Mohikanowie paryscy/Tom VI/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM VI.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Dzieje dziecka.

Ktoby w tej chwili szedł w kierunku Schönbrunn, mógłby zobaczyć w jednem z okien lewego skrzydła zamku, dwoje ramion opartych na parapecie i twarz oświeconą księżycem, mniej bladym niż ona; czyli młodzieńca, a raczej chłopca szesnastoletniego, pogrążonego w kontemplacji. Nie spoglądał on na półsenny Wiedeń leżący w świetle i cieniu, ani na szemrzące jeziora, ani na kaskady, ani na mgliste horyzonty i góry ponure, biedził uparcie oczyma drogę prowadzącą z Schönbrunn do Wiednia. Nie zważając na chłodny powiew nocy zimowej, przysłuchiwał się najmniejszemu szelestowi idącemu z miasta i niejednokrotnie skrzyp gałęzi lub chorągiewki na dachu, łoskot zamykających się ostatnich drzwi w zamku, wprawiały go w drżenie.
Widz umieszczony pod nad nim, patrząc na biały jego mundur pułkownika austrjackiego, na długie włosy kędzierzawe wiatrem rozwiane, uderzony byłby melancholijną pięknością tego młodzieńca, który w postawie zamyślonej, wydawał się albo kochankiem oczekującym na pierwszą schadzkę, albo młodym poetą, w milczeniu nocnem marzącym o pierwszym swym utworze.
Powiedzmy odrazu: młodzieńcem o płowych włosach, melancholijnej twarzy, w białym mundurze, był właśnie ten którego, pomimo iż był na przedstawieniu, długo i daremnie szukali dwaj cudzoziemcy, podczas wieczoru przepędzonego w teatrze cesarskim.
Tym sposobem łatwo domyślić się, że to nie był poeta, ale poprostu zakochany, który spojrzeniem bada oświeconą księżycem drogę z Schönbrunn do Seilerstätte, bo na niej spodziewa się ujrzeć piękną tancerkę.
Na raz, czy to znużony siedzeniem w jednej postawie, czy też, że usłyszał daleki szelest, powstał z miejsca i wtedy ukazała się całkowita jego postać. Był on, istotnie, zbyt wysoki na swój wiek, a wysmukły i giętki jak topola. W zrost ten dostatecznie usprawiedliwiał obawy, jakie wyraził generał indyjski.
A czy teraz chcą czytelnicy wiedzieć o tym chłopcu stojącym w oknie pewne szczegóły nieznane, które dla wierności historycznej musieliśmy zebrać i które tu nie będą niewczesne? Opowiemy je w kilku słowach.
„Anglia zabrała orła, Austrja Orlika“, powiada Wiktor Hugo. Wsadzono orlika do klatki w cesarskim zamku Schönbrunn, leżącym nad rzeką, o małą milkę od środka stolicy Austrji. Tam on wzrósł w cieniu tego wspaniałego ogrodu, którego wodozbiory, marmury, cieplarnie, mogłyby mu przypominać Wersal, a dziki, daniele i jelenie, krzyżujące się na wszystkie strony, mogłyby mu dać wyobrażenie o Saint-Cloud i Fontainebleau. Wzrósł on, patrząc na słońcem oblane śliczne wioski Meidling, Grünberg i Hietzing, podobne do grup willi rozsianych około pałacu. Z trudnością wymawiał te nazwy nieznane, a wreszcie ich się nauczył, w miarę jak zapomniał nazw Meudon, Sevres i Bellevue. Miał jednak biedny wygnaniec, głębokie i świetlane wspomnienia, które przechodziły przed nim jak błyskawice. Przypominał sobie naprzykład, że będąc dzieckiem, nosił imię Napoleona, a tytuł króla rzymskiego. Ale od 22 lipca 1817 roku, imię jego było Franciszek, tytuł, książę Reichstadzki.
— Dlaczego mnie nazywają Franciszkiem? zapytał raz chłopiec swego dziada, cesarza austrjackiego, który trzymał go na kolanach. Mnie podobno nazywano Napoleonem.
Pytanie było jasne, odpowiedź kłopotliwa. Cesarz namyślał się chwilę, potem rzekł:
— Nie nazywają cię Napoleonem, z tego samego powodu, dla którego nie nazywają cię królem rzymskim.
Chłopiec z kolei pomyślał chwilę, a ponieważ odpowiedź wydała mu się niezadawalniającą, zapytał znowu:
— Dlaczego nie nazywają mnie już królem rzymskim?
Dziadek był bardziej jeszcze zakłopotany na to drugie pytanie. Chciał je zrazu wyminąć, jak uczynił z pierwsze m, ale uważał, że lepiej będzie powiedzieć malcowi coś wyrozumowanego, aby nigdy więcej do tego przedmiotu nie wracał. Rzekł zatem:
— Wiesz, moje dziecię, że z tytułem cesarza austrjackiego łączy się tytuł króla Jerozolimy, chociaż ja nie mam żadnej władzy nad tem miastem, bo jest w ręku Turków.
— Wiem, odpowiedział chłopiec, idąc z całą uwagą za rozumowaniem Franciszka II-go.
— Otóż, mówił dalej cesarz, ty jesteś królem Rzymu, zupełnie tak samo, jak ja jestem królem Jerozolimy.
Czy to, że chłopiec niezupełnie pojął wyjaśnienie, czy je zrozumiał zanadto dobrze, dość, że spuścił głowę, zamilkł i nigdy już do tego przedmiotu nie wrócił. Wreszcie, jakkolwiek był dzieckiem, niewiadomo jakim sposobem, czy przez intuicję, czy przez anioła pierwszych jego lat, który rozmawiał z nim w ciszy nocnej, posiadał on pewne wspomnienia chwały i nieszczęść swego ojca.
Raz, słynny książę do Ligne, jeden z najdzielniejszych i najdowcipniejszych magnatów XVIII wieku, przybył w odwiedziny do Marji Ludwiki, bawiącej podówczas przy synu w Schönbrunn. Oznajmiono go w obec chłopca pod tytułem: „pan marszałek książę de Ligne“.
— Czy to marszałek? zapytał chłopiec guwernantki swej, pani de Montesquiou.
— Tak, panie.
— Czy to jeden z tych, co zdradzili mojego ojca?
Odpowiedziano mu, że nie, i że przeciwnie, książę był dzielnym i prawym żołnierzem. Bardzo się też zaprzyjaźnił z marszałkiem.
Pod tęż samą porę, księżna Karolina de Fürstenberg, na poufałem zebraniu rozmawiała w przytomności młodego księcia Reichstadzkiego o wypadkach współczesnych. Zapomniano, że on słucha, albo też myślano, że przy dziecku sześcioletniem wszystko mówić można.
Generał Sommariva wymienił wtedy trzech znakomitych ludzi, których uważał za największych wodzów obecnego wieku.
Naraz chłopiec, który słuchał wyliczenia zamyślony i z głową spuszczoną, podniósł czoło i przerywając generałowi:
— Znam czwartego, rzekł, którego pan generał nie wymieniłeś.
— Którego, książę? zapytał generał zdziwiony.
— Ojca mojego! zawołał chłopiec głosem silnym.
I szybko wybiegł z pokoju.
Generał Sommariva poszedł za nim i przyprowadził.
— Masz słuszność, książę, rzekł, odezwać się tak o swoim ojcu, ale nie trzeba było uciekać.
Pomimo tytułu księcia Reichstadzkiego, który był mu narzucony, pomimo dowcipnego porównania, jakie dał mu dziad pomiędzy koroną Jerozolimską i Rzymską, chłopiec nie zapomniał o świetnościach swego dzieciństwa.
Pewnego dnia, jeden z arcyksiążąt pokazał mu medal złoty, wybity na pamiątkę jego urodzin, a rozdawany potem ludowi po obrzędzie chrztu jego. Na tym medalu wyryte było popiersie księcia.
— Czy wiesz, Reichstadt, kogo przedstawia ten medal? zapytał arcyksiążę.
— Mnie, odpowiedział bez wahania chłopiec, z czasów, kiedy byłem królem Rzymskim.
Kiedy miał lat pięć, w wieku, w którym rozpoczyna się edukacja książąt domu austrjackiego, zaczęto też uczyć i syna Napoleona. Hrabia Maurycy Dietrichstein miał kierunek ogólny edukacji, a po nim kapitan Foresti i poeta Collin.
W pięciu latach młody książę mówił po francusku jak Paryżanin, akcentem właściwym mieszkańcom tej stolicy. Zamierzono nauczyć go po niemiecku. Walka była długą, a wstręt jaki objawiał do nauki tego języka, jest dotąd jeszcze przysłowiowym w Austrji. Daremnie wszelkiemi rozumowaniami przekonywano go, jak mu potrzebny język kraju, który odtąd stał się jego ojczyzną, chłopiec opierał się wszystkiemi siłami i nie chciał mówić inaczej, tylko po francusku i po włosku. Ażeby przezwyciężyć ten opór, musiano mu przyrzec, że niemczyzna będzie dlań tylko językiem okolicznościowym, a zwykle mówić będzie po francusku.
Charakter jego, już w owej porze dość wyraźny, był mieszaniną dobroci i dumy, stałości i rozumu. Z natury uparty, wszelką obcą sobie myśl odpychał, dopóki go rozumowaniem z nią nie oswojono. Dobry dla niższych, czuły dla nauczycieli, dobroć swą i czułość czerpał z głębi serca. Miłość prawdy bezwzględnej posuwał do fanatyzmu, bajek i zmyśleń nienawidził.
— Skoro to nie miało miejsca, mawiał, nie zdało się na nic.
Nie takie było zdanie nauczyciela jego, Collina, który, jak o poeta, żył właśnie w świecie marzeń. Starał się też hamować w dziecku to usposobienie do przyjmowania za prawdę tego tylko, co było rzeczywistością bezwarunkową.
Zdawało mu się, że znalazł sposób. Pewnego dnia wyjechał z młodym księciem, oznajmiając mu, że wybierają się na długą przejażdżkę. Przybywszy na zieleniejące góry, co panują nad Schönbrunnem, zatrzymali się przez chwilę, potem znowu zagłębili się w małą cienistą równinę, gdzie była polanka, gęstemi drzewami od Wiednia i obszernych równin Dunaju oddzielona, a granicząca z górami, które olbrzymim amfiteatrem piętrzą się aż pod szczyty Schneebergu.
W miejscu tem stał budynek odosobniony, zbudowany w harmonii z otaczającemi górami, w guście tyrolskim i z tego powodu nazywany Tyroler-Haus.
W tem to miejscu, górami, wąwozami i lasami od reszty świata oddzielonem, dawszy naprzód poznać uczniowi piękności malowniczej ustroni oraz uczuć wielkość natury dzikiej i samotnej, profesor-poeta opowiedział mu, nie podając za prawdziwą, ani za zmyśloną, dziwną historję Robinsona Kruzoe, która tak zajęła umysł chłopca, a raczej tak rozbudziła wyobraźnię dotąd uśpioną, że przez chwilę mniemał się być na pustyni i sam przełożył nauczycielowi, ażeby spróbować zrobić narzędzia do pierwszych potrzeb życia przydatne.
Jakoż obaj wzięli się do roboty i zrobiwszy narzędzia jako tako, w niecałe dwa tygodnie wydrążyli, na wzór angielskiego rozbitka, grotę, którą pokazują tam dziś jeszcze podróżnym, jako dzieło syna Napoleona i której nie nazywają inaczej, tylko mianem groty Robinsona Kruzoe.
W ośmiu latach książę miał rozpocząć naukę języków starożytnych. Była to dla profesora Collina najcięższa próba, gdyż chłopiec objawiał głęboki wstręt do łaciny i grecczyzny. Cała jego inteligencja instynktownie zmierzała do nauk mających związek ze sztuką wojenną.
Jednakże wstręt ten przełamany został w roku 1824.
Collin umarł, a baron Obenhaus, jego następca dał młodzieńcowi Tacyta i Horacego. Lecz usłyszawszy jak raz ojca jego porównywano do Cezara, młody książę porzucił całkiem czytanie historyka i poety, a wziął się do dzieła wodza, i „Roczniki Cezarowe“ stały się jego ulubionem zajęciem.
Wszystko to były dzieje starożytne, a następowała wielka trudność przystąpienia z takim uczniem do dziejów nowożytnych, to jest do nauki tego co poprzedziło i wyrodziło Rewolucję i co nastąpiło po niej.
Staranie to powierzono panu Metternichowi. Co zręczny dyplomata opowiedział uczniowi o tych potężnych krajach, co wyświecił a co zostawił w cieniu, jest dla nas tajemnicą. Nie można było taić wszystkiego przed dzieckiem, nie można mu było jednak wszystkiego powiedzieć. Ale w rezultacie widział on tylko niewyraźne horyzonty, a spojrzenie jego tak się tylko zapuszczało w przeszłość, jak mu to zręczny mistrz przedstawił.
Cokolwiekbądź, zacięty umysł księcia Reichstadzkiego sprowadzający go zawsze do jednego celu, religijna cześć jaką miał dla pamięci ojca, wszystko to, mimo zręczności sławnego polityka, najeżało trudnościami zadanie księcia Metternicha. To też od pierwszych wieści na dworze, o rodzącej się namiętności młodego księcia dla pięknej Rozeny Engel, wydany został rozkaz zamknięcia oczu na tę fantazję młodego chłopca, która mogła sprawić pewną, dywersję dla umysłu wydzierającego się ku takim rzeczom, o których dla własnego szczęścia powinien nie wiedzieć.
Tylko, że uważano za fantazję to, co przybrało takie rozmiary, jakie przybierało wszystko na czem zatrzymała się gorąca wyobraźnia syna Napoleona. Fantazja stała się namiętnością rzeczywistą.
Ztąd poszło, że o pierwszej godzinie z rana, w zimną noc, młody książę oczekiwał na piękną tancerkę, nie w ciepłej atmosferze swego sypialnego pokoju, ale na dworze, wsparty na balkonie, z gołą głową i kaszląc tak boleśnie, że czasami pod wstrząśnieniem tego kaszlu, słaba i wysmukłe ciało młodzieńca chwiało się jak topola, potrząsana silnym wichrem północnym.
Niestety! tym wichrem, co poczynał wstrząsać młodem drzewem cesarskiem, była śmierć, która w pięć lat później miała podciąć korzenie wątłej egzystencji.
Oto dlaczego, z ręką na sercu, biedny skazany przez przeznaczenie, wstał n a chwilę i wyprostował się. Może też ten ruch spowodowany był głuchym łoskotem, niby odgłosem gromu, który zdawał się iść z Wiednia do Schönbrunn, a który dla wyobraźni zwyczajnych był niczem innem, tylko turkotem powozu. Jakoż, wkrótce do turkotu coraz bliższego przyłączył się płomień dwóch latarni, zdających się lecieć po drodze szybciej, niż błędne ogniki po trzęsawiskach.
Przeczuciem drgającem w młodych sercach, książę zdawał się nie mieć już żadnej wątpliwości i skacząc jak student, klaszcząc w ręce jak dziecko, zawołał kilka razy w języku francuskim, który jako jedyne swe dobro wyniósł z Francji:
— Boże mój! to ona! to ona!

II.
Julia u Romea.

Zdawało się przez chwilę, że oczekiwanie młodzieńca zostało zawiedzionem i że powóz nie zatrzyma się przy zamku. Jakoż, przybywając drogą od Hietzing, okrążył on wioskę i znikł w stronie Meidling.
Ale widocznie książę nie zważał na udaną obojętność, bo prędko zamknął okno wychodzące na drogę, przeszedł przez salon i pokój sypialny, ten sam, w którym mieszkał Napoleon w roku 1809 i przycisnął czoło, nagle zarumienione, do szyby okna maleńkiego buduaru, wychodzącego na ogrody. Stał tam z dziesięć minut, kiedy otworzyła się furtka prywatnego ogrodu cesarza i ujrzał dwie osoby zbliżające się do pałacu, które znikły pod sklepieniem prowadzącem do schodów służby.
Zapewne te dwie osoby, chociaż ubrane jak niższe klasy społeczne, były temi, na które książę oczekiwał, gdyż odszedł od okna, przycisnął ucho do drzwi i słuchał pilnie.
Upłynęło kilka sekund, książę stał nieruchomy, podobny do posągu. Naraz twarz jego ożywiła się ślicznym uśmiechem: posłyszał szelest na schodach i zapewne poznał dobrze ten lekki chód, bo nie czekał aż dojdzie, lecz prędko drzwi otworzył, wyciągnął ramiona, wołając: „Rozena! droga Rozena!“ a młoda kobieta ubrana w malowniczy strój Tyrolki, rzuciła się w objęcia książęcego swego kochanka.
Pomimo tego stroju, była to piękna benefisantka, która nakształt Peri ukazała się na scenie cesarskiego teatru w Wiedniu, za którą ze sceny poszliśmy do jej ubieralni, a potem widzieliśmy jak z pośrodka swych dworzan, popędziła drogą ku Seilerstätte, gdzie był jej pałac.
Nie dla wypoczynku po trudach wieczora piękna tancerka wróciła do siebie. Zaledwie weszła do gabinetu, zrzuciła kaszmirowy szlafroczek i z pomocą szatnej przywdziała śliczny strój wieśniaczki tyrolskiej.
Przy schodach dla służby, o kilka kroków od drzwi tylnych wychodzących na tylną uliczkę, czekał powóz Rozeny, którego nie kazano stangretowi wyprzęgać. Wskoczyła lekko na siedzenie, a stangret, mając już poprzednio rozkazane, ruszył dobrym kłusem.
Na siedzeniu w powozie leżało już przygotowane futro, w które Rozena wcisnęła się jak ptaszek w gniazdko.
Wiemy już jak powóz ten, tak niecierpliwie oczekiwany, przybył pod zamek Schönbrunn i nie zatrzymując się, zawrócił ku Meidling. Zatrzymał się dopiero o sto kroków po za domkiem zamieszkałym przez naczelnego ogrodnika pałacu; lecz jakkolwiek śpiesznie przejechał, drzwi domku otworzyły się i ukazała się głowa...
Powiedzmy odrazu, że nie była to, jak się można było obawiać, głowa szpiega, śledzącego dwoje młodych ludzi, by o nich donosić, ale przeciwnie, głowa sługi oczekującego na to, by pomagać kochankom.
Dziewica żywo wyskoczyła z powozu, lekko i cicho jak ptak nocny pobiegła ku domkowi i wpadła przez drzwi, które zamknęły się za nią, skoro tylko próg przestąpiła.
— Prędzej, prędzej, mój drogi Hans! rzekła po niemiecku. Spóźniłam się, później jest jak zwykle; książę musi się niecierpliwić. Spieszmy się, śpieszmy!
Zrzuciła futro i ciągnęła za rękę grubego Austrjaka, który nic a nic nie rozumiał tej furji, pół francuskiej, pół hiszpańskiej.
— Ależ, uważaj pani, rzekł, zaziębisz się.
— Pamiętaj nasamprzód, kochany Hansie, że nie jestem „panią“, tylko twoją „siostrzenicą“; nie mogę mieć zatem na sobie futra z niebieskich lisów. Powtóre, nie jestem śpiewaczką, lecz tancerką, więc nie obawiam się kataru. Ale najwięcej zależy mi na tem, ażeby książę nie czekał, bo mógłby się zaziębić. Weź zatem klucze od wszystkich drzwi, sztachet, od wszystkich oranżeryj i chodź mój luby wujaszku.
Hans rozśmiał się grubym głosem, zabrał klucze i wyruszył w drogę.
Rozena, wsparta na ramieniu „wuja“, przebiegła szybko przez prywatny ogród cesarza i weszła do parku.
W tej to chwili spostrzegł ją młody książę i od okna pobiegł do drzwi.
Jako naczelny ogrodnik, jegomość pan Hans miał wnijście wolne nietylko do parku, którego klucze miał powierzone, ale i do całego pałacu. Nigdy szyldwach nie ważył się skrzyżować bagnetu przed panem Hansem, a siostrzenica, uczepiona u jego ramienia, oczywiście używała też przywilejów nadanych wujowi. Takim to sposobem piękna Rozena Engel doszła aż do mieszkania księcia, gdzie szybko wciągnęły ją ramiona otwarte.
Hans obowiązany był czekać w przedpokoju.
Kochankowie spleceni w uścisku, obracając się jak w walcu, upojeni miłością, upadli na kanapę we framudze okna. Tylko, że młodzieniec upadł blady i wyczerpany wzruszeniem, a dziewica jaśniała szczęściem i pełnią życia.
Przy świetle kandelabrów płonących nad kominkiem, spostrzegła bladość i osłabienie księcia i otaczając go ramieniem:
— O! mój ukochany książę! zawołała, okrywając pocałunkami czoło jego, co tobie jest? Czyś chory? czy cierpisz?
— Nie, nie, już nie cierpię, skoro przybyłaś, Rozeno! rzekł młodzieniec, ale tak się spóźniłaś, a ja ciebie tak kocham!
— Czyż to jest kochanie, drogi książę, żeby tak zdrowie narażać na zimnem powietrzu nocy; czy nie przyrzekłeś mi sto razy nie czekać mnie na tym przeklętym balkonie?
— Tak, przysiągłem, Rozeno; i zaczynam zawsze od dotrzymania ci słowa... O godzinie jedenastej jestem z tej strony szyby, gdybyś była przybyła, zastałabyś mnie tak jak pragniesz.
— O jedenastej? Wiesz, książę przecie, że o tej godzinie balet się zaledwie kończy.
— Wiem o tem, ale ja cię oczekuję już parę dni do jedenastej. O wpół do dwunastej kładę rękę na klamce, o dwunastej otwieram okno i cóż chcesz! niecierpliwię się i oskarżam cię, dopóki nie usłyszę turkotu pojazdu.
— A wtedy?... zapytała z uśmiechem dziewica.
— Wtedy już cię nie oskarżam, ale niecierpliwię się jeszcze dopóki cię nie zobaczę we drzwiach ogrodu.
— A wtedy?... zapytała z naiwną zalotnością.
— Wtedy słucham szelestu twych kroków, który odbrzmiewa aż w sercu mojem; otwieram drzwi, otwieram ramiona!...
— A wtedy?...
— A wtedy jestem szczęśliwy, Rozeno! dodał książę głosem złamanym, łagodnym jak głos chorego dziecka, a wtedy tak jestem szczęśliwy, iż zda mi się, że umrę!
— Mój śliczny książę! zawołała Rozena radosna i dumna z miłości, którą natchnęła.
— Dziś wieczór, mówił dalej książę, już nie spodziewałem się ciebie.
— Chyba sądziłeś, żem umarła.
— Rozeno!
— Jakto, panie, ponieważ jesteś księciem, czyliżbyś przeto sądził, że więcej kochasz Rozenę, niż Rozena ciebie? Tem gorzej, bo uprzedzam cię, że pod tym względem nie prześcigniesz mnie...
— Więc kochasz mnie bardzo, Rozeno? zapytał młodzieniec. O! powiedz mi to blisko, ażebym oddychać mógł twojemi słowy. One dodają mi życia, napawają błogością!
— Dziecko! Pytasz, czy cię kocham! Widać, że twoja policja mniej dobrze je st urządzona, niż twojego dziadka, inaczej, nie zadawałbyś mi takiego pytania.
— Rozeno, nie pytamy się dlatego, ażebyśmy wątpili, lecz dlatego, ażeby usłyszeć odpowiedź: tak! tak! tak!
— A więc, tak, tak! śliczny książę, kocham cię! Ty czekasz na mnie, niecierpliwisz się jeżeli się spóźniam,, wątpisz kiedy nie przybywam... Czy sądzisz panie, że mogłabym dzień jeden wytrzymać nie widząc ciebie? Czyż ty nie jesteś myślą moją jedyną, marzeniem nieustannem, mojem życiem całem? Czyż wszystkie dnia godziny, gdy jestem zdaleka od ciebie, nie upływają mi na patrzeniu w twój portret, na uwielbianiu tej drogiej pamiątki?... Jak mogłeś myśleć, że nie przyjdę dziś wieczór?
— Obawiałem się!
— Niedobry! Czyż nie powinnam ci była podziękować za twój bukiet? Cały dzień myślałam tylko o tej chwili, w której go otrzymam i oddychałam nim wprzód nim go miałam w rękach.
— A gdzie on jest? zapytał książę.
— Gdzie jest?... Piękne pytanie! rzekła dziewica, wyciągając go z za gorsu, oto jest.
I czule ucałowała bukiet, który książę wydarł jej z rąk, by ucałować także.
— Oddaj mi mój bukiet! proszę o mój bukiet! zawołała dziewica.
Książę oddał. A ona uśmiechając się roskosznie:
— Zrywałeś go sam, nieprawdaż?
Książę chciał odpowiedzieć przecząco.
— Cicho! milcz! rzekła Rozena, to twój sposób łączenia kwiatów, poznałam go. Widziałam cię z tamtąd, z Wiednia, jak biegłeś po te piękne fiołki do cieplarni sąsiadujących z menażerją. W miarę jak rwałeś, kładłeś je na mchu, ażeby ciepło rąk nie odjęło im świeżości... Ale, mówiąc o rękach, twoje są jakieś rozpalone!
— Nie, nie, bądź spokojna; nigdym się tak dobrze nie czuł...
— Czy tak z kwiatami robiłeś? Powiedz!
— Tak.
— To też, mój ukochany książę, gdybyś wiedział jakim ja wzrokiem patrzyłam na te kwiaty! jakiemi okrywałam je pocałunkami!
— Droga Rozeno!
— Kiedy umrę, mój piękny książę, wolą moją jest, ażebyś na poduszce gdzie spoczywać będzie głowa moja, położył dwa bukiety fiołków; będzie mi się zdawać wtedy, że patrzysz na mnie przez całą wieczność swemi wielkiemi niebieskiemi oczyma!
Rozkosznie było patrzeć na dwoje tych dzieci, bo dziewczyna zaledwie kilka miesięcy starszą była od chłopca, jak szczebiotały poetycznie, przyciśnięte do siebie, rozkochane.

Patrząc na nich, przypominały się sceny poetów opiewających miłość, ale nadewszystko przychodziła na pamięć scena z Romea i Julii. Zdawało się, że czoła ich oświecają różane obłoki jutrzenki. Widok miłości naprowadza na myśl wiekuistą wiosnę.

III.
Zazdrość.

Na raz zachmurzyło się czoło młodzieńca. Oczy jego zatrzymały się na brylantowej bransoletce na ręku Rozeny, a z bransoletki przeszły na haftowany woreczek u pasa. Książę wydał cichy okrzyk i podniósł rękę do piersi, jak gdyby go co ukłuło w serce.
Rozena podwoiła czułości, ale czoło kochanka pozostało chmurne. Ona tymczasem uśmiechała się wciąż, chociaż słyszała okrzyk, chociaż widziała czoło zmarszczone. Nareszcie odezwała się:
— Masz tu, na tem pięknem czole, rzekła przeciągając wysmukłym palcem po miejscu, które wskazywała, jakąś myśl, którą przedemną ukrywasz, mój ukochany książę. Ale dla mnie ona widoczna...
Książę odetchnął boleśnie.
— Powiedz, mówiła dalej Rozena, co to za myśl?
— Rozeno, odpowiedział książę, jestem zazdrosny.
— Zazdrosny! rzekła Rozena z zalotnością. Otóż słowo, ci daję, domyślałam się.
— A widzisz!
— Zazdrosny! powtórzyła Rozena.
— Tak, zazdrosny.
— A względem kogo?
— Nasamprzód, względem wszystkich w ogóle.
— To znaczy się, względem nikogo.
— Ale i względem kogoś w szczególności.
— To chyba względem Boga, bo oprócz niego, mój książę, nie kocham nikogo.
— Nie Rozeno, to względem istoty ludzkiej.
— W takim razie, chyba względem własnego cienia, panie mój.
— Nie żartuj z boleścią, Rozeno.
— Z boleścią! Zazdrość twoja dochodzi aż do boleści?... O! jeżeli tak, to spłoszmy ją od razu. Któż to więc jest ten człowiek?
— Był dziś wieczór w teatrze.
— O! co to, to prawda:: dziś wieczór w teatrze, mój najdroższy książę miałeś rywala.
— Przyznajesz więc?
— Rywala, od którego otrzymałam wyznanie miłości: — A imię tego rywala, Rozeno?
— Tłum.
— O! rzekł książę z gestem złego humoru, wiem ja dobrze, Rozeno, że całe miasto kocha się w tobie... Ale posłuchaj... Chodzi o człowieka, który patrzy na ciebie oczyma tak namiętnemi, że doprawdy miałbym był pewną przyjemność pokłócić się z tym impertynentem!
Rozena uśmiechnęła się.
— Założę się, rzekła, że chcesz mówić o Indjaninie.
— Właśnie o tym człowieku, który tak zuchwale rozpościerał się w swej loży.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze, mości książę! Mów dalej, słucham cię.
— O! nie żartuj Rozeno! bo jestem na serjo zazdrosny... On ani na chwilę oczu z ciebie nie spuścił, od tej pory jak tylko weszłaś na scenę, gdy tymczasem podczas opery, zdawało się, że dlatego tylko jest w teatrze, ażeby ciebie szukać w każdej loży.
— Żeby mnie szukać? Czy pewnym tego jesteś, książę?
— A ty, niedobra dziewczyno, kiedy nie patrzyłaś na mnie, toś zaraz oczy zwracała w stronę tego nababa. To też, kiedy cię przywołano, jakiż to królewski podarunek rzucił ci ten radżah Lahory?
— Osądź sam, mości książę, rzekła dziewica podnosząc rękę do wysokości oczu młodzieńca.
— O! poznałem te brylanty, bądź spokojna. Oślepiały mnie one nawet kiedym siedział w loży... Biedny wianeczku fiołków, jakżeś ubogo wyglądał przy nich!
— Gdzie był wieniec fiołkowy, panie? Książę uśmiechnął się z kolei.
— A gdzie są brylanty? zapytała.
— Czemu nie zostawiłaś ich w domu?
— Bo nie chciałam ich odłączać od tego woreczka, który był razem.
— Dlaczegóż więc woreczek jest przy twoim boku?
— Bo list zawiera.
— Od tego człowieka.
— Tak, panie, od tego człowieka.
— On śmiał do ciebie pisać, Rozeno?... Słuchaj, nie narażaj mnie na dłuższe cierpienie! Czy widziałaś się z nim przed tym wieczorem? Czy znasz go? Czy on ciebie kocha, i ty jego?
Ostatnie słowa wymówione były tonem takiego cierpienia, że aż odbiły się w głębi serca dziewczyny. Twarz jej przybrała wyraz powagi. Porzucając ton żartobliwy:
— Wszystko bierzesz ze strony poważnej, książę i miałabym złe serce gdybym śmiała się dłużej z przykrości, jaką ci podejrzenie to wyrządziło. Znam, a raczej odgaduję, drogi mój panie, jakiego smutku nabawić mogą podejrzenia najmniej nawet uzasadnione; chcę je też jaknajprędzej od serca twego oddalić. Tak, panie, człowiek ten patrzył na mnie przez cały wieczór... Nie drżyj tak, za czekaj aż skończę... Ale na spojrzeniu tego człowieka, wierzaj mi, kobieta nie omyliłaby się ani na chwilę: nie było to spojrzenie miłości, to pokorne i błagające spojrzenie przyjaźni.
— Ależ on pisał do ciebie, on pisał do ciebie Rozeno! Samaś mi to tylko co wyznała.
— Rzeczywiście pisał do mnie.
— I czytałaś list jego?
— Dwa razy jednym ciągiem, a potem jeszcze trzeci raz.
— Cóżbyś więc uczyniła z listem odemnie?
— Listu od ciebie mój książę, nie czytam raz, ani dwa razy, ani trzy; ja go czytam ciągle...
— Wybacz, Rozeno, ale na samą myśl, że jakiś mężczyzna śmie do ciebie pisać, krew we mnie kipi!
— I to jeszcze nim dowiedziałeś się dlaczego ten człowiek pisał do mnie, biedny szaleńcze
— Szaleńcem jestem, jeśli chcesz, Rozeno, nie przeczę; tak jestem szaleńcem z miłości!... Droga moja, nie dręcz mnie dłużej! Patrz, tak mi duszno, jakby w tym pokoju nie było powietrza.
— Czyż ci nie powiedziałam, że mam tu z sobą list jego.
— Prawda.
— Jeżeli go przyniosłam, to dlatego, ażebyś ty go przeczytał.
— Daj mi go więc.
I książę wyciągnął rękę do wonnego woreczka.
Rozena ujęła tę rękę i czule ją pocałowała.
— Tak, bezwątpienia, dam ci go, rzekła, ale list podobny nie powinien być wzięty ręką gniewną i zazdrosną.
— Powiedz mi jak go mam wziąć; tylko na miłość Bożą, daj mi go Rozeno, jeżeli nie chcesz, abym umarł!
Ale Rozena, zamiast list oddać księciu, dotknęła kolejno ręką serca i czoła młodzieńca, tak jak czyni magnetyzer względem pacjenta.
— Uspokój się, serce wrzące! rzekła, ochłoń, czoło płomienne! Potem, klękając: Teraz, nie odwołuję się już do mojego ukochanego Franciszka; teraz pragnę przemówić do Napoleona, króla Rzymskiego.
Młodzieniec powstał żywo i prostując się:
— Co ty mówisz, Rozeno, zapytał, jakim mianujesz mnie imieniem?
Rozena pozostała na kolanach.
— Mianuję cię imieniem, jakie otrzymałeś przed Bogiem i ludźmi, Najjaśniejszy panie, i z rąk jednego z najdzielniejszych wodzów twego sławnego rodzica, składam tę prośbę Waszej królewskiej mości.
I wciąż na kolanach, Rozena dobyła z wonnego woreczka list i podała go młodemu księciu.
Ten wziął go wahająco.
— Czy zapewniasz mnie Rozeno, że mogę przeczytać ten list?
— Nietylko możesz, Najjaśniejszy panie, rzekła dziewica, ale powinieneś.
Książę otarł chustką pot spływający po bladem czole i otwierając list, czytał głosem cichym i drżącym:
„Siostro moja...“
— Siostro!... Czy ten człowiek jest twoim bratem Rozeno?
— Czytaj, Najjaśniejszy panie! nalegała Rozena klęcząc wciąż i wciąż młodzieńcowi nadając miano króla.
Książę czytał dalej.
„Nadając bogini Lahory, bogini dobroci, kształty miłe, wdzięki niewymowne, czarujące uroki piękności, Indjanie chcieli wyrazić tem pojęciem, że nie ma istoty dobrej, któraby nie była piękną, tak jak nawzajem nie ma pięknej, któraby nie była dobrą. Piękność oblicza, według poetów naszych, jest tylko przyrodzonym odbłyskiem dobroci duszy. I otóż będąc tyle szczęśliwym, żem oglądał oblicze twoje, przez piękność jego, jak przez przeźroczysty kryształ, ujrzałem skarby dobroci serca twojego...“
Książę przerwał czytanie; kilka wierszy, które przeczytał były tylko grzeczną przygrywką, nie tłomaczącą treści listu. Popatrzył na Rozenę, jakby żądając wyjaśnienia.
— Proszę czytać dalej, rzekła Rozena.
Książę czytał:
„Mamy oboje, siostro moja, dlategoż samego człowieka, a raczej dla tegoż samego dziecka, jednaką miłość, jednakie poświęcenie. Otóż, ta wspólność uczuć, jakkolwiek napozór jesteśmy sobie obcy, zawiązuje między nami ścisłe braterstwo, którego przywilejów pokornie się domagam. Jednym z tych przywilejów, moja siostro, przywilejem najpierwszym, najdroższym ze wszystkich, jest to, ażebym mógł jak najczęściej i jak najdłużej rozmawiać z tobą.
W imię dwóch naświetniejszych rzeczy na ziemi; w imię przekonania i poświęcenia, błagam o pozwolenie rozmawiania z tobą o jego zdrowiu, które mnie niepokoi, o jego przyszłości, której się lękam, o jego teraźniejszości, która mi rozdziera serce! Pragnę razem z tobą szukać sposobu wyjścia z tego położenia, które fatalność narzuciła księciu. Pragnę razem z tobą uczynić wszystko, nietylko dla jego szczęścia, lecz i dla chwały. Od śmierci jego ojca jest to moją myślą tajemną, moim celem jedynym, moją najwyższą nadzieją... Dla urzeczywistnienia to jej przebyłem morza, objechałem połowę świata, jeszczebym objechał drugą, choćby mi przyszło i dwadzieścia razy życie narazić na drodze, po której mógłbym do niego się dostać. Pojmujesz tedy, siostro, że przybyłem tu w zamiarze wielkim. O cztery tysiące mil, kiedym już nie miał poco żyć dla siebie, powziąłem względem niego marzenie, ażeby imię jego Franciszek, zmienić na Napoleona. Pozwól mi więc mieć nadzieję, że z pomocą twoją, koronę ojca włożę na głowę syna. Mam stałą i niewzruszoną wolę, a jeżeli dla pomieszczenia go na tronie Francji potrzeba jest tylko miljona ludzi, mam sposób znalezienia ich... Człowiek, który szedł na wygnanie za jego ojcem, nasamprzód na wyspę Elbę, potem na wyspę św. Heleny, człowiek który przybył tu by się z nim rozmówić z polecenia ojca, człowiek, którego nazwisko mimo więzienia w jakim go trzymają, doszło może do niego; którego nazwisko jest symbolem wierności i poświęcenia, Geatano Sarranti, towarzysz, przyjaciel mój, ten który siedzi po prawicy mojej, wie o wszystkich moich zamiarach. Jego to obowiązuję do uwiadomienia o tem księcia; on uczyni to, czego ja, z wielkim żalem moim uczynić nie mogę, albowiem wszystkie moje kroki są szpiegowane. Uproś dla niego posłuchanie, które byłoby bez świadków, tajemne, nocne. Chodzi tu, uważaj, nie o nasze głowy, byłoby to niczem, my spełniamy tylko obowiązek, narażając je na straszne ryzyko spisku, ale o przyszłość króla Rzymu, o los Napoleona II. Nie prosimy cię, ażebyś znalazła sposób dostania się do księcia; my ten sposób mamy. Prosimy cię o to, ażeby książę zezwolił na przyjęcie pana Sarranti, a jutro o tej samej godzinie, w której książę czytać będzie ten list, pan Sarranti stawi się u niego. Proś księcia o pozwolenie ażeby jutro mógł być przyjętym przez niego, dla usłyszenia jego odpowiedzi; a jeżeli to pozwolenie udzielonem mu będzie, to odsłoń firanki od trzeciego okna prawego skrzydła zamku, które wychodzi na Meidling, podnieś i zniż trzy razy w niem światło, a będzie to dla mnie uwiadomieniem. W oczekiwaniu odpowiedzi, do której przywiązujemy więcej wagi, niż skazany na śmierć do wiadomości o ułaskawieniu, dziękuję ci, o siostro moja! i całuję cię jak brat.

Generał, hrabia Lebastard de Premont.“

“P. S. Ważne zlecenie siostro: książę wie pod jak silnym może niewidzialnym, pozostaję nadzorem; nie możesz więc dosyć upraszać go ażeby był jaknajostrożniejszymu Nie potrzebuje zwierzać się nikomu w świecie, tylko tobie i nam; niech się nie zwierza nawet ogrodnikowi, którego ty zdajesz się być pewną i który co wieczór się do niego wprowadza“.
Książę podniósł głowę: list był skończony. Głos księcia, w miarę zbliżania się listu do końca, nabrał intonacji wskazującej, do jakiego stopnia sprawił na nim wrażenie. Ale przyszedłszy do podpisu, książę nie mógł powstrzymać okrzyku: nazwisko to, Lebastard de Premont, obiło mu się dwadzieścia razy o uszy, jako nazwisko jednego z najdzielniejszych generałów okresu napoleońskiego.
Rozena zaś klęcząc z rękami złożonemi przed księciem, podczas czytania tego listu, czuła dwie łzy spływające po licu na rozczulającą myśl o tych dwóch sercach dzielnych i poświęconych, które przybyły z głębi Indji, by widzieć się z synem dawnego ich mistrza, niepomne na środki inkwizytorskie przedsięwzięte przez koalicję, na samowolną policję rozsianą we wszystkich formach po Europie, mianowicie zaś w tej porze, na nieugiętą wreszcie surowość, jakiej używał rząd austrjacki względem każdego, co kiedykolwiek miał styczność z Napoleonem.
Drżała mimowolnie na myśl, że człowiek ten, którego widziała wolnym, bogatym, jaśniejącym w swej loży, jak bóstwo indyjskie w swym przybytku, za wydaniem się tego listu, który on rzucił jej w obec dwóch tysięcy widzów, mógł być porwany i zaprowadzony do strasznego więzienia w Spielbergu!
Co ją mianowicie wzruszało, ją, dziewicę o sercu czystem, gorącem i szlaehetnem, to zaufanie, jakie ci dwaj ludzie położyli w niej, biednej parji społecznej, biednej skoczce teatralnej.

IV.
Trzy wspomnienia księcia Reichstadzkiego.

Rozena uczuła, że książę bierze ją za rękę i podnosi z ziemi; bo przypominamy sobie, że ciągle klęczała. W tedy rzuciła na niego spojrzenie. Niemniej wzruszony od niej, oczy miał wzniesione ku niebu, a dwie łzy spływały mu po twarzy.
— O! łzy drogie! łzy Achilesa! zawołała Rozena chwytając je ustami, łzy upadłe z synowskiego serca na grób ojcowski, oby was Francja zebrała do swej skarbnicy!... O!... mówiła dalej z zapałem, takim cię lubię, mój śliczny książę; widząc cię przemienionym dziękuję Bogu, że mnie umieścił przy tobie, jako kielich przeznaczony do przyjęcia rosy twych łez. Płacz, płacz, póki jesteśmy sam i; łzy twoje są jak fiołki, rozwijają one się tylko w cieniu...
I mówiąc to Rozena okrywała pocałunkami, czystemi jak pocałunki siostry, twarz księcia wilgotną od łez. A on odpowiedział całując ją namiętnie, ale jednak z myślą, która zdawała się unosić po nad chmury.
— Tak, tak, droga moja, masz słuszność: Bóg umieścił cię przy mnie, jak anioła. Przed tobą jedną, istoto wybrana, to źródło tkliwości, martwiejące wobec innych, tryska i płynie...
— Panie mój!
— Bądź błogosławioną! mówił dalej książę, nie ocierając łez, które zdawały się ulgę piersiom jego sprawiać, bądź błogosławioną za słodkie godziny, jakie daje mi wspomnienie o tobie i za drogocenne życie, jakie mi daje obecność twoja! O! prawdę powiedziałaś, z tobą tylko jedną mogę płakać i uśmiechać się głośno; z tobą jedną, słowem, mogę mówić o moim ojcu i o Francji!
Rozena zrozumiała, że tą tylko drogą może trafić do celu.
— O ojcu! o Francji! o! a czy ty ich pamiętasz, śliczny mój książę, zapytała. Mów mi o nich proszę! Ja także, ja także, dodała z westchnieniem, miewam marzenia, jak ty, o matce i o kraju straconym.
— Tak, rzekł książę, którego piękne i przejrzyste oka zdawało się patrzeć w przeszłość, tak, przypominam sobie ojca, ale w jednej tylko okoliczności; Pewnej nocy, zbudziłem się w kolebce, tak jak kiedy ktoś we śnie czuje przy sobie osobę kochającą. Dwie osoby stały przy mnie:; matka moja, księżna Parmy...
Młodzieniec wymówił te wyrazy z głęboką goryczą.
— I ojciec mój, cesarz Napoleon...
I na odwrót wymawiając te słowa, książę podniósł rękę, jak gdyby dotknąć chciał nieba.
— Schylił się nad moim łóżeczkiem i pocałował mnie. Objąłem mu szyję rękami i pocałowałem go także, ale rzecz szczególna! po tym uścisku ojcowskim pozostaje mi takie wspomnienie, jakby po pocałunku posągu.
— I wciąż czujesz ten pocałunek, nieprawdaż, książę?
— Tak.
— O! zachowaj wspomnienie to w sercu! nie zapominaj go nigdy!
— Nie ma obawy, rzekł młodzieniec z melancholijnym uśmiechem, kładąc rękę na piersi: wszystko to, co mi po nim pozostało!... Ty nie masz pojęcia, jaki on był piękny, Rozeno; piękny jak starożytne popiersie, piękny jak medal Aleksandra, jak medal Augusta!
— Powiadają, że do niego podobny jesteś mój luby książę.
— Tak, jak cień ulotny i bezcielesny podobnym jest da< posągu spiżowego!... Nie, dodał tonem bolesnym, nie; ja mam oczy matczyne, włosy matczyne; ja jestem Austrjak, na imię mi Franz!
— Jesteś Francuzem, na imię ci Napoleon, ja ci to powiadam, odparła Rozena. Pomówmy tedy o ojcu, pomówmy o Francji.
— Powiedziałem ci już, że to jedyne wspomnienie, jaki© mi po nim zostało. Wybierał się na tę wielką i świetną wyprawę w roku 1814, której wszelka chwała jest po stronie zwyciężonego. Jam często ojca mego porównywał z Hannibalem zwyciężonym przez Scypiona, większym jednak w obliczu potomności od zwycięzcy.
— Tak, tak, on większym jest od Scypiona, większym od Cezara, większym od Karola Wielkiego, większym niż wszyscy! O! mój książę, jakiż to przykład!
— Gnębiący, Rozeno! i to mnie właśnie dręczy. Co uczynić po takim człowieku?... Słuchaj, często przychodzi mi na myśl, że los umyślnie przy tej wielkiej postaci umieścił mnie, niby blady i melancholijny cień, przeznaczony do lepszego jej uwydatnienia; tak jak Egipcjanie, których malarz stawia u stóp piramid, by wykazać miłość człowieka, a wielkość pomnika.
— A jednak, mój książę, Arab może wejść na piramidę, Arab może sięgnąć na szczyt olbrzymiej budowli.
— Upadłbym przy tem Rozeno; nie mam dość siły, ażeby być wielkim. I wyczerpany osunął się na kanapę. Nie mam naw et dość siły, ażeby być szczęśliwym.
Rozena wsparła się u nóg jego i uważała, że czas go sprowadzić na weselsze tory.
— A powiedz mi teraz, jakie są twe wspomnienia o Francji?
— Jest ich tylko dwa.
— Opowiedz mi, kochany książę, wyrzekła Rozena opierając się oburącz na kolanach młodzieńca, którego czoło zamyślone, nikło pod kędziorami włosów.
— Pewnego dnia, było to podobno w rocznicę moich urodzin, dnia 28. marca 1814 roku, na tydzień przed opuszczeniem Paryża, może na zawsze... pierwsze promienie wiosny jaśniały na niebie, wracaliśmy powozem moim, pani de Montesquiou i ja. W tem spostrzegłem masę kwiatów, gdzie? nie umiem powiedzieć. Ty wiesz jak lubię kwiaty, Rozeno. Zawołałem też: „O! kwiaty! ja chcę kwiatów! dużo kwiatów, chcę ich pełen powóz!“ Posłano po najpiękniejsze kwiaty. Patrzyłem przez okno karety i na piętrze domu, przed którym zatrzymał się powóz, spostrzegłem przy oknie młodego człowieka i panienkę, zajętych robotą: młodzieniec robił zegarki, dziewczyna kwiaty.
— „Proszę pani, rzekłem do hrabiny de Montesquiou, myślałem, że to Pan Bóg robi kwiaty!
— „Tak jest, mości książę“, odpowiedziała hrabina.
— „Ależ nie, rzekłem, pokazując jej dziewczynę, to kobiety“.
Ona uśmiechnęła się, a ja wciąż patrzyłem i słuchałem. Dziewczyna śpiewała piosnkę, a młody człowiek wtórował jej. Na nieszczęście, musiano im powiedzieć, że to ja byłem pod ich oknem, bo ustali nagle w pracy i oboje zaczęli wołać: Niech żyje król Rzymu! A ja znów ze swej strony wołałem: Niech śpiewają, proszę, żeby śpiewali! Powóz odjechał... Rozeno, dziś jeszcze widzę tych dwoje młodych, pięknych ludzi przy oknie; nieraz od tego czasu mówiłem o nich z panią de Montesquiou. Kiedy byłem dzieckiem, ona powiedziała mi, że to byli brat i siostra; ale później zrozumiałem, że to kochanek z kochanką. Dwa szczygły skakały w klatce, dziewczyna śpiewała... Rozeno, jabym robił zegarki, wziąłbym się zaraz do pracy tej nocy, gdybym mógł zabrać się do tego w Paryżu, w izdebce nad brzegami Sekwany. A ty robiłabyś kwiaty i śpiewałabyś tę piosnkę, która pozostała w mej pamięci...
Rozena spojrzała na zegar, za dziesięć minut miała wybić godzina druga. Domyśliła się, że generał de Premont, lub Sarranti, a może obaj razem, czekają naprzeciw okna umówionego znaku. Piękna i szlachetna dziewczyna zrozumiała, że te poetyczne wspomnienia, oddalają umysł młodzieńca od celu wymagającego energicznych postanowień i zimnej krwi. Przeszła więc do drugiego wspomnienia jakie książę Reichstadzki wyniósł z Francji.
— Mówiłeś, książę, o jednem jeszcze zdarzeniu swych lat dziecinnych, o wspomnieniu z dni dawnych; proszę dokończyć.
— O! wspomnienie to, rzekł książę opuszczając głowę na piersi, dotyczy chwili, kiedy trzeba było opuścić Tuilleries i dążyć do Rambouillet... Nieprzyjaciel miał otoczyć Paryż; matka powiedziała do mnie: „Pójdź, Karolu!“ Ale ja zawołałem: „Nie, nie; nie pójdę, nie opuszczę Tuilleries!“ I czepiałem się firanek, łóżka i drzwi, wołając: „Nie pójdę, nie pójdę!“ Wyniesiono mnie przemocą, mówił dalej książę głosem stłumionym. Przeczucie jakieś mówiło mi, że już nigdy nie zobaczę Tuilleries: przeczucie mnie nie omyliło!
— Otóż, mości książę, rzekła Rozena, jeżeli zechcesz, możesz Tuilleries zobaczyć. Jeżeli zechcesz, zamieszkasz tam...
I pobiegła do okna, do trzeciego okna na prawem skrzydle zamku wychodzącem na Meidling, a chwytając jedną ręką firanki, drugą podniosła i zniżyła trzy razy świecę.
Był to, przypomniany sobie, znak umówiony przez generała Lebastard de Premont.
Książę postąpił zrazu dla wstrzymania Rozeny; ale powstrzymując natychmiast pierwsze poruszenie słabości, rzekł:
— Ha! niech się spełni przeznaczenie każdego człowieka. Dziękuję ci, Rozeno!
W pięć minut potem usłyszano tentent konia pędzącego cwałem po wielkim gościńcu, w kierunku z Meidling do Wiednia.

V.
Który nie przydał się na nic, jeno ku zadowoleniu autorskiego kaprysu.

Powieściopisarz zdolny i pragnący zaoszczędzać wrażenia, przeskoczyłby przez ten rozdział i od cwału konia unoszącego swego pana ku Wiedniowi, przeszedłby natychmiast do zjawienia się pana Sarrantego, ale na dzisiaj niech nam będzie wolno być powieściopisarzem nieudolnym.
Powiedzieliśmy, że historja ta, jest historją, którą opowiadamy w gronie trzech lub czterech tysięcy zaufanych przyjaciół; pozwalamy więc sobie kierować się fantazją, a nie cyrklem, pewni będąc, że słuchają nas z pobłażaniem i lubią nas nawet z wadami.
Co chcecie! Nie mamy odwagi opuścić tak tych dwojga dzieci, które zmuszeni będziemy porzucić w kilku rozdziałach, może na zawsze.
Wyobraźcie sobie najwdzięczniejszą z póz, jaką przypisujecie dwom młodym Grekom, dwom pięknym Weronkom, dwom czarującym kreolom z wyspy francuzkiej, a nie będziecie mieć bardziej zachwycającego obrazu nad ten, który nam przedstawią dwaj bohaterowie tego opowiadania, w chwili, gdy wrócimy do sypialnego pokoju księcia Reichstadt.
Po drugi raz młodzieniec stracił siły z wysiłku moralnego; odwaga rasowa odbiegła, pozostał chłopiec nieśmiały i chorowity. Leżał na poduszkach sofy, a blada jego głowa spoczywała na kolanach Rozeny.
Siedząc na otomanie, oburącz, jakby naszyjnikiem, obejmowała szyję księcia; różowe i giętkie jej palce krzyżowały się na szyi kochanka, a lekko przechylając mu głowę w tył, patrzyła czarnemi aksamitnemi oczyma w lazurowe oczy księcia.
Ileż to razy, czując bezwładność mego pióra w oddaniu tego, co widziałem tak jasno w zwierciadle mojej wyobraźni, ileż to razy żałowałem, że zamiast bezwładnego pióra, którem próbowałem pisać, nie miałem w ręku pędzla Tyejana lub Albana! Lecz cóż począć!
Dziecię, znużone wzniesieniem się chwilowem na szczyt energji męża, dziecię, stało się znowu dziecięciem. Rozena pojęła tę niemoc i pieściła księcia z czułością matki, a raczej starszej siostry.
Daruj czytelniku, iż nie możemy wstrzymać się od powtórzenia, jak cudownym był obraz tej twarzy zniewieściałej może nieco, ale słodkiej, łagodnej, uśmiechniętej, z nawpół rozwartemi ustami, zębami jak perły, zwróconej ku zachwycającej istocie, która dla opuszczonego, potrójne w sercu żywiła uczucie: pobłażanie siostry, poświęcenie matki i tkliwość kobiety.
Niejednokrotnie w czarnych godzinach smutku i samotności, uspokajała go w ten sposób, kołysząc i usypiając pod błogiem wrażeniem pieszczot, całusów i piosnek; płacząc, pocieszając i śmiejąc się z nim razem; gotowa zostać gdyby tego żądał, gotowa nawet umrzeć, jeśliby to było jego pragnieniem! Troskliwość jej dla tego dziecka dochodziła najwyższej, nieograniczonej potęgi; Rozena szczyciła się nim i uwielbiała zarazem.
Zdawało się, iż młody człowiek był istotą należącą do niej bezpodzielnie, że nikt więcej nie mógł rościć sobie praw żadnych do niego. Odczuwała ona jego cierpienia, jego życie i łączyła z własną osobistością.
Taka to troskliwość, starania i uprzedzanie pragnień w myśli, spojrzeniu i całem zachowaniu się ukochanej,, dały zapomnieć księciu o trzech bolesnych miesiącach złoconej niewoli, a więzienie jego, zmienione w Eden przez Rozenę, stało się przybytkiem nadziemskich rozkoszy, z jakiego uciec aniby pomyślał.
Ale zaczarowana ta siedziba podobną była niestety, do wyspy pływającej Latony; zdawała się spoczywać na kotwicy jak okręt, który w każdej chwili, czy z powodu liny zerwanej gniewnym podmuchem woli Bożej, czy też przeciętej rękoma ludzi, mógł być zapędzonym łatwo w żądz ambitnych krainę, którą skryć właśnie usiłowano przed wzrokiem księcia.
W owym to właśnie czasie młody orlik czując wyrastające mu skrzydła, pragnął rozwinąć je, ulecieć w przestworza. Lecz pragnienia swobody zapalające niekiedy serce mężczyzny, znikały szybko pod tchnieniem kapryśnych pożądań dziecka, i, jak kiedy był młodszym, porzucał książki dla przyjrzenia się pochodowi wojska, tak w latach dojrzalszych zatracał wszelkie wspomnienia dumy i żądz politycznych w obec przeczystych idei, ustrojonych w kwiaty, w obec świetlanych korowodów własnych zachwytów miłosnych.
Lecz w chwilach podobnego upadku, książę znajdował bodziec podniecający siłę woli jego w tej młodej dziewczynie, której nie wpuszczonoby może do tajemnych komnat, gdyby wiedziano, że rad jej słuchać będzie. Otóż, zamiast wywarcia wrogiego wpływu na przyszłość jego pełną burz piorunowych, zarówno jak promiennego światła, stała się ona sprzymierzeńcem; zamiast walczyć przeciw nieszczęśliwemu, stanęła z nim razem w obronie praw jego; zamiast zniżyć księcia do własnego poziomu, starała się podnieść do jego wysokości.
Dotychczas jednak, namiętna, kochająca, była raczej oddźwiękiem jego marzeń, aniżeli ogniskiem rozgrzewającem, wieżą płomienną kierującą zbłąkanego w pustyni; wiodła bój uparty, ale bez siły, bez woli, bez celu, a walki te z apatją księcia, rozpoczęte prośbami, zachętą i pochwałą, kończyły się zawsze pocałunkami.
Tego jedynie wieczoru pismo generała indyjskiego przeistoczyło ją i zauważyć można było wpływ, jaki wywarło na postanowienie księcia.
Jednak młody człowiek zdziwiony sam, że tak łatwo usłuchał rady, zaczął się niepokoić. Po raz to pierwszy wobec tysiącznych przełożeń tego rodzaju, jakich był przedmiotem, po raz pierwszy bez upoważnienia Metternicha, bez zgody dziada swego Franciszka, odważył się przypuścić do siebie człowieka nieznajomego, towarzysza ojca swego i rzeczywiście, nie byłby zdobył się nigdy na podobną zuchwałość, gdyby nie miał obok siebie młodej dziewczyny, która go podnieciła, utrzymała w postanowieniu i doprowadziła sprawę do skutku nawet materjalnie, dając znak schadzki jutrzejszej, czego on nie uczyniłby był w żadnym razie.
Wszelkie trudności podobnego przedsięwzięcia stawały mu teraz w umyśle, a jakąkolwiek byłaby zręczność, jakakolwiek odwaga i poświęcenie dwóch tych ludzi, nie mógł książę ani Rozena wspomnieć bez drżenia, że nazajutrz, o tej godzinie, zamiast miłosnego szczebiotu, rozprawiać będą o ucieczce, spiskowaniu i walkach ztąd płynących.
To też wśród ciszy zalegającej komnatę i spokoju dwojga kochanków, których wziąć można było za grupę marmurową, młody książę, chwilami drżał całem ciałem i spuszczał w dół głowę.
Rozena pytała go wtedy:
— O czem tak myślisz, książę?
Lecz on milczał, jak gdyby go własne myśli przerażały. W końcu, na jedno z takich pytań, odpowiedział:
— O czem marzę, Rozeno? o szaleństwie dwóch tych ludzi.
— O szaleństwie? sądziłabym raczej, iż rozważasz w ciszy ich poświęcenie.
— Jeżeli nazywam ich poświęcenie szaleństwem, Rozeno, wyłącznie to stosuję do owego niemożebnego zamiaru, jakim jest dostanie się do nas.
— Nic nie jest trudnem dla ludzi posiadających silną wolę. Czyż nie czytaliśmy oboje dziejów pewnego więźnia francuza, nazwiskiem Latude, który po trzykroć wydobywał się: dwa razy z Bastylji, a raz z Vincennes.
— Tak jest, słyszałaś być może o więźniu uciekającym z pod zamknięcia, ale nigdy o przyjacielu, któryby tam wszedł dobrowolnie.
— Lecz oni dostaną się do ciebie, książę.
— Być może; jednak spostrzegą ich i zatrzymają. Nie przypuściłabyś nigdy, jak ściśle, a niewidzialnie strzeżony jestem!
— Oni wiedzą o tem, ponieważ ostrzegają, abyś książę nie zwierzał się przed nikim.
— Jeśli zapragnę odbyć przejażdżkę po Dunaju, znajdzie się zawsze rybak naprawiający swe sieci o sto kroków od miejsca, w którem siadam na statek; łódź jego w tym samym czasie wyrusza na fale, a ma on minę obojętną, chociaż nie traci mnie z oczu na chwilę, zdaje się nie znać mnie, a jednak gdy się zbliżę do niego i przemówię, pomrukuje wyrazy „Jaśnie oświecony książę i Wasza wysokość“.
— Czy sądzisz, książę, że nie wiem o tem?
— Jeżeli udam się na łowy i zapuszczę daleko w ściganiu jelenia; jeżeli przez nieuwagę lub umyślnie skryję się pod sklepienia niezmiernych borów naszych, pod osłonę drzew olbrzymich i uważając się za odosobnionego, w dali od spojrzeń oddycham prawdziwą swobodą, nie jak książę, lecz jak powszedni śmiertelnik, słyszę zaraz w oddaleniu kroków pięćdziesięciu, śpiewkę drwala wiążącego chrust szeleszczący. Drwal ów oczekuje tu na mnie, jeden z końców sznura tego człowieka owija się wkoło mojego obuwia i spostrzegam dopiero smutną omyłkę, spostrzegam, iż drzewa nie dają cieniu, że las nie jest w stanie dostarczyć schronienia samotnikowi.
— Nie powiadasz mi wasza książęca mość nic nowego w tym względzie.
— Gdy podczas zachwycających nocy letnich, duszę się w tych komnatach przysłoniętych grubemi obiciami i kiedy powezmę chęć zagłębienia się w owym parku, którego oświeżone trawniki rozścielają się przed zachwyconemi oczyma mojemi, spotykam natychmiast jakiegoś pokojowca zapóźnionego, dalej zaś wartownika oddającego mi honory. Wtedy, znudzony tem, że jestem zawsze i wszędzie księciem tylko, zarówno w ciemności jak w świetle słonecznem, rzucam się naprzód, opuszczam ścieżki i zagłębiam się w labiryncie zieleni... Czy sądzisz, Rozeno, że sam znajduję się w tej kryjówce? Nie! sroga pomyłka: słyszę po za sobą trzeszczenie gałęzi, widzę podwajający się naraz pień drzewa, cień, który zbliża się... Takim samym tu jestem niewolnikiem jak i we własnem mieszkaniu, tylko, że moja cela więzienna, zamiast dwudziestu kroków średnicy, wynosi trzy mile obwodu; nie ma zakratowanego okna, ale mur w swoim obrębie.
— Niestety! wszystko, co słyszę od ciebie książę, to samo ogół powtarza, lecz gdzież byłaby zasługa owych śmiałków starających się spełnić dzieło uwolnienia, gdyby sprawa ta nie przedstawiała trudności prawie niepokonanych?
— Porzucą oni swe zamysły, Rozeno, odezwał się młodzieniec, kryjąc uczucie nadziei pod cieniem zwątpienia.
— Panie, jak prawdą jest, że zmarszczyłeś czoło kiedy pierwszy raz zjawiłam się w twoim gabinecie, tak też uważam za rzecz niewątpliwą to, że nie z przekonania, lecz z powodu skrytej obawy mówisz w ten sposób.
— Czyż cię kiedy źle przyjąłem?
— O! cóż za złośliwy wyraz twarzy miałeś książę wówczas!
— Smutny tylko byłem, Rozeno.
— Powiedz raczej, zazdrosny!
— Niech i tak będzie!
— Fi! jaka to szkaradna rzecz, zazdrość. Pozostaw ją książętom austryjackiego domu, a ponieważ jesteś Francuzem, kochaj tak, jak kochają we Francji.
— A zatem wiesz, Rozeno, jaką bywa miłość w moim kraju?
— Nie, lecz słyszałam, że w ojczyźnie twojej objaw zazdrości jest najwyższą zniewagą, jaką tylko kobiecie wyrządzić można.
— Jest w tem nieco prawdy, ale nie odnoszącej się w tym razie do ciebie, gdyż nie jesteś ani Francuzką, ani Austrjaczką, Włoszką, Hiszpanką, ani Angielką, chociaż posiadasz co najmniej jeden z owych darów, jakiego Bóg udzielił potrosze każdemu z tych ubłogosławionyeh krajów... O! mówił dalej książę, obejmując ją ramieniem i zbliżając płonące usta do jej twarzy, jakże ty jesteś piękna, Rozeno, i jak matka twoja gorąco kochać cię musiała.
— Najświętsza Panno! krzyknęła nagle dziewczyna, spojrzawszy na zegar, czwarta minęła!... Bądź zdrów, żegnam cię, mój książę!
— Już?
— Jakto, czy za prędko?
— Tak, pozostaje nam jeszcze trzy godziny nocy.
— A kiedyż spać będziesz, panie? kiedy użyjesz spoczynku tak bardzo ci potrzebnego? Najpierw oświadczyć ci muszę rzecz pewną, a mianowicie, że jeśli nie otrzymam pozwolenia do odejścia, nie powrócę jutro.
— Mylisz się, Rozeno, chciałaś powiedzieć zapewne: tego wieczora.
— Jutro, panie! Dziś wieczorem przyjmować będziesz u siebie pana Sarranti, nie wolno ci zapomnieć o tem.
— Istotnie, lecz gdyby wypadkiem nie przybył?
— Wiedziałabym, ponieważ o południowej godzinie czekam na odwiedziny generała.
— Lecz jakże doszłoby to do mojej wiadomości?
— Napisałabym księciu.
Młodzieniec pobladł.
— A gdzież jest posłaniec, któremu ośmieliłabyś się powierzyć list taki?
Dziewczę zadumało się przez chwilę.
— Nie znam ani jednego, dodał książę.
— Ale ja znam, odpowiedziała Rozena.
— Któż to?
— Pójdź ze mną panie!
Wzięła księcia pod rękę i zawiodła go do maleńkiego buduaru, który sąsiadował z sypialnią. Był to pokój mający od ośmiu do dziesięciu stóp kwadratowych, zwrócony ku południowi, pełen doniczek z kwiatami i krzewów, z oknami zaopatrzonemi w kraty zamykające się na noc. Ptactwo najwyszukańszych gatunków, czerwone, niebieskie, zielone, srebrzyste i złotawe, spało tu pomiędzy zielenią. W pośrodku małego pokoiku, a raczej klatki olbrzymiej, ustawiono rodzaj domku z różanego drzewa, z daszkiem mającym kształt chińskiej pagody; był to kiosk dla gołębi.
Za zbliżeniem się młodej pary, na szmer jej kroków jeden z gołąbków ocknął się, zabłysło w cieniu złote jego oko, a dziób różowy wyjrzał przez maleńki otwór w drzwiczkach. Był to piękny okaz gatunku pocztowych gołębi. Zaczął rozpatrywać przybyłych, a badanie to zadowolnić go musiało, bo zagruchotał, jak gdyby chciał powiedzieć: „Zbliżcie się przyjaciele moi, Franciszku i Rozeno, znajomość nasza dalekich sięga czasów, wiem przeto, że niezdolni jesteście uczynić mi krzywdy“.
— Cóż więc? pytał książę dziewczyny.
— Jakto? Wasza wysokość nie domyśla się jeszcze, ca za posłańca mam na pogotowiu?
— O! widzę teraz.
— Czy nie obawiasz się, książę, zdrady z jego strony?
— Rozeno, ty jesteś wieszczką, czarodziejką.
Książę roztworzył drzwiczki gołębnika, wsunął rękę i zdjął z grządki gołębia, który powitał ich gruchaniem.
— Pójdź, mój śliczny posłańcze! rzekł całując go, nie gruchaj tak żałośnie; gniazdko twoje opuścisz na kilka zaledwie godzin, kiedy ja chętnie porzuciłbym moje na zawsze, ażeby prześnić całą wieczność w tem, w jakiem znajdziesz się za chwilę mój pieszczochu.
Mówiąc to, podał gołębia dziewczęciu, ucałowawszy powtórnie czarną opaskę, jaką przyroda otoczyła szyję ptaka.
Rozena wzięła go w rękę, okryła pocałowaniami toż samo miejsce i odsłoniwszy szybko płaszczyk, ukryła gołębia na piersi.
Trzeba już było rozstać się.
Postanowiono, iż gołąb przyniesie odpowiedź między dwunastą a pierwszą w południe, w tym więc czasie książę będzie oczekiwał w oknie powrotu skrzydlatego posłańca o czarnym naszyjniku.
Następnie zakochani rozłączyli się: Rozena wymogła na księciu przysięgę, że nie będzie wyczekiwał jej na balkonie, on zaś otrzymał uroczyste przyrzeczenie, że dziewczę odwiedzi go przyszłej nocy i nieopuści do rana.

VI.
Zjawisko.

Nazajutrz, a raczej wieczorem dnia tegoż, książę Reichstadt stał u okna wyczekując jak wczoraj, lecz już nie kochanki, ale pana Sarranti, którego odwiedziny gołąb zapowiedział mu na dw unastą w nocy.
Pół godziny tylko brakowało do oznaczonej chwili, w której młodzieniec znaleść się miał wobec jednego z ludzi najwierniej służących niegdyś cesarzowi, a pragnących większe jeszcze nieść mu usługi po śmierci, aniżeli za życia pełnego bohaterskich czynów.
Zniecierpliwiony, czy niezdolny wytrzymać ostrego powiewu wiatru zimowego, o trzy kwadranse na dwunastą książę zamknął okno, zapuścił firanki, usiadł na kanapce i wsparłszy głowę na ręku, zadumał się głęboko.
O czem myślał? Czy dziecięce lata, na podobieństwo jednostajnego biegu rzeki, przesuwały się przed wzrokiem jego duszy, czy też spostrzegł w oddali przykutego do skały Prometeusza z wyspy świętej Heleny? Wreszcie i komnata, w której siedział, pomagała do rozbudzenia w umyśle jego wszystkich owych wspomnień. Czyż nie tu, po dwakroć i w dwóch różnych porach mieszkał cesarz Napoleon: pierwszy raz w 1805 roku, po Austerlickiej burzy; drugi raz w 1809 roku, po bitwie pod Wagram.
Pomimo upływu lat ośmnastu, rozkład mieszkania ten sam pozostał. Były tu i są dotąd trzy obszerne salony, przedpokój i ubieralnia przepysznie urządzona, pełna rzeźb, złoceń, tkanin indyjskich, sprzętów z „laki“ chińskiej, a wszystko to przytyka do długich galeryj, gdzie widnieją malowidła przedstawiające uroczystości i obchody dworskie z czasów Marji Teresy i Józefa II.
Portrety cesarza Franciszka, Józefa, Leopolda i panującego cesarza w owym czasie, malowany w jego dziecięcych latach, u kolan matki, zdobiły salon przyjęć, w którym zauważyć było można dość ładny posąg Roztropności, wykuty z marmuru.
Trzecim i ostatnim był pokój księcia, nie mający po za sobą nic prócz ubieralni, naprzeciw której mieściły się drzwi wchodowe: przybrany był w olbrzymie zwierciadła ujęte w ramy złocone i pokryte rzeźbą.
Znajdujące się tu sprzęty przedstawiały widok ponury nieco, lecz niemniej okazały; pokrycie ich z zielonego jedwabiu dzierzgane w kwiaty żółto złociste; a kwiaty owe, dziwnem zrządzeniem wypadku, wielkie miały podobieństwo do pszczół. Wzdłuż jednej ze ścian bocznych ustawiono kanapę, którą przedstawiliśmy już w poprzedzających rozdziałach, łóżko znajdowało się naprzeciw komina, nad niem zaś zwierciadło.
Na tej kanapie siadywał był Napoleon, łoże owo służyło mu do spoczynku, szkło połyskujące odwzorowywało rysy zwycięzcy z pod Austerlitz i Wagram!
Czy więc, mimo tak skromnego urządzenia siedziby książęcej, nie było w niej, jak mówiliśmy przed chwilą, dosyć materjału, by pobudzić młodzieńca zdolnego do rozmyślań, a pamiątki ojca w niej zawarte, czy nie wytłómaczą nam łatwo marzeń w jakie zapadł syn nieszczęśliwy?
Na kilka jednak minut przed północą odzyskał całkowitą przytomność umysłu, wstał i przechadzać się zaczął wzdłuż komnaty, drżący i wzruszony, pytając sam siebie:
— Jakim sposobem przedrze się aż do mnie ten poseł? Następnie, z uśmiechem powątpiewania, dodał: Czy tylko przyjdzie?
Przy tych wyrazach posłyszał skrzypienie, jakie poprzedza zwykle uderzenie zegara i pierwsze uderzenie młotka rozległo się w ciszy. Książę zadrżał; czyż nie oczekiwał w tej godzinie zjawiska bardziej niepodobnego do prawdy, bardziej urojonego, aniżeli ukazanie się ducha?
Poszedł wesprzeć się o komin, gdyż nogi utrzymać go nie chciały. Stojąc w ten sposób, po lewej stronie miał drzwi wchodowe wiodące do salonu, na prawo zaś drzwi ubieralni. Rozumie się, iż wzrok jego zwrócony był ku salonowi, gdyż ubieralnia nie posiadała wyjścia.
Nagle, w chwili ostatniego drgnienia zegara, odwrócił się, sądząc iż słyszy jakiś łoskot w ubieralni, po którym nastąpił odgłos kroków ostrożnie stawianych na posadzce. Książę, jak to zauważyliśmy, nie mógł oczekiwać przybycia żywej duszy z tej strony, niemającej żadnego znanego wyjścia.
A jednak szelest stawał się tyle wyraźnym, iż młodzieniec przestał wątpić nareszcie o obecności czyjejś w ubieralni; rzucił się więc ku drzwiom, chwytając bezwiednym ruchem za szpadę, kiedy drugą rękę wyciągnął dla odsłonięcia dywana zawieszonego przed drzwiami.
Lecz zanim palce dotknąć zdołały tej zasłony, poruszyła się ona, i książę de Reichstadt odskoczył dwa kroki, widząc zjawiającą się przed nim pomarszczoną, bladą twarz człowieka stojącego w progu.
— Kto jesteś! wykrzyknął, ruchem szybszym od myśli wydobywszy szpadę.
Tajemnicza osobistość postąpiła naprzód, zdając się nie zważać na groźbę obnażonej broni, połyskującej w ręku młodzieńca, i zginając kolano odezwała się:
— Jestem tym, którego oczekujesz, Najjaśniejszy panie.
— Ciszej, szepnął książę, ciszej, na Boga! I podał rękę Sarrantiemu, który złożył na niej pocałunek. Tak, ciszej! mówił dalej, i nie nazywaj mnie pan najjaśniejszym!
— Jakimże więc mianem wolno mi nazwać spadkobiercę Napoleona, cesarskiego syna? pytał Sarranti wciąż klęcząc.
— Poprostu księciem lub wysokością, jak zwą mnie tutaj... Lecz przedewszystkiem powiedz mi pan, na Boga, jakim sposobem wedrzeć się mogłeś aż do mnie przez ten pokój?
— Najpierw, pozwól mi wasza wysokość złożyć dowody, że jestem tym samym, którego oznajmiono wam, a nadto, że przychodzę tu od ojca waszego.
— O! chociaż nie wiem ani zkąd przychodzisz, ani jakim sposobem, wierzę ci jednak.
Wtedy Sarranti, dobywając z kieszeni jakiś papier owinięty drugim, rzekł:
— Racz przyjąć, książę, kartę zaufania, jaką mam honor przedstawić.
Książę rozwinął obadwa papiery i ujrzał wewnątrz pęczek czarnych jedwabistych włosów.
Zrozumiał, że to włosy jego ojca. Tulił je do ust z pobożną czułością, a dwie grube łzy wytrysły mu z pod powiek.
— O! drogie szczątki! szeptał, jedyną wy jesteście pamiątką jaka została mi po ojcu; nieopuścicie nigdy mojego serca!
Przejmujący dźwięk tych wyrazów wstrząsnął do głębi duszą Sarrantiego: dziecko było więc takiem, jakiem spodziewał się je zastać, syn godnym był ojca! Przybyły wzniósł na młodzieńca oczy także zwilżone łzami i rzekł:
— Sowicie nagrodzony jestem za poświęcenie, starania i trudy przebyte... Płacz, płacz, mój książę, łzy które wylewasz, są łzami lwa zranionego.
Książę ujął dłoń Sarrantiego, a ścisnąwszy ją serdecznie i wznosząc oczy na męzką twarz tego człowieka zalaną łzami, zawołał:
— Panie, czy ojciec nie przesłał dla mnie ucałowań przez ciebie?
Sarranti padł rozczulony w objęcia młodzieńca, i spleceni jak dąb potężny z wiotką latoroślą, łkali obadwa przez długą chwilę. Po przejściu pierwszych wzruszeń, Sarranti wskazał księciu kilka wierszy pisma, na papierze owijającym włosy.
— Czy to od mojego ojca?
Zapytany uczynił głową znak potwierdzający.
— Pismo mojego drogiego ojca?
Sarranti powtórzył zapewnienie.
— O! zawołał uradowany książę, po sto już razy błagałem matkę o pokazanie mi jego pisma i zawsze napróżno.

I ucałowawszy z religijnem uszanowaniem zwitek, pochłaniał żądnemi oczyma następujące zblakłe wyrazy, nieczytelne dla nikogo prócz syna:
„Najukochańszy synu mój!“

„Osoba, która ci wręczy tę kartkę wraz z zamieszczonym: w niej upominkiem, jest pan Sarranti. Brat to połączony ze mną chrztem krwawych bojów, drogi towarzysz wygnania, któremu powierzam wykonanie najtajemniejszych moich, myśli i najdroższych nadziei. Słuchaj z takiem poszanowaniem wyrazów jego, jak gdyby wychodziły z własnych ust twojego rodzica, a jakiekolwiek podałby ci rady, spełnij je bez rozbioru.“
„Ojciec, który żyje tylko dla ciebie!

Napoleon.“

— O! zawołał młody książę, więc żyje! jego to ręka kreśliła te wiersze! Bądźże ukochanym, bądź błogosławionym, mój nieszczęśliwy ojcze, jak na to zasługujesz. Panie Sarranti, uściskaj mnie raz jeszcze!... Tak, tak, powtarzał w uniesieniu, cisnąc towarzysza wygnania swojego ojca do płonącego serca; o! bądź pewnym, że słuchać będę święcie rad twoich, jak gdyby wychodziły z własnych ust tego, który tu jest nieobecnym, lecz widzi i słyszy nas zapewne!
I książę, z wyrazem jakiejś zgrozy i przerażenia, wyciągnął rękę w kierunku najciemniejszego kąta pokoju i odezwał się:
— Ale najpierw, którędy wszedłeś pan do tego mieszkania, i jak wydobyć się zamierzasz na wolność?
— Racz wasza wysokość pójść ze mną, rzekł na to Sarranti, wiodąc młodzieńca ku światłu i ukazując mu znowu, inny papier, na którym znajdował się jakiś rysunek geometryczny obok wskazówek pisanych ręką cesarza.
— Co to takiego? zapytał książę.
— Nie obcem jest zapewne waszej książęcej mości, iż salony jakie zamieszkuje w Schönbruńskim zamku, mieściły niegdyś waszego najjaśniejszego ojca?
— Wiem o tem i wyznaję, że sprawia mi to niemniej; pociechy jak boleści.
— Otóż, rzuć panie okiem na oś planu; tu jest przedpokój, tu salon, dalej sypialnia, a na ostatku ubieralnia; wszelkie szczegóły aż do miejsc, w których umieszczone wejście i do rozkładu sprzętów.
— Ależ to jest mieszkanie w jakiem znajdujemy się!
— Nie inaczej. Jest to jeden dowód więcej pamięci waszego cesarskiego rodzica, plan rysowany po dziesięciu latach w waszym interesie.
— Zaczynam pojmować użyteczność jego dla pana po wejściu do ubieralni; lecz do niej właśnie jakim dostałeś się cudem?
Sarranti wziął w rękę świecznik i zwracając się ku drzwiom tajemniczego pokoju, rzekł:
— Racz książę iść za mną, a zobaczysz to własnemi oczyma.
Książę postępował zwolna za człowiekiem, który mu wrażał jakąś zabobonną grozę, na podobieństwo istoty nadprzyrodzonej, i wszedł nareszcie do ubieralni. Pokój szczelnie ze wszech stron był zamknięty.
— Cóż więc! wołał książę niecierpliwy.
— Racz zatrzymać się, miłościwy panie.
Sarranti zbliżył się do zwierciadła, oświecił ramę, na cisnął ukryty w zagłębieniu guzik, i w tej chwili cały czworobok ściany wraz z przymocowaną do niej konsolą i mnóstwem ułożonych na niej fraszek, obrócił się na zawiasach i odsłonił schody. Książę, zaciekawiony, podszedł do otworu i zawołał:
— O! cóż to ma znaczyć?
— Znaczy to, iż w dniach zamieszkania w Schönbrunie, 1809 roku, cesarz Napoleon znudzony ciągłem przebieganiem wzdłuż salonów i odpowiadaniem na uśmiechy pochlebców, tłoczących się w przedpokoju, pragnąc dniem czy nocą, rano czy wieczorem, nawiedzać pyszne miejscowe ogrody, urządzić kazał te drzwi skryte i schody, których ostatni stopień ginie w kwiaciarni osłonionej zielenią, pustej, zapomnianej. A ponieważ całego urządzenia dopełnili oficerowie inżynierji, niczyja, prócz cesarskiej noga nie przestąpiła tej kryjówki, prawdopodobnem jest, iż pozostała odtąd nieznaną, i chyba cień Napoleona zbliża się tą drogą, ażeby towarzyszyć wam w ciemności.
— Lecz w takim razie, rzekł książę zachwycony, w takim razie... Nie śmiał dokończyć zdania...
— W takim razie przejście zaprowadzone tu przez ojca, w dwadzieścia jeden lat później będzie mogło służyć synowi.
— A mnie nie było jeszcze na świecie, kiedy je urządzano!
— Bóg, mości książę, wzrokiem swoim sięga nawet w próżnię, a wyroki jego pisane są wcześniej w księdze przeznaczeń ludzkich. Kiedy jednak stają się widzialnemi, iść za niemi trzeba.
Książę uścisnął rękę Sarrantiego.
— Jakąbądź miała być wola Boża co do mnie, rzekł, nie sprzeciwię jej się z pewnością, przyrzekam ci panie.
Sarranti zamknął drzwi tajemne i wrócił do sypialni, przepuściwszy księcia naprzód.
— A teraz, odezwał się młodzieniec, kiedy zdołałem uspokoić już wzruszenie, mów pan, słucham. I położywszy dłoń na ramieniu Korsykanina, dodał: Proszę nie żałować czasu, nie spieszyć się z opowiadaniem, gdyż ważną jest rzeczą, ażebym poznał dokładnie wszelkie szczegóły sprawy.

VII.
Delenda Carthago!

— Miłościwy panie, rzekł generał, istniały niegdyś dwa miasta rozdzielone całą szerokością przepaści morskich, które jednak sądziły, że nie ma dla nich pod słońcem dość przestrzeni. Trzykrotnie starły się one w bojach straszliwych jak Herkules i Antinous, a walka nie ustała, dopóki jedno z nich nie wyzionęło bohaterskiego ducha pod miażdżącemi stopami drugiego. Były to Rzym i Kartagina: pierwszy przedstawiał myśl, drugi czyn, w zapasach dwóch idei, myśl zwyciężyła. Tak samo ma się rzecz z Francją i Anglją; ojciec wasz, książę, jak Katon, jedną tylko chęć piastował w głowie: zburzyć Kartaginę! „Delenda Carthago!“ Ona to przywiodła go do rozpoczęcia działań zaczepnych w Egipcie, założenia obozu w Boulogne, zawarcia pokoju w Tylży i udania się na północ.
Książę wznosząc obie ręce i oczy ku niebu, dodał:
— O! mój drogi ojcze, jakże ty wydajesz mi się wielkim!
Dawny żołnierz cesarza, dawny towarzysz jego niewoli pominąłby był te szczegóły w opowiadaniu, gdyby nie miał na celu wywołania wrażeń gorących, jakie właśnie młodzieniec odczuł w tej chwili.
Książę przechadzać się zaczął wielkiemi krokami ze zwieszoną głową; nareszcie stojąc przed generałem, wykrzyknął
— I człowiek taki umarł! zakończył życie, jak każdy inny... boleśniej tylko, co prawda!... Płomień ożywiający go zgasł i nie spostrzeżono dotąd, aby inne słońce zabłysło na sklepieniach niebios! O! jakże to stać się mogło, żeby w straszliwej godzinie jego konania, żałobny kir ciemności nie pokrył ziemi całej!
— Umarł z oczami zwróconemi na twój portret, książę, mówiąc: „to czego ja zdziałać nie mogłem, dokończy syn mój.“
Młody człowiek melancholijnie pochylił głowę i odezwał się po chwili:
— O! któż byłby tyle zuchwałym, ażeby śmiał tknąć dzieło takiego olbrzyma? jakiż człowiek mógłby powiedzieć Francji, Europie, światu: „Na mnie teraz kolej!“ A! panie Sarranti, forma, w jakiej rzeźbiarz boski urobił tę głowę, roztrzaskaną została i wyznaję ci, co do mnie, zamknąć muszę oczy na myśl, co powiedzą o Napoleonie II! Lecz mów pan dalej.
— Nikt nie przystąpił do zamiarów cesarza Napoleona, a owe Indje, które ojciec twój, panie, jak drugi Aleksander Macedoński zdawał się dzierżeć w swej prawicy, wymknęły mu się, lecz nie uciekły z myśli... Nieraz widziałem go pochylonego nad kartą Azji i suwającego palcem po drogach, któremi postępowały napady na Indje. Jeżeli ktoś z blizkich mu wchodził, wtedy:
— „Patrz, mówił, tą drogą, wiodącą z Ghizui do Dera-Izmael-Khan, między rokiem 1000, a 1021, Mahmud wdzierał się siedm razy do Indostanu, ze stutysięczną i półtorasta tysięczną armją, której nigdy wyżywić nie było mu trudno. W szóstej wyprawie z r. 1018, przedostał się aż do Kanngi i Gangesu, o sto mil na południo-zachód od Delhi i wrócił do swej stolicy przez Mutrah. Trzy miesiące czasu wystarczyło mu do spełnienia owego dzieła! W 1020 r. skierował się na Guzzaret dla zburzenia świątyni Somnatu, a wyprawa nie mniej łatwo poszła od strony Bombaju, jak od Kalkuty. Tą samą też drogą, przez Dera-Izmael-Khan, Mahomet Guri wyszedł z Korassanu, postąpił ku Indjom w r. 1184, zajął posiadłości Delhi przy pomocy stu dwudziestu tysięcznej armji i zastąpił dynastję Mahmuda Gizy, własną. Temi też prawie śladami udał się w 1396 r. Tymur „Kulawy“ i przez Samarkandę, zostawiwszy Bałk po prawej stronie, przez wąwóz Amdesab, Kubal i Atok dostał się do Pendżabu, który zajął. W r. 1525 Babur przebył Indus niżej Atoku, a mając przy sobie jedynie piętnaście tysięcy żołnierza, roztasował się bezpiecznie w Lahorze, zdobył. Delhi i założył dynastję mongolską. Przejście to posłużyło i synowi jego Humajonowi, kiedy wygnany z dziedzictwa, odbierał je przy pomocy Afganistanu w roku 1554. Nareszcie nie inną kierował się drogą Nadyr-Szach, który znajdując się w r. 1739 w Kabulu i dowiedziawszy się o zamordowaniu jednego z posłańców swoich, uczynił, dla pomszczenia śmierci pojedynczego człowieka, to, co ja chciałem dokonać w sprawie wyzwolenia od ucisku całych mas narodu, a mianowicie: zapuścił się w góry, nadział na koniec szpady wszystkich winowajców znajdujących się w mieście, posunął drogą zdeptaną tylu już najściami, przez Khyber, Peczawer i Lahorę i wtargnął do Delhi, którą wydał na gwałty i rabunek trzydniowy.
Następnie uderzając się w czoło:
— Tamtędy to, zawołał, i ja poszedłbym za nimi; tak dobrze, jak przebyłem Alpy po Hannibalu, przebyłbym i Himalaję po Tamerlanie“!
— Dowiesz się książę, kiedyś, mówił dalej Sarranti, jak potężnej rzeczywistości nabrało w umyśle Napoleona marzenie piastowane przez czas długi... Potem, gdy przyszedłeś na świat, książę, ojciec stanąwszy u szczytu pomyślności, miał już inne cele. W maju, cesarz przywołał do Tuilleries generała Lebastard de Premont, na poświęcenie którego liczył.
— „Generale, rzekł cesarz, pojedziesz do Indyj.
De Premont sądził, że to utrata łaski i pobladł, lecz Napoleon podał mu rękę i odezwał się:
— Gdybym miał brata, jak ty dzielnego, poruczyłbym jem u sprawę, jaką tam załatwić potrzebuję. Słuchaj mnie do końca; wolno ci będzie później odmówić jej wykonania, gdyby nie zgadzała się z przekonaniem twojem.
Generał skłonił się.
— Pewny przychylności waszej, najjaśniejszy panie, udaćbym się gotów na koniec świata.
— A zatem, pojechać masz do Indyj, gdzie wejdziesz w służbę maharadżahów Sindu lub Pendżabu. Znam twoje męztwo i biegłość w sztuce wojskowej, za rok więc najdalej zostaniesz naczelnym wodzem ich armji.
— A potem?
— Czekać będziesz na mnie.
Generał aż cofnął się z podziwu. Napoleon tak długa przemyśliwał nad zamiarem swoim, że uważał go już za wykonany.
— A! prawda, rzekł z uśmiechem, nie wiesz, a trzeba żebyś wiedział wszystko, mój drogi generale.
Ulubiona cesarzowi karta Azji leżała rozpostarta na stole.
— Co teraz zamierzam, znaczy to samo, co wojna z Anglją, ale w Indjach... Pewnego dnia usłyszysz o człowieku rozkazującym stu miljonom ludzi na wschodzie, wiodącym za tryumfalnym wozem swoim połowę ludności chrześciańskiej, którego rozporządzenia wykonywane są na przestrzeni mieszczącej się pomiędzy 19° szerokości, a 30° długości, a który przez Khorassan idzie wedrzeć się do Indyj dla zdobycia tego kraju. Wtedy to, powiesz radżahowi: „Człowiek ów, to mój pan, a twój przyjaciel. Przychodzi on ustalić potęgę niezależnych tronów waszych i zetrzeć na proch władzę Anglji, od zatoki Perskiej, aż do ujść Indusu. Zwołaj wszystkich królów udzielnych, braci twoich, powstań wraz z nimi, a w trzy miesiące Indje będą wolne!“
Lebastard patrzył na ojca twojego, panie, z zachwytem przechodzącym w obłęd.
— Teraz, ciągnął dalej Napoleon, przedstawię ci działania zamierzone w Indjach. Anglja czekać mnie będzie prawdopodobnie z pięćdziesięcioma tysiącami żołnierza, z którego ośm do dziesięciu tysięcy Anglików, a trzydzieści do czterdziestu tysięcy dzikich. Wszędzie gdzie napotkam armię mieszaną, uderzę na nią wprost; wszędzie zaś gdzie ukaże się piechota europejska, ustawię drugą linję w rezerwie dla wsparcia pierwszej w razie, gdyby ugjęła się pod bagnetami brytyjskiemi. Napotkawszy samych cipajów, wpadnę na tych szubrawców nie zważając na ich liczbę, baty od pociągów i kije bambusowe starczą do rozpędzenia tej nędzoty, która raz wystraszona, nie ukaże się wcale. Armja europejska stać będzie wytrwale; znam angielskiego żołnierza; godłem jego jest: „They will die hard,“ wytrwaj aż do śmierci! Drugą bitwę wydam, albo w Luzjanach nad Setledżą, albo na płaszczyznach Passiput, gdzie tyle już kości bohaterskich bieleje na piasku; lecz wtedy nie będę już miał do czynienia jak z ośmioma czy dziesięcioma tysiącami europejczyków, bo inni dadzą się zabić w pierwszem spotkaniu. Będzie to dzieło kilku godzin. Brytanji potrzeba będzie dwóch lat dla wysłania do Azji nowych sił zbrojnych; roku, ażeby ją zebrać, drugiego roku, ażeby wyćwiczyć rekrutów. Czasu tego użyję zatrzymawszy się w Delhi, na odbudowanie tronu Wielkiego Mogoła i wzniesienie jego sztandarów. Czyn ów przeciągnie na stronę moję dziesięć miljonów muzułmanów. Prócz tego dźwignę święte chorągwie Be aresu; radżaha tej miejscowości uczynię niezawisłym, a zdobędę sobie znowu tym sposobem trzydzieści miljonów Indusów, całe koryto Gangesu i Bramaputry.
Cały obszar Indostanu zasypuję proklamacjami ognistemi; fakirzy, bramini, stają się apostołami moimi, wszyscy w imieniu rnojem głoszą świetne odnowienie Indyj.
Z Delhi, zamiast zwrócić się na Kalkutę, która jest tylko zakładem handlowym, przepełnionym zniewieściałym i tchórzliwym ludem, posuwam się przez Agra, Gwalior i Kaudesz do Bombaju, po drodze urządzając konfederacje radżputów i maratów.
Bombaj, to serce Anglji, to jej punkt zetknięcia z Europy głową wyspy. Kiedy zdobędę owe miasto, wyciągnę dłoń po Nizam, zwulkanizuję Myssorę, rozkażę zabrać Madras jednemu z dowódzców moich, podczas kiedy sam wyruszę na Kalkutę, a wały, twierdze, miasta, załogi, skały i ludzi wszystko, co stanie na drodze, zepchnę do zatoki Bengalu. Czy chcesz teraz udać się do Indvi, przviacielu mój“?
Generał padł do nóg Napoleona i odjechał.
Dalej, dzieje Lebastarda prostą idą koleją: opuścił Francję pod brzemieniem w rzekomej niełaski, wylądował w Bombaju, udał się drogą wskazywaną przez Napoleona i dotarł do Pendżabu. Tu napotkał człowieka genialnego nazwiskiem Rudżet-Sing, potomka nieznanej rodziny, który przed dwudziestu laty, wybrany wodzem przez współrodaków, zbuntował naród Sykesów, wyzwolił go z pod przemocy Anglji i stał się powoli władcą królestwa wielkiego jak Francja, zamykającego w granicach swoich Pendżah, Multan, Kaszmir, Peszewar i część nie małą Afganistanu. Generał wszedł do służby jego, urządził wojsko należycie i czekał, z uchem zwróconem ku Persji. Pewnego dnia doszedł go przerażający huk gromu; był to odgłos padania szczęśliwych losów Napoleona! Teraz, uznał wszystko za skończone, zapłakał na dolę pana swojego i przestał myśleć o dalszem powodzeniu własnem. Lecz, w 1820 roku i ja porzuciłem Francję; udałem się do niego, ażeby powiedzieć:
— Ten, którego opłakujesz miał przecież syna!...
— Dziwna rzecz, pomyślał książę, kiedy ja nie znałem prawie mojego imienia, w odległości trzech tysięcy mil znajdowali się ludzie kreślący plan mojej przyszłości! Następnie, podając rękę Sarrantiemu, wyrzekł: Jakimbądź miałby być wynik tej drogocennej wierności, w imieniu ojca mojego i własnem, dziękuję ci panie. Obecnie, pozostaje ci wyłącznie objaśnić mnie, gdzie i w jakim czasie porzuciłeś cesarza i jakie są ostatnie wyrazy, któremi cię żegnał.
Generał skłonił się na znak, że gotów odpowiadać.

VIII.
Więzień na wyspie Świętej Heleny.

— Czy wiesz mości książę, gdzie leży wyspa św. Heleny i co ona znaczy?
— Tyle rzeczy utrzymywano przedemną w tajemnicy, odpowiedział młodzieniec, że prosić muszę, abyś generale opowiadał tak, jak gdybym w najzupełniejszej był nieświadomości.
— A więc jestto żużel wulkaniczny, podrównikowy; klimat Senegalu i głębi wąwozów Gwinejskich, wiatry ostre, zimne, suche, jak w Szkocji, łączą się tam w jedność! Dla ludzi zmuszonych zamieszkiwać tę straszliwą miejscowość, kres życia ustanowić można pomiędzy czterdziestym, a czterdziestym piątym rokiem, dla dzikich przeciąga się on do dziesięciu lat dłużej. Nie pamiętają wyspiarze człowieka, któryby doczekał choć cokolwiek późniejszego wieku. Za radami to Anglji wysłano Napoleona tam właśnie. Neron zadowolnił się zesłaniem Seneki do Sardynji, a Oktawjusza do Lampedocji: prawda, że jednego kazał udusić w kąpieli, drugiemu zaś otworzyć żyły; ale była to ludzkość... Wiesz może książę, iż przeklęta wyspa miała swego strażnika, a był nim sir Hudson Lowe sławetnej pamięci. Nie zdziwisz się, książę, że na widok męczarni znoszonych przez cesarza, przyszła mi myśl wydobycia go ztamtąd. W tym celu złączyłem się z pewnym kapitanem amerykańskim, który przywiózł nam z Bostonu listy stryja twojego, byłego króla Józefa i ułożyliśmy wspólnie plan wydobycia się z niewoli, którego powodzenie zdawało się być niezaprzeczonem. Wydaliwszy się dnia jednego na polowanie dla ubicia kilku kóz dzikich, gdyż świeżego mięsa brakło często Napoleonowi, spotkałem owego kapitana. Ukryliśmy się w ciasnym wąwozie; ułożyli ostatecznie sprawę i postanowili tegoż wieczora przedstawić ją cesarzowi. Jakież przecie było zdziwienie moje, gdy po pierwszem przemówieniu, Bonaparte odezwał się:
— Milcz, głuptasie!
— Ależ, Najjaśniejszy panie, odrzekłem, pozwól mi chociaż przedstawić plany nasze, zawsze będzie czas na ich odrzucenie...
— Niepotrzebne zachody... Zamiary twoje...
— Cóż takiego, Najjaśniejszy panie?
— Znam równie dobrze jak ty sam.
— Co mam rozumieć przez to?
— Słuchaj, mój dzielny i staraj się pojąć. Dwadzieścia już razy ofiarowywano mi ułatwić ucieczkę.
— I zawsze napróżno?
— Zawsze!
Milczałem słuchając.
— A teraz, mówił dalej Napoleon, czy chcesz wiedzieć dla czego odmawiam?
— Nie.
— Ponieważ to policja angielska namawia mnie do ucieczki.
— O! Najjaśniejszy panie, mogę przysiądz, że tym razem...
— Nie przysięgaj, ale zapytaj wprzód Las-Casesa, kogo on spotkał wczorajszego wieczora rozmawiającego w ciemności nocy z panem Hudson-Lowe.
— Kogóż więc?
— Twojego amerykanina, który tak poświęca się dla mnie, głupcze.
— Czy to tylko prawda?
— A! wątpisz o mojem słowie, panie Korsykaninie?
— Najjaśniejszy panie, dziś jeszcze rozprawię się z tym człowiekiem.
— Tak, nie brakuje nic więcej, ażeby cię powieszono przed oknami mojemi, bo nie myśl, ażebyś został rozstrzelanym; piękny przedstawiłbyś mi obraz!
W tej chwili zjawił się w progu pan de Montolon.
— Najjaśniejszy panie, przemówił, gubernator chce mówić z wami.
Cesarz wzruszył ramionami z oznaką dziwnego niesmaku...
— Niech wejdzie, odpowiedział.
Chciałem odejść, lecz Bonaparte przytrzymał mnie za guzik od sukni. Sir Hudson-Lowe wszedł. Cesarz oczekiwał w niezmienionej postawie, spoglądając pogardliwie przez ramię.
— Generale, odezwał się gubernator, przychodzę się uskarżyć przed tobą.
Nigdy on nie zjawiał się dla innej przyczyny.
— Na kogo? zapytał Napoleon.
— Na obecnego tu pana Sarranti.
— Jakto, na mnie? zawołałem.
— Generał ośmiela się polować...
Cesarz przerwał mu:
— Wyborne zdarzenie, rzekł, właśnie i ja skarżyć się miałem przed panem na Sarrantiego.
Zdumiony, spojrzałem na Napoleona.
— Użalasz się, gubernatorze na to, iż on poluje, ja zaś na co innego zupełnie, bo na to że spiskuje.
Zaledwie powstrzymać się mogłem od wykrzyku.
— A! mruknął Lowe, spoglądając na zgromadzonych kolejno.
— Tak, człowiek, którego widzisz pan przed sobą, i który, uważając się za najszczerszego z przyjaciół i sług moich, nie rozumie ważności interesu, jaki w obec Europy i potomności, każe mi pozostać tu, cierpieć i zakończyć dni żywota; ponieważ niewdzięcznikowi samemu tu nie miło, sądzi, że i mnie tak samo, i podstępnych używa namów do opuszczenia tej pięknej wysepki.
— A! pan Sarranti namawia...
— Do ucieczki... tak, pana to dziwi? a i mnie też nie mniej, wszelako zaprzeczyć temu nie można, w tej właśnie chwili wykładał mi pian cały.
Zadrżałem słysząc te wyrazy.
— Niepodobna, wybełkotał gubernator, udając zdziwienie.
— A jednak rzecz się ma nie inaczej, tylko tak, jak miałem honor oświadczyć panu. Sarrantj, w zmowie z jakimś kapitanem amerykańskiego statku, ale, ale, z tym właśnie, z którym rozmawiałeś pan tak mile wczoraj przy ugwieżdżonem niebie, przygotowywali w ciszy projekt wydalenia się, jaki przedstawiono mi na chwilę przed pańskiem przybyciem.
Gubernator więcej pewnie był zakłopotany tem wyznaniem, aniżeli chciał okazywać; lecz, że umaczał ręką w sprawie, musiał uwierzyć, nie mogąc jednak odgadnąć co za przyczyna popchnęła Bonapartego do odkrycia spisku.
Cesarz zauważył pomieszanie Lowego.
— A! rzekł, pojmuję, że zdziwionym pan jesteś wydaniem dobrowolnem tajemnicy jednego z najwierniejszych moich, pytasz sam siebie, dla czego wystawiam na odpowiedzialność człowieka, który poświęcił mi swobodę własną. Otóż, powiem, że pan Sarranti jest Korsykaninem, prawdziwym Korsykaninem, a znasz pan niezawodnie zapamiętałość tego ludu. Jeżeli więc dopełniłeś już szczęśliwego oczyszczenia wielokrotnie wysyłając do Europy pięciu moich towarzyszów; Piątkowskiego, Archambaluta, Caseta, Roussea’a i Saintinea, jeżeli tu, wśród nas, ludzi dojrzałych, zdecydowanych, którzy już nic nie spodziewają się od Opatrzności, jeden Sarranti, pragnąc Jej pomagać, staje się podżegaczem bezustannej niezgody, wiele też razy chciałem prosić pana o odesłanie go za tamtymi do Europy; a że zdarzyła się właśnie sposobność, więc chwytam ją skwapliwie.
Napoleon wymawiał to głosem drżącym, jaki zrozumieć nie dał prawdziwych jego zamiarów; wziąłem za gniew przeciw mnie to, co było pogardą dla gubernatora.
Upadłem do nóg ojca twojego, książę, i zawołałem w rozpaczy;
— O najjaśniejszy panie, czy podobna, abyś skazywał na wygnanie mnie, jednego z najwierniejszych sług twoich? Czy ojczyzna moja nie tu, gdzie ty się znajdujesz? czy ziemią przekleństwa nie stanie się raczej dla mnie owa, na której ciebie oglądać nie będę?
Gubernator spoglądał na mnie z politowaniem; niezdolny był pojąć nigdy tego, jak nazywał „fetyszyzmu“ ludzi zostających przy cesarzu.
— E! któż mówi, że wątpię o poświęceniu twojem? Przeciwnie, jestem go pewny najzupełniej, odpowiedział znakomity więzień, zaparcie twoje jest do tego stopnia nieograniczone, że wieleby jeszcze lat potrzeba, ażebyś przyjął, nietylko dla samego siebie, ale dla mnie, życie ponure na wyspie skalistej. Do tego stopnia, iż jesteś dla nas, nietylko ciągłym powodem zamieszania, ale nadto i wieczną przyczyną obawy. Nie widzę cię nigdy wychodzącego bez niepokoju, ani wracającego bez przerażenia; patrz, ażeby nie mówić już o niczem innem tylko o tem, co dzieje się w chwili obecnej, czyż nie z twojej to winy człowiek godności takiej, jak pan gubernator, nawiedza mnie, co zapewne nam obojgu nie czyni przyjemności? Czy nie ty utrzymywałeś, że ja, człowiek biwakowy, Spartanin, któremu wystarczyłby dziennie kawałek chleba popity wodą źródlaną, który we Włoszech żywił się miseczką polenty, w Egipcie talerzem pilawu, czy nie ty utrzymywałeś, powtarzam, iż potrzeba mi na obiad pieczeni, a więc udałeś się na łowy kóz dzikich, popełniłeś czyn karygodny, który słusznie wywołuje niezadowolenie pana gubernatora? Domagam się więc urzędownie od pana Hudson-Lowe odesłania cię, generale, do Europy. Masz syna, którego chować powinieneś, a w oczach natury, ojciec o wiele inaczej potrzebny jest dziecięciu wzrastającemu, aniżeli starcowi, który dogorywa, choćby nawet był Cezarem, Karlomanem lub Napoleonem! Powiadam „starcowi“, względnie rozumie się; kto ma lat czterdzieści siedem, starym jest w kraju, gdzie umierają pięćdziesięcioletni. Wracaj więc do Francji, a czy zakończę żywot doczesny, czy przewlokę jeszcze bolesne dni mego istnienia, nie zapomnę, iż zmuszony byłem oddalić cię ztąd dla tego, iż nazbyt mnie kochałeś.
Ostatnie te wyrazy wygłosił z takiem wzruszeniem, że pojmować zacząłem, jeśli nie prawdziwe znaczenie myśli Napoleona, to co najmniej istotny stan jego umysłu.
Podniosłem głowę, a wyrazisty wzrok cesarza dopowiedział mi reszty.
Co do gubernatora, nie widział on w okolicznościach tych nic prócz zabrania więźniowi jednego ze sług przywiązanych; nic, jak tylko odcięcie jednego jeszcze konara od dębu, który Europę całą pokrył swoim cieniem.
— Czy rzeczywistem pragnieniem generała Bonapartego jest, zapytał, ażeby odesłano do Francji tego człowieka?
— Alboż wyglądam na żartownisia, panie? odrzekł poważnie Napoleon. Wymagam bezwarunkowo, aby uwolniono mnie od pana Sarrantiego, który naprzykrzył mi się swoją nadmierną miłością. Czy to nie dość jasne?
Łaska owa była jedną z tych, jakie Cerber ze świętej Heleny gotów był zawsze wyświadczać swojemu więźniowi. To też, nie zwlekając, gubernator przychylił się wspaniałomyślnie do żądania cesarza, i oświadczył, że pojutrze wyprawiony zostanę na pokładzie brygu Towarzystwa, stojącym w przystani Jammstown, który udaje się do Portsmouth.
Cesarz uczynił znak, z którego pojąłem, iż życzy sobie, ażebym odszedł; co też spełniłem smutny, zostawiając go z gubernatorem. Nie wiem przeto, co działo się podczas kilku minut nieobecności mojej.
Po odjeździe sir Lowego, generał Mantholon powołał mnie do Napoleona. Wszedłem, cesarz był sam.
Pierwsze poruszenie nakazało mi rzucić mu się do nóg...
— Minę mam dość sztywną, czy nie tak, miłościwy panie? mówił dalej Korsykanin; powiedzianoby, że umiem zgiąć się zaledwie tyle, co dęby gór naszych.
Cóż robić? przed tym człowiekiem, wszystko było trzciną, poruszaną tchnieniem jego gniewu lub miłości.
— Najjaśniejszy panie, zawołałem, czem zasłużyć mogłem na podobne obejście? Wygnany, wypędzony przez ciebie.
I wyciągnąłem błagalne dłonie ku niemu. Ale on, schylając się, z uśmiechem przychylnym rzekł:
— Wstań-że! pójdź do mnie. Czy wiecznie będziesz takim niedorzecznym? No, dalej, „ascolta!“ (słuchaj).
Było to jedno z wyrażeń wesołego usposobienia ojca waszego, książę, gdy rozmawiał ze mną, mieszając język włoski do francuskiego. Uspokoiłem się więc zupełnie.
— A zatem cofasz, Najjaśniejszy panie, postanowienie, nie wypędzasz mnie?
— Przeciwnie, „caro balordo“, (drogi niedołęgo), rozstać się musimy, to więcej jak pewna!
— Więc przewiniłem coś, o czem wiedzieć minie wolno?
— Czy nie sądzisz, przypadkiem, nieznośny Korsykaninie, że trudziłbym się jakiemiś omówieniami z tobą? Nie, szczycić się tylko mogę wiernością i poświęceniem twojem „signor minchione“ (panie głuptasie).
— A jednak Wasza cesarska mość odsyłasz mnie?
— Ponieważ tu nieużytecznym jesteś, a we Francji potrzebować cię mogę.
— O! Najjaśniejszy panie, zawołałem uradowany, sądzę, że poczynam coś rozumieć.
— To nie źle! „siam pur giunti“, (przyszliśmy nareszcie do rzeczy).
— A więc, rozkazuj, Najjaśniejszy panie.
— Masz słuszność, czasu tracić nie możemy, bo kto zaręczyć może, iż nie rozłączą nas zanim odjedziesz?
— Słucham Waszej cesarskiej mości, a żaden wyraz nie będzie stracony, żaden rozkaz zapomniany.
— Udasz się wprost do Paryża, pójdziesz do Clausel’a, Bachelu, Foya, Gerarda, Lamarque’a, do wszystkich wreszcie niezaprzedanych Burbonom i zagranicy.
— I co im powiem?
— Ze mieszkałeś ze mną na wyspie św. Heleny, że, obejrzał się w około i z niedającą się wyrazić goryczą, mówił dalej, że tu jest „un luogo simile al paradiso sopra la terra, un luogo ripieno di delizie; che si beve, che si canta, che si balla sempre, che s’anda a spasso per deliciosi giardini“.[1] Tak, wśród ogrodów rozkosznych, gdzie kwiaty nie więdną, drzewa nie tracą liści, grunt przepyszne wydaje owoce, a łąki, odwilżane kryształowemi wodami strumieni, nawiedza różnobarwne ptastwo, zachwycające niemniej słuch, jak oko mieszkańców, „o che v’era finalemente tutto cio che puo piacere aż santi.[2]
Patrzyłem nań zdziwiony.
Czy nie tak ośmielili się pisać o św. Helenie? mówił dalej, czy nie utrzymywali, że wyspa, na której z wdychanem powietrzem śmierć się połyka, jest miejscem zachwycającem, dla tego zapewne, aby syn mój myślał, iż pozostaję na niej, bo mi dobrze, bo przy cudownym klimacie zapominam o wszystkiem!
— Dlaczego jednak pozostajesz Najjaśniejszy panie, zawołałem, albo co najmniej nie starasz się umknąć?
— E! niedomyślny, ponieważ śmierć taka jest dopełnieniem żywota mojego! Na tronie byłbym zaledwie zbudował dynastję; tu zaś buduję religię. Zarzynając mnie, nieprzyjaciele moi duszą się własnemi rękoma. Aleksander, Cezar, Karloman, byli tylko zdobywcami, żaden męczennikiem. Co uczyniło Prometeusza nieśmiertelnym? Nie to, zapewne, iż porwał ogień bogów z nieba, nie, że zrobił człowieka rozumnym i wolnym, ale, że Gwałt i Przemoc, dwaj kaci przeznaczenia, przykuli go do skały na szczycie Kaukazu! Pozostaw mi więc mój także Kaukaz i wracaj do Francji. Tak, wracaj, ale jako nowy apostoł, opowiadając coś widział.
— Ale ty, Najjaśniejszy panie?
— Ja umrę na wyspie. Postanowienie już takie między mną, a Bogiem. Nie będąc w stanie zabić fizycznie Anglii w Indjach, muszę uśmiercić ją w dziejach. Nie o mnie więc już chodzi, Sarranti, lecz o syna; oczekiwałem go jako spadkobiercy, Bóg mi go zesłał; kochałem go jak dziecię, Bóg go zabrał wraz z tronem, przeto zapominam o koronie, ażeby myśleć wyłącznie o synu. Dla niego to i w jego sprawie jedziesz do Francji. Znajdź wiernych generałów moich, którzy spiskują na rzecz Napoleona Bonapartego i spodziewają się, że do nich przybędzie; chociaż pomyłka to straszliwa! Patrzą oni w stronę zachodzącego słońca, ale niech raczej zwrócą oczy na powstającą jutrzenkę ozłoconą purpurą! Skalista wyspa św. Heleny jest tylko latarnią morską obecnie, kiedy Schönbrunn gwiazdą. Lecz powiedz im, niech strzegą się narazić syna mojego, a zatem niech działają w razie jedynie pewności skutku, bo nie życzę sobie, aby Napoleon II-gi zwiększył szeregi Astjanaksów i Brytaników.
Potem głosem czułości rodzicielskiej, o jakiej choć słabe wyobrażenie chciałbym ci dać, książę! rzekł:
Co do ciebie, drogi Sarranti, szczęśliwszy w tej chwili od samego cesarza, ujrzysz tego ukochanego syna, tę głowę błogosławioną; nagroda to jaką przeznaczyłem ci za wierność! Wręczysz mu ten list z włosami, powiesz, że kazałem go uściskać, a kiedy wargi jego spoczną na szlachetnej twarzy rycerza, dodasz: oto pocałowanie za jakie Bonaparte oddałby cesarstwo, bohater sławę, więzień resztkę dni pozostających mu do życia!
Dziecko i mąż poważny znaleźli się znowu pierś przy piersi, usta przy ustach, powstrzymując łzy gorące!...
Podczas kilku minut po owem wylaniu z dwóch serc jednej miłości, młody człowiek zapadł w zadumę, a Sarranti badać go mógł dowolnie. Wynikiem tych spostrzeżeń było, że kiedy książę wzniósł głowę, ażeby przemówić, oczy generała zapłonęły radością. Bo też istotnie, męzka piękność dziecka zajaśniała całym blaskiem.
Rysy młodzieńca wykazywały w tej chwili tysiące uczuć, obudzonych w duszy opowiadaniem wiernego towarzysza niewoli ojcowskiej: gniew, duma, czułość i stałe postanowienie mieszały się razem. Otóż, ta twarz pełna wyrazu, usta wydęte pogardą, oczy płonące zapałem, składały się na wytworzenie piękna idealnego, o jakiem marzył Sarranti dla syna bohatera; a żałował przytem, iż generał Lebastard de Premont nie mógł poić się wraz z nim tym cudownym obrazem.
— Jeszcze raz dzięki ci składam, panie, mówił książę zwracając oczy zwilżone na generała i podając mu rękę; dzięki za radość i smutek zarazem, jakie sprawiło mi opowiadanie twoje! Teraz zostaje do objaśnienia, co czyniłeś panie, począwszy od dnia rozstania się z ojcem, aż do obecnej godziny?
— Mości książę, odrzekł Sarranti, o moją osobistość nie chodzi tu wcale, i uważałbym się za winnego, tracąc czas drogi na sprawy tak błahe.
— Generale, wymówił młodzian głosem słodkim lecz stanowczym, jaki wstrząsnął nerwy słuchacza, gdyż odnajdywał w nim pewne właściwości mowy dawnego swojego władzcy, generale chwile poczytywane przez ciebie za stracone są właśnie dla mnie rozkoszne, zechciej przedłużyć je dokąd tylko można i odpowiadaj proszę na zapytanie moje.
Sarranti skłonił głowę na znak posłuszeństwa.
— Czytałem w dziennikach, mówił książę, iż zamieszany pan byłeś do spisku mającego za cel sprowadzenie mnie do Francji, przed siedmioma laty. Pisma owe dały mi poznać niektóre z nazwisk męczenników; opowiedz mi przeto ich życie, ich walki, śmierć; nic nie ukrywaj! Spodziewam się, że nie odmówisz mi posiadania umysłu zdolnego do zrozumienia i serca do odczucia; mów całą prawdę, długo bo oczekiwałem godziny, która wybiła nareszcie i gotów jestem na wszystko.
Wtedy, niezmordowany spiskowiec, posłuszny żądaniu, opowiedział księciu wszelkie szczegóły zmowy, jaka przymusiła go do opuszczenia Francji w 1820 roku, a o jakiej wspomnieliśmy w poprzednich rozdziałach; następnie przeniósł się do Pendżabu, ukazał księciu dwór owego geniusza nazwanego Rudżet-Singiem, objaśnił w jaki sposób odszukał generała Lebastarda; jak zwalczył boleść spowodowaną skonem Napoleona, poświęcając jego synowi, życie poświęceń zaprzepaszczonych napróżno w głębi Indji; nareszcie jak od tej chwili, wraz z de Premontem nie mieli innej myśli, innych zamiarów i celu, prócz wielkiego przedsięwzięcia, dla spełnienia którego przybyli do Wiednia, a mianowicie dla porwania Napoleona II-go.
Książę słuchał opowiadania z frasobliwą miną.
— Teraz, odezwał się, znam wasz cel, ale jakież są środki wykonawcze?
— Dwojakiego rodzaju: materjalne i polityczne. Pierwsze stanowią kredyt otwarty na dom bankierski Aerostein i Eskeles w Wiedniu, Grotius w Amsterdamie, Baring w Londynie i Rotszyld w Paryżu; co złączywszy, możemy liczyć na więcej niż na czterdzieści miljonów... mamy sześciu pułkowników ręczących za żołnierzy swoich, z których dwaj przechodzą do Paryża z dniem 15. lutego, a wreszcie wszystkich generałów, jacy wiernymi zostali cesarstwu. Co do politycznych środków, rokosz na wielką skalę wybuchnąć gotowy w Niemczech i we Włoszech, a niech jeszcze pewien ruch powstanie we Francji, to wtedy....
— Ale Francja... Francja sama?... pytał młodzieniec nie pozwalając Sarrantiemu zbaczać od celu.
— Czy śledziłeś Wasza wysokość stan obecny umysłów?
— Jakże chcesz, abym rozpatrywać mógł rzeczy podobne? Między prawdą a osobą moją, zawieszono nieprzeniknioną zasłonę! Dochodzą mnie czasem pewne odgłosy, lecz na tem koniec.
— O! mości książę, więc nie wiesz jak sprzyja nam godzina; sprzyja do tyła, że jeśli przewrót nie zwróci się na niekorzyść twojego imienia, to wytworzy nowego człowieka lub nową ideę: człowiekiem takim jest książę Orleański, ideą rzeczpospolita.
— A zatem Francja nie jest zadowoloną, panie?
— Więcej nawet, bo upokorzoną.
— A jednak milczy!
— Na podobieństwo lwa uśpionego.
— Zgadza się na wszystko...
— Nie, lecz zwija się jak stal hartowna, odrzekł Sarranti, nie przebaczy jednak nigdy Burbonom wdarcia się w roku 1814 i zajęcia w 1815; ostatni ładunek z pod Waterloo nie spalony dotąd i nie potrzeba Francuzom więcej nic, jak tylko błahego powodu, najdrobniejszej sposobności, niedojrzanego znaku, do pochwycenia za oręż. Broń taką daje im właśnie rząd w prawach o starszeństwie, o ścieśnieniu swobody prasy, o zniesieniu sądów przysięgłych. Sposobność odpowiednia nadarzyć się musi; jaką ona będzie? nie wiem, ale przy pierwszej, my znak ów damy, skoro tylko imię twoje, książę, mieć będziemy pod ręką.
— Jakież przecie dowody złożyć możesz, generale, iż Francja okazuje dla mnie przychylność?
— Jakie dowody? A! książę, strzeż się niewdzięcznym zostać względem matki, która cię uwielbia!... jakie dowody! Ależ spiskowanie ustawiczne, ciągnące się od 1815 roku. Czy wreszcie obcem ci jest, książę, istnienie w Niemczech potężnego stowarzyszenia „illuministów“, które przeniesiono do Włoch pod nazwą „karbonaryzmu“, a wykluwające się i w sercu Francji, w cieniu paryskich katakumb?
— Panie, rzekł młody człowiek w stając, chcę złożyć ci dowód, iż wiem o wszystkiem, niedostatecznie być może, lecz w każdym razie tak, jak mi poznać dano. Znam też nazwiska męczenników; ale czy dla mnie oni zginęli? czy wielu z nich nie spiskowało na rzecz Orleana? Didier naprzykład! a inni znów dla odbudowania rzeczypospolitej, jak Dermoncourt i Carral?
Sarranti uczynił ruch niecierpliwy.
Książę udał się do swego księgozbioru i z przegrody ukrytej wydobywszy zeszyt w ósemce, otworzył pierwszą kartkę. Następnie podając Sarrantiemu:
— Patrz, generale, rzekł.
Generał zaczął czytać głośno;
„Skarga pana de Marchangy, generalnego adwokata, zaniesiona w dniu 29-tym sierpnia 1822 roku, przed sąd kryminalny (Cour d’assises) Sekwany, w sprawie spisku Roszelskiego“...
— Otóż, przerwał książę, w ośm dni po ogłoszeniu tego sprawozdania, przesłano mi je. Kto? nie wiem. Cokolwiekbądź choć nie znam rzeczy dokładnie, odgadłem jednak prawdę. Wiesz generale do jakiego wniosku przyszedłem?
— Nie książę.
— Do przekonania, iż żaden ze spiskowców wymienionych nie posiadał stale oznaczonego celu... Umysł mój powolny nie unosi się gwałtownie jak umysł Korsykanina, ani nawet Francuza; bez szczególnego upodobania w naukach ścisłych, myślę jednak i działam z dokładnością matematyczną; żałuj mnie, iż raczej podobnym jestem do człowieka północy, niż południa. Otóż mówię panu i powtarzam, iż żaden z tych spisków nie wydał mi się poważnym. Widzę, iż pociąg do przewrotów politycznych tkwi w każdej głowie, a pragnienie wolności w każdem sercu, domyślam się, że obalić chcą tron Burbonów, lecz nie wiem, co postawić zamierzają na jego miejscu?
— Nic innego tylko cesarstwo.
— Nie sądzę, zauważył książę, pokręcając głową.
— O! co do tego nikt nie wątpi, zawołał Sarranti z przekonaniem.
— Wyjąwszy mnie, a znaczy to zawsze cośkolwiek w tej sprawie.
— Ależ, mości książę, wszakże dziad twój Franciszek II wraz z Metternichem powiadają toż samo!
— Nie, tylko pan de Marchangy.
— Otwórz, miłościwy panie na los szczęścia ten zeszyt, a ujrzysz w każdem miejscu, z jakim to zapałem ludność Kennes, Nantes, Saumure, Thouars, Verneuil i Strasburga głosiła imię Napoleona II-go.
— Niech i tak będzie, zobaczmy.
I rozkwiecając książkę, odezwał się:
— Weźmy, jak pan mówisz, pierwszą lepszą stronicę... oto jest, trafiłem na dwieście dwanaście. Czytajmy.
„Stałe i ześrodkowane jednomyślnie postanowienie nie miało tu miejsca, ponieważ nie zgadzano się co do wyboru rządu“...
— Nieszczęśliwą widać mam rękę, odezwał się młodzieniec, przerzućmy kilka kartek. I czytał znowu;
„Jedni pragnęli mieć rzeczpospolitą, drudzy cesarstwo“...
— A co, zawołał Sarranti: „drudzy cesarstwo!“
— Ale kto mówi „drudzy“, nie mówi „pierwsi“, zauważył książę. Drudzy, to nie Francja cała! Ale idźmy dalej.
„Ci domagali się księcia cudzoziemca“...
— To chyba źli obywatele! „Tamci króla wybieralnego przez naród“...
— Tym sposobem, panie Sarranti, dojdziemy zaledwie do czwartej części ludności, chcącej cesarstwa... Lecz idźmy dalej: Postępujmy za historykiem.
„Nie miano więc celu oznaczonego, gdyż ażeby coś obalić, należy wprzód wiedzieć, co ustanie na miejscu opróżnionem“...
— Tak właśnie mówiłem, generale, przed chwilą, w tych samych prawie wyrazach. Przykrem mi jest to spotkanie się z adwokatem generalnym, lecz co począć! zdanie jego jest poparciem mojego sądu.
„Ażeby wykrzykiwać precz z istniejącym porządkiem rzeczy, należy jednocześnie mieć pod ręką rząd inny, któryby ustanowić można natychmiast“...
— Jestto nic więcej nad powtórzenie, rzekł książę, które właśnie dowodzi, że cesarstwa nie pożąda jednogłośnie naród francuzki.
— Mości książę, zawołał Sarranti rozgorączkowany, przyznaję, iż pierwiastek nurtujący w umyśle narodowym Francji, to rewolucja, a szczególniej nienawiść dla Burbonów. Wprawdzie, chcą nasamprzód zwalić to co mają, jak człowiek śniący niemile, usiłuje nasamprzód przebudzić się; lecz niech tylko zjawi się przywódzca, a każdy przyłoży się do dzieła odbudowania. Czemże jest monarcha wybrany przez zgromadzenie narodowe, jeśli nie cesarstwem? czem rzeczpospolita, jeśli nie przeodzianym w inny strój cesarstwem, mającem za naczelnika cesarza wybieralnego, z nazwą konsula, albo prezydenta? Co zaś do cudzoziemskiego księcia, kogóż oznaczyć chcą tym mianem jeżeli nie ciebie, panie, księcia francuskiego, wychowanego za granicą, lecz dowodzącego całem postępowaniem, że nie przestał kochać ojczystej ziemi? Zapatrujesz się, Wasza wysokość, na te sprawy logicznie i matematycznie? Tem lepiej! Utrzymujesz, że rewolucja nie ma celu? a ja powiadam, iż brak jej tylko przywódzcy. W przeddzień 18-go brumera, nie miała ona także celu właściwego, nazajutrz jednak wcieloną została w ojca twojego, panie. Powtarzam raz jeszcze: dosyć będzie wygłosić nazwisko Napoleona II-go, aby wszyscy miłośnicy ojczyzny powstali jak jeden; wystarczy ci, książę, jedno ukazanie się dla połączenia rozdzielonych zdań i stronnictw: nazwij się tylko, Najjaśniejszy panie i ukaż ludowi!
— Sarranti! generale! zawołał wzburzony młodzieniec, pomyśl i strzeż się odpowiedzialności przed przyszłością! Gdybym ja upadł, gdyby mi przyszło odegrać rolę Karola Edwarda, gdybym miał zaćmić blask świetnej gwiazdy ojca mojego, poniżyć imię Napoleona, co będzie? Niekiedy bywam nader zadowolony, że nie pozostawiono mi imienia tego! dzięki tej kradzieży, nie umarłem, choć przeznaczenie jednym huraganem gwałtownej burzy powaliło Napoleona!... Sarranti! Sarranti! przyjacielu! gdyby ktoś inny dać mi chciał podobną radę, nie słuchałbym go ani sekundy dłużej!...
— Mości książę! zawołał generał z kolei, jestem tylko echem głosu twojego ojca. Cesarz powiedział mi: „Wydrzej syna mojego z rąk zbrodniczych człowieka, który mnie zdradził“, przychodzę tedy... Cesarz powiedział: „oddaj głowie syna mojego koronę Francji“, i spieszę oświadczyć ci: Najjaśniejszy panie, wróćmy do ukochanego miasta Paryża, którego opuścić nie chciałeś!
— Ciszej, ciszej! zawołał książę stłumionym głosem, jak gdyby przerażony podwójnie radą i tytułem, jaki mu nadawano.
— Tak, Wasza cesarska mość, powtarzał Sarranti, cicho zachować się potrzeba w więzieniu, gdzie spełniasz, Najjaśniejszy panie, męczeński kielich goryczy! Lecz bliskie są czasy, gdy wygłosić będziemy mogli wielkie imię twoje wśród blasku słońca, tak potężnym okrzykiem, iż Ocean poniesie go na grzbiecie swych bałwanów, aż do mogiły ojca twojego! Zerwij więc panie, haniebne łańcuchy, wyłam ponure kraty więzienia!
— Sarranti, rzekł na to książę głosem stanowczym, Sarranti, przypuściwszy, że zgodzę się pójść z tobą, przed powzięciem jednak tak ważnego postanowienia, długo jeszcze rozprawiać byśmy musieli... Mam na pogotowiu tysiące zarzutów, które zwyciężyłbyś, nie wątpię, ale rozumiesz, przyjacielu drogi, iż nie chcę być pociągnięty i gwałtem tylko przekonany. Cała duma moja polegała dotąd na uzyskaniu świetnego stopnia w armii, wraz z pewną sławą; teraz marzę o tronie, i to o jakim! o tronie Francji! Przypatrz się więc drodze, po jakiej mnie wiodłeś; spojrzyj, co za olbrzymim postępowaliśmy krokiem w ciągu kilku tych godzin! Daruj skołatanemu duchowi dzień jutrzejszy, ażeby opamiętał się przy blasku gwiazdy ożywczej. W samotności i ciszy spróbuję dźwignąć ciężką zbroję ojcowską, a spodziewam się, odnajdziesz mnie mężem dojrzałym zamiast słabem dziecięciem. Ale dziś, mój dobry powierniku, mam serce pełne sprzecznych uczuć, tak, że byłbym niezdolnym rozmawiać z krwią zimną, konieczną w tak poważnej sprawie. Daruj mi dwadzieścia cztery godziny, Sarranti, w imieniu ojca mojego, z którego cieniem naradzić się pragnę, błagam cię o to!
— Wasza wysokość masz słuszność, rzekł Sarranti głosem o tyle drżącym, o ile księcia był uroczystym. Zaszedłem dalej, aniżeli sądziłem przestępując te progi, chciałem mówić tylko o ojcu twoim, a mimowolnie zacząłem o tobie, książę.
— A więc, do po za jutra, mój przyjacielu, jeżeli zechcesz.
— O tejże godzinie?
— O tej samej... Przyniesiesz spis generałów, pułkowników i oddziałów wojsk, jakie sądzisz mieć do rozporządzenia, oraz kartę pocztową Europy, bo pragnę zdać sobie rachunek z przestrzeni, jaką przebiedz zamierzamy. Jednem słowem, staw się u mnie z gotowym i dobrze nakreślonym planem ucieczki, zawartym w kilku wierszach.
— Mości książę, jest pewna osoba, której pragnąłbym złożyć serdeczne podziękowanie, lecz nie śmiem, z obawy wywołania podejrzeń; ty panie, zobaczysz ją pierwej odemnie, racz więc podziękować w mojem imieniu. Po Waszej wysokości, ma ona jedna prawo rozporządzania życiem mojem.
— Bądź spokojny, zapewniał książę czerwieniejąc lekko. I podał rękę Sarrantiemu, który zamiast ją uścisnąć, pocałował z uszanowaniem, jak niegdyś rękę cesarską przy opuszczeniu wyspy św. Heleny.

IX.
Montrouge i Saint-Acheuil.

Pozostawmy Rozene zatopioną w miłości, księcia Reichstadskiego w marzeniach, a generała Lebastarda wraz z Sarrantim w nadziejach i wróćmy do Paryża, to jest do prawdziwego ogniska wypadków stanowiących tło opowiadania naszego. Wielka tu oczekuje na nas praca i liczyć musimy na cierpliwą ciekawość czytelników, chcąc skończyć dzieło.
Chodzi o zatrzymanie się na czas pewien, abyśmy przejrzeć mogli wzrokiem badawczym ów rok 1827., którego wrota roztwieramy i który ze wszystkich swoich wiekowych współbraci na największą uwagę zasługuje.
W pierwszym rozdziale tej książeczki; „autor podnosi zasłonę kryjącą dramatyczność przedstawianej sceny i stara się dać poznać czytelnikom stan ówczesny Paryża, zarówno fizyczny, jak moralny.
Czas powiedzieć teraz, w stanowczej godzinie, gdy cztery wielkie stronnictwa: rzeczypospolitej, monarchistów, bonapartystów i orleanistów, rozpocząć mają zapasy, czas powiedzieć zatem, czem była wówczas Francja polityczna, filozoficzna i artystyczna.
Przegląd taki postaramy się streścić jak najmożliwiej krótko, nie można jednak żądać od nas wielkiego pospiechu, gdyż przybyliśmy do trudnego przejścia, po za którem leży rok 1830.
Jak na drodze wiodącej od Daulii do Teb, tak i tu spotkamy Sfinksa, a wtedy poprosimy nowoczesnego Edypa, ażeby zmusił straszliwego lwa-ptaka, do wykrycia nam zagadki wzburzenia.
Czytelniku, albo lepiej przyjacielu, racz zmierzyć jako nasz towarzysz, cierpliwie własnemi stopami, ową pobożną drogę pielgrzymów, odbywaną dla zajrzenia w przeszłość, bo tam jedynie odnaleźć można tajemnice przyszłości.
Teraźniejszość nosić zwykła czarną maskę, a przeszłość, wywołana nakazującym głosem historji, zmartwychpowstając jak ongi Łazarz, sama tylko zdolną jest odpowiedzieć z nieudaną szczerością.
Zwróćmy się więc na chwilkę do owej przeszłości, która jest matką naszą, a będzie babką naszych dzieci i prababką dalekich pokoleń. Przytem, zanadto zaniedbujemy jak sądzę, tę starą genezę wieku obecnego.
Jedną z okrutnych chorób tegoczesnych, gdzie żyjemy tak szybko w pośród wstrząśnień rozmaitych, gdzie tak szybko unoszą nas wypadki i przewroty, jest owo zaniedbanie, będące źródłem niewdzięczności. Pewnik ów szczególnie zastosowaćby się dał w razie zapomnienia wielkiego 1827 roku.
Bo też, w istocie, jak wiosna w kwietniu poczęta rozwija się i ukwieconą główką w maju kruszy lodową powłokę matki ziemi, tak też ludzkość rozbudzona do życia w tym roku, stanęła zbrojna, jak Minerwa i zabłysła całą potęgą na gruncie wulkanicznym 1830 roku.
Otóż, w roku 1827 następuje odrodzenie Francji polityczne, filozoficzne i artystyczne; jak mówiliśmy, jestto walka śmiertelna światła z ciemnością, przyszłości z przeszłością. Teraźniejszość bywa najczęściej niczem innem, tylko polem bitwy.
Arena to Paryż, świetlane ognisko, z którego promienie rozchodzą się po ziemi, okrywając blaskiem jednych, paląc drugich!
W stosunku do rewolucji z roku 1880 jesteśmy obecnie tem prawie, czem był Dyrektorjat do przewrotu z 1789 roku.
Ale w przyszłych pokoleniach spoczywa nadzieja nasza; mniej stronne od tegoczesnych, oddadzą one sprawiedliwość znakomitym mężom rozmaitych stanów, którzy taką światłością napełnili pierwszą połowę obecnego wieku.
Wiem, że cienie wielkich ludzi z przeszłości, stają zawsze między nami a wielkiemi geniuszami teraźniejszości i przeszkadzają widzieć tegoczesnych we właściwem świetle; lecz ćwierć już wieku ubiegło od roku 1827, możemy więc spojrzeć po za siebie i rozpoznać dokładnie jak z wierzchołka góry, tych, których oglądaliśmy zaledwie pobieżnie, w czasie odbywanej wraz z nimi podróży.
Rok 1827 obfity jest w przeróżne nieprawości, wiem o tem.
Przystąpmy więc śmiało i odkryjmy zuchwałą ręką straszne rany społeczeństwa.
Rząd Karola X-go, pod naciskiem jezuitów w Montrouge i Saint-Acheul, zapuszcza się w kręte ścieżki, z jakich wyjść nie będzie w stanie, ponieważ głuchym jest na wszelkie ostrzeżenia.
Pewnego dnia zaciska obrożę na to co najświętsze, nazajutrz, cnoty publiczne wywołuje z kraju, dalej nie uznaje zasług mu oddanych, zagrabia dobro i stawia zło na jego miejsce.
Duch niespokojny, zaborczy i mściwy, despotyczny i zazdrosny jezuityzm, jak widmo ponure stoi przed baldachimem tronu, wsparty na poręczy królewskiej krzesła. Nikt go dojrzeć nie może, lecz wszyscy go odgadują!
Z owego to ukrycia szepcze do ucha monarchy zwykle swoje bluźnierstwa przeciw sławie, z cicha wygłasza żądzę bogactw, nienawiść dla wiedzy wszelkiej, opór myślom wzniosłym i działalności szlachetnej, a przeraża się i obawia każdej duszy wzniosłej, każdego rozwiniętego umysłu. I ma też słuszność, bo wszystko, co sługą, niewolnikiem jego zostać nie chce, jest mu nieprzyjacielem!
Tak więc, okoliczności były ważne i walka obiecywała zaciętość gwałtowną. Głos publiczny i władze potężny stawiały opór wdzieraniu się machiawelskiej teokracji; ale król, ale ministrowie, wraz z wszystkimi wykonawcami rozporządzeń rządu, otrzymywali hasło z Montrouge i Saint-Acheul, i postępowali za niem ślepo.
W czasie, kiedy to zdawało się niepodobieństwem, odczuwano w powietrzu zbliżanie się czegoś w rodzaju wojny religijnej. Lecz gdzie nastąpić miał wybuch? Niewiedziano; prawdopodobnie jednak spodziewano się, że Portugalia będzie widownią walki, i dla podtrzymania tej walki, właśnie wysłano pieniądze na półwysep ze wszystkich klasztorów i stowarzyszeń Lojoli istniejących w Hiszpanii, Włoszech i Francji.
Jubileusz z 1826 roku tylko co uwieńczony w Hiszpanii świetnem „auto-da-fe“. Spalono heretyka Ripola, jak gdyby to było w piętnastem błogosławionem stuleciu... Wypadek ten równał się rzuceniu rękawicy pojęciom liberalnym, trąbie wyzywającej do boju mieszkańców pałacu Windsorskiego. A cóż poświęciła Hiszpania? czyż Francja, Austrja i Włochy nie były jej sprzymierzonemu? Naczelnikami ligi świętej czyż nie byli: Ferdynand VII, Karol X, i Franciszek II.
Zamglonym wzrokiem spoglądamy w tamte czasy, i dziwimy się, gdy który z nas, przebiegając zamarłe ruiny przeszłości, zbudzi w nich pozór życia, wywołując pamiątki zaprzepaszczone i zmuszając wypadki minione do stawienia się w szeregach na przegląd. Była to nowa, jak mówiliśmy, Liga.
W Galiicji i Katalonii księża obrachowywali dokładnie kawalerów, żonatych, wdowców, słowem wszystkich zdolnych dźwignąć muszkiet; mnichom rozmaitej reguły uczyć się kazano sztuki wojennej i maszerowania; wznowiono uroczyste pochody z roku 1580; gromadzono szable, lance, broń palną, zapasy prochu, ołowiu i żywności; czyniono poszukiwania w klasztorach.
Drukarnia w Montrouge dostarczała paszkwilów stowarzyszeniom duchownym i szkołom klerykalnym, w których tkwiła przeważnie myśl pchnięcia Rzymu przeciw odszczepionej Anglii: mówiono, że religia ostać się nie może, dopóki Wielka Brytania zburzoną nie zostanie do szczętu! Dziwna rzecz!
Napoleon przemyśliwał o wyswobodzeniu świata, Burbenowie zaś o ugięciu go w niewolę sromotną.
Potęgę angielską chciano zmódz w Indjach: w Hanowerze, przy pomocy Prus, w Niderlandach i związku Niemieckim silą Francji; w Irlandji przy współudziale ludności katolickiej, w Szkocji przez obudzenie idei narodowej, w Anglii zaś samej przez wywołanie oporu i buntu.
Wojna przeto ogólna z Brytanią była okrzykiem zwołującym do gromadzenia się wszystkich sprzysiężonych, którzy od lat dziesięciu postępowali w ciemności, jakiej słabość następujących po sobie ministrów rozproszyć nie była zdolną, a którą wspólnictwo istniejącego ministerstwa popierało całą siłą.
Wojna owa rozpocząć się miała z powodu lewego brzegu Renu, który zamierzano oddać Francji; co z pewnością zamieniłoby wojnę religijną w międzynarodową.
Władza, o której mówimy, w początku tajemnicza, wytworzyła się po za obrębem karty konstytucyjnej, i coraz zwiększała potęgę swą, a pewna przychylności króla, drwiła z sądu i opinii kraju.
Krzyczano: Jezuici nie mają ojczyzny! pogardzają prawami, rządzą się ustawą zakonu; wyłączeni na pozór z pod opieki praw stali się w rzeczywistości bezwzględnymi panami Francji. Przełożono im odwołanie edyktu, który ich wydalał z k raju; odmówili tej łaski, utrzymując, że jej przyjęcie zaczynałoby poddanie się konstytucji a tym sposobem i ustawom, jakie uważali za bezbożne. Jak o przyjaciele królewscy, wyrocznie ministrów, nauczyciele dzieci, spowiednicy kobiet, posiadacze tajemnic rodzinnych, rozporządzać oni mogli samowolnie majątkiem publicznym i dobrą sławą osobistości. Poczytując się za wyłącznych panów i zawiadowców państwa, nie dbali o parostwa i urzędy, starając się owszem oddać je na pogardę ogółu.
Izba deputowanych wydawała im się władzą nieprawą, czemś w rodzaju zgromadzenia odszczepieńców; oni samych siebie uważali jedynie za prawych przedstawicieli, narodu, wyrzekli raz nawet do pana de illele: podtrzymuj nas, a i my podtrzymamy ciebie.
Godny poplecznik rojalistów nie odmówił, i Jezuici także dotrzymali obietnicy.
Ministerjum ówczesne niczem innem nie było dla zgromadzenia czcigodnych ojców, jak tylko narzędziem niszczącem wszystko cokolwiek im stało na drodze, pewnym rodzajem oprawcy posłusznego rozkazom; pełnomocnikiem, któremu zdali chwilowo władzę, dla złamania w danym razie nieprzyjaznych dążeń narodu; urzędnikiem odpowiedzialnym, gotowym spełniać wszystkie surowe ich polecenia; kozłem ofiarnym przeznaczonym do odsunięcia od zgromadzenia jezuickiego w danej chwili wszystkich nienawiści, jakie by na siebie ściągnęło.
Miało ono wreszcie w panu de Villele człowieka, jaki mu właśnie był potrzebnym, a którego wytworzyło własnem i siłami, wiedząc, że będzie posłusznym ślepo, jako wegetujący na urzędzie wpływem zakonu, który nie znalazłszy oparcia u wysokich znakomitości towarzyskich, szukać go musiał gdzie się dało, i napotkał rzeczywiście w stronnictwie, którego nie cierpiał, chociaż i ono mało go ceniło.
Widzimy ztąd, iż związki najtrwalsze tworzą się nie zapomocą wspólności zasad, lecz interesu.
O ciągłem zwiększaniu się potęgi owej tajemniczej ligi z Saint-Acheul, sądzić można z jawności pewnych obrzędów religijnych, jakie miały miejsce w samym Paryżu, z powodu jubileuszu 1826 roku, otwarcie którego pan de Quelen ogłosił w liście pół religijnym, pól politycznym.
Pismo to zaznaczało z całą zgrozą „zaraźliwą niemoralność i trujące wyziewy“ prasy, wnikające w krew społeczeństwa; opłakane wyniki, mówił list, nieokiełznanej swawoli, która przeraża i którą potępiają o najgorętsi choćby stronnicy owej wolności rozsądnej, jakiej sprawiedliwych granic oznaczyć dziś sobie nie potrafią najbardziej umiarkowani ludzie.
W uroczystości tej, prócz zwykłego obchodu ołtarzy, dokonanego przez masy fanatycznych nabożnisiów bosych, mieściły się cztery wielkie procesje, w których uczestniczył Karol X., rodzina jego, deputacje wszelkich ciał wojskowych i cywilnych; obok wysokich znakomitości dworskich, tłoczyły się cale zastępy pokutników.
Pewien marszałek Francji zamienił buławę swoję na świecę woskową; znany adwokat uczepił się sznura baldachimu, wiedząc, że to jedyny dzwonek, którego głos otwiera szeroko wrota do łask królewskich.
Stronnictwo więc klerykalne zawładnęło przeszłością, zarówno jak teraźniejszością, stawiając jednocześnie drogowskazy swoje na drodze przyszłości, jaką zdobyć zamierzało.
Pan de Montlosier, w sławnym „Poradniku pamiątkowym “ mówi, że: opanowało ono nawet kantory służących prywatnych. Wieśniacy, urzędnicy dworscy, gwardja królewska, słowem nikt uniknąć nie mógł tej zarazy, a wiem, dodaje, że jednemu z marszałków koronnych nie prędzej udało się pomieścić syna na urzędzie podprefekta, aż po uzyskaniu przychylnego świadectwa ze strony miejscowego proboszcza!
Po odbyciu jubileuszu wszystko na dworze Karola X. nabrało powierzchowności nie tylko bardziej religijnej, ale i smutniejszej o wiele, rzec można: groźnej.
Zdawaćby się mogło, iż jeden skok wstecz przeniósł społeczeństwo nagle w czasy Ludwika XIV, w przeddzień odwołania edyktu Nantejskiego.
Widowiska, bale, zaniedbano w Tuilleries, zajęto się natomiast posiedzeniami duchownemi i ćwiczeniem pobożnem; stary król oddawał się wyłącznie polowaniu i modlitwom.
Spróbuj czytelniku, wziąć do ręki którybądź z ówczesnych dzienników, a czy to na początku, czy w środku, czy w końcu roku, znajdziesz niezawodnie ów frazes niezmienny, codzienny: stereotypowy frazes, który drukarze złożyć kazali raz na zawsze, dla uniknienia kosztu ciągłych powtarzań: „Dzisiejszego poranku, o siódmej, król wysłuchał mszy w kaplicy, o ósmej wyjechał na łowy“.
Czasami jednak zmieniać musiano formułkę, z obawy znudzenia czytelników jednostajnością wyrażenia, i pisano: „Dziś o 8 rano król wyjechał na polowanie; o siódmej zaś słuchał mszy w pałacu“.
Rzekłbyś, iż ludy powinny były być zachwycone, uniesione radością, czytając codziennie tak zajmującą wiadomość, i trudno pojąć, jak mogły zbuntować się przeciw królowi tak gorąco nabożnemu wobec Jezuitów, a obok tego myśliwemu tak doskonałemu.
Lecz i książę d’Angouleme, który od śmierci Ludwika XVIII-go nie miał już woli innej, jak ojca swego, układał się na jego modlę, oddając się tylko ćwiczeniom religijnym i myśliwskim.
Księżna małżonka stawała się z dnia na dzień smutniejszą i surowszą; młodość spędzona w utrapieniach, czyniła ją w starości ponurą. Nigdy najbliżsi nie widzieli uśmiechu na jej ustach, na czole nosiła jak gdyby odbicie wypadków przeszłości, wraz z przeczuciem burz oczekiwanych; zdawało się, iż widzi bliskie niebezpieczeństwo, czuje wiszący nad głową miecz wygnania.
Księżna de Berry, młoda, serdeczna, prostomyślna, starała się, jak mówiliśmy w początku, przerwać nudną jednostajność owego klasztornego życia, próbując wydawać bale, to w Elyseum, to w zamku Rosny, utrzymując popularność swoją przez rozdawanie jałmużny, zawsze umieszczonej właściwie; zwiedzając fabryki, czyniąc zakupy w pewnych składach i ukazując się w teatrach od czasu do czasu; wszystko jednak napróżno.
Gorączkowa jej działalność pośród lodowej obumarłości, jaka ją otaczała, niezdolną była ożywić dworu zapadłego w letarg religijny, w letarg najniebezpieczniejszy ze wszystkich!
Z postępem czasu, stary król powierzał się coraz bardziej prądowi potoku namiętności, unoszącemu go ku przepaści. „Quos vult perdere Jupiter, dementat!“ (pozbawia rozumu Jowisz tych, których chce zgubić).

X.
Prawo miłości.

Czwartego listopada 1826 roku, to jest w dniu obchodu ostatnich imienin swoich, Karol X-ty powołał jeszcze dwóch księży na urzędy ministerstwa stanu: księcia de Clermont-Tonnerre, arcybiskupa Tuluzy i pana de Latail, arcybiskupa Reims.
Ultramontańscy więc biskupi mogli wznieść dumne głowy i przybrać groźną postawę. De Latail, poplecznik ich i obrońca przy boku królewskim, zaledwie wprowadzony na urząd, zaczął podniecać Karola do ścieśnienia prasy.
Prawo z roku 1822, dość surowe już i niesprawiedliwe, uznanem zostało za niewystarczające; tymczasem zapominając o przyrzeczeniach czynionych przy wstąpieniu na tron, o obietnicach przyjętych z takim radosnym zapałem, Karol X. upoważnił warsztaty w Montrouge i Acheul do wygotowania ustaw nowych, któreby nie nazywając się cenzurą, w gruncie ścieśniały więcej i były gorszemi jeszcze dla wydawców, niżeli dla piszących.
Tym razem zburzyć chciano naraz wszystko: myśl i jej narzędzia. Tak naprzykład jedno z rozporządzeń nowego prawa żądało, ażeby wszelkie pisma dwudziesto arkuszowe i obszerniejsze, składane były do przejrzenia jedne na pięć dni, drugie na dziesięć dni przed ich ogłoszeniem. Jeżeli przepis takowy spełnionym nie został, wydanie wstrzymane być miało a drukarz skazany na zapłacenie trzech tysięcy franków kary. Tym sposobem drukarze cenzurować musieli sami siebie. Odpowiedzialność ciążyła również i na właścicielach dzienników, kary były straszne, dochodziły niekiedy do wysokości dwudziestu tysięcy franków!
Pan de Peyronet, kanclerz i zarazem minister sprawiedliwości, powołany był do przedstawienia Izbie rzeczonego prawa, gwałcącego wszelkie naraz prawa umysłu ludzkiego i byt miljona obywateli. To też nazajutrz, kiedy dowiedziano się o nowych postanowieniach, ze wszystkich punktów stolicy wzbił się jeden okrzyk nienawiści, któremu w trzy doby potem wtórowała cała Francja.
Dało się uczuć natychmiast straszliwe i niepowstrzymane wzburzenie w umysłach ludności, z którego też zrodzi! się wypadek, godny znaleźć miejsce w tem dziełku.
Zdarzenie, o którem mówić zamierzamy, winno narodziny swoje panu Lacretelle, członkowi Akademii.
Pan Lacretelle, przejęty wielką obawą, nietylko o swobodę, lecz i o samą Restaurację, przedstawił Akademii francuzkiej, ażeby, czy to wprost do króla swego opiekuna, czy do dwóch Izb, wniosła śmiałe zaskarżenie prawa szkodliwego dla nauk i piśmiennictwa, a podburzającego w zakresie polityki. W sprawie tej uczestniczył z nim pan Villemain.
Większość Akademii rządowi bynajmniej nieprzyjazną nie była; szczerych i prawdziwych owszem przyjaciół króla znaleźć można było tam raczej, aniżeli gdzieindziej; bez żadnej więc złej chęci grono akademickie gorąco przyjęło wniosek, tak zbliska dotyczący niezawisłości piśmiennictwa.
Dzień zebrania wszystkich członków wyznaczono natychmiast. Przy otwarciu posiedzenia, odczytano, a właściwe odczytać próbowano list pana de Quelen, arcybiskupa paryzkiego i członka Akademii. Zapał prałata owego dla swobód narodowych ochłódł niezmiernie, jak to sądzić było można z niektórych ustępów odezwy jego, przytoczonej powyżej, a w tym też liście posunął się on aż do objawienia obawy, czy prośba tak nawet umiarkowana, nie pociągnie za sobą zwinięcia poważnego ciała, do jakiego miał zaszczyt należeć.
Nadmiar wyraźnej obawy do tego stopnia zraził zgromadzonych, iż na żądanie pana Villemain’a czytanie „przerwanemu zostało.
Wieloliczne zarzuty przeciw prawu nowemu, wygłoszone zostały z całą siłą, roztrząśnięte zręcznie i dowiedzione umiejętnie przez pp. Chateaubrianda, de Segura, Villemaina, Andrieux, Lamerciera, Lacrelella, Parsevala-Grandmaison, Duvala i Jouya, którzy jednak należeli do odcieni różnych zupełnie. Michaud, autor „Wojen krzyżowych“, zgadzał się z towarzyszami, pomimo, iż wierzenia jego monarchiczne stwierdzonemu były przez redakcję „Codziennej“ (Qoutidienne), a dokładniej jeszcze przez mnogie prześladowania, jakim ulegał pod rządami cesarza (Napoleona I). Krótko mówiąc, wniosek o zmianę prawa słabych zaledwie znalazł przeciwników, którzy rychło porzucili opór, przestawszy na wykazaniu niewłaściwości prośby.
Koniec końców, wniosek Lacratella przyjęty został większością siedmnastu głosów przeciw dziewięciu. Chateaubriand, Villemain i Lacretelle zamianowani zostali redaktorami prośby.
Szanowni ojcowie z Montrouge, zawiadomieni o sprawie, myśleć poczęli o wynalezieniu broni, jaką uderzyćby mogli w zuchwałych akademików. Chateaubriand nie bał się kuli jak Achilles, będąc kolejno pozbawionym wszystkich swych urzędów, ale Villemain i Lacretelle dzierżyli katedry na wydziale filologicznym.
Dnia 18 stycznia ukazało się w „Monitorze“ rozporządzenie składające z urzędu: Villemaina referendarza w radzie stanu, Michauda lektora królewskiego i Lacretella cenzora dramatów. Taki zamach stanu na małą skalę nie zdziwił nikogo: chociaż widziano później zwiększający się szereg pozbawionych łaski ludźmi tak znakomitymi, jak Royer-Collard, Guizot, Poinsot, Cousin i t. p.
Król, ów biedny nabożniś i myśliwiec, tak bardzo zaślepiony był powyższymi wypadkami, iż zapomniał, że wszyscy wydaleni zwolenicy jego podnosili głos przeciw potomkom Ravaillac’a jedynie przez miłość dla Henryka IV-go!
Lecz w zamian za spełnioną niełaskę i w przewidywaniu oczekującej ich, trzej akademicy, na posiedzeniu tego samego dnia odbytem, otrzymali powinszowania wraz z uściskami całego towarzystwa uczonych. Szczególniej też Villemain był przyjmowany i słusznie, nie posiadał bowiem innego majątku prócz talentu własnego, z oczyma tak nadwątlonemi, że miano go za niewidomego, i że zmuszony był dyktować myśli swoje; Villemain tracąc miejsce, tracił więcej od innych, bo chleb powszedni swój, żony i dzieci.
Ale odtąd poczęła się jego sława, jako człowieka prawej duszy i wzniosłego umysłu, sława, którą potrafił utrzymać stale i która towarzyszyła mu do grobu.
Przy wejściu do sali Instytutu, każdy przypomniał sobie Houdarda de la Motte pozbawionego wzroku, brutalnie uderzonego przez przechodnia, którego potrącił.
— A! panie, odezwał się poeta, winienbyś żałować postąpienia swego: jestem niewidomy!
Rząd uderzył tak samo ślepca naszego, lecz bez najmniejszego żalu.
To pozbawienie urzędów nie wstrzymało zaniesienia prośby, ale też i prośba nie zmieniła postanowień prawa.
De Peyronnet kazał Monitorowi bronić uporczywie projektu własnego; nazywał piękne dzieło swoje, do jakiego przyznać by się mógł trybunał karny, prawem miłości, mianem, które pozostanie mu na zawsze. Umysł towarzysza pana de Villele bywał niekiedy dziwnie lekkomyślnym.
Prośba Akademji nie pojedynczym była aktem oporu przeciw prawu miłości. Wszyscy drukarze Francji złączyli się, a Royer-Collard, były dyrektor księgarni, złożył w izbie prośbę zbiorową, podpisaną dwustu dwudziestu trzema nazwiskami.
Wreszcie, prawo to, nienawiści i zemsty, wydawać zaczęło właściwe owoce. Od pierwszych już dni rozpraw, prace powstrzymano w drukarniach, papierniach, fabrykach czcionek; wszelkie zapotrzebowania ustały: księgarnie blizkie były bankructwa.
Liczba drukarń w Paryżu ograniczoną została do ośmdziesięciu; lecz, chociaż i tym zwykle brakowało zajęcia, wielu jeszcze z pomiędzy nich odebrało ministerjum pozwolenia. Właściciele drukarń napróżno ogłaszali ich sprzedaż, każdy obawiał się nabycia, nie tylko z powodu przewidywanych strat, ale w dodatku i kar, nadużyć, gwałtów, więzienia i różnych przykrości.
Nigdy dziksza nienawiść, nigdy więcej barbarzyńskie wyuzdanie nie wybuchło na ziemi od czasów straszliwego podpalacza, jakiego zwano Omarem, a który tę przynajmniej mieć mógł wymówkę, że niszczył dzieła przeszłe, kiedy Omarowie z 1827 roku sięgali po zniszczenie dzieł przyszłych.
Ludzie najbardziej nawet oddani Restauracji, najwięcej dowodów poświęcenia okazujący sprawie królewskiej i rodzinie Burbonów, wyrażali głośno i ze smutkiem niezadowolenie, co do postępowania ministerjum i opłakiwali groźne następstwa tego ucisku.
Wiele rodzin, zaniepokojonych widmem kształcenia młodzieży poddanego zupełnie wpływowi zakonniczemu, drżących z obawy pod lodowatym tchnieniem wiatru, przychodzącego od St.-Acheul i Montrouge, wycofali dzieci i pensjonatów i kolegjów, i stosownie do możności, kształcić je zaczęli w domu, woląc mniej obszerny może zakres wykładu, ale z pewnością moralniejszy.
Nieszczęśliwy lud Francji płacący rocznie przeszło miljard podatków, który krew z żył swych wytaczał dla zadośćuczynienia ciężarom publicznym, który nic więcej nie pożądał nad oddanie się w spokoju rozwojowi przemysłu i umysłowości, pytał sam siebie, co uczynił, aby obchodzono się z nim w ten sposób, grożono przywilejom, szkodzono dążeniom, upokarzano godność, a to z powodu kilku przywódców, zaledwie wyszłych z ciemności, nieusprawiedliwiających swojej pychy żadną zdolnością, żadną cnotą i nie posiadających innej siły prócz tej, jaką zapożyczyli od stronnictwa znienawidzonego przez Francję, tyranizującego Hiszpanję, a wyśmianego wszędzie.
Co zaś dziwnego mieściło się w tem, a szczególniej niesłusznego, to, że ministerstwo, jedyny sprawca zaburzeń i niezadowolenia, brało ten stan rzeczy niby właśnie za powód do ogłaszania surowych praw, jakie drażniły, zamiast uspokajać umysły; oskarżało prasę zastań rzeczy przez siebie sprowadzony, a członkowie jego nie znajdowali innych dowodów na odparcie przeciwników, jak te, które wystosowali do trzech akademików pozbawionych chleba: „Jesteście wrogami porządku!“
Wreszcie, armia — stara przynajmniej, prawdziwa, jaka walczyła, zwyciężała i zdobyła pół świata, armia nie lepszego doznawała obejścia, jak piśmiennictwo, a dobra wola Montrouge i St.-Acheul nie poprzestając na rozpędzeniu ciała uczonego, zaczęła nie uznawać marszałków zamianowanych przez cesarza, i w salonach posła Austrji, pana Apponyi, mimo artykułu konstytucji głoszącego iż: „Dawna szlachta przywrócone ma tytuły swoje, a nowa zatrzymuje nadane,“ mimo tego artykułu, powiadamy, w salonach posła, znakomitym dowódcom lokaje wygłaszający nazwiska przybywających, odmówili godności diuków i książąt.
Zniewaga ta wywarła dwa podobne sobie skutki; na prawniku Dupin starszego i na poetę Wiktora Hugo.
Pierwszy, w liście przesłanym do Constitutionelia, powstał żywo przeciw wyzwaniom rzucanym w oczy wielkościom z czasów cesarstwa.
Dziennik pana Corbiera, przypisywał zupełną słuszność Austrji, głosząc, że generałowie francuscy prawnie pozbawieni byli swych tytułów, i że poseł Metternicha mocnym był odmówić im takowych.
Poeta, Wiktor Hugo, syn, jak to sam wyznawał, ojca Lotaryńczyka, a matki Wandejki, zaliczał się pod ten czas do obrońców królewskich; lecz po zniewadze uczynionej owej armji szlachetnej, jakiej był dziecięciem, wystąpił na czele szeregów przeciwnych, i rzucił rękawicę wyzywającym.
W trzy dni po wieczorze u posła austrjackiego, zjawiła się Oda na cześć Kolumny.
Była to więc walka na śmierć, pod wszlkiemi formami, wypowiedziana działalności umysłowej, rozumowi ludzkiemu, prawom, wiedzy, piśmiennictwu i przemysłowi.
Nareszcie, wszystko, co zmierzało do ulepszenia ludu, co służyć mogło rozwojowi, zachęcie sztuk i postępowi nauk, wszystko co miało cywilizację pchnąć naprzód, było wyklęte, pogardzone! Utrzymywanie mas w ciemnocie, stanowiło całą umiejętność i tajemnicę rządzenia owych czarnych prawodawców.
Jeżeli przecie ustawy wzbraniały czytania, w zamian za to wspomagały domy gry, loterje, zakłady rozpusty, a kiedy pewien dziennik wołał głośno: „Zachęcacie do złego; dajecie robotnikowi nie tylko sposobność, lecz nadto pokusę trwonienia owocu pracy!“ odpowiadano: „To potwarz! pułk milicji naszej wzbrania wejścia do domów nierządu i gry młodzieńcom, nie mającym dwudziestu jeden lat skończonych; nie wolno podwyższać stawki w grze nad dwa franki, nie wejdzie tam nikt ani w bluzie, ani kaftanie, przez co powstrzymani są od nadużycia robotnicy i rękodzielnicy.
Rzeczywiście zabroniono przestępować progi miejsc zepsucia przed dwudziestym drugim rokiem życia, lecz jak poznać lata przybywającego?
Otóż i na to znaleziono sposób; perukarz sąsiedni, przylepiał na poczekaniu wąsy i faworyty młodym chłopcom, co zmieniało szesnastoletniego młodzieńca w dojrzałego człowieka! Zabroniono grać wyżej jak po dwa franki, lecz biedni zapożyczali się, ażeby mieć prawo stawienia dziesięciu su na kartę, i przegrać całodzienny może chleb żony i dzieci! Nie pozwalano wchodzić w bluzach i kaftanach, ale zarządcy tych domów publicznych urządzili szatnię miejscową, w której rękodzielnik, czy robotnik zmieniał odzież swoję na surdut.

XI.
Dzienniki, teatry, sławni ludzie, publicyści, artyści, m alarze, rzeźbiarze, aktorzy, bankierzy.

Następnie, przyszła kolej działania w inny sposób na umysły ogółu.
W Alencon sprzedawano opisy wielkiego cudu, jaki objawił się w lecie 1826 roku, w okręgu Domfront w Saint-Jean-des-Bois, a takiż sam cud objawił się jednocześnie prawie w innych miastach, jak np. w Cherbourgu.
Zdarzenia zaszłe w Annecy, w Sabaudji, były przedmiotem powszechnych pogadanek w dwóch tygodniach, podczas których zaczyna się opowiadanie nasze.
Kiedy pan Sace, starzec szanowany w całej okolicy, umarł w styczniu bez pomocy religijnej, odmówiono mu pogrzebu. Wszyscy obywatele pomimo to, postępowali za wozem żałobnym i pochowano go w miejscu odosobnionem.
W kilka dni potem, Senat w Chambery wydał rozkaz, ażeby niezwłocznie wydobyto nieboszczyka i pochowano go w ziemi poświęcanej.
W Sabaudji o wiele więcej było swobody, niżeli we Francji.
Panna George, aktorka, w całym rozkwicie piękności swej i talentu, po świetnych wystąpieniach we Flandrji francuskiej, miała grać raz jeszcze w Amiens przed odjazdem na Południe; lecz między dyrektorem teatru a Saint-Acheul, rozbijała się jednocześnie sprawa, w której chodziło o niedozwolenie artystce wyjazdu z miasta.
Miała wystąpić raz ostatni w „Leonidasie Pichat’a, którą to sztukę grywano wówczas na całym obszarze Francji.
Otóż Jezuici nie pozwalali, aby obchodzono tak uroczyście zwycięztwo Greków.
Zmierzano ku „terroryzmowi białemu“ to prawda, ależ to zawsze terroryzm.
Warowne zamki Hiszpanji, Włoch i Czech rojące się więźniami, dowodziły tej okrutnej dążności.
Dziś wiemy jacy to rycerze wziąć mieli udział w krwawych zapasach, stających się co chwila bardziej nieuniknionemi: znamy ich wszystkich: wojskowych, adwokatów, bankierów, przemysłowców, artystów i t. p.
Od owych czasów spostrzegano zarysowujące się w cieniu postaci dziedziców wielkich mężów z roku 1789, mimo różności zdań, łączące się w masy oporne przeciw koterji będącej u steru.
W szeregu walczących stała także prócz dziennikarstwa — Scena.
Dla rozwinięcia naszego opowiadania musimy tu tylko powiedzieć, że dawny teatr „de la Foire“ mieścił się w szałasie umieszczonym między teatrem Gaieté, a Madame Saqui, w szałasie należącym do niejakiego pana Galileusza Kopernika, tak zwanego z przyczyny, iż ukazywał widzom gwiazdy o samem południu.
Dodajmy, aby czytelnik powziął natychmiast wyobrażenie o sławie tej osoby, nabytej w skutek „Przedstawień dawanych z najświetniejszem powodzeniem (jak to opiewało jego obwieszczenie) w obec znakomitszych władców europejskich,“ że był on szwagrem znakomitego Zozo z Północy, o którym mówiliśmy w życiorysie przyjaciela naszego Melingue’a (Życie artysty) i że dla zabawienia publiczności, miał przed drzwiami sławnego Fafiou, króla ówczesnych hecarzy.
Spodziewamy się nadmienić coś więcej w następnych rozdziałach o owych znakomitych skoczkach, tworzących część czcigodnego zastępu, jaki mianowano wtedy „Mohikanami Paryża,“ na cześć pięknego romansu Coopera, jaki co tylko się ukazał.
Obecnie kiedy teatr i scena są znane, niech widz usadowić się raczy jak najwygodniej, bo oto podnosimy kurtynę.

XII.
Posłaniec z ulicy Żelaznej.

Ulica Żelazna, zwana niegdyś „aux Ferres,“ położoną była i jest dotychczas, ponieważ nie całą zburzono, między ulicą St. Denis i targowiskiem Aux Poires, a ulicą De la Lingerie. Ciągnąc się stroną północną od placu Innocents, równolegle do ulicy Ferronnerie, przebiegając, jak rzeka spławiająca owoce, kwiaty i jarzyny, pomiędzy stoma oberżami ustawionemi z boku prawego, a tysiącem sklepików uszeregowanych z lewej strony, ulica ta, w czasie do jakiego przenosi nas ten rozdział, posiadała pewien pozór malowniczy, któremu podobnego nie odnajdzie już w Paryżu wyciągniętym pod sznur, ubielonym, wypomadowanym i poprawnym, a który zagraża, iż stanie się jak Turyn, olbrzymią szachownicą.
Tłum pstrokatej odzieży, od świtu rojący się i szemrzący w tej uliczce, jak rój pszczół spieszących przeźroczystym gościńcem powietrznym do macierzystego ula, osłoniony z jednej strony zbrukanemi murami karczem, oświetlony z drugiej sklepami „a giorno“, przedstawiał cechę szczególną, wyłączną, nadającą mu podobieństwo z tłumem malowanym przez dawną szkołę flamandzką.
Wybiła dziesiąta, a był to jeden z tych poranków majowych, w których wiosna przeglądać się zaczyna w wód zwierciadle, ukazując twarzyczkę różową przysłonioną jeszcze ostatniemi mgłami zimy.
Słońce, które wtedy, dla ogrzania biednych śmiertelników nie czyniło tyle rozmaitych korowodów ile dziś czyni, słońce, wślizgujące się między warstwy powietrza i napawając je młodymi promieniami, oświetlało, w całej naiwnej ich piękności, najady wodotrysku Jana Goujona.
Od góry do spodu, targowisko zalane było potokami światła, a masa ludzi, trzeciej niedzieli marca, witało święto wiosny wykrzyknikami i śmiechem radosnym, jak piosenka.
Bo też mieli ludzie powód do śmiechu i śpiewu zarazom: szary ów targ, zwykle ponury i smutny przez ciąg sześciu miesięcy zimowych, nocą przywdział koronę z róż, fiołków i pierwiosnków; wyglądał cały na „targ Kwiatowy.“
Przechodnie, mężczyźni i kobiety, każdy chciał coś nabyć; ta kwiatek do gorsu, ten bukiecik do przystrojenia ciemnego ubrania; ten goździk, ów lewkonję, niektórzy nareszcie te drobne wiązanki pełne woni, jakie opiekuńcza przyroda rozrzuca po łąkach z niezmordowaną szczodrobliwością.
Jednym z używających najbardziej rozkoszy tego ocknienia przyrody, był młodzieniec, wyciągnięty, z rękami założonemi pod głowę, na noszach używanych przez posłańców, stojących przy murze pomiędzy oknem i drzwiami szynku, spoglądający w stronę wodotrysku Niewiniątek.
Patrząc na tego młodzieńca ubranego w aksamit, rozciągniętego niedbale i zdającego się pochłaniać wszystkiemi porami ciała promienie gwiazdy ożywczej, z czarnomi oczami i brodą tegoż koloru, wziąć go było można za zniewieściałego lazarona, spoczywającego na słońcu, ozłacającem wybrzeże Mergellina, albo St. Lucia.
A jednak, przypatrując się bliżej i uważniej, myliłby się bardzo, ktoby powziął o nim zdanie takie i żałował, iż porównał go z obojętnymi Neapolitańczykami, których rysy wyrażają lenistwo i zwierzęcość jedynie.
Dość było rzeczywiście rzucić okiem na twarz jego piękną, ażeby zrozumieć, że nie jest on posłańcem należącym do tych, co cisną się do pierwszego lepszego pakunku. Męzka jego piękność, wyraz twarzy rozumny, godność postawy, oryginalność ubrania, wszystko wskazywało w nim człowieka, którego czytelnicy nasi poznali zapewne, a mianowicie tajemniczego Salvatora, głównego bohatera powieści naszej.
Od siódmej rano, młodzieniec załatwił już dwa czy trzy zlecenia, gdyż nie brakowało mu ich, a wyznać należy, iż przyjmował je w sposób odpowiedni do swego niby stanu, z grzecznością i nieledwie pokorą, jakby to czynił wszelki inny posłaniec.
Prawdą jest niemniej, iż spełniał obowiązek z większą o wiele roztropnością, niż towarzysze jego. Czy działo się to z owej czysto moralnej przyczyny, czy z innej, nieco fizycznej, że z poleceniami zgłaszały się do Salvatora same prawie kobiety? Nie umielibyśmy powiedzieć, pozostawiamy więc czytelnikom swobodę wytworzenia sobie własnego sądu.
Przechodniom i ludziom, którym niewiele zależało na wiadomości co się dzieje w umyśle i sercu młodzieńca, wydawać się mogło, iż on rozpatruje szczegóły owego przepysznego wodotrysku, na który nikt nie spojrzał nawet będąc obeznanym z nim od dzieciństwa; inni myśleli znów że zatonął w marzeniu.
Dla nas jednak, co znamy go od dawna, Salvator nie przypatrywał się wodotryskowi, nie marzył, lecz uważał i słuchał.
Oczekując na posyłki, zgromadzał w mózgu wszystko co zachwycił wzrokiem i słuchem, tworzył zapas wiadomości, z jakiego w danej chwili mógł wydobyć to czego potrzebował, olśniewając wszystkich i nakazując uważać się nieledwie za czarownika.
A przecież Salvator był raczej człowiekiem czynu; zamiast marzyć działał zwykle, a jeśli zdawał się być marzącym, to dlatego, iż na podobieństwo zręcznego mechanika, przysposabiał jakąś zmianę, coś w rodzaju nadzwyczajności, co licowało z pomysłowością jego.
Z drugiej strony, choć bezczynny w tej chwili, nie mógł oddawać się marzeniom, nawet w przypuszczeniu, że miałby do tego ochotę. Nie przeszło bowiem kilka minut aby go ktoś nie zaczepił.
— Czy masz jaki kłopot?
— Tak.
— Udaj się do pana Salvatora.
— Właśnie go szukam.
— Spojrzyj tam...
— A panie Salvatorze...
Wtedy opowiadano młodemu człowiekowi przyczynę zmartwienia, a umiał on zawsze dać radę tak dobrą, iż osoba prosząca o pomoc, odchodziła oświecona lub pocieszona.
Zarówno dla mieszkańców, jak dla kupców okolicznych, a nawet obcych przechodniów, Salvator był sędzią, lekarzem ciała i duszy, powiernikiem i pocieszycielem, a żadna ważniejsza nieco sprawa nie obeszła się bez jego porady, tak samo, jak spór każdy bez jego wyroku.
Dokoła rozlegały się te dwa wyrazy: „panie Salvatorze, panie Salvatorze!“
— Co to za Salvator? pytano.
Odpowiedź brzmiała:
— Jakto, nie wiecie?... Ten Salvator, to jest... pan Salvator!
I nic więcej.
A jak kto chciał zobaczyć tajemniczego człowieka, a posłaniec nie był zajęty, ukazywano go palcem; a wzrok ciekawego spotykał zawsze młodzieńca uspokajającego zwadę, wręczającego jamłużnę kalece, pocieszającego wdowę biedną dziećmi obarczoną.
Wynikało ztąd, iż kupiec, czy kupujący, chory, smutny, mieszczanin i wieśniak, każdy był mu za coś obowiązanym, a zdanie pana Salvatora bywało zawsze tak rozumne, sąd tak prawy, że komisarz cyrkułowy niejednokrotnie nie mogąc dać sobie rady z zawiłemi sporami, przychodził po radę do Salvatora, albo prosił go o przybycie do siebie, albo wreszcie odsyłał zwaśnione strony wprost przed jego trybunał.
W chwili rozpoczęcia tego opowiadania, to jest w niedzielę 23go marca 1827 roku, o dziesiątej rano, Salvator stał na ulicy, jak mówiliśmy, lecz nie długo.
Ze drzwi szynkowni, o ścianę której się wspierał, wyjrzała młoda para o różowych i świeżych policzkach, błyszczących oczach, wargach wpół rozwartych i zębach z kości słoniowej: chłopiec z dziewczyną, świetniejący jak słońce, którego promienie oblewały w tej chwili ich miłe postacie. Oczy młodego człowieka zwróciły się na Salvatora, który widzieć tego nie mógł będąc zwrócony w stronę przeciwną.
— Patrz, oto pan Salvator! zawołał młodzian ze zdziwieniem połączonem z radością.
— Pan Salvator? pytało dziewczę, zdaje mi się, że słyszałam już gdzieś to imię.
— Możesz nawet powiedzieć, iż widziałaś oblicze jego książęce... Prawda, że bardzo byłaś zajęta wtedy, biedne dziecię, i że źle widzą oczy łzami zroszone.
— O! tak, w Meudon, wszak się nie mylę?
— Istotnie, w Meudon.
— A więc, rzekła dziewczyna cichym głosem, któż jest ów pan Salvator?
— Posłaniec, jak widzisz.
— Wyborną ma minę, ten twój posłaniec.
— Nie mówiąc, że wyborniejszym jest jeszcze, aniżeli wydaje się z pozoru, odpowiedział młodzieniec. I zwróciwszy na prawo, stanął przed posłańcem. Dzień dobry, panie Salvatorze! odezwał się podając mu rękę.
Salvator uniósł głowę, jak basza dający posłuchanie, spojrzał na witającego, następnie bez wahania ścisnął podaną dłoń, mówiąc:
— Dzień dobry, panie Ludowiku!
Był to w istocie Ludowik, który na wezwanie osoby prowadzonej pod rękę, przyszedł spożyć kilka tuzinów ostryg do oberży pod „Złotą Muszlą,“ która w całym rynku słynęła z podawania najświeższych ślimaków i najlepszego wina Chablis...
— Do kata! panie Salvatorze! mówił Ludowik, rad jestem widzieć cię przy obowiązku! Tego mi było koniecznie potrzeba, abym przestał uważać cię za przebranego księcia.
— I ja też, odrzekł Salvator, cieszę się widokiem twoim, panie Ludowiku, raz dlatego, że cię widzę i mogę uścisnąć dłoń człowieka z talentem i sercem, co sprawia mi przyjemność, powtóre, że dowiem się coś o biednej Karmelicie. Cóż się z nią dzieje?
Ludowik nieznacznie wzruszył ramionami.
— Lepiej się ma, odpowiedział.
— Lepiej, nie znaczy dobrze.
Ludowik wyciągnął rękę ku promieniom słonecznym, ozłacającym prześliczną główkę towarzyszki i rzekł:
— Otóż to, jak sądzę, najprędzej wróci jej zdrowie.
— Fizyczne siły, może, lecz moralne?... Ile to lat potrzeba...
— Dla zapomnienia?
— O! nie mówię tego! zawołał Salvator, sam widok jej przekonywa mnie, że niezapomni nigdy.
— A więc dla pocieszenia się?
— Wiadomo panu zapewne, iż nieszczęścia, jakie pociecha uśmierza, najprędzej się leczą.
— O! prawda, jeden z poetów wyrzekł: „Nic nie jest wiecznem, nawet cierpienie!
— To sąd poety... lecz jakież będzie zdanie lekarza?
— Iż należy umysłom wzniosłym pogardzać i lekceważyć boleści. Cierpienie jest jednym z pierwiastków przyrodzonych, jednym ze sposobów doskonalenia, jakich Bóg używa! Iluż to poetów, artystów, myślicieli zostałoby w ukryciu bez przejścia wielkich męczarni lub podlegania ułomności fizycznej. Byron urodził się kulawym i pojął w małżeństwo kobietę swarliwą; Byron przeto, nie geniusz swój, bo ten przychodzi wprost z nieba, lecz wyprowadzenie na światło dzienne i rozkwit tego geniuszu, zawdzięcza wpływowi cierpień. Karmelita zostanie nie znakomitym poetą, lecz wielką artystką, Malibran lub Pastą, a może i czemś potężniejszem, gdyż cierpieć będzie. Czy byłaby szczęśliwą z Kolombanem? Otóż czego nikt odgadnąć nie zdoła, ale, że sławną stanie się bez niego, za to ręczyć mogę.
— Lecz, tymczasem?...
— Tymczasem ma obok siebie lekarza zdolniejszego odemnie.
— Od pana? pozwól wątpić. Cóż to za lekarz? Pewna młoda panienka, która na szczęście nie zna ani trochę medycyny, ale za to posiada wszystkie anielskie sposoby poświęcenia i zaparcia, jakiemi leczą się serca zbolałe: jedna z jej przyjaciółek, współuczennica z St. Dennis, imieniem Fragola.
Salvator uśmiechnął się i zaczerwienił, słysząc pochwałę swej najukochańszej.
Co do młodej dziewczyny, którą Ludowik trzymał pod rękę, wyrazy owe sprowadziły na jej wargi grymasik wyrażający zadąsanie, a połączony z uszczypnięciem tak dotkliwem, że lekarz nie mógł powstrzymać wykrzyku.
— Cóż to znowu, rzekł, Chante-Lilas?
Salvator nie wielką dotąd zwracając uwagę na towarzyszkę Ludowika, w połowie przez obojętność, w połowie przez grzeczność spojrzał na nią i zapytał.
— A! to pani jesteś Chante-Lilas?
— Tak, odpowiedziała dziewczyna, dumna, że nazwa jej znaną była pięknemu posłańcowi. Pan mnie zna?
— Przynajmniej imię wraz z tytułami.
— A! a! znasz jej tytuły; a jakim sposobem?
— Słysząc je głoszone przez wasali księżniczki Vanvres.
— Tak, odezwał się Ludowik, Kamil ochrzcił ją tem mianem.
— Kamil Rozan?... Czy nie miałaś od niego wiadomości, księżno? zapytał Salvator.
— Nie miałam i nie spodziewam się mieć...
— Dlaczego? zagadnął lekarz. Czy nie myślisz przypadkiem, iż zazdrosny jestem?
— O! panie, wiem, że nie czynisz mi podobnego zaszczytu. Hrabina Battoir miała wielką słuszność!
— Cóż ona mówiła? pytał ciekawie Salvator.
— Oświadczyła co następuje: „Nie ufaj nigdy Anglikom, gdyż wszyscy są przewrotni! Nie zwierzaj Amerykanom bo...“
— Co znowu, księżno, chcesz pokłócić Francję ze Stanami Zjednoczonemu.
— A! prawda... Ale zapomniałam zupełnie o hrabinie Battoir!
— Gdzież ona przebywa?
— Oczekuje na mnie, a raczej oczekiwać ma przy rogatce Św. Jakóba, gdzie udała się dla przewiązania ran stryja swojego... Ruszajmy więc, siądźmy w dorożkę i zawieź mnie tam, gdzie dostawić przyrzekłeś.
— A, tak! księżno, czy jednak sądzisz, że posiadam fundusze królewskie, podobne twoim?
— Doskonale! kto leczy milionerów, powinien opływać w złocie.
— Istotnie, panie Ludowiku, zdaje się, iż mieszkańcy Vanvres i Bas-Meudon, zamierzają wystawić pomnik Eskulapowi-zbawcy.
— Wierz mi, panie Salvatorze, jeśli zechcesz, ale obawiam się, czy nie złą przypadkiem oddałem przysługę ludzkości, ratując zacnego pana Gerarda; wyraz twarzy jego wcale nie przypada mi do gustu, i nie dziwiłbym się, znalazłszy obrzydliwego złoczyńcę, w skórze uczciwego człowieka.
— W każdym jednak razie, dobry, czy łotr jest uratowany.
— Niestety! rzemiosło lekarza bywa niekiedy nader gorzkiem.
— No, bądź szczerym, zagadnęła Chante-Lilas, ile zapłacił za twe odwiedziny?
— Księżno, ponieważ zapomniałem chorego uwiadomić o miejscu mojego zamieszkania i nie wróciłem tam już od czasu, w którym nabrałem przekonania, że nic mu nie stanie się złego, rachunek zatem pozostaje do załatwienia.
— A więc, daj mi upoważnienie, a odbiorę należność.
— Niech i tak będzie, lecz nie w tej chwili.
— A kiedy?
— Przy ostatecznem rozłączeniu, będzie to mój dar pożegnalny.
— Trzymam cię za słowo... lecz tymczasem, oto przejeżdża dorożka. Stój!
Powóz zatrzymał się, zwrócił na lewo i zbliżył o cztery kroki do rozmawiających.
— No 1 trzeba już zgodzić się na żądanie twoje, księżno, mówił Ludowik. Następnie, zwróciwszy się do Salvatora, rzekł: Do zobaczenia, jaśnie panie posłańcze! Niech będzie co chce, ja wracam do pierwszej myśli i uważani pana za przebranego księcia.
Salvator uśmiechnął się; dwaj młodzi ludzie ścisnęli sobie ręce.
Chante-Lilas po przez ramię przesłała mordercze spojrzenie Salvatorowi; Ludowik pochwycił to spojrzenie i z udanym gniewem, krzyknął:
— Cóż to znaczy, księżno!
— A! odpowiedziała dziewczyna, przyznaję się, iż kłamać nie potrafię; posłaniec ten bardzo mi się podoba, i gdyby nie przysięga wierności na trzy tygodnie, jaką złożyłam tobie, wiem co poruczyłabym natychmiast temu posłańcowi.
— Gdzie jechać, obywatelu? przerwał woźnica.
— Wydaj rozkazy, księżno, odezwał się Ludowik.
— Do rogatki św. Jakóba! zawołała dziewczyna.
Powóz ruszył we wskazanym kierunku.

XIII.
Jakie atomy przymocowały Zwierzynkę do Haczyka i przynitowały Haczyka do Zwierzynki.

W chwili gdy dorożka unosząca Ludowika z Chante-Lilas znikła na skręcie ulicy św. Dyonizjusza, Salvator spostrzegł z głębi jednej z owych otchłani, której przeniknąć wstydziły się czyste promienie słońca, wychylające się cienie, podobne do cieni wychodzących nie z poetycznego piekła Wirgiliusza, lecz wprost z brudnego kanału.
Były to cienie dwóch ludzi, których po wyziewach alkoholu, tytoniu, czosnku i walerjany, Salvator byłby poznał z zamkniętemi nawet oczyma, więc tembardziej poznał ich z otwartemi.
Parę tę składał ojciec Zwierzynka, dostawca kotów, wybieranych z szynkowni okolicznych, i wierny sługa jego Haczyk, gałganiarz.
Dla osób, które odbywają szczegółowe badania nawyknień, obyczajów i dążeń niższych warstw społeczeństwa, dziwnym wyda się zapewne widzieć gałganiarza posiadającego przyjaciela.
Rozumiemy zdziwienie tych ludzi i dziwilibyśmy się na równi z nimi, gdyby nie nasz zawód powieściopisarski, który nadaje nam przywilej wszystkowiedza; brzydki zawód niejednokrotnie, skoro powieściopisarz zmuszony jest włóczyć się po wszystkich kałużach społecznych. Jakoż, gałganiarz urodzony z pociągiem do włóczęgostwa, bo jesteśmy zdania moralistów uznających, iż człowiek jest niewolnikiem swych skłonności; włóczęga, który uciekł z rodzicielskiego domu, ażeby wieść życie koczownicze, zajmuje się zbieraniem szmat najczęściej w nocy; gałganiarz, który w krótkim czasie tak obcym został dla rodziny, iż zapomniał nazwiska własnego, zamieniwszy je na przydomek, jaki mu nadano i zapomniał nawet liczby lat swoich; otóż taki gałganiarz, według nas, niezdolnym jest posiadać przyjaciela.
Przyjaźń jest uczuciem szlachetnem, które znajdujemy nierzadko, i w najniższych warstwach towarzyskich, lecz nigdy istnieć ono nie może u gałganiarza, owego parji społeczeństw zachodnich. Okryty łachmanami, wzbudzającemu odrazę, ma on w sobie rodzaj wyzywającego bezwstydu, który wyosobnia go od mas, gdyż sam przeczuwa, że masy usuwają się od niego, a tym sposobem staje się on mizantropem, ponurym, czasami złośliwym, zawsze cierpkim i szorstkim.
Wspomnijmy też, nawiasem, iż między gałganiarzami łatwo natrafić na wyzwoleńców więziennych i na nierządnice ostatniego szczebla.
Co przyczynia się do uczynienia tych ludzi ponurymi i nietowarzyskimi, to nadużycie mocnych napojów, jakie u nich wszelką przechodzi miarę.
Wódka dla gałganiarza, a szczególniej dla gałganiarki, gdyż i to dziwne zwierzę posiada własną samicę, ma powab, któremu nic przeciwważyć nie zdoła. Jeden i druga spożywają jaknajmniej pokarmów, byleby częściej oddać się najulubieńszemu pociągowi. Myślą, iż ów napój ognisty odżywi ich równie dobrze jak materje stałe; uważają oni siłę sztuczną, wynikłą z alkoholu, za rzeczywistą, gdy tymczasem podniecenie to wynika jedynie ze środka drażniącego żołądek, zamiast go posilić. To też w szeregach poszukiwaczy zgnilizny, śmierć okrutne czyni spustoszenia.
Nawyknienie do alkoholu sprawia, iż wino wydaje im się niewiele wartem, do tego stopnia, że w ważnych okolicznościach, jeśli porzucą wódkę, oddają się w zamian nadużyciu wina gorącego, przejętego pieprzem tureckim, zaprawionego cytryną i cynamonem, ku wielkiej rozpaczy samych nawet szynkarzy, którzy bez względu na otrzymywaną zapłatę, wzdrygają się na widok tyle naraz nędzy i zmysłowości.
Zrozumieć więc nie trudno, iż żadne z poczuć szlachetnych niezdolne przedostać się w głąb serc tych nieszczęśliwych, i można podziwiać rzeczywiście widok gałganiarza, bratającego się z innym człowiekiem, chociażby ten był łapaczem kotów, jak to miało miejsce ze starym znajomym naszym, ojcem Zwierzynką.
To też Zwierzynka nie zostawał w zbyt ścisłych związkach z Haczykiem, ale był przyjacielem gałganiarza, tak, jak niedźwiedź jest przyjacielem swego dozorcy, kot — myszy, wilk — owieczki, komornik — dłużnika.
Haczyk też, w rzeczywistości, był dłużnikiem Zwierzynki i to na kwotę niezmierną, jeżeli pomyślimy, że zarobek Haczyka średnio nie przechodził dwudziestu soldów na dzień, a ściślej mówiąc, na noc. Należność zaś jego w tym czasie dochodziła ogromnej sumy siedmdziesięciu pięciu franków i czternastu centymów, licząc razem kapitał i odsetki.
Wprawdzie dłużnik utrzymywał, iż pożyczył zaledwie siedmdziesiąt pięć franków i dziesięć soldów; trzeba wiedzieć, że Haczyk sprzeciwiał się zawzięcie rachunkowi dziesiętnemu na franki i centymy, a i w tych jeszcze pieniądzach znalazł, jak mówił, trzy sztuki trzydziesto-soldowe ołowiane i dwie piętnasto-soldowe z cyny.
Teraz, przypuściwszy zmniejszoną choćby należytość, zapytaćby się można, jakim sposobem dłużnik winien został tak ogromną kwotę towarzyszowi, mając wzgląd na wcale nieświetne położenie obu tych przemysłowców.
Najpierw, przemysł Zwierzynki daleko wyżej stał od zajęć Haczyka; gdyż było to łowienie kotów, z których każdy przynosił mu dwadzieścia do dwudziestu soldów, a trzydzieści do czterdziestu, jeśli zwierzę było rasy angorskiej. Z kota bo nic nie ginie: mięso zamienia się w królika, skóra przeistacza się w gronostaja.
A jednak, wziąwszy przecięciowo czterech kotów ubitych dziennie przez Zwierzytnkę, będziemy mieli dochodu franków pięć, co miesięcznie uczyni franków sto pięćdziesiąt, rocznie zaś tysiąc ośmset.
Oto z sumy takowej morderca rodu kociego odłożyć mógł był co najmniej tysiąc franków rocznie, zwłaszcza, nie frasując się prawie o żywność, gdyż oberżyści chowali zwykłe dla niego kawałki wołowiny lub cielęciny; Zwierzynka bowiem, jak wszyscy znakomici myśliwi, nie pokosztował nigdy owocu łowów swoich. Nie miał on przytem kłopotu z odzieniem, bo zwierzchnie pokrycia nieboszczyków, aż nadto wystarczały do osłonienia grzesznego cielska zarówno zimą, jak latem.
Zwierzynka przeto był bogatym, tak bogatym, iż wieść niosła, jakoby miał swojego meklera i grywał na giełdzie.
Ale Haczyk, mimo całej biedy, posiadał przecież rzecz pewną, której zazdrościł mu Zwierzynka przy całym swym majątku: Haczyk posiadał Karlicę!
Jakim sposobem panna Bebe Rudowłosa wymknęła się z hecy bulwarowej dla połączenia się z Haczykiem? mało obchodzi czytelników, poprzestaniemy więc na zaznaczeniu wypadku.
Gałganiarz tedy został kochankiem panny Bebe, której konterfekt długo był wywieszony na bulwarze Temple, między lwem Numidyjskim a tygrysem Bengalskim, wiszącymi tam dotąd, ku wielkiemu zbudowaniu ciekawych, ku wielkiej korzyści królowej Tamatawy, która wyprzedziła Martinów i Van-Amburghów w sztuce ujarzmiania dzikich bestyj, wchodziła bowiem do klatek trzy razy dziennie bez obawy rozszarpania i t. d.
Od czasu jednak zniknięcia Karlicy, śliczny jej obraz znikł też z przed menażerji.
Teraz, dlaczego panna Bebe uciekła? O wypadku tym rozmaite wieści biegały. Najpowszechniejszą jednak była ta, iż w pewien wieczór omyliła się co do woreczka i zamiast we własny od roboty, wsunęła rękę w ten, który obejmował przychód za bilety wejścia; poczem wyślizgnęła się z szałasu pierwszym lepszym otworem i uciekła. Królowa Tamatawe narobiła wielkiego krzyku; chciała panienkę zaskarżyć do policji, lecz we własnej budzie miała pewną opatrzność czuwającą nad nierozsądną Karlicą; był to niejaki pan Flageolet, którego widywano spacerującego z rękami na piersi założonemi, o którym niewiedziano czy ma jaki przychód, ojcowiznę lub dom gdzieś pod słońcem, a który jednak zamaszyście pobrzękiwał od rana do wieczora kilkoma sztukami pięciofrankówek, umieszczonych w kieszeni.
Kimże był ów pan Flageolet?
Pełnomocnikiem i powiernikiem królowej Tamatawy; jej hrabią d’Essex, gdybyśmy porównali ją z Elżbietą, a z Riziem gdyby była Marją Stuart.
Istniała nawet przypuszczalna spadkobierczyni owej monarchini, której pochodzenie wynaleźćby można łatwo, gdyby poszukiwanie ojcostwa nie zostało prawem wzbronione i którą na pamiątkę zapewne arji, wpośród której przyszła na świat, nazwano „Kobzą“.
A więc, pan Flageolet mocno za tem obstawał, aby nie zanoszono skargi na pannę Bebe, a królowa, widząc wspaniałomyślność swego powiernika, która ją utwierdzała nawet w pewnych zazdrosnych podejrzeniach, wykrzyknęła:
— Niech i tak będzie, niech ją powieszą gdzieindziej! Czuję się szczęśliwą, iż za kilka pięciofrankówek uwolniła mnie ta błaźnica od swego widoku.
Ponieważ jednak czcigodnej karlicy obcą była ta wspaniałomyślność, poczytała więc za najwłaściwsze ukryć się, przynajmniej na czas pewien i wkrótce gruchnęła pogłoska w dzielnicy św. Jakóba, iż Haczyk trzyma u siebie kochankę, a zazdrosny, jak bej afrykański lub sułtan turecki, kryje ją przed oczyma ludzi; nie było zaś możności sprawdzenia tego, bo izba gałganiarza mieściła się od podwórza.
Panna Bebe nie posiadająca dla rozrywki choćby „widoku na ulicę”, nudziła się bardzo, a bojąc się ukazać we dnie, część nocy przesiadywała u okna, słuchając trelów słowika i licząc gwiazdy, głównie wtedy, kiedy Haczyk wyszukiwał po mieście szmaty.
Otóż, Zwierzynka, zauważywszy otwór u dołu drzwi, prowadzących do izby gałganiarza, umieścił się przy nim pewnego wieczoru i spostrzegł Karlicę.
Postawcie Romea na miejscu Zwierzynki, Juliettę zamieniwszy na pannę Bebe, a wytworzycie sobie obraz miłosny, którego szczegóły opowiem wam, czytelnicy, nawet po Szekspirze, jeśli tylko domagać się zaprzestaniecie ujawnienia sceny zaszłej między łapaczem kotów, a Karlicą.
Wynikiem takowej było zwyczajnie to, iż nazajutrz, śniadając z Haczykiem, Zwierzynka ofiarował mu się odstąpić jednę z izb własnych ze sprzętami, za cenę miesięczną pięciu franków. Że to była właśnie kwota, jaką opłacał Haczyk za mieszkanie bez sprzętów, przyjął więc z podziękowaniem ofiarę, przeniósłszy panienkę i swoje „penaty“ do szanownego łapacza kotów.
W końcu miesiąca, Haczyk czujący się lepiej w nowej siedzibie, objawiać przecież zaczął dziwny niepokój, a kiedy panna Bebe wywiedzieć się pragnęła o powody jego smutku, oświadczył, iż martwi się nie będąc w możności uiszczenia należności za mieszkanie.
Karlica zadumała się przez chwilę, a owocem jej rozmysłu była odpowiedź dająca wiele do myślenia Haczykowi.
— Załatwię tę sprawę, rzekła.
Że jednak sprawa załatwioną została w istocie i Zwierzynka nie dopominał się o należność, gałganiarz zaprzestał myśleć o płaceniu za mieszkanie nietylko w tym lecz i w następnych miesiącach, tak, że po kwartale, przywykł do owego położenia; rad był ze znalezienia kwatery rzadkiej? gdyż bezpłatnej, jaką otrzymać można tylko u św. Pelagii, to jest w więzieniu za długi.
Dobrze mu nawet z tem było, bo kiedy w noc dżdżystą, lub chłodną, Haczyk wrócił do domu przemokły, zziębnięty, lub z koszem pustym, trzy okoliczności, które wcale niekorzystnie wpływały na jego towarzyszkę, zdarzało się, iż Zwierzynka usłyszawszy w swojem mieszkaniu głosy czułej pary, kołatał do drzwi, wchodził, a widząc miny zasępione, wsuwał rękę do własnej kieszeni, mówiąc: O co to chodzi, o co?... płacz i zgrzytanie zębów z powodu niepomyślnego żniwa szmat! Łowy ze sto skór króliczych były obfite; a wszakże przyjaciele nie są Turkami.
— A cóż dowodzi, że nie są Turkami? zapytywał Haczyk, niedowiarek, jak wszyscy gałganiarze.
— Jakże, czyżbyś się nie uradował, gdybym ci pożyczył trzydzieści soldów?
— Wszak zdałoby się to, co prawda, odpowiadał zwykle Haczyk.
— A więc ciesz się, masz piętnaście.
— Ależ z piętnastoma w połowie tylko mogę być szczęśliwym.
— Nic nie szkodzi!... Jeśli w połowie tylko będziesz szczęśliwym, to poradzimy na to później.
Haczyk udawał się wtedy, by za piętnaście soldów kupić sobie szczęścia w płynie, zamiast szczęścia stałego, pił rozkosz, zamiast ją spożywać i wracał tak zadowolony do domu, że nie mogąc udźwignąć ciężaru pomyślności, padał na ulicy przed drzwiami mieszkania lub na pierwszym stopniu schodów.
Gałganiarz rad był istnieniu, jakie wytwarzał mu przyjaciel Zwierzynka, kiedy naraz niespodziewana nawałnica przyszła zburzyć, jak pałac z kart, owe szczęście, zdające się być tak trwałem... Człowiek strzela, djabeł kuli nosi!
Trzy czy cztery miesiące przeszło w taki sposób, gdy jednego razu wchodząc do wspólnego mieszkania, znużeni walką nocną ostatniego wtorku z naszemi trzema młodzieńcami, gałganiarz i łapacz kotów spostrzegli, nie bez zdziwienia, pannę Bebe Rudowłosą w towarzystwie żandarmów, a jej posłanie zbogacone dwoma srebrnemi sztućcami, jakie znikły w sklepie złotnika, gdzie dniem wprzódy chodziła oddać do naprawy zegarek otrzymany ze wspaniałomyślności Zwierzynki.
Bebe ujrzawszy dwóch przyjaciół, dała im znak oczami wyrazisty, co zrozumieli; ruszyli za strażą i przekonali się nareszcie, że wprowadzoną została do koszar Oursine, gdzie żandarmi wepchnęli ją przed sobą, zapewne przez poważanie dla wdzięków.
Na ten widok, Haczyk zrozpaczony, zaczął błagać przyjaciela o pożyczenie piętnastu soldów, wątpiąc czy pieniądze te wystarczą mu na pocieszenie; lecz chciał spróbować przynajmniej, jako stosujący się zawsze do rozporządzeń Opatrzności.
Na nieszczęście, znikła już Bebe, pośredniczka przyjaźni Haczyka i Zwierzynki, z czego wynikło, iż łapacz kotów nie tylko odmówił gałganiarzowi siedmdziesięciu pięciu centimów, ale nadto oświadczył, ażeby całkowity dług był mu zwrócony w jak najkrótszym czasie. Otóż suma należna wynosiła, jak mówiliśmy, siedmdziesiąt pięć franków 14 centimów.
Wezwanie to sprowadziło chłód w stosunkach dwóch przyjaciół, z którego przyszło nieporozumienie, z czego mogłoby przyjść do procesu, w którym swoboda Haczyka byłaby mocno zagrożoną, gdy w tem, każdy z wiodących spór napotkał oddzielnie Bartłomieja Lelong, który wyszedł przed tygodniem ze szpitala Cochin, zupełnie wyleczony i ten dał im radę wraz z zaproszeniem. Rada polegała na wzięciu Salvatora za sędziego, zaproszenie zaś wiodło do wypróżnienia z nim, Janem Bykiem, kilku dzbanów wina w oberży pod Złotą Muszlą, na uczczenie szczęśliwego wyzdrowienia.
I otóż czemu Haczyk wraz ze Zwierzynką, wczorajsi wrogowie z tego samego powodu jaki zburzył Troję, zbliżyli się do Salvatora i oberży, wsparci na sobie tak silnie, jak gdyby żadna ludzka zawiść, żadna namiętność rozdzielić ich nie zdołała.

XIV.
Dwanaście odsetek ojca Zwierzynki.

Dwaj przyjaciele przeszli obok Salvatora, jak gdyby zapominając, że on właśnie rozsądzić ma ich ważną sprawę; poprzestali tylko na ukłonie pełnym uszanowania. Salvator, nie wiedząc co ich sprowadza, odwzajemnił powitanie lekkiem skłonieniem głowy.
Obaj weszli następnie do oberży, szukając oczyma Bartłomieja Lelong, lecz go nie było jeszcze.
— Jakże, odezwał się Haczyk, gdybyśmy, korzystając z chwili, poszli do pana Salvatora przedstawić sprawę naszą?
— I owszem, odpowiedział Zwierzynką, nie okazując wielkiej chęci zgodzenia się na przedstawienie, lecz sądzę, iż niezawadziłoby tymczasem palnąć po kieliszku.
— Ale ty płacisz! gdyż, co do mnie, noc miałem niepomyślną.
— Rozumie się. Dwie małe miarki wódki i „Constitutionnela!“ zawołał.
Chłopiec podał dwa kieliszki, napełnił je, wręczył Zwierzyńce Constitutionnela i odszedł z karafką.
— Cóż to znowu, zawołał Zwierzynka, co robisz?
— Ja? zapytał chłopiec.
— Ty, właśnie.
— Toć podaję wam czego żądaliście wódkę i Constitutionnela.
— I zabierasz karafkę?
— Rozumie się.
— A więc pozwól sobie powiedzieć, mleczaku, że tak się nikt nie obchodzi ze stałymi gośćmi.
— Jak więc obchodzić się trzeba z gośćmi?
— Zostawia się napój, zaznaczając wysokość jego poziomu w karafce; a kiedy gość odchodzi... co wypił to wypił.
— Tak, do kata! powtórzył Haczyk, co wypił to wypił... zdaje się, że to jasne.
— A który z was płaci?
— Ja, zapewnił Zwierzynka.
— W takim razie inna rzecz.
I postawił wódkę między dwoma towarzyszami.
— Słuchajno, urwipołciu? odezwał się Haczyk.
— Czy to do mnie pan mówi? zapytał chłopiec.
— A do kogóż, jeśli łaska?
— Cóż więc usłyszę?
— Chciałem powiedzieć, że uwaga twoja jest niegrzeczna.
— Co za uwaga?
— Mówiłeś, że: „w takim razie to rzecz inna“.
— Więc cóż?
— Więc powtarzam, że uwaga nie na miejscu. Bo tak dobrze kto inny może być odpowiedzialnym co do twojej karafki, jak i pan Zwierzynka!
— Być może, ale ja mam wydane rozkazy.
— Przez kogo?
— Przez mojego pana.
— Pana Robineta?
— Tak.
— Zabronił dawać mi na kredyt?
— Nie, lecz kazał sprzedawać za gotówkę.
— Wyśmienicie!
— Podoba się to panu?
— Bardzo: honor mój zaspokojony.
— Nie trudnym pan więc jesteś na tym punkcie.
— Za zdrowie twoje Haczyku! zawołał nagle Zwierzynka.
I obadwa gwałtowny szturm przypuścili do wódki, każdy na swój sposób: gałganiarz wrzucając alkohol do gardzieli jak list do skrzynki pocztowej, zaś łapacz kotów cmokając zwolna. Po chwili Zwierzynka zapytał towarzysza:
— Czy widziałeś kurs giełdy wczorajszej? Ja bo nie.
— Zapominasz chyba, że czytać nie umiem.
— A! prawda, wyrzekł pytający z pewnym odcieniem pogardy.
— Pięcioprocentówka stała sto franków siedmdziesiąt pięć centimów, odezwał się jakiś sąsiad w czarnem ubraniu, zabrudzonym krawacie, z podejrzaną miną.
— Dziękuję, panie Guy d’Amour, odpowiedział Zwierzynka.
A nalewając drugi kubek Haczykowi, dodał:
— A więc papiery spadną dziś.
— Głowę daję, że tak będzie, rzekł gałganiarz opieraiąc dłoń na kubku.
— W takim razie, mówił dalej Zwierzynka do agenta, nabieram ochoty do kupna.
— I ja też! zawołał z powagą Haczyk, posławszy w otchłań drugą czarę ognistego napoju.
Zwierzynka nalał mu znowu, pytając:
— Widziałeś, z jaką dumą odkłonił się nam ten wymuszony Salvator?
— Nie, nie zauważyłem.
— Tak, że aż człowiekowi niedobrze się robi. Czyby on miał się za króla posłańców?
— Myślę, że za coś jeszcze lepszego, zauważył Haczyk.
— Gdybyś mojego był zdania, mówił dalej łapacz kotów, podając gałganiarzowi czwartą dawkę alkoholu, załatwilibyśmy sprawę między sobą nie wtajemniczając w nią trzeciego.
— I owszem: uprzedzam cię tylko, iż rozmawianie o interesach sprawiać mi zwykło pragnienie!
— A więc pijmy.
Zwierzynka napełnił mu piąty puhar rozkoszy, rad, że towarzyszowi mroczki snują się już przed oczyma, i rozpoczął na nowo:
— Mówiłem, że winien mi jesteś sto siedmdziesiąt pięć franków i czternaście centimów.
— Ja zaś mówiłem, odrzekł gałganiarz, który nie zatracił dotąd pamięci liczb, że winien jestem nie więcej nad siedmdziesiąt pięć liwrów i dziesięć soldów.
— Upierasz się bowiem przy obliczeniu samego tylko kapitału.
— Istotnie, odrzekł Haczyk podając kubek do napełnienia, liczę jedynie kapitał.
Zwierzynka nalał po brzegi, mówiąc:
— Ależ po dodaniu odsetek składanych, suma wyniesie sto siedmdziesiąt pięć franków i czternaście centimów.
— Jakimże to sposobem siedmdziesiąt pięć liwrów z dziesięcioma soldami przynieść mogą aż tyle w ciągu siedmiu miesięcy?...
— W ciągu ośmiu.
— Niechby i ośmiu, cóż to wynosić może?
— Zobaczysz zaraz... Dziś upływa ośm miesięcy od czasu gdy przeniosłeś się do mnie na mieszkanie...
— Szczęśliwy czułem się wtedy, wtrącił z westchnieniem Haczyk, wspomniawszy, z jaką to wówczas łatwością Zwierzynka wypuszczał z kieszeni śliczne piętnasto-soldowe sztuki.
— O! i ja także! zawołał towarzysz przywodząc sobie na pamięć błogosławione chwile pobytu panny Bebe. Cóż chcesz, przyjacielu! człowiek starzeje się i więdnieje codziennie.
— Prawda to święta; jest to wyraźne przeciwieństwo długów, które potężnieją starzejąc się.
— Dzieje się tak z powodu narastania odsetek, powtarzał Zwierzynka... Mówiliśmy więc, iż przed ośmioma miesiącami osiadłeś u mnie; izbę wynająłem ci za pięć franków miesięcznie.
— Przyznaję.
— Bardzo to szczęśliwie! Począwszy od pierwszego miesiąca, przestałeś płacić.
— Dlatego jedynie, ażeby nie nabrać tak brzydkiego przyzwyczajenia.
— Pięć razy ośm czyni czterdzieści.
— Rzeczywiście, tylko, że od czterech tygodni nie mieszkam już u ciebie, a zatem pięć razy siedm, czynić będzie trzydzieści pięć.
Zostawiłeś w izbie stary kosz, co właśnie przeszkodziło mi w wynajęciu mieszkania.
— Wszak mogłeś wyrzucić go na śmiecie.
— Tak, żebyś powiedział, iż wewnątrz mieścił sto tysięcy franków.
— Więc mniejsza o to, niech będzie ośm miesięcy lecz zaraz jutro przychodzę zabrać ów koszyk.
— O! nie, braciszku, to przecież mój zastaw!
— Jakto chcesz, żebym wciąż płacił za mieszkanie starego grata!
— Zapłać moje sto siedmdziesiąt pięć franków i czternaście centimów, a sprawa załatwi się gładko.
— Wiesz przecie, że nie posiadam ani jednego solda na twoje sto siedmdziesiąt pięć franków!
— A więc nie spieraj się o ścisłość rachunku.
— Licz zatem... ale wprzód nalej.
Gałganiarz, siódmy czy ósmy spełniał już toast, bo nie zwykł nigdy tego obliczać, a towarzysz mówił w dalszym ciągu:
— Ośm więc miesięcy po pięć franków, wyniesie razem czterdzieści franków, do jakich przydać trzeba pożyczone w rozmaitym czasie trzydzieści pięć franków i pięćdziesiąt centimów.
— Więcej, niż w sześćdziesięciu dawkach.
— W każdym razie pożyczone, nie zaprzeczysz?
— Nie, uznaję się dłużnikiem co do siedmdziesięciu pięciu liwrów i dziesięciu soldów, powiadam to każdemu kto chce słuchać, wykrzykiwać gotów jestem z dachu! A zatem, od pożyczki takiej, licząc po dwanaście od sta...
— Aż dwanaście! Prawo nie pozwala brać więcej nad pięć... sześć co najwięcej.
— Mój drogi Haczyku, zapomniałeś, iż narażałem kapitał.
— Prawda, zapomniałem o tej okoliczności.
— Zgadzasz się więc na dwanaście? mówił Zwierzynka nalewając znowu wódkę.
— Dobrze!
— Otóż, za pierwszy miesiąc po dwanaście od sta, czyni dziewięć franków i dwa centimy, a dodawszy to do siedmdziesięciu pięciu franków pięćdziesięciu centimów, wypadnie ośmdziesiąt cztery franki pięćdziesiąt dwa centimów.
— A! to jeden miesiąc?
— Co?
— Te twoje dwanaście.
— Rozumie się.
— Tym sposobem wypadnie sto czterdzieści rocznie!
— Zważ na ryzyko straszne.
— No, masz słuszność, odrzekł Haczyk coraz bardziej odurzony, wielkie ryzyko!
— Otóż, pojmiesz zapewne teraz, iż winien mi jesteś sto siedmdziesiąt pięć franków czternaście centimów.
— O! tyle tylko! po sto czterdzieści od sta rocznie, dziwi mnie to bardzo, myślałem, że więcej.
— Nie więcej.
— Szczególna rzecz! zawołał Haczyk.
— A więc gotów jesteś przyznać taką należytość?
— Bezwątpienia, ale czy nie dosyć byłoby okrągłe sto siedmdziesiąt pięć franków?
— Niech będzie! odliczam czternaście centimów, rzekł wspaniałomyślny łapacz.
— Nie, odpowiedział gałganiarz wyniośle, nie, panie, nie żądam łaski; pozostaw jak było!
— Cóż to, nie „tykasz“ mnie już, Haczyku?
— Tak, bo widzę, iż zbyt lekkomyślnie nadałem ci miano przyjaciela!
— Kiedy mówię, że odtrącam czternaście centimów.
— Nie, nie i nie, niepozwolę na żadne zmniejszenie.
— Przejemy tę resztę.
— Nie głodny jestem, pić chcę...
— To przepijmy.
— Zgadzam się.
— Nie gniewasz się więc? rzekł Zwierzynka, napełniając kubek dłużnika.
— Nie, żartowałem, a na dowód...
— Co znowu!
— Oto go masz...
— Uspokój się, nie chcę dowodów.
— A jeśli dam koniecznie?
— To przyznaj natychmiast sto siedmdziesiąt pięć franków, mówił łapacz kotów dobywając papier z kieszeni.
— Oszalałeś? nie umiem pisać.
— Nakreślisz krzyżyk...
— A co do dowodu, przerwał mu gałganiarz rozwijając w dalszym ciągu myśl pierwotną, jeśli dasz dziesięć franków, przyznam natychmiast sto siedmdziesiąt pięć.
— Zanadto już straciłem.
— Sto soldów?
— Niepodobna!
— Trzy franki?
— Uporządkujmy najpierw dawne rachunki.
— Czterdzieści soldów?
— Masz pióro, zrób krzyż.
— Dwadzieścia soldów? wołał Haczyk... niegodnym jesteś mieć przyjaciela, kiedy go tracisz dla dwudziestu soldów!
— No; weź swoje dwadzieścia soldów, rzekł zniecierpliwiony Zwierzynka, wydobywając sztukę pietnasto-soldową.
— O domyślałem się, że takie będzie zakończenie, rzekł gałganiarz maczając pióro w kałamarzu, kiedy Zwierzynka podsuwał mu papier.
Dłużnik gotował się położyć znak krzyża, lecz cień jakiś zakrył mu nagle światło słoneczne; cieniem tym był Salvator.
Posłaniec wsunął rękę oknem, pochwycił pismo mające być podznaczone krzyżem, znamieniem posiadającemu ludu o wiele więcej mocy od zwyczajnego podpisu, rozdarł je na tysiąc kawałków i rzuciwszy na stół siedmdziesiąt pięć franków pięćdziesiąt centimów, zawołał:
— Masz pieniądze, jakie winien jesteś Zwierzyńce. Ja teraz zostanę wierzycielem Haczyka.
— A! panie Salvatorze, wykrzyknął gałganiarz, daję moje słowo, że posiądziesz dłużnika, za jakiego niedałbym szeląga!
W tej chwili, dźwięczny głosik dał się słyszeć za oknem, jak gdyby dla przeciwieństwa z chrapliwą mową Haczyka.
— Panie Salvatorze, wołał głos zdający się należeć do młodego dziewczęcia, czy nie zechciałbyś odnieść tego listu na ulicę Varennes numer 42?
— Do trzeciego dependenta pana Baratteau, jak zawsze?
— Tak, panie Salvatorze, proś o odpowiedź. Oto pięćdziesiąt centimów.
— Dziękuję, moje śliczne dziecię; bądź spokojna, zlecenie wykonane zostanie natychmiast.
Salvator puścił się żwawo w drogę, zostawiając Zwierzynkę w najgłębszem zdumieniu, jakiemu zaledwie wyrównać zdołało zadowolenie z otrzymania tak wczesnego siedmdziesiąt pięć franków pięćdziesiąt centimów.

XV.
W którym autor ma zaszczyt przedstawić czytelnikom pana Fafiou.

W chwili kiedy Zwierzynka wpuszczał w kieszeń pieniądze, kiedy Haczyk spity do szczętu, wydał pierwsze chrapnięcie, kiedy Salvator, wrzuciwszy przez okno należność, zgadzał się na rozkazy cudnych usteczek i przebiedz zamierzał pół mili za dziesięć soldów, wtedy Bartłomiej Lelong zjawił się we drzwiach oberży pod Złotą Muszlą, wiodąc pod rękę pannę Fifinę, kobietę, która, jeśli wierzyć można Salvatorowi, tak potężny wpływ wywierała na życie robotnika ciesielskiego.
Panna Fifina na pierwszy rzut oka, nie przedstawiała nic, co mogłoby usprawiedliwić ów wpływ niezmierny, gdyby nie pewne prawo równowagi przyrodzonej, głoszące, że siła podledz musi niejednokrotnie słabości.
Dziewczyna to była wysoka, lat dwudziestu do dwudziestu pięciu, zestarzała przed czasem z powodu nędzy i rozpusty; twarz miała wybladłą z szaremi oczyma, głowę ubraną w pęki bujnych płowych włosów, które wydawałyby się przepysznie na skroniach kobiety światowej, lecz u Fifiny traciły połowę wartości, z powodu niedbałego ich pielęgnowania. Szyja jej była cienka, lecz osadzona należycie i dość powabna; ręce też piękne choć więcej blade niż białe, a całe ciało, falujące pod wielkim szalem i suknią jedwabną nieco znoszoną, posiadało giętkie ruchy węża i syreny razem. Rzecby można, iż zostawiona bez podpory, wygjęłaby się tak jak młoda topola pod naciskiem wiatru; co zaś wieńczyło ową całość, to pewien rodzaj lubieżności próżniaczej, nie bez wdzięku i nie bez skutków, jak o tem przekonać się możemy z wpływu wywieranego na Jana Byka.
Cieśla miał wyrytą na czole dumę i radość. Czy to przez kaprys, czy przez obojętność, Fifina rzadko zgadzała się na wyjście z nim razem, chyba, jeśli prowadził ją na widowisko. Lubiła ona teatr, lecz nie chciała siedzieć gdzieindziej, jak w orkiestrze lub pierwszych rzędach galerji, co zabierało dzienny dochód Jana Byka, i niedozwalało mu kosztować często tej przyjemności razem z kochanką.
Fifina miała pewne stałe pragnienie, a mianowicie: wkręcić się do teatru. Na nieszczęście, nie mogła znaleźć odpowiedniego poparcia, tem bardziej, iż zła wymowa stanowiła przeszkodę nie do usunięcia. Z chęcią przyjęłaby najdrobniejszą rolę, gdyby nie to znowu, że Jan oświadczył, iż nie chce mieć aktorki kochanką i że połamałby jej kości przy pierwszem ukazaniu się na deskach teatralnych.
Fifina śmiała się tylko z tych pogróżek, wiedząc, że ona raczej uczyniłaby to w danym razie ze swoim najmilszym. Niekiedy, wśród zapędów wściekłości, dziesięć razy dłoń Jana Byka wznosiła się nad głową dziewczyny, ale Fifina wypowiadała wtedy te jedynie wyrazy: „Tak to bić kobietę! pięknie bardzo!“ i ręka jego opadała bezwładnie. Jan Byk dumnym był ze swojej siły, jeśli więc w uniesieniu nie trafił na opór, nie walczył ze słabością.
Prócz owych chwil pijaństwa i zazdrości, miał on jeszcze godziny wyrzutów sumienia — wyrzutów, lecz nie żalu zauważmy to dobrze.
Przed dziesięcioma laty, pod własną nazwą Bartłomieja Belong, zaślubił on prawnie kobietę łagodnego obejścia, poczciwą, pracowitą, i miał z nią troje dzieci. Po sześciu latach szczęścia, napotkał pannę Fifinę, i odtąd rozpoczął życie burzliwe, które nie dawszy mu szczęścia, pogrążyło w nędzę małżonkę jego wraz z dziećmi.
Cieśla czuł, iż żona kochała go prawdziwie, kiedy Fifina nie trudziła się nawet udawaniem, gdyż wielbiła istotę, fila której różne popełniała szaleństwa, a był to aktor!
Jak mógł Bartłomiej cenić do togo stopnia kobietę, która nie dbała o niego wcale, wytłómaczyćby nam mógł chyba Kartezyusz, wynalazca prawa przyciągania się wzajemnego różnych z sobą żywiołów. Jeden z przyjaciół moich, znajdujący się w takiem samem położeniu, zapytany: „dlaczego nie kochając już, pozostaje razem z dawną ukochaną?“ odrzekł:
— Cóż chcesz! zanadto czujemy do siebie nienawiści, n żeby się rozejść.
Panna Fifina miała jedno dziecko z Janem, które ojciec uwielbiał, a które służyło jej właśnie za talizman przewagi; na ten haczyk łowiła go, jak rybak szczupaka. W dniach napadu złośliwości, kiedy potrzebowała niewiadomo dlaczego, przywieść do rozpaczy Lelonga, mówiła mu przeciągłym swym głosem:
— Twoja córka? Nie masz prawa dawać jej tej nazwy, ponieważ jesteś żonatym i nie możesz jej przyznać! Wreszcie, zkąd wiesz, że dziecko to naprawdę jest twojem? Niepodobna wcale do ciebie!
A wtedy ten człowiek silny jak lew, wił się po ziemi jak opętany, kąsał podłogę, rycząc z wściekłości:
— O! przeklęta! o! bezwstydnica! śmie mówić, że dziecko nie jest moje!
Fifina spoglądała na niego, jak na warczącego brytana, szklannem okiem kobiet bez serca; szyderczy uśmiech wykrzywiał jej wargi, ukazując zęby drobne, szpiczaste, jak u hyeny.
— A więc tak! powtarzała, dziecko nie jest twoje, jeżeli chcesz wiedzieć prawdę!
Przy tych wyrazach, Bartłomiej Lelong stawał się znowu Janem Bykiem: zrywał się rycząc, rzucał się na tę kobietę o członkach wysmukłych jak u pająka, wznosił nad jej głową pięść twardą jak młot cyklopa, ona zaś poprzestawała na wyrzeczeniu:
— Tak, tak! zamorduj słabą kobietę! dalej!
Wtedy Bartłomiej olbrzymie palce swoje zatapiał w czuprynie, rycząc z przekleństwem na ustach, wywalał drzwi kopnięciem nogi i pędził wściekle po schodach, a biada temu kto znalazłby się na jego drodze! słabość jedynie znajdowała u niego łaskę.
Jednego z takich właśnie wieczorów, Jan Byk spotkał trzech przyjaciół w oberży Bordiera.
Wiemy co tam miało miejsce, i jakby był zakończył się dramat napadu apoplektycznego, gdyby nie zjawienie się na czas Salvatora, dla puszczenia mu krwi i odesłania do szpitala Cochin, z którego wyszedł przed ośmiu dniami, a ujrzawszy Zwierzynkę i Haczyka wśród gorącej rozprawy, radził im zdać się na sąd Salvatora, a następie zaprosił do oberży pod Złotą Muszlą.
Przy wejściu Bartłomieja, jeden z ucztujących niezdolny już był do boju, a mianowicie Haczyk. Pozostawał więc tylko Zwierzynka.
Jan Byk kazał położyć trzy nakrycia, rozłożył ręce panad Haczykiem, chrapiącym jak trąba i wyrzekł uroczyście znane wyrazy:
— Cześć zwyciężonemu!
Poczem rozwarto ostrygi i usadowiono się przy stole, wśród tysiącznych uwag panny Fifiny, której nic nie było do smaku.
— O! jakże ty jesteś wybredną, moje piękne dziecię! odezwał się Zwierzynka.
— Milcz! krzyknął Bartłomiej, ścisnąwszy zęby; wybredną dlatego, że jest ze mną: kot lepiejby jej smakował w podrogatkowej szynkowni, z wędrownymi skoczkami, z tym obrzydliwym pajacem Fafiou, aniżeli bażant ze mną w Rocher-de-Cancale lub u braci Provenceaux.
— Wyśmienicie! zawołała Fifina, nowy to strzał chybiony! Dawniej, niż od tygodnia, noga moja nie postała na bulwarze Temple.
— Prawda... odkąd wyszedłem ze szpitala, noga twoja tam nie postała; lecz mówiono mi, że przedtem włóczyłaś się codziennie, i że szopa imcipana Kopernika nie miała gorliwszego od ciebie widza.
— Być może, odburknęła panna, z tym wyrazem lekceważenia, jaki do szału przyprowadzał Jan a Byka.
— O! gdybym był przekonany, że tak było, ryknął cieśla, gnąc w ręku widelec, jak piórko od zębów. I zwracając się do Zwierzynki dodał: Co najbardziej zakrwawia mi serce, to, że ona wdaje się zawsze z błaznami, którzy nie są ludźmi: z mleczakami, których zmiętosiłbym w palcach, gdybym nie wstydził się zabrać do podobnych niedołęgów, do istot, których nie śmię dotknąć z obawy, żeby ich nie połamać. Daję ci słowo! Zwierzynko, gdybyś zobaczył tego Fafiou, powiedziałbyś jak ja: „Cóż to za lalka błazeńska? Chyba nie człowiek!“
— Rozmaite bywają gusta, odezwała się Fifina.
— Więc przyznajesz, że kochasz go! wrzasnął Jan Byk.
— Tego nie mówię, twierdzę jedynie, że gust nie bywa jednakowy.
Z gardzieli cieśli wydobył się groźny ryk; szklanka rozbryznęła się na szczątki, rzucona o podłogę.
— Cóż to za naparstek, chłopcze! krzyknął; podaj mi kufel! Chłopiec, nawykły do wybryków Bartłomieja Lelong, postawił na stole żądany przedmiot, mieszczący w swem wnętrzu około pół butelki, i zebrał szkło z podłogi.
Jąn napełnił miarę po brzegi i wychylił do dna.
— Ślicznie, odezwała się Fifina, dobry początek! Znam ja to: po dwudziestu minutach trzeba będzie odnieść cię do domu pijanego jak bela... Po uraczeniu takiem chrapać będziesz ze dwanaście godzin, ja zaś tymczasem przejdę się po bulwarze Temple.
— Czy ona kamień ma w miejscu serca? spytał Lelong Zwierzynki głosem płaczliwym. Wiem, że uczyniłaby, co mówi!
— Dlaczego nie? odpowiedziała Fifina.
— Gdybyś miał taką żonę, Zwierzynko, powiedz szczerze, cobyś z nią zrobił?
— Ja? Schwyciłbym za tylne nogi, jak królika, i bywaj zdrów!
— Tak, mruknęła dziewczyna, radziłabym wam obu spróbować, jak to smakuje.
— Chłopcze, wina! krzyknął Jan Byk.
W chwili objawiania się tych pierwszych przypadłości gniewu, z ulicy św. Dyonizjusza na plac Targowy zawracał wysoki, chudy, kościsty młodzieniec, z wydłużoną szyją na podobieństwo gitary, nosem zagiętym jak róg myśliwski, głupiemi oczyma wysadzonemi z głowy, jak u wołu, przy włosach koloru musztardowego, słowem człowiek, którego wszyscy przechodnie witali śmiechem, mimo całej powagi, jaką nadać sobie usiłował.
Co przyczyniło się jeszcze do nadania dziwacznego pozoru tej osobistości, to kapelusz szczególnego kształtu, służący jej za ramę i cieniem swym osłaniający całą nieledwie postać. Dach ów osadzony na głowie był jednym z tych trójrogów, jakie znali tylko współcześni Jeannota.
To też, gdy nowy działacz, jakiego wprowadzamy na scenę, zanurzył się w głąb fali targowiska, całemu przejściu jego do oberży pod Złotą Muszlą, towarzyszył jeden wybuch olbrzymiego śmiechu, ogarniający masy szybko, jak iskra elektryczna.
Lecz człowiek ten na podobieństwo grabarza, który nie czuje się obowiązanym do smutku z powodu boleści innych, nie potrzebował też być wesołym, jak ci, co go otaczali. Przerzynał więc ścieśnione szeregi śmieszków, z obojętnością cywilizowanego człowieka wśród dzikich, i dobiegł celu w kilkunastu podskokach.
Celem owym musiał być niezaprzeczenie Salvator, bo stanąwszy u wrót Złotej Muszli, przed noszami nieobecnego posłańca i z komicznym giestem odkrywając głowę jedną ręką, drugą zaś chwytając pęk włosów musztardowych, zawołał:
— No! patrzajcie, toć to jego naprawdę nie ma!
Poczem wszedł na małą wyniosłość i rozglądać się zaczął do koła: nie ma Salvatora? pytał otaczających go, zebranych jak na widowisko, lecz żaden z widzów nie był w stanie dać zadawalniającej odpowiedzi. Naraz, przyszła mu myśl, iż znajdzie może posłańca w izbie szynkownej; pochwalił się też w głos, mówiąc:
— Widzicie jaki ja głupiec!
I zstępując ze wzgórka, podstawy wybornie zastosowanej do postaci, jaką dźwigał co tylko, zwrócił się ku drzwiom oberży.
Cień rzucony na okno przy jego przejściu, wstrząsnął Bartłomiejem Lelong jak ukłucie skorpiona; cieśla odwrócił się i wykrzyknął:
— O! ależ oczy mnie nie mylą! lecz niech wejdzie, szukać go nie będę.
Osobistość tak mocny gniew wzbudzająca w Janie, stanęła rychło we drzwiach, i jak gdyby posiadała budowę żółwia, pozostawiając ciało w pierwszej izbie, wysunęła głowę do drugiej, szukając wytrzeszczonemi oczyma człowieka, którego znamy pod nazwą Salvatora, kiedy cieśla, sądząc, iż on wypatruje kobiety, a tą kobietą jest właśnie Fifina, zbladłszy jak trup, wrzasnął straszliwym swoim basem:
— Fafiou!... A zwracając się do dziewczyny, dodał: O! to dlatego, że naznaczyłaś mu schadzkę, zgodziłaś się wyjść ze mną, bezwstydnico!
— Może i tak! odrzekła Fifina.
Jan Byk nie wydał żadnego głosu, jeden tylko skok uczynił i wpadł na biednego Fafiou; a porwawszy go za kołnierz, wstrząsnął gwałtownie, jak to czynią uczniowie w miesiącu maju z młodym kasztanem, dla otrząśnięcia chrabąszczów. Fafiou nie miał nawet czasu opatrzeć się, bo zanim spostrzegł niebezpieczeństwo, znalazł się w ręku strasznego nieprzyjaciela.
A położenie było groźne; to też przerażony, wydawał krzyki błagalne.
— Panie Bartłomieju! panie Bartłomieju! przysięgam, że nie dla niej przyszedłem... przysięgam, że niewiedziałem o jej tu bytności!
— A po co, nędzniku?
— Nie dajesz mi czasu do wytłómaczenia.
— Więc do kogo, mów!
— Do pana Salvatora.
— Łżesz!
— A! zadusisz mnie!... ratunku!
— Do kogo przyszedłeś?
— Do pana Salvatora, mówię... gwałtu!
— Ja się pytam, do kogo przyszedłeś?
— Do mnie, odezwał się z po za pleców mordowanego głos łagodny a poważny i stanowczy. Puść tego człowieka, Janie.
— Czy tylko prawdę mówisz, panie Salvatorze?
— Wiadomo ci przecież, iż nigdy nie kłamię... Puść go więc, mówię.
— Do kata! czas był, żebyś nadszedł, panie, rzekł cieśla, wypuszczając z kleszczów ofiarę i oddychając chrapliwie, na podobieństwo bydlęcia, jakiego nosił przydomek.
Fafiou byłby po tym wypadku stracił chęć do zwykłych zajęć, a pan Galileusz Kopernik, szwagier pana Zozo z Północy, zmuszony by został tego wieczoru obejść się bez pajaca.
Cieśla uspokojony nareszcie, odwróciwszy się tyłem do człowieka, którego poczytywał za szczęśliwego współzawodnika w serduszku panny Fifiny, dozwolił mu wyjść spokojnie w towarzystwie Salvatora.

XVI.
W którym mowa o imcipanu Koperniku i panu Fafiou, i gdzie zarazem autor określa zachodzące między nimi stosunki.

Salvator wrócił na zwykłą swoją placówkę przy murze; Fafiou udał się za nim, zwalniając węzeł chustki na szyi, dla otwarcia szerszej drogi postępowi powietrza.
— A! panie Salvatorze, przemówił nareszcie, winien wam jestem świeczkę! po drugi to już raz wybawiasz mnie z pazurów śmierci, na honor! to też, słowo Fafiou! jeżeli kiedy oddachym wam mógł przysługę, rozporządzaj mną!...
— Może też zaraz wezmę cię za słowo, podchwycił Salyator.
— O! wtedy uczynisz mnie najszczęśliwszym.
— Oczekiwałem cię właśnie.
— Doprawdy?
— I straciwszy nadzieję zobaczenia, chciałem napisać do ciebie.
— Istotnie za późno przychodzę, lecz uważcie panie, że znalazłem Musettę (Kobzę), a gdy ją ujrzę samą, nie mogę powstrzymać się od wyrażenia jej moich zapałów.
— Widzę to jedynie, że kochasz się we wszystkich kobietach, rozpustniku.
— O! nie panie Salvatorze, bóstwem mojem jest Musetta.
— A Fifina?
— Tej nie lubię; ona to sama prześladuje mnie miłością i kusi, lecz ja, widząc ją nadchodzącą, biorę nogi za pas...
— Radzę ci uczynić to samo przy spotkaniu się z cieślą, gdyż nie zawsze możesz znaleźć mnie przy sobie.
— To cham dopiero!... Trzeba mu jednak darować, kiedy kto taki zazdrosny...
— A! więc i ty zazdrosnym jesteś?
— Jak tygrys królowej Tamatawy!
— Musettę kochasz tak gorąco?
— Aż do wyschnięcia z suchot! Patrzcie, w jakim znajduję się stanie: miłość to pożarła wszystek tłuszcz mojego ciała, słowo honoru!
— Jeśli do tego stopnia szalejesz za nią, czemu nie pobierzecie się?
— Matka jej nie pozwala.
— Tym sposobem, mój chłopcze, raz nabrać trzeba silnego postanowienia i wyrzec się tej kobiety.
— Niepodobna, dość mam cierpliwości: czekać będę.
— Na co?
— Dopóki matka zjedzoną nie zostanie... nie ominie ją to, dziś czy jutro.
Salvator uśmiechnął się nieznacznie, na dziką myśl oczekiwania krwawej uczty z ciała świekry, dla zaślubienia uwielbianej córki.
Niechaj jednak czytelnik nie nabierze ztąd nadto złego wyobrażenia o Fafiou, dzielny to był chłopiec ów pajac, członek towarzystwa komedjantów Galileusza Kopernika. Otrzymując przeklęte piętnaście franków miesięcznej płacy, dochodzącej go raz na kwartał, grywał role frantów, Grillów i Żokryzów, słowem wszystkie role „czerwonych ogonów tak dobrze przypadające do jego postaci. Lecz nie na tem kończył się jego urząd; jednocześnie sprawował obowiązki cyrulika i perukarza całego zgromadzenia artystów, które składało ośmiu członków włącznie z dyrektorem, grywającym zazwyczaj Kassandrów, panną Musettą, przedstawiającą Izabelle i z nim samym, używanym do odwzorowywania błaznów i pajaców, przy współzawodnictwie pięknego Leandra, co wierutnem było dlań męczeństwem, bo śmiertelnie zadurzony w Musecie (Izabelli), słyszał bezustannie pieszczenie się bogdanki z innym, kiedy dla niego musiała mieć na scenie same obelgi.
Prawda, że gdy młoda para znalazła się sam na sam, rzeczy odmienną przybierały postać: wtedy to Fafiou odbierał wszystkie czułości, a Leandrowi przesyłano zdaleka pogardę, jaką pajac otrzymywać zwykł na scenie. A potrzebował on bardzo tej miłości. Sam był na świecie, od lat dziecinnych nie znał rodziców, ni krewnych, gdy papa Galileusz Kopernik napotkał go wywracającego koziołki na ulicy, a podjąwszy z bruku, obiecał wykształcić talent wrodzony.
Sprowadziwszy więc malca do siebie, zastawił przed nim posiłek wieczorowy, o jakim dziecko w swoich nawet snach gastronomicznych nie miało pojęcia, a po tak świetnem przyjęciu, zbyt błogie może powzięło wyobrażenie o życiu pajaca i dla tego pozwoliło na łamanie sobie kości i wyciąganie stawów, co wykształcić je miało na artystę gimnastyka.
Wkrótce też chłopiec rozpoczął przedstawiać sztuki na placach Paryża, dopóki nie napatrzono się do znudzenia, poczem przeniesiono się na prowincję, a ztamtąd za granicę. Zwiedzono „najgłówniejsze stolice Europy“, wyrywając po drodze zęby, połykając szpady, obezsilając padalców, zjadając pakuły płonące, i t. p., wyprawiając cuda. Ze jednak pożywanie pakuł silny wzbudza apetyt, zamiast włóczenia się po świecie, zamierzono wrócić do Paryża dla urządzenia teatru, i w roku 1825., otrzymano istotnie pozwolenie na budowę szałasu przy bulwarze Temple.
Od owego czasu przedstawiano wciąż nędzne odpadki sztuk grywanych w teatrach Włoskim i de la Foire; tylko, że w szeregu tych scen bywały dorocznie dwie przerwy: przez ciąg wielkiego postu występowały na jaw „misterja“ dla pobożnych, przez ciąg zaś miesięcy wolnych od wykładów w szkołach, czarnoksięskie widowiska dla dzieci.
Lecz mówimy tu wyłącznie o tem, co działo się na przed-sceniu, bo sztuka grana darmo, na wolnem powietrzu przed wejściem do baraku, stanowiła jedynie wędkę przywabiającą publiczność do wnętrza; a byłoby to istotną niewdzięcznością ze strony widzów niepłacących, gdyby nie zapuścili się w głąb teatru dla ujrzenia cudów przygotowanych przez pana Galileusza Kopernika, na smakowity ostatni kąsek. My zaś, którzy odwiedzaliśmy niejednokrotnie zakład ów, wyznać możemy otwarcie, iż widowisko warte było dwa soldy, które pobierano przy wyjściu.
Wnętrze szałasu można było nazwać zmniejszonym światkiem.
Znajdowali się tam; olbrzymy i karły, albinosy i kobiety z brodami, Eskimosy i bajadery, ludożercy i inwalidzi z drewnianemi głowami, małpy i nietoperze, konie i osły, boa constrictor i cielęta morskie, słoń bez trąby i dromadery bez garbów, orangutangi i syreny, szkielet olbrzymiego żółwia wraz ze szkieletem mandaryna chińskiego, szpada, z którą Ferdynand Kortez zdobył Peru, luneta, przy pomocy której Kolumb odkrył Amerykę, guzik od sławnych szarawarów króla Dagoberta, tabakiera Fryderyka Wielkiego, laska pana Voltaire’a, nakoniec ropucha kopalna, znaleziona w warstwach przedpotopowych na Montmartre przez znakomitego Cuviera! Były to, jak mówiliśmy, w streszczeniu wszelkie okazy państwa przyrody i cudów świata naszego.
Długiego potrzeba byłoby czasu dla grona uczonych, które byłoby powołanem do ułożenia spisu tysiącznych różności, jakiemi wnętrze baraku przystrojono od dołu do góry.
To też, królowa Tamatawy, posiadająca zaledwie lwa i tygrysa, mimo złoconej papierowej korony i paska muszlowego, nie odrzuciła grzeczności papy Galileusza Kopernika, gdy przedstawił jej zamówienie do towarzystwa Musetty, przypuszczalnej dziedziczki jednej z wysp pod Wiatrami.
Panna więc, za trzydzieści franków miesięcznie, odstąpioną została papie Galileuszowi, dla przedstawiania ról Izabelli zewnątrz, a skromnej Zuzanny kąpiącej się w obec dwóch starców, wewnątrz teatru.
Pan Flageolet, dla nadania umowie większej wagi, za raz pod nazwiskiem królowej Tamatawy podpisał godność swoję, mianując się skromnie opiekunem.
Pan Galileusz Kopernik, posiadając w zgromadzeniu siedmiu zaledwie, prócz siebie aktorów, doszedł przecież do tego, iż ukazywał widzom sto lub sto pięćdziesiąt osobistości żyjących: niewidomych, którzy od dziesięciu minut przejrzeli; niemowy, którym cudownie przywrócono dar słowa; głuchych operowanych w jednej chwili; sierżanta gwardji cesarskiej, którego znaleziono nad Berezyną zmarzłego w bryle lodu i przywieziono do ojczyzny; człowieka łysego, któremu za nasmarowaniem głowy czarodziejską pomadą, w oczach widzów wyrastać zaczęły rude włosy; marynarza przeszytego kulą pod Trafalgarem, z nawiedzeniem którego spieszyć się należało, gdyż lekarze naznaczyli mu tylko trzy lata, dwa miesiące i ośm dni życia; rozbitka z „Meduzy“, uratowanego przez rekina, za eo rząd zbawcy wyznaczył dożywotnią płacę, nareszcie, wszelkich znakomitych mężów, kobiety i dzieci, tancerzy na linie, dentystów, kuglarzy. Sam nawet dyrektor wytwarzał rozmaite czary i objaśniał wszystkie cuda mieszczące się w jego zakładzie, zrozumiałe bardzo, bo zastosowane do pojęcia odwiedzających: wojskowych, szlachty, wyrobników, czy nawet żebraków.
Wprawny we wszystkie rzemiosła, zwiedziwszy rozmaite kraje, mówiący wieloma językami, poczytywany za kolegę przez artystów, urzędników, uczonych i ludzi wojskowych, przez Niemców zaś, Anglików, Hiszpanów, Rosjan i Turków nawet za współrodaka, papa Galileusz nie najmniej ciekawą był osobistością w szeregu znakomitych mężów.
Streściwszy wszystkie jego przymioty, możemy dodać, iż oprócz tego był bezwstydnym, awanturniczym cyganem, którego zdolności na inną zwrócone drogę, wydaćby mogły człowieka niepospolitego, a pozostawione same sobie, wytworzyły błazna.
Rozumie się, iż Fafiou korzystał z nauk takiego mistrza, lecz mniej utalentowany, niezdolny był przekroczyć właściwej granicy. Kopernik więc, znużony długim wykładem, pożegnał się z nadzieją uczynienia go choćby słabym naśladowca swoim, ale użytkował za to jego głupotę, a szczególniej jego postać zwierzęcą, robiąc z tej głowy dziwacznej rodzaj katarynki mówiącej.
Liczni aktorowie z najoddaleńszych miejscowości, przychodzili uczyć się od niego paplania głupstw, jakie tuzinami padały w uszy widzów, na podobieństwo petard wybuchających pod nogami przechodniów w dnie uroczyste zabaw ludowych.
Gdy Kopernik z Fafiou (Kassander i Gille) byli na scenie, gradem padały na słuchaczów dwójznaczniki, za pytania dziwaczne, odpowiedzi dziwaczniejsze jeszcze, przeróżna gra wyrazów, nareszcie owe błazeńskie wyginania, zwane za kulisami „huśtawką“, widok których kolki śmiechu sprowadzićby mógł u splinowatego nawet Anglika i sprowadzał je też rzeczywiście u patrzących.
Dziwna rzecz, iż pajac nie miał najmniejszej świadomości zasług własnych. Raz stanąwszy na deskach hecy, przestawał być sobą: zmieniał się bezwiednie w Gilla i mówił do Kassandra, jak prawdziwy sługa; pokornie, naturalnie lub zuchwale, stosownie do znaczenia rozmowy; otóż dla czego był on wielkim komikiem.
W dalszym ciągu powiemy w jakich okolicznościach poznał się z Salvatorem i został jego dłużnikiem.

XVII.
Jaką usługę oddał Salvator biednemu Fafiou, a jakiej zażądał znów od niego.

Jeśli urnysł Fafiou do tyła był naiwnym, iż dochodził niekiedy ostatecznych granic głupoty, to serce miał on wyborne i szczerze też lubili go towarzysze. Szczególną też zdolność posiadał do miłości, a jak potrafił być wdzięcznym, okażemy natychmiast.
Podczas srogiej minionej zimy, biedni komedjanci zagrzebani przez miesiąc prawie w śniegu, przez inne miesiące nie zarabiali i dziesięciu soldów na dobę, kiedy Salvator, bez ich wiedzy nawet, pospieszył im z pomocą.
Najwdzięczniejszy ze wszystkich towarzyszów nieszczęścia, pajac nasz, przychodził odtąd codziennie do zbawcy swego z zapytaniem, jakąby mu oddać mógł przysługę, w zakresie drobnej działalności swojej.
Odwiedziny takowe trwały już trzy miesiące. Każdego rana, między dwunastą a pierwszą, Fafiou zwykł był zastawać Salvatora na miejscu, to więc sprowadziło jego ukłon przed noszami, których niespodziewał się znaleźć opróżnionemi i śmiech otaczających go widzów.
Pajac stale przedstawiał usługi swoje dobroczyńcy, lecz ten nie miał dotąd sposobności poruczenia mu jakiejkolwiek sprawy; tym sposobem odwiedziny powtarzały się codziennie.
Powiecie może, iż ulica Żelazna leżała na jego drodze od placu św. Andrzeja do bulwaru Temple; lecz my, którzy znamy Fafiou, zaręczamy, iż gdyby Salvator przeniósł siedzibę swą pod rogatki w przeciwnej stronie leżące, wdzięczny pajac i tam nie przestałby go odwiedzać.
Ale w takim razie, jak mogło serce do tego stopnia prawe, żywić okrutną nadzieję ujrzenia królowej Tamatawy pożartej przez tygrysa bengalskiego? Odpowiemy, że miłość jest namiętnością, czyniącą zakochanego szalonym i okrutnym, Fafiou stał się więc takim względem kobiety, mającej w swem ręku marzenia jego o przyszłości, a zamykającej bramę, która wiedzie do szczęścia, póki biedak nie zdobędzie trzydziestu franków płacy miesięcznej! Otóż pajac od lat pięciu połowę ledwie tej sumy zarabiając, na najdalszym choćby widnokręgu zawodu swego nie dostrzegł świtającej możności tak wielkiej podwyżki. Tym sposobem małżeństwo jego odłożonem było „ad calendas graecas“, jak mawiał pan Kopernik. Te więc okoliczności czyniły Fafiou dzikim i pragnącym krwi królowej Tamatawy.
Czytelnicy pojmują więc teraz stosunki istniejące między pajacem a Salvatorem i pojmą wyrazy, jakie pierwszy wyrzekł do posłańca w początku przeszłego rozdziału: „Panie Salvatorze, jeślibym mógł oddać ci jakąś przysługę, rozporządzaj mną dowolnie“!
To też dziś niezrównaną radość uczuł, posłyszawszy od wybawcy swego następującą odpowiedź: „Być może, iż zaraz wezmę cię za słowo“, na którą pajac krzyknął: „O! uczynisz pan mnie najszczęśliwszym z ludzi!“
— Liczyłem też na dobrą wolę twoją Fafiou, mówił Salvator uśmiechnięty, a więc rozporządzę twoją osobą bez twego pozwolenia nawet.
— O! mów, panie! zawołał znowu niecierpliwy pajac, wiesz, że oddany ci jestem duszą i ciałem!
— Mam to przekonanie, słuchaj więc.
Nadmienić tu musimy, że jedną ze zdolności Fafiou, było wykręcanie nosa na czterdzieści dwa sposoby, uszu zaś na dwadzieścia trzy, roztworzył je przeto niepomiernie, zapewniając, że słuchać będzie.
— O której godzinie zaczyna się wystąpienie wasze przed wrotami baraku?
— Dwa razy dziennie: o czwartej i ósmej po południu.
— Czwarta zawczesną będzie, ósma za późną.
— A! do szatana! a jednak zmienić tego niepodobna: to prawidło.
— Potrzeba, aby pierwsze dzisiejsze widowisko zaczęło się o szóstej, bo wielu przyjaciół moich pragnie widzieć twój tryumf, a w innej godzinie nie są wolni.
— Cóż tu począć, u licha!
— Czy powiesz, że to rzecz niemożebna?
— Niewyrzekłbym nigdy coś podobnego, panie Salvatorze.
— A zatem?
— A zatem, skoro pan żądasz, aby przedstawienie zaczęło się o szóstej, to się zacznie.
— Masz na to sposób?
— Nie, ale znajdę.
— Mogę więc być spokojnym.
— Gdyby mnie nawet pokrajano w kawałki, nie wyjdę przed szóstą!
— Dobrze, lecz to dopiero połowa usługi jakiej żądam.
— Tem lepiej!
— Wszystko więc gotów jesteś uczynić dla mnie?
— Wszystko! gdyby mi przyszło dla pana naprzykład połknąć przyszłą moją świekrę, jak łykam zapalone pakuły, połknąłbym, o! połknął!
— Nie, bo wdałbyś się w złą sprawę z tygrysem bengalskim, któremu powierzyłeś wykonanie dzieła, a słowo dane jest świętem.
— A więc zobaczmy o co chodzi, panie Salvatorze?
— Chodzi o oddanie twojemu nieograniczonemu panu i władzcy tego, czem on ciebie obdarza codziennie.
— Panu Kopernikowi?
— Nie inaczej.
— Tego czem on mnie obdarza?
— Tak.
— Wszakże ja nigdy nic od niego nie dostałem?
— Przepraszam: jeżeli się nie mylę, udziela ci przy końcu każdego wystąpienia kopnięcie nogą w jedno i to samo zawsze miejsce.
— Z tyłu... prawda, panie Salvatorze.
— Otóż, gdy dziś przyjdzie do tego, chodzi o to, ażebyś zaczekał póki on sam nie odwróci się i oddał mu tęż przyjemność.
— Hm?... zawołał Fafiou, myśląc, że źle zrozumiał.
— Uderzenie nogą w...
— Tak.
— Panu Kopernikowi?
— Jemu samemu.
— O! to rzecz niepodobna do wykonania! odrzekł nieszczęśliwy pajac, blednąc.
— Dlaczego?
— Przed wrotami jest on zawsze moim naczelnikiem, na scenie zaś panem, skoro on grywa Kassandra, a ja tylko Gilla... Zresztą, wypadek jest przewidziany.
— Jakto? pytał zdziwiony posłaniec.
— Tak: w umowie zamieszczono, iż pełnić mam obowiązki balwierza i perukarza, grać przytem role Gillów, Jeannotów, błaznów, kuglarzów, i czerwonych-ogonów, a oprócz tego otrzymywać tylne uderzenia, „bez ich zwrotu“...
— Bez zwrotu?
— Bez zwrotu! mam wreszcie umowę przy sobie, i mogę przekonać pana.
Fafiou wydobył z kieszeni zatłuszczony papier, a Salvator, rozwinąwszy go końcami palców, odezwał się po chwili:
— Prawda, napisano „bez zwrotu“.
— O! tak, jest, jest... Otóż, panie Salvatorze, wymagaj odemnie krwi z serca, lecz nie złamania ugody.
— Zaczekaj... spostrzegam także jeden warunek, ustanawiający miesięczną płacę twoją na franków piętnaście.
— Płacę miesięczną od Kopernika?
— A przypominam sobie, iż mówiłeś, że nie dochodzą cię pieniądze we właściwym czasie.
— To prawda, prawda, niestety!
— A tymczasem uderzenia odbierasz codziennie?
— Dwa razy na dzień, panie; o szóstej i o ósmej wieczorem.
— A więc, mój drogi Fafiou, sądzę, iż z chwilą, w której pan Galileusz zaprzestał dotrzymywać zobowiązania, możesz uczynić toż samo.
Pajac zrobił wielkie oczy.
— Nie przyszło mi to na myśl, odpowiedział. Potem, opuszczając smutno głowę, dodał: Niech dzieje się co chce! oddam panu życie, ale nie wymagaj, abym oddawał panu Kopernikowi kopnięcie nogą. To niepodobna, bym postąpił w ten sposób z panem Kopernikiem! Nie mogę.
— Dlaczego, jeśli nie płaci tobie za pobieranie tej pieszczoty?...
— Czy sądzisz pan, że to nadaje mi prawo?...
— Tak myślę.
— Ależ nie, nie! on w tym razie uchybia zobowiązaniom swoim „in minus,“ ja zaś uchybiłbym swoim „in plus“. Niepodobna, panie Salvatorze.
— Spróbujmy zbadać przedmiot szczegółowo.
— Spróbujmy, panie.
— Wszak ty improwizujesz wszelkie dowcipy na przedstawieniach, w których, według mojego zdania, objawia się talent niezaprzeczony?
Fafiou zaczerwienił się i wyrzekł:
— Bardzo łaskawy jesteś, panie, improwizujemy rzeczywiście.
— Któż ci więc wzbroni zaimprowizować kopnięcie? Zobaczysz jakie powodzenie odniesie ów dowcip.
— Ależ, nie było przykładu dotąd na całym świecie, żeby Gille uderzył nogą Kassandra.
— Im więcej będzie to niespodziewanem, tem bardziej zadowolni widzów.
— O! do kata! wykrzyknął pajac, któremu brzmiały już w uszach śmiechy i oklaski i który poddawał się już ze strony artystycznej, do kata! nie wątpię.
— Więc jakże, Fafiou, tak olbrzymie powodzenie oczekuje cię, a ty wahasz się jeszcze?
— A jeśli papa Galileusz rozgniewa się?...
— Nie ma obawy.
— Jeżeli wypędzi mnie za niedotrzymanie jednego z podstawowych warunków umowy?
— Ja przyjmę cię wtedy.
— Pan?
— Tak, ja.
— Chcesz pan więc zostać dyrektorem teatru?
— Być może.
— I zamawiasz mnie?
— Czemu nie... zapewniam ci trzydzieści franków miesięcznej płacy, a jeżeli zechcesz to złożę ci wynagrodzenie całoroczne z góry.
— A wtedy, gdy posiądę trzydzieści franków miesięcznie, wykrzyknął pajac oszalały radością, ale wtedy...
— Co?
— O! mój Boże!
— Cóż takiego?
— Czy będę mógł... będę mógł poślubić Musettę?
— Bezwątpienia, lecz uspokój się: nie odprawi cię Kopernik, gdyż ty właśnie, mój chłopcze, jesteś najlepszym komikiem z całego towarzystwa, nie tylko że pozostaniesz na miejscu, ale nadto, nazajutrz po sprawie możesz domagać się podwojenia zapłaty.
— A jeśli podwoić nie zechce?
— Ja tam będę z moimi trzydziestoma frankami na miesiąc i trzy stu sześćdziesięcioma pięcioma rocznie.
— Pan daje mi majątek! więcej nawet bo szczęście!
— A ty odrzucasz własne szczęście?
— O! nie! zgadzam się, przyjmuję, zawołał uradowany pajac, a jeśli wyznać ci należy całkowitą prawdę, to powiem, iż cieszę się bardzo ze sposobności zwrócenia papie Kopernikowi choć raz wielolicznych kopnięć, jakie mi wydzielał. To też przyrzekam, iż tego wieczoru otrzyma należytość podwójną...
— Nie, pojedynczą tylko, jedno uderzenie, przerwał mu Salvator, nie daj się uwieść szczęśliwym okolicznościom.
— A więc dobrze, jedno, lecz takie, które starczy za dwa, przysięgam.
I Fafiou uczynił gest człowieka wymierzającego cios straszliwy.
— To już zależy od ciebie, byleby pojedynczy.
— Niepotrzebujesz pan nic więcej?
— Nie, kopnięcie musi być jedno.
— Na co u djabła się to panu przyda?
— To moja tajemnica.
— A więc dobrze, niepoważę się na więcej...
— O! widzę już minę papy Galileusza! ale powiedz pan, czy wolno mi będzie czmychnąć natychmiast ze sceny?
— Dlaczego nie!
— O! bo znam ja tego Kassandra: pierwsza chwila będzie okrutną!
— Być może, ale trzydzieści franków miesięcznej płacy z rączką Musetty...
— O! taka sprawa warta grzechu.
— A zatem, idź, mój chłopcze, wyucz się roli należycie, i urządź w ten sposób, ażeby piorun twój wypadł między wpół a trzy kwadranse na siódmą.
— Trzydzieści pięć minut po szóstej skończy się wszystko, panie Salvatorze!
— Dziękuję.
— Do widzenia panie.
Złożywszy głęboki ukłon dobroczyńcy swemu, pajac oddalił się pośpiewując starą zwrotkę teatru de la Foire, z tak wesołym umysłem i skaczącem radośnie sercem, jak gdyby powziął był wiadomość, iż królowa Tamatawy stanowczo pożartą została przez królewskiego tygrysa z Bengalu, lub lwa olbrzymiego z Numidji.
Salvator spoglądał za odchodzącym wzrokiem odmiennym zupełnie od tego, jakim przed dwoma godzinami obejmował Zwierzynkę i swego flegmatycznego dłużnika.
Porzućmy jednak posłańca i pójdźmy za pajacem, przyjrzeć się na bulwarze Temple wystąpieniu, na które falujące tłumy oczekują niecierpliwie, i poznać rozwiązanie zagadki, ułożonej przez Salvatora.

XVIII.
Portret imci pana Kopernika.

Barak imci pana Galileusza Kopernika położony był jak mówiliśmy, w miejscowości rozciągającej się między teatrem Madame-Saqui, który stał się w następstwie teatrem „Skoczków“, a cyrkiem Napoleońskim, zwanym niegdyś Olimpijskim, lub powszechnie cyrkiem Frankoniego.
Szałas, zbudowany na wzniesieniu pięciu do sześciu stóp, za widnokrąg miał ogromne płótno, malowane, podzielone na kwadraty, w których przedstawiały się wielkie kobiety, murzyni biali, olbrzymi, karły, cielęta morskie, syreny, walki kogutów, skorpiony pożerające bawoły, szkielet grający na teorbanie, Latude uciekający z Bastylii, Ravaillac mordujący Henryka VI-go na ulicy Ferronerie, nakoniec marszałek de Saxe, odnoszący zwycięstwo pod Fontenoy.
Przedstawień bitew z czasów Rzeczypospolitej i pierwszego Cesarstwa, surowo wzbroniono.
Prócz tego, zbiór rozmaitych dawnych płócien, okazywanych po jarmarkach, zawieszonym był u drąga, sterczącego na wierzchołku dachu, jak sturamienna chorągiew poruszana wiatrem, tak, iż zakład pana Galileusza wydawał się podobnym do dżonki chińskiej, pływającej w oceanie tłumu.
Scena zewnętrzna, na siedm do ośmiu stóp głęboka, a dwadzieścia długa, rzęsiście bywała oświetlaną szeregiem czternastu lamp wyziewających gęsty dym, wznoszący się ku górze, niby kadzidło owego przybytku poświęconego bogowi sztuki.
Ognie te rozniecano o godzinie piątej, a widok ich uśmierzał w części niecierpliwość widzów, oczekujących już przeszło godzinę.
Kiedy jednak ubiegło ze dwadzieścia minut od czasu zapalenia lamp, pomimo, że afisz zapowiadał na godzinę czwartą przedstawienie olbrzymie w osobach pana Fenixa Fafiou i Galileusza Kopernika, tłum, choć był dotąd widzem bezpłatnym, ryczeć zaczął gniewnie, jak rozhukane bałwany morza.
Jest rzeczą pewną, którą uważam od czasu, jak piszę sztuki teatralne, i którą ośmielam się podać zbadaniu wielkich myślicieli, a mianowicie, że im mniej widzowie płacą, tem więcej bywają wymagającymi; na pierwszych przedstawieniach najzłośliwsza krytyka i najszaleńsze wygwizdywanie pochodzi zwykle od owych, co dla wejścia do teatru nie potrzebowali sięgnąć do kieszeni.
Tłum zebrany od półtorej przeszło godziny i to niewiadomo dlaczego, w masie trzy razy liczniejszej niż zwykle, sądził się upoważnionym upomnieć dyrekcję teatru o zbrodnię lekceważenia swego majestatu, za pomocą groźnych okrzyków i przekleństw, zapożyczonych od rozmaitych katechizmów gminnych, będących wtedy na czasie, i ogłaszanych dla użytku młodzieży dobrego tonu.
Nareszcie, około w pół do szóstej, papa Galileusz, słysząc gromowe krzyki, i wnosząc ze drżenia baraku, iż burza groźną stać się może, ukazał się na deskach sceny zewnętrznej, przyodziany w strój Kassandra.
Lecz widok jego osoby zamiast uśmierzyć, jakby myślano, wzburzenie tłumu, zwiększył je właśnie.
Mimo wielkiej powagi jaką przybrał dyrektor, widzowie świstać poczęli tak gwałtownie, iż zagłuszony hecarz długo nie mógł przyjść do słowa.
Widząc niebezpieczeństwo położenia, odwrócił się i przytknąwszy złożone dłonie do ust, zawołał o podanie jakiegoś przedmiotu, który też odebrał z białej rączki panny Musetty.
Przedmiotem owym był klucz od wielkiej bramy, z którego głos przeraźliwy wydobyty dmuchaniem, zapanował wnet nad rykiem zgromadzonych: zachwycona tłuszcza umilkła dozwalając gwizdać Kopernikowi samemu, na podobieństwo sola olbrzymiego boa, wpośród koncertu grzechotników.
Jak wszystko się przykrzy, tak też i świstanie; dyrektor odjął trąbę od ust, a cisza zapanowała w zgromadzeniu, z której skorzystał natychmiast Galileusz.
Postąpiwszy na sam brzeg sceny i składając pełen godności ukłon widzom;
— Szlachetni panowie, odezwał się, sądzę, że nie do mnie stosowaliście gwizdanie?
— Owszem! owszem! do ciebie i do Fafiou razem, krzyczało sto głosów, precz z Kopernikiem! precz z jego sługą!
— Szlachetni panowie, rozpoczął znowu Galileusz, skoro ucichło, niesprawiedliwością byłoby czynić mnie odpowiedzialnym za zwłokę, która was uraziła, gdyż punkt o czwartej, przyodziany w strój Kassandra, gotów byłem mieć honor stawienia się przed wami.
— Dlaczego więc nie wyszedłeś na scenę, gdzie byłeś, co cię zatrzymało? krzyczały też same głosy.
— Gdzie byłem i co robiłem, szlachetni panowie?
— Tak, tak; zkąd to opóźnienie
— Zkąd tajemnicze opóźnienie? Czyż potrzeba wam mówić?... Tak, sądzę, iż należy wam dać ów dowód poważania i zaufania.
— Mów! mów!
— Otóż dowiecie się, że zwłoka tak długa wynikła ze strasznego, przerażającego nieszczęścia, jakie spotkało przed chwilą ulubionego przez was artystę, a towarzysza mojego Fafiou, który miał grać rolę służącego, rolę niezbędną, w sztuce gdzie wchodzi cztery tylko osoby, a ów sługa właśnie główną przedstawia postać.
Wielki szmer powstał w tłumie, dowodzący, że nie był on obojętnym na nieszczęście Fafiou.
Kopernik dał znak, iż chce mówić dalej, a gdy widzowie uciszyli się rzekł:
— Cóż to za wypadek zdarzył się Gillowi? spytacie. Otóż szlachetni panowie, wypadek fatalny, jaki przytrafić się może każdemu, wam, mnie, panu, pani, naszym przyjaciołom i wrogom; gdyż wszyscy jesteśmy śmiertelni, jak mi to w zaufaniu, mówił dnia pewnego Metternich.
Nowe wzruszenie przebiegło falującą masę.
— Tak, szlachetni panowie, zawołał Kopernik korzystając z wywartego wrażenia, dla całkowitego zawładnięcia umysłami słuchaczów, tak, Fafiou, wasz drogi ulubieniec, skonał w tej chwili!
Nowina tak niespodziewana wywarła głuche westchnienia z piersi pań i panów, na co Galileusz, dziękując im ręką i wzrokiem, w następujący przemówił sposób:
— Otóż to fakt, szlachetni milordowie i panowie, fakt obrany ze wszelkich przyborów sztuki i przedstawiony wam w całej okrutnej swej nagości. Od pewnego już czasu zauważyliśmy, iż Fafiou krył się po kątach, smutniał, chudł, dziąsła obłaziły mu z zębów, a broda coraz bardziej zbliżała się do nosa; jak to mówiłem niegdyś u nieszczęśliwego ojca Aubry, którego poznałem na brzegach Mississipi! I cóż było artyście? czy żołądek nie trawił? czy płuca nie mogły chwytać powietrza. Nie, Fafiou już wyrósł należycie. Czy nędza go prześladowała? czy zmuszony był chodzić po mieście bez kapelusza, boso, w jednej koszuli? Nie, mogliście przekonać się o tem sami, że Fafiou w nowym trójrogu, w nowych trzewikach, w nowej kamizelce, które upoważniłem go wybrać z szatni, paradował po ulicach. Czy nieboszczyk opłakiwał straconych krewnych? ojca czy matkę, wuja lub ciotkę? I to nie, szlachetni milordowie i panowie! Fafiou nie miał już ojca, ani matki, ani wuja, ani ciotki, ani żadnego z bliskich sercu. Lecz spytacie: Cóż tedy było pajacowi?
— Tak, tak, wrzeszczała rozgorączkowana tłuszcza.
— Stało się z nim to czemu podlegamy wszyscy: Fafiou był zakochany!... Słyszę kilku wojskowych zaprzeczających temu, na zasadzie, iż pajac ma nos jak trąbę. Pozwalam sobie więc zrobić uwagę owym panom, iż bardzo są niesprawiedliwi tak względem nosa Pafiou, jak i względem instrumentu, na jaki ten nos jest modelowanym. Dlaczego człowiek z rozszerzonemi nozdrzami miałby być pozbawionym szczęścia ziemskiego, i któreż to prawo nadać może przywilej zadawalania żądz miłosnych nosom papuzim, ze szkodą tych, co mają nosy urządzone na sposób rogu strzeleckiego? Przyznaję, iż Fafiou posiada nos trochę niekształtny, lecz zbudowany na podobieństwo wielu innych. Fi, panowie, nie myślicie tego naprawdę: pajac wasz może być uważanym za niezdarnego, lecz nie jest obojętnym na miłość, a dowodem, że kocha się, kocha do szaleństwa! To właśnie stanowiło powód jego chudnięcia i melancholji. I cóż wymyślił w takiem położeniu rzeczy? Drżę na samą myśl wypowiedzenia! więzną mi w krtani wyrazy!... Postanowił zniszczyć nędzne ciało za pomocą wody, prochu, postronka lub trucizny, pozostawała więc jedynie trudność w wyborze środka; są środki i środki, jak mówił mi w dniu pewnym hrabia Nesselrode.
Najprzód, w mieście jest rzeka, w której głębię rzucić się mógł Fafiou z wysokości mostu; lecz przypominając sobie ze zgrozą, że pływać umiał, i że temperatura dochodziła lOciu stopni zimna, pojął, iż zamiast umrzeć, zakatarzyłby się tylko. Rad nie rad porzucić więc był zmuszony środek, mogący służyć każdemu innemu.
Miał broń ognistą, lecz do tego stopnia przerażał go huk wszelki, iż w chwili wystrzału uciekłby, a kula chybiłaby celu!
Mógł, jak Sardanapal, ledz na stosie, kazać przynieść sobie śniadanie, obiad czy wieczerzę, podłożyć ogień, i trawiąc sam, pozwolić na strawienie ciała swego płomieniom; ale przypominając sobie z jednej strony, że miał nazwę Feniksa Fafiou, z drugiej zaś, iż czytał w Pliniudzu i Herodocie o odradzaniu się tego ptaka z własnych popiołów, poczytał za bezużyteczne umrzeć w niedzielę dlatego, aby zmartwychwstać w poniedziałek lub wtorek.
Miał środek w postronku, lecz mając też na względzie cudowne własności stryczka wisielcowego, który mnóstwo ludzi, jako talizman szczęścia, uczynićby mógł szczęśliwymi, odrzucił zamiar tak filantropijny, jako biedak zniechęcony do społeczeństwa.
Pozostawała więc trucizna, okrutna trucizna, panowie, gdyż niech ona sobie będzie trucizną Mitrydata, Hannibala, Lokusty, Borgiów, Medyceuszów lub markizy de Brinvilliers, zawsze to trucizna, jak mawiał do mnie w zaufaniu książę de Talleyrand.
Fafiou zatrzymał się więc na tym ostatnim sposobie odebrania życia, a kiedy przybiegł przed chwilą, kiedy ujrzałem jego bladość, twarz wykrzywioną, straszliwą, zadrżałem z przerażenia i odgadłem natychmiast, że wypił truciznę! Dlatego też zapytałem pajaca z troskliwością:
— Co tobie jest, że tak zwłóczysz ukazanie się szanownej publiczności?
— Panie Koperniku, odpowiedział, skróciłem godziny mojego istnienia.
Szczerość ta wzruszyła mnie, lecz i nie mały podziw wywołała jednocześnie, że z własnych ust jego słyszę opłakaną nowinę tej nagłej śmierci. Że jednak sto razy dziwniejsze widywałem już zdarzenia, ciągnąłem badanie dalej:
— A jakim sposobem śmierć sobie zadałeś?
— Otrułem się, odpowiedział.
— Czem?
— Trucizną.
Przyznam, że odpowiedź wydała mi się wspaniałą.
— A zkąd wziąłeś trucizny? zapytałem.
— Z szafki stojącej w waszym sypialnym pokoju, odpowiedział głosem wychodzącym jakby z pieczary.
Przy tych wyrazach, peruka powstała mi na głowie, a ogolona broda wyrosła nagle. Zbladłem.
— Nieszczęśliwy! krzyknąłem, wszak wzbroniony miałeś przystęp do owego schowania!
— Prawda, panie Koperniku, lecz widziałem, jak wstawiałeś tam dwa słoje.
— A czy nie uprzedziłem cię, nędzniku, iż naczynia te mieszczą maść arszenikową, przygotowaną do wygubienia szczurów w pałacu Szacha perskiego, którego jestem nadwornym lekarzem?
— Wiedziałem o tem, rzekł Fafiou z dziką energją.
— I zjadłeś jeden słoik?
— Zjadłem obadwa.
— Ze szkłem?
— Nie, tylko zawartość.
— Wszystką?
— Całkowitą.
— Nieszczęśliwcze! zawołałem po trzykroć powtarzając ów przymiotnik, który zdawał mi się charakteryzować wyśmienicie położenie Fafiou.
Otóż, szlachetni panowie, trucizna, o jakiej mowa, przyczyny jej, wielorakie okoliczności następne, łzy towarzyszów wywołane samobójstwem Fafiou, którego oni bardzo kochali; wszystkie te rzeczy na wielkie umartwienie moje, opóźniły godzinę widowiska.
Jeśli posiadacie serca litościwe, jak pragnę wyobrazić sobie, serca zdolne zadrzeć na treść mojego opowiadania, przebaczycie to opóźnienie, dozwalając na rozpoczęcie w dalszym ciągu szeregu przedstawień, jakie afisz dzisiejszy ogłasza:

„Dwa bardzo pilne listy“
komedjo-bufonada w jednym akcie,

w której Fenix fafiou zajmie rolę Gila, a obecny tu wasz sługa, rolę Kassandra.
Ale, powiecie, jakimże sposobem pajac uśmiercony przedstawiać będzie rolę służącego? Odpowiedź łatwa panowie, a na wielu dworach Europy rozwiązywałem ja zadania o wiele zawilsze. W istocie niewiele słów potrzeba dla wytłómaczenia wam tego.
Niewielu jest, którym nieznanem byłoby przysłowiowe obżarstwo Fafiou. Nikt też z zebranych tu powiedzieć nie może, aby nie spotkał miłego pajaca w ulicach stolicy, żującego, stosownie do pory roku, śliwki, kasztany, orzechy.
Zgubny wpływ wywierany bezustannie przez te frykasy na przewód pokarmowy nieszczęśliwego przyjaciela, nie wiele mnie tu zajmuje i nie dopytuję też nikogo, chodzi mi jedynie o to, jakie skutki jego łakomstwo wywarło na moją spiżarnię; to jest rzecz o której zamilczeć nie mogę, a którą wypytywać się nie potrzebuję, którą sam poznałem dokładnie. Otóż, sądząc, iż godzina zabezpieczenia się od rujnującego łakomstwa Fafiou nadeszła, rozmyślać zacząłem nad sposobem zastawienia nań sideł. Zrozumiecie panowie dobrze, iż człowiek nie darmo spędzał czas na rozmowie przy kieliszku z najznakomitszymi politykami świata; niepodobna było nie zachować na własnym mózgu, odbłysku ich przebiegłości, wraz ze zdumiewającą wynalazczością...
Pewna księżniczka zagraniczna, której miałem szczęście uratować życie po opuszczeniu jej przez wszystkich lekarzy, przysłała mi w końcu zeszłej jesieni dwa słoje konfitur gruszkowych, do jakich, w chwilach słodkiego zapomnienia, wyjawiłem jej gust mój szczególny. Wiedząc jednak, że Fafiou przepada za tym przysmakiem bardziej jeszcze odemnie, postanowiłem wypłatać figla łatwowierności pajaca i oświadczyłem mu, pod sekretem, iż naczynia zawierają w sobie galaretę z arszenikiem, przyrządzoną dla szczurów pałacowych Szacha perskiego.
Fafiou nie powziął był jeszcze wówczas dziwnych tych zamiarów względem osoby własnej i drżał na sam widok słojów! Lecz, później zapadłszy w rospacz o jakiej wiecie panowie, pomyślał o owych słojach, najpierw ze zmniejszoną obawą, a następnie, gdy zamiar samobójstwa dojrzał zupełnie, z krwią najzimniejszą, a nawet radością...
Pojmujecie teraz wszystko, szlachetni panowie i panie; znalazłszy się u szczytu boleści, postanowiwszy umrzeć, Fafiou zabrał się do galarety. Pierwsze przypadłości wykazywały cechę zatrucia, ale dzięki szybkiej pomocy, jaką mu udzieliłem, ukochany nasz towarzysz pewnym już może być życia i dlatego, za kilka sekund, będziemy mieć zaszczyt rozpoczęcia widowiska.
Muzyka do dzieła!
Na wezwanie to, z wnętrza baraku dały się słyszeć tony trąb, klarnetów i olbrzymiego bębna, nader podobne do odgłosów hałaśliwych z kotlarni.
Jegomość Galileusz skłonił się głęboko publiczności i znikł wśród grzmotu oklasków zadowolonego tłumu, wprowadzonego nagle w wesoły humor; gdyż trzy znajdują się pod słońcem rzeczy bardzo zmienne, a mianowicie: tłum, kobiety i fale morskie.
W chwili, gdy kapela rżnęła zapamiętale, donosząc o rozpoczęciu przedstawienia zewnętrznego, spostrzeżono od strony Bastylji i od Bramy św. Marcina zbliżającą się wielką liczbę osób, przyodzianych w brunatne płaszcze, jakie noszono w owym czasie. Ludzie ci zmieszali się wkrótce z tłumem.
Nieuważnemu przechodniowi mogli oni wydać się obcymi jedni drugim, lecz spostrzegacz baczny łatwo poznawał, że znać się muszą, ponieważ każdy przybywający zamieniał szybki znak porozumienia z tymi, którzy go poprzedzili. Porozpraszali się w tłumie, zginęli jak prości widzowie i nikt nie zwrócił uwagi na ów przybytek ludzi, wmieszanych do zwyczajnych gości Galileusza.

Koniec tomu szóstego.




  1. Siedziba podobna do raju nadziemskiego, siedziba przepełniona rozkoszą, gdzie piją, śpiewają, tańczą ciągle i używają przechadzki w przepysznych ogrodach.
  2. Gdzie ostatecznie jest wszystko, co podobać się może świętym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.