uczyniłeś dobrego, albo raczej, jestże złe, któregobyś nie uczynił? Kogo ukochałeś, albo raczej, któż jest kogobyś nie nienawidził?... Czy chcesz pan wiedzieć całą myśl moją, czy chcesz raz poznać, co jest dla ciebie w głębi mojej duszy? Oto uczucie, które pan masz dla wszystkich, a które ja nie doznawałam dla nikogo, nienawiść! Nienawidzę twej ambicji, nienawidzę twej pychy, nienawidzę twej podłości, nienawidzę cię od stóp do głów: bo pan od stóp do głów jesteś jednem kłamstwem!
— Pani, zawiele obelg za jedną sromotę, którą ci chciałem oszczędzić!
— Pan, mnie oszczędzić sromoty?
— Tak, obiegają o tym młodzieńcu pewne wieści...
Regina zadrżała, nie na to co hrabia miał powiedzieć, ale na to, co Petrus miał usłyszeć.
— Nie wierzę, przerwała.
— Jeszcze nic nie powiedziałem, a pani z góry już mi przeczysz?
— Bo z góry wiem, że pan skłamiesz.
— Pomimo pokrewieństwa z generałem de Courtenay, nie przyjmują go w żadnym domu z przedmieścia Saint-Germain.
— Bo on nie raczy przedstawiać się w salonie, gdzie mógłby spotkać pana.
— Żyje jak książę, a wiadomo, że nie ma majątku.
— A! tak, spotkałeś go pan raz w lasku Bulońskim jadącego na najętym koniu i raz na balkonie w teatrze Francuskim, za biletem, który mu dał przyjaciel jego Jan Robert.
— Bankierem jego mienią jakąś księżniczkę teatralną...
— Panie! krzyknęła Regina, blada z gniewu i zgrozy, zakazuję ci lżyć człowieka, którego kocham.
Słowa te rzuciła w stronę oranżerji, ażeby Petrus zrozumiał dobrze, iż one odnoszą się do niego, potem zadzwoniwszy:
— Jeżeli co może mnie pocieszyć w tem, że słucham obelg pańskich przeciw nieobecnemu, dodała, to przekonanie, że gdyby ten nieobecny stanął przed panem, nieśmiałbyś powtórzyć ani jednego słowa.
W tej chwili drzwi się otworzyły i weszła Nana.
— Odprowadź pana hrabiego, rzekła Regina, podając jej w rękę lichtarz.
A gdy hrabia, zgrzytając zębami z wściekłości, zdawał się wahać:
— Proszę wyjść, panie hrabio! odezwała się Regina z gestem najwyższego rozkazu i wskazując na drzwi.
Hrabia byłby się zapewne opierał; ale struchlał przed wielkością młodej kobiety. Rzucił na nią wzrokiem węża zmuszonego do ucieczki i ze ściśniętemi szczękami, ze skurczoną pięścią, głosem głuchym i groźnym:
— Niech i tak będzie, pani, odezwał się, żegnam.
I poszedł za Naną, która drzwi za nim zamknęła.
Ale scena była zbyt gwałtowną: serce Reginy, jak nawalnym deszczem wzburzone jezioro, wybuchło nagle. Padła na fotel z okrzykiem i dwa strumienie łez spłynęły po jej twarzy.

XII.
Pogadanka miłosna.

W chwili gdy Nana zamykała drzwi, gdy Regina napoły omdlała padła na fotel, Petrus wychodził z oranżerji, blady, z czołem potem oblanem, ale z oczyma promieniejącemi radością.
I rzeczywiście, jeżeli duszę czystą i serce prawe zgrozą i wstrętem przejął ten tajemny dramat, którego był świadkiem, za to męczeńskie położenie Reginy ukazało mu się w całej wielkości, a głębokie współczucie, jakie w nim obudziła ofiara, prawie zasłoniło mu kata.
Petrus zwolna zbliżył się do Reginy, ale ona słysząc go podchodzącego, zarzuciła obie ręce na twarz i pozostała w postawie skazańca mającego usłyszeć wyrok.
Rzekłbyś, iż obawiała się, ażeby hańba jej męża i występek matki nie odbiły się na niej; z obawy więc, ażeby kochanek nie zobaczył jej rumieńca, zakryła twarz pięknemi rączkami.
Petrus zrozumiał walkę, jaka toczyła się w niej, wstydliwe wzruszenie, jakie w niej się zbudziło: ukląkł na jedno kolano, a głosem cichym lecz silnym, mówił, a raczej szeptał jakby piosnkę dla uśpienia dziecka:
— O, moja piękna Regino, kochałem cię tylko tak, jak młodą panienkę; teraz czczę ciebie, jak męczennicę! Zbrodnia, której jesteś ofiarą, zamiast padać na ciebie i kalać twą szatę niewinności, przeciwnie, całą twą piękność w oczach moich wyświeca! Możesz więc patrzeć na mnie bez wstydu i bez obawy, bo to ja raczej wstydzić się powinienem, żem jest tak ciebie niegodny. Od tej chwili jesteś dla mnie świętą, a miłość moja się wzniesie nad powszednie uczucie, by dosięgnąć mogła aż do ciebie. O! Regino, kocham cię, kocham!... mam dla ciebie tę cześć, jaką miałbym dla matki, gdyby żyła; mam dla ciebie niewymowną czułość, jaką miałbym był dla siostry, gdyby siostrę dało mi niebo.
Regina opuściła ręce w dłonie malarza, odsłaniając twarz, wyrażającą głębokie uczucie wdzięczności.
Petrus mówił dalej:
— Przed chwilą mówiłem ci, żeś mnie wróciła do życia, że ukazałaś mi prawdziwy cel istnienia. Otóż teraz, z kolei ja, jak to mówiłaś temu człowiekowi, ja ci podaję rękę, ja cię podnoszę. A tak, ręka w ręku, przykuci jedno do drugiego, silniejsi będziemy przeciw złemu i nie ulegniemy ludziom, zbliżając się do Boga!
Blady uśmiech zarysował się na ustach Reginy.
— Popatrz teraz na mnie, Regino, mówił dalej Petrus, tak jak przed chwilą chciałaś, ażebym ja patrzył na ciebie. Ja nie pytam tak jak ty pytałaś mnie, czy ciebie kocham, ja ci powiadam wręcz: „ty kochasz mnie.“ Serce mi pęknie słysząc te słowa: „ty kochasz mnie!“ Wszystko, co ciemne było we mnie, wyjaśnia się na słowo Boskie, wszystko smutne pierzcha, co było dobrego, staje się lepszem, co było złego odchodzi! Noc panowała w mem sercu, a teraz miłość twoja panuje w niem i rozszerza się jak gwiazda najpiękniejsza.
Regina patrzyła na niego i słuchała z radością: czuła, że się odradza pod dźwiękiem słów, pod promieniem spojrzeń młodzieńca. On mówił wciąż:
— Kocham cię!... nie słuchaj innego głosu prócz mojego, Regino; nie myśl o niczem tylko o mnie, moja uwielbiona, nie patrz na nic tylko na moją miłość. Pozwól mi się kołysać słowy tak, jak łódka kołysze się na falach, jak kwiat kołysze się na łodydze. Kocham cię! zapomnij o ziemi dla tego słowa, umrzyjmy dla świata, i niech miłość nasza będzie wielkiem wniebowstąpieniem!
I powoli, w miarę jak mówił, twarz Reginy przybierała wyraz naturalny, barwiła się wszystkiemi kolorami szczęścia.
Harmonijne słowa Petrusa odbrzmiewały w niej, jak akordy rozkoszne. Wpół powstrzymana boleścią, która jeszcze głucho rozbijała się w głębi jej duszy, jak huk odległego pioruna, wpół porwana radością oblewającą ją, jak ciepły promień wiosenny, Regina schyliła się ku młodzieńcowi wciąż klęczącemu przed nią, objęła go w ramiona, i szepnęła z kolei:
— Kocham cię, kocham cię!
Ale szepnęła tak cicho, że słowa te otarły się o niego, jak oddech: oczyma raczej pochwycił słodką przysięgę ulatującą w niebo na płomiennych skrzydłach, niż posłyszał uchem. Potem kilka łez upadło z oczu młodej kobiety.
Była to zachwycająca grupa: piękna, młoda, świeża. Rzekłbyś, łabędź biały i łabędź czarny pieszczące się w basenie z różowego marmuru.
Pozostali tak przez kilka minut, w cichem i miłosnem objęciu, dziewica płacząc, młodzieniec upajając się jej łzami.
Niemy ten serca duet byłby się przeciągnął w nieskończoność, ale Regina coraz bardziej zbliżała się do młodzieńca, poczuła na twarzy gorący oddech Petrusa. Zrozumiała, że usta jej dotkną się ust młodzieńca; wydała lekki okrzyk przerażenia, oparła ręce na jego ramionach, i odsuwając go z lekka:
— Oddal się, mój przyjacielu, rzekła głosem, którego wzruszenia nie chciała nawet ukrywać. Usiądź przy mnie, jak przed chwilą, i pomówimy jak brat z siostrą.
Petrus wciąż uśmiechając się ku Reginie, westchnął lekko, przysunął taburet i usiadł.
— Podaj mi obie ręce, rzekła Regina.
Petrus podał jej ręce, i tak wsparty u jej kolan, czekał aż zacznie mówić, zapytując ją oczyma.
— Czy nie domyślasz się o kim chciałabym z tobą mówić, Petrusie? zapytała.
— O twej matce, nieprawdaż Regino? rzekł młodzieniec.
— Tak, mój drogi, o matce, odrzekła, a przedewszystkiem wzywam dla niej twej litości. Opowiedzenie życia osamotnionego, które ona tu prowadzi, jakoby w więzieniu, dzieje tej ogromnej boleści, jaka maluje się na jej twarzy, a której nikt nie zna przyczyny, ugjęłyby przed nią kolana twe, gdyby tu była obecną.
— O! Regino, rzekł Petrus, wierzaj mi, że żałuję jej z głębi serca.
— Często pytałeś mnie o powód samotności tej biednej księżniczki Wschodniej, po całych dniach leżącej na poduszkach, nie widzącej świata Bożego, tylko przez otwory zasłon u okien, i za całą rozrywkę, przesuwającej ziarna różańca; często chciałeś się dowiedzieć przyczyny tej wschodniej dzikości, tego osamotnienia, gnuśności, którą przyrównywałeś do trybu księżniczek z Tysiąca Nocy. Teraz dowiesz się tajemnicy... Przeczytałam całą jej korespondencję!... O! mój drogi, zadrżałbyś czytając listy pana Rappta, pisane przez pół dlatego, ażeby ją zgubić, przez pół, ażeby ją pocieszyć! Znasz tego człowieka, nieprawdaż. Po tem, co wychodziło z ust jego, możesz się domyśleć, co wychodziło z pod jego pióra. Każdy dzień życia mojej matki był dniem ciemności! Błagam cię więc, przyjacielu, na miłość moją, bądź pobłażliwym i miłosiernym dla mojej matki!
— Przebaczenie jej i błogosławieństwo! rzekł Petrus głosem poważnym. Ale cóż to za przewrotne serce, co ci wydało podobną tajemnicę?
— O! nie przeklinaj, Petrusie, a pomyśl raczej, coby to było, gdybym się nie dowiedziała o niczem!... To serce niewinne, które nie wiedziało co czyni, to dziewczynka, którą kocham z całej duszy i którą ty zarówno kochasz; to nasza luba Pszczółka, Petrusie, która we dwie godziny po naszym powrocie z kościoła, przyniosła mi te listy.
— Jakim sposobem listy zawierające tak ważną tajemnicę, mogły znaleźć się w ręku dzieciny?
— Nic prostszego, mój drogi, przypadek, raczej chciałam powiedzieć, Opatrzność zrządziła wszystko.
— Wytłómacz mi to Regino.
— Wiesz, że matka moja z domu nazywa się księżniczką Czuwadżi, a chrzestne imię jej Rina. Owóż dla królewskiej istnie godności tej, która nosiła to imię, ojciec mój zwał moją matkę „Regina, “ zamiast Rina, co jest skróceniem Aleksandryny. Ja otrzymałam na chrzcie imię Reginy, a ponieważ uważano, że to imię nieco za pretensjonalne, jak na małą dziewczynkę, ojciec zwykł był wołać na mnie Rina, tak, że Pszczółka przyzwyczaiła się do tej zmiany imienia i mnie nazywała tak jak matkę, a matkę jak mnie. Po powrocie zatem z kościoła, kiedy wszyscy byli w salonie, Pszczółka, której główną wadą jest ciekawość, wsunęła się do pokoju matki i po raz pierwszy w życiu znalazła się tam samą. Wtedy otworzyła szufladkę od szyfonierki, w której wiedziała, że matka chowa swoje różane konfitury i cukierki wschodnie. Oczywiście zrabowała ich do syta. Ale nad tą szufladką z konfiturami, była druga, której nigdy Pszczółka nie widziała otwartej. Co tam mogło być w tej szufladce tak szczelnie zamkniętej? Zapewne jakieś konfitury nadzwyczajne, cukierki niesłychane!... A podwójny szatan ciekawości i łakomstwa, poty ją kusił, że Pszczółka wyjęła kluczyk z otwartej szufladki i otworzyła drugą zamkniętą. Żadnego cukierka!... tylko pakiecik związany czarną wstążką, oto wszystko. Wzięła go jednak, obracała w ręku na wszystkie strony, spodziewając się zapewne, że jaki tajemniczy cukierek wysunie się z tej papierowej okładki... Nic. Już w swym zawodzie, gotowała się rzucić pakiecik, kiedy przeczytała napis: „Do księżniczki Riny.“ Powiedziałam ci już, że od dzieciństwa Pszczółka nawykła nazywać mnie Riną. Czy więc zapomniała, że to było także imię mojej matki, czy nie wiedziała o tem wcale, dość, że przyszło jej nasamprzód na myśl, iż ta paczka do mnie należy; drugą jej myślą było przynieść mi ją natychmiast. Zamknęła szufladkę, klucz włożyła na poprzednie miejsce, zapytała się o mnie, dowiedziała się że jestem w cieplarni i przybiegła cała w potach, tak jak kiedyś ją pierwszy raz zobaczył.
— Masz, księżniczko Rino, rzekła trzymając obie ręce za sobą, daję ci podarunek ślubny.
Śmiała się, ja byłam smutną.
— „Co mówisz, mały roztrzepańcze? zapytałam.
— „Mówię, że i ja mam ci też coś do ofiarowania... Pani hrabino Rappt, mam zaszczyt złożyć ci ten podarunek; jeżeli ci się nie podoba, nie moja w tem wina, bo sama nie wiem, co to jest.
I rzuciwszy mi pakiet na kolana, Pszczółka odleciała tak, jak przyszła, biegnąc co tchu. Wieczorem dopiero dowiedziałam się jakim sposobem listy te dostały się jej do rąk. Odwiązałam wstążkę: ze sto listów wypadło mi na kolana; na wszystkich nadpisane było imię, które mi dawano zwykle, ręką pana Rappta. Były one pisane po niemiecku. Otworzyłam pierwszy lepszy: na czwartym wierszu już nie potrzebowałam się dowiadywać niczego więcej... Żałuj mnie, Petrusie, a nadewszystko żałuj matki mojej!
I mówiąc te słowa, młoda kobieta z płaczem opuściła głowę na ramię Petrusa.
Petrus raz jeszcze szepnął jej do ucha kilka słów pocieszających, raz jeszcze ustami zebrał jej łzy gorące, a gdy znowu minęła burza, Regina rozpoczęła rozmowę tym samym tonem poważnym i uroczystym, na który usiłowała wprowadzić ją nim prosiła o litość dla swej matki.
— Mój przyjacielu, rzekła, teraz już wiesz tajemnicę mojego życia, trzymasz w ręku cześć moję i mojej rodziny. Późno jest, musisz odejść.
Petrus uczynił ruch, który mógł wyrażać niemą prośbę.
Regina uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, na znak, że ma jeszcze coś do powiedzenia.
— Posłuchaj mnie, rzekła, bo nim się rozstaniemy, mam ci jeszcze parę słów powiedzieć.
— Powiedz, Regino! powiedz!
Regina popatrzyła na kochanka z nieskończoną czułością.
— Kocham cię gorąco, Petrusie, mówiła. Nie wiem, jak inne kobiety kochać mogą, ani znam nawet słów używanych do wyrażenia miłości, ale wiem jedną rzecz, mój przyjacielu: to, że w dniu kiedym ciebie zobaczyła po raz pierwszy, zdawało mi się, iż wychodzę z ciemności i że tej chwili nie żyłam. Od tego to dnia, Petrusie, rozpoczęłam żyć i przysięgłam sobie, że żyć będę dla ciebie, a jeśli będzie potrzeba, potrafię umrzeć. Przed Bogiem przysięgam, że ty jesteś człowiekiem, którego szanuję, cenię, kocham najwięcej na świecie. Czy znasz jaką formułę uroczystą dla wyrażenia ci mej miłości?... Podyktuj mi, mój drogi, a powtórzę ją za tobą słowo w słowo ustami i sercem.
— O! dziękuję, moja piękna Regino! wykrzyknął młodzieniec. Nie! nie! przysięga jest niepotrzebną: miłość wyryta jest na twem czole.
— Chciałam ci tylko dać do zrozumienia przedewszystkiem, Petrusie, ile cię kocham, ażeby ci nie przyszła żadna wątpliwość do serca, kiedy słuchać będziesz słów, które mam teraz do powiedzenia.
— Przerażasz mnie, Regino, zcicha odezwał się młodzieniec puszczając rękę młodej kobiety.
Odsunął się od niej i zbladł.
Ale Regina znów wyciągnęła rękę i poczęła głosem poważnym, lubo pełnym słodyczy i miłości:
— Nietylko dla twej poetycznej piękności, dla twej wysokiej inteligencji, dla wielkiego talentu, który mi tak jest sympatyczny, kocham cię, Petrusie. Nie, ja kocham cię jeszcze, i nadewszystko dla twego rycerskiego charakteru, dla szlachetności twej duszy, dla tej pierwiastkowej poczciwości serca, nie powiem, dla twej cnoty, wyraz to zbyt zużyty, ale dla twej prawości. Prawość twoja, Petrusie, równie jak i moja, polega na podstawach stałych, wołałbyś umrzeć, niż się skalać. Dlatego to ja kocham cię, Petrusie i dlatego ci to mówię: już nie możemy się z sobą widywać.
— Regino! wyrzekł młodzieniec spuszczając głowę.
— Wszak to i twoje zdanie, nieprawdaż, Petrusie?
— Zapewne, Regino, smutno odrzekł Petrus, samym tym smutkiem przyzwalając na surową wolę młodej kobiety. Było to i moje zdanie, tylko nie tak bezwarunkowe, jak twoje.
— O! zrozumiejmy się dobrze, Petrusie... Nie możemy widywać się z sobą tak, jak się z sobą widzimy teraz. Obstawałam przed tym człowiekiem przy prawie kochania ciebie, ale nie przy tem, żeby twoją być kochanką, a pierwszym warunkiem prawdziwej miłości naszej, który ją uczynić ma głęboką i wiekuistą, jest to, iżbyśmy nie byli zmuszeni rumienić się przed sobą. Musimy więc, powtarzam ci mój najdroższy Petrusie, dla uniknienia wszelkich niebezpieczeństw moralnych, widywać się tak, jak widzimy się teraz. Wierzaj mi, że cała istność moja drży, kiedy ci to mówię, ale przyszłe nasze szczęście polega na surowym przymusie, jakim obciąża nas nieszczęśliwe położenie dzisiejsze. Widywać się będziemy w świecie, Petrusie, w lasku, na koncertach, w teatrach; ty zawsze będziesz wiedział, gdzie mnie znaleźć; listy moje uwiadomią cię o najmniejszych moich czynnościach, o moich najmniejszych zamiarach na przyszłość. A gdy wrócimy do domu, prosić będziemy Boga o oswobodzenie.
Jak przy opowieści Franceski z Rimini płacze Paole, tak i teraz płakał młodzieniec, gdy Regina mówiła.
Była druga godzina zrana, czas był się rozłączyć. Regina wstała, dając jednakże znak Petrusowi, ażeby pozostał na miejscu. Stanęła przed maleńkim „stippo“ włoskiem, wybijanem perłową macicą, dobyła nożyczki i kazawszy uklęknąć młodzieńcowi na taburecie:
— Schyl głowę, mój piękny Van-Dycku, rzekła.
Petrus uczynił co kazała.
Regina lekko położyła usta na czole młodzieńca, potem z włosów jego wybrała splot zwinięty, ucięła i owijając około palca, rzekła:
— Teraz wstań.
Petrus wstał z taburetu.
— Na ciebie kolej, dodała podając mu nożyczki i klękając.
Petrus wziął nożyczki i głosem drżącym:
— Schyl głowę, Regino, rzekł.
Młoda kobieta schyliła głowę.
Idąc we wszystkiem za danym sobie przykładem, Petrus złożył drżące usta na czole Reginy, i zamiast nożyczek, palcami odgarniając piękne włosy jej:
— A! wyrzekł z cicha, tyś anioł czystości.
— Więc co? zapytała Regina.
— Nie śmiem.
— Utnij, Petrusie.
— Nie! nie! zdaje mi się, że popełniłbym świętokradztwo, że każdy z tych pięknych włosów przyjmuje życie od ciebie, a oddzielony, wyrzucać mi będzie śmierć swoją.
— Utnij, rzekła Regina, ja tak chcę.
Petrus wybrał splot, zamknął oczy i obciął.
Regina wstała.
— Daj mi go! rzekła.
Petrus podał jej włosy, gorąco je wprzód ucałowawszy.
Regina położyła je obok włosów Petrusa, które odwinęła z palca, a zmotawszy razem, jak nitki jedwabne, związała po obu końcach. Podając wtedy jeden koniec Petrusowi a drugi trzymając sama, przecięła włosy na dwoje.
— Niechaj tak, rzekła, nić naszego życia na zawsze się splecie i przetnie razem!
I po raz ostatni białe swe czoło podając młodzieńcowi, zadzwoniła na starą Nanę, która czekała w przedpokoju.
— Wyprowadź pana przez furtkę ogrodową, moja Nano, odezwała się do staruszki.
Petrus spojrzał na nią po raz ostatni oczyma, w które przeszła cała jego dusza i poszedł za Naną.

XIII.
Stabat pater.

Wieżyca Penhoel, szczątek feudalnego zamku z XIII. wieku, zburzonego podczas wojny Wandejskiej, leżała o kilka mil od Quimper, na wybrzeżu tej części Oceanu, którą nazywają „morzem dzikiem.“ Umieszczona na wysmukłej skale, otoczona zaroślami jałowcu i wrzosu, panowała nad falami Atlantyku, jak orle gniazdo, jak strażnica przeznaczona do witania żagli, ukazujących się na Oceanie.
Z przeciwnej strony Oceanu, to jest od strony zachodniej, a tem samem na drodze wiodącej do Quimper, krajobraz chociaż dosyć jednostajny, nie był wszelako pozbawiony pewnej wspaniałości.
Jakoż, wyobraźmy sobie, na równinie wzgórkowatej i całkiem niezamieszkałej, długą aleję doprowadzającą do osady niewidzialnej, gdyż umieszczonej jakby w wąwozie, która obecność swą wyjawiała tylko spiralnemi liniami dymu, wznoszącego się ku niebu w postaci widm błękitnawych i rozczochranych.
Była to osada Penhoel, której opisana przez nas baszta samotna, była niegdyś zwierzchniczką.
Całość krajobrazu podobną była do ogromnej katedry, której sklepienie stanowiły niebiosa, sosny alei były filarami, a baszta ołtarzem. Ten błękitnawy dym wznoszący się do góry, było to kadzidło palone przed jej portykiem.
Co dodawało malowniczości temu obrazowi, to na szczycie wieżycy, oparty na parapecie, nieruchomie stojący człowiek, którego wziąćby można za posąg granitowy, gdyby nie wiatr zachodni ostro wiejący, który podnosił i wstrząsał jego białe długie włosy.
Był to piękny starzec, ubrany czarno, odwrócony od morza i zapuszczający w ogromną aleję wzrok chwilami łzami zaćmiony. Tym starcem był ojciec Kolombana, hrabia de Penhoel.
Było to prawie w połowie lutego.
Trzy dni przed tem otrzymał on list Kolombana, list oznajmiający mu śmierć jedynego dziecka.
Ojciec oczekiwał na zwłoki syna.
Otóż dlaczego oczy starca tkwiły w stronie alei sosnowej, prowadzącej do osady Penhoel: tą aleją miało nadejść ciało Kolombana.
Obok hrabiego dogasało ognisko.
Ktoby widział tę wielką postać smutną, nieruchomą, niemą, z włosami rozwianemi, ze łzami w oczach, temu przyszedłby na myśl ów stary Helien w Argos, który stojąc na szczycie Agamemnonowego dworca, oczekiwał od lat dziesięciu, by ogień zapalony na górze dał mu znak o zdobyciu Troi.
Ale tu oczekiwał sam pan, sługa niebawem się zjawił.
Był to również starzec z siwą brodą, długiemi włosami, w szerokim kapeluszu, w tradycjonalnym stroju Bretonii, tylko strój był cały czarny, równie jak pana. Przyniósł on naręcze sosnowego drzewa, którem zamierza! pewnie ożywić ogień; zbliżył się do starego szlachcica, popatrzał nań chwilę, przykląkł na kolano, złożył drzewo, podniósł głowę, by znowu spojrzeć na pana i rzucił kilka bierwion na ogień. A widząc, że hrabia de Penhoel nieczuły na to co się koło niego dzieje, stoi nieruchomy jak posąg boleści:
— Błagam cię, drogi panie, rzekł, odejdź choć na godzinę, ja czuwać tu będę. Przygotowałem posiłek w pańskim pokoju, jeżeli więc nie chce pan spać, to przynajmniej odpoczynek chwilowy doda panu siły do stania tu na wietrze.
Hrabia nie odpowiadał.
— Panie mój! nalegał sługa, już blisko doba jak nie miałeś nic w ustach...
Hrabia spostrzegł nareszcie obecność starego sługi, bo przemówił, nie odpowiadając jednak na to co słyszał.
— Czy słyszysz w oddali, jakoby turkot powozu po drodze z Paryża? zapytał.
— Nie, drogi, dobry panie; słyszę tylko huk morza i zachodni wiatr świszczący w lesie. Nie dobrze jest stać z gołą głową na takim wietrze: Panie, zmiłuj się, wróć do domu!
Hrabia opuścił głowę na piersi, jak gdyby pod ciężarem wspomnienia.
— Czy pamiętasz go, Herweyu, mówił, idąc za myślami swojemi, pamiętasz jak przyszedł na świat, jak matka podała mi go, jako widoczne błogosławieństwo Boga, co na dom nasz zstąpiło; ty byłeś już wtedy od pięciu lat u nas.
— Tak, panie mój, pamiętam, odrzekł Herwey głosem stłumionym.
— Pewnego dnia, miał wtedy lat trzy, chodził po szczycie baszty, zkąd patrzyliśmy na morze, które wtedy było w przystępie gniewu. Kobieta co go pilnowała, była dawniej jego mamką, później piastunką. Poszła ona tam z dzieckiem w nadziei, że ujrzy zdala łódź męża swojego, rybaka. Hrabina szukała wszędzie synka, weszła nakoniec na wieżę, a widząc jak dmie po jasnych włosach dziecka:
— Ależ, mamko, rzekła, nie uważasz na małego! Zaziębi się, pamiętaj, że on ma dopiero trzy lata.
Mamka, tęga chłopka, nawykła w każdej porze naprawiać sieci mężowskie nad brzegiem morza, odpowiedziała:
— A mój mały, który ma tylko cztery lata, a już jest z ojcem na morzu, dlatego, że ja pani hrabiny syna piastuję, a nie mam sługi aby go pilnowała, czy jemu także nie zimno? I biedna kobieta patrzała wciąż na morze. Ty wtedy rzekłeś do niej:
— Joanno, czy nie wstydzisz się porównywać twojego dziecka do syna pani hrabiny?
Ale ona odparła:
— Wiem, Herweyu, że pani hrabina jest wielką damą, a ja biedną chłopką, lecz i to wiem, że Jaś tak samo jest moim synem, jak Kolomban synem pani hrabiny. Jest może różnica przed światem, ale jej nie ma w sercach matek...
— Widzisz, Herweyu, mówił dalej starzec, syn tej kobiety umarł i mój umarł także! Nie było różnicy pomiędzy nimi, skoro obydwa podlegali prawu śmierci... Hrabina była w błędzie, mamka miała słuszność, śmierć ich porównała.
— Biedny mój panie! wyrzekł z cicha Herwey, patrząc z boleścią na swego pana, któremu śmierć lekcję równości dała.
— W kilka lat potem, mówił nieszczęśliwy ojciec, rozbierając wszystkie niegdyś miłe a dziś gorzkie wspomnienia, pamiętasz? miał wtedy lat dziesięć, byłeś przy tem Herweyu, zachciało mu się strzelby, dałeś mu swoją, tę starą, z czasów wojny domowej...
Herwey westchnął i wzniósł oczy do nieba.
— Pamiętasz, Herweyu, jak w drobnych rączkach trzymał strzelbę i prosił cię, żebyś go nauczył musztry? Lecz daremnie płakał, gniewał się nawet, nie chciałeś, mówiąc:
— „Paniczu, szlachcic powinien uczyć się tylko robić szpadą”.
Zamiast jednak do szpady, on wziął się do pióra, zamiast na Politechnikę, posłałem go do szkoły prawa. Nie mogąc uczynić go żołnierzem, chciałem aby był dobrym obywatelem kraju. Wojny nie było, myślałem, że mi go nikt nie zabierze, a jednak zginął...
— Panie mój, przestań, te smutne wspomnienia zabijają cię, rzekł Herwey.
— Czyż mogą być smutne wspomnienia, które mi stawiają przed oczy mojego Kolombana? O, mówmy o nim... bo o czemże bym mówił. Milczenie trawiłoby mnie i gryzło wewnętrznie, jak rdza żelazo...
— Mów więc o nim, drogi mój panie...
— Czy pamiętasz dzień, w którym skończy! rok dwunasty? Chodziliśmy z nim wtedy po tej alei sosnowej, róże kwitły do koła, a wiatr niósł liście ich pod stopy nasze, tak jak teraz śnieg niesie... Był to dzień pierwszej jego Komunji; widzę go dziś jeszcze jak ślicznie wyglądał. Tam na prawo, przy tem drzewie leżał kamień, o który się potknął. Świeca wypadła mu z ręki i zgasła, a biedny chłopczyna płakać zaczął. Ktoby mi wtedy mógł powiedzieć, że tak samo potknie się w życiu i zgaśnie w dwudziestym czwartym roku.
— O panie! zawołał Herwey, jątrzysz ranę w sercu dobrowolnie!
— Nadeszło lat piętnaście, mówił dalej hrabia de Penhoel, pewnego dnia opowiedziałem mu historję Milona z Kretony; pamiętam jego uśmiech na opowiadanie o dębie rozdartym, który jednak zbliżając się obiema połowami, schwycił za ręce strasznego atletę. Potem wyszedł nad morze, upatrzył drzewo dwa razy większe od siebie, a była to wierzba i jak drugi Milo, poty szarpał rękami i nogami, aż przepołowił pień niby jabłko. Tak, był on silny, jak jeden z przodków naszych, którego zwano Kolombanem Mocnym. Lecz, Herweyu, na co się przyda siła, wobec śmierci? Umarł, umarł! nie ma mojego drogiego dziecka!
Biedny Herwey nie mógł już wytrzymać, padł u nóg swojego pana, wołając:
— Boże wielki! jakaż kara czeka grzeszników, jeżeli sprawiedliwi tak cierpią?
Hrabia de Penhoel podniósł starego sługę.
— Uściskaj mnie, Herweyu, rzekł, w ten sposób tylko mogę ci podziękować.
Herwey rzucił się w objęcia hrabiego. Stary ojciec mówił dalej:
— Dzieci są niewdzięczne, Herweyu! Ojciec najpiękniejszą część życia poświęca ich wychowaniu, staraniom, kształceniu, pielęgnuje jak roślinę delikatną, cieszy się... aż tu pewnego dnia przychodzi list z czarną pieczątką i powiada ojcu: „Ojcze, zabrakło mi sił do życia, które mi dałeś, więc zabijam się.“
— Bóg dał, Bóg wziął, niech Imię Jego będzie błogosławione, odrzekł Herwey z egzaltacją religijną, którą dziś jeszcze spotkać można u ludu bretońskiego.
— Co ty mówisz o Bogu? zawołał stary szlachcic ostro. Kiedy folwark twojego ojca, wszystkie owoce i zboże w stodołach, wszystkie bydło w stajniach i oborach, słowem wszystko co ojciec twój, starzec dziewięćdziesięcioletni uzbierał przez lat pięćdziesiąt, spłonęło w mgnieniu oka, czy myślisz Herweyu, że ojciec twój błogosławił Boga?... Kiedy fregata „Marjanna“ po długiej i niebezpiecznej podróży do Indji rozbiła się o skały przy wejściu do portu i zatonął z nią razem ładunek cały, ośmnastu majtków i stu dwudziestu podróżnych, czy sądzisz, że oni błogosławili Boga, spadając w przepaść bezdenną?... Kiedy przed sześciu tygodniami Loara wylała, unosząc z sobą miasta i wsie, czy sądzisz, że błogosławili Boga ci, co wszedłszy na dachy, wołali pomocy i ratunku, a w odpowiedzi czuli, że dom się chwieje, łamie i zapada? Nie, Herweyu, nie, oni tak jak ja myśleli.
— Panie, zastanów się, nie bluźnij, rzekł Herwey.
Lecz zaledwie stary sługa wymówił te słowa, hrabia de Penhoel upadł na kolana, wołając:
— Panie, Panie przebacz! Oto przybywa ciało syna mojego...
Jakoż w końcu wielkiej alei sosnowej, w stronie gdzie, jak powiedzieliśmy, wznosiły się dymy osady Penhoel, pomiędzy śniegiem na drodze a szarem niebem, ukazał się orszak pogrzebowy, na czele którego szedł mnich w białym habicie trzymając w ręku krzyż srebrny. Za nim czterech żałobników niosło trumnę, dalej postępował orszak złożony z kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet.
Hrabia modlił się, a potem rzekł do Herweya:
— Niech będzie błogosławiona wola twoja o Boże, pójdźmy przyjąć ostatniego potomka Penhoelów, który powraca do zamku przodków swoich...
Pewnym krokiem zszedł ze schodów i z odkrytą głową stanął na progu bramy basztowej, wychodzącej na aleję sosnową.

XIV.
„De profundis“ nad brzegiem morza.

Kiedy hrabia de Penhoel wraz ze starym sługą przybył na próg bramy, orszak pogrzebowy przebył już dwie trzecie alei i słychać było żałobny psalm śpiewany przez księdza, któremu wtórowali ludzie idący za trumną.
Na pięćdziesiąt kroków przed bramą stanęli, ksiądz odłączał się i zbliżał do hrabiego. Penhoel stał jak w ziemię wrosły.
Ksiądz zobaczywszy na progu bramy człowieka jak trup bladego, domyślił się w nim ojca Kolombana.
— Panie, rzekł, towarzyszyłem zwłokom wicehrabiego de Penhoel, aby je sprowadzić do zamku przodków.
— Niech Bóg błogosławi tego, kto syna ojcu oddaje, odpowiedział hrabia schylając głowę przed podwójnym majestatem: religji i śmierci.
Ksiądz dał znak. Żałobnicy postawili trumnę na noszach; zgromadzeni uklękli w półkole, hrabia tylko i ksiądz stali.
Nareszcie nieszczęsny ojciec oderwał wzrok od trumny i wodził nim do koła jak gdyby kogoś szukając; zwrócił się nareszcie do księdza:
— Podziękowałem ci już szanowny księże za to, coś uczynił dla mnie i dla mojego syna, teraz pytam dlaczego proboszcz z Penhoel tu się nie znajduje?
— Prosiłem go, ażeby orszak prowadził, lecz odmówił, odpowiedział Dominik.
— Odmówił? zawołał hrabia ździwiony.
Mnich spuścił głowę.
— Odkądże to proboszcz z Penhoel ma prawo odmówić posługi przy zwłokach hrabiów Penhoel?
— Wicehrabia Kolomban de Penhoel umarł śmiercią gwałtowną.
— Wiem ojcze, rzekł stary szlachcic, lecz tembardziej potrzebuje modłów za duszę swoją zbłąkaną. Jeżeli nie umarł jak dobry chrześcianin, pewny jednak jestem, że umarł jak uczciwy człowiek.
— Tak panie hrabio.
— Zkąd wiesz o tem ojcze?
— Byłem jego przyjacielem i spełniani ostatnią jego wolę, oddając ojcu ciało syna.
— Więc przybyłeś tu jako przyjaciel tylko?
— Jako przyjaciel i jako ksiądz panie hrabio.
— Odwróć więc gniew Boży od duszy mego syna, błagaj dla niego o miłosierdzie Stwórcy!...
Ksiądz pochylił się nad trumną i zaintonował: „de profundis clamavi ad Te!“ głosem silnym i tak przejmującym, że prośba jego na pewno doszła do stopni tronu Przedwiecznego.
— „De profundis clamavi ad Te,“ powtórzył tłum wzruszony.
— „De profundis clamavi ad Te,“ mówił cicho hrabia de Penhoel.
Po skończonym śpiewie wszyscy powstali.
Ksiądz podszedł do hrabiego.
— Panie hrabio, zapytał, gdzie mamy złożyć zwłoki syna twego?
— Wszak rodzina moja ma własną kaplicę grobową na cmentarzu w Penhoel, odrzekł hrabia.
— Cmentarz w Penhoel zamknięty, odźwierny nie chciał otworzyć.
— Odkądże to cmentarz w Penhoel zamknięty jest dla hrabiów Penhoel?
— Odtąd, odpowiedział ksiądz łagodnie, jak hrabiowie de Penhoel odbierają sobie życie, które od Boga otrzymali.
— Jeżeli tak, mój ojcze, to chciej udać się za mną, rzekł hrabia głosem pewnym.
Wyprostował się dumnie i poszedł naprzód; Herwey zajął jego miejsce przy trumnie.
Na znak księdza żałobnicy podjęli smutny ciężar i cały orszak ruszył wolnym krokiem za hrabią de Penhoel. Minęli basztę i stary zamek i poszli na szczyt skały od strony zachodniej po nad ocean niezmierzony, który burzył się i huczał.
Czarne fale piętrzyły się wysoko, wiatr dął i miotał siwe włosy starca.
Żaden inny widok nie mógł dać takiego wyobrażenia o potędze i gniewie Bożym, jak ten co rozciągał się przed ludźmi idącymi obok trumny. Lecz czy gniew ten miał dosięgnąć i potępić duszę nieszczęśliwego Kolombana? Ksiądz Dominik, to wielkie serce i umysł wzniosły, nie wierzył w to... Gorzki uśmiech przebiegł po jego ustach, oczy padły na trumnę, i jedyna rzecz wydała mu się tylko nieskończoną, potężną jak gniew Boży, to boleść ojca...
Hrabia zatrzymał się naprzeciw piaszczystego wzgórza, porosłego wrzosem i jałowcem.
— Niech tu spoczną zwłoki syna mego, rzekł.
Hrabia szukał wzrokiem grabarza, lecz grabarz dostał rozkaz od proboszcza Penhoel niełączenia się z orszakiem.
— Herweyu! zawołał hrabia na starego sługę, idź po łopaty.
Kilku chłopów ruszyło ku zamkowi.
Hrabia podniósł rękę.
— Niech idzie Herwey, rzekł rozkazująco.
Za chwilę powrócił niosąc dwie łopaty.
— Dziękuję, moje dzieci, odezwał się hrabia. To należy do mnie i do Herweya.
Wziął łopatę z rąk sługi.
— Dalej, dobry mój Herweyu, rzekł, przygotujmy ostatnie łoże dla ostatniego z hrabiów de Penhoel.
I jął kopać ziemię.
Herwey poszedł za jego przykładem.
Nikt z obecnych nie mógł łez powstrzymać na widok dwóch starców o siwych brodach i włosach rozwianych, kopiących dół dla dziecka, które jeden zrodził, drugi wypiastował!
Dominik z oczyma utkwionemi w niebo, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, nieruchomy, milczący, stał jak w ekstazie. Piękna postać mnicha w malowniczym stroju, uzupełniała obraz pełen dramatyczności.
Niebawem grób był gotów.
Podłożono sznur pod trumnę i spuszczono do grobu.
Nie było wody święconej.
Dominik spostrzegł w wydrążeniu skały trochę wody błyszczącej jak zwierciadło. Wyrzekł nad tą wodą słowa uroczyste, ułamał gałązkę sosny, umaczał ją w wodzie, zbliżył się do grobu i pokropił trumnę mówiąc:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, błogosławię cię mój bracie i miłosierdzia Bożego wzywam dla ciebie.
— Amen, odpowiedzieli przytomni.
Mnich mówił dalej.
— Ja cię znałem; mogę więc powiedzieć dzieciom tej ziemi, która i ciebie wydała, że nie stałeś się uczuć ich nie godnym. Byłeś zacnym synem Bretonji, posiadałeś cnoty właściwe swemu plemieniu; byłeś szlachetny, silny, wspaniały, piękny. Odznaczyłeś się na tym świecie, a choć zaledwie miałeś lat dwadzieścia cztery, życie twe było ofiarą a śmierć męczeństwem. Błogosławię cię bracie, i proszę Boga, ażeby cię jak ja błogosławił!
— Amen, odpowiedzieli zgromadzeni.
Mnich podał gałązkę sosny hrabiemu de Penhoel.
Hrabia przyjął gałęź z rąk księdza, rzucił naokoło wzrokiem smutnym lecz z dumą i pogardą, i głosem głuchym, który stopniowo potężniał, przemówił:
— Przodkowie moi! wy, którzy w olbrzymich walkach zleliście swą krwią szlachetną tę ziemię, co wy na to mówicie, przodkowie moi? Czy warto pochodzić z rodu rycerzy, zdobywać Jerozolimę z Godfrydem, Konstantynopol z Baldwinem, Damiettę z Ludwikiem Świętym; wartoż było zaścielać ciałami swemi drogi wiodące na Kalwarję, ażeby ostatniemu potomkowi waszemu, duchowni chrześciańscy odmówili chrześciańskiego pogrzebu?... Cieniem cnót swoich, jak dąb potężnemi konary, okryliście całą Bretonię, a oto ostatniemu dziecku waszemu odmawiają kawałka tej ziemi, której wyście piersią swą bronili!... O jak boleśnie patrzeć, gdy jedynemu synowi mojemu, wzbraniają wstępu do grobowej kaplicy ojców, kiedy Bóg mniej może surowy od ludzi nie wzbroni mu wstępu do nieba? Na sąd was wzywani przodkowie moi!... Rozstrzygnijcie, czy ten ostatni Penhoel nie jest godnym spoczywać obok swej rodziny. W świecie, w którym przebywacie, zbierzcie się na radę, wszyscy, od Kolombana Mocnego, który 732 zginął na polach Poitiers odpierając Saracenów, aż do Kolombana Prawego, który w roku 1793 poniósł głowę na rusztowanie i umarł wołając: „chwała Panu na wysokościach! pokój na ziemi ludziom dobrej woli!“ zbierzcie sieę i osądźcie, wy, jedyni sędziowie, których ja uznaję. Osądźcie tego, któremu grób wykopałem, złożyłem do ziemi a trumnę jego zlewam wodą święconą, wziętą z wydrążenia skały. Ja, co nie sędzią jego jestem, ja, ojciec jego, przebaczam mu i błogosławię!...
Przy tych słowach hrabia de Penhoel potrząsnął gałązką po nad trumną i chciał ją podać Herweyowi, lecz sił mu zabrakło.

Zbladł śmiertelnie, krzyk rozdzierający wydarł mu się z piersi i padł na ziemię, jak dąb piorunem strzaskany.

XV.
Stypa Pogrzebowa.

W kwadrans po scenie, którą opisaliśmy, Herwey wprowadzi! wszystkich zebranych na smutną ceremonię do wielkiej komnaty, która niegdyś była zbrojownią.
Ogromna sala podłużna, oświecona oknami o szybach kolorowych, obwieszona była pamiątkami: herby, tarcze, zbroje, chorągwie i miecze dawnych panów na Penhoel, tam się znajdowały.
Księdza tylko brakowało.
Domyślano się, że został z hrabią, aby mu opowiedzieć ostatnie chwile Kolombana.
Rozmowa pomiędzy zebranymi prowadzona zrazu cichym głosem, niebawem stała się głośną.
Najstarszy ze zgromadzonych, starzec białowłosy, który znał ostatnich pięciu hrabiów de Penhoel, opowiadał co słyszał od ojców i praojców swoich o ich czynach.
Z kolei zabrała głos staruszka i sławiła cnoty pań z tego domu.
I tak oczekując na hrabiego, opowiadali sobie dziesięciowiekową przeszłość, która dziś zakończyła się w samotnym grobie.
Stary Herwey obchodził wszystkich, serdecznie ściskał im ręce i opowiadał także zasłyszane wypadki, jako i te, na które sam patrzał. Lecz skoro doszedł do swego młodego pana, skoro próbował opowiedzieć życie jego, czysty i pogodny wiek dziecięcy, burzliwą młodość Kolombana, wtedy łkania wydobyły się ze wszystkich piersi.
Kolomban tak niedawno był w Penhoel, widziano go, witano, rozmawiano z nim... Prawda, smutny był bardzo, lecz któż mógł przypuścić, że smutek ten śmiercią się skończy?
Herwey posłyszał nadchodzącego pana swojego: podbiegł i drzwi otworzył.
Hrabia blady, z twarzą łzami pooraną, ale spokojny, ukazał się na progu.
Dominik wszedł za nim.
Starzec powitał z szacunkiem zgromadzonych chłopów.
— Ostatni syna mojego przyjaciele, rzekł, którzy odprowadziliście do grobu nazwisko Penhoel, żałuję, że nie mogę godniej was przyjąć. Zechciejcie przejść do sali jadalnej i według obyczaju naszej starej Bretonji, przyjąć dobrem sercem ucztę pogrzebową, jaką wam ofiaruję.
Poszedł przez salę krokiem pewnym, kazał Herweyowi otworzyć podwoje i wszystkich obecnych zaprosił do stołu.
Ogromne deski dębowe, rozstawione na podporach, tworzyły stół, a na nim rozstawiona była uczta zastosowana obfitością do ilości zaproszonych.
Nie było tam pierwszego, ani ostatniego miejsca, smutek wiał ze ścian, czuć było, że śmierć tamtędy przeszła.
Stary hrabia usiadł pośrodku stołu i dał znak aby ksiądz Dominik zajął miejsce naprzeciw niego.
Starsi wiekiem pozasiadali, młodsi, którym zabrakło miejsc, otoczyli stół stojący.
Ksiądz odmówił głośno modlitwę, po skończeniu której zebrani odpowiedzieli chórem: „amen“.
Wtedy hrabia de Penhoel odezwał się ze starożytną prostotą:
— Przyjaciele moi, przyjmijcie udział w uczcie żałobnej na cześć wicehrabiego de Penhoel, z taką myślą, jak gdyby on was sam częstował.
Podał kieliszek do napełnienia Herweyowi, podniósł w górę mówiąc:
— Piję za spokój duszy wicehrabiego Kolombana de Penhoel.
Wszyscy powtórzyli:
— Pijemy za spokój duszy wicehrabiego Kolombana de Penhoel.
Rozpoczęła się uczta, po której zakończeniu ksiądz Dominik odmówił modlitwę dziękczynną i wszyscy powstali.
Hrabia stanął przy drzwiach, oparł się o ścianę i każdemu z wychodzących dziękował w te słowa:
— Dziękuję ci, żeś towarzyszył synowi mojemu do grobu.
Ostatni wyszedł ksiądz Dominik.
Hrabia de Penhoel skłonił mu się tak jak innym i tak samo podziękował, potem położył rękę na ramieniu mnicha, spojrzał błagalnie i wymówił dwa tylko słowa:
— Mój ojcze.
Mnich zrozumiał słowa i spojrzenie.
— Jeśli pan hrabia sobie życzy, mogę tu pozostać czas jakiś.
— Dziękuję, odpowiedział hrabia.
Skinąwszy ostatni raz ręką na pożegnanie gościom, zaprosił mnicha do pokoju, który miał pozór sypialni i pracowni jednocześnie. Wskazał krzesło księdzu i sam także usiadł.
— To był jego pokój ile razy przyjechał do domu, rzekł, będzie twoim ojcze, dopóki zechcesz pozostać w wieży Penhoel.

XVI.
Szczątek.

Po półgodzinnej rozmowie o ostatnich chwilach Kolombana, hrabia de Penhoel zostawił księdza, ażeby wypoczął.
Nazajutrz ksiądz Dominik bojąc się by zamiast pociechy nie sprawić nieszczęśliwemu ojcu boleści widokiem swoim, oświadczył hrabiemu, że wyjeżdża.
— Jak wola twoja ojcze, odpowiedział hrabia, tyle już zrobiłeś dla mnie, zże o więcej prosić cię nie śmiem... Jeżeli jednak nic pilnego nie powołuje cię do Paryża, to zostań u mnie jeszcze choć kilka dni; obecność przyjaciela mojego syna, smutku mojego nie powiększy, nawet ulgę przynieść może, jeżeli to możebne.
— Pozostanę, odrzekł mnich, tak długo, jak pan hrabia życzyć sobie będzie.
Przebyli z sobą miesiąc cały, rozmawiając o Kolombanie, spędzając dnie na chodzeniu po nad morzem i na rozmyślaniu o tym, którego już nie mieli ujrzeć na tej ziemi.
Z rana hrabia przychodził do księdza, podawał mu rękę w milczeniu, siadał na wielkiej rzeźbionej ławie dębowej i długą, wyschłą ręką wskazywał fale wznoszące się na niezmiernym oceanie.
— Tu on siadał, mówił z cicha biedny ojciec, dręczony ciągle jedną myślą, z tego miejsca wzrok jego zanurzał się w horyzont bezmierny. Patrz ojcze, oto jego książki prawnicze, lekarskie, przyrodnicze... Oto strzelba jego, florety... fortepian i ulubieni poeci starożytni. Patrząc na ten pokój, zdaje się, że on wejdzie, uśmiechnie się do nas i zacznie rozmawiać.
Hrabia spuszczał głowę i mówił dalej do siebie:
— Ostatniej nocy, którą tu spędził, było to przed burzą, a upał duszący nie dał mi wysiedzieć w moim pokoju; smutno mi było, przeczucia złowrogie mnie opadały. W jego pokoju świeciło się, więc zdziwiony że nie śpi jeszcze o trzeciej rano, poszedłem do niego. Czy wiesz księże czem był zajęty? Oto studjował język hebrajski. Szczególna to była organizacja; inteligencja wyższa... On pragnął wszystko umieć, zgłębić wszystko! To nie miłość ojcowska mnie zaślepia, spytaj księże nauczycieli, kolegów jego, wszystkich tych co go znali... I oto kilka funtów węgla, trochę dymu i czadu, zabiło człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga! Czyż to nie wygląda na pośmiewisko?...
Dominik powstał i w milczeniu podał hrabiemu rękę.
— O czem rozmawialiście z sobą, jak byliście razem? zapytał ojciec nieszczęśliwy.
— O Bogu i o tobie panie.
— O mnie?
— On cię tak kochał!
— O! kochał więcej kobietę niż mnie, skoro miłość dla ojca nie przeszkodziła mu umrzeć dla tej kobiety.
Potem zaczął jak gdyby odpowiadając na własne myśli:
— Tak, musi to być równowaga w naturze. Wszak Bóg rzekł do kobiety: „Opuścisz ojca i matkę, a pójdziesz za mężem“. On też opuścił nas i poszedł za kobietą w tę nieznaną krainę, którą śmiercią zowiemy...
— Spotkacie się tam kiedyś, panie hrabio.
— Czy tak myślisz ojcze? zapytał hrabia patrząc bystro na Dominika.
— Spodziewam się tego, panie! odpowiedział mnich.
— Wszak odpuściłeś mu grzech samobójstwa?
— Z głębi serca, panie.
— Ze względu na innych ojców, odpuszczenie twoje przeraża mnie księże. Jakaż to straszna zachęta, jeżeli uniewinniać będziemy samobójstwo!...
— O panie hrabio, śmierć twego syna to nie samobójstwo, to męczeństwo... Ktokolwiek rzuca się w przepaść dla ocalenia bliźniego, kraju, społeczeństwa, ja go rozgrzeszam. Syn twój panie hrabio padł ofiarą zdrady; ten, który mienił się jego przyjacielem oszukał go haniebnie... Gdyby prawo karało kłamstwo, śmierć nie byłaby ucieczką ludzi uczciwych.
— Dziękuję ci ojcze, za te słowa, rzekł hrabia, dają mi one nadzieję, że połączę się z moim Kolombanem w wieczności; pójdźmy go odwiedzić, dodał wstając.
Gdy przyszli nad mogiłę, Dominik zauważył, że leży wprost okna hrabiego i że umyślnie wybrał on to miejsce.
Usiedli na skale, z której wydrążenia czerpali wodę do poświęcenia trumny.
Nastała chwila milczenia.
— A więc, odezwał się hrabia, jak gdyby wiążąc rozmowę przerwaną, wierzysz księże w życie przyszłe?
Mnich urwał gałązkę dębu, uszczknął z niej pączek zupełnie martwy i wewnątrz tegoż pokazał hrabiemu zarodek przyszłego pączka.
— Rozumiem, rzekł hrabia, śmierć nawet sama posiada zarodek życia; ależ pokazujesz mi śmierć jednoroczną, sen prawie tylko... zima nie jest śmiercią natury, to tylko jej sen...
— Bo drzewo wegetuje, nie żyje, odpowiedział Dominik. Drzewo nie posiada duszy...
Hrabia nic nie odpowiedział.
Z pokoju Kolombana wziął jeden tom pism Szekspira, otworzył go tutaj, natrafił na ustęp z króla Lira i czytał głośno:
„Ten, czyją duszę szarpie boleść wielka, nieczułym się staje na małe dolegliwości.
„Kiedy cię zwierz dziki goni, uciekasz, lecz jeżeli w ucieczce trafisz na morze wzburzone, wtedy odwracasz się od morza i stajesz na wprost zwierzęcia.
„Gdy zaś dusza jest spokojną, wtedy ciało czulszem się na ból staje“.
W tej chwili zerwał się wiatr silny, zachodni, mroził prawie wyrazy na ustach rozmawiających.
Ksiądz Dominik prosił hrabiego żeby wrócił do zamku. Ale hrabia chciał niejako dać dowód, że w wielkich cierpieniach duszy ciało nie jest wrażeniom dostępne; siedział więc nieruchomy czytając dalej głosem dźwięcznym.
Siedząc nad brzegiem rozhukanego morza, sędziwy hrabia podobny był do zbolałego króla Lira. Srebrzyste włosy, wiatrem targane, uzupełniały to podobieństwo, tylko król Lir opłakiwał niewdzięczność córek, a hrabia śmierć syna...
Hrabia doczytał do bolesnych skarg i do tego strasznego przekleństwa, które Eschyl angielski kładzie w usta ojca Goneryli, Regany i Kordelii:
„Dmijcie wichry!... lećcie z łańcuchów!
„Burze, rozwińcie całą swą wściekłość!
„Katarakty, uragany, nawałnice, lejcie na ziemię mroźne potoki!
„Pochłońcie w nurtach swych wierzchołki naszych wież i dzwonnic!
„Błyskawice siarczyste, prędkie jak myśl, spalcie me białe włosy!
„Gromie nieubłagany, który wstrząsasz osią świata, zgnieć ziemię! rozprosz rdzeń przyrody! wyniszcz wszystkie nasienie, z którego powstaje człowiek niewdzięczny!
„Wyczerpcie pioruny swe burze; wyczerpcie potoki deszczu i płomienia wiatry, gromy i nawałnice; wy nie jesteście mojemi dziećmi, ja was o niewdzięczność nie oskarżam, wyście mi nie winne posłuszeństwa!
„Zwalcie więc na mnie do woli, wszystkie szały swych okrutnych igrzysk: oto ja wasz niewolnik, uległy, biedny i słaby starzec, uginający się pod ciężarem niemocy i wzgardy, a jednak mam prawo nazwać was niecnemi sługami, was, co z wysokości niebios sprzymierzacie się z niewdzięcznemi dziećmi, by mi wojnę wypowiedzieć, was co za cel swych pocisków wybieracie głowę sędziwą, okrytą białemi włosy!“
Oblicze i ruchy hrabiego de Penhoel, przedstawiały iście króla Lira. Tak samo wyrywał sobie włosy, a wicher niosąc je po nad ocean, czynił je podobnemi do płatków śniegu wirujących w powietrzu.
Innych dni, kiedy mgła poranna, lub burza nocna, niedostępną czyniły ścieżkę po nad morze, lub zimne deszcze marcowe padały z ołowianego nieba, hrabia i Dominik szli albo na platformę, gdzie jak widzieliśmy starzec oczekiwał na zwłoki syna, albo do najwyższej komnaty w baszcie, która podczas wojen służyła do pomieszczenia straży zamkowej.
Tam, jak niegdyś Prjam patrzący z wyżyn wieżyc trojańskich na zwłoki syna siedmkroć razy wleczone około grobu Patrokla, przyzywał swego syna i przytaczał żale, jakie boski Homer kładzie w usta sędziwego króla:
„Wielki Prjam wszedł nie będąc spostrzeżonym i zbliżywszy się do Achillesa, rękami objął kolana króla, całował jego ręce zabójcze, te ręce, które tylu synów mu zabiły...
„Achilles zdziwił się spostrzegłszy Prjama, który wyglądał niby bożek, a obecni niemniej zdziwieni, patrzyli po sobie.
„Wtedy Prjam błagalnie przemówił w te słowa:
— „Boski Achillesie, wspomnij na swego rodzica; on w równym jest wieku ze mną i stoi na śmiertelnym progu starości.
„Może źli sąsiedzi go uciskają, a on nie ma nikogo, coby bronił go od wojny i śmierci. Lecz słysząc o tobie i wiedząc że żyjesz, cieszy się w sercu i ma ciągłą nadzieję, że swego ukochanego syna zobaczy gdy z Troi powróci.
„Ale ja najnieszczęśliwszy, miałem tylu dzielnych synów w Troi, a żaden mi już z nich nie pozostał.
„Liczyłem ich pięćdziesięciu, kiedy przybyli Achaje: dziewiętnastu wyszło z łona jednej matki, resztę porodziły inne kobiety w mych domach.
„Gwałtowny Ares połamał im kolana a tego, który jedyny już pozostał przy mnie, bronił grodu i nas, zabiłeś ty ostatecznie, gdy walczył za ojczyznę... biedny mój Hektor.
„I ja oto teraz przychodzę na statki Achajów, by go wykupić od ciebie, i przynoszę okup niezmierny.
„Uczcij bogi Achillesie, i zlituj się nademną a pomnąc na własnego ojca, pomnij, że ja daleko nieszczęśliwszy, bo wycierpiałem to, czego dotąd żaden człowiek nie wycierpiał na ziemi: oto wyciągnąłem rękę do człowieka, który zabił mi syna“.
Innego znów dnia dziesiąta pieśń Danta przyszła na myśl biednemu ojcu. Widział on tam żałosną postać starego Cavalcanti; ten cień ojcowski, który przy boku Danta upatruje syna swojego. I w oryginale powtarzał stary hrabia piękne wiersze wygnańca florenckiego.
„Wtedy ze strony gdzie grób był odkryty, ukazała się głowa ze mgły, jak cień tylko, i spojrzała naokoło szukając kogoś... a gdy nie znalazła rzekła do mnie we łzach cała:
„Moc geniuszu otworzyła ci to czarne więzienie. Gdzie jest mój syn, czemu nie widzę go przy twoim boku?
„A ja mu na to:
— „Ja nie przychodzę tu mocą własną. Mędrzec, który mną kieruje, stoi tam przy nas!... Może twój syn zanadto lekceważył tego wzniosłego mistrza.
„Słowa i rodzaj męczarni wyjawiły mi imię tego cienia. Odpowiedź też moja była jasną.
„Ale cień podnosząc się nagle:
— „Jako ty powiedziałeś: „lekceważył?“ rzekł. Czy on już przestał oddychać, a miłe światło słońca już oczu jego nie rozwesela?
„A gdym ja opóźniał się z odpowiedzią zapadł w trumnę i już się nie ukazał więcej“.
A nieszczęśliwy ojciec, który znał co to boleść, potrząsał głową i mówił:
— Ten cierpiał więcej, bo cierpiał po cichu i bez skargi.
Jednakże, powoli kapłan niby ojciec dzieckiem kierujący, kierował boleścią starca po drodze rezygnacji.
Nadeszła połowa marca, i pewnego rana ksiądz Dominik pierwszy zjawił się u hrabiego. Trzymał on w ręku list a czoło miał razem radosne i spokojne.
— Panie hrabio, rzekł, dopóki nie wzywano mnie usilnie do Paryża, bawiłem u ciebie, lecz dziś muszę cię opuścić.
— Koniecznie? zapytał starzec.
— Oto list od mojego ojca, zawiadamiający, że przybywa do Paryża; a ja od ośmiu lat nie widziałem ojca!
— Szczęśliwy twój ojciec Dominiku, że ma takiego syna! Jedź mój przyjacielu, nie zatrzymuję cię.
Ale mnich, rozważając podług daty listu, oświadczył hrabiemu, że wyjedzie dopiero jutro z rana.
Dzień ten przeszedł tak jak poprzednie, tylko jeszcze smutniej.
Ostatni wieczór przepędził w pokoju Kolombana.
Hrabia nalegał na Dominika, ażeby powrócił jak tylko nic go już nie będzie zatrzymywać w Paryżu. Dominik przystał z całego serca. Obiecał nadto, że będzie często pisywał, co wielką mogło przynieść ulgę starcowi.
Długo w noc rozmawiali nie troszcząc się o późną godzinę.
Dominik po raz dziesiąty opowiadał hrabiemu szczegóły z życia syna, nie pomijając najdrobniejszych wypadków, lecz doszedłszy do głównego powodu śmierci Kolombana, zatrzymał się.
— Mów dalej! rzekł hrabia.
Ale mówić nieszczęsnemu ojcu o kobiecie, która sprowadziła śmierć jego syna, było to coś takiego, do czego potąd Dominik bał się przystąpić; gdyby nawet ojciec wymagał koniecznie, byłby to jednak ciężki obowiązek do spełnienia.
Nic więc dziwnego, że słowa zamierały na ustach księdza Dominika.
— Mów dalej przyjacielu, powtórzył hrabia.
— Chcesz panie hrabio, abym o niej mówił?
— Tak, chcę wiedzieć jaką on kobietę pokochał.
— Zacna i szlachetna dopóki żył Kolomban, męczennica od czasu jego śmierci.
— Czy znałeś ją?
— Tak jak Kolombana.
Dominik opowiedział hrabiemu wszystko o Karmelicie, od pożycia jej z matką, aż do straszliwej katastrofy.
Hrabia wysłuchał opowiadania, nieruchomy, z oczami w jeden punkt utkwionemi. Chwilami cicha łza spływała po jego twarzy. A kiedy ksiądz skończył mówić:
— Byliby szczęśliwi, rzekł, przy mnie, w starej baszcie Penhoelu! I ja byłbym szczęśliwy przy nich...
— Panie hrabio, podjął Dominik, widząc starca usposobienie, czy nie mógłbym zawieźć Karmelicie przebaczenia od ojca Kolombana?
Hrabia zadrżał i zdawał się wahać przez chwilę. Potem z nieopisanym akcentem prośby w głosie:
— Niech Bóg przebaczy Karmelicie, wyrzekł, jak ja jej przebaczam...
I wzniósł ręce do nieba. Wstał i krokiem pewnym poszedł do biurka.
Jedna lampa tylko paliła się w pokoju, hrabia przez chwilę szukał kluczyka, potem wyjął z szuflady pakiecik owinięty w papier. Zbliżył się do księdza, który rękę mu podał.
— Dziękuję hrabio, rzekł, za przebaczenie udzielone nieszczęśliwej.
— Nie dosyć przebaczyć, odpowiedział starzec, ale ja z przerażeniem myślę, co to za nieszczęście dla niej, że go przeżyła. Ilekroć modlić się będę za „niego“, pomodlę się i za nią... A jako uznanie dla kobiety, którą mój syn wybrał, posyłam jej jedyny skarb jaki posiadam, pierścień jasnych włosów, ręką matki jego ucięty.
Przy tych słowach rozwinął pakiet i na papierze napisał te słowa:
„Przebaczenie i błogosławieństwo kobiecie, którą mój Kolomban ukochał.

Hrabia na Penhoelu“.

Potem włosy podniósł do ust, całował długo z czułością, następnie zawinął je i podał księdzu.
Ksiądz Dominik płakał nie starając się nawet łez ukryć. Podziwiał on wielkość tego ojca, który odzierał się z najdroższej pamiątki na rzecz kobiety, co spowodowała śmierć jego syna.
Nazajutrz zwiedziwszy grób Kolombana o wschodzie słońca, pożegnał hrabiego.
Nie przewidywał, że nie ujrzy już hrabiego na tym świecie.

XVII.
Anioł pocieszyciel.

Opuśćmy starego hrabiego, który z głową spuszczoną siedzi nad mogiłą Kolombana, a przejdźmy do tej biednej zrozpaczonej, która zwie się Karmelitą.
Mieszkanie, jakie zajmowała na ulicy Tournon, złożone było z trzech pokojów, tak jak na ulicy św. Jakóba.
Jak już wzmiankowaliśmy, umeblowały je i ozdobiły trzy jej przyjaciółki: Regina, pani de Marande, oraz Fragola.
Ale, skutkiem zapewne bliższej znajomości charakteru i upodobań Karmelity, wszystko zrobione było według gustu Fragoli.
Mianowicie, w sypialnym pokoju ustawiono wszystko, co stało w pawilonie Kolombana, a głównie fortepian, przy którym oboje z Kolombanem śpiewali tę ostatnią symfonję, łabędzią pieśń, mającą zapowiedzieć śmierć obojga, która jednak sprowadziła śmierć tylko jednego!
Dwie przyjaciółki Karmelity, Regina i pani de Marande, chciały sprzeciwić się temu zupełnemu przeniesieniu sprzętów Kolombana do pokoju Karmelity, ale Fragola nalegała na to.
— Tak, siostry moje, rzekła, gdyby chodziło o kogo innego, a nie o Karmelitę, to, czego od was żądam i co spełnię pomimo waszych uwag, byłoby nieroztropnością, może nawet okrucieństwem. Kobieta kochająca Kolombana miłością pospolitą, zrazu miałaby pewną pociechę żyć pośród wspomnień tej miłości, ale powoli, w miarę upływu czasu, w miarę jak zapomnienie zachodziłoby na powierzchnię jej boleści, przedmioty te zamiast być dla niej pociechą, stałyby się przyczyną przykrości, potem znużenia, aż nareszcie kiedyś, jakby się zupełnie z tej miłości wyleczyła, może nawet wyrzutem. Ale bądźcie spokojne, siostry moje, znam Karmelitę, z nią tak się nie stanie: boleść jej wieczną będzie jak jej miłość, a pokój ten zostanie przybytkiem, w którym jak w arce świętej żyć będzie wspomnieniem Kolombana. Uczyńmy więc tak jak mówię, a za lat dziesięć, tak jak dziś, Karmelita wam podziękuje. Pozostawiły więc swobodę Fragoli co do sypialnego pokoju, a ze swej strony Fragola inne pokoje oddała do urządzenia przyjaciółkom.
Zamiast firanek, portjer, żywych obić, jakiemi Kamil okrył ściany małego domku w Meudon, Regina obiła wszystko z surową prostotą: był to dom wdowy o ciemnych i poważnych barwach, nie zaś wesoły dom młodej panienki.
Karmelita też uczuła niewymowne wrażenie melancholji, które tak zgadzało się z jej sercem, jak w odwrotnym kierunku uczuła błogość Róża, gdy, opuściwszy norę na ulicy Triperet, przeniosła się do swego raju na ulicy Ulm.
W chwili, gdy rozpoczyna się ten rozdział, Karmelita, wciąż blada (a bladość ta została jej do śmierci), osłabiona jeszcze, spoczywała na szezlągu, i oczyma pełnemi melancholji patrzyła na drugą młodą kobietę, która siedząc nieopodal, kończyła jej opowiadać bardzo smutną historję.
Tą młodą kobietą była Fragola.
Przypominamy sobie, że śliczna ta panienka prosiła Salvatora, ażeby ją zwolnił z tajemnicy przed Karmelitą.
Fragola tak rozumowała instynktem serca:
— Karmelita wyleczy się może na ciele, ale z pewnością nie wyleczy się na duszy. Powiadają, że jest umiejętność lekarska nowa, która zwie się „homeopatją,“ polega ona na leczeniu środkami podobnymi tym, co wywołały chorobę. Owoż, opowiadając Karmelicie historję jeszcze smutniejszą może, niż jej własna, czy nie zdołam uczynić tego, że Karmelita, przy swem złotem sercu i anielskiej duszy, przestanie łzy wylewać nad sobą? Powiem jej: „Dosyć tych łez, siostro moja; dosyć tych cierpień. Jeżeli wypłaczesz wszystkie łzy nad swoją własną niedolą, cóż ci zostanie na boleści drugich? Czy sądzisz, że ty jedna byłaś nieszczęśliwą na ziemi? Czy nie wiesz, że są tak głębokie nędze, iż oko twe zamknęłoby się z przerażenia na ich widok? Ja sama widziałam twarze, które łzy porywały tak, jak potok wąwozy. Ale znam również dusze dzielne w słabych ciałach, które zamiast płakać osuszały łzy innych, zamiast umierać walczyły!“
Wtedy Fragola, ciężko doświadczona w ośmnastym roku życia, opowiedziała Karmelicie swe życie pełne cierpień, bez przerwy, wypoczynku, które jednak zupełnie się odmieniło od czasu, w którym zawinęła do tego rozkosznego portu przy ulicy Macon, pod tchnienie miłości Salvatora.
Może kiedyś opowiemy ten żywot; ale kiedy i jak? Nie wiemy w tej chwili kiedy to będzie, zbyt zawikłani jesteśmy w szereg wypadków tworzących węzeł naszej opowieści.
Karmelita słuchała z płaczem i dreszczem. Następnie, pod ciężarem głębokiego wrażenia, rzekła:
— O! droga siostro, i ciebie boleść dotknęła... Ucałuj mnie, połączymy łzy naszej młodości, tak jak łączyłyśmy uciechy lat naszych dziecinnych.
Wtedy Fragola rzuciła się w objęcia swej przyjaciółki i obie w długim uścisku usłyszały głos anioła pocieszyciela, który białe swe skrzydła nad ich głowami rozwinął.
Karmelita następnie, wszedłszy w siebie mówiła po długiem milczeniu:
— Masz słuszność, droga i dobra Fragolo, słabe tylko dusze poddają się cierpieniu. Przeciwnie, serca jak twoje, przez cierpienie oczyszczają się i odradzają. Dziękuję ci za twą naukę. Od tej chwili pójdę za twoim przykładem, a jak ty uratowałaś się od śmierci przez miłość, tak ja, postanowiłam wrócić do życia przez pracę. „On“ raz mówił mi, że urodziłam się na wielką artystkę. Nie chcę, iżby się zawiódł: usta mojego Kolombana nie mogły skłamać... Zostanę wielką artystką, Fragolo. Powiadają, że częstokroć potrzeba jest cierpienia, ażeby się rozwinął wielki genjusz: nie zbywało mi na cierpieniu... Bogu niech będą dzięki, że spełnia się święta Jego wola! W sztuce szukać będę jej tajemniczych, wzniosłych pociech. Nie troszcz się więc o moje życie, droga siostro. Myśleć będę o tobie i w myśli tej czerpać siły; myśleć będę o nim i stanę się wielką.
— Dobrze, Karmelito! rzekła Fragola, bądź pewną, że Bóg da ci kiedyś chwałę, jeżeli nie szczęście.
W chwili, gdy Fragola kończyła te słowa, ozwał się dzwonek u drzwi.
Na ten odgłos, który nie miał przecież nic przestraszającego, bladość Karmelity wzmogła się tak, że Fragola myśląc, iż przyjaciółka jej zemdleje, wydała lekki okrzyk.
— Co ci jest? zapytała.
— Nie wiem, odrzekła Karmelita, ale doznałam w tej chwili dziwnego wrażenia.
— Gdzie?
— W sercu.
— Karmelito...
— Posłuchaj, albo ja tracę rozum, albo osoba, która zadzwoniła, przynosi mi wieści o Kolombanie.
Pokojówka Karmelity weszła.
— Czy pani zechce przyjąć księdza, który przybywa z Bretonji?
— Ksiądz Dominik! krzyknęła Karmelita.
— Tak, to on, odezwała się pokojówka, tylko nie pozwolił mi wymieniać swego nazwiska, z obawy, by ono nie zrobiło na pani przykrego wrażenia.
Czoło Karmelity okryło się zimnym potem. Konwulsyjnie uścisnęła rękę Fragoli.
— A co, nie mówiłam ci? rzekła do niej.
— Uspokój się, Karmelito, odezwała się Fragola ocierając czoło jej chustką, uspokój się moja siostro. Czy to tak odrodziłaś się? Bledniejesz przy pierwszej walce, a jednak mogłaż Opatrzność łagodniejszą spuścić na cię próbę, jak zsyłając ci przyjaciela przeszłości twojej?
— Masz słuszność, Fragolo, odrzekła Karmelita, to też patrz, teraz jestem silną. Potem, zwracając się do pokojówki: Proś księdza Dominika, rzekła.
Ksiądz Dominik wszedł.
Był to prześliczny obraz, widok tych trzech postaci: księdza we drzwiach wyciągającego rękę z błogosławieństwem, po nad dwie młode kobiety złączone w uścisku.
— Pokój wam siostry! rzekł zwracając się do nich, ale głównie schylając się przed Karmelitą, z tem pierwszeństwem, jakie od ludzi należy się wdowie.
Obydwie skłoniły się, Fragola powstawszy, Karmelita siedząc, gdyż biedne jej ciało tak było słabe, że nie mogła ustać na nogach.
Fragola podsunęła księdzu fotel.
Podziękował, ale oparłszy rękę o poręcz, nie usiadł.
— Siostro, rzekł, wracam z długiej i bolesnej pielgrzymki: przybywam wprost z zamku Penhoel.
Na te słowa twarz Karmelity okryła się taką bladością, że Fragola padła przed nią na kolana i ściskając ręce jej w swoich:
— Siostro, rzekła, pamiętaj o przyrzeczeniu.
— Z zamku Penhoel, wyrzekła z cicha Karmelita. Więc widziałeś się z hrabią, ojcze?
— Widziałem, moja siostro.
— O! nieszczęśliwy, nieszczęśliwy ojciec! zawołała Karmelita, rozumiejąc dobrze, że i dla innego serca istniała, boleść równie wielka, jak dla niej, jeśli nie większa.
Ksiądz Dominik odgadł wszystko co działo się w duszy Karmelity.
— Hrabia na Penhoelu, rzekł, jest godnym i zacnym ojcem. On ciebie żałuje, moja siostro, a ja ci przynoszę błogosławieństwo.
Karmelita wydała okrzyk, miała dosyć siły, żeby się podnieść i osuwając się na kolana, znalazła się u nóg księdza Dominika.
— A! mój ojcze! mój ojcze! rzekła tonąc we łzach, więc mnie nie przeklął?
Więcej nie mogła wyrzec; oczy jej się zamknęły, twarz pobielała jak alabaster, ręce opadły, głowę zwiesiła i z westchnieniem, które zdawało się ostatniem, zemdlała.
— Mój Boże! wyrzekł mnich przestraszony tym widokiem, czyż znowu sługę swego uczyniłeś śmierci posłańcem?...
Fragola miała pod ręką wszystkie sole, jakich używała w podobnych razach, gdyż zemdlenia Karmelity przypadały dość często. Dała jej powąchać, potem, tarła czoło octem.
Omdlenie wciąż trwało.
Fragola wzięła flakonik z kwasem octowym, którym nacierała piersi przyjaciółki.
— Ojcze mój, rzekła, bądź tak dobry i przejdź do sąsiedniego pokoju.
— Ja całkiem, odchodzę, siostro, rzekł Dominik. Mnie także czekają w domu i tylko dla spełnienia obowiązku, który miałem sobie za święty, przyszedłem tu najpierw. Proś, ażeby mi przebaczyła, żem tak bez przygotowania przyniósł jej słowa ojca mojego przyjaciela.
Następnie składając do jej rąk pakiet, który otrzymał od hrabiego Penhoela i którego wartość w kilku słowach wytłómaczył Fragoli, wyszedł, opiece jej pozostawiając Karmelitę.
Po kilku natarciach, przyszła do siebie nieszczęśliwa, otworzyła oczy i nasamprzód szukała wzrokiem księdza Dominika.
— Gdzie on jest? pytała głosem zdziwionym, czy to nie był sen?
— Nie, odrzekła Fragola, on tu był.
— Dominik, wszak tak?
— On sam.
— Gdzie się podział?
— Tyś zemdlała, a on przez dyskrecję wyszedł.
— O! jakżebym chciała widzieć go raz jeszcze, rzekła Karmelita.
— Będziesz się z nim widzieć, odpowiedziała Fragola, ale jutro lub później, jak nabierzesz więcej siły.
— O! ja silną jestem! zawołała Karmelita. Pamiętaj, że miałam go zapytać o tysiące szczegółów... Gdzie on jest? gdzie spoczywa? Pójdziemy, nieprawdaż, odbyć pielgrzymkę do jego grobu?
— Pójdziemy, droga siostro, bądź spokojna.
— Wszak on mówił o jego ojcu, prawda? Mówił, że mi przebacza, że mnie błogosławi?
— Tak, przebaczył ci i błogosławił. Widzisz więc, że Bóg jest z tobą.
— O! westchnęła Karmelita opadając na szezląg, czemuż nie jestem z nim razem!
I złożywszy ręce modliła się pocichu.
— Dobrze, odezwała się Fragola, módl się, droga, nieszczęśliwa duszo; wszystko zawiera się w modlitwie: uspokojenie, pociecha, siła. Zamknij teraz oczy i staraj się zdrzemnąć.
— Czyżbym mogła? zapytała Karmelita. Weź mnie za rękę.
— Rozpalona bardzo.
— Gdyby nie gorączka, Fragolo, zdaje mi się, że nie mogłabym żyć.
Fragola znowu uklękła i biorąc w swoje jej obie ręce:
— O! moja siostro, gdzież to jest ta siła, z której tak dumną byłaś przed chwilą? Pierwsze słowo zgięło cię jak trzcinę, jak kwiat złamało. Nie zawiodłaś mnie, ale zawiodłaś się sama; nie byłaś tak silną, jak ci się zdawało.
— Przygotowałam się na boleść, nie na radość, Fragolo. Miałabym siły przeciwko boleści, zbrakło mi ich przeciwko radości.
— Biedna przyjaciółko moja!
Karmelita konwulsyjnie ścisnęła ręce Fragoli.
— On powiedział, że wróci, nieprawdaż?
— Tak!
— A kiedy?
— Niedługo, lecz...
— Lecz co?
— Ażebyś cierpliwiej czekała jego powrotu...
— To...
— Zostawił coś dla ciebie.
Jak widzimy, Fragola na ten raz postępowała krok za krokiem. Obawiała się drugiego przesilenia, które w stanie osłabienia jakiemu uległa Karmelita, mogło stać się niebezpiecznem.
— Coś dla mnie? wykrzyknęła Karmelita. O! daj mi czemprędzej.
— Poczekaj trochę, rzekła Fragola obejmując ręką szyję Karmelity i pociągnęła ją ku sobie dla pocałowania.
— Dlaczego mam czekać, Fragolo?
— Dlatego, widzisz, że... I zawahała się.
— Dlatego, że co?...
— Dlatego, że to jest szczęście, a ja cię chcę przygotować...
— Boże mój! ty mnie do śmierci doprowadzasz.
— Ażebyś potem lepiej żyła kochana siostro.
— Mów, mów prędzej, ja chcę! Co ci zostawił dla mnie; ten dobry ksiądz Dominik?
— Podarek.
— Podarek dla mnie? zapytała Karmelita zdziwiona.
— Podarek, jaki przesyła ci hrabia Penhoel, dar drogocenny, skarb!
— Fragolo, błagam cię, odezwała się żywo, prawie niecierpliwie Karmelita, daj mi to, po co mnie dręczysz.
— Pozwól mi obchodzić się z tobą jak z dzieckiem.
Karmelita opuściła głowę na piersi.
— Czyń jak chcesz, rzekła, tylko uważaj ażebyś sił moich nie wyczerpała do ostatka.
— Jesteś zgnębiona, a więc bliska uspokojenia; miej silną wolę, a będzie dobrze.
— Patrz, czy tak nie jest? rzekła Karmelita. I uśmiechnęła się do Fragoli. Czy chcesz lepszego jeszcze dowodu, mówiła dalej, bo ty masz zawsze słuszność!... Przez tak długi czas jak zechcesz, trzymać będę głowę na twych piersiach, a ty w kwadrans dopiero oddasz mi podarunek hrabiego Penhoela... Zdobyła się na siłę i z uśmiechem: Od ojca Kolombana, dodała.
— Ha! jesteś widzę bohaterką, rzekła Fragola, nie chcę cię dłużej wytrzymywać.
Podniosła się, Karmelita zatrzymała ją.
— Fragolo, zawołała, moja szlachetna, moja święta Fragolo, któż ciebie lepiej, niż najsławniejszych lekarzy, nauczył tej umiejętności serca, którą ty goisz rany moje? A! życie wyda mi się zawsze miłem, póki trzymać cię będę za rękę.
— Dobrze, odpowiedziała Fragola, trzeba wynagrodzić dziecię za posłuszeństwo. I lekko wyjmując rękę z rąk przyjaciółki, poszła wydobyć z tualetki pakiecik i podając Karmelicie: Jego matka, rzekła, powtarzając słowa hrabiego, ucięła mu z głowy w dniu urodzenia.
— Boże łaskawy! wykrzyknęła Karmelita, rzucając się na promień włosów, jak lwica, która szczenię swe odnajdzie, Boże łaskawy! to włosy mojego Kolombana!...
I po raz pierwszy serce Karmelity, od śmierci Kolombana puste i jak grób zimne, zalało się niewymownem szczęściem. Wzięła promień włosów, obracała go na wszystkie strony, całowała po tysiąc razy, oblała łzami, a potem podnosząc je do ust Fragoli:
— Ty także kochałaś go jak brata, rzekła, pocałuj te piękne włosy, moja siostro...

Koniec tomu ósmego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.