Mohikanowie paryscy/Tom VII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM VII.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
W którym czytelnik nielubiący uroczystych wystąpień, bez względu jakieby one mogły mieć skutki w polityce, raczy przejść się tymczasem na spacer.

Muzyka niezgodna w tonach, odzywająca się w głębi, wyszła wreszcie na zewnątrz.
Przez ciąg dziesięciu minut trwał jeden okrzyk śmiechu i burza oklasków.
Każdy z dwóch artystów podszedłszy na brzeg sceny, trzy nizkie ukłony złożył publiczności, następnie Fafiou cofnął się a Kassander pozostał na przodzie i rozpoczął monolog następujący, wyjątek z ulicznej literatury, kwitnącej w r. 1827, spisany przez jednego z przyjaciół naszych, a który radzi jesteśmy stawić przed oczy czytelników, w całej jego prostocie.

SCENA 1.
Kassander, marzący na przodzie sceny; następnie Gille w głębi.

Kassander. Niech mnie djabli porwą jeśli wiem gdzieby znaleźć sługę, któryby był uczciwy, sprytny i mało jedzący, t. j., któryby posiadał trzy cnoty teologiczne dobrych służących! Im dalej postępujemy, tem dalej i świat postępuje, a idzie od złego do gorszego: o należytą usługę bardzo teraz trudno!... Gdzie licho wyniosło poczciwych lokajów? Czyby do krainy w jakiej nie ma panów? Sprawa to ważna do tego stopnia, iż myślałem nieraz, czyby nie usługiwać sobie samemu, lecz po rozwadze, że skąpym jestem niezmiernie, zdjęła mnie obawa o zapłatę, której nie wymógłbym nigdy na własnej osobie, a przytem zamarłbym z głodu niechybnie, gdyż pierwszym warunkiem w ugodzie ze służącym jest u mnie, aby żywił się on swoim kosztem! Porzućmy więc te zamiary i szukajmy lokaja mniej odemnie wymagającego. (Rozglądając się w około). Cóż ja widzę?... E! to istotnie posługacz jakiś; biegnie jak postrzelony, spoglądając w górę. Hej! przyjacielu!... Nie słyszy, wciąż gapi się... Przyjacielu!... Miejmy nadzieję, że napotka kamień i przewali się... O! masz tobie, leży. (Podchodzi do Gilla i podnosząc go): Gdzie tak biegniesz, szalony?
Grille. Panie, widzisz przecie, że biedź już przestałem.
Kassander (na stronie). Słusznie mówi; chłopiec rozsądny widać. (Głośno). Wybacz: wziąłem jeden czas za drugi. Za kim pędziłeś?
Gille. Za, ptakiem!
Kassander (na stronie). Rozumiem teraz, dlaczego chłopiec oczy zwrócone miał w powietrze. (Głośno). A jakże ptak ów wymknął się?
Grille. Bo otworzyłem drzwiczki od klatki.
Kassander. Pocóż otworzyłeś?
Gille. Bo klatka zabrzydzoną była i zła woń dręczyła ptaka.
Kassander. Widać ztąd, że pozostajesz w służbie?
Gille. A! panie, po nieszczęściu, jakie mnie oto spotkało, uważać się mogę za wolnego, a jeśli potrzebujesz moich usług...
Kassander. Do kroćset! muszę wiedzieć naprzód zkąd wyszedłeś?
Gille. Z domu.
Kassander. Nie wątpię... ale z czyjego?
Gille. Dom należy do pewnego biskupa.
Kassander. A jakież tam spełniasz obowiązki?
Gille. Byłem dotąd kucharzem dworu.
Kassander. Ho! ho! musisz gotować wyśmienicie! Ileż; żądałbyś odemnie?
Gille. Za co?
Kassander. Za usługę.
Gille. O! bądź pan spokojny; wezmę wszystko, co tylko wpadnie mi pod rękę.
Kassander. Pytam, na jakiej stopie myślisz wejść do posług u mnie?
Gille. Wejdę na własnych stopach, panie.
Kassander. No, więc dobrze, sądzę, że pogodzimy się gładko.
Gille. I ja pewnym tego jestem.
Kassander (patrząc na niego). Eh! eh!
Gille (patrząc na Kassandra). Oh! oh!
Kassander. Wyraz twojej twarzy przypada mi do gustu; barwa włosów prześliczna, a nos zachwyca mnie nadewszystko! Teraz, zobaczymy tylko, czy twój głos odpowiada upierzeniu.

Gille (śpiewa)

Szwajcar idąc z okolicy,
Z Niemiec, z ojczystej ziemicy...

Kassander. Co ty pleciesz?
Gille. Obciąłeś pan usłyszeć mój głos, więc śpiewam.
Kassander (na stronie). Ten chłopiec zaczyna mi się podobać coraz więcej! (Głośno). Nie zrozumiałeś dwójznacznika; chciałem zadać ci kilka pytań dla przekonania się, czy nie zupełnie pozbawionym jesteś zmysłów.
Gille. O! nic łatwiejszego, pytajcie panie; nikt lepiej odpowiedzieć wam nie może, jak nowy służący.
Kassander. Rzeczywiście, spostrzegam, że lubisz mówić dużo... Wytłómacz mi naprzykład... Zapomniałem, jak ci na imię?
Gille. Nazywam się Gille, do usług.
Kassander (na stronie). Nader ujmujący to chłopczyna! (Głośno). Otóż, mój drogi Gillu, wytłómacz mi, jakim sposobem ryby zapuszczają się w głąb rzeki, a nie toną?
Gille. A któż panu mówił, że nie toną?
Kassander. Bo opuściwszy się do dna, wracają na powierzchnię.
Gille. Nie utonione to wracają, panie, ale inne.
Kassander (po krótkim namyśle). Co prawda, mógłbyś mieć słuszność poniekąd.
Gille. Czy więcej jeszcze rozwiązać mam zadań?
Kassander. Zapewno! Jakim sposobem dzieje się to, że księżyc wstaje wtedy właśnie, kiedy słońce kładzie się spać?
Gille. Panie, nie księżyc wstaje podczas układania się słońca do snu, lecz słońce wstaje, wówczas, kiedy księżyc zasypia.
Kassander (zdumiony). Na honor! nigdy nie pomyślałem o tem! Ty musisz być chyba astronomem, Gille?
Gille. Tak, panie.
Kassander. A czyjego słuchałeś wykładu?
Gille. Pana Galileusza Kopernika.
Kassander. Wielki to człowiek!... Otóż, kiedy jesteś uczniem tak znakomitego mędrca, rozwiążesz prawdopodobnie zadanie, jakie przedstawić ci zamierzam. Czy sądzisz,, iż Opatrzność sprawiedliwie postąpiła z moją osobą, udzielając mi dwie tylko ręce, gdy trzymam pięć stóp i cztery cale?
Gille. O wiele stała się ona niesprawiedliwszą względem osła, dając mu cztery stopy bez żadnej ręki.
Kassander (zachwycony). Ten chłopiec znajduje odpowiedź na wszystko. (Do siebie, postąpiwszy ku widzom). Istotnie, napotkałem służącego, który pełen jest rozsądku, będzie więc dla mnie z całem poświęceniem, i uczynię go może kiedyś zięciem moim, jeśli ma trochę odłożonego, grosza. (Głośno). No, odpowiadaj, Gille.
Gille. Wszak nie co innego spełniam, panie.
Kassander. Prawda... Czy kawalerem jesteś, Gille?
Gille. Jeżeli tylko nie pomylono się w akcie urodzenia.
Kassander (na stronie). Śmieszny, nie zrozumiał. (Głośno). Pytam czy jesteś bezżennym, czy żyjesz w celibacie?
Gille. W celibacie, jak Joanna d’Arc!
Kassander. Co to ma znaczyć?
Gille (tajemniczo). Chcę powiedzieć, iż mógłbym wypędzić Anglików.
Kassander. Przy sposobności korzystać będziemy z tego... lecz dajmy pokój rozprawom politycznym.
Gille. Dobrze, panie, mówmy o filozofii, botanice, astronomii, piśmiennictwie, naukach, pyrotechnice. (Przerywając). Ale, ale, co do pyrotechniki, cóż ja tam widzę? Cu to jest?
Kassander (spoglądając za wskazaniem palca). Butelka, wina, którą przynieść kazałem dla ochłody.
Gille. Czy znajdujesz się pan w stanie do mnie podobnym?
Kassander. Być może... a w jakim że ty znajdujesz się?
Gille. Okrutne czuję pragnienie.
Kassander. O! zwykłe to moje uczucie!
Gille. Zdławiłbym chętnie szklaneczkę.
Kassander (na stronie). Sprytny błazen! (Głośno). Dobrze więc, Gille! rozprawiać będziemy zapijając, albo pić. gawędząc, jak wolisz. Widzę, jesteś chłopcem porządnym.
Gille. Pod tym względem pan się omyliłeś, ja niczego nie pożądam krom pieniędzy.
Kassander (przerywając mu giestem i na stronie). Znowu nie zrozumiał. (Głośno). Powiedzieć obciąłem, że jesteś młodzieńcem bez wad.
Gille. Rzeczywiście, panie, bez kawałka waty, choć zimno na dworze.
Kassander. Ależ nie to. Mówiłem, że posiadasz sztukę dobrego prowadzenia się.
Gille. Bo ja niegdyś prowadziłem ślepych po żebraninie.
Kassander (na stronie). Musimy zmienić przedmiot rozmowy; błazen ma umysł zapieczętowany w obec niektórych pojęć. (Głośno). Czy długo służyłeś chłopcze?
Gille. Tak, panie, nie przeszkadza mi to jednak być zupełnie nieużytym.
Kassander. I komu niosłeś swe usługi?
Gille. Najpierwej, ojczyźnie...
Kassander. Jakto! byłeś żołnierzem? mój zuchu.
Gille. Tak, jako rekrut, drogi panie, przez trzy miesiące.
Kassander. A czy przypadkiem nie byłeś ranionym?
Gille. Byłem.
Kassander. A w jakie miejsce?
Gille. W sam środek serca! Zranił mnie postępowaniem swojem generał.
Kassander. Cóż on ci złego uczynił?
Gille. To uczynił, że kazał przebiegać równinę we wszystkich kierunkach.
Kassander. Cóż u licha! czy dla rozgrzania się? To musiał być chyba zakatarzony.
Gille. A ponieważ nie spotkaliśmy wcale nieprzyjaciela, przeto pozwoliłem sobie oświadczyć, że generał szukał wiatru po polu.
Kassander. Jakiego wiatru?
Gille. Że gonił wiatr po polu; za co osadzono mnie w areszcie.
Kassander. Bo generał nie zrozumiał twojej metafory. A jak długo siedziałeś w kozie?
Gille. Trzy lata panie.
Kassander. W jakiej miejscowości wznosiło się to więzienie.
Gille. Nie „wznosiło się“ ono, panie, owszem, zapadało.
Kassander. Rozumiem... tak, że znalazłeś się...
Gille. Zapadniętym, panie.
Kassander. Ale ja pytam, w którem miejscu znajdowało się więzienie?
Gille. W pobliżu morza.
Kassander. Którego? Gille. Śródziemnego.
Kassander. Znam pewne miasto leżące przy brzegach Śródziemnego morza, w którem przebywałem.
Gille. Ja także panie.
Kassander (szukając w pamięci). Nazywało się Tu, tu, tu...
Gille. Lon, lon, lon! Kassander. To właśnie, Tulon! a! biedny mój chłopcze, więc i ty zakosztowałeś galer?
Gille. Wszak nie ma rzemiosła, któreby krzywdziło.
Kassander. Istotnie... komuż więcej służyłeś prócz ojczyzny?
Gille. Służyłem na zabawkę jednej z moich współrodaczek.
Kassander. Która zmusiła cię pewnie do zwiedzenia wielu krajów.
Gille. Tak jest, panie; a przekonałem się wtedy, iż podróże odbywane z dziewczętami męczą daleko bardziej, aniżeli morskie.
Kassander. Zyskałeś jednak pewnie cośkolwiek w tak długiej służbie.
Gille. O tak! zyskałem dwie przykrości.
Kassander. Zgadzam się, ale odwrotnie.
Gille. Tak zdarzało się, że się ze mną niegodnie obchodzono i odwrotnie.
Kassander (na stronie). Nie rozumie głuptas. (Głośno). Chcę powiedzieć, że po tylu przejściach musiałeś polubić i zaprowadzić w życiu pewien ład.
Gille. O! tak. Całe moje spodnie są pełne łat.
Kassander. Nie o tem mówię, ale czy masz jakie pieniądze gotowe?
Gille. Gotowy jestem wziąć je zkądbądź.
Kassander (na stronie). Jeszcze nie pojmuje. (Głośno). Czy odłożyłeś co na stronę.
Gille. Dawno już odłożyłem na stronę wszelkie wybryki młodości. Cóż robić! człowiek starzeje się.
Kassander. Znam ja to dobrze, chłopcze, lecz nie odpowiedziałeś mi dotąd na zapytanie.
Gille. Jakto?
Kassander. Chciałem wiedzieć, czy nie masz gdzie umieszczonych pieniędzy?
Gille. I czemuż nie powiedziałeś mi pan od razu o co chodzi: posiadam pięćdziesiąt talarów dożywotniej płacy, zostawionej mi przez nieboszczkę ciotunię.
Kassander (zachwycony). Do kroćset! sto pięćdziesiąt franków rocznie! wiesz, że to suma?
Gille. Zapewne, suma złożona z dodania piętnastu tysięcy centymów.
Kassander. Ale ja mówię, że to piękna sumka.
Gille. Rozumiem, powiedzieć chcecie, że to nie ta co śpiewają w kościele.
Kassander. Gille.
Gille. Panie.
Kassander. Przełożyłbym ci rzecz pewną.
Gille. Jaką?
Kassander. A przystaniesz?
Gille. Przystanę, jeżeli nie odmówię.
Kassander. Mam córeczkę.
Gille. Naprawdę?
Kassander. Słowo honoru!
Gille. Swoją własną?
Kassander. I nieboszczki żony mojej.
Gille. A więc ona jest córką żony twojej, panie, nie twoją.
Kassander. Przepraszam bardzo: należy do nas obojga. (Na stronie). Chłopczyna tak niewinny dotąd, iż nie rozumie podobnych rzeczy. (Głośno). Mówiłem więc, iż posiadam córkę piękną, cnotliwą, skromną i nader ucieszną dziewczynę.
Gille. A zatem, panie, jest to dziewczyna do uciechy.
Kassander. Od niejakiego czasu szukam dla niej męża odpowiedniego; napotykam ciebie wypadkiem, i mówię: Gille, czy chcesz zostać moim zięciem?
Gille. Nie powiadam, że nie.
Kassander. Cóż mi przyjdzie z tego, jeśli nie rzekniesz: tak.
Gille. Musiałbym pierwej zobaczyć przedmiot, panie.
Kassander. Ukażę ci go natychmiast.
Gille. Chętnie zobaczę, ale za darmo!
Kassander. Zapewne. (Na stronie). Widzę, że to chłopak oszczędny.
Gille. A jaki wyznaczasz pan jej posag.
Kassander. Podobny temu, jaki ty wnosisz, rocznie pięćdziesiąt bitych talarów.
Gille. Wybornie.
Kassander. A więc mogę przywołać córkę?
Gille. Przywołaj pan.
Kassander. Zirzabello! (Do Gilla). Spodziewam się, iż będziesz zadowolony.
Gille. Utrzymujesz pan, że piękna?
Kassander. Żywy mój portret.
Gille. Do pioruna, nic szczególnego.
Kassander. Rozumie się, że upiększony.
Gille. Dzięki Bogu.
Kassander (woła głośniej). Zirzabello! Hola! Zirzabello I trzeba zachrypnąć, gdy zajdzie konieczność przywołania tej kuropatewki.

SCENA 2.
Ciż sami, Izabella.

Izabella (zbliżając się po cichu i przykładając usta do ucha ojca swego, krzyczy:) Otóż jestem!
Kassander. Przeklęta jędzo! chciałaś, żebym pękł ze strachu.
Izabella. A dlaczego ojcze wrzeszczysz, jak kij, który zgubił swojego ślepego pana?
Kassander. A czemu nie przychodzisz na pierwsze wezwanie?
Izabella. Ponieważ straciłabym rychło nogi, gdybym przybiegać miała na tak częste przywoływania. Co potrzebujesz ojcze?
Kassander. Patrz.
Izabella. Na co?
Kassander (ukazując Gilla). Na tego ślicznego chłopca.
Izabella. Na tego piekarczyka?
Kassander. Jakże podoba ci się ten młodzieniec?
Izabella. O! poczwara!
Kassander. To mąż twój przyszły.
Izabella. Co znowu!
Kassander. Tak, dałem mu już słowo.
Izabella. To możesz je cofnąć.
Kassander. Co mówisz?
Izabella. Ja mam poślubić takiego zapustowego błazna? Nigdy, to skóra i kości.
Gille. Wychudzony jestem, panieneczko, to prawda, ale przy dobrej woli wszystko zmienić można.
Izabella. Z taką postacią idzie się do szpitala, wiesz mój miły!
Kassander (do Gilla). A tobie, jak się podoba moja córka?
Gille. Cudowna!
Kassander. A więc! na rogi szatana przysięgam! że będzie twoją małżonką. Zostawiam was, trzymaj ją sobie.
Gille. Dobra rada, a jak mnie opuści, to ludzie powiedzą, że była na utrzymaniu.
Kassander (na stronie). Nigdy nie rozumie rzeczy! (Odchodzi).

SCENA 3.
Gille, — Izabella.

Izabella. O! jakże nieszczęśliwą jestem w mojem nieszczęściu! i jak moja matka dowolnie rozrządzająca wyborem ojca dla swej córki, mogła mi dać podobnego rodzica.
Gille. Niesłusznie, panno Zirzabello miotasz takie złorzeczenia na obywatela, który był autorem dni twoich. Czy zamordować cię chce, dając za małżonka tak dorodnego młodzieńca?
Izabella. Ja, twoim małżonkiem... to jest ty, moją żoną?....
Gille. Przepraszam! sądzę, że mylisz się panienko Zirzabello.
Izabella. Tak, lecz ty rozumiesz mimo pomyłki. Nigdy!
Gille. Gdybym jednak, w cztery oczy, z prawą ręką na sercu, a lewą za pasem, wyznał, że pokochałem się nagle..
Izabella. A w kim?
Gille. W tobie!... Patrz, oto stoję już z prawą ręką na sercu, z lewą za paskiem, spoglądam w oczy twoje, i mówię: kocham cię panno do wściekłości! Cóż odpowiesz teraz?
Izabella. Na pochlebne to wyznanie odpowiem w ten sam sposób, tylko, że zupełnie inaczej. Uważam cię za pochodzącego ze szlachetnej rasy, i myślę, że mówię do kawalera; ztąd też położę w tobie całe zaufanie.
Gille. Słucham pilnie: mów!
Izabella. Czy chcesz, ażebym była otwartą?
Gille. Bądź.
Izabella. A więc! od chwili ujrzenia cię, stałeś się dla mnie obmierzłym.
Gille. O nieba! o podwójne nieba!
Izabella. Przestań, i pozwól mi wypowiedzieć resztę. Po pierwsze nie kocham cię, bo nienawidzę; powtóre, zadurzoną jestem do szaleństwa w szlachcicu znakomitego domu.
Gille. Jak nazwisko tego paskudnika rywala? Izabella. Pan Leander.
Gille. Znam go i ja, lecz po takiej oznace, że wlepiłem mu kilkanaście policzków, których nigdy mi nie zwrócił.
Izabella (wymierzając mu policzek). Masz! zwracam ci dług, daj mu pokwitowanie!
Gille (oburzony). Panno Zirza... wiedz że nie pozwolę nastąpić sobie na pięty!
Izabella. Posiadasz więc oko kuropatwie?
Gille. Nie; jest to sposób mówienia.
Izabella. O! nie udawaj ze mną! Mówiłam ci więc, przed wydzieleniem policzka i powtarzam, że do szaleństwa kocham pana Leandra. Zaczęliśmy się umizgać wzajem już w połowie marca.
Gille (na stronie). A to dopiero chytra kotka! (Głośno). Od któregoż to roku?
Izabella. 1820! widzisz, że nie od wczoraj. Rozerwij więc małżeństwo nasze, choćby przez wspaniałomyślność.
Gille. A! zanadto cię kocham, panienko, żeby się na to odważyć! Izabella. Uczynisz, jak zechcesz, ja słóweczko mam do powiedzenia; jeśli zaślubisz mnie, słowo uczciwej dziewczyny, zrobię cię wnet rogaczem. Tem gorzej, że zmusiłeś mnie do wymówienia tak nieprzyzwoitego wyrazu; wszystko mi przecież jedno. (Odchodzi).

SCENA 4.

Gille (sam). Któżby mógł uwierzyć, że to córka „własna“ czcigodnego starca, który nadchodzi? Złóżmy mu podziękowanie uprzejme.

SCENA 5.
Gille, Kassander.

Kassander. I cóż Gille?
Gille. I cóż, panie?
Kassander. Co sądzisz o moim owocu?
Gille. Uważam go za trochę dojrzały.
Kassander. Dojrzały?
Gille. Ażeby nie powiedzieć, że nadpsuty.
Kassander. Mości Gillu! co to ma znaczyć?
Gille. Mówię, co mówię.
Kassander. Czy śmiałbyś spotwarzyć nawet cnotę?
Gille. Nie znasz pan czasem niejakiego Leandra?
Kassander. Do kroćset! jakżebym nie miał go znać!
Gille. Otóż ten ogrodnik zużytkował wasz owoc, nie czekając na mnie.
Kassander. Wiem o tem, ale że to nicpoń, zapędziłem go już daleko.
Gille. To jest on wmówił w pana, że odszedł.
Kassander. Choćby i tak! Ty jesteś człowiekiem o jakim marzyłem dla córki mojej i musisz ją poślubić.
Gille. Pragnę tego gorąco.
Kassander. Zaklnij się więc, że weźmiesz ją za małżonkę! a ja przysięgam ci na pięć tysięcy djabłów i dziesięć tysięcy rogów, że nie oddam jej nikomu prócz ciebie, bezpośrednio, czy pośrednio wreszcie.
Gille. Przeklinam się więc jak dorożkarz. Niech mnie wszyscy djabli wezmą, niech mnie potem nagła śmierć ogarnie, jeżeli kiedy pojmę za małżonkę jaką inną osobę, jakiejkolwiek płci, jeżeli to nie będzie panna Zirzabella, wasza domniemana córka.
Kassander. Doskonale zaklęcie, do pioruna! do szatana! do kroćset tysięcy! najczarniejszych djabłów! Przysięga twoja rozczuliła mnie okrutnie, więc też i ja przyrzekam ci wzajemnie, iż córka moja Zirzabella do nikogo prócz ciebie, czy to wprost, czy nie wprost, należeć nie będzie. Zawołam ją znowu i podyktuję ostateczną wolę.
Gille. Chcesz więc umierać? panie teściu?
Kassander. Pragnę wygłosić najwyższą wolę moją, (spostrzegając listonosza), eh! eh! któż to przybywa?
Gille (zatykając nos): W każdym rasie nie fabrykant perfum.

Kassander. Nie, listonosz.
SCENA 6.
Ciż sami, listonosz.

Listonosz (z nosem do góry). Hej, panie Kassander!
Gille. Zdaje mi się, że on pana szuka.
Kassander. Tak myślisz? Listonosz (ciągle spoglądając w górę). Hej! panie Kassander!
Gille. Przekonywasz się, kiedy twoją nazwę wygłasza.
Listonosz. Hej! panie Kassander!
Kassander. Chcesz widzieć się z panem Kassandrem, mój przyjacielu?
Listonosz. Jeżeli wątpisz, to chyba głuchym jesteś, mój panie!
Kassander. Tak, to ja jestem.
Listonosz. Głuchym?
Kassander (na stronie). Nie rozumie. (Głośno). Nie, ja jestem Kassander.
Listonosz. Niepodobna!
Kassander. A to dlaczego?
Listonosz. Ponieważ na liście położono: Pan Kassander, ulica Księżycowa...
Kassander. Cóż więc! alboż nie znajdujemy się na ulicy Księżycowej?
Listonosz. Lecz napisano, że na piątem piętrze, a pan stoisz wśród ulicy.
Kassander. Nic nie szkodzi, jestem panem Kassandrem, mieszkającym przy ulicy Księżycowej, ale obecnie znajduję się pod gołem niebem.
Listonosz. Nie zostaniesz pan Kassandrem, dopóki nie przeniesiesz się na piąte piętro.
Kassander. To dalej! zaraz wejdę. Stój i patrz, czy będę tam.
Listonosz. Dobrze.
Kassander (wychodząc). Nic mnie nie rozumie!

SCENA 7.
Listonosz. — Gille.

Listonosz. Mój przyjacielu, nie znasz czasem w tej okolicy miasta niejakiego Gilla?
Gille. O znam; dzielny chłopiec, mina szlachetna, postać okazała.
Listonosz. Być może?
Gille. Stoi właśnie przed tobą.
Listonosz. Gdzie?
Gille. Masz go przed oczyma.
Listonosz. Aj! aj!
Gille. Cóż to?
Listonosz. Więc to pan nazywasz się Gille?
Gille. Wątpisz jeszcze?
Listonosz. Przebóg! stosownie do opisu, jaki...
Gille. Na szczęście, mam przy sobie moje akta osobiste.
Listonosz. Po cóż mi one?
Gille. Znajdziesz tam mój opis.
Listonosz. Ha! zobaczmy.
Gille (wydobywając z kieszeni papier, czytając:) Przystań w tulonie, hm!... hm!... Ja niżej podpisany, naczelny dozorca... hm!... poświadczam hm!... hm!... że urodzony Gille, tak! liczący dwadzieścia dwa lata...
Listonosz. Doskonale!
Gille. Wzrostu stóp pięć, cal jeden...
Listonosz. Wyśmienicie!
Gille. Nosa zagiętego w trąbę...
Listonosz. Brawo.
Gille. Cery bladej...
Listonosz. Dobrze.
Gille. Włosów musztardowych...
Listonosz. Tak, wszystko zgadza się, jesteś, pan Gillem.

SCENA 8.
Ciż sami. Kassander.

Kassander (w oknie piątego piętra). Hola! posłańcze! Listonosz. Biegnę. (Do Gilla). Proszę o dziesięć soldów.
Gille. Za co?
Listonosz. list.
Gille. Za list? Jakto! że piszą do mnie mam płacić za to?
Listonosz. Bez wątpienia.
Gille. Ja zaś sądzę, że ten koszta ponieść winien, kto chce mieć honor piśmiennej rozmowy ze mną.
Kassander. Posłańcze!
Listonosz. Idę! zaraz! (do Gilla). No, dawajże pan pięćdziesiąt centymów!
Gille. Kiedy niedowierzam twojemu listowi.
Listonosz. Jakto?
Gille. Widziano nieraz listy nabijane prochem maszyn piekielnych.
Listonosz. Odmawiasz pan przyjęcia listu, jeśli jest nabity?
Gille. Rozumie się, bo jeśli nabity, to może wystrzelić.
Listonosz. Tem gorzej dla pana, bo są tu wiadomości o pieniądzach.
Gille. Hm? Więc to list osobisty z „pieniędzmi?“
Listonosz. Nie inaczej.
Kassander. Hola! posłańcze!
Listonosz. Natychmiast!
Gille. Na, masz twoje pięćdziesiąt centymów.
Listonosz. Dziękuję.
Gille. Ale, ale, list ma na sobie datę przed ośmiodniową?
Listonosz. Tydzień dla przebycia drogi z Pantin, to nie wiele.
Gille. Ale napisano tu: „pilny“.
Listonosz. Panie, temu jedynie się spieszy, kto pisze, nie temu kto odnosi.
Gille. Dosyć... odejdź, gdyż torba twoja pełna zaraźliwych wyziewów.
Listonosz. Bo zapakowałem w nią móżdżek na śniadanie.
Kassander (z długą nitką w ręku). Posłańcze!
Listonosz (przysuwając się pod okno). Jestem! jestem!
Kassander. A cóż! uznajesz mnie teraz za pana Kassandra z ulicy Księżycowej, z piątego piętra?
Listonosz. Nie powiadam, że nie.
Kassander. Przyszlij że więc list.
Listonosz. A pan, rzuć trzy soldy.
Kassander. Masz. (Rzuca).
Listonosz. Dziękuję. (Przymocowywa list do nitki). Ciągnij pan!
Kassander. Doskonale! (Ciągnie papier, lecz nagle okno pierwszego piętra roztwiera się, a wysunięta ręka chwyta go w przebiegu). E! posłańcze!
Listonosz. Cóż tam nowego?
Kassander. Jakto! nie widzisz?
Listonosz. Owszem.
Kassander. Kradną mój list.
Listonosz. Pański list kradl pewnie inne! To piękne za nadobne.
Kassander. Błazen! nie rozumie mnie! Zejdę na pierwsze piętro i upomnę się o zwrot zagrabionego listu. (Zamyka, okno).

SCENA 9.
Gille, sam.

Teraz, kiedy pozostaliśmy sami, rozpatrzmyż w spokoju, co donoszą nam w tem piśmie. (Otwiera list:) „Mam honor zawiadomić pana, iż Benjaminek, trzeci z wnuków jego, zupełnie już wyzdrowiał; wygląda obecnie jak drzewo zwane „uroczem“, inaczej nie umiem wysłowić się“... (Przerywając). Dziwna rzecz! ani myślałem być ojcem kiedykolwiek w życiu, aż tu naraz staję się dziadkiem? Niech i tak będzie, wyjaśni się to może w dalszym ciągu. Czytajmy: „Czyby nie czas już było udzielić zezwolenia na małżeństwo zawarte od lat siedmiu, o jakiem nie wiedziałeś, panie, choćby ta wiadomość ogołocić miała głowę twoją z reszty siwych włosów?“... (Przestając czytać). Wyśmienicie! otóż i siwe włosy! niech sobie wreszcie będą niebieskie, zielone, czarne, żółte czy różowe, na wszystko pozwalam, lecz białe! nigdy, nigdy nie przystanę na to! Idźmy dalej! (Czyta). „Czy nie opłakana to rzecz, iż wiedząc, że córka twoja, panna, jest matką trojga dzieci, upierasz się wydać ją za tego głupca Gilla?“... (Przerywając). O kimże on prawi? (Czyta). „Czekam na odpowiedź waszą panie, donosząc zarazem, iż otrzymałem maleńki spadek, przynoszący dwieście franków rocznie, który mnie i Zirzabeli pozwoli żyć w umiarkowanym dostatku. Pisz do mnie odwrotną pocztą! Twój sługa, przywiązany, Leander“. (Po chwili namysłu): Nie! nie! szaleństwa takiego nie popełniłbym nigdy, ażeby on będąc prawdziwym ojcem córki, a dziadkiem trojga bębnów, wydać ją miał za kogoś innego, jak za ojca jej dzieci! Jakiem prawem ten Leander pozwala sobie twierdzić, że jestem ojcem, a jeśli już tak być ma, to jak ośmiela się wątpić o mojem sercu ojcowskiem?... (Po krótkiej przerwie, uderzając się w czoło. Gdyby jednak posłaniec wręczył mi list nie do mnie adresowany!... (Patrzy na kopertę). A! tak, nie do mnie! „Pan Kassander, ulica Księżycowa, na piątem piętrze“. A więc ów stary Pandur chciał oddać mi w małżeństwo skromniutką córkę swoją, obdarzoną trojgiem pędraków, z których ostatni zwie się Benjaminem! O! poczekaj oszuście stary! Ale otóż nadchodzi. Nie wydajmy się z oburzeniem i zobaczmy, dokąd posunie nikczemność!

SCENA 10.
Gille, Kassander.

Kassander (wchodzi, czytając): „Mam zaszczyt donieść panu o bolesnej stracie, jaką poniosłeś w osobie panny Amenaidy Lamponisse, twojej ukochanej ciotki, zmarłej w dniu wczorajszym, w wieku lat siedmdziesiąt sześć“... (Przerywając). To dziwne! Nie miałem nigdy ciotki i jakże stało się, że umarła w kwiecie wieku?... Wreszcie, dzieją się rzeczy cudowniejsze jeszcze! Czytajmy dalej: „Jednocześnie też, miło mi zawiadomić pana, iż nie powinieneś liczyć na sto pięćdziesiąt franków dochodu nieboszczki, gdyż uznała za dobre wydziedziczyć cię na korzyść pewnego czeladnika od masarza z St. Menehould“... (Przestając). A to zadziwiające! zdawałoby się, iż ciotka, jakiej nigdy nie miałem szczęścia posiadać, wydziedziczyła mnie dla jakiegoś... oberwańca! Nie traćmy przecież odwagi, czytajmy dalej: „Rozumie się jednak, że gdybyś pan życzył sobie zaspokoić długi szanownej ciotki twojej, wynoszące niewielką sumkę, sto pięćdziesiąt tysięcy franków, piętnaście soldów i dziesięć denarów, to jegomość pan czeladnik masarski, dozwoliłby ci korzystać ze stu pięćdziesięciu franków dochodu rocznego, jaki w twojem miejscu odziedziczył. Zechciej więc, panie, zawiadomić mię natychmiast o twojej zgodzie lub odmowie na to położenie. Uniżony wasz sługa, Boudin de la Marne, w St. Menehould, ulica St. Giacomo, Nr. 9 stary, 11 nowy“. Nie rozumiem, co znaczyć może Nr. 9 „stary“... Tak, inaczej powiedziawszy, dawną liczbą była dziewiątka, a obecną jedenastka. (Namyślając się). No, ale cóż mi tu śpiewa ten notarjusz? Dziedziczę i nie otrzymuję spadku, numer stary i nowy — nowy i stary... Cóż on sobie myśli? jakiem prawem śmie traktować obywatela paryskiego na sposób St. Menehould? O! zapewne, że odpowiem mu natychmiast, chociaż poufałość jego zasługuje tylko na pogardę z mojej strony. (Po przestanku uderzając się w czoło). A jeżeli posłaniec omylił się we wręczeniu? (Spogląda na kopertę).
„Panu Gille, na bulwarze du Temple, pod wskazówką Niebieskiego Kompasu...“ A więc błazen ów chwalił się dożywotnią płacą, jakiej nie miał posiąść nigdy! Otóż to szachraj ostatniego rzędu!... Powstrzymajmy jednak uniesienie i zarzućmy go kilku pytaniami, ażeby poznać do jakiego stopnia gotów dojść w udawaniu. (Do Gilla). Cóż więc, kochany Gillu?
Gille. Cóż więc kochany teściu?
Kassander. Zadowolonym jesteś z wiadomości otrzymanych w liście?
Gille. A panu, czy donoszą coś szczęśliwego w piśmie tem?
Kassander. Tak, dosyć rad jestem z nowin...
Gille. Tem lepiej! I cóż tam piszą?
Kassander. Że w Vaugirard zbiory wina będą wyśmienite, gdyż deszcze padają od tygodnia, a zdaje się, że grunt tamtejszy potrzebuje wilgoci.
Gille. Dziwna rzecz! i mnie to samo piszą z okolicy Montmartre. Zbiór kartofli ma być niesłychanie obfity, ponieważ od tygodnia trwa susza zupełna; zdaje się, iż ziemia tamtejsza wymaga promieni słonecznych.
Kassander. Gille!
Gille. Panie.
Kassander. Czy zdołałbyś wytłómaczyć ten objaw powietrzny? Jakim sposobem słońce, sprzyjające wzgórzom Montmartre, szkodliwie wpływa na niziny Vaugirard?
Gille. Nic prostszego, panie; wynika to z położenia Vaugirard na południu, Montmartre zaś na północy. Równiny Vaugirard, wysuszone zwrotnikowym żarem, potrzebują wody, ażeby stać się mogły należycie płodnemi, kiedy śnieżne płaszczyzny otaczające szczyty Montmartre muszą mieć słońce w tym samym celu. Wszystko logicznem jest w przyrodzie.
Kassander. Porządek zachwycający.
Gille. Bezmiar światowy.
Kassander. Dobroć Boska.
Gille. Niezbadana tajemnica.
Kassander. Wszystko się zgadza.
Gille. Wszystko wiąże się wzajem.
Kassander. Cudowna harmonja.
Gille. Niepojęty myślą wytwór.
Kassander. Czytaj Talesa.
Gille. „Tales pater, Tales filius.“
Kassander. Czytaj Eudoxa.
Gille. Dobrze, lecz mówmy o czem innem.
Kassander. O czemże mówić chcesz?
Gille. O tobie, teściu.
Kassander. Lepiej o tobie zięciu. Czy pewnym jesteś otrzymania spadku po cioci Amenaidzie Lamponisse?
Gille. Jakto? Znasz pan nazwisko ciotki mojej?...
Kassander. Tak, znam je.
Gille. A jakim sposobem?
Kassander (uroczyście). Objaśnię ci to w kilku minutach, ale odpowiedz wprzód na zapytanie moje. Czy liczysz dotąd na owe sto pięćdziesiąt franków dożywotniej płacy?
Gille. A ty, mój teściu, czy zamierzasz jeszcze wydawać twoją dziewiczą córkę za mnie?
Kassander. Czybyś miał wątpić o mojem słowie, Gillu?
Gille. Co znowu! daleki jestem od podobnego zwątpienia.
Kassander. A to co ma znaczyć?
Gille. Że wiem o wszystkiem, stary głupcze!...
Kassander. A więc i mnie wszystko wiadome, młody intrygancie!
Gille. Zkąd wiesz?
Kassander. Nie potrzebujemy grać już w ślepą babkę; ciotka twoja Lamponisse obdarła cię do naga.
Gille. Za to też skromna córka twoja jest matką trzech, malców rodzaju męzkiego, z których najmłodszy, pan Benjamin, ma się o wiele lepiej.
Kassander. Zdrowszy jest?
Gille. O wiele, jak powiadam i rad jestem udzielić panu tak miłą nowinę.
Kassander. Kto zawiadomił cię o wyzdrowieniu wnuka mego?
Gille. Ten oto list... Kto ciebie, panie zawiadomił o śmierci mojej ciotki?
Kassander. Ten list.
Gille. Oddaj mi go, a ja oddam twój.
Kassander. Bardzo sprawiedliwie. Masz.
Gille. I ja zwracam. (Oddają sobie listy). W tej chwili, ponieważ znajdowano się przy zakończeniu czwartego aktu, nader zajmującego uwagę, taka cisza panowała wśród tłumu, że słychać było nieledwie oddech widzów. Nadchodziło rozwiązanie sztuki, którego ludzie w płaszczach, którzy przybyli ostatni na widowisko, oczekiwali z wielką niecierpliwością. Pod ten czas, dwaj pajace odczytywali swoje listy, rzucając sobie wzajem pioruny w spojrzeniu. Nareszcie, Kassander zaczął:
Kassander. Skończyłeś czytać, Gille?
Gille. Tak jest, a pan?
Kassander. Ja także.
Gille. A zatem, powinieneś wytłomaczyć mi, dlaczego nie zostanę zięciem twoim, panie?
Kassander. A zatem wytłomaczysz samemu sobie, dlaczego nie trwam już w zamiarze oddania ci za żonę córki.
Gille. Tak, lecz odkąd stajesz się pan ojcem poważnym, nie mogę pozostać w usługach twoich.
Kassander. Tak, lecz, że ja znowu usunąć się pragnę pod strzechę zięcia, który ma już służącego, zrozumiesz łatwo, iż niepodobna, abym mu sprowadził ciebie. Nie wypędzam cię więc, Gille, oddalam tylko.
Gille. Bez żadnego wynagrodzenia?
Kassander. Czy żądasz, abym dał ci łzę żalu na pożegnanie?
Gille. Kiedy kto oddala posługującego, daje mu cośkolwiek.
Kassander. To też oddalam cię ze wszelkiemi względami, jakie należą tak dostojnej osobie.
Gille. I nie wstydzisz się, kiedym stracił większą część dnia na słuchaniu bzdurstw twoich, zostawiać mnie bez zapłaty, stary filucie.
Kassander. Masz słuszność, drogi Gille, wyraz „filut“ przywodzi mi na pamięć jedno przysłowie.
Gille. Jakie to, panie?
Kassander. Jaka praca, taka płaca.
Gille. Cieszy mnie to bardzo!
Kassander. Masz pieniądze?
Gille. Nie, panie.
Kassander (uderzając go w tył nogą). A więc trzymaj.
Przedstawienie na wzniesieniu zewnętrznem skończyć się już miało na tem i Kassander kłaniał się z uszanowaniem publiczności, kiedy Gille, który zdawał się nabierać silnego postanowienia, widząc Kassandra schylonego naprzód, wziął się natychmiast do wykonania obietnicy i wymierzył mu w odpowiedzi cios tak potężny, że pan dyrektor padł między widzów!
Gille. Na honor, panie, rzetelne obrachunki tworzą szczerych przyjaciół.
Kassander, u szczytu zdumienia, podniósł się i oczyma szukać zaczął Gilla, ale ten był już daleko.
W tejże chwili ruch wielki powstał między tłumem; ludzie okryci płaszczami szeptali sobie wzajem do uszu: Oddał mu! oddał, oddał! A następnie, wydostając się z tłoku, mówili do rozmaitych gromad: To „na dzisiejszy wieczór!“
Wyrazy te, jak szmer niezrozumiały, tłoczyły się wzdłuż całego bulwaru. Potem widziano ludzi tajemniczych rozsypujących się w ulicę Temple, to w ulicę św. Marcina, św. Dyonizjusza, Rybną, a wszyscy dążyli w stronę Sekwany rozmaitemi drogami, lecz jako towarzysze, mający nie spóźnić się na zebranie w jednem i tem samem miejscu.

II.
Tajemniczy dom.

Ktoś co nic lepszego nie miał do roboty, jak uważać na to, co działo się na ulicy Pocztowej pomiędzy ósmą a dziewiątą wieczór, czyli we dwie godziny po przedstawieniu, które może nazbyt długo opowiadaliśmy czytelnikom naszym, nie darmo straciłby czas, gdyby był choć trochę zwolennikiem przygód nocnych i fantastycznych.
Przypuszczając, że czytelnik od chwili gdy połączył się z nami, nie jest nieprzyjacielem podobnych przygód, poprosimy go, ażeby poszedł z nami na miejsce, z którego postanowiliśmy poprowadzić nasze obserwacje.
Miejsce to, jak powiedzieliśmy, leży na ulicy Pocztowej; scena przedstawia mały domek jednopiętrowy, o jednych drzwiach i jednem oknie, wychodzącem na ulicę. Może ten dom miał inne jeszcze drzwi i okna, ale te musiały wychodzić na dziedziniec lub ogród.
Była godzina wpół do dziewiątej wieczór, a gwiazdy świecąc jasno, obchodziły uroczystość pierwszych dni wiosny.
Była to istotnie piękna noc, jasna i światła, pogodna i cicha, jak noc letnia, noc poety lub kochanka.
Rozkosznie było przechadzać się w tę pierwszą noc ocieploną, i zapewne też, ażeby doznać tego uczucia, pełnego zarazem przyjemności idealnych i zmysłowych, człowiek jakiś, ubrany w długi szary surdut, blizko od godziny przechadzał się w dół i na górę ulicy Pocztowej, ustępując za węgieł domu lub wchodząc we framugę bramy, jeżeli kto zaszedł mu drogę.
Rozważywszy jednak, można się było zdziwić, że ten miłośnik natury dla odetchnięcia pierwszym powiewem wiosennym, wybrał ulicę tak pustą a nadewszystko tak błotnistą, jaką była wtedy ulica Pocztowa, chociaż deszcz od tygodnia nie padał.
Przechodząc około domu, któryśmy opisali, zatrzymał się małą chwilkę, ale snąć dostateczną do zbadania tego co chciał; gdyż zwróciwszy się z drogi, to jest w stronę Kolegjum Rollina, szedł prosto przed siebie, spotkał drugiego człowieka, zapewne także zwolennika nocnych piękności natury, i wyrzekł doń jedno tylko słowo:
— Nic.
Człowiek, do którego stosował się ten wyraz, udał się w górę ulicy Pocztowej, gdy poprzedni schodził właśnie na dół.
Następnie drugi ten człowiek, wykonawszy ten sam manewr, to jest rzuciwszy przelotnie okiem na dom, postąpił jeszcze kilka kroków, wszedł w ulicę Puits-qui-Parle, i tam spotkawszy trzeciego zwolennika natury, wyrzekł do niego półgłosem tenże sam wyraz.
— Nic.
I szedł sobie dalej, gdy trzeci człowiek przechodząc około niego, kierował się do owego domu, popatrzył nań, jak dwaj poprzedni, i szedł w górę ulicy Pocztowj, aż do zbiegu ulicy Ulm. Tam, zetknąwszy się twarz w twarz z czwartym, wyrzekł wyraz, który już słyszeliśmy dwa razy:
— Nic.
I ten czwarty człowiek, z kolei minąwszy trzeciego, skręcił na ulicę Pocztową, obszedł dom, spojrzał jak poprzednicy, i ruszył dalej w dół ku Kolegjum Rollina, gdzie spotkał pierwszego miłośnika natury, przechadzającego się w szarym surducie. Wyrzekł toż samo słowo, którego nie potrzebujemy powtarzać, ominął pierwszego w surducie szarym, który szedł dalej, aż póki nie spotkał dwóch innych ludzi idących razem. Wtedy zanucił piosnkę z Jokondy:

„Długom ja biegał po świecie...“

Piosnka ta wówczas była bardzo modną; to też powtarzali ją kolejno, ale zawsze półgłosem, owi czterej ludzie, którzy wzajem powiedzieli do siebie przedtem wyraz: nic.
Ci zaś nowi dwaj ludzie, co wywołali ten nokturn pięciogłoskowy, zatrzymali się tak jak poprzedzający, naprzeciwko małego domku, w tem tylko różniąc się od tamtych, że stanęli pod drzwiami rozmawiając tak cicho, iż człowiek w szarym surducie, przechodząc koło nich wciąż z piosnką na ustach, nie mógł uchwycić ani jednego słowa z tego, co mówili.
Po dziesięciu minutach trzej inni ludzie, a za nimi czwarty, wszyscy okryci szaremi płaszczami, podeszli ku dwom ludziom stojącym przed domem.
Wyższy wzrostem od dwóch najpierw przybyłych, ujął kolejno rękę trzech nowoprzybyłych; potem wyrzekłszy do ucha każdemu pierwszą połowę samarytańskiego wyrazu „lamma,“ którego oni drugą powiedzieli mu połowę, wydobył z kieszeni niewielki klucz, włożył go w zamek, lekko drzwi otworzył, wpuścił pięciu towarzyszów, spojrzał na prawo i na lewo w ulicę i sam nareszcie wkroczył do domu. Zamykał on drzwi zewnątrz w chwili, gdy pierwszy i drugi człowiek ukazali się razem w dwóch końcach ulicy, idąc równym krokiem spotkali się przed domem.
Tam wymienili znowu wyraz:
— Sześć.
Poczem pociągnęli każdy w swoją stronę powtarzając wyraz „sześć“ innym zwolennikom natury, którzy już słyszeli i odpowiadali wyraz „nic.“
Nie uszli jeszcze dwudziestu kroków, aliści idący na dół spotyka jednego człowieka, idący zaś do góry, trzech; ludzie ci, choć przybywający z dwóch przeciwnych stron, zatrzymali się i połączyli przed tajemniczym domem.
Kiedy ci trzej nowoprzybyli weszli do domu za poprzednimi sześcioma, dwaj spacerujący znowu puścili się w pochód, spotkań i wymienili nową liczbę: Dziesięć.
Nareszcie po dwóch godzinach, weszło tym sposobem do domu sześćdziesięciu ludzi, grupami po dwóch, trzech, czterech i pięciu, a nigdy więcej, jak sześciu razem.
Było trzy kwadranse na jedenastą, kiedy dyletant, który zanucił arję z „Jokondy,“ zaintonował po raz wtóry, ale na ten raz wpadł na wielką pieśń ze „Zbiega:“

„Swobodnym wreszcie, lżej odetchnąć mogę!“

Zaledwie doszedł do czwartego wiersza, kiedy z dwóch stron ulicy Pocztowej, to jest, z przecznicy Vignes i ulicy Puits-ąui-Parle wyszło siedmiu innych ludzi, którzy na uczynione przezeń zapytanie: wielu ich jest?... odpowiedzieli bez namysłu: Sześćdziesiąt.
— To dobrze, wyrzekł dyletant. Potem, jak wódz wydający rozkazy: Baczność wszyscy! dodał.
Ci, do których rozkaz ten był wymierzony, zbliżyli się nie odpowiadając.
Człowiek w szarym surducie mówił dalej:
— Papillon stanie za domem, Carmagnole na prawem skrzydle, a Volauvent na lewem. Avoine i inni zostaną przy mnie. Wszak dobrze wybadaliście okoliczne miejscowości, nieprawdaż?
— Tak jest, odpowiedziano jednogłośnie.
— Jesteście dobrze uzbrojeni?
— Dobrze.
— Czy wiesz co masz robić, Carmagnole?
— Wiem, odrzekł głos z akcentem prowansalskim.
— Czy masz instrukcje, Volauvent?
— Wiem, odpowiedział głos z akcentem normandzkim.
— A czy masz rydel, Carmagnole?
— Mam.
— A czy masz sznury, Volauvent?
— Mam.
— Więc rozrzućmy królewski bruk: do roboty, a żywo.
Trzej ludzie oznaczeni imionami Papillon, Carmagnolle i Volauvent, znikli z szybkością dowodzącą, że Volauvent, (wiatronogi) i Papillon (motyl) godni byli swego przezwiska, a że Carmagnolle obchodził się bez żadnego przydomku, było to skutkiem dumy przywiązanej do nazwiska rodowego.
— Co do nas, Avoine, rzekł dowódzca gromady, przejdźmy się razem, jako dobrzy przyjaciele a pogadamy, jako dobrzy mieszczanie.
Potem, wziąwszy szczyptę tabaki z tabakierki rokoko, otarłszy fularem okulary, ustawiwszy je delikatnie na nosie, zwolennik natury, dyletant, człowiek, który pragnął pogadać, jako dobry mieszczanin, zapuścił obie ręce w kieszenie i udał się w pochód ze swym patrolem.
Przechadzka była niedługą. Dowódzca gromady wszedł w ulicę Puits-qui-Parle, stanął tak, ażeby nie stracić z oczu tajemniczego domu, dał znak towarzyszom, ażeby rozeszli się w głąb ulicy, tak jednak, iżby byli na zawołanie i zatrzymał jednego tylko przy sobie.
Był to wielki, długi drab, chudy, blady, zezujący, z głową Bazyla na karku.
— A teraz, my dwaj, rzekł dyletant, z tobą tylko, Avoine.
— Na wasze rozkazy, panie Jackal, odpowiedział agent.

III.
Barbetta.

— Ty zwietrzyłeś słoninkę, mówił dalej pan Jackal, słuszna więc, ażebym do ciebie się zwrócił dla napawania się jej zapachem. Jakim sposobem dobrałeś się do tej awantury? Krótko a węzłowato.
— Oto tak, panie Jackal. Wiecie, że ja zawsze miałem zasady religijne?
— Nie, dotąd nie wiedziałem.
— O! panie, to takim sposobem, daremnie czas straciłem.
— Nie, skoro odkryłeś coś... Jeszcze ja nic nie wiem, ale jest rzeczą widoczną, że sześćdziesiąt osób nie zbiera się na ulicy Pocztowej i nie wchodzą wszystkie do tegoż samego domu, ażeby nawlekać paciorki.
— Byłbym jednak w rozpaczy, gdyby pan inspektor nie wierzył w moje zasady religijne.
— Idź do djabła ze swemi zasadami religijnemi!
— Jednakże, panie Jackal...
— A co mają za znaczenie, pytam się, twoje zasady religijne w sprawie, która nas teraz zajmuje?
Pan Jackal uniósł okularów, by spojrzeć towarzyszowi prosto w oczy.
— Jużci, że mają, panie Jacka], odpowiedział Avoine, boć one to wprowadziły mnie na trop tej sprawy.
— No, to powiedz mi słowo o swoich zasadach, tylko jeśli być może, nie powiadaj dwóch.
— Trzeba panu nasamprzód wiedzieć, panie Jackal, że zawsze staram się tak kierować, ażeby mieć tylko dobre znajomości.
— Trudno to jest w powołaniu, któremu się oddajesz, ale pomijam.
— Otóż wszedłem w przyjacielskie stosunki z jedną kobietą, wynajmującą krzesła w kościele św. Jakóba.
— Zawsze skutkiem zasad religijnych.
— Tak, panie, skutkiem zasad religijnych.
Pan Jackal wepchnął sobie w nos tabakę, z rozdrażnieniem człowieka zmuszonego w położeniu swem udawać, że daje wiarę rzeczom, w które bynajmniej nie wierzy.
— Otóż ta kobieta mieszka w zaułku Vignes w domu, do którego właśnie wszedł Carmagnole.
— Na pierwszem piętrze, wiem o tem.
— Aha! wiesz pan o tem.
— I o tem, i o wielu innych rzeczach. Powiadasz więc, że Barbetta zajmuje jeden pokój na pierwszem piętrze?
— Pan wiesz imię mojej wynajemczyni krzeseł, panią inspektorze?
— Ja znam imiona wszystkich wynajmujących krzesła w Paryżu, czy to na bulwarze Grand, na Polach Elizejskich, lub po kościołach. Mów dalej, mów.
— Otóż pewnego dnia, a raczej pewnej nocy, Barbetta odmawiając pacierze, usłyszała z za muru swej alkowy, jak gdyby z sąsiedniego domu, szelest pomieszanych głosów i kroków przyspieszonych. Szelest ten trwał od wpół do ósmej do wpół do dziewiątej; a kiedy ja przybyłem około jedenastej, powiedziała mi, jakoby słyszała z za muru coś nakształt obrotów całego pułku. Nie chciałem temu wierzyć, opowiadanie to przypisując ekstatycznym marzeniom, którym ona podlega w pewnych dniach roku.
— Dalej, dalej, pogardliwie skinął pan Jackal.
— Ale pewnego wieczora, powiadał Avoine, musiałem uwierzyć oczywistości.
— A to jak?
— Przyszedłem wcześniej niż zwykle, nie będąc tego dnia na służbie, i odmawiałem z nią pacierze, kiedy usłyszałem ten dziwny szelest, który ona słusznie określała, porównywując go do obrotów pułkowych. Wtedy nie mówiąc nic, po skończonych pacierzach, zszedłem na dół by obejrzeć dom, którego mur graniczył ze ścianą od pokoju Barbetty. Spojrzałem w okno: ani śladu światła; przyłożyłem ucha do drzwi: ani duchu. Nazajutrz przyszedłem zaczaić się właśnie w miejscu, na którem stoimy; stałem od ósmej do dziesiątej: nie widziałem nic. Nareszcie po dwóch tygodniach, czyli dziś temu drugie dwa tygodnie, zobaczyłem wchodzących, jak to miałem zaszczyt panu powiedzieć, sześćdziesięciu ludzi, grupami po dwóch, czterech, a to w ciągu około dwóch godzin, tak samo, jak dzieliśmy dzisiaj.
— A jakie jest twoje zdanie o tem, Avoine?
— Moje?
— Tak, niepodobna, ażebyś nie miał jakiegoś choćby ono było najfałszywsze i najniedogodniejsze, o tem, co się dzieje w tym domu.
— Przysięgam, panie Jackal...
Pan Jackal powtórnie podniósł okulary i spojrzał na Avoina własnemi oczyma.
— Słuchaj, Avoine, rzekł naczelnik policji, wytłómacz mi, dlaczego w przeszłym tygodniu wykładałeś mi swe odkrycie z takim zapałem i dlaczego od trzech dni tak się sprzeciwiasz śledzeniu, że ja aż Carmagnolowi a nie tobie poruczyłem zająć dom Barbetty?
— Więc mam wszystko powiedzieć, panie Jackal?
— A za cóż to, myślisz, płaci tobie naczelnik policji, trutniu?
— Oto, panie Jackal, przed tygodniem, ja tych ludzi miałem za spiskowych.
— A dzisiaj?...
— Dzisiaj, to co innego...
— Za cóż więc masz ich dzisiaj?
— Ja myślę, z przeproszeniem pana inspektora, że to jest zebranie czcigodnych ojców Jezuitów.
— A zkąd to przypuszczasz?
— Nasamprzód słyszałem niektórych zaklinających się na imię Boga.
— Czy masz zamiar dowciwpkować, Avoine?
— Niech mnie Bóg broni, panie Jackal!
— A druga przyczyna?
— Druga przyczyna, że wymawiają wyrazy łacińskie.
— Głupiec jesteś, Avoine!
— Być może, panie Jackal; ale dlaczego ja jestem głupiec

— Dlatego, że Jezuici nie potrzebują tajemniczego domu dla odbywania swych narad.
— A dlaczego, panie Jackal?

— Bo mają Tuilleries, idjoto!
— Cóż to jednak mogą być za ludzie?
— Zdaje mi się, że będziemy wiedzieć, bo oto Carmagnole nadchodzi.
Rzeczywiście, człowiek oznaczony nazwiskiem Carmagnole zbliżał się do pana Jackala, a tak cicho stąpał po bruku, jak gdyby jego buty miały aksamitne podeszwy.
Był to nizki chudzina, z cerą zielono-oliwkową, oczyma pałającemi, z akcentem prowansalskim, jeden z tych dziwnych okazów spotykających się na wybrzeżach Śródziemnego morza, mówiących wszystkiemi językami, a nie znających macierzystego.
— I cóż, Carmagnole, zapytał pan Jackal, co nam przynosisz?
— Oto co przynoszę, wierny zapytaniu odpowiedział Carmagnole, przez pół nucąc pieśń „Malborougha“, że otwór zrobiony; jeszcze jedno uderzenie rydla, a będzie można wejść.
Avoine słuchał z najwyższą uwagą, gdyż zdaniem, jego to on powinien był być użyty do tej wyprawy, której teatrem był dom Barbetty.
— A czy otwór, zagadnął pan Jackal, jest przestronny na człowieka?
— O! i jak! odrzekł Carmagnole: otwór jak drzwi. Wynajemczyni i ja nazwaliśmy go już „furtą Barbetty“.
— A! westchnął Avoine, to w samym jej pokoju! Jakież to dla mnie upokorzenie: nie mam już zaufania naczelnika!
— I zrobiliście ten otwór, pytał dalej pan Jackal, bez łoskotu?
— Słyszałem, jak muchy oddychały.
— To dobrze, wracaj do Barbetty, nie ruszaj się z miejsca i czekaj na mnie.
Carmagnole znikł tak jak przybył, to jest szybko i cicho, jak gwiazda spadająca. Zaledwie wkroczył w zaułek Vignes, kiedy przeraźliwy świst ozwał się jakby z samego dachu podejrzanego domu.
Pan Jackal wyszedł ze swego ukrycia, postąpił kilka kroków w ulicę i spostrzegł człowieka siedzącego okrakiem na grzbiecie dachu. Złożył ręce w kształcie tuby i zapytał:
— Czy to ty, Volauvent?
— Ja we własnej osobie.
— Czy sądzisz, że będziesz mógł wejść?
— Jestem pewien.
— Którędy?
— Jest otwór w dachu: wskoczę na strych i będę czekał.
— Doczekasz się niedługo.
— Kiedy?
— Za dziesięć minut.
— Niechże będzie i za dziesięć minut! Jak na kościele św. Jakóba uderzy jedenasta, to skoczę.
I znikł.
— Dobrze! rzekł pan Jackal. Carmagnole pilnuje ich na lewo, Papillon z tyłu, Volauvent dostanie się do samego domu. Zdaje mi się, że czas już wejść.
I z miejsca, na którem stał, pan Jackal wkładając w usta środkowy palec ręki, świsnął z całej siły, a na jego świst odpowiedziało mu ośm lub dziesięć podobnych.
Potem, ze wszystkich ulic wbiegających do ulicy Pocztowej, przybiegli ludzie, którzy w połączeniu z pierwszymi, dochodzili do liczby piętnastu. Czterej z nich uzbrojeni byli w sękate pałki; czterej inni mieli za pasem pistolety; czterej jeszcze szpady pod płaszczami; dwaj nieśli pochodnie. Ludzie ci uszykowali się w porządek następujący:
Dwaj z pochodniami gotowi w każdej chwili je zapalić, stanęli, jeden po prawym, drugi lewym boku pana Jackala; ośmiu uzbrojonych szło po dwóch za nim; Avoine szedł na czele tych, co stanowili straż tylną.
Przygotowania te oblężnicze nie odbyły się bez trochy szelestu: ale pan Jackal, odwróciwszy się i widząc każdego na miejscu:
— Baczność! rzekł, a ci co mają zasady religijne, jak Avoine, niech zmówią pacierz, jeżeli się boją.
Po tych słowach, dobywając z kieszeni „casse-tete“, podszedł do drzwi tajemniczego domu, uderzył trzy razy gałką ołowianą znajdującą się na końcu casse-tetu i rzekł:
— Otworzyć, w imię prawa!
Potem przyłożył ucho do zamku.
Żaden oddech ludzki nie przeszkadzał panu Jackalowi usłyszeć szmery z wewnątrz: piętnastu alguazylów zdawali się przemienieni w tyleż posągów; ale nic nie przerwało milczenia, jakie nastąpiło po tem trzykrotnem uderzeniu we drzwi.
Po pięciu minutach daremnego nasłuchiwania, pan Jackal podniósł głowę, uderzył jeszcze trzy razy w równych odstępach i powtórzył formułę urzędową:
— Otworzyć w imieniu prawa!
I znowu przylepił ucho do drzwi. Nie słysząc nic tak jak i poprzednio, uderzył trzeci raz, ale również odpowiedzi nie otrzymał.
— Dalej panowie, rzekł, ponieważ w żaden sposób nie chcą nam^otworzyć, otwórzmy więc sami!
I, dobywszy klucz z kieszeni, włożył go w zamek, który natychmiast ustąpił.
Drzwi się otworzyły.

IV.
Bywajcie zdrowi!

Dwaj ludzie pozostali na ulicy z pistoletami, kiedy pan Jackal, obwijając rękę w podwójny sznur okręcony koło casse-teta, popychał gwałtownie drzwi i wchodził pierwszy.
Dwaj z pochodniami poszli za nim, a reszta gromady wkroczyła w porządku, jaki wskazaliśmy.
Komnata, do której weszli tak od razu, była rodzajem przedpokoju trzy lub cztery metry długa, a sześć stóp szeroka. Przedpokój ten, a raczej korytarz, cały wybielony wapnem, prowadził do drzwi dębowych, tak grubych i mocnych, że trzy uderzenia, jakie wymierzył pan Jackal, zaledwie tyle odbrzmiały, co na granitowej ścianie.
To też naczelnik policji niejako tylko dla zadość uczynienia wykonał potrójną formułę, po której wykonaniu, usiłował wstrząsnąć drzwiami, ale napróżno; drzwi były głuche, nieme, nieczułe; rzekłbyś drzwi prowadzące do piekieł.
— Daremnie, rzekł pan Jackal, trzebaby taranów Duiliusza, lub katapult Goldfryda de Bouillon! Gdzie są wytrychy, Brin-d’Acier?
Zbliżył się wezwany i wręczył panu Jackalowi pęk kluczy i haczyków, ale drzwi nie dały się otworzyć, tak, jak nie dały się wyłamać. Oczywiście były z wewnątrz zatarasowane.
Przez chwilę pan Jackal mniemał, że to nie były drzwi, i że artysta jaki z wielkim talentem, w przystępie fantazji wymalował poprostu dębowe drzwi na ścianie.
— Zapalić wszystkie pochodnie! rzekł.
Zapalono: nie, były to rzeczywiście drzwi.
Inny byłby wykrzyknął lub skrzywił się na ten zawód, albo przynajmniej podrapał się po nosie. Ale wązkie wargi pana Jackala ani drgnęły, płowe jego oko nie zmieniło wyrazu; twarz jego, przeciwnie, wyrażała najswobodniejszy spokój.
Klucze i wytrychy oddał on Brin-d’Acierowi, z prawej kieszeni kamizelki wydobył tabakierkę, wziął szczyptę tabaki, którą zdawał się rozcierać i rafinować między wielkim i wskazującym palcem; potem, zaniósłszy do nosa, wciągnął z rozkoszą.
W samym środku tego zajęcia, przerwał mu okrzyk zdający się wychodzić od samych szczytów domu, oraz dziwny łoskot, który rozległ się z drugiej strony zatarasowanych drzwi. Było to jakby upadnięcie ciała z piątego piętra, i zarazem stuk czaszki rozbijającej się o kamień... Potem nic! żadnego dźwięku; milczenie przerażające, cisza śmierci...
— Do djabła! mruknął pan Jackal, na ten raz ze skrzywieniem trudnem do zrozumienia, tak było ono złożonem, to jest wyrażającem pomieszanie, przykrość, litość, niesmak i zdziwienie; do djabła! powtórzył na dwa lub trzy różne tony.
— Cóż to takiego? zapytał siniejąc czuły Avoine, który studjował oblicze zwierzchnika, ale zrozumieć go nie mógł.
— To, odpowiedział pan Jackal, że biedny chłopiec prawdopodobnie zabił się...
— Kto się zabił? zapytał Avoine zezując wewnątrz.
— Kto? A jużciż nie kto inny, tylko Volauvent! odrzekl inspektor.
— Volauvent zabity?... szepnęli chórem alguazyle.
— Domyślam się tego z przerażeniem.
— A dlaczego Volauvent miałby się zabić?
— Nasamprzód jego to zdaje mi się głos poznałem w tym okrzyku, któryśmy słyszeli, a jeżeli spadł z wysokości jakich sześćdziesięciu stóp, jak przypuszczam, to można stawić sześćdziesiąt na sto, że zabił się na miejscu, albo że zastaniemy go blizkim śmierci.
Złowroga cisza, jaka zaległa po upadku, nastąpiła też po słowach pana Jackala; potem usłyszano szelest innego upadku, ale lżejszego: rzekłbyś, że ktoś zeskoczył równemi nogami z wysokości pierwszego piętra na podłogę sali. Takie przynajmniej było zdanie pana Jackala, który mimo protestacji Avoina, obstawał przy tem zdaniu, jak się pokaże, dziwnie trafnem.
W pięć sekund potem usłyszano za drzwiami cichy głos.
— Czy to pan, panie Jackal?
— Tak... Czy to ty Carmagnole?
— Ja. — Czy możesz nam otworzyć?
— Zdaje mi się. Tylko, że ciemno jak w piecu: zapalę światło.
— Zapal. A masz wytrychy?
— Ja nigdy nie chodzę bez mego oręża, panie Jackal.
Usłyszano chrobotanie w zamku, ale drzwi zdawały się podwajać opór.
— I cóż? zapytał pan Jackal.
— Zaraz, już mam, rzekł Carmagnole. Nasamprzód są dwa zamki. Wyciągnął oba zamki. A przytem zapora... A! do licha: Zapora zamknięta na kłódkę!
— Czy masz piłkę?
— Nie.
— Podsunę ci ją pod drzwi.
Pan Jackal przesunął pod drzwiami piłeczkę cienką, jak papier.
Słychać było przez minutę szelest stali trącej żelazo. Potem Carmagnole zawołał:
— Już! Następnie zapora ciężko opadła na płyty.
— Ależ! rzekł Carmagnole usuwając się, by przepuścić zwierzchnika, trafiliśmy nareszcie do końca, tylko, niech djabli wezmą, nie bez trudu!
Przy świetle ślepej latarki Carmagnola i dwóch pochodni, pan Jackal rzucił bystrem okiem po wnętrzu sali.
Była pusta; tylko na środku leżała jakaś masa bez kształtu i ruchu. Policjant potrząsnął głową w znaczeniu: „A co, nie mówiłem?“
— A, tak! odezwał się Carmagnole, pan patrzysz...
— Tak... To on, nieprawdaż?
— Poznałem go po krzyku, dlatego się też pospieszyłem... „Słyszysz, powiedziałem do Barbetty, oto Volauvent powiada nam dobranoc!“
— I nie żyje?
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— Wdowie jego wyjednamy dwieście franków dożywocia, odezwał się uroczyście pan Jackal. Teraz wróćmy do rzeczy: zbadać grunt.
Agenci, na czele mając pana Jackala, weszli do komnaty, a raczej do sali zasługującej na opis szczegółowy.
Wyobraźmy sobie ogromną rotundę zbudowaną przez całą szerokość i wysokość domu, czyli trzymającą sześćdziesiąt stóp średnicy na sześćdziesiąt stóp wyniesienia, jak to nader trafnie osądził pan Jackal, według łoskotu sprawionego upadkiem ciała Volauventa. Była ona wyłożona płytami marmurowemi, a ściany miała poprostu wybielone wapnem, wznosiła się od powały, aż do dachu zbudowanego w kształcie kopuły, a oświecona jednem dwuskrzydłowem oknem. Bezpośrednio też pod tem oknem leżał na płytach trup Volauventa. Z drugiej strony, z tej, która dotykała mieszkania Barbetty, ściana wyłamana była na wysokości dwunastu do piętnastu stóp. Stara kobieta, ze świecą w ręku, ciekawie zaglądała w otwór żegnając się bez końca.
Wnętrze sali było zgoła nagie: żadnego śladu mieszkańców, ani sprzętu. Wyglądało to na zwalisko jakiejś cyklopowej budowli, niegdyś zamieszkałe przez tytanów.
Pan Jackal obszedł salę dokoła, a dopełniając tego, uczuł pot zranionej miłości własnej występujący mu na czoło. Był oczywiście zmistyfikowany. Obejrzał się, spojrzał na górę i na dół; u stropu nie było nic prócz okna, którem wpadł Volauvent; na ścianach nic prócz otworu, którym wskoczył Carmagnole. Sprawdziwszy ten punkt główny, przystąpił do rzeczy podrzędnej, to jest do trupa Volauventa, który, jak mówiliśmy, leżał pod oknem, grzęznąc w bagnisku krwi, z członkami rozleciałem!, z czaszką otwartą.
— Nieszczęśliwy! wyrzekł pan Jackal, nietyle przez litość, ile dla wypowiedzenia w jakiej bądź formie mowy pogrzebowej nad rycerzem poległym na polu chwały.
— Ale jak to sobie wytłómaczyć, zapytał Avoine, i jaką myśl miał Volauvent, żeby skoczyć z wysokości sześćdziesięciu stóp?
Pan Jackal zżymnął ramionami, nie odpowiadając Avoinowi, ale Carmagnole zabierając głos, którym wzgardził jego zwierzchnik:
— Jaką myśl? rzeki. Jasna rzecz, że Volauvent nie miał myśli wcale: sądził, że z dachu skoczy na strych, a tymczasem skoczył na samą ziemię... Nie ja to dopuściłbym się takiego głupstwa!
— A ty jakżeś zrobił? zapytał pan Jackal; bo spodziewam się, że nie byłeś tak głupi, ażeby robić to, co robi Barbetta w tej chwili, to jest nie zaglądałeś ze świecą wprzód nimeś skoczył.
— Jeszczeby też!
— Słucham cię tedy, rzekł pan Jackal, który nie słuchał wcale, ale rad był zawód swój ukryć pod osłoną natężonej uwagi.
— Przecież to panu inspektorowi wiadomo, że my wszyscy jesteśmy mniej więcej rybakami albo majtkami na wybrzeżach morza śródziemnego.
— Cóż dalej? zagadnął pan Jackal zerkając oczyma na wszystkie strony i dozwalając paplać podwładnemu jedynie dla zyskania na czasie.
— Cóż my tedy czynimy, mówił dalej Carmagnole, jeżeli mamy załowić lub bezpiecznie zawinąć do brzegu? Oto mierzymy dno. Cóżem ja zrobił? Spuściłem nitkę z ołowiem, a zobaczywszy wszystkiego trzy sążnie próżni i zaraz płyty, skoczyłem zgiąwszy kolana, bom się ocierał przede i o gimnastykę z jednym przyjacielem, który był pompierem.
— Mój kochany Carmagnole, oświadczył pan Jackal, jakkolwiek tęgi z ciebie może być rybak, wszystko mi się zdaje, że na ten raz odejdziemy bez najmniejszej płotki!
— Rzeczywiście, odparł Carmagnole, chciałbym wiedzieć, co się stało z temi sześćdziesięcioma drabami, którzy weszli tu w naszych oczach.
— Wszakżeśmy ich doskonale widzieli, nieprawdaż? zapytał pan Jackal.
— Ależ!...
— Więc co? rozwiali się, frunęli, znikli!... Bywajcie nam zdrowi! sprawa załatwiona.
— Ho! ho! zawołał Carmagnole, sześćdziesięciu ludzi nie znikną tak, jak pierścionek, albo zegarek, chybaby djabła rogatego zjedli.
— Zatem zjedli, rzekł pan Jackal, i znikli.
— Ja wiem, że ta psiawiara kopuła wygląda na kubek kuglarski; ależ sześćdziesięciu ludzi... Tu chyba być musi podwójne dno!
— Gdzie oni mogą być, panie Jackal? zapytał Avoine swego zwierzchnika, ufny w jego przenikliwość nieomylną.
Ale na ten raz pan Jackal zgubił zupełnie trop.
— Widzisz przecie, mazgaju, odparł, że kiedy nie mogę tej rzeczy wytłómaczyć samemu sobie, to nie będę łamał głowy, żeby ją tobie tłómaczyć. Potem odwracając się do towarzyszów. I cóż wy na mnie tak głupio wytrzeszczacie oczy? zawołał. Wypróbujcie ściany kijami, końcem szpady, kolbą od pistoletów!
Kijami, szpadami i pistoletami spełniono natychmiast rozkaz, zaczęto zacięcie w mur uderzać. Ale mur w ten sposób zapytywany odpowiedział głosem głuchym, lecz nie pustym, jak spodziewał się może pan Jackal.
— Nie ma co mówić, moje dzieci, rzeki, mamy do czynienia z przebieglejszymi od nas.
— Czyli, jak to pospolicie mówią, tamci wystrychnęli nas na dudków, dodał Carmagnole.
— Spróbujmy raz jeszcze przejść się z pochodniami.
Według rozkazu pana Jackala, oświecili pochód; on szedł na ostatku ze swoim casse-tetem.
Ktoby wszedł w tej chwili i zobaczył, jak ci ludzie zawzięcie czepiają się murów, mógłby ich niezawodnie wziąć za warjatów.
Ściany wszędzie milczały; od ścian przystąpili do płyt i na nich odbyli takież samo młotkowanie, jak na ścianach. Napróżno: nie było czuć najmniejszej próżni, najmniejszej widać szparki, Po godzinie tej daremnej pracy, trzeba było zaniechać jej tak, jak poprzedniej, i uderzać się po czole, by zeń wydobyć coś użyteczniejszego, niż to, co wydobyto ze ścian i posadzki.
Urządzili więc wielką naradę, ale ponieważ z poprzednio zasiągniętych wiadomości wiedziano, że dom ten jest bez piwnic, i że składa się tylko z przedpokoju i sali, wszyscy agenci dali za wygranę, oświadczając poprostu, że w tem jest jakaś tajemnica lub czarnoksięztwo, które próżno byłoby odgadywać.

Jeden tylko pan Jackal nie dał za wygranę.

V.
Puits-qui-Parie (studnia gadająca).

Dwaj ludzie podjęli strzaskane zwłoki Volauventa i z wewnątrz przenieśli je na zewnątrz.
Sześciu pozostało w sali.
Potem zagaszono pochodnie, pan Jackal wyszedł wraz z Carmagnolem i Avoinem; za nimi podążyli wszyscy.
Pozostawiono na ulicy dwóch ludzi na czatach zewnątrz domu: mieli oni aż do białego dnia przechadzać się z góry na dół po ulicy Pocztowej.
Pan Jackal ponury i zamyślony, skierował się w ulicę Puits-qui-Parle. Ale w chwili wejścia zatrzymał się nagle. Carmagnole i Avoine, widząc zatrzymującego się zwierzchnika stanęli także, za nimi cała brygada.
Zdawało się, że słychać jęki wychodzące z pod bruku. Te jęki to zwróciły uwagę wprawnego ucha pana Jackala, który przystanął, ażeby dojść, zkąd one wychodzą.
— Słuchać! rzekł pan Jackal.
Natychmiast każdy nastawił uszu; jedni stojąc na miejscu, drudzy przykładali uszy do muru, inni nakształt dzikich krajowców amerykańskich, do ziemi. Wynik był ten, że ktoś wydaje przeraźliwe jęki, a te wychodzą ze środka ziemi. Ale z którego mianowicie punktu wychodzą, tego nikt powiedzieć nie mógł.
— Stanowczo, odezwał się pan Jackal, zaczynam wierzyć, że jestem igraszką jakiegoś zręcznego czarnoksiężnika! Sześćdziesięciu ludzi rozwiewa się, jak tyleż mydlanych baniek, bruki wołają o pomoc, jęki wychodzą niewiadomo zkąd, jak w Jerozolimie Tassa, wszystko to, moje dzieci, nadaje poszukiwaniom naszym ważność walki z jakąś mocą tajemną... Nie zniechęcajmy się jednak, i szukajmy klucza tych fantastycznych wypadków.
Po tej przemowie dla podniesienia ducha w podwładnych, których śmierć Volauventa i zniknienie spiskowych nieco pognębiło, pan Jackal znowu zaczął słuchać, a wszyscy zatrzymując oddech, wyraźnie usłyszeli stękanie istoty ludzkiej, która zdawała się zagłębioną na pięćdziesiąt łokci pod ziemią.
Pan Jackal skierował się w jeden punkt ulicy, i uderzywszy ręką w poziome drzwi wystające na kilka stóp nad powierzchnię gruntu:
— Szelest wychodzi ztąd, rzekł.
Zbliżył się Carmagnole.
— Rzeczywiście, odezwał się z kolei, głos zdaje się wychodzić z tej studni; a dodam, że to nic dziwnego, dla mnie przynajmniej, skoro to jest Studnia Gadająca.
Wielu z czytelników naszych nie wie zapewne o istnieniu Studni Gadającej, a nawet o ulicy tego nazwiska. Pospieszamy im powiedzieć, że ulica ta leży między Pocztową i Nową św. Genowefy, i że na rogu tej ulicy, na zakręcie w Pocztową, jest studnia zamknięta drzwiami poziomemi, która nadała jej nazwę.
W wiekach średnich, mieszkańcy tej dzielnicy, nigdy nocą bez dreszczów nie przechodzili tędy. Jakoż najodważniejsi mieszczanie, najzuchwalsi studenci świadczyli, że z tej otchłani wychodzą dziwne szelesty, głosy szczególne, śpiewy wykonywane w języku nieznanym. Innym razem słyszano huk olbrzymich młotów spadających na ogromne kowadła; innym jeszcze, brzęk łańcuchów, których ogniwa zdawały się całemi godzinami opadać na płyty marmurowe. Co większa, nietylko słuch doznawał przykrych wrażeń dla tych, co przechodzili przez ulicę albo mieszkali w bliskości tego piekielnego lochu. Wychodziło ztamtąd mnóstwo wyziewów zatrutych, mnóstwo miazmatów niszczących, trącących siarką i węglem; co w oczach pospólstwa dostatecznem było do wytłómaczenia rozmaitych zaraźliwych chorób i gorączek, srożacych się zwłaszcza w XIV. i XV. wieku.
Co powodowało ten szelest? co wydawało te zepsute wyziewy? Nie wiemy: podanie poprzestaje na przytoczeniu faktu, nie wznosząc się, a raczej nie zstępując do źródła. Tylko, jak to zawsze zdarza się w podobnych razach składano winę na bandę fałszerzy monet, mających schronienie w lochach łączących się ze studnią.
Ze swej strony, dusze religijne widziały w tem straszną groźbę i zarazem miłosierną przestrogę nieba, które pozwoliło, ażeby głos wycia potępionych dochodził aż do ziemi przez tę straszliwą studnię, służącą za przejście do piekła.
Jest rzeczą pewną, że studnia, z której wychodziły podobne odgłosy i która roznosiła podobne wyziewy, śmiało nazwaną być mogła Studnią Gadającą. A jak słusznie zauważył Carmagnole, taż sama studnia, co w XIV. i XV. wieku wydawała okrzyki, mogła przecież w XIX. wieku pozwolić sobie choćby szepnąć.
Powiedzmy, że od wielu już lat, a tembardziej w r. 1827, studnia zamkniętą została dla mieszkańców dzielnicy, czy dlatego, że była suchą, czy że prefekt policji, uważał za właściwe uwzględnić odwoływanie się niektórych mniej odważnych mieszkańców.
— Wysadzić mi te drzwi! zawołał pan Jackal do jednego ze swych ludzi.
Ten, do którego stosował się rozkaz, podszedł z kleszczami, ale niebawem spostrzegł, że kłódka urwana. Drzwi ustąpiły bez oporu.
Pan Jackal wsadził głowę w otwór, nadstawił ucha, i usłyszał z wnętrza ziemi wychodzące te słowa, powiedziane głosem grobowym:
— Panie Boże! uczyń cud dla twego wiernego sługi!
— To ktoś religijny, rzeki Avoine żegnając się.
— Panie, Panie! wołał dalej głos, wyznaję wszystkie moje grzechy i żałuję za nie... Panie, Panie! uczyń nademną miłosierdzie i daj mi raz jeszcze ujrzeć światło niebieskie, a resztę dni moich przeżyję błogosławiąc Twe imię!
— Dziwna rzecz, odezwał się pan Jackal, zdaje się, że znam ten głos.
I słuchał jeszcze uważniej. Głos mówił dalej:
— Wyprzysięgam się błędów, spowiadam się z mych zbrodni... Wyznaję, że całe życie byłem ohydnym zbrodniarzem; ale łaski wołam z głębi przepaści!
— „De profundis clamavi ad te!“... psalmodjował Avoine, modląc się za nieznanego grzesznika.
— O! nie ma wątpliwości, że słyszałem już ten głos, mówił do siebie pan Jackal, który w wysokim stopniu posiadał pamięć dźwięków.
— Ja także, rzekł Carmagnole.
— Gdyby Gibassier nie był w tej chwili na galerach Tulońskich, gdzie mu zapewne cieplej jest niż tu, mówił pan Jackal, powiedziałbym, że to on rozstaje się z duszą i czyni rachunek sumienia.
Człowiek znajdujący się w głębi studni usłyszał zapewne głos ludzki nad głową, bo nagle zmieniając intonację, ryknął raczej, niż krzyknął:
— Na pomoc! na ratunek! zbójca!
Pan Jackal potrząsnął głową.
— On woła na ratunek przeciwko zbójcy, rzekł, to już nie może być Gibassier, chyba, że wzywa ratunku przeciwko samemu sobie.
— Ratujcie, ratujcie! wołał głos podziemny.
— Ty mieszkasz gdzieś tu w okolicy, Avoine? zapytał pan Jackal.
— O dwa kroki ztąd.
— W twoim domu musi być studnia?
— Jest, panie.
— Przy studni jest zatem sznur?
— Sto pięćdziesiąt stóp długi.
— Idź przynieś go.
— Przepraszam pana, ale...
— Tu jeszcze pozostało kółko żelazne: nic łatwiejszego, jak umocować sznur i spuścić się.
Avoine skrzywił się, co miało znaczyć: „Łatwo to dla ciebie, ale nie dla mnie.“
Tymczasem głos odzywał się dalej i to w najwyższym tonie, nie już jako korzący się grzesznik, ale jako bluźnierca klnący w najstraszliwszy sposób.
— A ratujcież mnie, żeby was wszyscy djabli wzięli! Zabijają mnie, do stu siarczystych piorunów!
Wygłosił wreszcie wszystkie przekleństwa, jakich Galileusz Kopernik wymagał od Fafiou, dla nadania większej wagi jego zobowiązaniom.
Pan Jackal przechylił głowę w stronę otworu i krzyknął do zniecierpliwionego pacjenta:
— Cicho bądź, do stu tysięcy djabłów, zaraz otrzymasz pomoc!
— Niech wam Bóg zapłaci, odpowiedział nieznajomy, zupełnie tą obietnicą uspokojony.
Nadszedł też i Avoine, niosąc pod pachą sznur od studni zwinięty w kształcie ósemki.
— Dobrze, rzekł pan Jackal, przeciągnij sznur przez koło. A teraz, masz zapewne mocny pas?
— O! mam, panie Jackal.
— Otóż, przymocujemy sznur do pasa i spuścisz się na dół.
Avoine cofnął się trzy kroki.
— A tobie co się stało? zapytał pan Jackal. Czy nie chcesz spuścić się do tej studni?
— Nie, panie Jackal, odpowiedział Avoine, nie wzbraniam się otwarcie, ale i nie nastręczam...
— A to dlaczego?
— Lekarz wyraźnie zabronił mi przebywać w miejscach wilgotnych, z powodu usposobienia do reumatyzmu; a mnie się wszystko zdaje, że dno tej studni musi być pełne wilgoci.
— Wiedziałem ja, żeś tchórz, mój Avoine, rzekł pan Jackal, ale, że do tego stopnia. Zdejm więc pas i daj mnie... Ja sam się spuszczę.
— A czy to mnie tu nie ma, panie Jackal? Zagadnął Carmagnole.
— Wiem, ty jesteś zuch, Carmagnole; ale namyśliłem się: wolę zejść sam. Niewiem dlaczego, ale mam dobrą opinję o tem, czego się dowiem w głębi tej studni.
— Naturalnie, zauważył Carmagnole, wszak powiadają, że na dnie dopiero jest prawda.
— Tak powiadają, istotnie, mój dowcipny Carmagnolu, odparł pan Jackal umocowując przy lędźwiach pas Avoina, szeroki na cztery cale, z pierścieniem w środku. A teraz, mówił dalej, dwóch silnych chłopów, żeby trzymali sznur.
— Jestem, spiesznie odezwał się Carmagnole.
— Nie ty, nie, rzekł pan Jackal, odmawiając równie żywo, jak żywo ofiarował się Carmagnole. Mam wielką ufność w twych silach moralnych, ale żadnej wiary w twoje siły fizyczne.
Dwaj ludzie z pochodniami mali, przysadziści, kwadratowi, silni jak dęby, uchwycili za koniec sznura. Jeden z nich silnie okręcił go około piersi towarzysza, a sobie około pięści; poczem, pan Jackal zaczepiwszy pierścień od pasa o hak znajdujący się w drugim końcu sznura, wszedł na cembrowanie, i rzekł głosem, w którym niepodobna było zauważyć najmniejszej zmiany:
— Baczność, dzieci!

VI.
Podczas snu Ludowika.

W którym dowiedziono, że tylko góra z górą się nie zejdzie. Dwaj ludzie kolanami oparłszy się o brzeg pokładu, czekali na ostatni rozkaz.
Pan Jackal spojrzał na nich po nad okulary, chociaż ze stanowiska podniesionego, na którem zostawał, mógł i bez tego zachodu doskonale widzieć. Potem, chwilowo biorąc laskę pod pachę: Aha! rzekł. I jak ktoś, co w chwili odjazdu w podróż zapomina czegoś ważnego, sięgnął do kieszeni, wydobył tabakierkę, otworzył ją, chciwie zapuścił dwa palce i wciągnął w nos ogromną szczyptę tabaki. Poczem wziął znowu laskę, przydatek nie bezpożytcczny w podróży na dół.
— Czy już gotowi jesteście? zapytał.
— Gotowi, odpowiedzieli.
— A więc dalej, tylko zwolna i ostrożnie, bo ściany tej studni nie są znów tak mocne.
I jedną ręką ująwszy sznur o pół łokcia nad głową, drugą z pomocą laski chciał się zawsze trzymać w równej odległości od ścian. Tym sposobem puścił się przy należytej równowadze w przestrzeń, w środek studni.
— Spuszczajcie wolno, a od chwili do chwili, zatrzymajcie się nieco. Raz, dwa, trzy!
Dwaj ludzie spuszczali sznur cal za calem, i pan Jackal niebawem znikł w studni.
— Bardzo dobrze, doskonale! mówił głosem, który skutkiem spuszczania się zaczynał nabierać tej samej ponurości, jak głos nieznajomego z głębi.
Nieznajomy zaś czując, że pomoc nadchodzi, zaniechał wyrzekań.
— O! nie obawiajcie się, wołał do pana Jackala, to nie bardzo głęboko, zaledwie pięćdziesiąt łokci.
Pan Jackal nic nie odpowiedział; myśl, że ma przebyć jeszcze ze dwadzieścia metrów nabawiała go pewną obawą. Daremnie wzrok jego usiłował mrok przebić; znajdował się w przepaści zupełnie ciemnej.
— Dalej, dalej! wołał, tylko nieco prędzej.
I zamknął oczy.
Spuszczanie się wtedy było prędsze i po kilku minutach dotknął nogą tego gruntu, którego wilgotność tak przeraziła Avoina.
— Ej, ty! zawołał do nieznajomego, nic nie mówisz, że stoisz w wodzie do pasa.
— Jestem szczęśliwy mój panie, odpowiedział nieznajomy: ta to woda ocaliła mnie, gdyby nie ona, złamałbym kark niezawodnie... Ale patrz pan, tu, naprzeciwko mnie, jest rodzaj przylądka, na którym będzie panu sucho mniej więcej. Pan wreszcie nie myślisz tu zabawić zapewne.
— Niekoniecznie, bez ograniczenia, odparł pan Jackal, ale być może z kilka minut.
Pan Jackal z pomocą laski zszedł z prostej linji i dostał się do wskazanego przylądka. Zaledwie stanął na nim, kiedy uczuł się ściśniętym przez nieznajomego, który obejmując go ze wszystkich sił, całował mu nogi na znak wdzięczności, powtarzając na wszystkie tony:
— Ocaliłeś mi pan życie, wyrwałeś od śmierci! Od tej chwili należę do ciebie duszą i ciałem.
— Dobrze, dobrze, rzekł pan Jackal, który zauważył, że wdzięczne ręce nieznajomego błąkały się przy jego zegarku. Powiedz mi nasamprzód, mój przyjacielu, jakim sposobem się tu dostałeś?
— Okradli mnie, zabili, łaskawy panie i rzucili w tę studnię.
— To dobrze, rzekł pan Jackal, puść mnie... A dawno tu siedzisz?
— O! panie, czas wydaje się długim w podobnem położeniu, a oni mi zabrali zegarek... Wreszcie, dodał, choćby mi go byli i zostawili, nie dojrzałbym tu godziny.
— Mówisz z zupełnym sensem, odrzekł pan Jackal. Ale ponieważ nie dojrzałbyś zarówno na moim, jak i na swoim, to proszę cię, zostaw mój w spokoju tam gdzie jest... a raczej tam, gdzie go nie ma, bom go zabezpieczył.
— Otóż, panie, odpowiedział nieznajomy nie obrażając się obelżywemi podejrzeniami pana Jackala, musi już być z półtory godziny od czasu, jak zostałem zamordowany.
— A czy znasz swoich morderców?
— Znam, panie.
— Więc mógłbyś ich oddać w ręce sprawiedliwości.
— Niepodobna, panie.
— Dlaczegóż to?
— Bo to są przyjaciele.
— Bardzo dobrze! Teraz cię znam.
— Znasz mnie pan?
— Tak, ty nawet jesteś jednym z moich najdawniejszych znajomych.
— Ja?
— A chociaż nie chcesz mi powiedzieć nazwiska swoich, przyjaciół, pozwól mi powiedzieć ci twoje.
— Jesteś pan mym zbawcą: niczego panu odmówić nie mogę.
— Nazywasz się Gibassier.
— Pan nie byłeś jeszcze w studni a ja poznałem już w tobie pana Jackala... Jak to człowiek z człowiekiem się schodzi, nieprawdaż?
— Tak, prawda... A jak dawno wyszedłeś z Tulonu, kochany panie Gibassier?
— Prawie od miesiąca, łaskawy panie Jackal.
— Bez wypadku, spodziewam się?
— Istotnie bez wypadku.
— I odtąd zawsze byłeś zdrów?
— Dosyć, dosyć, dziękuję panu... do tej nocy przynajmniej, w której mnie okradziono, zamordowano, wrzucono w tę studnię, gdzie mogłem tysiąc razy kości połamać nimem doleciał.
— A jakżeż to się stało, łaskawy panie Gibassier, że kiedy ty spadłeś z tak wysoka, ja nie znajduję cię niżej jeszcze? Bo uważam, że bardzo zdrowo wyglądasz.
— Tak, panie, nieźle. A jeżelim dziesięć razy nie umarł po takim gwałtownym upadku, to widocznie, że jakiś Bóg czuwa nad poczciwymi ludźmi.
— Zaczynam i ja w to wierzyć, rzekł pan Jackal. Ale teraz, czy nie zechcesz mi opowiedzieć w kilku słowach, jak się tu dostałeś?
— Z największą przyjemnością. Ale czemu nie tam na górze?
— Tam nie będziemy tak swobodni jak tu: są tam uszy, któreby słyszały; a przytem, jak roztropnie zauważył Carmagnole...
— Carmagnole? Nie znam!
— To zaraz się z nim poznasz.
— A co mówił Carmagnole, łaskawy panie Jackal?
— Mówił, że „prawda“ jest na dnie studni, a pojmujesz, kochany panie Gibassier, że gdyby tu znalazło się co innego niż prawda...
— To co?
— Tobyśmy tę rzecz tu pozostawili.
— O! panie Jackal, powiem wszystko, wszystko, wszystko!
— Zacznij więc.
— Od czego?
— Opisem twej ucieczki, kochany panie Gibassier. Znam cię jako człowieka pełnego wyobraźni: opis ten pełen być musi wypadków nocnych, romatycznych i...
— O! pod tym względem, panie Jackal, rzekł Gibassier tonem artysty, pewnego siebie, będziesz pan zadowolony! Żal mi tylko, że nie mogę uczcić go należycie w domu, i że nie mogę nawet podać krzesła.
— Niech cię to nie frasuje: mam je.
Pan Jackal nacisnął sprężynę u laski, która natychmiast, jak w czarodziejskich sztukach, rozwinęła się. Podniósłszy wtedy głowę:
— Hej! tam, na górze! zawołał.
— Co pan rozkaże? odpowiedzieli agenci.
— Rozmawiajcie o swoich drobnych sprawach i nie troszczcie się o mnie. Potem siadając: Zaczynaj, kochany panie Gibassier, rzekł, słucham. Przygody, jakie spotkały tak ważną osobę, obchodzą całe społeczeństwo.
— Pochlebia mi pan.
— Nie, przysięgam ci: wyznaję tylko prawdę.
— Zaczynam więc.
— Czekam na to już od kilku sekund.
Posłyszano szelest, jaki sprawił pan Jackal, wciągając potężną szczyptę tabaki.

VII.
Bluszcz i wiąz.

Po danem przez pana Jackala pozwoleniu, Gibassier rozpoczął:
— Pozwoli mi pan dać tytuł tej romantycznej przygodzie nieprawdaż, łaskawy panie Jackal? Tytuły mają to do siebie dobrego, że w kilku wyrazach streszczają główną myśl poematu, romansu lub dramatu.
— Mówisz jak pisarz skończony, rzekł pan Jackal.
— Panie, jam się urodził na pisarza.
— I nie rozminąłeś się ze swem powołaniem podobno: wszak raz byłeś skazany za fałszowanie weksla?
— Dwa razy, panie.
— Nadaj więc tytuł swej przygodzie, tylko prędko, bo podłoga naszej rozmawialni niekoniecznie jest sucha!
— Zatytułuję ją „Bluszcz i Wiąz“ tytuł to zapożyczony, jeśli się nie mylę, od dobrego Lafontaina lub od innego bajkopisarza.
— Mniejsza o to.
— Nudziłem się na galerach... Jak pan sobie chcesz! ja nie lubię galer; nie mogę się do nich przyzwyczaić. Czy to, że mi nie podoba się tamtejsze towarzystwo, czy to, że widok moich cierpiących braci napawa mnie litością i smutkiem; dość, że pobyt na galerach nie nęci mnie wcale. Nie jestem już ja w wieku młodości i ułud, jakiemi karmiłem się niegdyś na myśl, że mieszkać będę w Tulonie, w tym Chanaan galerników, ułudy te dawno się rozpierzchły! Teraz wchodzę do galer ze znużeniem, z przykrością, z niesmakiem, jak człowiek rozczarowany; galery nie mają powabu dla mej wyobraźni. Kiedy człowiek idzie tam pierwszy raz, galera to nieznana kochanka; drugi raz, to żona, czyli kobieta, której wdzięki nie mają już dla ciebie nic tajemniczego i którą z powodu przesytu, gotoweś niemal przeklinać... Owóż, tym razem przybyłem do Tulonu pełen melancholji, niemal ze splenem... Gdyby mnie to jeszcze posłano do Brest, pobyt tam możeby mnie odmłodził, wzmocnił. Ale gdzietam! Daremnie pod pozorem hygienicznym, posyłałem prośbę za prośbą do ministra sprawiedliwości, ale jego ekscelencja był nie ubłagany. Wziąłem więc łańcuch i byłbym go prawdopodobnie dźwigał apatycznie aż do ostatniej godziny, ale w tem towarzystwo kolegi, który był młody, naiwny i dobry, jak niegdyś ja sam, nagle obudziło we mnie pierwszy zapał ku swobodzie.
Pan Jackal, kaszlnąwszy zlekka, kiedy Gibassier przypomniał swą naiwność i dobroć pierwotną, skorzystał z przestanku, jaki wzorem biegłego mówcy uczynił opowiadający.
— Gibassier, rzekł doń, gdyby Ameryka utraciła swą niepodległość, pewien jestem, że tybyś ją jej przywrócił.
— Nie wątpię o tem równie jak pan, odpowiedział Gibassier. Mówiłem więc, że młodzieniec, z którym byłem skuty, z którym udawałem się na robotę, słowem mój towarzysz łańcuchowy, mógł mieć lat około dwudziestu czterech. Był to blondynek świeży i rumiany jak wieśniaczka normandzka; przejrzystość jego oczu, pogoda czoła, dziewicza czystość oblicza, wszystko, imię nawet Gabrjel, nadawało mu powierzchowność męczennika i jakąś uroczystą minę, dla której jednogłośnie przezwano go aniołem „galer.“ Jeszcze nie wszystko: głos jego zgodny był z obliczem, niby głos fletni; do tego stopnia, że ja, co uwielbiam muzykę, a tam nie mogąc sobie pozwolić zbytku koncertowego, kazałem mu nieraz mówić dla tego tylko, ażeby słuchać jego głosu.
— Jednem słowem, rzekł pan Jackal, czułeś do swego towarzysza niewypowiedziany pociąg.
— Właśnie pociąg... Raz, że pociągał mnie ku niemu łańcuch: ale to, licha tam, nie łańcuch zawiązuje przyjaźń! Była przytem jakaś tajemnicza sympatja, która pozostała dla mnie zagadką... Mówił on mało, ale różny w tem wielce od innych, ile razy mówił, to iżby coś powiedzieć. Raz dla wyrzeczenia jakiegoś moralnego zdania, a umiał Platona na pamięć, i wydobywał ustępy cieszące go na ziemi wygnania; innym razem, pozwalał sobie obelg i oszczerstwa względem kobiet, za które ja go, proszę mi wierzyć, panie Jackal, strofowałem; to znowu, przeciwnie zapalał się w głos dla całej płci, z wyjątkiem jednej istoty, która jak mówił, była pierwszą przyczyną jego fałszywego położenia: przeklinał też ją z całego serca.
— A jakaż była jego zbrodnia?
— Żadna, głupstwo młodzieńcze, liche jakieś fałszerstwo.
— Na wiele lat był skazany?
— Na pięć.
— I zamierzał dobyć do czasu?
— Taka była myśl jego przy wstąpieniu na galery: nabywał to swoją pokutą; ale właśnie dla tego, że go nazywano aniołem galer, przypomniał sobie pewnego dnia, że ma skrzydła, zapragnął rozwinąć je i ulecieć.
— Jesteś poetą, Gibassier!
— Byłem prezesem akademii Tulońskiej, panie Jackal.
— Mów dalej.
— Kiedy raz zabłysła mu myśl odzyskania wolności, zmienił nagle twarz i obejście, ze spokojnego stał się poważnym. z melancholijnego ponurym. Ledwie raz lub dwa zagadał do mnie przez dzień cały, a odpowiadał na zapytanie z lakonizmem spartańskim.
— I ty przy tak głębokim umyśle, czyż nie domyślałeś się powodu tej zmiany?
— Owszem, a to tak dalece, że pewnego wieczora, po robocie, miałem z nim rozmowę następującą:
— Młodzieńcze, ja jestem bywalec starej daty; znam galery, jak imci pan Galileusz Kopernik zna dwory europejskie! Żyłem z bandytami wszystkich odcieni, ze złoczyńcami wszelkiego kalibru; zbadałem przedmiot, i na pierwszy rzut oka powiedzieć mogę: oto kolega, który waży trzy, cztery, pięć, dziesięć, dwadzieścia lat ciężkich robót.
— Do czego pan to stosuje? zapytał mnie swym słodkim głosem Gabrjel. Nazywał mnie zawsze panem.
— Rzecz bardzo prosta, odpowiedziałem, jestem fizjognoinistą drugiego rzędu... Stawiając siebie w drugim rzędzie, myślałem o was panie Jackal.
— Bardzo jesteś dobry, kochany Gibassier! ale wyznaję, że jak na teraz, wołałbym ogrzewaczkę, niż twoje koniplementa.
— Wierzaj mi panie, że gdybym posiadał ten przedmiot, ustąpiłbym go na rzecz pańską.
— Nie wątpię; ale mów dalej.
Pan Jackal zażył tabaki, ażeby ogrzać nos w zastępstwie nóg.
Gibassier począł:
— Jestem więc fizjognomistą drugiego rzędu, rzekłem Gabrjelowi, i dowiodę ci, mój młody przyjacielu, iż wiem, jakie cię myśli napastują. On usłuchał uważnie.
Za przybyciem tu, nowość, malowniczość oryginalna strona galer, olśniły cię, i powiedziałeś sobie: Owóż przy odrobinie filozofji, przy wspomnieniach Platona i św. Augustyna, może przywyknę zwolna do tego życia, które jest tak proste, skromne, naiwne; do tego życia pasterskiego. Gdybyś był człowiekiem temperamentu limfatycznego, możebyś się i przyzwyczaił, tak jak wielu, ale będąc żywym, gorącym, namiętnym, potrzebujesz wielkiej przestrzeni i powietrza; myślisz więc, że pięć lat, z których jeden jest rokiem przestępnym, przebytych tu, są pięcioma najpiękniejszemi twojemi laty, straconemi bezpowrotnie. Otóż na skutek najlogiczniejszego wniosku tej myśli, pragniesz jaknajżywiej uniknąć losu, na który skazuje cię macosza sprawiedliwość... Albo nie jestem Gibassierem, albo nie inny jest rozmyślań twych przedmiot.
— Prawda, panie, odpowiedział szczerze Gabrjel.
— Nie widzę nic nagannego w podobnem rozmyślaniu, mój młody przyjacielu; pozwól mi tylko powiedzieć sobie, że ono trwa już od miesiąca; że od miesiąca jesteś bardzo kwaśny, że mnie nudno jest mieć ucznia szkoły Pitagoresa na drugim końcu łańcucha, i że zdaniem mojem nadeszła chwila festinare ad eventum, jak mówił Horacy. Wytłumacz mi więc, jakie są twe zamiary i środki wykonania.
— Zamiarem moim jest odzyskać wolność, odpowiedział Gabrjel, co do środków wykonania, oczekuję ich od Opatrzności.
— No, toś ty młodszy jeszcze, niż mniemałem.
— Jakto?
— Przeznaczenie nasze jest w nas samych; przecież stare przysłowie mówi: „Pracuj, a niebo ci dopomoże!“ To stare przysłowie, mój kochany Gabrjelu, mówi bardzo trafnie; musimy w sobie samych poszukać środków ucieczki; bo samo z siebie wynika młodzieńcze, że nie odejdziesz bezemnie: wzbudziłeś we mnie takie zajęcie, że cię nie opuszczę ani na jedną podeszwę! Nie myśl przepiłować ani jednego ogniwa u łańcucha bez mej wiadomości, ja sypiam zawsze jednem tylko okiem; ty wreszcie masz zanadto dobre serce, i rozumiesz, że wielką byłoby niewdzięcznością opuszczać starego towarzysza. Nie bierz się więc sam do niczego, z uwagi, że jesteśmy złączeni z sobą, jak bluszcz z wiązem; albo też, oświadczam ci, mój przyjacielu, że za pierwszym półobrotem, który na prawo, czy na lewo uczynisz bezemnie, jak nie jestem łechciwy, tak cię oskarżę przed władzą.
— Niesłusznie mi pan to mówisz: miałem właśnie przełożyć panu, ażebyśmy uciekli razem.
— Dobrze! młodzieńcze! To postanowiwszy, idźmy metodycznie. Nasamprzód otwartość twoja podoba mi się, i dam ci oto dowód przywiązania, rzec można, ojcowskiego, powierzając me plany i uprowadzając cię z sobą, zamiast być uprowadzonym przez ciebie.
— Nie rozumiem pana.
— Naturalnie, młodzieńcze; bo gdybyś mnie rozumiał, nie miałbym dopiero potrzeby ci tłómaczyć. Czy wiesz nasamprzód, jak daleko zaszedłeś, czy wiesz, co jest pierwszym żywiołem ucieczki?
— Nie, panie.
— A toż to przecież jest alfą przedsięwzięcia.
— Bądź więc pan łaskaw wyjaśnić.
— Tym żywiołem jest „grzechotka“.
— Co to jest grzechotka?
On nie wiedział nawet, co to jest grzechotka, panie Jackal!
— Spodziewam się, Gibassier, że nie pozostawiłeś go w podobnej nieświadomości?
— Grzechotka młodzieńcze, odpowiedziałem mu, jest to puszka blaszana, drewniana, lub kościana, mniejsza o materjał, sześć cali długa, a dziesięć lub dwanaście linij gruba, zawierająca paszport i piłkę zrobioną ze sprężyny zegarkowej.
— A gdzie to można dostać? zapytał Gabrjel.
— To można dostać... Ale mniejsza o to; patrzaj, jest tu moja. I ku wielkiemu jego zdumieniu, pokazałem mu puszkę.
— W takim razie możemy uciekać? zawołał naiwnie.
— Możemy uciekać, rzekłem, tak samo jak ty, lekką nogą, możesz przechadzać się aż do miejsca, w którem szyldwach do ciebie strzeli.
— Na cóż więc panu przyda się ten przyrząd? zapytał Gabrjel zbity z tropu.
— Cierpliwości, młodzieńcze! każda rzecz przyjdzie z kolei. Ja mam zamiar zabawić przez karnawał w Paryżu, następnie otrzymałem list w interesie, który zmusza mnie przybyć do stolicy, a to mniej więcej za dwa tygodnie. Pragnę ażebyś mi towarzyszył.
— Uciekniemy więc?
— Rozumie się, ale przy stosownych ostrożnościach, zbyt gorący młodzieńcze! Wszak masz odwagę i determinację?
— Mam.
— Gdyby potrzeba zostawić za sobą jednego lub dwóch ludzi, toby cię nie zniechęciło?
Anioł Gabrjel zmarszczył brwi.
— Jużciż trudno zrobić jajecznicę nie stłukłszy jajka, jak mawiała kucharka nieboszczyka Lukullusa; masz wóz i przewóz. Jeżeli trzeba będzie przewrócić na drodze jednego człowieka albo dwóch, to musisz mi powiedzieć: panie Gibassier, albo milordzie Gibassier, albo signor conte Gibassiero, ja ich przewrócę.
— Dobrze więc, przewrócę! rzekł z determinacją mój towarzysz.
— Brawo! zawołałem; godnym jesteś wolności, i ja ci ją powrócę.
— Rachuj na mą wdzięczność, panie!
— Mów do mnie „mój generale“, i dajmy temu pokój...
Co do wdzięczności, pogadamy o niej na szczęśliwszem wybrzeżu... A teraz, chodzi o to: Czy widzisz to zielę?
— Widzę.
— Mam je od przyjaciela; podzielę je z tobą. I dałem mu połowę, mówiąc uroczyście: Niech się tak dusza moja oddzieli od ciała, jeżeli cię nie powrócę przyrodzonej swobodzie!
— Cóż to za ziele? zapytał Gabrjel.
— To ziele cudowne, którem wytrzesz sobie ciało. Zaledwie skóra twoja poczuje dotknięcie tej dobroczynnej trawy, aliści ujrzysz ze wszech stron wyskakujące seciny krost barwy róży Bengalskiej; zrazu będzie to cię świerzbić trochę, potem bardzo, potem nareszcie nieznośnie, a pomimo to wytrzymać musisz.
— A cóż za cel jest tego natarcia?
— Taki cel, mój przyjacielu, ażeby myślano, że jesteś dotknięty jedną z chorób dermatycznych, wysypkowych lub innych, których nazw naukowych nie przypominam sobie, i ażeby wzięto cię do szpitala. Raz dostawszy się tam, jesteś ocalony, mój poczciwcze!
— Ocalony?
— Tak, ja pozostaję w ścisłym stosunku z jednym z posługaczy szpitalnych... Polegaj na mnie, i czekaj cierpliwie.
— Wiem ja wiele rzeczy, mój kochany Gibassier, przerwał pan Jackal, ale nie wiem jeszcze jakim sposobem, nawet z pomocą posługacza szpitalnego, można umknąć ze szpitala, którego pilnuje cały odwach.
— Jesteś pan niecierpliwym, jak anioł Gabrjel, panie Jackal, odparł Gibassier. Troszkę cierpliwości, a za pięć minut dowiesz się rozwiązania.
— Słucham więc, rzeki pan Jackal zapychając nos tabaką, i to z cierpliwością, jaką mi zalecasz, i której sądzę, że daję dowody w przekonaniu, że można się zawsze czegoś nauczyć od ciebie, kochany panie Gibassier.
— Uprzejmość pańska rozrzewnia mnie, panie Jackal, odrzekł.
I mówił dalej:
— Gabrjel tak się porządnie wytarł, że we dwie godziny okryty był krostami od stóp do głów! Posłano go do szpitala. Była to właśnie godzina wizyty lekarskiej: lekarz oświadczył, że ma różę w jaknajpiękniejszym gatunku. Nazajutrz ja znowu dostałem tak przerażającego napadu epilepsji, że lekarze z góry zobaczyli w tem wodowstręt, i z kolei posłali mnie do szpitala. Daremnie wzywałem na świadectwo kolegów, dowodząc, żem się na żadnego nie rzucał z zębami, pociągnięto mnie gwałtem do szpitala i wycierano jak kataleptyka. Wyglądałem jak wściekły: ale w duszy było mi rozkosznie. Przyjaciel mój, posługacz, uprzedzony był dobrze z góry: ponieważ nie nosił kajdan, chodził przeto gdzie mu się podobało, to jest od łóżka Gabrjela do mojego i napowrót, by nam nieść słowa uspokajające. Pewnego rana przyszedł mi oznajmić, że wszystko gotowe, i że tego jeszcze wieczora możemy umknąć. Dzień zszedł na umówieniu się o to, jak dalej postąpić. Znasz pan zapewne, choć ze słyszenia, rozkład sal szpitalnych? W końcu tej gdzie umieszczono nas obu, była izba dla umarłych. Mój posługacz posiadał klucz od tej izby, która nie otwierała się nigdy, tylko dla przyjęcia ciała zmarłego więźnia. Mogliśmy więc o zmroku wejść do tej sali. Jedynemi sprzętami, jakie ją zdobiły i czyniły podobną do amfiteatru anatomicznego, były to stoły z czarnego marmuru, na których składano trupy. Pod jednym z tych stołów, posługacz i ja, wydrążyliśmy otwór, przez który po prześcieradłach mogliśmy się spuścić do magazynów należących do marynarki. Za nadejściem godziny, kiedy już spali nasi towarzysze, Gabrjel leżący najbliżej drzwi, pierwszy wstał z łóżka i jak cień, lekko i wolno skierował się ku grabami. Ja szedłem tuż za nim. Na nieszczęście tego dnia na jednym ze stołów złożono zwłoki jakiegoś weterana galer; biedny Gabrjel, biorący jeszcze umarłych na serjo, trafił tak niepomyślnie, że macając, zamiast na marmurze, położył rękę na trupie. Ogarnęła go taka drżączka, że o mało wszystkiego nie wydał. Szczęściem, na jego okrzyk, poznałem co się święci, i macając z kolei, odkryłem go, kiedy stał oparty o mur i drżący z przerażenia.
— W drogę, mój szlachcicu! rzekłem, wszystko gotowe; ruszajmy!
— A! to okropność! zawołał.
— Co takiego? zapytałem.
Opowiedział mi co zaszło.
— Daj-no pokój tym poetycznym czułościom, rzekłem nie mamy ani minuty do stracenia... W drogę!
— Niepodobna... nogi mi się chwieją.
— Tysiąc piorunów! to źle, bo trudno ci się będzie bez nich obejść w ucieczce.
— Idź sam, kochany panie Gibassier.
— Nigdy, kochany panie Gabrjelu!
I idąc ku niemu, zmusiłem go zbliżyć się do otworu, uczepić prześcieradła, i spuściłem go tak, jak przed chwilą spuszczono tu pana. Po spuszczeniu go, przyczepiłem sam róg prześcieradła do żelaznej nogi od stołu i spuściłem się z kolei. Byliśmy, jak panu powiedziałem, w magazynach marynarki, umieszczonych w podziemiu budowli, której szpital zajmuje pokoje na pierwszem piętrze. Zapaliłem ślepą latarkę i zacząłem szukać płyty, na której głoska nakreślona kredą przez mojego posługacza, oznaczała, że pod nią ukryte być mają dwa zupełne ubrania. Znalazłem płytę oznaczoną głoską „G“; ta delikatna pamięć mojego posługacza wycisnęła mi łzę rozczulenia, która jako hołd wdzięczności spadła na początkową głoskę mego nazwiska! Podniosłem kamień i spostrzegłem zupełny strój żandarma, uzbrojenie, rynsztunek, wszystko co potrzeba.
— Jeden tylko? zapytał pan Jackal.
— Jeden... Tu ja to właśnie chciałem wypróbować mojego towarzysza. Przybrałem minę zrozpaczoną.
— Jeden tylko strój! zawołałem, jeden! Gabrjel był wzniosłym!
— Wdziej go pan i umykaj!
— A ty?
— Ja pozostanę tu dla odpokutowania zbrodni.
— Ha, rzekłem, dzielny z ciebie chłopak! Dla spełnienia zamiaru swego potrzebowałem jednego tylko podróżnego stroju, dwa byłyby mnie zakłopotały, ale chciałem się przekonać jak dalece przyjaciel może liczyć na ciebie... Pomóż mi się ubrać, jeżeli, cię to niebardzo upokarza, żeby być kamerdynerem żandarma.
— A ja?
— Ty pozostaniesz jak jesteś.
— W tem ubraniu?
— No tak. Czy nie rozumiesz?
— Nie.
— To pozwól że mi związać sobie ręce.
— Co raz mniej rozumiem.
— Ja jestem żandarmem, a ty więźniem, którego mi kazano przeprowadzić z galer do jakiego innego więzienia... wpadnie nam przecież do licha nazwa którego więzienia we Francji ich nie brakuje. O brzasku dnia wyjdziemy, jeden prowadząc drugiego.
— Aha! rzekł.
Zrozumiał przecie.
Pozostaliśmy ukryci w magazynach, a nazajutrz skoro świt, jak tylko strzał armatni obwieścił, że port otwarty, skierowaliśmy się, mój więzień i ja do sztachet arsenału. Były one otwarte; robotnicy marynarki spieszyli tłumnie. Torowałem drogę dla Gabrjela i dla siebie i przeszliśmy przez sztachety bez przeszkody. Biedny Gabrjel drżał wszystkiemi członkami. W dziesięć minut przeszliśmy przez miasto i skierowali się na drogę Beausset. O kilka strzałów karabinowych od Tulonu weszliśmy w las. Zaledwieśmy tam uszli dziesięć kroków, aliści trzy strzały armatnie, wypuszczone w różnych odstępach, ogłosiły mieszkańcom Tulonu i sąsiednim osadom o ucieczce więźniów. Rzuciliśmy się w największy gąszcz; przykryliśmy się gałężmi i zielskiem i pozostaliśmy nieruchomi, oczekując nocy, dla przedostania się przez miasteczko Beausset. Na szczęście, lunął rzęsisty deszcz w chwili, gdy żandarmi zaczęli przetrząsać las. Przybywszy o dwadzieścia kroków od nas, zaczęli tak okrutnie kląć na niepogodę, iż byliśmy prawie pewni, że porzucą poszukiwanie, by się schronić do najbliższej karczmy. Jakoż, nie było już ich słychać przez, cały dzień. Około ósmej wieczorem udaliśmy się w dalszą drogę, przebyliśmy przez Beausset, a z rana o godzinie czwartej dostaliśmy się do nieprzebytego lasu Cuges. Było to nasze ocalenie! Nie potrzebuję mówić, dobry panie Jackal, jakiemi wypadkami przeplatana była podróż nasza z lasu Cuges aż dotąd: zbyt pan jesteś doświadczonym, ażeby mniemać, żeśmy chodzili po kwiecistych ścieżkach. Przybyliśmy zdrowi na umyśle i ciele, to jest rzeczą główną i sam pan widzisz, że oprócz kilku pchnięć nożem i upadku w studnię, nic mi się złego nie stało.
— To rzecz dziwna, kochany panie, Gibassier.
— Nieprawdaż?
— To jest, że gdybym był sam prefektem policji, dałbym ci dyplom na wyłamywanie się z więzień i porządne wynagrodzenie; na nieszczęście, nie jestem nim, a jeżeli z jednej strony schlebia to moim sympatjom artystycznym, to z drugiej jako inspektor bezpieczeństwa publicznego, powstawać muszę przeciw temu z taką energią, iż sam nie wiem, która strona odniesie zwycięztwo; zależeć to zapewne będzie od stopnia szczerości, jakiej złożysz dowody. Pozwól mi więc prowadzić dalej badanie, choćby tylko dla przeświadczenia się o tem, co mówił Carmagnole, czy prawda okaże się na dole. Chciej mi nasamprzód wyjaśnić, kochany panie Gibassier, zkąd się tu wziąłeś?
— Wprost z ulicy, panie inspektorze, rzekł Gibassier, myląc się lub udając, że się myli w znaczeniu słów inspektora, i gdyby to odemnie tylko zależało...
— Nie o to mi chodzi; ja się pytam, z jakiej przyczyny tu się znajdujesz?
— Aha! rozumiem... Otóż, dobry panie inspektorze, odziedziczyłem sumę pięć tysięcy franków.
— To jest ukradłeś pięć tysięcy franków.
— Tak, jak pan zbawcą mym jesteś, panie Jackal, nie ukradłem ich; zarobiłem je owszem uczciwie, pracowicie, w pocie czoła.
— Więc to ty byłeś przy robocie w Wersalu... Poznałem cię po zręcznym sposobie zamknięcia za sobą drzwi.
— Co pan nazywasz robotą w Wersalu? zapytał Gibassier, przyzywając na pomoc najniewinniejszą minę, do jakiej był zdolny.
— Którego dnia przybyłeś do Paryża?
— W niedzielę zapustną, panie Jackal, właśnie na pochód z tucznym wołem, który był tego karnawału bardzo wspaniały. Powiadają, że był wypasiony na tłustych pastwiskach doliny Auge i to nie dziwi mnie wcale: dolina Auge jest w prześlicznem położeniu, z jednej strony osłoniona...
— Dajmy pokój dolinie Auge, jeżeli za tem nie obstajesz.
— Chętnie.
— A teraz powiedz mi, jak przepędziłeś niedzielę zapustną?
— Dosyć wesoło, panie Jackal; z pięciu lub sześciu towarzyszami, których spotkaliśmy w Paryżu, dokazywaliśmy niemało.
— A poniedziałek?
— Chodziłem po wizytach.
— Po wizytach?
— Tak, panie Jackal; byłem na kilku wizytach urzędowych i na jednej gastronomicznej.
— To mówisz o dniu?
— Tak, panie Jackal, o dniu.
— A wieczorem?
— Wieczorem?
— Tak.
— Do licha!
— Co ci to?
— To prawda, rzeki Gibassier, jakby sam do siebie, że nic nie mogę odmówić swojemu zbawcy.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Żądasz pan, ażebym dla ciebie podniósł zasłonę mojego prywatnego życia... W poniedziałek, o godzinie jedenastej...
— Mniejsza o to. Nie wchodźmy w twoje życie prywatne i mówmy dalej.
— I owszem.
— Co robiłeś dnia następnego, w ostatni wtorek?
— O! używałem przyjemności bardzo niewinnej; przechadzałem się po placu Obserwatorjum z nosem przyprawnym.
— Ale miałeś powód przechadzania się po placu Obserwatorjum z przyprawnym nosem?
— To tak ze wzgardy, z mizantropji, nic innego... Zrana widziałem maski przebiegające po bulwarach i wydały mi się nędzne. Niestety! oto jeden jeszcze z naszych starych obyczajów, który znika, panie Jackal! Ja nie mierzę wysoko; ale gdybym był choćby prefektem policji...
— Pomińmy to i przejdźmy prędzej do wieczora ostatniego wtorku.
— Do wieczora ostatniego wtorku?... A! panie Jackal, chcesz pan więc znowu, ażebym odsłonił gęstą zasłonę mojego życia prywatnego?
— Byłeś w Wersalu, Gibassier?
— Nie kryję się z tem.
Nieokreślony uśmiech przeszedł po ustach pana Jackala.
— Co tam robiłeś?
— Przechadzałem się.
— Ty wyszedłeś na przechadzkę do Wersalu?
— Cóż robić, panie Jackal. Ja lubię miasto pełne wspomnień wielkiego króla; tu fontanna, tam grupa...
— Nie sam byłeś w Wersalu?
— A któż jest zupełnie sam na ziemi, dobry panie Jackal?
— Nie mam czasu na słuchanie twoich głupstw, Gibassier. To ty kierowałeś wykradzeniem panny z zakładu pani Desmarets?
— To prawda, panie Jackal.
— I w nagrodę otrzymałeś te pięć tysięcy franków?
— Widzisz więc pan, że ich nie ukradłem, bo wreszcie, gdyby nie to, że zostałem skazany na galery dożywotnie, przybyłoby mi takowych na jakie dwadzieścia lat.
— Co się stało z tą panną, gdy się dostała do rąk pana Loredana de Valgeneuse?
— Jakto! pan wiesz?
— Pytam się, co się stało z tą panną od chwili, gdy wam ją wydała panna Zuzanna?
— A! panie Jackal, gdyby was utracił pan Delavan, co za strata dla niego i dla Francji!
— Jeszcze raz pytam Gibassier, co się stało z tą panną?
— Co do tego nie wiem zupełnie.
— Zważaj na to, co mówisz.
— Panie Jackal, jakem Gibassier, wsadziliśmy ją do powozu, powóz ruszył i jużeśmy nic odtąd o niej nie słyszeli. Spodziewam się, że ta młoda para musi być szczęśliwą i że ja tym sposobem przyczyniłem się do szczęścia dwojga moich bliźnich.
— Az tobą co się stało od owego dnia? Czy także nie wiesz?
— Ja stałem się oszczędnym, mój dobry panie Jackal, a wiedząc, że złoty klucz otwiera wszystkie drzwi, starałem się pozyskać jakieś zaszczytne stanowisko w tym rozumnym i pracowitym grodzie Paryżu. Otóż, przejrzałem wszystkie, a z tych jedno tylko mi się podobało.
— Czy można wiedzieć, które?
— Agenta giełdowego... Nie miałem na nieszczęście dosyć kapitału, ażeby sobie zawód ten przyswoić, ale iżby być gotowym na wszelki wypadek, w razie, gdyby Opatrzność, jak powiada biedny Gabrjel, rzuciła na mnie okiem, chodziłem codzień na Giełdę wtajemniczać się... Zrozumiałem ażioterstwo i zaczerwieniłem się ze wstydu, żem tak źle kradł przez całe życie, widząc, jak daleko jest łatwiej w ten sposób zarabiać na życie! Poznałem się więc z kilku najznakomitszymi ażioterami, którzy widząc we mnie przenikliwość niezwykłą, niebawem zaszczycili mnie pytaniem o zwyżkę i zniżkę, dając mi zarazem maleńki udział w swych zyskach.
— I powodziły ci się te konsultacje?
— Do tego stopnia, mój dobry panie Jackal, że w miesiąc zrealizowałem trzydzieści tysięcy franków!... dwakroć, trzykroć, czterykroć tyle, co wszystkiego zarobiłem w ciągu całego pracowitego życia, a zostawszy panem tej małej fortunki stałem się uczciwym człowiekiem.
— Więc musisz być nie do poznania, rzekł pan Jackal, dobywając z kieszeni przyrząd fosforyczny i zapalając ślepą latarkę, którą zawsze nosił przy sobie i która dno studni oświeciła tyle, że mógł istotnie rozpoznać pokutującego Gibassiera, stał on cały zawalany błotem, krwią okryty.

VIII.
Co się stało z sześćdziesięciu ludźmi, których szukał pan Jackal.

Pan Jackal stał przez chwilę zapatrzony w kryminalistę. Doświadczał widocznego zadowolenia, zadowolenia artysty, ztąd, że znajdował się ze czterema atutami w ręku, naprzeciw tego zręcznego śmiałka.
— Tak, to istotnie twoje szlachetne oblicze, Gibassier, rzekł. Lata przeszły po twem czole, jak lekkie cienie, żadnego nie zostawiwszy śladu. Ale, mówiąc o cieniach, potrzymaj mi trochę tej latarki i poświeć, mam coś pilnego do napisania.
Gibassier wziął latarkę, pan Jackal wyciągnął ze swej niewyczerpanej kieszeni pugilares, wydarł ćwiartkę papieru i zaczął pisać na kolanie ołówkiem, mówiąc Gibassierowi ażeby opowiadał dalej.
— Smutny jest dalszy ciąg mojej historji, rzekł złoczyńca. Bogatym będąc miałem przyjaciół, przyjaciół mając, miałem i nieprzyjaciół! Majątek ten uzbierany w pocie czoła, uczynił mnie punktem zapatrywania się wszystkich utracjuszów. Tak, że wczoraj wieczorem, w chwili, gdym powracał od mego bankiera, chwycono mnie za kołnierz, powalono, zabito, obdarto i nareszcie rzucono w tę studnię, gdzie miałem zaszczyt spotkać pana inspektora.
Pan Jackal wstał, ujął koniec sznura, przyczepił doń szpilką papier, na którym właśnie napisał instrukcje i zawołał do swych ludzi:
— Ciągnąć!
Papier, niby motyl nocny, frunął z głębi studni ku ziemi, a sznur, osierocony po swym lekkim ciężarze, opadł chyżo.
Jeden z argusów podszedł pod latarnię i przeczytał: „Przyszlę wam człowieka, którego starannie pilnować macie, wart on jest tyle złota, ile zaważy! Czterej z was zaprowadzą go do szpitala i nie stracą go z oczu. Sznur spuścić mi natychmiast.“
— Dzieje twoje, kochany panie Gibassier, rzekł inspektor, są bardzo rozrzewniające, ale po burzach, jakie przebyłeś, potrzebujesz zapewne spoczynku. Noce chłodne są jeszcze w tej porze, pozwól, że ci dam schronienie bezpieczniejsze, mieszkanie bardziej od tego hygieniczne.
— Jesteś pan nieskończenie dobry, panie Jackal!
— Bynajmniej... po starej znajomości...
— A więc, zamawiam sobie zwrot przysługi.
— Czyż tak już cięży ci wdzięczność?
— Może, odezwał się filozoficznie Gibassier, trudniej przyjmować przysługę, niż oddawać.
— Starożytni piękne w tym przedmiocie napisali rzeczy, Gibassier. Ale nim na innem miejscu wrócimy do tej zajmującej rozmowy, staraj się jak najsilniej przyczepić do tego sznura.
Gibassier zrobił węzeł w końcu sznura, wsadził weń obie nogi, rękami uczepił się u góry i zawołał:
— Ciągnąć!
— Szczęśliwej drogi, kochany Gibassier! rzekł pan Jacka! idąc oczyma za kierunkiem w górę, po którym i sam, miał się za kilka chwil posuwać. Dobrze! dodał, kiedy złoczyńca zniknął już mu z przed oczu. Potem, podnosząc głos: Spuszczajcie żywo sznur! zawołał, zaczynam czuć wilgoć.
Sznur opadł. Pan Jackal znowu obwiązał się pasem, obejrzał czy klamry dobrze zapięte i z kolei zawołał:
— Ciągnąć!
Lecz zaledwie uszedł dziesięć metrów krzyknął: Stój!
Sznur zatrzymał się.
— Ho, ho! rzekł do siebie, co ja to tam widzę?
Rzeczywiście, trudno mu było zdać sobie sprawę z tego co widział, taki to, co miał przed oczyma, przedstawiało widok fantastyczny.
Przez ogromną szparę w jednej ze ścian studni, wzrok pana Jackala zapuszczał się pod sklepienia ponure, jakby jakich łomów kamiennych, przecięte wielkiemi smugami cienia i światła. Światło pochodziło od kilkunastu pochodni przyczepionych do filarów niby jakiegoś rozdroża i oświecało gromadę jakich sześćdziesięciu ludzi. Znajdowali się oni w odległości około dwudziestu kroków od pana Jackala, a zdawali się zebrani w nader ważnej sprawie, cisnęli się bowiem około mówcy, który rozprawiał z ogniem, a gestykulował energicznie.
— Ho, ho, ho! wyrzekł pan Jackal na trzy różne tony. A po kilku sekundach wpatrywania się: Gdzie u djabła ci ludzie siedzą i co oni tam robią r zapytał sam siebie naczelnik policji.
Jakoż, oświeceni odbłyskiem pochodni, gdyby nie nowoczesny ubiór, mogliby ujść za czarowników z ballady, przybywających na sabat.
Pan Jackal dobył z kieszeni lunetę, arcydzieło inżyniera Chevalier, która w największem swem rozwinięciu dochodziła sześciu do ośmiu cali długości, utkwił ją w szczególny widok, jaki miał przed oczyma i usiłował odgadnąć, co to jest.
Dzięki światłu pochodni i doskonałości narzędzia, pan Jackal dostrzedz mógł, że fizjognomja każdego z tych ludzi składających nocną naradę, wyrażała najwyższe uniesienie.
Wszyscy wyglądali tak jak członkowie jakiego zgromadzenia, w chwili, gdy sławny mówca ma sympatyczną mowę. Uszy wyciągnięte, usta wpółotwarte, oczy zwrócone na mówiącego; twarz każda oznaczała najpilniejszą uwagę, a uwaga ta, jak powiedzieliśmy, zdawała się stopniowo wznosić do najwyższego zachwytu.
Czy to, że mówca miał głos słaby, czy, że mówił z umysłu pocichu, czy też dla zbytecznej odległości, inspektor policji pomimo wysilonej uwagi i wydelikatnionego słuchu, jeszcze po pięciu minutach nie mógł dosłyszeć ani jednego zdradliwego słówka, z tego co mówiono w zebraniu tajemniczem.
Część wreszcie tego zgromadzenia nie zdawała się panu Jackalowi zupełnie obcą, jednakże trudnoby mu było nazwać te postacie, a nawet oznaczyć zawód, któregobądź z ludzi, jakich miał przed oczyma. Wszyscy jednakowo prawie ubrani w długie surduty szare lub granatowe, zapięci pod szyję, wąsy wszyscy niemal mieli zawiesiste i szpakowate; słowem nie trudno w nich było, zwłaszcza dla takiego fizjognomisty jak pan Jackal, poznać dawnych wojskowych.
Ci, co nie mieli wąsów, a była to bardzo mała cząstka, należeli do grona spokojnych mieszczan, bo chociaż odzieżą nie różnili się od tamtych, ale wyraz ich twarzy, mimo zapału, nie objawiał wojowniczych uniesień.
Pan Jackal musiał zapewne widzieć tego oto poczciwego kupca z ulicy św. Dyonizego, stojącego na progu sklepu, jak uśmiechał się do przechodzących i spojrzeniem uprzejmym zachęcał, by wstąpili do jego składu. Widział pewnie i tego drugiego w jakimś przedpokoju, czy to jakby komornika z łańcuchem u szyi, czy jako suplikanta z łańcuchem u nogi. Słowem, żaden z tych ludzi nie był mu zupełnie obcym, chociaż żaden nie był mu znanym w szczególności.
Ale co raniej jeszcze znanem mu było, niż sami ludzie, to wnętrze teatru.
Przyczepmy się do sznura pana Jackala, siła jego wystarczy dla nas dwóch, a choćby dla nas trzech czytelniku, i starajmy się rozpoznać tę tajemniczą a ponurą miejscowość, gdzie odbywa się scena, jaką opisać mamy.
Czy byłeś kiedy w lochach na wino i czy byłeś tyle ciekawym, żeby obejrzeć jeden z tych długich tunelów nazywających się piwnicami? Patrząc z jednego końca w drugi i widząc światło u kresu tych olbrzymich sklepień, rzekłbyś że trzeba godzin całych, by przebyć tę długą a mroczną przestrzeń, dzielącą cię od światłego punktu, który spostrzegasz.
Owóż, wnętrze, które pan Jackal miał przed oczyma, przedstawiało jedno z tych ogromnych podziemi, dochodzące do rodzaju rozdroża oświeconego, jak powiedzieliśmy, pochodniami ludzi chwilowo je zapełniających.
— Aha! wiem! zawołał nagle pan Jackal, uderzając się w czoło gestem tak raptownym i nieuważnym, że omal nie stracił równowagi, a targnięcie sznura sprawiło, że przez kilka sekund obracał się jak kurczę na rożnie.
Ruch nareszcie ustał i skończyło się na tem, że pan Jackal zgubił okulary, które spadły w głąb studni.
Ale naczelnik policji sięgnął do tej fantastycznej kieszeni, o której jużeśmy mówili, wyciągnął puzderko, z tego puzderka drugą parę okularów, nałożył nie na nos, ale na czoło. Tylko szkła okularów nie błękitne, ale zabarwione były zielono.
— Wiem! powtórzył pan Jackal, oto są ci, których poszukuję!... Wiem teraz, gdzie się podzieli: jesteśmy w katakumbach. Ha! ha! ha! a prefekt policji utrzymuje, że zna wszystkie ich wyjścia.
Istotnie, pan Jackal miał słuszność!
To sklepienie rozwijające się przed jego oczyma, to rozdroże zakończające widnokres, stanowiły zakątek ogromnego a żałobnego podziemia, które rozciąga się od Montrouge do Sekwany, a od ogrodu Botanicznego do Grenelle.
W chwili, gdy pan Jackal ku wielkiej swej radości, lubo nieco zapóźno, zrobił to ważne odkrycie, usłyszał grzmiący hałas oklasków, po którym nastąpił okrzyk, jak na owe czasy nieco buntowniczy:
— Niech żyje cesarz!
— Niech żyje cesarz? powtórzył pan Jackal, niewinnie mieszając się do buntu. Ależ oni pogłupieli; cesarz od sześciu lat nie żyje!
I jakby dla rozświecenia myśli, z trudnością niesłychaną w jego położeniu, pan Jackal sięgnął do kieszeni, dobył tabakierkę i z wściekłością wepchnął sobie podwójną szczyptę tabaki.
Ten sam okrzyk powstał po raz drugi i to energiczniejszy, niż za pierwszym razem.
— Pięknie, rzekł pan Jackal, lecz ja wam powtarzam, że cesarz umarł... Pan de Beranger napisał nawet o tem piosneczkę. I zaczął nucić:

„Na okręt wzięli mnie Hiszpanie;
Gdzież jest brzeg przy którym stanie?“

Pan Jackal umiał na pamięć wszystkie pieśni Berangera.
Nucenie przerwał mu trzeci okrzyk:
— Niech żyje cesarz!
Potem wszyscy ci ludzie, chwilę pomieszani w nieładzie, zasiedli na miejscach, z wyjątkiem jednego, który pozostał stojąc i zdawał się chcieć przemawiać, jak poprzedni mówca.
— Z tem wszystkiem, rzekł pan Jackal, zastanawiając się nadal nad tem, co mogło znaczyć to dziwne zbiegowisko, może to są niewinni starzy wojskowi, którzy żyją tu od roku 1815, i nie wiedzą o śmierci swego cesarza... Byłoby doprawdy niemiłosiernie udzielić im tę wiadomość. Jaka szkoda, że nie mogę bliżej być przytomny rozmowie, która musi być bardzo malowniczą, jeżeli, jak mniemam, mieszkają w tej okolicy od jakich dwunastu lat! Nagle myśl jedna błysła w głowie Jackala. Ale, rzekł, czemużbym nie miał usłyszeć tego, co powie mówca? Potem zwracając głowę do góry: Czy wy tam silnie trzymacie? zawołał.
— O! nie ma obawy, panie Jackal!
— To spuśćcież mnie ze dwie stopy.
Rozkaz wykonano natychmiast.
Wtedy dzięki swej lasce którą mógł dotykać do ścian studni, pan Jackal nadał sznurowi ruch oscylacyjny, podobny ruchowi wahadła zegarowego, który doszedłszy do pewnego punktu, dozwolił mu dostać się do szpary w ścianie, zaczepić się o kamień i stanąć na tym samym poziomie, jak ci, których chciał podejść tajemnice.
Stanąwszy na gruncie stałym, odpiął pas, i wychylając się ku studni, w której znowu sznur wisiał:
— Stójcie tam, dzieci! zawołał do swych argusów, i nie ruszajcie się, dopóki wam nie powiem.
Potem, krokiem lekkim, jak krok zwierzęcia, którego nazwisko zbliżało się do jego nazwiska, pan Jackal zbliżył się ku rozdrożu, w którem odbywało się zebranie napoleońskie.

IX.
123 i 124. Rozdziały w których pan Jackal zaczyna pojmować, że to on się myli i że cesarz nie umarł.

Widok tego podziemia nie obszedł się bez narażenia, pana Jackala na pewne wstrząśnienie, nad którem nie mógł zapanować.
Pan Jackal, powiedzieliśmy, był odważny i w niejednej już okoliczności czytelnik mógł odwagę jego ocenić.
Są tylko pewne warunki miejscowości, mroku, powietrza, które przyprawiają o dreszcz serca najodważniejszych.
Dreszcz przeszedł po sercu pana Jackala.
Ale był to człowiek, tyle miłości własnej kładący w sprawowanie swego zawodu i tyle dumy z jego powodzenia, że siła tych uczuć rzemiosło jego przerodziła w sztukę. Przytem pan Jackal był ciekawy. Chciał się koniecznie dowiedzieć, co to są za ludzie, którzy gromadzą się sto stóp pod ziemią, by krzyczeć: niech żyje cesarz.
Jednakże, ponieważ pan Jackal nie posuwał odwagi aż do zuchwalstwa, przedsięwziął wszystkie możliwe dla swego bezpieczeństwa ostrożności, zapuścił się w zagłębienie, które uważał za skrytkę pewniejszą jeszcze, niż cień tego filara, za którym stanął poprzednio; na wszelki wypadek poruszył w pochwie sztylet, który zawsze nosił przy sobie, i widząc po ruchu mówcy, że ma zagajać, a po minach widzów, że mają słuchać, otworzył uszy i oczy najszerzej, jak tylko mógł.
Sza! Sza! długo powtarzane dało się słyszeć, a mówca rozpoczął głosem poważnym i brzmiącym, który dał pojąć panu Jackalowi od pierwszych słów, że nie straci ani jednego wyrazu.
— Bracia, rzeki mówca, chcę wam zdać sprawę z podróży mojej do Wiednia...
— Do Wiednia, szepnął pan Jackal.
— Powróciłem przeszłej nocy, prawił dalej mówca, i dla obeznania was z nowinami najwyższej wagi, zwołałem was na dziś wieczór, przez urząd naszego zwierzchnika, na zebranie nadzwyczajne...
— Na zebranie nadzwyczajne! rzekł do siebie pan Jackal, rzeczywiście, zebranie to, które mam przed oczyma, niepodobnem jest do żadnego z tych, które dotąd widywałem.
— Dwaj ludzie, których dość wymówić nazwiska, by zbudzić wspomnienia chwały i poświęceń, pan generał Lebastard de Premont i pan Sarranti, przybyli do Wiednia przed dwoma miesiącami...
— Słuchajmy, słuchajmy, rzekł pan Jackal, zdaje mi się,, że znam także te dwa nazwiska! Sarranti, Lebastard de Premont... A! tak, Sarranti! powrócił więc z Indyj Wschodnich... Jeżeli poczciwy pan Gerard nie umarł, będzie bardzo szczęśliwy, jak się dowie o mordercy swych bratanków. Ależ to djablo interesujące.
I z narażeniem tajemnicy swego istnienia, pan Jackal wciągnął w nos znakomitą bryłę tabaki.
Mówca prawił dalej.
— Obaj oni przebyli szerokie morza i lądy, by pośpieszyć na pomoc w naszych zamiarach. Generał Lebastard de Premont oddaje na tę sprawę cały swój majątek, to jest miliony, a pan Sarranti, udostojniony całem zaufaniem króla Rzymskiego, upoważniony jest, by ułatwił jego ucieczkę...
Szmer radosny obiegł po zgromadzeniu.
— Ho, ho! szepnął pan Jackal, słuchajmy, słuchajmy.
— Otóż więc co postanowiono, i co obowiązany jestem oznajmić zgromadzeniu...
— A! rzekł pan Jackal, który nie mógł się powstrzymać od dowcipkowania po swojemu, choćby dla samego siebie, rozumiem teraz daczego tu tak czarno: znajdujemy się pośród węglarzy (carbonari)... Idźmy za nitką...
— Naszym zamiarem, prawił dalej mówca, jest porwać księcia, przyprowadzić go do Paryża, przybycie jego połączyć z zamieszką, po wszystkich placach i rozdrożach rzucić nagle jego imię tak potężnie popularne, i za pomocą tego imienia podnieść wszystkie serca, jakie wiernemi pozostały starej chwale francuskiej.
— Uf! rzeki pan Jackal, więc to ci ludzie nie byli tak głupi jak myślałem, kiedy krzyczeli: niech żyje cesarz!
— Książę, jak wiecie, mieszka w zamku Schönbrunn, gdzie wystawionym jest na wszelkiego rodzaju przykrości ze strony policji austrjackiej...
Szmer oburzenia przeszedł po zgromadzeniu.
— Masz tobie! rzekł pan Jackal, lżą policję księcia Motternicha! Że też ci ludzie nie uszanują niczego.
— Mieszka on na prawem skrzydle zamku, zwanem pawilonem Meidling. Wszelkie tam zbliżenie w porze nocnej jest surowo wzbronione, a nawet niepodobne: szyldwach stoi pod oknami księcia, nie dla honoru syna Napoleona, ale cha pilnowania więźnia austrjackiego...
Coś nakształt gniewnego ryku wydarło się z gromady sześćdziesięciu spiskowych.
— Z tej więc strony niepodobna było dostać się do księcia. Wiecie moi bracia, jak bezowocnemi były wszystkie nasze dotychczasowe usiłowania. Musiał więc niejako cień naszego wielkiego cesarza przesunąć się nad tem więzieniem, by otworzyć drzwi od celi syna...
Wybuchły głośne objawy aprobacji.
Mówca dał znak, ażeby słuchali.
— Cicho! cicho! powtarzano ze wszystkich stron.
— Otóż dopiero zaopatrzony w plan, który sam cesarz nakreślił, pan Sarranti mógł dostać się do dziedzica wielkiego człowieka. Namyślając się przez cały miesiąc nad sposobami ucieczki, przyjęto następujący: Książę ma pozwolenie przejeżdżać się konno codziennie przez dwie lub trzy godziny; zdarzało się czasem, że nie wracał aż pod noc. Ułożył się z panem Sarranti, że uda się kiedy po obiedzie na zwyczajną przejażdżkę, i na ten raz zamiast wrócić do domu, pojedzie do pana Lebastard de Premont, który ma go oczekiwać z pojazdami, końmi, i dwudziestu dobrze uzbrojonymi ludźmi, u stóp góry Zielonej. Konie rozstawione będą na całej drodze dla posła Rundżet Singa; złoto doda skrzydeł koniom. Dzień ucieczki poddany jest woli najwyższego zgromadzenia. Pan Lebastard de Premont otrzyma zawiadomienie i prześle je księciu; w przeddzień ucieczki pan Sarranti wyjedzie, ażeby uprzedzić księcia w Paryżu przynajmniej o dwadzieścia cztery godzin. Obecność więc pana Sarranti będzie znakiem ogólnego ruchu w Paryżu i w głównych miastach Francji, pomiędzy ludem i w armii. Oto jakim sposobem znak ma być przesłany księciu.
— Ależ to, szepnął pan Jackal, tak zajęty, że nie pomyślał nawet o wydobyciu tabakierki, coraz ciekawsze rzeczy?
— Słuchajcie! słuchajcie! wołali spiskowi.
Mówca prawił dalej:
— Pomiędzy sztachetami pałacowemi od strony Meidling i górą Zieloną, jest willa, która na swym frontonie ma grecki napis „Chaide.“ Umówiono się, że dzień, w którym ubędzie ostatnia głoska tego wyrazu, przeznaczony jest na ucieczkę. Jak się tylko przebieży pierwszą stację, już nie będzie obawy żadnej: przeprzęgi ustanowione są na całej drodze, od Baumgarten, aż do granicy. Nie obawiajmy się więc o nic z tej strony, tylko decydujmy jak najprędzej. Jeszcze kilka miesięcy, a syn cesarski utraci może siły potrzebne do spełnienia tego zamiaru: lubo dotychczas jest on w doskonaleni zdrowiu, ale nosi na czole ślady męczeństwa, które cierpi od tylu lat!
Spiskowi zdawali się podwajać uwagi; co się tyczy pana Jackala, ten już nie oddychał wcale.
— W jednym z czworoboków tych podziemi, prawił dalej mówca, zebrany jest skład centralny. Proszę was, ażebyście natychmiast wydelegowali deputowanego, by uwiadomił o naszych zamiarach. Dzień, godzina, minuta opóźnienia, może wszystko zepsuć! Przed tygodniem, według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan Sarranti będzie w Paryżu. Przyjmijcież więc spiesznie postanowienie: przyszłość Francji, przyszłość świata, zależy od tego postanowienia, ponieważ każden z nas przedstawia pewien skład, a każdy skład tysiące ludzi.
— Do licha! do licha! rzekł pan Jackal, ależ te katakumby, to istna kopalnia węgli! Wyznaję, że chętniebym się dowiedział, co tam prawić będą w komitecie centalnym, ale jak to zrobić? Pan Jackal rzucił okiem naokoło siebie. Miejscowość, jeśli niebardzo przewiewna, jest przynajmniej obszerna... Ani słowa! wybrali sobie wcale przyjemny kącik, spokojny, ustronny! A ja ich miałem za warjatów!... Aha! siadają: zdaje mi się, że przyjęli jakieś postanowienie.
Pan Jackal wsłuchał się tak głęboko, iż zdawał się równie nieruchomym, jak granitowy filar, o który się opierał.
Ten, który przemawiał nasamprzód, ten którego pan Jackal nie słyszał, a który siedząc na wzniesionym kamieniu zdawał się być przewodniczącym w zgromadzeniu, co dziwnym przypadkiem wpadło w oczy inspektora policji, ten pozostał sam jeden na nogach i dając znak mówcy, ażeby się zbliżył, rzekł półgłosem kilka słów, których z wielkim swym żalem pan Jackal dosłyszeć nie mógł. Ale ruch, jaki niebawem powstał w zgromadzeniu, wydal mu znaczenie tych słów. Jakoż mówca podziękowawszy braciom skinieniem głowy, co znaczyło, że mu powierzono jakąś ważną sprawę, wziął pochodnię i skierował się ku pewnej grocie, gdzie niebawem zniknął, przy wzrastającej rozpaczy pana Jackala.
To jednak jego odejście łatwo było sobie wytłómaczyć, a pan Jackal zbyt dobrze znając obyczaje węglarstwa, zrozumiał, że mówca mianowany został deputowanym do składa centralnego.
Ale ponieważ nasi czytelnicy nie są może tak obeznani, jak pan Jackal, niech nam przeto pozwolą w kilku słowach określić układ węglarstwa.
Republikanie z królestwa neapolitańskiego, pod panowaniem Murata równą nienawiścią zdjęci przeciw Francuzom, jako i przeciw Ferdynandowi, schronili się w głębokie wąwozy Abruzów, i utworzyli związek pod nazwą: „carbonari“. W roku 1819, karbonaryzm włoski przybrał wielkie rozmiary, skutkiem związku z patrjotami Francji. Wzrost ten zbudził podejrzenia i czujność rządu Restauracji.
Jeden go fakt zastanowił szczególniej.
Węglarz Querini ścigany był sądownie o zamiar mężobójstwa: śledztwo wykazało, że usiłował tylko wykonać wyrok sądu „atta wendeta“ godząc w drugiego węglarza, który oskarżony był o wyjawienie tajemnicy stowarzyszenia.
Uwiadomiony o tym fakcie przez urzędników minister sprawiedliwości, kazał zatrzymać bieg sądów. Śledztwo i środki zbyt surowe, pisał on, ujawniłyby obawę, jakiej podobne stowarzyszenia budzić nie mogą, pod formą rządu, gdzie prawa ludu uznane są i zapewnione.
Minister zakrywał myśl własną: węglarstwo, przeciwnie, było podówczas przedmiotem najuporczywszych poszukiwań; ale on obawiał się, żeby poszukiwania odbywane zbyt rozgłośnie, nie dały hasła licznym stowarzyszeniom paryzkim i prowincjonalnym do większych, niż kiedybądź ostrożności.
Kolebką węglarstwa francuzkiego była kawiarnia przy ulicy Copeau; a założycielami jego byli Joubert i Durier, którzy po upadku spisku 19 sierpnia 1820 roku, skutkiem czego pan Sarranti opuścił Francję, szukali we Włoszech schronienia przeciwko policji podczas Restauracji.
Przyjęci tedy do węglarstwa podczas pobytu swego w Neapolu, za powrotem do Francji wyjawili niektórym ze swych przyjaciół układ węglarstwa neapolitańskiego.
Na zebraniu przy ulicy Copeau, Durier okazał ustawy urządzenia węglarstwa, według których też ułożono francuzkie. Miały ono grupować się z trzech składów; najwyższego, centralnego i szczegółowego.
Najwyższy, bezwarunkowy a nieznany i niewidzialny, miał być jedynym! liczba składów centralnych i szczegółowych była nieograniczoną. Każde zgromadzenie dwudziestu węglarzy tworzyło skład szczegółowy.
Trzy więc składy szczegółowe zebrane były przed oczyma pana Jackala.
Każdy z tych oddzielnych składów wybierał z łona swego: przewodniczącego, cenzora, sekretarza, kasjera i deputowanego.
Bonapartyści, orleaniści, republikanie, byli więc pomieszani, i gdyby pan Jackal miał sto oczu Argusa, byłby niewątpliwie, w głębi katakumb w jakimś zakątku przeciwległym bonapartystom, zobaczył pochodnie orleanistów i republikanów.
Węglarstwo tedy nie było złożone z jednorodnych żywiołów politycznych, a mieszczanie, studenci, artyści, wojskowi, adwokaci, chociaż różnemi chodzący drogami, kierowali się jedną myślą.
A teraz, kiedy czytelnicy wiedzą tak dobrze, jak pan Jackal, że mówca wysłany został do składu centralnego, jako deputowany, wróćmy do naszego opowiadania.
Po wyjściu deputowanego, hałas wszczął się okrutny, każdy z członków chciał mówić nie czekając kolei. Jedni chcąc dać się usłyszeć, wydawali dzikie okrzyki; inni potrząsali pochodniami, jakby to były pałasze lub szpady; słowem, zamieszanie stało się okropne, a promienie poruszanych pochodni, migocząc w tysiączne kierunki, stały się obrazem pomieszanych myśli członków tego tajemniczego zgromadzenia.
— O! o? wyrzekł pan Jackal, myślałby kto, że już są na czele rządu: jeden drugiego nie rozumie.
Po półgodzinnej wrzawie, w głębi groty za przewodniczącym, ukazało się światełko pochodni, i mówca, a raczej deputowany powrócił od składu centralnego. Wymówił tylko jedno słowo, ale słowo to, tak jak „quos’ego“ Neptuna, wystarczyło do uśmierzenia wzdętych fal.
— Zgoda! wyrzekł.
Wszyscy przyklasnęli i znowu trzykroć zawołano: „niech żyje cesarz!“
Potem posiedzenie zamknięto.
Wtedy wszyscy spiskowi, jeden po drugim, weszli na kamień służący za fotel dla przewodniczącego i zapuścili się w tę samą grotę, do której widzieliśmy wchodzącego mówcę deputowanego.
W pięć minut potem, milczenie i mrok śmierci zapanowały jedynie pod temi grubemi sklepieniami.
— Zdaje mi się, że już tu nie mam nic do czynienia, rzekł pan Jackal, którego to milczenie i ten mrok niekoniecznie napełniały radością. Wróćmy na stały ląd; nie byłoby w dobrym guście dać dłużej na siebie czekać naszemu wiernemu Gibassierowi.
Pan Jackal dobrze się upewniwszy, że jest sam, zapalił latarkę i skierował się do tej szczerby w studni, która tak niespodziewanie odkryła wprawnym oczom inspektora policji, zbiegowisko buntownicze, złożone z ludzi, których on miał za zniknionych.
— Hej! zawołał, czy jesteście tam na górze?
— A! to pan! odparł Avoine, zaczynaliśmy się niepokoić.
— Dziękuję, roztropny Ulissesie! rzekł pan Jackal. Czy sznur mocny?
— Mocny, mocny, chórem odpowiedziały głosy pięciu lub sześciu agentów strzegących studni.
— Więc ciągnijcie! rzekł pan Jackal, który przez ten czas już się opasał.
Za wymówieniem ostatniego wyrazu, pan Jackal uczuł się podniesionym w górę z siłą i wolą wskazującą, że agenci chcą sprowadzić do siebie naczelnika bez żadnego wypadku.
— A! czas też po temu! rzekł pan Jackal, stawiając nogę na bruk jego królewskiej mości Karola X-go, gdyby jeszcze kwadrans, zjadłyby mnie szczury, które urozmaicają tę rozkoszną miejscowość.
Agenci otoczyli pana Jackala z troskliwością.
— Dobrze, dobrze, rzekł naczelnik, czuły jestem na waszą troskliwość, moi przyjaciele, ale nie mamy czasu do stracenia. Gdzie jest Gibassier?
— W szpitalu Hotel-Dieu, z Carmagnolem, który ma go nie tracić z oczu.
— Dobrze, rzekł pan Jackal. Odnieś do siebie sznur, Avoine. Zamknij starannie oddrzwia studni Maidaplomb. A reszta w drogę, jeśliście łaskawi! Za godzinę schadzka ogólna w prefekturze.
Agenci rozsypali się spokojnie przez ulicę Pocztową i św. Jakóba, kierując się do Hotel-Dieu. Przybyli pod próg szpitala właśnie w chwili, gdy pan Jackal, hałaśliwie pociągając szczyptę tabaki, oddawał się tym humorystycznym rozmyślaniom:
— Kiedy pomyślę, że gdyby mnie, Jackalowi, nie podobało się zaprowadzić porządku, to prawdopodobnie mielibyśmy w przyszłym tygodniu Cesarstwo... A te idjoty jezuici, którzy mniemają się być bezwarunkowymi panami królestwa! A ten poczciwota król, który poluje na ziemi, w chwili kiedy go chcą przypłoszyć pod ziemię!
Przez ten czas, drzwi Hotel-Dieu otworzyły się na dzwonek pociągnięty przez jednego z agentów.
— Dobrze, rzekł pan Jackal spuszczając okulary na nos, idźcie mnie czekać w prefekturze.
Naczelnik policji bezpieczeństwa wszedł do szpitala, a drzwi ciężko zamknęły się za nim.
Na kościele Najświętszej Panny uderzyła czwarta.

X.
W którym dowiedziono, że Fortuna nawiedza nawet we śnie.

W głębi jednej z wielkich sypialni szpitala Hotel-Dieu, obok celki siostry miłosierdzia, w izdebce odpowiedniej tejże celi i służącej do użytku w braku miejsca, spoczywał od dwóch godzin złoczyńca, któregośmy przedstawili czytelnikom pod imieniem Gibassiera.
Po obwiązaniu mu ran, a dla uspokojenia czytelnika dodajmy iż nie były niebezpieczne, usnął on, znużony trudem i ustępując potrzebie snu, jakiej doznaje każdy człowiek po utracie pewnej ilości krwi.
Czoło jego jednak wcale nie wyrażało tego spokoju i swobody, które są aniołami stróżami uczciwych ludzi. Łatwo było czytać na twarzy Gibassiera skutki wewnętrznej walki: troska o przyszłość wielkiemi głoskami wyryła się na jego czole wysokiem, obszernem, jasnem, którego rozmiary wprowadzić mogły w błąd naturalistów i frenologów.
Zwrócony on był twarzą ku wnijściu do izby a plecami do towarzysza, który siedząc w kąciku czytał w książce oprawnej w safian i zdawał się mruczeć modlitwy o zbawienie wieczne, albo przynajmniej o spoczynek chwilowy uśpionego złoczyńcy. Nie modlitwy to jednak szeptał ten dozorca, którym był, jak się czytelnicy zapewne domyślili nie kto inny, tylko Carmagnole.
Pan Jackal,przypominamy sobie, szczególnie polecił Gibassiera, a Carmagnole, dodany mu do straży, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, czuwał nad nim i przed snem i we śnie, z czułością poświęconego brata, lub niemniej baczną troskliwością strażnika komory celnej.
Dozór ten wreszcie nie był tak trudny, skoro Gilbassier spał już od dwóch godzin i zdawało się, że będzie jeszcze spał czas jakiś. Zapewne nawet, nie przewidując tak długiego snu więźnia, Carmagnole wydobył z kieszeni tomik oprawny w safian i zatytułowany: „Siedm cudów miłości“.
Nie wiemy, co mogła zawierać ta książka, napisana w języku prowansalskim, powiedzmy jednak, że zdawała się na poetycznem Carmagnolu wywierać przyjemne wrażenie. Jego warga dolna obwisła jak u satyra; oko iskrzyło się żądzą, a twarz od czaszki do podbródka promieniała szczęściem.
W tej chwili, siostra miłosierdzia uchyliła drzwi, zwolna wsunęła głowę, spojrzała na chorego z wyrazem miłości chrześciańskiej i cofnęła się widząc, że Gibassier śpi jeszcze.
Jakkolwiek ostrożnie otwierała dobra siostra, poruszenie drzwi zbudziło Gibassiera, który miał sen lekki; otworzył lewe oko i spojrzał nasamprzód na prawo; potem otworzył oko prawe i spojrzał na lewo. A sądząc się samym.
— Uf! odezwał się przecierając oczy i siadając na łóżku, śniło mi się właśnie, że mnie potrącały koła Fortuny... Co może znaczyć ten sen?
— Ja ci powiem, panie Gibassier, odpowiedział za nim Carmagnole.
Gibassier żywo się obrócił i spostrzegł południowca.
— Aha! rzekł, zdaje mi się, o ile mi pomięszane myśli przypomnieć pozwalają, że tej nocy miałem przyjemność odbywać drogę z waszą wielmożnością.
— Tak jest, odrzekł Carmagnole akcentem nie pozostawiającym wątpliwości, co do jego pochodzenia.
— Więc ze współziomkiem mam zaszczyt rozmawiać? zapytał Gibassier.
— Sądziłem, że wasza cześć pochodzisz z północy, odparł Carmagnole.
— O! odezwał się filozoficznie Gibassier, czyż ojczyzną nie jest ten zakątek ziemi, w którym znajdują się nasi przyjaciele? Ja pochodzę z północy, prawda, ale moim ulubionym krajem jest południe, a Tulon moją przybraną ojczyzną.
— Dlaczegóż go więc opuściłeś?
— Co pan chcesz! odrzekł Gibassier melancholijnie, to wciąż ta sama stara historja o Synu marnotrawnym! Chciałem zwiedzić świat, korzystać z życia; słowem, użyć kilkumiesięcznej rekreacji.
— Ależ początek nie zdaje mi się być bardzo rekreacyjnym?
— Padłem ofiarą swej prawości!... uwierzyłem w przyjaźń; już mnie drugi raz nikt na to nie złapie!... Ale mówiłeś pan przed chwilą, że mi wyłómaczysz sen; czy nie byłbyś pan krewnym lub powinowatym jakiej czarownicy?
— Nie, ale poważne studja, jakie sam odbywałem z pewnym akademikiem z Montmartre, który bardzo zajmował się chiromancją, geomancją i innemi naukami ścisłemi, a przytem wrodzone usposobienie do snu lunatycznego i temperament nerwowy, uzdolniły mnie do tłómaczenia snów.
— To mówże, kochany przyjacielu, i wytłómacz. Widziałem jak Fortuna pędziła ku mnie z taką szybkością, że nie zdołałem się ustąpić. Potrąciwszy mnie, przewróciła, i już miała przejść po mojem ciele, kiedy dobra siostra Barnaba otworzyła drzwi i obudziła mnie. Co to ma znaczyć?
— Nic prostszego, rzekł Carmagnole, dziecko by to wytłómaczyło równie dobrze jak ja. To znaczy ni mniej, ni więcej, że od dzisiaj fortuna twoja będzie gniotącą.
— O! o! rzekł Gibassier, czyż mogę panu wierzyć?
— Jak Faraon wierzył Józefowi, jak cesarzowa Józefina wierzyła pannie Lenormand.
— Jeżeli tak, rzekł Gibassier, to pozwól ofiarować sobie część zysków.
— To nie do odrzucenia, rzekł Carmagnole.
— Odkądże zaczniemy dzielić?
— Odkąd Fortuna udowodni, że miałem słuszność.
— A kiedy mi to udowodni?
— Jutro, dziś wieczór, może za godzinę; kto wie?
— Czemu nie zaraz, kochany przyjacielu? Jeżelić Fortuna jest do naszego rozporządzenia, po co mamy tracić choćby godzinę?
— Więc jej nie traćmy.
— Dobrze! a cóż robić? zapytał Gibassier z pewnem znaczeniem.
— Zawołaj na Fortunę, a ujrzysz ją wchodzącą.
— Doprawdy?
— Słowo honoru.
— Więc ona jest tam?
— Za drzwiami.
— A! kochany panie Carmagnole, jestem tak zmięty moim upadkiem w studnię, że nie mógłbym sam ich otworzyć, zrób mi tę przysługę i pójdź za mnie.
— Chętnie.
I Carmagnole, podnosząc się z największą powagą, wstał, schował do kieszeni „Siedm cudów miłości“ i uchylając drzwi, przez które siostra miłosierdzia wsunęła głowę, wymówił kilka słów, których nie słyszał Gibassier i wziął je za wyrazy kabalistyczne. Poczem Carmagnole wrócił poważnie do izby.
— I cóż? zapytał Gibassier.
— Już załatwione, wielmożny panie, odpowiedział, siadając na dawnem miejscu.
— Czy Fortuna zawezwana?
— Przybędzie we własnej osobie.
— O! jakże żałuję, że nie mogę wyjść naprzeciw niej.
— Fortuna nie lubi etykiety...
— Więc poczekamy na nią... cierpliwie, rzekł Gibassier, który widząc powagę Carmagnola, zaczynał wierzyć w jakąś niespodziankę przykrą.
— Nie będziesz oczekiwał długo, poznaję jej chód.
— O! o! zdaje mi się, że chodzi w botfortach.
— Bo ma do ciebie daleką drogę...
Na ostatnie słowa Carmagnola drzwi się otworzyły i Gibassier ujrzał wchodzącego pana Jackala w stroju podróżnym, to jest ubranego w czamarkę i obutego w buty wykładane futrem. Gibassier spojrzał na Carmagnola z miną zdającą się mówić:
— Aha! więc ty to nazywasz Fortuną?
Carmagnole zrozumiał, odpowiedział bowiem z powagą:
— Otóż i Fortuna.
Pan Jackal dał znak Carmagnolowi, ażeby się wyniósł; Carmagnole posłuszny, dokonał odwrotu, rzuciwszy czułe wejrzenie swemu towarzyszowi.
Sam pozostawszy z Gibassierem, pan Jackal spojrzał na około siebie, by się upewnić, czy nie ma w izbie innego mieszkańca prócz Gibassiera; wziął krzesło i usiadł w głowach łóżka, rozmowę zawiązując w te słowa:
— Zapewne spodziewałeś się moich odwiedzin, kochany panie Gibassier?
— Zaprzeczenie byłoby bezczelnem kłamstwem, dobry panie Jackal; a wreszcie pan mi obiecałeś, a jak mi pan uczynisz jaką obietnicę, to wiem, że nie zapomnisz.
— Zapomnieć o przyjacielu byłoby zbrodnią, odpowiedział pan Jackal sentencjonalnie.
Gibassier nic na to nie odrzekł, tylko skłonił się na znak zgody. Widocznem było, że obawia się pana Jackala i trzyma na stanowisku obronnem.
Ze swej strony pan Jackal miał tę minę ojcowską,, którą tak dobrze przybierać umiał, kiedy chodziło o wyspowiadanie delikwenta. Pierwszy też zabrał głos:
— Jakżeż się masz od czasu, gdyśmy się nie widzieli?
— Dosyć źle, dziękuję.
— Czyż nie udzielono ci całej pieczołowitości, jaką zaleciłem?
— Przeciwnie, chwalić tylko mogę wszystko co mnie otacza, a pana przedewszystkiem, dobry panie Jackal.
— Chwaląc więc wszystko, co cię otacza, znajdując się w gabinecie suchym, w łóżku ciepłem, a to po wyjściu z głębi studni wilgotnej i niezdrowej, jesteś jeszcze tak niewdzięcznym, że narzekasz?
— Jak nie mam narzekać, rzekł Gibassier.
— A! kochany panie Gibassier, mówił dalej inspektor policji, cóż należy uczynić, żeby ci dowieść przyjaźni?
— Panie Jackal, odpowiedział Gibassier, byłbym niegodnym zajęcia, jakie mi okazujesz, gdybym natychmiast nie wyjaśnił znaczenia słów moich.
— Wyjaśnij mi je tedy, rzekł pan Jackal, z rozkoszą zażywając szczyptę tabaki. Słucham.
— Jeżeli mówiłem, że mam się dosyć źle, wiedziałem doskonale, co mówię.
— Odkryjże mi swą myśl.
— Na teraz jest mi dobrze, mój dobry panie Jackal.
— Więc czegóż ci więcej potrzeba?
— Chciałbym mieć nieco więcej pewności na przyszłość.
— E! mój kochany Gibassier, kto tam jest pewnym przyszłości? Sekunda, która upłynęła, już do nas nie należy; sekunda, która ma nadejść, jeszcze nie jest naszą.
— Otóż to, niespokojny jestem o tę sekundę, która ma nadejść, nie kryję tego przed panem.
— A czegóż się obawiasz?
— Miejsce, w którem znajduję się, jest mi rozkosznem...Względnie do miejsca, z którego wychodzę, jest to raj ziemski! Ale znasz pan mój charakter kapryśny.
— Powiedz raczej zużyty.
— Zużyty, jeżeli tak się panu podoba, jakkolwiek jest mi tu dobrze, lecz skoro tylko będę mógł się ruszyć z miejsca, zaraz przyjdzie mi ochota wyjść ztąd.
— Więc co?
— Więc obawiam się, ażeby w chwili, gdy zechcę poddać się fantazji, nie znalazła się jaka nieoczekiwana przeszkoda, która zmusi mnie do pozostania tu, albo jaka wola brutalna, która znagli mnie udać się na jakie inne miejsce, nie zaś tam, gdzie będzie mój zamiar.
— Mógłbym ci odpowiedzieć, że skoro ci tu dobrze, to najlepiej byłoby pozostać, ale znam twój humor zmienny, i nie chcę spierać się o twoje gusta. Wolę ci tedy odpowiedzieć szczerze.
— O! dobry panie Jackal! nie wyobrażasz pan sobie, z jakiem cię zajęciem słucham!
— Pozwól sobie jedną rzecz powiedzieć: że jesteś wolnym, kochany panie Gibassier.
— Hę? zawołał Gibassier wspierając się na łokciu.
— Wolny jak ptak w powietrzu, wolny jak ryba w wodzie, wolny jak człowiek żonaty, którego żona umrze?
— Panie Jackal!
— Wolny jak wiatr, jak chmura, jak wszystko wreszcie, co jest wolnem!
Gibassier potrząsnął głową.
— Jakto! rzekł pan Jackal, czy jeszcze ci niedosyć?... A! to już jesteś nazbyt wymagającym.
— Jestem wolny? jestem wolny? powtarzał Gibassier.
— Jesteś wolny.
— Rozumiem, ale...
— Ale co?
— Pod jakiemi warunkami, panie Jackal?
— Warunki dla ciebie, kochany panie Gibassier?
— Czemużby nie?
— Ja miałbym ci oddawać wolność za lichą cenę?
— Rzeczywiście, byłoby to nadużyciem położenia.
— Frymarczyć niepodległością dwudziestoletniego przyjaciela, ja, ja, Jackal, który ci aż dotąd okazywałem tyle zajęcia, że miałem zamiar nigdy cię z oczu nie tracić; tak, że kiedym cię stracił z oczu przed miesiącem, to ogarnęła mnie rozpacz!... ja, który uczyniłem wszystko, com mógł, ażeby osłodzić twoje rozmaite niewole; który wydobyłem cię z kłopotu...
— Ze studni, chcesz pan powiedzieć, łaskawy panie Jackal.
— Ja, który kazałem czuwać nad tobą z troskliwością iście braterską, mówił dalej inspektor policji nie zatrzymując się na koncepcie Gibassiera, i jabym miał nadużywać położenia, jak powiedziałeś tylko co kochany Gibassier, nadużywać położenia nieprzyjaciela w nieszczęściu? A! Gibassier, Gibassier! wyrządziłeś mi przykrość!
Pan Jackal, dobył z kieszeni czerwony fular, podniósł go do poziomu swej twarzy, nie dla otarcia łez, których źródła zdaje się wyschły tak, jak Manzanaresu, ale dla utarcia nosa z hałasem.
Płaczliwy ton, którym pan Jackal wyrzucał Gibassierowi niewdzięczność, wzruszył go. Odpowiedział też głosem bolejącym, z dokładnością intonacji, którejby mu pozazdrościł artysta dramatyczny:
— Jabym miał wątpić o pańskiej przyjaźni, dobry panie Jackal? jażbym miał puścić w niepamięć przysługi, jakie mi pan oddałeś?... Ależ gdybym zdolnym był do podobnej niewdzięczności, byłbym nędznym sceptykiem bez serca, zaprzeczyłbym rzeczom najświętszym, cnotom najwznioślejszym! Nie, dzięki Bogu, panie Jackal, kwitnie jeszcze w mem łonie ta niebiańska roślina, która zwie się przyjaźnią! Nie oskarżaj więc mnie pan, nie wysłuchawszy, bo jeżeli się pytam pod jakiemi warunkami mam odzyskać wolność, to nie tyle przez niedowierzanie względem pana,, proszę mi wierzyć, ile przez niedowierzanie względem samego siebie.
— No, otrzyj łzy i mów jaśniej, kochany Gibassier.
— A! odparł złoczyńca, jestem wielkim grzesznikiem, panie Jackal.
— E! czyż nie powiada Pismo, że i największy święty grzeszy siedm razy na dzień?
— Są dnie, w których ja grzeszę czternaście razy, panie Jackal!
— No, to byłbyś świętym tylko w połowie.
— I to jeszcze gdybym popełniał grzechy...
— Więc popełniałeś i błędy!
— A! gdybym tylko popełniał błędy!
— To widzę jesteś większym grzesznikiem niż myślałem, Gibassier.
— Niestety!
— Czy nie byłbyś przypadkiem dwużennym?
— Któż to nie jest choć trochę dwużennym, a nawet wielożennym?
— Może zabiłeś swego ojca i ożeniłeś się z własną matką, jak nieboszczyk Edyp?
— Wszystko to może się zdarzyć panie Jackal; a dowodem, że Edyp mimo to nie ma się za występnego, skoro powiada przez usta pana Voltera: „Wszetecznik, ojcobójca, a jednak cnotliwy!“
— Gdy tymczasem z tobą ma się rzecz przeciwnie: ty nie jesteś cnotliwy, nie będąc ani wszetecznikiem, ani ojcobójcą.
— Panie Jackal, powiedziałem panu, że nietyle przeszłość, ile niepokoi mnie przyszłość.
— Zkąd ci u djabła przychodzi takie powątpiewanie, kochany Gibassier?
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to boję się nadużyć mej wolności po odzyskaniu jej.
— Jakim sposobem?
— Wszelkiemi sposoby, panie Jackal.
— Przecież?
— Obawiam się wplątać w jaki spisek.
— Doprawdy? Do djabła, to rzecz nielada.
— I bardzo.
— Wytłomacz się.
Pan Jackal usadowił się w krześle w sposób wskazujący, że konferencja potrwa czas dłuższy.

XI.
Posłannictwo Gibassiera.

— Trudna rada, dobry panie Jackal, mówił dalej Gibassier z westchnieniem, nie jestem już ja w wieku, w którym można się kołysać próżnemi złudzeniami młodości.
— O! a ileż masz lat?
— Niezadługo czterdzieści, mój dobry panie Jackal, ale umiałbym ułożyć twarz na pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt.
— Tak, znam talent twój w tym względzie: jesteś wielkim aktorem, Gibassier, wiem o tem i dlatego mam pewne względem ciebie widoki.
— Czy miałbyś pan dla mnie jaki zawód, dobry panie Jackal? wtrącił Gibassier z uśmiechem wskazującym, że słusznie czy niesłusznie zdawał się przenikać coś z tajemnic swego dobroczyńcy.
— Zaraz o tem pomówimy, Gibassier. Tymczasem zwróćmy rozmowę na punkt, w którym ją pozostawiliśmy, to jest na twój wiek.
— Mówiłem więc, że będę miał niedługo czterdzieści lat. Jest to wiek ambicji u dusz wielkich.
— Tak; a ty jesteś ambitnym?
— Wyznaję.
— I chciałbyś zrobić majątek?
— O! nie dla siebie.
— Zająć stanowisko publiczne?
— Służyć krajowi było zawsze mojem najgorętszem życzeniem.
— Odbyłeś studja prawne, to prowadzi do wszystkiego.
— Tak, ale na nieszczęście zaniedbałem wziąć dyplom.
— To nie do przebaczenia człowiekowi, który tak zna kodeks jak ty, to jest na końcach palców.
— Nie tylko nasz kodeks, dobry panie Jackal, ale wszystkich państw.
— A kiedyż to odbywałeś te studja?
— W godzinach wytchnienia, które rząd mi łaskawie udzielał.
— A wynikiem tych studjów?...
— Było to, że jest wiele do przerobienia we Francji.
— Tak, naprzykład kara śmierci.
— Leopold toskański, monarcha, filozof, zniósł ją w swem państwie.
— To prawda; a nazajutrz zaraz syn zabił ojca; zbrodnia niesłychana od ćwierć wieku.
— Ale ja nietylko to studjowałem.
— Tak, finanse zapewne.
— I to specjalnie. Owóż, za powrotem, finanse Francji zastałem w stanie opłakanym. Nie upłynie lat dwa, a dług wzniesie się do cyfry olbrzymiej!
— A! nie mów mi o tem, kochany panie Gibassier.
— Serce mi pęka na samo wspomnienie, a jednak...
— Co?
— Gdyby chciano zasięgnąć mej rady, kasy państwa byłyby pełne zamiast być próżnemi.
— Zdawało mi się, kochany panie Gibassier, że kiedy raz pewien kupiec powierzył ci kasę, to pozostawiłeś ją pustą, nie zaś pełną.
— Mój dobry panie Jackal, można być przecie bardzo złym kasjerem, a bardzo dobrym spekulantem.
— Wróćmy do kas państwa, kochany panie Gibassier.
— Otóż ja znam lekarstwo na złe, które wysusza nasze. Wiem jak wyrwać tego gryzącego robaka narodów, który zwie się Budżetem, wiem jak odciągnąć nienawiści zgromadzone niby chmury burzliwe nad rządem.
— I jakież to lekarstwo, głęboki Gibassierze?
— Niebardzo śmiem panu powiedzieć.
— Może zmienić ministerstwo, nieprawdaż?
— Nie, zmienić rząd.
— O! wyrzekł pan Jackal, Jego królewska mość byłby wielce rad gdyby cię usłyszał.
— Tak, a nazajutrz po dniu, w którym wygłosiłbym zdanie z całą swobodą człowieka sumiennego, aresztowanoby mnie w nocy, przetrząśnięto moją korespondencję, zanurzonoby się w tajemnice mojego życia prywatnego.
— Baj mruknął pan Jackal.
— Niezawodnie, i dlatego nigdy nie wdam się w żaden spisek... Jednakże...
— W żaden spisek, kochany panie Gibassier? rzekł pan Jackal podnosząc okulary i bystro wpatrując się w złoczyńcę.
— Nie... jednakże mogę się pochwalić, że miałem propozycje bardzo świetne!
— Jesteś pełen tajemniczości, Gibassier.
— Bo chciałbym, ażebyśmy się zrozumieli...
— Nie kompromitując się wzajem, nieprawdaż?
— Właśnie.
— Więc pogadajmy: mamy czas... Kiedy powiadam: mamy czas...
— To znaczy, że panu pilno?
— Trochę.
— Przecież to nie ja pana wstrzymuję, spodziewam się?
— Przeciwnie, tylko ty jeden możesz mnie zatrzymać. Mów więc dalej.
— Na czem że to stanęliśmy?
— Stanęliśmy na twojem drugiem „jednakże“.
— Jednakże, powiedziałem, boję się, ażeby po odzyskaniu wolności... I niebardzo do niej będąc nawykłym...
— Nie nadużyć jej, nieprawdaż?
— Właśnie... Przypuść więc pan, że dam się unieść, a jestem człowiekiem łatwym do uniesień.
— Wiem, Gibassier: i to zgoła naodwrót z panem Talleyrandem, twoje uniesienie jest złe, ale mu ustępujesz.
— Przypuść więc pan, że wdam się w który z tych spisków, co snują się około tronu starego króla; cóż wtedy będzie? Zostałbym między młotem a kowadłem i musiałbym zamilknąć i narazić głowę, albo wydać wspólników i narazić honor.
Pan Jackal zdawał się oczami wydzierać każde słowo z ust Gibassiera.
— Więc kochany Gibassier, wciąż wątpisz o przyszłości?
— A! dobry panie Jackal, nalegał złoczyńca, cofając się z obawy, czy nie powiedział zawiele, gdybyś pan miał dla mnie czwartą część przyjaźni jaką ja mam dla pana, czy wiesz pan cobyś zrobił?
— Powiedz, Gibassier, a jeżeli to jest w mocy mojej, zrobię, jak słońce na niebie.
Być może pan Jackal używał tego wyrażenia przez przyzwyczajenie, ale co prawda to słońce podówczas świeciło na wyspach Sandwich. To też Gibassier zwrócił oczy na okno a spojrzenie jego było wymowną ironią; słońce okazało się nieobecnem właśnie w chwili, kiedy pan Jackal wzywał je na świadka! Ale udał, że tego nie uważa, i poprzestaje na wezwaniu inspektora.
— Jeżeli więc pan życzysz sobie uczynić coś dla mnie, rzekł, to wyślij mnie w podróż, proszę uprzejmie, dobry panie Jackal. Nie rozruszam się poty, póki nie będę za granicami Francji.
— A gdziebyś chciał się udać, kochany panie Gibassier?
— Wszędzie, wyjąwszy na południe.
— Aha! więc bardzo nie cierpisz Tulonu?
— I na zachód, dokończył Gibassier.
— Tak, z powodu Brest i Rochefort... No, ułóż-że sam dyarjusz podróży.
— Chciałbym być w Niemczech... Czy uwierzysz pan, że ja nie znam Niemiec?
— A przez to i ciebie też tam nie znają. Rozumiem przyjemność, jaką miałbyś w podróży po kraju dziewiczym.
— Tak, badania... poszukiwania...
— To też to!
— O! ja nadzwyczaj lubię badać; cóż dopiero stare Niemcy...
— Niemcy o starych zamkach?
— Tak, Niemcy burgrafów, Niemcy czarowników, Niemcy Karola Wielkiego, „Germania mater!“
— Więc byłbyś rad z otrzymania misji tak naprzykład nad brzegi Renu?
— Dzień w którym ją otrzymam, spełni wszystkie moje życzenia!
— Czy mówisz otwarcie?
— Tak, jak słońce nie świeci nad nami w tej chwili, dobry panie Jackal!
Na ten raz pan Jackal z kolei odwrócił głowę do okna, a uważając nieobecność gwiazdy wezwanej na świadka przez Gibassiera, mógł dać wiarę jego przyrzeczeniom.
— Wierzę ci, rzekł pan Jackal, i dowiodę zaraz.
Gibassier słuchał z uwagą.
— Mówisz więc, kochany Gibassier, że przedmiotem wszystkich twoich życzeń byłaby misja nad brzegi Renu?
— Powiedziałem i nie cofam.
— Otóż, rzecz nie jest niepodobną.
— A! dobry panie Jackal!
— Tylko nie powiadam ci, czy misja będzie po tej lub po tamtej stronie Renu.
— Skoro zostawać będę pod pańską bezpośrednią protekcją... a jednak, nie kryję się, że wołałbym...
— Nie ufasz mi, Gibassier?
— Przeciwnie, bo przecież pan nie masz żadnego powodu zwodzić mnie.
— Żadnego, ja ciebie znam.
— Ani tracić ze mną czasu, gdybyś pan nie miał mi nic do powiedzenia.
— Ja nigdy nie tracę czasu, Gibassier. Widzisz mnie w stroju podróżnym: jeżeli nie odjeżdżam, to znaczy, że albo sam czynię, albo ktoś za mnie czyni przez ten czas coś pożytecznego.
— Na moją rzecz? zapytał Gibassier z pewnym niepokojem.
— Nie mogę powiedzieć nie. Mam taką do ciebie słabość, Gibassier, że odkąd cię odnalazłem, jedną tylko rzeczą zajęty jestem: tem, co można z ciebie zrobić.
— Wielkie rzeczy, panie Jackal.
— Wiem, ale każdy człowiek ma pewne powołanie. Uważasz, Gibassier, nie jesteś wysokiego wzrostu, ale silnie zbudowany.
— Zarabiałem nieraz po dziesięć franków dziennie, jako model.
— A widzisz! Oprócz tego, temperament masz krwisty, charakter energiczny.
— Nazbyt! Ztąd to pochodzą wszystkie moje nieszczęścia.
— Dlatego, że zszedłeś z właściwej drogi, innym idąc kierunkiem, byłbyś trafił do celu.
— Przeszedłbym był go nawet.
— Widzisz! takie jest i moje zdanie. Pozwól mi więc powiedzieć sobie, że jesteś z drzewa, z którego wyrabiają się wielcy wodzowie, Gibassier, i to oddawna mnie dziwi, że nie poszedłeś na drogę wojskową.
— Mnie dziwi to więcej jeszcze jak pana, panie Jackal.
— Cóżbyś na to powiedział, gdybym postarał się naprawić względem ciebie opieszałość Fortuny?
— Nie powiedziałbym nic, panie Jackal, dopókibym nie wiedział, w jaki sposób pan ją naprawiasz.
— Gdybym cię zrobił generałem!
— Generałem?
— Tak, generałem brygady.
— A jakąż to brygadą miałbym zaszczyt dowodzić, panie Jackal?
— Brygadą bezpieczeństwa, mój kochany Gibassier.
— To jest, pan proponujesz mi być poprostu agentem policyjnym?
— Tak, poprostu.
— Wyrzec się indywidualności?
— Ojczyzna żąda od ciebie tej ofiary.
— Uczynię, czego żąda ojczyzna, ale co ona ze swej strony uczyni dla mnie?
— Objaw życzenia swoje.
— Pan mnie znasz, panie Jackal.
— Mam ten niezwykły zaszczyt.
— Wiesz pan, że mam potrzeby wielkie.
— Postaramy się je zaopatrzyć.
— Fantazje niezmiernie kosztowne!
— Uczynimy im zadość.
— Słowem, mogę wam wyświadczyć wielkie przysługi.
— Wyświadcz je, kochany Gibassier, zapłacimy za nie.
— Teraz, niech mi pan pozwoli powiedzieć kilka słów, które zaświadczą do czego jestem zdolny.
— O! mnie wydajesz się zdolnym do wszystkiego, generale!
— I jeszcze do wielu innych rzeczy; zobaczy pan.
— Słucham.
— Od czego zależy wielkość i całość państwa?... Od policji, wszak tak?
— Prawda, generale!
— Kraj bez policji, jest to wielki okręt bez busoli i steru.
— Jest to porównanie zarazem trafne i poetyczne, Gibassier.
— Można więc uważać posłannictwo policjanta za najświętsze, najdelikatniejsze i najpożyteczniejsze ze wszystkich posłannictw.
— Nie ja to przeczyć ci będę!
— Zkąd więc pochodzi, że dla spełnienia tego posłannictwa zachowawczego, zazwyczaj wybierają idjotów najgorszego gatunku? Zkąd to pochodzi? Ja panu powiem: oto ztąd, że policja zamiast zajmować się wielkiemi kwestjami państwowemi, wchodzi w najpośledniejsze szczegóły i przedsiębierze zajęcia wcale niegodne siebie.
— Mów dalej, Gibassier.
— Wydajecie kilka miljonów na wyszukiwanie spisków politycznych nieprawdaż? I wieleż to odkryliście ich od roku 1815?
— Od roku 1815, rzekł pan Jackal, odkryliśmy ich...
— Ani jednego, przerwał Gibassier, boście je wszystkie zrobili sami.
— To prawda, odpowiedział pan Jackal, teraz, kiedy jesteś nasz, nie będę nic przed tobą ukrywał.
— A zkąd się to wzięło? Ztąd że nie macie śmiałości przystąpić otwarcie do czterech lub pięciu wielkich przywódców spisku, o których ocieracie się codzień w ulicach Paryża. Obchodzicie drzewo, a nie śmiecie uderzyć siekierą w pień; a dlaczegóż to? Dlatego, że nieszczęśliwi agenci, których używacie, mają oczy a nie widzą, mają uszy, a nie słyszą; dlatego, że posłannictwo ich uczyniliście sromotnem i niepopularnem; dlatego, że zdyskredytowaliście nazwę policji; umysły wyborowe poświęcając nie czuwaniu nad bezpieczeństwem państwa, ale aresztowaniu złodziei.
— Jest coś prawdy w tem co mówisz, Gibassier, odezwał się pan Jackal zażywając tabakę.
— A cóż oni wam uczynili ci nieszczęśliwi złodzieje? Czyż nie możecie pracy ich pozostawić w spokoju? Czyż oni wam dokuczają? Czy skarżą się na prawo prasowe? Czy piszą przeciwko wam satyry? Czy krzyczą na Jezuitów? Nie! oni wam nie przeszkadzają prowadzić waszej małej polityki „ultra“. Nie znaleźliście ani jednego z nich w spisku. Zamiast udzielać im pomocy i opieki, jako ludziom spokojnym i niezaczepnym, zamiast po ojcowsku zamknąć oczy na ich drobne wybryki, wy pędzicie w ich ślady, jakby za zdobyczą; i nazywacie to sprawowaniem obowiązków policyjnych. Fi! panie Jackal, to są małe i nizkie szykany; to dzieciństwo sztuki, to taka policja, jaka praktykowała się w raju ziemskim w czasie, kiedy aresztowano Adama i Ewę za jedno nieszczęśliwe jabłko, zamiast wziąć za łeb węża, który spiskował. Otóż powiem panu naprzykład, nie dalej jak onegdaj, zaaresztowano... kogo? pytam się, anioła Gabrjela!
— Twojego przyjaciela?... O!
— To pana oburza?...
— Więc go poznano?
— Nawet i to nie; chciało mu się jeść biednemu chłopcu, i wszedł niewiniątko do piekarza, prosząc o bochenek chleba. Piekarz był w złym humorze, gdyż niedawno co schwytano go na gorącym uczynku sprzedaży chleba nie trzymającego wagi, i miał zapłacić dwanaście franków kary. Odmówił brutalnie chleba, o który go prosił biedny zgłodniały. Wtedy ten wziął bochenek, ugryzł go, i mimo krzyków piekarza, zjadł nim nadeszli wasi agenci. Agenci przybyli, i zamiast aresztować piekarza, aresztowali Gabrjela.
— Tak, rzekł pan Jackal, wiem dobrze, iż są wady w naszem prawodawstwie, ale przy pomocy twych uwag można im będzie zaradzić cny Gibassierze.
— A kiedy wasi agenci zajmowali się tą nędzną praktyką, czy wiesz pan, co działo się około stu stóp pod nimi?
— Spiskowano, nieprawdaż?
— I czy wiesz pan jakie było hasło tego spisku?
— Niech żyje cesarz! Widzę, że Studnia Gadająca wygadała się przed tobą tak, jak i przedemną, Gibassier!... I jakież wyprowadziłeś następstwa z tego okrzyku?
— Że przed miesiącem, trzema, a może i dwoma tygodniami, cieszyć się będziemy nową formą rządu.
— Ba! po takiem wyznaniu widzę, że mało mi pozostaje do powiedzenia.
— Ale ja oczekuję waszych rozkazów, panie marszałku, rzekł Gibassier z giestem oficera salutującego zwierzchnika.
— Kiedy się będziesz mógł trzymać na nogach?
— Kiedy będzie potrzeba, rzekł Gibassier.
— Daję ci dwadzieścia cztery godzin.
— To więcej, niż potrzeba.
— Jutro rano pojedziesz do Kehl. Avoine da ci paszport. W Kehl staniesz w hotelu Pocztowym. Człowiek przybywający z Wiednia przyjedzie w karecie pocztowej: lat czterdzieści ośm, oczy czarne, wąs szpakowaty, włosy krótko strzyżone, wzrost pięć stóp sześć cali. Jechać będzie pod przybranem nazwiskiem, prawdziwe jego nazwisko jest Sarranti. Jak go tylko spostrzeżesz, nie stracisz go z oczu. O środki postarasz się sam. Za powrotem, chcę wiedzieć gdzie mieszka, co robi, co robić będzie. Oto jest asygnacja na trzy tysiące franków, płatnych na ulicy Jerozolimskiej. Tysiąc dwieście franków dla ciebie, jeżeli punktualnie spełnisz moje zlecenia.
— A! rzekł Gibassier, wiedziałem ja dobrze, iż prędzej czy później, zasługa otrzyma nagrodę.
— Tem prawdziwszem jest to co mówisz, Gibassier, że gdybym znał zdolność większą od twojej, to tej powierzyłbym misję, którą powierzam tobie. A teraz mój kochany, przyjmij odemnie życzenia dobrego zdrowia i szczęśliwego powodzenia.
— O! co do zdrowia, jużem uleczony. Chęć stania się użytecznym jego królewskiej mości, dokonała tego cudownego uleczenia. Co się tyczy powodzenia, spuść się pan na mnie.
W tej chwili wszedł Avoine i powiedział coś po cichu panu Jackalowi.
— Znasz przysłowie króla Dagoberta, mój kochany Gibassier, odezwał się pan Jackal, który mówił: że i z najlepszem towarzystwem rozstać się trzeba; ale powinność przed przyjemnością, cnota przed przyjaźnią. Bądź zdrów, i szczęśliwego powodzenia!
Pan Jackal szybko opuścił Gibassiera. Przybywszy na plac Panny Marji, zastał tam karetę podróżną, zaprzężoną w cztery konie z dwoma pocztyljonami.
— Czy jesteś tam, Carmagnole? rzekł pan Jackal otwierając drzwiczki.
— Jestem.
— To zostań.
— Więc pan mnie zabiera do Wiednia?
— Nie, zostawię cię na drodze. Potem, zwracając się do Avoina: Onegdaj na ulicy św. Jakóba aresztowano biedaka, który ukradł bochenek chleba; trzeba mi go wsadzić osobno: za powrotem mam z nim do pomówienia. Odpowiada on na wezwanie anioła Gabrjela.
Następnie, rzuciwszy się do karety, wygodnie zasiadł się w głębi, podczas gdy Carmagnole skromnie czepiał się na przodzie.
— Na Belgję! rzekł do pocztyljona zamykając drzwi, sześć franków strzemiennego.
— Hej! czy słyszysz Jolibois? zawołał pocztyljon do towarzysza, sześć franków strzemiennego!
— Ale jechać żywo, rzekł pan Jackal wychylając głowę.
— Jak ogień, proszę waszej książęcej mości, rzekł pocztyljon wskakując na siodło. Hurra!
I kareta znikła w chwili gdy ukazywał się dzień.

XII.
Mina.

Opuśćmy pana Jackala i Carmagnola pędzących pocztą drogą do Niemiec, oddzielmy się od nich granicą Francji, a wróćmy do tego domu przy ulicy Zachodniej, przed którym widzieliśmy pewnego rana zatrzymujący się herbowy powóz księżniczki de Lamothe-Houdan.
Zróbmy jak ona: wejdźmy pod sklepienie bramy wjazdowej. Ale zamiast zatrzymać się tam, wejdźmy na trzecie piętro nowo zbudowanego domu, i stańmy przed drzwiami, wyrzeźbionemi w guście arabskim. Teraz, przystąpmy cicho jak przyjaciele, weźmy za klamkę nie stukając, a znajdziemy się na progu pracowni naszego dawnego znajomego Petrusa Herbel.
„W tej epoce, kiedy pracownia malarska z całym układem artystycznym, zastąpiła dawne surowo klasyczne, pracownia Petrusa mogła być wzięta za typ mieszkania Rafaela nowej szkoły.
Za wejściem, człowiek stawał zdziwiony, olśniony, zachwycony. Wszystkie zmysły drgały, bo wszystkie razem doznawały wrażeń. Słuch od dźwięków organu; węch od zapachu aloesu palącego się w tureckich naczyniach, wzrok od tysiąca rozmaitych przedmiotów pociągających na wszystkie strony. Kiedy oczy zdziwione, niespokojne na widok tylu różnych przedmiotów, szukały instrumentu wraz z muzykiem, którego melodyjne tony napełniały pokój falami harmonji, wtedy trafiały w zagłębienie okna o szybach różnobarwnych, którego framuga służyła za ramy organu.
Przy organie siedział młodzieniec mogący mieć około dwudziestu ośmiu lat, o twarzy bladej, rysach melancholijnych, który przesuwał palce po klawiszach, improwizując akordy pełne delikatnego uczucia, ale smutne głęboko.
Muzyk ten, z pozą mistrza Wolfganga, to nasz przyjaciel Justyn.
Od miesiąca przeszło wypytywał się wszystkich o swoją Minę, i mimo obietnic Salvatora, nie dowiedział się nic o niej. Teraz zdaje się oczekiwać z ułożeniem muzyki na wiersze, które pisze, a raczej tłomaczy drugi młody człowiek.
Tym drugim młodzieńcem, z twarzą ogorzałą, włosami kędzierzawemi, okiem inteligentnem, o wargach mięsistych i zmysłowych, jest nasz poeta Jan Robert.
Pozuje on i tłomaczy zarazem. Pozuje do obrazu Petrusa, a tłomaczy wiersze Getego.
Naprzeciw niego rozkoszna dziewczynka, zaledwie czternastoletnia, w jednym z tych fantastycznych strojów, które tak przywdziewać lubi, ze złocistemi cekinami na szyi i na czole, z czerwoną szarfą około kibici, w sukni w złociste kwiaty. Śliczne nóżki bose, czy aksamitne, zęby jak perły, a włosy hebanowe spadają jej do ziemi. To Róża w stroju Miny Getego.
Tańczy dla swego przyjaciela Wilhelma Meistera, tanieć na jajkach, którego nie chciała tańczyć na ulicy dla swego pierwszego mistrza.
Wilhelm Meister tworzy przez ten czas, patrzy na nią, uśmiecha się i wraca do wierszy.
Mówiliśmy, że Wilhelm Meister, to nasz poeta.
Obok Róży, spoczywa na ziemi, tlomacząc melancholijny uśmiech dziewczynki, ten drugi mały Mohikan boży, którego widzieliśmy u Brocanty, Babolin, ubrany w strój hiszpańskiego balladyna. Uzupełnia! on prawdziwy obraz, który Petrus przenosi na płótno.
Petrus jest zawsze tym samym młodzieńcem, pół artystą, pół arystokratą o pięknem i szlachetnem obliczu. Tylko twarz jego chmurzy powłoka smutku, wyraźniejsza jeszcze przy gorzkim uśmiechu, przechodzącym chwilami po ustach jego. Gorzki ten uśmiech, to myśl tajna, wewnętrzna, wydobywająca się na zewnątrz; nie ma ona nic wspólnego ani z tem co czyni, ani z tem co mówi. Maluje on bowiem obraz przedstawiający Minę tańcującą przed Wilhelmem Meistrem. Mówi zaś:
— I cóż, Janie Robercie, czy skończona piosenka Miny? Widzisz że Justyn czeka.
A o czem on myśli? Co sprowadza ten gorzki uśmiech na jego usta? Oto w tej chwili, kiedy kończy swój obraz, nad którym pracuje od trzech tygodni, i pyta się Jana Roberta: czy już skończyłeś, a chustką batystową ociera czoło zwilżone, to właśnie chwila w której piękna Regina de Lamothe-Houdan zaślubia hrabiego Rappta w kościele Saint-Germain-de-Prés.
Widzimy wszelako, iż jest pewna analogja pomiędzy tem, co się dzieje, a obrazem, który maluje Petrus.
Róża, pozująca na Minę Getego, jest wspomnieniem pięknej Reginy, którą on kocha tak głęboką miłością, i którą w tejże samej chwili traci na zawsze. Szara egzystencja młodej cyganeczki rozjaśniła się na chwilę przy świetnym blasku życia Reginy.
Ażeby mieć pozór do zajmowania się, chociaż bezpośrednio, córką marszałka, żona hrabiego Rappta, gdyż Regina ma zostać żoną jego rywala, Petrus wyszukał tej Róży, której nie znając jeszcze naszkicował już portret. Wynalazł ją, i z pomocą Salvatora skłonił nareszcie do przybycia do swej pracowni.
I widzicie, jak ta Róża pozuje, zachwyca pięknym strojem, który kazał jej zrobić Petrus, patrząc wielkiemi zdziwionemi oczyma na magiczną reprodukcję osoby swej na płótnie.
Na zapytanie Petrusa, czy ukończył piosnkę Miny, Jan Robert odpowiedział:
— Oto jest.
Justyn odwrócił się do połowy na swym taburecie, Petrus opuścił paletę na kolano, Róża spojrzała przez ramię Jana Roberta na trzy zwrotki oddzielone kreskami, a Babolin oparł się na łokciach.
— Przeczytaj nam, słuchamy, rzekł Petrus.
Jan Robert czytał:

Znasz-li ten kraj,
Gdzie cytryna dojrzewa;
Pomarańcz blask
Majowe złoci drzewa?
Gdzie wieńcem bluszcz
Ruiny dawne stroi,
Gdzie buja laur
I cyprys cicho stoi?
Znasz-li ten kraj?...
Ah! tam, o! moja mila,
Tam był mi raj
Pókiś ty ze mną była!

Znasz-li ten gmach,
Gdzie wielkich sto podwoi,
Gdzie kolumn rząd
I tłum posągów stoi?
A wszystkie mnie
Witają twarzą białą:
Pielgrzymie nasz,
Ah! co się z tobą stało?
Znasz-li ten kraj?...
Ah! tam, o! moja miła,
Tam był mi raj
Pókiś ty ze mną była!

Znasz-li ten brzeg,
Gdzie po skalistych górach
Strudzony muł
Swej drogi szuka w chmurach?

Gdzie w głębi jam
Płomieniem wrą opoki,
A z wierzchu skał
W kaskadach grzmią potoki?
Znasz-li ten kraj?...
Ah! tu, o! moja miła!
Tu byłby raj
Gdybyś ty ze mną była!

Przy ostatnim wierszu Justyn westchnął, Róża otarła łzę, a Petrus wyciągnął rękę do Jana Roberta.
— O! daj mi tę pieśń natychmiast, zawołał Justyn, zdaje mi się, że podłożę pod nią dobrą muzykę.
— I nauczysz mnie jej śpiewać, dobrze? rzekła Róża.
— I owszem.
Petrus miał także coś powiedzieć, kiedy zastukano do drzwi trzy razy w pewnych odstępach.
— A! rzekł Petrus blednąc, to Salvator. Potem, głosem któremu usiłował nadać spokój: Proszę, rzekł.
Usłyszano głos Salvatora, który mówił:
— Leżeć tu, Roland! Drzwi się otworzyły i Salvator wszedł w ubraniu posłańca.
Roland położył się na słomiance za drzwiami.

XIII.
Schadzka.

Salvator podchodził zwolna, a w miarę jego zbliżania, Petrus powstawał jakby mimowoli.
— I cóż, po wszystkiemv zapytał.
— Tak, odpowiedział Salvator.
Petrus się zachwiał.
Salvator podbiegł, jakby chcąc go podtrzymać; Petrus, spostrzegł to i chciał się uśmiechnąć.
— Daj pokój; wiedziałem, że to nastąpi, rzekł.
I raz jeszcze przesunął po wilgotnem czole batystową chustkę.
— Mam ci coś do powiedzenia, mówił dalej Salvator głosem cichym.
— Mnie? zapytał Petrus.
— Tobie samemu.
— To pójdź do mego pokoju.
— Może ci przeszkadzamy, Petrusie? zapytał Jan Robert.
— Dajżeż pokój! Ja mam coś do pomówienia z Salwatorem, więc idę z nim do pokoju; wy pozostańcie tu. Justyn ma ułożyć muzykę.
I wszedł pierwszy do pokoju, dając znak Salvatorowi, ażeby poszedł za nim.
Tam jakby już wszystkie siły stracił, Petrus upadł na fotel, wołając:
— O! ona, ten anioł! żoną takiego nędznika! Nie ma więc Opatrzności!
Salvator chwilę popatrzył na młodzieńca, który z głową utopioną w dłoniach, zaledwie powstrzymując łkanie, drżał konwulsyjnie. Stał przed nim, a wzrok jego wyrażał głęboką litość. Ten człowiek musiał znać miarę wszystkich cierpień z własnego doświadczenia. Wydobył zwolna z kieszeni list złożony w kopercie z papieru atłasowego i podając go Petrusowi z pewnem wahaniem:
— Proszę, rzekł.
Petrus odjął ręce od twarzy, potrząsnął głową, i zwrócił na Salvatora oczy przez chwilę błędne.
— Co to jest, zapytał.
— Widzisz przecie, list.
— List, od kogo?
— Nie wiem.
— Gdzież ci go oddano?
— Naprzeciwko pałacu Lamothe-Houdan.
— Kto ci go wręczył?
— Pokojówka szukająca posłańca, a ja się nastręczyłem.
— Czy to list do mnie?
— Patrz: „do pana Petrusa Herbela, przy ulicy Zachodniej“.
— Daj. Porwał list z rąk Salvatora, rzucił okiem na adres i blednąc jak śmierć: Jej pismo! zawołał, list od niej do mnie, dziś!
— Domyślam się, rzekł Salvator.
— O! mój Boże! co ona może do mnie pisać?
Salvator wskazał list z gestem oznaczającym: „Czytaj“.
Petrus rozpieczętował drżąc cały; zawierał on tylko dwa wiersze; kilkakrotnie usiłował je przeczytać, ale chmura krwawa zasłaniała mu oczy. Nareszcie z gwałtownem wysileniem, podszedłszy do okna, by ześrodkować na papier ostatnie promienie dnia, który zaczynał gasnąć, zdołał przeczytać kilka wierszy w pospiechu skreślonych.
Musiały zawierać coś szczególnie dziwnego, po dwakroć bowiem powtarzał:
— Ależ nie, nie, to niepodobna! chyba halucynacja! Nareszcie, chwytając Salvatora za rękę: Słuchaj, rzekł, zaraz dam ci ten list do przeczytania, ażebyś mi powiedział czym zwarjował, czy jestem przy zdrowych zmysłach; ale tymczasem powiedz mi prawdę... Czy jaki nieprzewidziany wypadek, o którym sam nie wiesz, przerwał ślub?
— Nie, rzekł Salvator.
— Są połączeni?
— Są.
— Widziałeś ich?
— Widziałem.
— Przy ołtarzu?
— Przy ołtarzu.
— Czy słyszałeś błogosławieństwo księdza?
— Słyszałem. Czyż nie powiedziałeś mi ażebym tam poszedł i nie stracił żadnego szczegółu obrządku; ażebym potem odprowadził ich aż do pałacu Lamothe-Houdan i pod noc dopiero przyszedł zdać ci ze wszystkiego sprawę?
— Prawda, mój przyjacielu, a ty w swej niezmiernej dobroci, zgodziłeś się na to.
— Jak ci kiedy opowiem moje dzieje, rzekł Salvator ze słodkim i smutnym uśmiechem, pojmiesz wtedy, że wszelki człowiek, który cierpi, może mną rozporządzać jak bratem.
— Dziękuję... Więc widziałeś ją?
— Widziałem.
— Zawsze piękna, nieprawdaż?
— Ale bardzo blada; bledsza może od ciebie.
— Biedna Regina!
— Kiedy wysiadła z karety u drzwi kościelnych, kolana uginały się pod nią i myślałem, że upadnie; ojciec myślał toż samo, bo podszedł, ażeby ją podtrzymać.
— A pan Rappt?
— Zbliżył się także; ale ona oddaliła się od niego, rzucając się niejako na ramię marszałka. Rappt podał rękę księżnie.
— Widziałeś więc jej matkę?
— Tak; dziwna istota! Piękna jeszcze, a musiała być wspaniałą, bladość szczególna, jakby mleko zamiast krwi płynęło w jej żyłach; gnie się pod własnym ciężarem, niezdolna chodzić o własnych siłach, jak kobiety chińskie; niespokojna i mrugająca oczyma na widok słońca, jak ptak nocny.
— Ależ ona, Regina?
— Był to jedyny objaw słabości, jaki w niej widziałem. Ostatecznym wysiłkiem woli stała się znów tą dziewicą panującą nad sobą, którą znasz, podeszła dość pewnym krokiem aż do chóru, gdzie dwa krzesła i dwie poduszki z czerwonego aksamitu z herbami Lamothe-Houdan czekały na przyszłych małżonków. Cale przedmieście Saint-Germain było tam zebrane; a pośród tego wszystkiego trzy jej przyjaciółki z Saint-Denis, modlące się za tę, która tak potrzebowała modlitwy.
Petrus porwał się rękami za włosy.
— O! biedna dziewczyna! zawołał, dopieroż będzie nieszczęśliwą! Potem, czyniąc wysilenie: Cóż dalej? zapytał.
— Zaczęła się msza: a była bardzo uroczysta. Ksiądz miał długą naukę, podczas której Regina ze dwa, trzy razy obejrzała się do koła: jakby obawiała się albo spodziewała, że będziesz.
— Pocóżbym tam poszedł? zapytał Petrus z westchnieniem. Przez chwilę, jak ludzie upojeni haszyszem, miałem sen, sen rozkoszny... Zbudziłem się i widzę rzeczywistość, mój przyjacielu. Petrus powstał, przeszedł się po pokoju i stając na przeciw Salvatora: Ależ jakim sposobem oddano ci ten list, mój drogi Salvatorze?
— Podczas mowy księdza wróciłem na bulwar Inwalidów, gdzie oczekiwałem na powrót małżonków; wracali o godzinie drugiej. Tam znowu Regina wychodząc z karety, obejrzała się na około. Ciebie to szukała ona oczyma, jestem pewny; oczy jej spotkały się z mojemi. Czy mnie poznała? Być może; zdawało mi się, że mi daje znak jakiś. Może się omyliłem...
— Sądzisz, że mnie spodziewała się zobaczyć?
— Ciebie. Czekałem... czekałem godzinę, dwie. Na gmachu Inwalidów wybiła czwarta. Wtedy, otwarła się furtka przy sztachetach, wyszła pokojówka i spojrzała dokoła siebie. Byłem ukryty za drzewem; domyśliłem się, że ona mnie szuka i ukazałem się. W samej rzeczy; dobyła list z kieszeni, zawołała żywo: „proszę oddać ten list podług adresu“. i odeszła. Przeczytałem nazwisko twoje i przybiegłem.
— A teraz, rzekł Petrus, czy chcesz zobaczyć co ten list zawiera?
— Jeżeli uznajesz mnie godnym dzielić twoją tajemnicę i zdolnym do wyświadczenia ci przysługi, i owszem.
— Przeczytaj więc, mój drogi, rzekł Petrus podając mu list, i powiedz mi czy źle widzę czy też zwarjowałem.
Salvator z kolei podstąpił do okna, bo dzień chylił się coraz bardziej i przeczytał półgłosem:
„Przechadzaj się dziś pomiędzy dziewiątą a jedenastą wieczorem przed pałacem; ktoś przyjdzie po ciebie i wprowadzi do mnie.
Będę oczekiwać

Regina“.

— Więc to jest toż samo co i ja przeczytałem, rzekł Petrus, który słuchał z większą uwagą, niż skazany wyroku swego ułaskawienia.
— Słowo w słowo tak jakem ci przeczytał, Petrusie.
— I cóż myślisz o tej schadzce?
— Myślę, że coś strasznego zaszło w tym domu, że Regina potrzebuje obrońcy, a mając ciebie za dzielnego i uczciwego człowieka, pomyślała o tobie.
— Dobrze, rzekł Petrus, dziś o dziesiątej będę przed pałacem.
— Czy mnie potrzebujesz?
— Dziękuję ci, Salvatorze.
— Idź więc sam, ale uczyń mi jedno przyrzeczenie.
— Jakie?
— Że nie weźmiesz żadnej broni.
Petrus namyślał się chwilę.
— Masz słuszność, rzekł, pójdę zupełnie bezbronny.
— Dobrze!... Spokój, rozwaga, zimna krew.
— Będę ją miał, ale uczyń mi jedną przysługę.
— Powiedz.
— Wyprowadź Jana Roberta i Justyna, wsadź w dorożkę Babolina z Różą; potrzebuję być sam.
— Bądź spokojny; biorę wszystko na siebie.
— Czy zobaczymy się jutro z rana? zapytał Petrus.
— Życzysz sobie?
— Bardzo; ale rozumie się, że z tajemnicy tej powiem ci to tylko, czem będę mógł rozporządzać.
— Mój przyjacielu, tajemnica zawsze więcej warta w jednem sercu, niż we dwóch; zachowaj więc swoją jeśli możesz. Przysłowie arabskie mówi: „Słowo jest srebrne, ale milczenie złote“.
I uścisnąwszy rękę Petrusa, Salvator wrócił do pracowni właśnie w chwili, gdy Roland, który niepokoił się zapewne nieobecnością pana i czując go zbliżającego się, jęknął czule i drapał się do drzwi pracowni z taką delikatnością, jak dworzanin siedmnastego wieku do drzwi Ludwika XIV-go.

XIV.
W którym Jan Robert oniemiał ze zdziwienia.

W chwili gdy Salvator wracał do pracowni, Justyn postawił ostatnią nutę w pieśni Miny: zapalono kandelabry przy organach, i zabierali się do śpiewania. Ale przy pierwszych akordach, jakie muzyk wydobył z instrumentu, przy pierwszych nutach jego głosu, Roland, czy to z zamiłowania, czy z nienawiści do muzyki, począł tak żałośnie skomleć i drapać tak zawzięcie, że niepodobna było słyszeć ani jednego taktu.
— Zdaje mi się, że to Roland jest za drzwiami? zagadnął Jan Robert.
— On sam, odrzekł Salvator.
— Wpuść go.
— O, tak! niech pan wpuści, chciałabym go zobaczyć, rzekła Róża. Babolinie otwórz Rolandowi.
Babolin zachwycony tem, że będzie mógł zabrać znajomość z psem Salvatora, pobiegł do drzwi i otworzył mówiąc:
— Pójdź tu Roland.
Roland niepotrzebował zaproszenia; w dwóch skokach był przy Salvatorze. W tem nagle, zamiast pieścić się z panem jak się na to zabierało, stanął i zwrócił oczy ku Róży.
— I cóż Rolandzie, zapytał Salvator, coś tak się zapatrzył? A tobie co jest, Różo?
Zapytanie to, jak widzimy, zwrócone było w połowie do psa, w połowie do dziecka. Bo rzeczywiście, wzrok psa stał się nadzwyczajnym, płomiennym, pod pewnym względem magicznym. Ta, na której zatrzymał się wzrok Rolanda, zwracała znowu na psa oczy zdziwione, niejako błędne, których ogień krzyżował się z ogniem wzroku Rolanda.
Niemniej bystro i płomiennie patrzą na siebie dwaj nieprzyjaciele gotowi rzucić się na siebie; nie był to jednak gniew, ani nienawiść, ale jakaś radosna trwoga i zdziwienie, które błyszczało w oczach dziewczynki i psa.
Oczy dziewczynki, zdawały się mówić:
— Czy to ty, mój dobry psie, czy to ty naprawdę?
Oczy psa mówiły:
— Czy to naprawdę ty, moja dziewczynko? Naraz, jak gdyby rekonesans już był dostatecznie zrobiony, i Roland nie miał najmniejszej wątpliwości, w chwili, gdy Róża wyciągnęła ku niemu ręce, skoczył do niej.
Pies i dziewczynka spotkali się i runęli na ziemię; dziewczynka z rękami owiniętemi około szyi psa.
Lubo Salvator znał dobrze łagodny charakter Rolanda, myślał jednak, że wpadł w szał, jakiego psy czasami doznają, i wydał okrzyk, a jednocześnie tupnąwszy nogą, zawołał nakazująco:
— Roland! tu!
Wiemy, że Roland rozumiał i kochał swojego pana; wiemy, że słuchał ślepo Salvatora, który był nietylko jego panem, ale i zbawcą. Otóż, Roland nie słyszał nic, nie rozumiał nic; otworzył tylko ogromną paszczę, jakby chciał pożreć dziecko.
Justyn i Robert myśleli, że pies się wściekł. Obaj pochwycili za broń i rzucili się na niego. Ale Róża domyśliła się ich zamiaru.
— O! zawołała, nie czyńcie krzywdy Brezylowi.
Nikt nie rozumiał tego okrzyku, ale każdy mógł widzieć, że dziecko nie podlega żadnemu niebezpieczeństwu.
Pies wreszcie położył się przy niej i tarzał się u nóg jej z radosnem szczekaniem, na które Petrus wyszedł z pokoju.
— Co to takiego? zapytał.
— Coś dziwnego, rzekł Salvator, ale bez żadnego niebezpieczeństwa.
— Ale patrz-no na swego psa, Salvatorze!
— Widzę.
Dał znak Petrusowi, ażeby zamilkł, a Janowi Robertowi i Justynowi, ażeby odeszli.
Babolin umknął także w swoją stronę.
Dziecko i pies, sami pozostali w pracowni. I dalejże wtedy oboje wydawać jedno nad drugie coraz głośniejsze okrzyki radości.
— O! mój piękny, mój dobry, mój kochany Brezylu! mówiła dziewczynka, więc to ty! ty jesteś! poznałeś mnie przecie?... Ja poznaję cię także!
A pies ze swej strony odpowiadał szczekaniem, pląsami, warczeniem, na znak, że radość jego nie mniejszą jest niż dziecka. Było coś tkliwego i zarazem strasznego w tej scenie.
Naraz Salvator, który daremnie wołał na psa nazwą Roland, zawołał nań „Brezyl“ tak jak dziewczynka.
Brezyl odwrócił się.
— Brezyl, powtórzył Salvator.
Brezyl jednym skokiem był przy swym panu, stanął na tylnych łapach, i oparł się przedniemi na jego plecach, wstrząsając głową z wyrazem szczęścia, do jakiego niktby nie przypuścił, że fizjognomia psa jest zdolną. Potem, chwytając go całemi zębiskami za aksamitną kurtkę, pociągnął w stronę Róży.
— Brezyl! Brezyl! powtarzało dziecko klaszcząc w ręce.
— Ale ty się mylisz, Różo, rzekł Salvator z zamiarem, mój pies nie nazywa się Brezyl, on się nazywa Roland.
— Ale gdzież tam! O! patrz pan: pójdź tu Brezyl.
I znowu pies odbiegł od pana i przyskoczył do dziecka.
Nie było wątpliwości: Róża i Brezyl widzieli się już raz, Róża i Brezyl znali się. Ale kiedy? Zapewne w tym czasie, którego Róża nigdy bez zgrozy wspomnieć nie mogła, z którego wypadki wywarły na niej tak głębokie wrażenie, że ich nawet swemu przyjacielowi Salvatorowi opowiedzieć nie chciała.
Ciekawość obecnych tej scenie, nawet Petrusa jakkolwiek mocno zajętego własną swoją sprawą, doszła do najwyższego stopnia.
Jan Robert chciał zadać kilka pytań Róży, ale Salvator ujął go za rękę i dał znak milczenia. Przypomniał on sobie wykrzyknik Róży, który wyrwał się jej podczas gorączki: „O! nie zabijaj mnie, pani Gerard!“ Przypomniał sobie, że Brocanta, jak mówiła, znalazła ją uciekającą przez pola około osady Juvisy; ubrana była w sukienkę białą krwią zbroczoną, która płynęła z rany zadanej w szyję narzędziem ostrem. Przypomniał sobie nareszcie, porównywując czas tego samego dnia, albo nazajutrz, polując w dolinie Viry, znalazł nad rowem psa przestrzelonego kulą, że tego psa opatrzył, wyleczył, i nie wiedząc jaką mu nadać nazwę, wołał nań Roland.
Otóż prawdziwe miano Rolanda było Brezyl, a Brezyl znał Różę.
Pozostawało dowiedzieć się, czy jest jaki związek pomiędzy Brezylem a tą panią Gerard, która jeśli dać wiarę gorączkowym krzykom dziecka, chciała zabić Różę.
Wszystkie te uwagi szybko przebiegły przez myśl Salvatora.
— Ha, dobrze! rzekł do Róży, Roland nie nazywa się Rolandem, ale Brezylem.
— Ależ niezawodnie na imię mu Brezyl.
— Wierzę. Tylko, czy możesz mi powiedzieć, gdzie poznałaś Brezyla?
— Gdzie poznałam Brezyla? odpowiedziała Róża blednąc.
— Tak czy możesz mi powiedzieć?
— Nie, nie, odparła dziewczynka blednąc coraz bardziej, nie, nie mogę.
— Otóż ja wiem! rzekł Salvator.
— Wie pan? odezwała się Róża otwierając szeroko oczy.
— Wiem; u...
— Nie mów, mój dobry panie Salvatorze! nie mów! zawołało dziecko.
— U pani Gerard.
Róża wydała okrzyk, zachwiała się i prawie zemdlona padła w objęcia Salvatora.
Brezyl zawył żałośnie... Tak żałośnie, że obecni poczuli dreszcz w żyłach.
Czoło Róży okryło się potem, usta barwą fioletową. Salvator sam przeraził się skutku, jaki wywołał.
— Trzeba to dziecię, rzekł, wsadzić w dorożkę z Babolinem, i odwieźć do domu. Kto ją zabierze?
— Ja, odrzekli razem Jan Robert i Justyn, ale czemu nie ty?
— Mam ja co innego do roboty.
— Czy mogę pójść z tobą? zapytał Jan Robert Salvatora.
— Dokąd?
— Dokąd zechcesz.
— Nie.
— Zdaje mi się jednak, że jest coś nakształt romansu w tem co zaszło.
— Coś lepszego niż romans, mój poeto: jest to historja, która mi nawet wygląda na straszną zbrodnię.
— Czy będziemy o niej wiedzieć?
— Prawdopodobnie, ponieważ i ty odgrywasz w niej rolę.
— Drogi Salvatorze, odezwał się Justyn, nie zapominaj, że serce jednego z twoich przyjaciół cierpi; więc jeżeli pośród tego wszystkiego dowiesz się co o mojej Minie...
— Bądź spokojny, ty i Mina jesteście w tym zakątku myśli mojej, w którym chowam moich najdroższych przyjaciół.
I podając rękę Petrusowi, a jednocześnie zamieniając z nim znak porozumienia, wziął Różę na ręce, bo chociaż przyszła do siebie, iść jednak nie mogła, zszedł z nią na dół, wsadził w dorożkę, i pod strażą dwóch młodzieńców oraz Babolina, odesłał do domu.
— Czy rozumiesz ty cośkolwiek z tego, co zaszło? zapytał Jan Robert.
— Nie, a ty?
— Zgoła nic! To też oniemiałem, i według naszego francuzkiego przysłowia, rzucam język psu na strawę; dobry interes dla Brezyla!
Brezyl chciał nasamprzód wskoczyć do dorożki z małą Różą; potem chciał za nią biedź, ale za każdym razem wstrzymał go Salvator.
I rzecz dziwna! wstrzymywał go rozumowaniem raczej, jak człowieka, niż rozkazem, groźbą, zaklęciem, jak psa.
Potem, gdy znikła dorożka uprowadzająca Różę, Salvator zapuścił się w aleję Obserwatorjum, szepcząc:
— Pójdź Brezylu pójdź ze mną! Musisz dopomódz mi do wynalezienia mordercy tego dziecka.

A Brezyl jak gdyby rozumiał, już nie wyrywał się za dorożką swej przyjaciółki, obrócił się tylko kilka razy za nią, wydając za każdym razem głos nietyle żałosny, ile czuły.

XV.
Człowiek, który zna swego psa, i człowiek, który zna swego konia.

W dziesięć minut Salvator stanął na ulicy Macon i otwierał drzwi od tej małej jadalni, której pompejańskie freski tak zachwyciły Jana Roberta, kiedy pierwszy raz je widział.
Po otwarciu drzwi i chodzie, poznała snąć Fragola swego ukochanego Salvatora, gdyż jednocześnie wybiegła z sypialni i młodzi oboje znaleźli się w objęciach.
Była godzina szósta, obiad czekał.
— Zjemy obiad prędko, rzekł Salvator, mam przed sobą małą podróż.
Fragola opuściła ręce.
— Podróż? rzekła smutnie, ale z rezygnacją.
— O! bądź spokojna, moja ty najdroższa, nie będzie ona długą. Jutro o świcie powrócę.
— Ale czy podróż nie jest niebezpieczną? zapytała Fragola.
— Zdaje mi się, że nie.
— Z pewnością?
— Więc dajesz mi pozwolenie?
— Bezwątpienia.
— Właśnie Karmelita dziś wróciła do Paryża; wynajęłyśmy jej z Lydją i Reginą małe mieszkanko, ażeby niczem się nie zajmowała. Przeniosłyśmy tam cały sprzęt z pawilonu Kolombana. Pani de Marande wydaje wielki bal dziś wieczór; Regina idzie, czy raczej poszła za mąż dziś rano: byłby to smutny wieczór dla Karmelity, gdyby go przepędziła sama, a przy twojem pozwoleniu...
Salvator przerwał Fragoli pocałunkiem.
— Idź, moje dziecko, idź!
Mimo tego pozwolenia, ręce Fragoli znów oplotły się koło szyi Salvatora.
— Masz jeszcze jakieś żądanie? rzekł z uśmiechem.
— Tak, odpowiedziała Fragola dając znak swoją prześliczną główką.
— Powiedz więc.
— Karmelita jest wciąż okrutnie smutną i zdaje mi się, że gdybym jej opowiedziała historję prawie tak smutną jak jej, smutniejszą nawet w początkach, a która jednak zakończyła się wielką radością, toby ją pocieszyło.
— A jakąż to historję chciałabyś opowiedzieć swej biednej przyjaciółce, moja dobra Fragolo.
— Moją.
— Opowiedz, moje dziecię, rzekł Salvator, a podczas opowiadania aniołowie słuchać was będą.
— Dziękuję!
— A gdzie mieszka Karmelita?
— Na ulicy Tournon.
— Co ona będzie robić, nieszczęsna?
— Wiesz, że ma głos wspaniały.
— Więc cóż?
— Ona powiada, że jedna tylko rzecz może jeżeli nie pocieszyć ją, to przynajmniej ulżyć jej ciężaru życia.
— Tak, ona chce śpiewać; ma słuszność. Ze złamanych to serc wychodzą najwznioślejsze tony. Powiedz, że dam jej nauczyciela, Fragolo. Wiem jakiego człowieka jej potrzeba i mam go pod ręką.
— O! ty jesteś jak ten Fortunatus, którego legendę raz mi opowiadałeś, co miał sakiewkę, z której jedne po drugich wydobywał przedmioty jakich pragnął.
— Więc zapragnij czego, Fragolo.
— O! ty wiesz, że pragnę tylko miłości twojej.
— A ponieważ masz ją całą...
— Przeto pragnę jednej tylko rzeczy: zachować ją.
I, przypomniawszy sobie, że Salvator kazał jej się spieszyć, uściskała go po raz ostatni i weszła do kuchni, gdy on tymczasem wszedł do sypialni.
W dziesięć minut oboje wrócili do jadalni, Fragola nakryła stół, Salvator przywdział zupełny strój myśliwski.
Fragola patrzyła na Salvatora z podziwieniem.
— Idziesz na polowanie? zapytała.
— Tak.
— Mnie się zdawało, że już polowanie zamknięte.
— Rzeczywiście, ale ja idę na polowanie otwarte w każdym czasie, na polowanie prawdy.
— Salvatorze, rzekła Fragola lekko blednąc, gdybym nie uważała za grzech ze strony Opatrzności, iżby ci się miało zdarzyć nieszczęście, nie miałabym spokoju, patrząc na szczególne życie, jakie prowadzisz.
— Masz słuszność, rzeki Salvator z tą uroczystością, którą czasami w nim uważano, jestem pod opieką Pana Zastępów, nie potrzebujesz się więc obawiać.
I wyciągnął rękę do Fragoli. Ręką tą Fragola otarła łzę.
— Cóż to? zapytał Salvator.
— Tak, tak, szaloną jestem, mój najdroższy. Jest wreszcie jedna rzecz, która mnie uspokaja: wychodzisz w stroju myśliwskim, a więc bierzesz strzelbę...
— I Rolanda.
— O! to już zupełnie spokojna jestem, a na dowód patrz.
Uśmiechnęła się tym rozkosznym uśmiechem różanych ust i białych ząbków, który jest przywilejem tylko młodocianego wieku.
Siedli oboje przy stole naprzeciw siebie.
Przy objedzie, Salvator miał szczególne staranie o Rolandzie, tylko raz wyrwało mu się zawołać nań Brezyl, na co pies podskoczył z radością.
— Brezyl? powtórzyła Fragola z akcentem pytającym.
— Tak, dowiedziałem się niektórych szczegółów o młodości naszego przyjaciela, rzekł Salvator z uśmiechem. Nie Rolandem, lecz nazywał się Brezylem. Czyż ty nie utrzymujesz czasami, że zanim nazwano mnie Salvatorem, nazywałem się inaczej, i nim posłańcem miejskim, byłem przed tem czem innem? Tak jest z Rolandem jak ze mną, kochana Fragolo. Jaki pan, taki pies.
— Jesteś tajemniczym, jak romans pana d’Arlincourt.
— A ty jesteś tak piękną i miłą, jak bohaterka Walter Scotta.
— Czy będę wiedzieć historję Rolanda?
— Ha! jeżeli on mi ją opowie.
— Jakto, jeżeli ci opowie?
— Tak; wszak wiesz, że ja czasami rozmawiam z Rolandem?
— Ja także, słyszy mnie i odpowiada.
— Wielka rzecz! czyż ty, nie to samo co ja?
— I opowiedział ci już co ze swoich dziejów? zapytała Fragola.
— Powiedział mi, że się nazywał Brezyl. Nieprawdaż Rolandzie, wszak mi powiedziałeś, żeś się nazywał Brezyl?
Roland obrócił się ze dwa razy naokoło siebie, jak gdyby biegł za swym ogonem i szczeknął radośnie.
— Czy domyślasz się, gdzie idziemy, Brezylu? zapytał Salvator.
Pies warknął.
— Tak, domyślasz się. Czy znajdziemy to, czego szukamy Brezylu?
Brezyl warknął znowu.
— Więc poprowadzisz mnie?
Za całą odpowiedź pies skierował się ku drzwiom, stanął na tylnych łapach i zaczął drapać. Gdyby był powiedział do Salvatora: „Idź za mną,“ słowa te nie byłyby wyrazistszemi.
— Widzisz, rzekł Salvator do Fragoli, Brezyl czeka tylko na mnie. Do jutra rana, kochanko moja. Spełnij swe posłannictwo pocieszycielki. Ja może spełnię swój obowiązek mściciela.
Na te ostatnie słowa Fragola powtórnie zbladła, ale Salvator obawę jej poczuł tylko po czulszym uścisku.
W chwili, gdy wychodził na ulicę, siódma biła na kościele Notre-Dame.
Salvator skierował się na most św. Michała, Brezyl szedł dumnie o dwadzieścia kroków przed nim.
Na placu Sprawiedliwości stała kareta do najęcia, odchodząca do Viry, którą dobrze znał Salvator, a konduktor jej dobrze znał Salvatora. Zatem umowa o cenę stanęła niebawem: za sumę pięciu franków Salvator miał prawo rozporządzać przez całą noc karetą na rzecz swoją i swojego psa.
Po skończeniu układu, Salvator dał znak Rolandowi, który bez ceremonji, jednym skokiem rzucił się w karetę i jak przystało na psa dobrze wychowanego, wyciągnął się natychmiast na ławeczce. Salvator wszedł za nim, oparł się w kąciku, wyciągnął nogi, ustawił jak mógł najlepiej strzelbę i po tem wszystkiem dał znak konduktorowi, mówiąc:
— Kiedy zechcesz, w drogę.
Ale nie dość było na tem, ażeby konduktor chciał: do woli konduktora trzeba było dodać wolę konia.
Owóż, nigdy na świecie koń nie był mniej usposobionym do uległości wezwaniom konduktora, jak ta ostrokoścista szkapa, której posłannictwem było zaprowadzić Salvatora na poszukiwania tajemniczej zbrodni, której wskazówkę stanowiło poznanie się Róży z Brezylem.
Nareszcie, po dziesięciu minutach walki, zwyciężony zwierz zdecydował się wyruszyć.
— A co! zawołał konduktor z miną człowieka, który zna do głębi swego konia, nie powiedziałem panu, że on ruszy, jak tylko zechce.

XVI.
Przez pola.

Byłoby nam bardzo przyjemnie opowiedzieć rozmowę Salvatora, konduktora i psa; opowiadanie tej rozmowy okazałoby raz jeszcze czytelnikowi powszechną wziętość Salvatora, ale będziemy mieli tyle sposobności wystawić świetne przymioty naszego bohatera, że na teraz pominiemy szczegóły.
Stanęli w Juvisy około dziesiątej wieczór.
Salvator wyskoczył z budy, Roland za nim.
— Czy pan tu zostanie na noc? zapytał konduktor.
— Prawdopodobnie, mój przyjacielu.
— Czy mam czekać?
— A sam jak długo myślisz zostać?
— Zobaczę... Gdybym miał nadzieję, że pana odwiozę, to czekałbym do czwartej zrana.
— Jeżeli poprzestaniesz na tej samej kwocie z powrotem...
— O! wiesz przecie, panie Salvatorze, że jabym cię odwiózł choćby dlatego, iżby mieć przyjemność wyświadczyć ci przysługę.
— Więc zgoda, poczekaj do czwartej; a czy powrócę; czy nie, masz tu dziesięć franków za drogę z powrotem.
— Ale przepraszam, bo gdybym pana nie odwiózł...
— To pięć franków weźmiesz sobie za poczekanie.
— Niech będzie jak pan sobie życzy! a na dodatek wypiję za zdrowie wasze, panie Salvatorze.
Salvator skinął głową i poszedł wązkim przesmykiem prowadzącym na równinę, zawoławszy psa. Roland, czy Brezyl, jakkolwiek go nazywać będziemy, było to zwierzę nadzwyczaj pojętne. Od chwili wyjazdu zdawało się, że zrozumiał dokąd idą, a nawet w jakim celu idą. To też Salvator dał mu się niejako prowadzić.
W pięć minut stanął u krynic Cour-de-France.
Salvator szedł ciągle za nim.
Roland puścił się polem w poprzek i prowadził do rowu, na którym przed siedmiu laty Salvator znalazł go ranionym, oblanym krwią, z kulą w boku. Przybywszy tam, pies przypadł do ziemi i wydał głuchy jęk, jak gdyby chciał powiedzieć: „Przypominam sobie ranę moją,“ potem wstał i polizał rękę Salvatora, jakby chciał powiedzieć: „Przypominam sobie mojego zbawcę“.
Rów, który Roland poznał jako swoje łoże boleści, znajduje się między dwoma miasteczkami, Viry i Savigny.
Przyprowadzony tam przez swego towarzysza Salvator:
— A! to tu, odezwał się, mój dobry psie?
— Tu, odpowiedział Brezyl, wydając jęk.
— Aleśmy przyszli nie dlatego tylko, ażeby rozpoznać miejsce, wszak prawda, mój biedny Brezylu?
Pies podniósł głowę, spojrzał na pana; oczy jego błysnęły w nocy jak dwa żarzące węgle i rzucił się naprzód.
— Tak, tak, wyrzekł Salvator, zrozumiałeś, mój dzielny towarzyszu. A! wieluż to ludzi, co gardzą tobą jak bydlęciem, nie mają twojej pojętności! Pójdź, albo raczej, pójdźmy... Idę za tobą.
Brezyl zdawał się z radością oddalać od rowu. Czyżby zwierz, na podobieństwo człowieka, uczucie minionej boleści przechowywał w głębi pamięci?
Dosyć, że szedł ze czterysta do pięciuset kroków po drodze Juvisy; potem przybywszy pod małą chatkę, zatrzymał się i wietrzył ziemię naokoło siebie.
Koło chatki tej szła ścieżka prowadząca do mostu. Roland zdawał się namyślać.
— Szukaj, Roland, szukaj! rzekł Salvator.
Roland zatrzymał się, jakby zniechęcony.
— Dalej, Brezylu, mówił Salvator, dalej, mój poczciwy psie!...
Imię Brezyl zdawało się dodawać mu zachęty.
— Szukaj! mówił dalej Salvator, szukaj!
— Za chwilę, panie, zdawał się odpowiadać pies, i ja muszę przypomnieć sobie.
Salvator zbliżył się z czułemi słowy, pieszcząc go głosem i ręką.
Ale Brezyl, jako pies zatopiony w wielkiej myśli i pojmujący ważność swego kroku, zdawał się obojętny na pieszczoty, które zazwyczaj tak go uszczęśliwiały.
Nieraz podniósł głowę, spojrzał na Salvatora i zdawał się mówić:
— Trafiłem, panie.
— Idź, mój dobry Brezylu! idź! rzekł Salvator.
Pies odbiegł od chaty i spiesznie sunął po ścieżce prowadzącej do mostku, o którym mówiliśmy. Jest-to mostek na dwóch arkadach, zowiący się „Godeau“. Salvator szedł za nim z szybkością myśliwca, który czuje psa swego na tropie.
Przeszedłszy most, pies zapuścił się w aleję jabłoniową, która była podówczas w kwiecie. Mrok zakrywał te piękne drzewa osypane różowym śniegiem, ale powietrze przejęte było wonią.
Salvator poszedł za Brezylem po tej wonnej drodze, zielonej i świeżej.
Brezyl szedł prędko, nie zatrzymując się ani sekundy, nie patrząc za siebie. Czuł, zdawało się, pana idącego za sobą.
Prawda, że idąc za nim, Salvator mówił z cicha, ale tym samym głosem ostrym, który tak dzielnie podnieca poszukiwania psów:
— Szukaj, Brezyl, szukaj!
Pies szedł nieustannie.
W tej chwili wyjaśniło się niebo. Księżyc wyszedł z głębokiego oceanu czarnych chmur; przybyli pod sztachety parku.
Wtedy, rzecz dziwna! W chwili ukazania się księżyca, który szedł i wysoko zaciągał na niebie, pies obrócił się, spojrzał na niebo i zawył żałośnie.
Trzeba było mieć spokój duszy Salvatora, ażeby nie uczuć dreszczu zgrozy pośród tej milczącej nocy, w chwili, gdy księżyc każdemu przedmiotowi nadaje pozór fantastyczny, a dokoła niesłychać nic, jeno odległe naszczekiwanie psów czuwających przy chatach wiejskich i szelest liści suchych, trącających się wzajem z łoskotem podobnym do szkieletów, któremi wiatr porusza na szubienicach. Salvator zrozumiał myśl psa.
— Tak, rzekł, mój dobry Brezylu, tak, to w podobnej nocy, nieprawdaż, opuściłeś ten dom... Szukaj, Brezylu! szukaj! my pracujemy dla twej młodej pani.
Pies stał nieruchomy przed bramą.
— Tak, widzę, rzeki Salvator, za temi sztachetami był dom, w którym wychowywałeś się z twoją młodą panią, nieprawdaż?
Pies zdawał się rozumieć.
Chodził wzdłuż sztachet, to z prawej strony na lewą, to z lewej na prawą, głośno zamiatając ogonem i szeleszcząc po sztachetach.
— Dalej, Brezylu! nie możemy tu całą noc siedzieć. Czy nie ma innego wejścia? Szukaj, mój dobry psie, szukaj!
Wtedy Brezyl, zdawało się, powziął jakieś postanowienie. Poznawał sam niejako, że z tej strony wejście było niepodobne. Szedł więc wzdłuż muru ze sto pięćdziesiąt kroków, potem zatrzymał się i stanął, pysk opierając o kamień.
— O! o! rzekł Salvator, zdaje mi się, że tu musi coś być.
Zbliżył się do muru, spojrzał z uwagą i mimo drgania gałęzi drzewa, które stało między nim i księżycem, zobaczył na szarem tle muru zarysowującą się przestrzeń świeższego tynku, na cztery lub pięć stóp obwodu.
— Dobrze, Brezylu! dobrze! rzekł, powiadasz, że tu był wyłom i dziwisz się, że go już nie ma, że zamurowany. Wyskoczyłeś tym wyłomem, sądziłeś, że tak samo wrócisz, ale właściciel zrobił porządek. Wszak tak?
Pies patrzył na Salvatora jak gdyby chciał mu powiedzieć:
— Tak, to prawda. Ale cóż teraz zrobimy?
— Rzeczywiście, co zrobimy? powtórzył Salvator. Niedość, że nie posiadam żadnego narzędzia do przebicia muru, ale jeszcze oskarżonoby mnie o włamanie i skazano na pięć lat do ciężkich robót, czego ty zapewne nie życzysz sobie, Brezylu... A jednak, mój dobry przyjacielu, jam równie ciekawy jak i ty zwiedzić ten park, bo sam nie wiem dlaczego, ale wyobrażam sobie, że on zamyka jakąś ważną tajemnicę.
Pomruk Rolanda, a raczej Brezyla zdawał się potwierdzać te słowa.
— A więc dobrze, Brezylu, i owszem, rzekł Salvator, bawiąc się jako artysta i obserwator niecierpliwością psa, dalej! znajdź sposób, skoro się gniewasz. Czekam, mój dobry Brezylu, czekam.
Brezyl, zdało się, nie tracił ani jednego wyrazu z tego, co pan mówił. To też nie mogąc sam jeden zastosować środka, poprzestał na wskazaniu go. Oparł się na tylnych łapach i rzucił z taką siłą, że przedniemi dostał się do wierzchu muru.
— Mądry ty jesteś, kochany Brezylu i masz zupełną słuszność. Nie potrzeba przebijać muru, przez który można przejść. To już nie będzie włamanie się, ale przejście. Przejdźmy, dobry psie, przejdźmy! Ruszaj naprzód; jesteś u siebie, jak mi się przynajmniej zdaje; podejmuj mnie jako gościa. Dalej, hop!
I dwoma ramionami, których widzieliśmy już raz jak użył względem Bartłomieja Lelong, zwanego Jan Byk, dwoma temi ramionami o stalowych mięśniach, podniósł psa do poziomu muru z taką łatwością, jak margrabina lub księżna podnosi do ust swych szpica, służącego jej do rozmaitych pieszczot.
Pies tak podniesiony, dotykał dwiema łapami grzbietu muru, ale do skoku potrzeba mu było punktu oparcia.
Salvator zgiął się w pałąk, głową oparł o mur, tylne łapy psa wsparł na swych łopatkach i trzymając Brezyla w równowadze na tej podstawie, która zdawała się granitową karjatydą:
— Hop! Brezyl! zawołał.
Brezyl skoczył.
— A teraz ja...
I silnie umocowawszy strzelbę na ramieniu, skokiem dosięgnął do szczytu muru, zwiesił się na nim rękami, potem z pomocą pięści i kolan, z łatwością wskazującą nawyknienie do ćwiczeń gimnastycznych, siadł na murze, jak na koniu.
Siedząc tak, usłyszał tentent konia i spostrzegł chyżo zbliżającego się jeźdźca owiniętego płaszczem.
Jeździec pędził tą samą drogą, idącą wzdłuż muru.
Salvator śpiesznie rzucił się całem ciałem w park, podtrzymywany dziwną siłą rąk, głowa tylko wystawała za mur.
Drzewo rzucało na niego cień i bez zwrócenia szczególnej uwagi, zasłaniało go przed wzrokiem jeźdźca.
W chwili gdy jeździec o cztery kroki przesuwał się przed Salvatorem, księżyc błysnął całem światłem tak, że Salvator mógł rozpoznać rysy młodzieńca około trzydziestoletniego.
Rysy jego musiały przejąć Salvatora wielkiem zdziwieniem, gdyż obliczonym ruchem rąk i kolan rzucił się w tył i puszczając się szczytu, padł obok Brezyla, mówiąc:
— Loredan de Valgeneuse!
Następnie, po chwili milczenia i nieruchomości, której Brezyl zdawał się nic nie rozumieć:
— Po co u djabła, dodał, przyjechał tu mój kochany kuzynek?

Koniec tomu siódmego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.