Mohikanowie paryscy/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM V.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Van-Dyck z ulicy Zachodniej.

Teraz, kiedyśmy dali próbkę charakteru Petrusa, w dniach kiedy bywał w szynku i miał system nerwowy rozdrażniony, zobaczymy jakim był po za szynkiem i w dniach dobrego humoru.
Mówiliśmy, że był to piękny chłopiec, pięknością arystokratyczną, przy usposobieniach całkiem demokratycznych. Wytłomaczmy teraz, co zaniepokoiło serce Petrusa.
Na tej pustej ulicy, zwanej Zachodnią, gdzie mieściła się jego pracownia, spostrzegł raz za powrotem do domu młody artysta powóz wyherbowany, a chociaż tylko mignął przed nim, ale Petrus poznał herb srebrny, zawierający głowę Maura, nad którą wyrzeźbiona była korona książęca z dewizą: „Adsit fortior!“ (niech się ukaże dzielniejszy).
Powóz ten, jak rzekliśmy, zatrzymał się przed drzwiami Petrusa. Stojący za nim lokaj w błękitnej liberji srebrem bramowanej, zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi młodej, a prześlicznej kobiecie, postawy i kształtów arystokratycznych. Po tej młodej pannie, która mogła mieć lat około dwudziestu, wyszła wsparta na ramieniu lokaja podeszła dama, mogąca mieć lat ze sześćdziesiąt.
Panna spojrzała na drzwi domu, przed którym zatrzymał się powóz i nie spostrzegając snąć tego czego szukała, odwróciła się do woźnicy z zapytaniem:
— Czy pewny jesteś, że to tu Nr. 92.
— Tak jest księżniczko, odpowiedział zapytany.
Był to numer domu, w którym mieszkał Petrus.
Młody człowiek spostrzegłszy, że obie damy wchodzą, przeszedł w poprzek ulicy i w chwili, gdy miał wejść do domu, usłyszał jak młodsza z dam zapytała odźwiernej:
— Wszak tu mieszka pan Petrus Herbel?
Herbel było to nazwisko Petrusa.
Na co odźwierna, olśniona pięknemi futrami, w których owinięte były dwie panie, odpowiedziała z uszanowaniem:
— Tu, pani, ale w tej chwili nie ma go w domu.
— Kiedy go można zastać? zapytała znowu dziewica.
— Z rana, do dwunastej lub pierwszej, rzekła odźwierna, ale oto on sam nadchodzi, dodała ujrzawszy Petrusa, który zbliżył się i stanął w całej okazałości swego wzrostu.
Panie odwróciły się jednocześnie ku Petrusowi, który skłonił się z uszanowaniem.
— Pan Petrus Herbel, artysta malarz? zapytała dość impertynencko starsza z pań.
— Tak, pani, zimno odpowiedział Petrus.
— Przychodzimy tu zamówić portret, mówiła dama wciąż tym samym tonem, czy chcesz pan go zrobić?
— Jest to moje zajęcie, pani, rzekł Petrus z wielką grzecznością, ale zimniej jeszcze jak poprzednio.
— Kiedyż więc pan może zacząć?... Czy to długo będzie trwało? wielu trzeba posiedzeń? odpowiadaj pan prędzej, zziębłyśmy.
Młoda kobieta, która dotąd nie wymówiła ani słowa, zauważywszy impertynencję swej towarzyszki, a zarazem cierpliwość Petrusa połączoną z szacunkiem, zbliżyła się do niego i z kolei zabierając głos:
— Wszak to pan jesteś twórcą portretu, który był na ostatniej wystawie pod Nr. 309?
— Tak, pani, odpowiedział Petrus, wzruszony pięknością panny, i zarazem słodyczą jej głosu.
— Jeżeli się nie mylę, to był własny portret pański? pytała dziewica.
— Tak, pani, odpowiedział Petrus czerwieniejąc.
— Otóż, ja życzyłabym sobie mieć swój portret w podobnym stylu, tamten mnie zachwycił. Mam już moich portretów z ośm lub dziesięć, które matka lub ciotka kazały robić, ale żaden mnie nie zadawalnia. Czy chcesz pan z kolei spróbować zadowolnić osobę bardzo kapryśną i wymagającą?
— Postaram się, pani, a będzie to wielkim dla mnie zaszczytem.
— Zaszczytem? przerwała stara, a czemuż to ma być dla pana zaszczytem?
— Bo znakomitościom tylko godzi się, odpowiedział Petrus z ukłonem, tworzyć portret osoby tak pięknej i dostojnej jak panna de Lamothe-Houdon.
— To pan nas znasz? mruknęła stara.
— Znam przynajmniej nazwisko księżniczki, odpowiedział Petrus.
— Powiedziałam panu, że jestem kapryśną i wymagającą, zapomniałam dodać, że jestem także ciekawą.
Petrus skłonił się na znak, że gotów jest uczynić zadość ciekawości pięknej panny.
— Zkąd pan wiesz moje nazwisko? pytała dalej.
— Przeczytałem je na drzwiczkach karety, odpowiedział Petrus z uśmiechem.
— A, herb rodzinny! To pan znasz się na heraldyce?
— Muszę codzień mieć z nią do czynienia, a malarz historyczny musi wiedzieć, że od wzięcia Konstantynopola aż do Berhopzoom, tarcza Lamothe-Houdanów błyskała na wszystkich polach bitew, nie spotkawszy tego, czego szuka jej dewiza.
Tytuł dzielności i szlachectwa, rzucony jej w oczy, z tak doskonałą uprzejmością, zarumienił dziedziczkę Lamothe-Houdan aż po białka oczu.
Stara nawet, pogłaskana w próżności, nie mogła odmówić sobie rzucenia na artystę życzliwego spojrzenia.
— Otóż panie, odezwała się tonem uprzejmym, którego nie można się było spodziewać po jej impertynenckiej osobie, skoro pan wiesz nazwisko mojej siostrzenicy, pozostaje nam tylko zapytać pana o godzinę i pozostawić adres.
— Do godziny zastosuję się pani, odpowiedział młodzieniec z grzecznością, jaką nakazywała taka zmiana tonu, a co się tyczy adresu księżniczki de Lamothe-Houdan, nikomu niewolno niewiedzieć, że pałac jej mieści się przy ulicy Plumet, naprzeciw pałacu Montmorin, obok hrabiego Abrial.
— A więc, panie, odrzekła dziewica rumieniąc po raz drugi, jutro w południe, jeżeliś pan łaskaw.
— Jutro w południe jestem na rozkazy pań, rzekł Petrus z głębokim ukłonem.
Damy wsiadły do powozu, a Petrus poszedł do pracowni.
Mówiliśmy, że Petrus był człowiekiem prawym. To mu jednak nie zawadziło powiedzieć pannie de Lamothe-Houdan jedno z najgrubszych kłamstw, jakie człowiek powiedzieć może.
Petrus utrzymywał, że nikomu nie wolno niewiedzieć adresu Lamothe-Houdan, a jednak dwa miesiące przedtem, sam nie znał go jeszcze.
Widział księżniczkę pierwszy raz na pół roku przed epoką, do której przyszliśmy, pewnego pięknego letniego wieczoru. Szedł sam jeden drogą osadzoną czterema rzędami drzew, idącą od rogatki Grenelle do rogatki Gare. Przyglądał się zachodowi słońca od strony Inwalidów, kiedy naraz, w końcu alei, spostrzegł śród złotego tumanu, dwóch jeźdźców zdających się wyścigać. Petrus usunął się, żeby ich przepuścić, ale nie tak prędko przemknęli, by nie mógł zobaczyć ich twarzy.
Powiedzieliśmy „dwóch jeźdźców;“ powinnibyśmy byli powiedzieć jeźdźca i amazonkę. Amazonką była wysoka dziewica z postawą Dyany. Towarzyszył jej starzec przeszło sześćdziesięcioletni, pięknej powierzchowności wojskowej postawy.
Nie dojrzawszy nawet wstążeczek kilkobarwnych na piersiach jeźdźca, można było domyśleć się do jakiej klasy społeczeństwa należy. Wreszcie gęste brwi, wąsy zawiesiste, nieco ostry wyraz twarzy, oznaczały nawyknienie rozkazywania, odrazu można w nim było poznać jednę z ówczesnych znakomitości wojskowych.
Ukazanie się starca i dziewicy było jak senną wizją i gdyby w pół godziny potem nie byli zwrócili i przed nim nie przejechali, byłby myślał, że widział cień średniowiecznej kasztelanki szybko pędzącej do rodzinnego zamku, w towarzystwie ojca lub starego paladyna.
Petrus wrócił do domu i chciał wziąć się do pracy, ale praca jest zazdrosną kochanką, cofa się kiedy przychodzimy do niej z głową pełną myśli o rywalce. Rywalką pracy Petrusa była jego wizja. Daremnie brał paletę; daremnie stojąc przed stalugami, próbował prowadzić pędzel po płótnie, cień amazonki unosił się nad nim, odciągał mu rękę, zasłaniał oczy. Po godzinie walki z pięknem widmem, wziął się znowu do roboty.
Na płótnie naszkicowany był krzyżowiec ranny, umierający, rozciągnięty na piasku, którym zajmuje się młoda dziewica arabska, podczas gdy czarni niewolnicy, dziwują się, że zamiast go dobić, pani ich przychodzi w pomoc psu niewiernemu. Podnoszą głowę umierającego, dziewica zaś idzie ku fontannie ocienionej trzema palmami, z kaskiem rycerza by wodę zaczerpnąć.
Obraz ten, w chwili gdy Petrus wrócił z przechadzki, wydał mu się dokładną życia jego alegorją. Czyż w istocie nie był on tym rycerzem zranionym w ciężkiej walce o byt, w której każdy artysta jest krzyżowcem, odbywającym długą i niebezpieczną podróż do Jeruzalem sztuki? A taż amazonka, którą spotkał, nie byłaż ową czarodziejką, która zwie się Nadzieją, występującą ze swej groty ilekroć praca przechodzi siły człowieka i spuszczającą kropla po kropli, jak Venus Afrodytę, z koniuszków swych złotych włosów, rosę orzeźwiającą pielgrzyma? Ten idealny symbol, uśmiechający się jego wyobraźni, zdał mu się tak uderzającym, że postanowił uczynić z niego dewizę życia swojego i wziąwszy nóż do skrobania, w jednej chwili zmazał obie głowy: swoją dał rycerzowi, amazonki zaś, dziewicy arabskiej.
W takich to warunkach wziął się znów do pracy; mieliśmy słuszność twierdzić przed chwilą, że zamiast zwycięzcą został zwyciężonym.
Od tej chwili cztery miesiące nie widział dziewicy, powiedzmy raczej, nie starał się jej zobaczyć, ale takimże samym przypadkiem jak poprzednio, spotkał ją znowu kiedyś w styczniu 1827 roku, rano przy błyszczącym śniegu, w powozie zamkniętym jadącą po pustych bulwarach. Teraz była ona ubrana czarno, w towarzystwie podeszłej damy, która zdawała się drzemać w głębi karety.
Kareta szła od bulwaru Inwalidów do alei Obserwatorjum, potem odwrotnie i tak wciąż. Nareszcie znikła na bulwarze Inwalidów, na zakręcie ulicy Plumet. Petrus się domyślił, że na tej ulicy mieszka jego ideał.
Pewnego rana zakrył się płaszczem i poszedł na ulicę Plumet, oczekiwać na powrót karety. Około godziny pierwszej z południa, kareta wjechała do pałacu, którego Petrus, na początku tego rozdziału, tak dokładnie określił miejscowość.
Nasz tedy nowoczesny Van-Dyck, jak widzimy, skłamał potężnie mówiąc, że wszyscy powinni znać adres Lamothe-Houdan, skoro on sam nie znał go przed miesiącem.
Próżno byłoby mówić o radości, jaką sprawiły malarzowi nawiedźmy tej czarodziejki, którą dotychczas znał, podziwiał tylko z daleka, a gdyby towarzyszka jej była ślepa i głucha, Petrus byłby wpadł do domu i zniósł młodej księżniczce nietylko jej portret, ale jeszcze ze dwadzieścia innych, gdyż od półrocza młody malarz mimowoli wszystkim kobietom swoich obrazów nadawał śliczne, chociaż nieco wyniosłe rysy Reginy.

II.
Stara historja a zawsze świeża.

Za powrotem do pracowni, Petrus z razu z radością, następnie z niesmakiem spoglądał na rozmaite płótna, na których malował był z pamięci córkę marszałka Lamothe-Houdan.
Jakoż po dziesięciu minutach rozpatrywania, portrety te wydawały mu się tak niższemi od wzoru, że bliskim był skazania ich na ogień; szczęściem przybycie Jana Roberta odwróciło go od tego postanowienia.
Jan Robert zbyt dobrym był spostrzegaczem, ażeby nie poznać, że coś nowego a nadzwyczajnego dzieje się w życiu jego przyjaciela, ale Jan Robert był chłopcem dyskretnym, który zaledwie zdradził ciekawość, lecz czując opór, cofnął się natychmiast.
Młodzi ludzie, przynajmniej młodzi ludzie dystyngowani, rzadko mówią między sobą o swoich stosunkach miłosnych; każde serce delikatne lubi cień i tajemniczość, z trudnością nawet przyjaciela dopuszcza do przybytku swych uczuć. Jan Robert posiedział chwilę, a widząc, że przyjaciel roztargniony, zostawił go jego słodkim marzeniom.
Jakie były te marzenia? Oto właśnie czego Robert nie wiedział, lecz mało mu na tem zależało: po uśmiechu przyjaciela, po jego przyćmionych oczach, po milczącem roztargnieniu, domyślił się, że marzenia te były przyjemne.
Petrus zostawszy sam, przepędził jeden z tych rozkosznych dni, które na całe życie pozostają w pamięci.
Odtąd urzeczywistniło się marzenie, marzenie każdego artysty, młodego serca, prócz pospolitego: miłość dla kobiety pięknej, wzniosłej i młodej. Wszystkie postacie jego marzeń, wcieliły się w jedną kobietę! Zamykał oczy i widział ją wysiadającą z karety w obłoku koronek, aksamitów i gronostajów.
Wieczorem siadł do fortepianu; Petrus jak wszyscy malarze, przepadał za muzyką.
Ręka jego nie byłaby zdolną rzucić na płótno tego co miał w duszy, muzyka tylko mogła wypowiedzieć namiętne uczucia.
Późno dopiero w noc położył się i zasnął.
Mylimy się mówiąc, że zasnął: czuwał on z zamkniętemi oczyma do białego dnia, bo głos jakiś nieustannie szeptał mu do serca i do uszu imię Reginy.
Wyszedł z domu o dziewiątej zrana, chociaż stawić się miał dopiero w południe, ale nie mógł dosiedzieć na miejscu i te trzy godziny przepędził chodząc w okolicy pałacu marszałka.
Pałac Lamothe-Houdan, położony jak mówiliśmy, na ulicy Plumet (dziś ulica Oudinot) składał się z dużego gmachu wzniesionego między dziedzińcem i ogrodem, a w głębi ogrodu, w miejscu, które zdawało się oazą o sto mil od Paryża, stał pawilon mieszczący salę jadalną, salon, buduar, wszystko to otoczone olbrzymią szklarnią, stanowiącą mur kwiecisty.
W buduarze więc tego pawilonu, w tym ogrodzie o kryształowem niebie, który był pół pracownią, pół kwiaciarnią, gdyż zarówno najpiękniejsze dzieła sztuki, jaknajrzadsze rośliny były tam nagromadzone, Regina oczekiwała Petrusa, nie z taką jak artysta niecierpliwością, ale, przyznać trzeba, z pewną ciekawością.
Pomimo przekonań arystokratycznych, Regina posiadała łatwość oceniania wszelkiej wyższości.
Młodzieniec przybył o godzinie umówionej, był on ścisłym przestrzegaczem tej akuratności, którą Ludwik XIV-ty nazywał „grzecznością królów.“
Znalazłszy się w cieplarni, Petrus oniemiał z podziwu. Regina wydała mu się boginią, czarodziejką tego cudownego otoczenia.
Lokaj oznajmił go, lecz Petrus nie śmiał się poruszyć, aż Regina odezwała się z uśmiechem:
— Proszę pana...
Regina wstała i przeprowadziła Petrusa do salonu przerobionego na pracownię; pośrodku stały stalugi unoszące płótno tak wysokie i szerokie, że można było na niem naszkicować portret naturalnej wielkości. Na taburecie leżało pudełko z farbami i paleta. Światło było urządzone ręką umiejętną, Petrus nie miał nic prawie do zmienienia w urządzeniu zasłon okien.
— Racz pani usiąść gdzie zechcesz, rzekł, i przybrać pozę, która zdawać się pani będzie najprostszą i najlepszą.
Regina usiadła i przybrała pozę pełną zadumy i wdzięku.
Petrus wybrał pędzel i z dziwną pewnością ręki, nakreślił całość portretu. Przyszedłszy do szczegółów, i widząc, że twarzy Reginy brakować będzie ożywienia ust i oczu, które nadaje życie, rzekł:
— Czy pani pozwoli, abyśmy trochę rozmawiali... o czem pani zechcesz, o botanice, geografii, historji lub muzyce, przy tem pierwszem posiedzeniu? Wyznaję, że choć zakochany w kolorze, należę całkowicie do szkoły malarzy idealistów. Zdaje mi się więc niepodobnem zrobić dobry portret wobec twarzy nieruchomej, a nazywam nieruchomą twarz, której nie ożywia rozmowa. Osoby chcące się malować, dzięki milczeniu, jakie zachowują dobrowolnie lub na zlecenie niezdolnego albo lękliwego artysty, nadają sobie prawie zawsze minę przymuszoną, tak, że przyjaciele mówią o ich portretach: „O! to nie, to za poważne!“ albo: „to za stare!“ I wina spada na biednego malarza, gdy tymczasem malarz, nie znając swego wzoru, zamiast nadać mu wyraz zwyczajny, nadał mu wyraz chwili.
— Masz pan słuszność, odpowiedziała Regina, wysłuchawszy tej długiej teorji, wyłożonej przez Petrusa bez żadnej pretensji, przy ciągłem szkicowaniu akcesorjów obrazu — jeżeli, ażeby ze mnie zrobić dobry portret, dosyć panu jest widzieć twarz moją ożywioną rozmową, która mi jest najzwyczajniejszą i najmilszą, to proszę pana wyciągnąć rękę i zadzwonić.
Petrus zadzwonił.
Wszedł tenże sam lokaj co wprowadzał Petrusa.
— Niech tu przyjdzie Pszczółka, rzekła Regina.
W pięć minut potem, dziewczynka około jedenastu lat, weszła a raczej skoczyła ode drzwi do nóg Reginy.
Petrus wrażliwy jak artysta, i ulegając nieprzepartemu wpływowi piękności, wydał okrzyk:
— O! śliczne dziecię!
Dziecię to, które siostra przyzwala pod charakterystycznem mianem Pszczółki, miało twarzyczkę przeźroczystą jak liść różany, włosy jasne kędzierzawe, jak pęk złocistych kwiatów, a kibić wciętą jak u pszczoły.
— Wołałaś mnie, siostro? zapytała.
— Tak, a gdzie byłaś? odrzekła Regina.
— W zbrojowni, przypuszczałam szturm razem z ojcem.
Uśmiech przeszedł po ustach Petrusa: „przypuszczałam szturm“ zdawało mu się niepodobnem w ustach takiego dziecka.
— Znowu tedy ojciec uczył cię robić bronią? Doprawdy, że on bardziej jeszcze dzieckiem jest od ciebie, Pszczółko! nie będę was kochała, jeżeli mnie nie będziecie słuchać.
— Ależ ojciec zapewnia, Regino, że ty dlatego tak wyrosłaś i wypiękniałaś, żeś robiła bronią, a ponieważ ja chcę być tak wysoką i piękną jak ty, więc mówię do niego zawsze: „Ojcze, ucz mnie robić bronią!“
— Tak, a on też na to jak na lato! Patrzaj, cała jesteś zdyszana i zapocona!... Gniewać się będę, Pszczółko! Czy pojmujesz pan, żeby taka duża, jedenastoletnia panna przepędzała życie na robieniu bronią, jak jaki student heidelbergski.
— Nie licząc, że za nadejściem wiosny jeździć będę konno.
— To co innego.
— Tak, ale ojciec powiedział, że tego roku kupi innego konia, a mnie podaruje Emira.
— O! jeżeli marszałek to uczyni, to wiem, że ma źle w głowie! Wyobraź sobie pan, że Emir jest to koń, którego nikt nie śmie dosiąść!
— Oprócz ciebie Regino, która każesz mu przesadzać rowy sześć stóp szerokie i barjery wysokie na trzy...
— Bo on mnie zna.
— To pozna i mnie, a jeżeli nie zechce poznać się ze mną, to mu tyle razy powiem za pomocą szpicruty: „Ja jestem siostrą Reginy i córką marszałka de Lamothe-Houdan“, że nareszcie zrozumie.
— Emir, proszę pani, rzekł Petrus spiesznie, korzystając z ożywienia Reginy, by naszkicować jej głowę, czy to nie ten czarny koń, z rasy arabskiej skrzyżowanej z angielską?
— Tak panie, odpowiedziała Regina z uśmiechem, czy i koń mój nosi herb?
— Pochodzi on z kraju, w którym psy i sokoły mają rodowody: czemuż nie miałby mieć swego?
— Aha! rzekła Pszczółka półgłosem, to pan robi twój portret?
— Tak, odpowiedziała Regina.
— Czy zrobi także i mój?
— I owszem, panienko, odrzekł z uśmiechem Petrus, szczególniej w takiej pozie, jak w tej chwili.
Dziewczynka była w postawie pół leżącej, łokciami wsparta na kolanach siostry, główka jej pełna ożywienia i inteligencji, spoczywała między obiema rękami, a Regina głaskała jej twarz kwiatkiem rezedy.
— Czy słyszysz, siostro? odezwała się Pszczółka, pan powiada i owszem.
— O! rzekła Regina, pod pewnemi warunkami.
— Pod jakiemi? zapytała Pszczółka.
— Że panienka będzie grzeczną i posłuszną siostrze.
— Tak! rzekła dziewczynka, umiem ja na pamięć dziesięcioro przykazań Boskich, a tam jest: „Będziesz czcił ojca i matkę twoją !“ ale nie ma tego, że „Będziesz czcił brata i siostrę twoją!“ Ja kochać będę Reginę z całego serca, ale nie chcę być jej posłuszną: ja chcę ojca tylko słuchać.
— Wierzę! rzekła Regina, on czyni wszystko czego ty chcesz.
— Bez tego też nie byłabym mu posłuszną, odparła śmiejąc się Pszczółka.
— Daj pokój, Pszczółko, oświadczyła Regina, robisz się gorszą, niż jesteś. Siadaj grzecznie przy mnie i opowiedz nam jaką historję. Potem, zwracając się do Petrusa: Wyobraź pan sobie, mówiła dalej, że kiedy jestem smutną, co mi się często zdarza, dziecko to siada przy mnie i powiada: Jesteś smutną, Regino? Opowiem ci historję“ i wtedy, rzeczywiście opowiada mi rzeczy, które nie wiem zkąd bierze, zapewne ze swej zagorzałej główki, ale to czasami takie historję, które mnie o pusty śmiech przyprawiają. Dalej, Pszczółko, opowiadaj!
— Dobrze, siostrzyczko, rzekła dzieweczka spoglądając na Petrusa, jak gdyby chciała mu powiedzieć: „Posłuchajno tego, panie malarzu.“
Petrus słuchał, wciąż postępując w szkicowaniu głowy Reginy, która zasłuchana w opowiadanie, nabierała czarującego wyrazu.

Dziewczynka zaczęła:

III.
Nimfa Carita.

Była raz księżniczka obdarzona nadzwyczajną cnotą i nieporównaną pięknością. Urodziła się ona w Bagdadzie i żyła za panowania Kalifa Harun-al-Raszyda. Ojciec jej, jeden z najznamienitszych wodzów wojska kalifowego, widząc córkę wzrastającą, a liczbę wojen malejącą, wypowiedział służbę kalifowi, ażeby cały czas poświęcić wychowaniu Zuleymy.
„Zuleyma“, jest to imię perskie, które znaczy „królowa“.
Kalif przyjął prośbę wodza, a mimo żalu, jakim przejmowało go pozbawienie się tak dzielnego wojownika, pochwalił zamiar i ofiarował mu dla wychowania Reginy; przepraszam cię, siostrzyczko, chciałam powiedzieć Zuleymy, i ofiarował mu dla wychowania Zuleymy tych samych mistrzów, którzy kształcili jego własną córkę. Wódz odsunął się od dworu i zamieszkał na jednem z przedmieść miasta, w pięknym dworze, który był jego własnością, otoczonym, jak cała ulica Plumet, pasem kwiecistych ogrodów. Tam to, w podobnej jak ta kwiaciarnia, bywali nauczyciele tańca, rysunku, śpiewu, botaniki, astronomji, nawet filozofji; wódz bowiem pragnął, ażeby umysł jego córki wzbogacony był wszystkiemi umiejętnościami znanemi w tym czasie. A nie pochlebiając jej, można powiedzieć, iż tak skorzystała z wykładów swych nauczycieli, ze w ośmnastu latach cnotą i talentami dorównywała piękności.
— Pszczółko, przerwała Regina, twoja historja bynajmniej zabawną nie jest, opowiedz nam inną.
— Historja moja być może nie jest zabawną, rzekła Pszczółka, ale ma tę zasługę, że jest prawdziwą, a prawda jest główną zaletą historji, nieprawdaż, panie malarzu?
— Jestem tego samego zdania, panienko, rzekł artysta, widząc, że Pszczółka czyni aluzję do jakichś szczegółów z życia Reginy, to też poważam się pokornie prosić siostrę twą, panienko, ażeby ci dalej mówić pozwoliła.
Lica Reginy zapłonęły jak kamelje, roztaczające się nad jej głową.
— A jak będę mówiła dalej, to co mi pan dasz za to? zapytała Pszczółka.
— Portrecik twój, panienko.
— Doprawdy? zawołała Pszczółka z radością, klaszcząc w rączki.
— Słowo.
Pszczółka zwróciła się ku siostrze, wyciągając obie ręce w sposób znaczący: „Widzisz Regino, że nie ma sposobu się wymówić“.
Regina nie odpowiedziała wcale, tylko zwolna cofnęła się o trzy kroki, jak gdyby dla zakrycia rumieńca pod cieniem drzew.
Widząc Pszczółka, że Regina, jeśli nie pozwala, to i nie zabrania stanowczo, wzięła się znów do opowiadania,, mówiąc:
— Stanęłam na porównaniu cnoty i talentów z pięknością księżniczki... Ale pomińmy to, gdyż ojciec utrzymuje, że piękność ginie, a dobroć tylko pozostaje... Bo też dobroć księżniczki Zuleymy była istotnie zadziwiającą! Wszystkie matki z Bagdadu, przechodząc przez ulice miasta, palcem pokazywały ją swym dzieciom, mówiąc:
— Oto najpiękniejsza i najmiłosierniejsza z księżniczek, jakie były, są i będą.
Ztąd nabrała takiego rozgłosu na przedmieściu, że już nie brano jej za taką kobietę, jak inne, ale za istną nimfę, — czarodziejkę, która sprawia cuda; gdziekolwiek stąpi, tego cieszy, owego leczy, złych czyni dobrymi, dobrych lepszymi.
Owóż zdarzyło się jednego dnia, że mały Sabaudczyk owego kraju, który zarabiał na życie tańcując, płakał u drzwi jej dworu, bo ani grosza nie zarobiwszy przez dzień, nie śmiał powracać do domu z obawy, ażeby go pan nie obił. Księżniczka wychyliwszy się oknem, widziała łzy chłopca, zeszła żywo na dół i zapytała go, co mu jest. Spostrzegłszy ją Sabaudczyk, domyślił się zaraz, że coś dostanie i podskoczył uszczęśliwiony, mówiąc:
— Nimfa! ah! nimfa! Potem, prosząc ją o jałmużnę w swoim języku, powtarzał kilka razy: Carita, Carita, principessa! Carita!
Niektóre osoby przechodzące, znając tylko jej imię Zuleyma, co znaczy królowa, nazwały ją tem inaczej pięknem imieniem, to jest nimfą „Carita“, co znaczy, miłosierdzie.
Regina po raz wtóry przerwała Pszczółce.
— Czy pojmujesz pan, odezwała się do Petrusa, zkąd to dziecię bierze takie historje?
— Pojmuję, księżniczko, odrzekł Petrus z uśmiechem, pojmuję doskonale i niemniej od pani podziwiam jej wyobraźnię, gdyż zdaje mi się, że jej wyobraźnia jest poprostu pamięcią.
Czytelnik domyśla się z kolei, że lica Reginy coraz bardziej jeszcze płonęły pod wejrzeniem i odpowiedzią Petrusa.
Ale mała Szecherazada nie zważając ani na wejrzenia jednego, ani na rumieńce drugiej, mówiła dalej:
— Wreszcie, panie malarzu, nie będę opowiadać wszystkich pięknych i dobrych uczynków dowodzących, że nimfa Carita godną była swego imienia, przytoczę tylko jeden, a siostra moja Carita... Nie, Zuleyma... nie, Regina, mylę się wciąż! a siostra moja Regina, która lepiej umie opowiadać o nimfach, bo jest starszą i ma więcej dowcipu, będzie mogła zaświadczyć, czy zmieniłam choć słowo. Mówiłam panu, że dwór księżniczki otoczony był ogrodami kwiecistemi i alejami, które okrążały całe miasto Bagdad, nie przymierzając jak bulwary okrążają Paryż. Codzień letnią porą księżniczka kłusowała konno z ojcem po tych alejach, a kto widział ich razem, nie mógł ich nie zauważyć.
— To prawda, rzeki Petrus, spoglądając na dziewczynkę i dziękując jej spojrzeniem.
— Aha! widzisz siostro, pan powiada, że to prawda! Owóż, pewnego dnia podczas tych przejażdżek, nimfa Capita spostrzegła nad rowem dziewczynkę około trzynastoletnią, która blada, chuda, z włosami rozpuszczonemi, drżała wszystkiemi członkami, chociaż tego dnia był wielki upał i spoczywała w słońcu. Dziewczynka ta miała około siebie kilku młodych psów, które ją lizały, pieściły się z nią, a na gołem ramieniu wronę bijącą skrzydłami. Ale ani wrona, ani psy nie mogły rozerwać dziewczynki, która cierpiała tak, że zdawała się nie więcej zważać na nic, jak na ptaki co jej śpiewały nad głową, lub na koniki polne brzęczące koło niej. Nie, ona drżała, a zęby jej szczękały jak w zimie, a u waż pan, że to było dopiero w sierpniu przeszłego roku... A! co też to ja mówię! zawołało dziecko.
Petrus uśmiechnął się.
— W istocie, rzekła Regina, widzisz, że się plączesz, mała. Mówisz o Kalifie Harun-al-Raszydzie i o przeszłym roku! Oznajmiasz, że rzecz dzieje się w Bagdadzie, a wprowadzasz na scenę Sabaudczyka! Nie jesteś dzisiaj przy werwie, Pszczółko. Daj pokój nimfie Caricie, innym razem będziesz szczęśliwszą.
— Czy mam zaprzestać, panie malarzu? zapytała Pszczółka Petrusa, i czy jesteś zdania mej siostry?
— Bynajmniej, panienko! odpowiedział Petrus, owszem, uważam tę historję za bardzo zajmującą, tak zajmującą, że ją rysuję w miarę opowiadania. Oprócz głowy, narysowałem już całą tę drżącą dziewczynkę, a teraz zaczynam szkicować księżniczkę Caritę.
— O! pokaż mi pan! rzekła Pszczółka, zrywając się od nóg Reginy, i zbliżyła się do Petrusa.
— Nie, nie, rzekł Petrus, nakrywając papier, rysunki są tak, jak opowiadanie: trzeba je skończyć, ażeby były zrozumiane. Dokończ swej historji, panienko, a ja dokończę rysunku.
— Na czem to ja stanęłam? zapytała Pszczółka.
— Na miesiącu sierpniu roku przeszłego, rzekł Petrus.
— O! jaki pan niedobry jesteś, że mi to wyrzucasz, panie malarzu! odezwała się mała Pszczółka z najprzyjemniejszym ruchem, omyliłam się poprostu, mówiąc „przeszłego roku“ i koniec. To nie mogło być przeszłego roku, ponieważ rzecz się dzieje za Haruna-al-Raszyda, a każdy przecież wie, że Harun-al-Raszyd, piąty Kalif z pokolenia Abbassydów, umarł w roku 809, pięć lat przed Karolem Wielkim.
I po tej dumnej cytacie, dziewczynka zaczęła:
— Chciałam powiedzieć, że pod ten czas w Bagdadzie panował taki upał, jaki bywa tu w miesiącu sierpniu, na bulwarach zewnętrznych, przy rogatce Fontainebleau, to proste porównanie. Owóż, było rzeczą zadziwiającą, że ta dziewczynka drży, kiedy na słońcu nie można było wytrzymać. Zauważyła to dobrze nimfa Carita i poprosiła ojca, ażeby jej pozwolił zsiąść z konia i zapytać dziewczynki, czy nie chora? Zaledwie nimfa Carita odezwała się do biednej dziewczynki, ona spuściła wielkie oczy, dotąd na niebo zwrócone.
— Dlaczego tak drżysz, moje dziecię? zapytała księżniczka najczulszym głosem. Czy chorą jesteś?
— Tak, pani nimfo, odpowiedziała dziewczynka, która zaraz odgadła, że księżniczka jest nimfą.
— Co ci jest?
— Powiadają, że mam febrę.
— A czemu nie jesteś w łóżeczku, mając febrę?
— Bo psy, zdaje się, były bardziej jeszcze niezdrowe niż ja i kazano mi, ażebym się z niemi przeszła.
— To nie matka zapewne posłała cię z psami na przechadzkę, rzekła nimfa, matka nie pozwoliłaby ci wychodzić w takich dreszczach.
— Nie matka, pani nimfo.
— A gdzie jest twoja matka?
— Nie mam matki.
— A kto ci ją zastępuje?
— Brocanta.
— Co to za Brocanta?
Dziewczynka zawahała się chwilę, nimfa powtórzyła zapytanie.
— Gałganiarka, która mnie wychowała, odpowiedziała dziewczynka.
— Nie masz więc żadnego krewnego?
— Jestem sama na świecie.
— Jakto? ani ojca, ani matki, ani brata?
Dziewczynka zaczęła nie już drżeć, ale trząść się.
— Nie, nie, rzekła, nie mam brata, nie mam brata!
— Biedna, westchnęła smutno księżniczka, a jak się nazywasz?
— Nazywam się Rose-de-Noel (róża zimowa).
— W istocie, masz cerę tak chorobliwą, jak kwiat, którego nosisz nazwę.
Dziewczynka wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Cóż robić?“
— Gdzie mieszkasz? zapytała księżniczka.
— O! pani nimfo, w jednej z najbrudniejszych i najbrzydszych ulic Bagdadu.
— Czy daleko ztąd?
— Nie, pani nimfo; może z dziesięć minut drogi.
— To ja cię zaprowadzę do domu i powiem, żeby cię położyli do łóżeczka, chcesz?
— Gotowani na wszystko, co ty zechcesz, pani nimfo.
Dziewczynka próbowała wstać, ale upadła, tak była słabą.
— Zaczekaj, rzekła nimfa, wezmę cię na ręce.
I księżniczka podniosła dziewczynkę, która była tak nędzną, zenie ważyła więcej, niż moja duża lalka; przyniosła ojcu, ten wziął ją, położył na siodle i puścili się w drogę, Róża na siodle ojca... Otóż znowu się mylę... Róża na siodle ojca nimfy, a nimfa na koniu, trzymając dwa małe pieski, które nie mogły za końmi podążyć. Wrona leciała nad głową Róży, która, ażeby ptak się nie oddalił, wymawiała tylko od czasu do czasu:
— Fars, Fares, Fares.
Niebawem wjechali w ulicę tak ciemną w dzień, jak gdyby była noc zupełna, a chociaż ojciec mój powiada,.. słońce świeci dla wszystkich, to ono zapewne nigdy nie świeciło dla tych nieszczęśliwych, którzy w tej ulicy żyją.
— Stój! zawołała dziewczynka, wstrzymując konia za uzdę, tu są drzwi.
Drzwi od komórki, gdzie mieszczą się psy mojego ojca, są niezawodnie czystsze, niż drzwi od tego domu. Trzeba się było schylić, ażeby wejść, tak jak kiedy się schodzi do piwnicy; trzeba było iść omackiem, by znaleźć schody.
Chłopiec siedzący na progu, którego Róża nazwała Babolinem, ofiarował się potrzymać konie, a księżniczka z ojcem weszli nareszcie po schodach do mieszkania Brocanty.
O ile księżniczka była młodą i piękną, o tyle Brocanta była starą i brzydką; nietrudno było obcemu zgadnąć... która z nich jest dobrym, a która złym genjuszem. Księżniczka na pierwszy rzut oka, wyglądała na czarodziejkę, Brocanta miała od razu pozór czarownicy.
I była też to czarownica istotnie, sądząc po ogromnym kotle żelaznym, stojącym na trójnogu, w którym warzyły się czarnoksięskie zioła, po długiej lasce jałowcowej utkwionej w pułapie, pośród talji kart, poprzebijanej wielkiemi czarnemi szpilkami, nareszcie po miotle, którą trzymała w ręku i na której opierała się zdziwiona, widząc generała niosącego Różę, i nimfę Caritę niosącą dwa pieski. Nie mówię o trzech innych psach i wronie, stanowiącej orszak. Nimfa Carita spuściła pieski na ziemię, potem, zwracając się do czarownicy:
— Odprowadzamy pani, rzekła, to dziecię, które febra trzęsła na bulwarze, ona jest chorą, trzeba ja położyć i nakryć ciepło.
Brocanta chciała odpowiedzieć, ale psy szczekały tak mocno, że musiała zmusić je do milczenia, potrząsając miotłą.
— To ona sama chciała pójść na przechadzkę, rzekła Brocanta do księżniczki, patrząc na nią z ukosa, zapewne dlatego, że poznała w niej czarodziejkę dobrą — ona tak zawsze robi i przez to choruje.
— To dziecko jest, odpowiedziała nimfa, nie trzeba jej słuchać. Ale czy pani nie położysz jej? Szukam jej łóżka i nie mogę znaleźć.
— Tak, jej łóżka, rzekła czarownica.
— Oczywiście. Czy pani nie masz innego pokoju? zapytała nimfa.
— To pani myślisz, że ten strych, to pałac? odparła czarownica, mrucząc.
— Ej, kobieto! odezwał się generał, odpowiadaj innym tonem, proszę cię, albo poślę po komisarza, który się zapyta, gdzie ukradłaś to dziecko.
— O! nie, nie! zawołała dziewczynka, ja chcę pozostać z Brocanta.
— Ja jej nie ukradłam, odpowiedziała stara.
— Czy czasem nie zechcesz w nas wmawiać, wtrącił generał, że ta dziewczynka jest twoją własną?
— Tego nie powiadam, odrzekła Brocanta.
— Jeżeli więc nie jest twoją, to widzisz, żeś ją ukradła.
— Nie ukradłam jej, panie, znalazłam ją, i przytuliłam jak własne dziecię, nie czyniąc żadnej różnicy między nią i Babolinem.
— Jeżeli tak, zapytała nimfa, to dlaczego z psami nie posłałaś Babolina, a ona nie została w domu?
— Bo Babolin nie chce wcale robić tego, co mu każę, a tymczasem Róża słucha wprzód, nim jej rozkazano.
— Zgoda, odezwał się generał, ale kiedy kto podejmuje dzieci, to nie dlatego, by je uśmiercać z febry. Gdzie ty sypiasz, dziewczynko?
— Tu, odpowiedziała czarownica, wskazując na zagłębienie dachu, w którym Róża urządziła swój przybytek.
Nimfa podniosła firankę i zobaczyła dość czysty kącik; tylko, że łóżko miało tylko jeden siennik; nimfa dotknęła siennika i zauważyła że twardy.
— Wstyd mi doprawdy, rzekła, że śpię tak mięciuchno, kiedy ta biedna dziewczynka ma za całe posłanie jeden twardy siennik!
— Będzie miała piernat, kołdry i piękne cienkie prześcieradła, rzekł generał, ja to wszystko przyślę, dobra kobieto, a do tego jeszcze lekarza. Tymczasem trzymaj dziecko jak możesz najcieplej i poślij po dozorczynię; oto pieniądze na jej opłacenie i na lekarstwa; jeżeli jutro lekarz mi powie, że mała jest źle traktowaną, każę ci ją odebrać przez komisarza.
Czarownica rzuciła się na dziecko i przycisnęła do piersi.
— O, nie! niech pan będzie spokojny! Jeżeli Róża nie jest traktowaną jak księżniczka, to tylko dla braku pieniędzy.
— Bądź zdrowa, Różyczko! rzekła nimfa, idąc do dziewczynki i całując ją, przyjdę cię odwiedzić, kochanie.
— Czy doprawdy, pani nimfo? zapytała dziewczynka.
— Niezawodnie, odpowiedziała księżniczka.
Lica dziewczynki zapłonęły radością, na co Carita odezwała się do ojca:
— Patrz, ojcze, jaka ona ładna!
Była ona istotnie ładna, panie malarzu, i z niej to możnaby zdjąć piękny portret!
— Więc widziałaś ją, panienko? zapytał śmiejąc się Petrus.
— Oczywiście, odpowiedziała Pszczółka. Ale miarkując się: To jest, widziałam jej portret w moim zbiorze powieści.
— A można go będzie zobaczyć?
— Bez wątpienia.
Potem mówiła dalej:
— Nimfa i jej ojciec wsiedli na konie i w pół godziny posłali jej wszystko to, co przyrzekli. Następnie kazali założyć konie do powozu i popędzili do lekarza, który mieszkał w środku miasta. Lekarz udał się natychmiast, a nimfa z ojcem pojechali do pałacu; nimfa uradowana, że ma tak dobrego ojca, ojciec uradowany, że ma tak dobrą córkę. Lekarz obiecał przybyć wieczorem z wiadomością o małej Róży; dotrzymał słowa i wieczorem przybył. Wiadomość była smutną: mała biedaczka była zagrożona ciężką chorobą, co księżniczkę w rozpacz wprawiło. To też nazajutrz zrana wyjechała z ojcem, tak, że przed dziewiątą byli u Brocanty. Lekarz tam był już od godziny, miał minę bardzo niespokojną, a było się o co niepokoić, zgodzisz się pan, jak się dowiesz, że Róża miała zapalenie mózgu. Biedna była w malignie i niepoznawała nikogo, ani Brocanty, która ją wychowała, ani Babolina, który był jej towarzyszem i płakał przy łóżku, ani wrony siedzącej w głowach i zdającej się rozumieć, że jej mała pani jest chorą, ani psów, które nie szczekały już jak w przeddzień, kiedy generał wszedł z księżniczką. Był to widok bardzo smutny, a nimfa odwróciła od chorej oczy, aby je z łez otrzeć. Nie choroba to jednak Róży przestraszała lekarza: odpowiadał za jej wyleczenie, jeżeli będzie brać lekarstwa, które jej podawano, ale ona swą chudą i pałającą ręką odpychała wszystko, co chciano, ażeby przyjęła. Daremnie mówiono jej:
— Pij maleńka, to cię uleczy.
Napróżno: nie rozumiała nic, co jej mówiono. Przytem podnosiła się od czasu do czasu na łóżku, jakby dla ucieczki i krzyczała:
— O! moja dobra pani Gerard! o, moja dobra pani Gerard, nie zabijaj mnie! Do mnie, Brezyl! do mnie, Brezyl!
I padała jak martwa z głębokiem westchnieniem. Lekarz mówił, że to gorączka tworzy takie widma w jej mózgu, ale twarz Róży wyrażała taki przestrach, że możnaby przysiądz, że widma te widzi. Napój który podawał jej lekarz, miał uśmierzyć gorączkę, a po uśmierzeniu odpędzić straszną zmorę; wszyscy też usiłowali wmówić w nią napój: lekarz, dozorczyni, Brocanta, Babolin, a nawet jeden posłaniec miejski, który znajdował się tam podówczas i którego ona bardzo lubiła, będąc przytomną. Brocanta chciała jej wlać gwałtem, ale dziewczynka, przy swych drobnych rączkach, silniejszą była od czarownicy.
— Jeżeli nie będzie zażywać tego po łyżeczce, rzekł lekarz smutno, to nie doczeka jutrzejszego wieczora.
— Co czynić doktorze? zapytała wtedy księżniczka.
— Ja sam, doprawdy, nie wiem, odpowiedział lekarz.
— Doktorze, doktorze, zawołała księżniczka z płaczem, użyj całej swojej nauki, błagam cię, by ocalić to dziecię! Zdaje mi się, że gdybym była tak uczoną jak pan, znalazłabym sposób.
— Niestety, księżniczko, rzekł lekarz, potrząsając głową, nauka jest bezwładną w podobnym wypadku! Niech cię więc natchnie twoje dobre serce; co do mnie, mogę tylko upokorzyć się przed nieprzezwyciężonym oporem tego dziecka.
W tej chwili zbliżył się posłaniec ze łzami w oczach i obiecał chorej lalki, cacka, sukienki, perły na naszyjnik, ale wszystko to było napróżno. Możnaby mniemać, że Róża jest głuchą: nie poruszała się, tak, że biedny chłopiec, daremnie usiłowawszy na wszystkie sposoby dać jej poznać swój głos, z sercem ściśnionem odszedł w zakąt izby, ojciec niewięcej bolałby nad zwłokami córki.
Mały Babolin był także bardzo zafrasowany i opowiadał Róży wszystkie śmieszne historyjki, jakie miał zwyczaj jej opowiadać, ale ona milczała, nieczuła na jego słowa, pocałunki i prośby.
Czas jednak upływał, a dziewczynka nie brała lekarstwa. Co robić? Wszyscy próbowali i wszystkim się nie udało. Wtedy z kolei księżniczka usiadła w głowach łóżka, ujęła głowę dziewczynki i całowała ją czule, a kiedy powiadam „księżniczka,“ to mylę się: należy powiedzieć czarodziejka, bo dziewczynka, która miała oczy zamknięte całe rano, otworzyła je nagle i zawołała radośnie:
— O! ciebie poznaję, ty jesteś nimfa Carita!
Oczy wszystkich obecnych zaszły łzami, ale rozumie się, łzami szczęścia: dziewczynka wymówiła pierwsze wyrazy przytomne dopiero od wczoraj. Każdy chciał się rzucić i ucałować Różę, ale lekarz wyciągnął ręce nie wymawiając ani słowa, z obawy, ażeby głos ludzki nie zagasił od razu tej iskierki rozumu, którą roztlił w niej głos, boży.
— Tak, kochanie, rzekła bardzo cicho i bardzo wolno księżniczka, tak, to ja.
— Carita, Carita, powtarzała dziewczynka takim akcentem, że to piękne imię, które we wszystkich ustach było tylko imieniem piękniejszem niż inne, w jej ustach brzmiało jak święty kantyk, jak pieśń miła.
— Czy kochasz mnie bardzo, Różyczko? zapytała księżniczka.
— O! bardzo! nimfo, odpowiedziało dziecię.
— Więc wysłuchasz dobrze wszystkiego, co ci mam powiedzieć?
— Słucham.
— Otóż, wypij to, rzekła nimfa, podając dziewczynce łyżeczkę napoju, którą lekarz podsunął jej z tyłu.
Chora, nie odpowiadając, otworzyła usta, i Carita wlała, jej łyżeczkę zbawiennego napoju.
— Jeżeli będzie tak brać nieustannie przez dwadzieścia cztery godzin, to ocaleje, rzekł lekarz. Na nieszczęście, pani, dodał, obawiam się, żeby nie odepchnęła wszystkiego co jej będzie podane inną ręką, niż twoją.
— Ależ, odezwała się dobra czarodziejka, spodziewam się, że za pozwoleniem ojca, będę mogła czuwać nad Różą, póki nie wyjdzie z niebezpieczeństwa.
— Córko moja, rzekł generał, są pozwolenia, o które nie pyta się ojca; bo pytać go, to znaczy przypuszczać, że on może odmówić.
— Dziękuję ci ojcze! rzekła nimfa, całując generała.
— Pani, odezwał się lekarz, jesteś aniołem dobroci!
— Ja jestem córką mojego ojca, odpowiedziała z prostotą nimfa.
Wszyscy prócz Brocanty, dozorczyni i nimfy Carity, oddalili się na zalecenie lekarza, a generał uprowadził z sobą Babolina, który przyniósł księżniczce wszystko, co jej było potrzebnem do przepędzenia nocy przy Róży. Carita pozostała cztery dni i cztery nocy w tej szkaradnej izbie, godzinami tylko spoczywając, kiedy chora wzięła łyżeczkę lekarstwa. Co większa, od chwili gdy się tem zajęła, nie pozwoliła już zbliżać się do łóżka dozorczyni, której powierzchowność raziła Różę. Ona tedy sama kładła chorej kataplazmy, synapizmy, zimne kompresy na czoło; ona jej zmieniała bieliznę, oczyszczała, czesała, budziła ją pocałunkami, usypiała piosenką. Nareszcie po czterech dniach gorączka się zmniejszyła i lekarz oświadczył, że Różyczka ocalona; prosił więc księżniczkę, ażeby wróciła do domu, gdyż sama zachorować może, co słysząc Róża, zawołała:
— O! księżniczko Carito, wracaj czemprędzej do ojca, bo gdybyś przez ocalenie mnie zachorowała, ja umarłabym ze zmartwienia.
Księżniczka ucałowawszy ją sto razy, odeszła zostawiwszy jej na łóżku duże pudło pełne bielizny i materji świetnych, jakie lubiła Róża.
Od tej chwili dziewczynka miała się coraz lepiej, a gdyby ktoś wątpił o prawdziwości tego opowiadania, niech idzie na ulicę Triperet Nr. 11, zapytać się Brocanty i Róży o historję nimfy Carity.
Opowiadanie skończyło się.
Pszczółka oczyma szukała oczu Petrusa, ale młodzieniec postawił między sobą i dziewczynką, jakoby szaniec z arkusza wielkiego szarego papieru.
Dziewczynka odwróciła się do siostry, ale Regina by zakryć swe zakłopotanie, zapuściła przed twarz wielki liść bananu.
Zdziwiona wrażeniem, jakie uczyniła, i nie zdając sobie sprawy z tajemnicy, która powodowała oboje słuchaczów do zakrycia twarzy, Pszczółka zapytała:
— Cóż to takiego? czy gramy w ślepą babkę? Co do mnie, historja moja skończona, a twój rysunek, panie malarzu?
— Także, panienko, odpowiedział Petrus podając Pszczółce arkusz szarego papieru.
Dziewczynka rzuciła się na papier, i spojrzawszy, wydała okrzyk radości, poznając swój portret, potem biegnąc do Reginy:
— Patrzaj, co za piękny rysunek! zawołała.
Rzeczywiście, był to piękny, prześliczny rysunek trzema ołówkami, zaimprowizowany podczas opowiadania dziewczynki, który postępował z równą szybkością, jak słowo.
W głębi widać było bulwar przy rogatce Fontainebleau, którą można było poznać na końcu horyzontu. Na pierwszym planie, pośród psów liżących, siedziała z wroną na gołem ramieniu, chuda, blada, z włosami rozpuszczonemu i drżąca Róża, albo raczej dziewczynka mająca z nią pewne podobieństwo, gdyż nędza i choroba to mają smutnego, że jednakie piętno wyciskają na wszystkich twarzach. Przed dziewczynką stała Regina, ubrana jak amazonka, tak jak w pierwszym dniu, kiedy widział ją Petrus przejeżdżającą. Na drugim planie stał na koniu marszałek de Lamoth-Houdan, trzymając za uzdę pięknego czarnego konia, którym Regina kierowała tak mistrzowsko. Nareszcie na tym samym planie co siostra, po za wąwozem, wspięta na paluszki, Pszczółka ciekawie, a zarazem lękliwie, usiłowała zobaczyć, nie będąc widzianą, co zachodziło między Reginą i Różą.
Rysunek ten rzucony od ręki, był dziwnie pięknem tłumaczeniem czarodziejskiej powieści Pszczółki.
Regina patrzyła długo, wyraz jej twarzy wskazywał najgłębsze zdziwienie.
Któż to był ten młodzieniec, co odgadywał melancholijny i chorobliwy wyraz twarzy Róży, i amazonkę, którą ona sama miała tego dnia na sobie? Czyniła tysiące przypuszczeń, nie doszedłszy prawdy. Nareszcie tonem największego podziwu, odezwała się do dziewczynki:
— Pszczółko, prosiłaś mnie kiedyś w Luwrze, ażebym ci pokazała rysunek jakiego wielkiego mistrza, otóż patrz, moje dziecko, bo to istotnie jest jeden z takich!
Artysta zaczerwienił się z dumy i przyjemności.
Pierwsze to posiedzenie było prześliczne, a Petrus naznaczywszy następne za dwa dni, wyszedł z pałacu upojony pięknością i dobrocią księżniczki Carity.

IV.
Przegląd rodzinny.

Drugie posiedzenie było zupełnie podobne do pierwszego, ożywione przytem szczebiotaniem dziecięcem, to też równie jak za pierwszym razem, Petrus wyszedł zachwycony z pałacu Lamothe-Houdan.
Dwa tygodnie w ten sposób upłynęły, co drugi dzień odbywało się posiedzenie; artysta, młoda dziewica i dziecko spędzali godziny, które Petrus radby na wiekuiste zamienić.
W dnie, w których Pszczółka zajęta była lekcjami, Regina wierna radom Petrusa zalecającego, aby twarz ożywiała pogawędką, sprowadzała rozmowę na byle jaki przedmiot, a pierwszy lepszy, zrazu obojętny, niebawem rósł w zajęciu, Regina bowiem przy każdej sposobności rozwijała w oczach Petrusa skarby wiedzy, dobroci, dowcipu.
Rozmowa zazwyczaj poczynała się od malarstwa lub rzeźby: odbywano przegląd malarzy wszystkich czasów i krajów. Petrus pod względem starożytności uczonym był jak Winckelman lub Cicognara; Regina, która podróżowała po Flandrji, Włoszech i Hiszpanji, znała wszystko co było sławniejszego. Od malarstwa przechodził do muzyki. Tam także Regina znała wszystko, od Porpory do Aubera, od Haydna do Rossiniego. Od muzyki przechodzili do astronomji i botaniki: więcej, niż sądzimy związku jest pomiędzy gwiazdą i kwiatem, gwiazdy są kwiatami nieba, tak jak kwiaty są gwiazdami ziemi. Następnie, po wyczerpaniu tych przedmiotów, mówiono o sympatji, atrakcji, o związku dusz.
Tym sposobem młodzi ludzie po świetnej drodze mysi i, odbyli mnóstwo wycieczek w odlegle krainy wiedzy.
Nim spostrzegł gwałtowną miłość swą, Petrus zakochał się szalenie.
Przychodziły mu pokusy, by odrzucić płótno i pędzle, rzucić się do nóg Reginie i wyznać, że ją uwielbia.
Mimo dziwnej władzy, jaką miała nad sobą, zdawało się Petrusowi, że oko jej zatrzymuje się na nim z wyrazem, który on korzystnie dla miłości swej tłómaczył, ale obok tego taka godność panowała w giestach Reginy, że słowa zamierały na drżących ustach młodzieńca, tak, iż pobłąkawszy się z Reginą po przestworach niebieskich, Petrus, jak dumny Tytan, spadał spiorunowany na ziemię.
Ale co oprócz szacunku, jakim natchnęła go Regina zwiększało jego nieśmiałość, to otoczenie księżniczki.
Nasamprzód ojciec, marszałek de Lamothe-Houdan, dawny żołnierz Cesarstwa, szlachcic starej daty, który od roku 1815 wrócił do swych zasad rojalistowskich i mianowany został marszałkiem, z powodu kampanji hiszpańskiej z roku 1823. Pośród tego wszystkiego, zachował on tradycje raczej siedmnastego niż ośmnastego wieku; pełen dobroci i dumy, miał pewne lekceważenie, szczególniej względem artystów. Przychodził czasami do pawilonu służącego za pracownię, spoglądał na portret córki i dawał Petrusowi takież same rady, jakieby udzielał mularzowi, naprawiającemu część jego pałacu.
Potem ta stara impertynencka niewiasta, co towarzyszyła Reginie wówczas gdy przybyła do malarza. Damn, ta, ciotka Reginy, nazwiskiem margrabina de la Tournelle, przez nieboszczyka męża skoligaconą była z całą ówczesną szlachtą. Znała całe duchowieństwo, od arcybiskupa do ostatniego braciszka z parafji, tak jak wszystkie sfery polityczne od prezesa izby parów, aż do woźnych pana Talleyranda.
Następnie szedł hrabia Rappt, jej protegowany, członek izby deputowanych, naczelnik jednej z najpotężniejszych frakcji prawicy, dawny adjutant marszałka. Był to człowiek blizko czterdziestoletni, zimny, odważny, ambitny, pod lodowatą maską kryjący najzgubniejsze namiętności gry, które zaczynają się na giełdzie, a kończą na zielonym stoliku. W ciągu tych dwóch tygodni był on trzy razy, a chociaż szczególną raczył zwrócić uwagę na portret Reginy, straszliwie niepodobał się Petrusowi.
Jedyną osobą przyjemną młodemu malarzowi, była pani Lidia de Marande, przyjaciółka z pensji Reginy, która od lat blisko dwóch poszła za jednego z najbogatszych i najpopularniejszych bankierów ówczesnych, członka izby deputowanych, gdzie tworzył zaciętą opozycję stronnictwu królewskiemu.
Była jeszcze w domu osoba, o której często słyszał Petrus od Reginy, i Pszczółki: marszałkowa de Lamotho-Houdan, matka dwóch dziewczyn. Pochodziła ona z Grecji i była córką księcia, ztąd też pochodził tytuł księżniczki, jaki czasami przez grzeczność nadawano Reginie.
Spotkamy te osoby w miarę, jak nam potrzebne będą do rozwoju akcji. Zostawmy je więc na chwilę, by rzucić okiem na jednego z krewnych Petrusa, powołanego do odegrania pewnej ważnej roli w naszem opowiadaniu.
W jednym z pałaców ulicy Varennes, bardzo arystokratycznej i bardzo smutnej, mieszkał generał hrabia Herbel de Courtenay, stryj Petrusa, a starszy brat jego ojca. Hrabia Herbel, urodzony w Saint-Malo, ofiarował w roku 1789 Ludwikowi XVI czynną pomoc osobistą i poparcie swych współziomków, jak on oficerów inżynierji i marynarki We dwa lata później, gdy Zgromadzenie prawodawcze, zażądało od wojskowych przysięgi, w której imię króla nie było wspomniane, niektórzy oficerowie, uważając przysięgę tę za przeciwną swej prawości, uprowadzali całkowite pułki udając się do Koblenz, gdzie książę Kondeusz, naczelnik zbrojnej emigracji, założył swą główną kwaterę. Hrabia Herbel nie poszedł tą drogą: za przykładem Chateaubrianda przepłynął on Atlantyk, i bawił w Nowym Orleanie, gdy dowiedział się o wypadkach 10 sierpnia i o uwięzieniu króla.
Wtedy zdało mu się słyszeć głos umierającej królewskości, który wołał, że w podobnej godzinie miejsce szlachcica nie w Ameryce jest, ale nad brzegami Renu; odpłynął więc pierwszym statkiem udającym się do Anglji, wylądował w Holandji, a ztamtąd pojechał do Koblencji.
Tu znajdował się zawiązek armji królewskiej, utworzony przez gwardję osobistą, rozwiązaną po 5 i 6 października, z osób, które we Francji nie pozostały; związek ten uzupełniał się wychodźcami przybywającemi ze wszystkich punktów Francji. Przywrócono, (a nie był to jeden z najmniejszych błędów przypisywanych emigracji), na stopę z czasów Ludwika XV-go, dawny dwór królewski, wojskowy i cywilny; ukazały się kompanie muszkieterów, szwoleżerów, żandarmów, gwardji, nareszcie gwardje francuzkie, pod nazwą „zbrojnych pieszych“.
Wicehrabia Mirabeau, ten, którego zwano Mirabeau-Tonneau, utworzył oddział, w którego skład wszedł pułk irlandzki Berwick, złożony z żołnierzy, których ojcowie woleli się niegdyś wydalić z kraju, niż opuścić Jakóba Stuarta, swego prawego króla.
Ze swej strony hrabia Chatre, otrzymawszy od arcyksiężniczki Krystyny pozwolenie na założenie w mieście Ath zaciągu szlachty, zyskał niebawem tysiąc oficerów wszelkiej broni.
Nareszcie utworzono oddziały pod nazwą każdej prowincji i powołano całą szlachtę.
Powiedzmy mimochodem, że szlachta ta, która ze swego indywidualnego, a więc egoistycznego punktu zapatrywania się, mogła być wytłumaczoną, że przyjmuje służbę przeciw własnemu krajowi, występowała tak zbytkownie, że zbytek ten nie mało przyczynił się do obojętności i zdyskredytowania jej w obec książąt z nad brzegów Renu i panujących zagranicznych.
Hrabia Herbel, urodzony na wybrzeżach Oceanu, wśród dzikich uroczysk Saint-Malo, nawykły był od dzieciństwa do ponurych widoków morskich, a to zniewieściałe życie, jakie prowadzono w Koblencji, przejmowało go głębokim wstrętem. Czekał więc niecierpliwie sposobności do boju i przebywszy ze siedm lub ośm miesięcy, według kaprysu gabinetu Pruskiego lub Austrjackiego, w tem dziwnem życiu emigracyjnem, przechodząc z obozu do obozu, wzięty został do niewoli dnia 19 lipca 1793 roku, przy zdobyciu bagnetem reduty Belheim przez wicehrabiego de Salgues. Ciężko ranny szablą jeźdźca republikańskiego, hrabia Herbel wezwany został, ażeby krzyknął „pardon“.
— Dajemy go zawsze, odpowiedział hrabia, ale nie żądamy nigdy.
— Godny jesteś być republikaninem! zawołał jeździec.
— Tak, ale na szczęście nim nie jestem.
— Czy wiesz jaki jest los emigrantów wziętych z bronią w ręku?
— Mają być natychmiast rozstrzelani.
— Właśnie.
Hrabia Herbel wzruszył ramionami.
— Więc po co żądasz odemnie, niedołęgo, rzekł, ażebym wołał pardon?
Żołnierz republikański spojrzał na niego z pewnem zdziwieniem, chociaż żołnierze Rzeczypospolitej niełatwo podpadali temu uczuciu.
W tej chwili przyprowadzono trzech szlachty, jeńców, równie jak hrabia Herbel, byli oni związani na wózku.
Ci co ich przyprowadzili, naradzali się przez chwilę z tym, który ujął hrabiego Herbela; potem wsadzono hrabiego do towarzyszów i skierowano się ku lasowi za miastem, widocznie dla rozstrzelania. Przybywszy do lasu, kiedy wysadzano jeńców, republikanin, który ujął hrabiego Herbela, zbliżył się doń.
— Ty jesteś Breton! rzekł.
— I ty także, odpowiedział hrabia.
— Jeżeliś poznał, czemu tego nie powiedziałeś od razu?
— Czyż nie słyszałeś, że my nigdy nie żądamy łaski? Gdybym ci powiedział, że jestem twym współziomkiem, to znaczyłoby, że żądam łaski.
Jeździec odwrócił się do towarzyszów.
— To jest ziomek, rzekł.
— Więc co? zapytali inni.
— Otóż, odpowiedział jeździec, niedoczekanie, żebym ja rozstrzelał ziomka.
— To go nie rozstrzeliwuj.
— Dziękuję, koledzy.
Potem podszedłszy do hrabiego Herbela, odjął postronki, które krępowały mu ręce.
— A no! rzeki hrabia, wyświadczyłeś mi przysługę; niezmiernie mi się chciało zażyć tabaki.
I dobywszy złotą tabakierkę z kieszeni, otworzył ją, podał uprzejmie republikanów!, który dał głową znak przeczący, potem pociągnął szeroką szczyptę tabaki hiszpańskiej.
Republikanie patrzeli śmiejąc się z tego człowieka, który w chwili gdy myślał, że go rozstrzelają, z takiem zadowoleniem raczył się tabaką.
— Słuchaj, ziomku, rzekł jeździec, teraz kiedyś się uraczył tabaką, uciekaj!
— Jakto, uciekać?
— Tak, w imieniu Rzeczypospolitej ułaskawiam cię.
— A czy moi towarzysze będą ułaskawieni? zapytał hrabia.
— O! co to, to nie, rzekł jeździec, oni zapłacą za ciebie.
— W takim razie, odezwał się oficer bretoński, chowając tabakierkę, pozostaję.
— Pozostajesz?
— Tak.
— Ażeby cię rozstrzelano?
— Zapewne.
— Chyba jesteś warjatem!
— Nie, jestem Bretonem i nie popełnię podłości.
— Nie gadałbyś oto! uciekaj! za dziesięć minut będzie zapóźno.
— Emigrowałem razem z nimi, odpowiedział hrabia Herbel kładąc ręce w kieszenie, walczyłem razem, wzięty zostałem do niewoli razem, a więc ocalę się razem z nimi lub razem z nimi umrę. Czy wyraźnie mówię; hę?
— Jesteś dzielny, mój ziomku! rzekł jeździec republikański, dla twojej i mojej miłości, koledzy moi wypuszczą was wszystkich.
— Dobrze, ale niech wykrzykną: „Niech żyje Rzeczpospolita!... odezwał się jeden z jeźdźców.
— Czy słyszycie koledzy? zapytał hrabia Herbel, ci poczciwi ludzie mówią, że jeśli krzykniecie: „Niech żyje Rzeczpospolita!“ to nas ułaskawią wszystkich.
— „Niech żyje król!“ krzyknęli trzej oficerowie wstrząsając głowami, ażeby zrzucić kapelusze i okrzyk wykonać z odkrytą głową.
— „Niech żyje Francja!“ śpiesznie wykrzyknął jeździec bretoński najsilniejszym na jaki go stać było głosem, spodziewając się pokryć ich odezwanie.
— O! ten wykrzyknik powtarzajmy ile się zmieści, odezwali się czterej szlachcice. I wszyscy zawołali jednogłośnie:
— „Niech żyje Francja!“
— Dalejże, oświadczył współziomek hrabiego, rozwiązując jednego po drugim, uciekajcie od pierwszego do ostatniego i niech będzie koniec!
I siadłszy na koń, garstka republikańska pocwałowała dalej, wołając do królewskich:
— Dobrego powodzenia! a przy sposobności nie zapomnijcie o tem cośmy dla was uczynili.
— Panowie! zauważył hrabia Herbel, ci poczciwi obszarpańcy mają słuszność zalecać nam, ażebyśmy nie zapomnieli o tem, co oni uczynili, bo na ich miejscu będąc, nie wiem czybyśmy postąpili tak szlachetnie jak oni.
Dnia 13-go października tegoż roku, po wzięciu Lauterburga i Wissemburga, gdzie na czele swego batalionu hrabia Herbel zdobył kolejno trzy reduty, dwanaście armat i pięć sztandarów, generał hrabia Wurmser, naczelny wódz armii austrjackiej, przybył mu powinszować, a książę Kondeusz, ściskając go wobec towarzyszów broni, podarował mu własną szpadę.
Lecz, ile wydało się szlachcicowi bretońskiemu szlachetnym obowiązkiem umrzeć za monarchię, tyle wojna domowa, którą zmuszony był prowadzić z wojskiem nieprzyjacielskiem, zrażała jego sumienie.
Dokądże wreszcie zmierzali wszyscy ci wychodźcy francuscy, przyczepieni do tych obcych żołnierzy, których duch zaboru objawiał się co chwila? Nie byłaż to fałszywa droga, a książę Kondeusz, który krwią swoją i swych towarzyszów próbował tego rozpaczliwego wysiłku, nie byłże ofiarą polityki dworów sprzymierzonych?
Jakoż mieszkańcy nasi nadgraniczni, poczynając podejrzewać bezinteresowność Prus i Austrji względem monarchii francuskiej, już nie powstawali na odezwy zastępów królewskich; znajdowali zdobywców tam gdzie spodziewali się znaleść wybawców i zakrywali oczy na widok cudzoziemskich mundurów.
Doświadczenie, które przychodzi panującym równie jak i innym ludziom dopiero po spełnionych błędach, przyszło już dla hrabiego Herbela. Więcej też on odtąd przez obowiązek, niż przez przekonanie, szedł za armią Kondeusza, aż do 1-go maja 1801 roku, to jest do daty jej rozwiązania.

V.
Generał hrabia Herbel de Courtenay.

Rozwiązanie armii Kondeusza rzuciło do Niemiec, do Szwajcarji, Włoch, Hiszpanii, Portugalii, Stanów Zjednoczonych, Chin, Peru, Kamczatki, słowem na wszystkie punkty świata, mnóstwo wychodźców, którzy skończyli na tem od czego zacząć byli powinni, to jest zamiast nosić broń przeciwko Francji, zarabiać na życie za pomocą sztuką nauk, handlu, rolnictwa.
Hrabia Herbel udał się do Anglii i zarówno z innymi pomyślał o sposobie do życia, tylko, że hrabia Herbel, najstarszy syn znakomitego rodu, właściciel ogromnego majątku skonfiskowanego przez naród, jako mienie wychodźcy, hrabia Herbel nie umiał nic innego, tylko się bić: był więc w wielkim kłopocie. Myślał przez chwilę korzystać z przełożenia jednego kapitana dragonów, który ofiarował się darmo uczyć go na gitarze, ażeby z tego miał następnie sposób utrzymania, ale generał przekonany o blizkim upadku tego instrumentu, podziękował kapitanowi i upornie szukał innego zajęcia, które byłoby korzystniejsze a mniej głośne.
Pewnego wieczora, przechadzając się nad brzegiem Tamizy spostrzegł chłopaka, który zajęty był wykrawaniem scyzorykiem kawałka drewna długiego na stopę. Zatrzymał się, popatrzył na chłopca i uśmiechnął się dobrotliwie. Po chwili spostrzegł, że drewno zaczyna przybierać kształt nawy okrętowej w miniaturze.
Przypomniał sobie, że i on kiedyś razem z bratem, gdy byli jeszcze dziećmi, jako synowie Oceanu, wykrawali rozmaite statki, które wydzierali sobie ich towarzysze.
Przed powrotem do domu, hrabia kupił drzewa, narzędzia, i od tego dnia zaczął wyrzynać statki wszelkich narodów, od korwety amerykańskiej, aż do piroga dzikich. To, co zrazu było zabawką, stało się przemysłem; co było przemysłem, stało się sztuką: zarys, wycięcie, kolor, urządzenie, hrabia wystudjował wszystko, niebawem robił coś lepszego, niż naśladowanie, tworzył[1] wzory.
Dzięki rozgłosowi, jakiego nabył, otrzymał miejsce konserwatora w admiralicji Londyńskiej, co nie przeszkadzało mu mieć w Strand magazyn, na którego szyldzie stały te słowa wielkiemi napisane literami:

Generał Hrabia Herbel de Courtenay,

potomek Cesarzów Konstantynopolitańskich.

Tokarz.

I rzeczywiście, w sklepie potomka Josselina III znaleźć było można nietylko wzory statków, stanowiące grunt jego handlu, ale nadto tabakierki, kije bilardowe, cybuchy i inne przedmioty obranego przezeń rzemiosła.
Dnia 26 kwietnia 1802 roku, ogłoszono amnestję.
Hrabia Herbel de Courtenay był filozofem; miał byt zapewniony w Anglii, ale nie miał go we Francji. Pozostawał więc na miejscu aż do roku 1814 po restauracji Burbonów i rad był, że się nie śpieszył, kiedy Burbonowie w roku 1815 z Francji wychodzili.
Bawił więc w Anglii do roku 1818 i wtedy powrócił do ojczyzny z sumką wynoszącą jakie sto tysięcy franków, owoc oszczędności i sprzedaży magazynu.
Później hrabia Herbel de Courtenay otrzymał przypadającą nań część miliarda indemnizacji, to jest milion dwakroć sto tysięcy franków, co uczyniło mu 60,000 franków rocznego dochodu.
Zostawszy znów bogatym, uznany został przez swych współobywateli za godnego ich przedstawiciela i w roku 1826 posłany do izby deputowanych, zajął tam miejsce w lewym środku.
Tam to znajdziemy go w roku 1827, w chwili gdy pan Peyronnet przedstawił ów projekt do prawa prasowego, który według wyrażenia Kazimierza Perrier, nie inny miał cel, jak tylko zupełne zniesienie druku.
Dyskusja otwarła się na początku lutego; czterdziestu czterech deputowanych zapisało się do walczenia przeciw projektowi, a trzydziestu jeden dla bronienia go.
Powiedzmy, że prawie wszyscy stojący w obronie projektu, należeli do stronnictwa klerykalnego.
Pomiędzy tymi, co wszelkimi usiłowaniami przyczyniali się do przyszłego zwalenia ministerstwa, był hrabia Herbel, który będąc jawnym nieprzyjacielem równie republikanów, jak jezuitów, dwóch rzeczy tylko nie cierpiał na świecie: Jakobinów i księży.
Należąc, równie jak Lafayette i Mounier, do tego, co w roku 1789 nazywano stronnictwem konstytucyjnem, zaczynał on pojmować korzyści rządu parlamentarnego; za przykładem pana de la Bourdonnais, mieścił on szczęście Francji w przymierzu ustawy z legitymizmem i uważał te rzeczy tak z sobą nierozdzielne, że nie chciał już legitymizmu bez ustawy, a ustawy bez legitymizmu.
Owóż, nowe prawo przeciwko prasie, wydało się hrabiemu Herbelowi gwałtem i niedorzecznością, i zdaniem jego wymierzone było raczej przeciw wolności, niż przeciw swawoli.
Aż podskoczył raz, usłyszawszy prawiącego pana de Sallabery, który zagaił dyskusję, że druk był jedyną plagą, którą Mojżesz zapomniał dotknąć Egipt; i o mało nie naraził się panu de Peyronnet, wbrew swemu zwyczajowi, co wybuchnął śmiechem na ten koncept szanownego deputowanego.
Nareszcie, generał Herbel, jako de Courtenay, noszący jedno z najstarszych i najświetniejszych nazwisk we Francji, nie wyłączając królewskiego, generał Jakób Herbel de Courtenay, jakkolwiek szlachectwem, instynktami i wychowaniem należący do przedmieścia Saint-Germain, a umysłem sceptycznym i nieco szyderczym, do szkoły wolterjańskiej, zdaniem zaś wolnem od wszelkich przesądów należał do szkoły nowoczesnej.
Dwie tylko sekty, powiadamy, miały przywilej wprawiać go w wściekłość: Jezuici i Jakobini.
Generał Herbel przeto był dziwnym zbiorem przeciwieństw.
Czy chcecie pójść za nami do jego mieszkania? Tam wystudjujemy go dokładnie. Ma on odegrać, jeżeli nic pierwszą, to przynajmniej ważną rolę w naszym dramacie, musimy więc starać się o zdjęcie portretu podobnego.
Było to w poniedziałek zapustny.
Generał wyszedłszy z Izby o godzinie czwartej, wrócił do swego pałacu na ulicy Varennes. Rozsiadł się na kozetce i czytał coś w książce „in-quarto“ oprawnej w czerwony safian ze złoconemi brzegami. Czoło jego było posępne, czy też zasępiło się wprzód, tak, że czytanie rozerwać go nie mogło.
Wyciągnął rękę do małego stolika, szukając czegoś bez przerwy w czytaniu, wziął i zadzwonił.
Na głos dzwonka czoło jego jakby się wypogodziło, uśmiech zadowolenia przebiegł po ustach, zamknął książkę^ palcem jednak zastawiając otwór, wzniósł oczy do sufitu i mówiąc sam do siebie, czynił uwagi następujące:
— Stanowczo po Homerze, Wirgiliusz jest pierwszym poetą świata... Tak! Im więcej czytam jego wiersze, dodał, tem mi się zdają być harmoniniejszemi.
I skandując z lekkim ruchem głowy, wygłosił z pamięci jaki dziesiątek wierszy z „Bukollik“.
— I niechże mi tu kto potem gada co o Lamartinie, o Hugonie, wszystko to marzyciele, metafizycy!
General ruszył ramionami.
Samotność, w jakiej się znajdował, mimo odgłosu dzwonka, sprawiała, że nikt mu nie przeczył, mówił więc dalej:
— Co mnie wreszcie czaruje u starożytnych, to ten pozór doskonałego spokoju, ta głęboka pogoda duszy panująca w ich pismach.
Po tej sprawiedliwej uwadze, zatrzymał się chwilę i brew zmarszczył. Zadzwonił drugi raz i znów czoło wypogodziło się jak wpierw. Wynikiem tego wypogodzenia było to, że wrócił do swego monologu.
— Prawie wszyscy poeci, mówcy i filozofowie, żyli w samotności, rzeki, Cycero w Tuskulum, Horacy w Tiburze, Seneka w Pompei, a te delikatne cienie, co zachwycają w ich książkach, są jakoby odbiciem ich rozmyślań, i odosobnienia.
W tej chwili, już po raz trzeci, zachmurzyło się czoło generała i zaczął dzwonić z taką gwałtownością, że serce dzwonka oderwało się i uderzyło w zwierciadło, którego o mało nie strzaskało.
— Franz! Franz! a przyjdziesz tu ty nędzny łotrze? krzyczał generał z wściekłością.
Na tę energiczną apostrofę, ukazał się sługa, którego postawa przypominała żołnierzy austrjackich, ujętych w biodrach pasem od opiętych spodni. Nosił on jakiś rodzaj krzyża przywiązanego na żółtej wstążce i galony kapralskie.
Była wreszcie przyczyna, dla której Franz był podobny do żołnierza austrjackiego: pochodził on z Wiednia.
Za wejściem zaraz stanął w postawie wojskowej, z nogami zbliżonemi jedna do drugiej, z piątym palcem lewej ręki na szwie spodni, z ręką prawą, otwartą na wysokości czoła.
— A to ty, przecież, kpie! zawołał hrabia gniewnie.
— To ja, tak generale! odrzekł mocno niemieckim akcentem Franz.
— To ty, tak, to ty: a ja dzwoniłem trzy razy, rozbójniku!
— Ja tylko za drugim razem słyszałem, panie generale.
— Głupi jesteś, rzekł generał, mimowolnie uśmiechając się z naiwności swego giermka. A gdzie obiad?
— Obiad, panie generale?
— Tak, obiad.
Franz potrząsnął głową.
— Jakto! czy ty chcesz powiedzieć, że dziś nie ma obiadu, niedołęgo?
— Owszem, generale, jest obiad ale nie pora jeszcze.
— Jeszcze nie pora?
— Nie.
— A która godzina?
— Kwadrans na szóstą, generale.
— Jakto? kwadrans na szóstą?
— Kwadrans na szóstą, powtórzył Franz.
Generał wydobył z kieszeni zegarek.
— A, to prawda, rzekł do siebie. Co za upokorzenie dla mnie, że ten niedołęga ma słuszność!
Franz uśmiechnął się z zadowolenia.
— Zdaje mi się, żeś ty sobie pozwolił uśmiechnąć się, hultaju, rzekł hrabia.
Franz potwierdził znakiem.
— Dlaczegoś ty się uśmiechnął?
— Dlatego, że lepiej wiedziałem godzinę, niż pan generał.
Generał wzruszył ramionami.
— Idź precz, rzekł, ażeby punkt o godzinie szóstej obiad był na stole.
I znowu wziął się do Wirgiliusza.
Franz zrobił trzy kroki ku drzwiom, ale nagle zatrzymał się, odwrócił na piętach, odzyskał trzy stracone kroki i znalazł się na tem samem miejscu i w tej samej postawie co przed chwilą.
Generał uczuł raczej, niż dojrzał ciemne ciało zabierające mu nie już słońce, ale cień słońca. Podniósł oczy od końca butów Franza aż do kończyn palców.
Franz stał nieruchomy, jak żołnierz drewniany.
— Kto tam? zapytał generał.
— To ja, generale.
— Czy nie powiedziałem ci, żebyś poszedł precz.
— Powiedział pan generał.
— Dlaczegóż więc nie poszedłeś?
— Poszedłem.
— Widzisz, że nie, skoro stoisz.
— Bom wrócił.
— Pocoś wrócił?
— Wróciłem, bo tam jest ktoś, co chce z panem generałem pomówić.
— Franz! krzyknął generał marszcząc brew energiczniej, niż dotąd, powiedziałem ci już ze sto razy, nędzniku, że po wyjściu z Izby ja chcę się orzeźwić czytaniem dobrych książek, by zapomnieć złych mów; inaczej mówiąc, nie chcę przyjmować nikogo.
— Panie generale, odpowiedział Franz mrugając okiem, to dama.
— Dama?
— Tak, generale, dama.
— Ależ powiadam ci, ośle, że gdyby to nawet był biskup, nie ma mnie w domu.
— A! ja powiedziałem, że generał jest.
— Powiedziałeś?
— Tak, generale.
— A komu to powiedziałeś?
— Damie.
— A tą damą jest?...
— Margrabina de la Tournelle.
— Tysiąc milionów piorunów! wykrzyknął generał podskakując na kozetce.
Franz równemi nogami uskoczył w tył i o łokieć dalej znalazł się w tej samej postawie.
— Więc powiedziałeś pani de la Tournelle, że jestem w domu? zawołał generał gniewnie.
— Tak, panie generale.
— A więc słuchaj Franz, zdejmiesz krzyż i galony, schowasz je dobrze do szafy i nie będziesz ich nosił przez sześć tygodni!
Na twarzy starego żołnierza dało się widzieć zmieszanie, po którem poznać było można, jaka burza powstała w jego duszy; wąsy trzęsły mu się we wszystkie strony, łza ukazała się w zakącie oka, i musiał czynić nadludzkie wysilenia, ażeby nie kichnąć.
— A! panie generale! szepnął.

— Koniec... odezwał się generał. A teraz wpuść tę panią.

VI.
Rozmowa dewotki z wolterjaninem.

Franz otworzył drzwi i wprowadził starą i wyniosłą damę, którą widzieliśmy matkującą Reginie podczas odwiedzin u Petrusa, dla zamówienia portretu.
Generał posiadał w najwyższym stopniu wysoki przymiot arystokracji, polegający na tem, ażeby jak to mówią, nie tracić fantazji. Nikt nie potrafił lepiej się uśmiechać, nie do nieprzyjaciela, gdyż z mężczyznami generał otwartym był aż do brutalstwa, lecz do nieprzyjaciółki; z kobietami bowiem jakiego bądź wieku, generał uprzejmym był aż do udawania.
Wstał więc za wejściem margrabiny i z pewną ociężałością w lewej nodze, przypisywaną przez niego dawnej ranie, a przez lekarza świeżemu napadowi podagry, ruszył naprzeciw, grzecznie podał jej rękę, zaprowadził do kozetki, z której tylko co wstał, przysunął fotel i usiadł na nim.
— Jakto, margrabino, zapytał, to pani sama we własnej osobie zaszczycasz mnie odwiedzinami?
— Dziwię się sobie, kochany generale, odpowiedziała stara dama wstydliwie spuszczając oczy.
— Dziwisz się! Pozwól mi pani powiedzieć sobie, że to wcale nie przyjemne wyrażenie. Cóż takiego, proszę, może panią dziwić?
— Nie przywiązuj, generale, do słów, które w tej chwili mówię złego znaczenia; chcę cię prosić o tak wielką przysługę, że aż mi przykro.
— Słucham margrabino, wszak pani wiesz, że jestem cały na twoje usługi. O cóż chodzi, proszę?
— Gdyby przysłowie: „Co z oczu, to z myśli“, nie było opłakaną prawdą, rzekła zalotnie margrabina, oszczędziłbyś mi pan trudu mówienia dalej, sam odgadując przysługę, jakiej mam od ciebie żądać.
— Margrabino, przysłowie to fałszywe jest tak jak wszystkie inne przysłowia, któreby mi mogły w umyśle twym zaszkodzić, bo chociaż pozbawiony byłem przyjemności widzenia pani od naszej ostatniej sprzeczki, z powodu hrabiego Rappta...
— Z powodu naszego...
— Z powodu hrabiego Rappta, żywo przerwał generał, a już ze trzy miesiące, jak się ta sprzeczka odbyła, mimo to powiadam, nie zapomniałem, że dziś pani imieniny i posłałem ci bukiet, zastaniesz go pani za powrotem do domu; już to czterdziesty bukiet jaki pani odbierasz odemnie.
Czterdziesty pierwszy, generale.
— Czterdziesty, obstaję za mojemi datami, margrabino.
— Więc rekapitulujmy.
— Jak się pani podoba.
— Hrabia Rappt urodził się w roku 1787...
— Przepraszam, w 1786.
— Jesteś pan pewnym?
— Ależ mój pierwszy bukiet datuje od roku jego urodzenia.
— Od poprzedniego, kochany generale.
— Nie, nie, nie!
— Wszelako!...
— Nie ma żadnego „wszelako‘“ tak jest i koniec.
— Mniejsza o to; ja wreszcie nie przychodzę mówić panu o tem nieszczęśliwem dziecku.
— O nieszczęśliwem dziecku? Nasamprzód, to już nie jest dziecko: mężczyzna mający czterdzieści jeden lat nie jest dzieckiem.
— Hrabia Rappt ma dopiero czterdzieści lat.
— Czterdzieści jeden! obstaję za cyfrą. A przytem nie jest on, zdaje mi się, tak nieszczęśliwym: po pierwsze, pani czynisz mu coś około dwudziestu pięciu tysięcy franków dochodu...
— Powinienby mieć pięćdziesiąt, gdyby ojciec nie miał serca twardego jak kamień.
— Ja, margrabino, nie znam jego ojca, nie mogę ci więc na to odpowiedzieć.
— Pan nie znasz jego ojca! zawołała margrabina tonem aktorki tragicznej.
— Nie plączmy się, margrabino. Mówiąc o hrabi Rappt, powiedziałaś pani, że jest nieszczęśliwy, a ja odpowiedziałem, że nie tak bardzo! Po pierwsze, pani mu czynisz dwadzieścia pięć tysięcy franków dochodu.
— O! nie dwadzieścia pięć tysięcy, onby mieć powinien...
— Pięćdziesiąt, słyszałem już. Otóż, dwadzieścia pięć tysięcy pani mu czynisz, pensja pułkownika czternaście tysięcy, krzyż komandora legji honorowej dwa tysiące czterysta: dodaj pani, proszę. Dołącz do tego miejsce deputowanego, oraz, dzięki wpływowi pani na swego brata, sposobność ożenienia się z jedną z najbogatszych dziedziczek w Paryżu, posiadającą dwa do trzech miljonów. Ależ ten człowiek, zdaje mi się, przeciwnie, szczęśliwy, jak dziecię poboczne.
— O, co też mówisz generale!
— No, jest to przysłowie; pani używasz przysłów, czemuż jabym miał się ich pozbawiać.
— Mówiłeś pan przed chwilą, że wszystkie przysłowia są fałszywe.
— Mówiłem tylko o tych, które mogłyby zaszkodzić mi w umyśle pani. Ale zdaje mi się, że odchodzimy od rzeczy, a pani przybyłaś do mnie podobno z żądaniem jakiejś przysługi. Cóż takiego, proszę?
— Czy pan nie domyślasz się trochę?
— Nie, słowo!
— Pomyśl, generale.
— Przykro mi, ale choć mnie zabij!
— Owóż, generale, przychodzę zaprosić cię do siebie na jutrzejszy bal.
— Pani wydajesz bal?
— Tak.
— U siebie?
— Nie, u brata.
— To znaczy, że brat pani wydaje bal.
— To wszystko jedno.
— Nie zupełnie... przynajmniej, co się tyczy mnie, ja nieposłałem bratu pani czterdziestu jeden bukietów, tak jak pani samej.
— Czterdziestu.
— Nie chcę się z panią spierać, co do jednego bukietu mniej lub więcej.
— Przyjdziesz pan?
— Na bal dany przez pani brata?
— Ale czy przyjdziesz?
— Czy pani na serjo żądasz tego odemnie?
— A! co też pan mówisz...
— Brat pani nazywa mnie starym demagogiem z Góry, dlatego, że zasiadam w lewym środku i wotuję przeciw jezuitom! Ciekawym dlaczego mnie nie nazywa zarazem królobójcą?... A cóż to on robił podczas gdy ja obracałem koło tokarskie i wyrabiałem statki w Londynie? On robił toż samo co i mój rozbójnik brat: służył panu Bonapartemu; tylko, że mój korsarz brat służył mu na morzu, a twój służył mu na lądzie, oto cała różnica. Pytam więc raz jeszcze, czy zaproszenie pani jest na serjo?
— Niewątpliwie.
— Dolina zaprasza Górę?
— Dolina postępuje jak Mahomet, generale: góra nie chciała iść do Mahometa...
— Tak, więc Mahomet przyszedł do góry, wiem o tem, ale Mahomet był to człowiek ambitny, który zrobił mnóstwo rzeczy, jakich uczciwy człowiek robić nie powinien.
— Jakto, kochany generale, nie byłżebyś tam w dniu kiedy obwieszczonem będzie przyszłe małżeństwo siostrzenicy mojej Reginy, z moim ukochanym...
— Z twoim ukochanym synem, margrabino... Więc pani przynosisz mi gałązkę oliwną?
— Owiniętą gałązką mirtową, generale.
— Ależ, margrabino, czy to małżeństwo, które kojarzysz, nie jest istotnie troszkę hazardowne?... bo tego pani nie wmówisz we mnie, że je nie sama kojarzysz.
— W czem hazardowne?
— Bratanka pani ma lat siedmnaście.
— A więc?
— Troszkę zamłoda dla przeszło czterdziestoletniego męża.
— Równo czterdziestoletniego.
— Przeszło czterdziestoletniego; nie licząc kochana margrabino, że około 1808 czy 1809 roku, obiegały pewne wieści na rzecz hrabiego Rappta i księżnej de Lamothe-Houdan.
— Cyt, generale! Czyż ludzie naszych przymiotów mogą jedni na drugich wygadywać takie bezeceństwa.
— Nie, poprzestają na pomyśleniu o nich: ale ponieważ ja z tobą, margrabino, myślę głośno, nie uważałem za potrzebne dwa razy obrócić językiem przed otworzeniem ust. A teraz pozwól mi sobie jedną rzecz powiedzieć.
— Jaką?
— Że nie uwierzę nigdy, ażebyś pani trudziła się z ulicy Plumet na ulicę Varennes, jedynie w nadziei zdobycia dla swego balu takiego tancerza jak ja.
— Dlaczegóżby nie, generale?
— Posłuchaj, margrabino, powiadają, że istotna myśl kobieca zawiera się dopiero w post-scriptum ich listów.
— A pan chciałbyś się dowiedzieć, jakie jest post-scriptum moich odwiedzin?
— Jestto moje upragnione życzenie.
— Rozumiem, chcesz mi pan dać uczuć, że moje odwiedziny dłużą ci się, i grzecznie mi wyrzucić, żem je uczyniła.
— Byłby to pierwszy wyrzut, jakibym ci w ciągu całego życia uczynił, margrabino.
— Ostrożnie, bo pan obudzisz we mnie próżność.
— Byłaby to jedyna wada, jakąbym w pani odkrył.
— O! generale, otóż komplement idący wprost od dworu Ludwika XVgo.
— Niech sobie będzie zkąd chce, bylebym się dowiedział zkąd pochodzi moje zaproszenie.
— Widzę, że pan bardziej jeszcze niedowierzającym jesteś, niż powiadają.
— Posłuchaj mnie, kochana margrabino. Pierwszy to raz miałem zaszczyt panią tu widzieć przed półtora rokiem. Pierwszy raz byłaś u mnie, by mi uczynić zwierzenie, które byłoby mnie mocno wzruszyło, gdybym mu uwierzył: a to, że hrabia Rappt, urodzony akurat w rok po śmierci nieboszczyka margrabiego Tournelle, urodził się akurat na dziewięć miesięcy przed przysłaniem pani przezemnie pierwszego bukietu.
— Dziewięć albo dziesięć miesięcy potem, kochany generale.
— Dziewięć albo dziesięć miesięcy przedtem, kochana margrabino.
— Zgódź się pan, że ze szczególnym uporem chcesz związek nasz uczynić młodszym.
— Zgódź się pani, że szczególnym uporem chcesz związek nasz uczynić starszym.
— Jest to bardzo naturalne u matki.
— W takim razie, kochana przyjaciółko, dlaczegóż u kaduka czekałaś tak długo, by mi oznajmić o tem wielkiem szczęściu, jakiego użyczyła mi Opatrzność, dając mi dziedzica w chwili, kiedym się tego najmniej spodziewał.
— Generale, są wyznania, które zawsze wiele kosztują kobietę.
— A które jednak wydzierają się jej, kiedy mężczyzna, któremu ona wahała się wypowiedzieć trzydzieści kilka lat, skutkiem nieprzewidzianej okoliczności, jako to zawetowaniem miljarda indemnizacji, nagle otrzymuje do rąk i za kwitem na swą przypadłość miljon dwakroć sto tysięcy franków.
— Przyznasz, kochany generale, że była w tem pewna delikatność, nie mówić ci, że masz syna, kiedy brak majątku postawiłby cię w tem smutnem położeniu, że nie mógłbyś temu synowi zostawić nic innego, tylko imię, bardzo zaszczytne, bardzo znakomite, ale bardzo ubogie.
— Pani margrabino, jeżeli jak przed półtora rokiem, przed rokiem i przed półrokiem, przychodzisz pani tu, ażeby mi dowieść, że nasz związek trwa od roku 1786, to ci powiem, że od wczoraj zająłem się „sztuką sprawdzania dat, a że całą noc ostatnią przepędziłem na sprawdzaniu daty przysłania pani mojego pierwszego bukietu i że...
— I że...
— Mój brat korsarz, albo synowiec mój malarz, jakkolwiek uważam ich za niegodnych nosić moje nazwisko i dziedziczyć mój majątek, odziedziczą go jednak i będą nosić nazwisko moje. Czy ci to wystarcza, margrabino?
— Nie, generale, bo ja nie po to przyszłam.
— Więc pocóż pani przyszłaś u licha? zawołał generał, pierwszy raz objawiając pewne zniecierpliwienie, czy po to, żebym się z tobą ożenił?
— Przyznaj pan, między nami, iż kochałeś mnie tyle, że propozycja taka, gdyby była uczynioną, nie powinnaby cię zadziwić.
— Przyznaję, margrabino, między nami, ale tylko między nami. Więc po to pani przyszłaś? Czemużeś nie powiedziała odrazu?
— Cóżbyś mi pan na to odpowiedział?
— Że nie mam najmniejszego wstrętu umrzeć w skórze starego kawalera, gdy tymczasem mam najwyższy wstręt umierać w skórze głupca.
— Pociesz się, generale, nie po to przyszłam.
— A więc do miljona miljonów piorunów!... A! przepraszam, margrabino, ależ bo pani, doprawdy, mogłabyś narazić na utratę raju nawet świętego, choćby już stał jedną nogą na progu.
I generał, wstawszy po tem zaklęciu, zaczął przechadzać się wszerz i wzdłuż. Zatrzymując się wreszcie przed margrabiną:
— Jeżeli pani nie po to przyszłaś, rzekł, to po cóż na miłosierdzie boże?
— Ha, widzę, odezwała się margrabina, że trzeba przystąpić do kwestji...
— Przystępujmy, margrabino, błagam cię o to!
— Dobrze, mówisz pan teraz tak jak twój brat korsarz.
— Więc będziemy mówić o moim bracie korsarzu, margrabino?
— Nie.
— Więc o czemże będziemy mówić?
— Słyszałeś pan zapewne, że hrabia Rappt...
— Znowu do niego wracamy?
— Pozwól mi pan dokończyć... Wezwany został przez króla.
— Tak, margrabino, słyszałem o tem.
— Nie wiesz pan w jakim celu?
— Uważaj pani tak jak gdybym nie wiedział.
— Oto w celu powołania naszego kochanego syna...
— Pani kochanego syna!
— Do ministerjum.
— Zdumiewa mnie to, ale wierzę.
— Dlaczego pan temu wierzysz, jeśli to pana zdumiewa?
— „Credo quia absurdum“ (wierzę bo to głupstwo).
— Co znaczy, że?...
— Czekam końca twej mowy, margrabino.
— Owóż, przy tem widzeniu się Jego królewskiej mości z hrabią Rapptem, dużo było mowy o panu.
— O mnie?
— Tak, bo trzeba ci wiedzieć, kochany generale, że jeśli głos krwi niemym jest u ciebie, za to przemawia on w sercu tego biednego chłopca.
— Margrabino, wzruszasz mnie!
— Więcej, niż przemawia: krzyczy!
— I cóż mówiono o mnie przy tem widzeniu?
— Że pan jesteś jedynym człowiekiem, zdolnym objąć władzę po dotychczasowym ministrze.
— Moja margrabino, musimy z tem raz skończyć, bo punkt o szóstej oczekuję synowca mego z obiadem, chybabyś pani została na objedzie, bo...
— Dziękuję ci, generale, muszę koniecznie być na obiedzie u brata, dziś bowiem układają się artykuły umowy ślubnej między Reginą, i...
— Twoim kochanym hrabią Rappt! A ponieważ nie chcę być powodem opóźnienia pani, w dwóch słowach przejdę do głównego celu, do ostatecznego końca. Jeżeli prawo przejdzie, to pan Rappt zostanie ministrem, a iżby prawo przeszło, brakuje wam trzydziestu do czterdziestu głosów:, pani przyszłaś prosić o głos mój i moich przyjaciół.
— A gdyby też, odezwała się margrabina rezolutnie, taki był cel główny i koniec ostateczny mojego tu przybycia, cóżbyś pan na to powiedział?
— Powiedziałbym, iż żałuję, że nie mam do rozporządzenia stu, pięciuset, tysiąca głosów, by je obrócić wszystkie przeciwko temu prawu, które uważam za obmierzłe, niegodne, a co większa, niedorzeczne!
— Oj, generale, zawołała margrabina unosząc się z kolei, ty umrzesz w grzechu, ja ci to przepowiadam.
— A ja pani za to ręczę.
— Czyż to być może, żebyś pan, dla podstawienia stołka człowiekowi, którego niecierpisz, zamiast przeciwnie...
— Margrabino, uprzedzam cię, że mnie doprowadzisz do wściekłości...
— Żebyś pan, powiadam, wotował z liberalnymi? Czy wiesz, że gdyby wybuchła rewolucja, to przedmieściowcy, jakobini i oberwańcy, kazaliby ci odgrywać rolę pana de la Fayette? Już ci z tego włosy pobielały, co!... O! gdyby dawni Courtenay wrócili na świat, ciekawam doprawdy wiedzieć, coby też powiedzieli, widząc imię swe noszone przez korsarza, jakobina i artystę!
— Margrabino! zawołał generał w rozdrażnieniu.
— Odchodzę, generale, odchodzę, ale noc, jak powiadają, przynosi radę, spodziewam się, że jutro pan zdanie odmienisz.
— Ani jutro, ani pojutrze, ani za tydzień, ani za sto lat! Daremnie więc, margrabino, przychodziłabyś przed tym terminem.
— Wypędzasz mnie, generale? Wypędzasz matkę twojego...
— Pan Petrus Herbel! oznajmił Franz otwierając drzwi.
Jednocześnie zegar wybił szóstą.

VII.
Rozmowa stryja z synowcem.

Petrus ukazał się w przedsionku.
— A chodż-że, odezwał się generał. Przybywasz w porę.
— Zdaje mi się jednak, że pan generał nie potrzebowałeś posiłków, rzekła margrabina. Gdybyś pan był przybył przed pięciu minutami, panie Petrusie, byłby ci stryj dał piękną naukę uprzejmości względem kobiet.
I margrabina dodała do tych słów ukłon, wskazujący pewną poufałość względem młodzieńca.
— Pani margrabina zna mojego synowca? zapytał generał.
— A znam! Rozgłos jego powodzeń doszedł aż do nas, bratanka chciała mieć portret jego pędzla. Powinieneś pysznić się, panie generale, dodała poważna jejmość tonem półpogardliwym, półdrwiącym, że masz w rodzie swym tak utalentowanego artystę.
— Dumny jestem z niego, rzeczywiście, bo synowiec mój jest jednym z najuczciwszych chłopców, jakich znam. Mam zaszczyt pożegnać panią margrabinę.
— Żegnam cię, panie generale, pamiętaj o celu moich odwiedzin i rozstańmy się dobremi przyjaciółmi.
— Chcę, ażebyśmy się rozstali, margrabino, ale czy dobremi przyjaciółmi, to inna rzecz.
— O! niech cię nie znam, żandarmie! mruknęła margrabina, odchodząc.
Zaledwie wyszła z salonu, zaledwie drzwi zamknęły się za nią, a już generał, nie odpowiadając synowcowi, który pytał go o zdrowie, porwał za sznurek i zadzwonił gwałtownie.
Przybiegł Franz.
Nie miał on już ani krzyża, ani galonów, takim był ścisłym wykonawcą wszelkiego nakazu wojskowego.
— Pan generał dzwonił?
— Dzwoniłem. Ruszaj do okna durniu!
Franz skierował się do wskazanego miejsca.
— Jestem, rzekł.
— Otwórz je, ośle.
Franz otworzył okno.
— Patrz na ulicę.
Franz wychylił się.
— Patrzę, generale.
— Co tam widzisz?
— Nic, generale, na ulicy ciemno jak w tornistrze.
— Patrz ciągle.
— A! teraz widzę powóz, generale.
— A dalej?
— Damę, która wsiada do powozu, to ta sama, co tu była.
— Więc znasz tę damę?
— Na moje nieszczęście, generale!
Franz czynił aluzję do swej degradacji.
— Otóż, Franz, skoro przyjdzie do mnie powiedz jej, że jestem na Marsowem Polu.
— Dobrze, generale.
— A teraz zamknij okno i idź precz.
— Pan generał nie ma już nic do rozkazania?
— Przeciwnie, mam ci do rozkazania, ażebyś dał kułaka w bok kucharzowi.
— Idę natychmiast, generale. Ale zatrzymując się przed wyjściem: A jeżeli mnie zapyta, za co ten kułak, rzekł, co mu mam powiedzieć?
— Powiesz mu, że już pięć minut po szóstej, a obiad nie stoi na stole.
— To nie wina Jana, że obiad nie stoi na stole, proszę generała.
— A więc twoja. Idź więc powiedz Janowi żeby dał tobie kułaka.
— To także nie moja.
— Więc czyja?
— To wina stangreta pani margrabiny.
— Tego tylko brakowało, żeby mnie z nią pogodzić.
— Wszedł do kuchni, a ponieważ miał pod pachą psa pani margrabiny, którego czuć było piżmem, więc zapach piżma zepsuł sosy.
— Czy słyszysz, Petrusie? odezwał się generał z tragiczną miną do synowca.
— Słyszę, stryju.
— Nie zapomnij nigdy, że przez margrabinę stryj twój jadł obiad o kwadrans na siódmą! Ruszaj, panie Franz, a nie nakładaj krzyża i galonów, aż za kwartał.
Franz wyszedł z pokoju w stanie blizkim rozpaczy.
— Wizyta margrabiny musiała ci, zdaje się, sprawić jakąś przykrość, stryju?
— Zdawało mi się, że ty ją znasz?
— Tak, trochę.
— Otóż trzeba ci wiedzieć, że wszędzie, którędy przejdzie ta stara dewotka, to tak jakby przejechał sam najstarszy djabeł z piekła.
— Przepraszam cię, stryju, rzeki Petrus z uśmiechem, ale pomawiają cię w świecie, że ty sam miałeś dużo dewocji do tej starej dewotki.
— Cóż robić... Ja mam tylu nieprzyjaciół!... Ale mówmy o czem innem, do djabła! Czy masz jakie wiadomości od twego korsarza ojca?
— Otrzymałem list, będzie temu trzy dni.
— Jakże się ma ten stary korsarz?
— Bardzo dobrze, stryju, ściska cię z całego serca.
— Dlatego, żeby mnie udusić, stary jakobin! Ale, powiedz-no mi, czy to tak dla swego stryja wystroiłeś się?
— Trochę dla stryja, trochę dla lady Grey.
— Czy od niej idziesz?
— Chodziłem jej podziękować.
— A za co? Za to, że jej brat admirał, ilekroć mnie spotka, zawsze mi winszuje, że mam takiego dzielnego brata marynarza, jak ten twój zbrodniarz ojciec?
— Nie stryju, ale za to, że chciała mi nastręczyć nabywcę na mojego „Korjolana.“
— Myślałem, że już sprzedany.
— Odemnie tylko zależało sprzedać go.
— Więc?
— Nie chciałem.
— Czy cena zdawała ci się niewłaściwą?
— Dawano mi dwa razy tyle, ile wart.
— Czemuż odmówiłeś?
— Bo mi się nabywca zdawał niewłaściwym.
— To ty pozwalasz sobie robić różnicę między pieniądzmi i pieniądzmi?
— Tak, stryju, a to z powodu, że zdaniem mojem, nic bardziej się nie różni od siebie, jak pieniądze od pieniędzy.
— To ty, wiatrogłowie, po zrujnowaniu jegomość pana swego ojca, co nie jest jeszcze tak wielkiem nieszczęściom, bo maleparta do czarta, może miałbyś chęć z kolei i mnie ogołocić?
— Nie, stryjaszku, bądź spokojny, odpowiedział, śmiejąc się Petrus.
— A któż to jest ten nabywca, który tak ci się niepodobał, panie wybredny?
— Minister spraw wewnętrznych, stryju.
— Więc to minister spraw wewnętrznych chciał kupić twój obraz? Czyż on zna się na malarstwie?
— Powiedziałem ci stryju, że to na zalecenie lady Grey.
— A! prawda. I odmówiłeś?
— Odmówiłem stryju.
— A czy można wiedzieć o przyczynie tej odmowy?
— Twoje opozycyjne stanowisko w izbie, stryju.
— A cóż ma wspólnego z twojemi obrazami moja opozycja?
— Zdawało mi się, że kupno obrazu od synowca jest pochlebstwem wymierzonem przeciw stryjowi... Są w izbie ludzie nieskażeni sami przez się, którzy jednak mają w rodzinach swych za sto tysięcy franków posad!
Generał podumał chwilę i uśmiech zadowolenia przebiegł po jego twarzy.
— Posłuchaj, Petrusie, rzekł tonem jaknajbardziej ojcowskim, ja nie mam pretensji narzucać ci moich opinji, kochany chłopcze, i chociaż jestem zaciętym wrogiem ministerstwa w ogólności, nie chcę jednak, ażebyś ze względu na mnie, odrzucał słuszne zachęty, jakie rząd uważa za właściwe dawać ludziom zasłużonym. Ja nie podzielam głupiego mniemania tych, którzy myślą, że artysta nie powinien przyjmować ani krzyża, ani pracy urzędowej dlatego, że jakieś ministerstwo nie przedstawia jego opinji. Ponieważ ministerstwo, w każdym razie, przedstawia kraj, więc artysta otrzymuje od kraju a nie od ministerstwa, minister zamawia obrazy, ale Francja je płaci.
— Otóż, mój stryju, ja nic nie przyjmuję od Francji, ona za uboga.
— Powiedz raczej, za oszczędna.
— A przy tem, jaki jest los tych nieszczęśliwych płócien, zamawianych przez dwa lub trzy pokolenia dyrektorów sztuk pięknych, które widzieliśmy kwitnące? Niewiadomo. Jeżeli obrazy nie są podpisane wielkiem nazwiskiem, to tkają je po muzeach powiatowych lub gminnych; może nawet wyskrobują farby, by sprzedać ramę i płótno! Doprawdy, stryju, ja nie dlatego malowałem obraz, ażeby umeblować refektarz lub salę licytacyjną.
— Gdyby wszyscy malarze tak myśleli jak ty, mój kochany, ciekawym coby zrobiły galerje prowincjonalne?
— Przeistoczonoby je na cieplarnie, mój stryju, z donicami pomarańcz, granatów, bananów, palm, co więcej byłoby warte, wierzaj mi, niż krajobrazy kilku znajomych mi malarzy. Ja wreszcie nie sam tylko odmawiam, i poszedełem poprostu za przykładem, jaki dał mi daleko wyższy odemnie.
— Jakiż to przykład, powiedz mi, może przez to cierpliwiej czekać będę na rosół. Nasamprzód, któż to jest ten wyższy od ciebie?
— Abel Hardy.
— Syn członka Konwencji?
— Ten sam.
— Cóż on zrobił?
— Odmówił krzyża i malowania czterech fresków u św. Magdaleny.
— Doprawdy?
— Tak, stryju.
— Ile ty masz lat, Petrusie?
— Dwadzieścia sześć.
— To ja cię, mój kochany, uważam za młodszego od swego wieku. Nie jest to złe nieuleczalne, dzięki Bogu! bo człowiek i tak starzeje się dosyć prędko.
— Co to znaczy?
— Że dobrze byś zrobił, kochany Petrusie, gdybyś się strzegł tych nierozmyślnych sądów, jakie wydajesz, lub jakie gotowe już przyjmujesz o ludziach i rzeczach. Jak sobie kim głowę nabijesz, co zdarza ci się dosyć często,, to widzisz w nim nieboraku, całą prostotę, jaka jest w tobie. Tak naprzykład, w tej chwili przyjaźń twoja dla Abla Hardy dała ci pochop do wyrzeczenia jednego z tych głupstw, za które rumieniłbym się za ciebie, gdybyśmy mieli świadka, choćby tym świadkiem był Franz, mój pokojowy, alba Croupette, szpic margrabiny, który psuje sosy mojego kucharza, dlatego, że wonieje piżmem.
— Nie rozumiem cię, stryju.
— Nie rozumiesz. Wiedz tedy nasamprzód, kochany chłopcze, że nikt krzyża nie odmawia, a to ze względu, iż nasz rząd tym tylko artystom udziela krzyże, co sobie tego życzą. Jak zapragniesz orderu, to zażądasz go przez kochankę dyrektora sztuk pięknych, albo przez zakrystjana z Saint-Acheul, a będziesz go miał.
— Stryj wątpi o wszystkiem.
— Przyznasz, mój kochany, że kto widział Rewolucję, Dyrektorjat, Konsulat, Cesarstwo, Restaurację, Sto-dni i Waterloo, ten ma prawo wątpić o wielu rzeczach. W moim wieku, jak będziesz widział tyle co ja, to będziesz takim samym sceptykiem jak i ja.
— Zgoda na krzyż, ależ freski, mój stryju... Widziałem zamówienie na piśmie!
— Wróćmy więc do czterech fresków... Twój przyjaciel roboty tej odmówił?
— Odmówił.
— Albowiem?... Przecież musi być jakaś przyczyna?
— Zapewne... Bo nie chce nic robić dla rządu, który nie pozwala panu Horacemu Vernetowi, naszemu malarzowi narodowemu, złożyć na wystawie takich prac, jak bitwy pod Montmirail, pod Hanau, pod Jemappes i pod Valmy.
— Kochany mój Petrusie, twój przyjaciel Abel Hardy odmówił fresków św. Magdalenie dlatego, że obcy ktoś zamówił u niego obraz przedstawiający „Powrót Francuzów z Rosji“, i za ten obraz obiecał mu trzydzieści tysięcy franków, kiedy nasza dyrekcja sztuk pięknych za freski u św. Magdaleny chce zapłacić tylko dziesięć tysięcy. Powiedz, mój drogi, czy to jest patrjotyzm, czy buchałterja?
— O! kochany stryju, ja znam Abla, i życiem bym za niego mógł odpowiadać.
— Chociaż ty jesteś synem twego ojca, to jest niegodziwego burzyciela morskiej piany, życie twoje jest mi zbyt drogie, kochany Petrusie, ażebym ci pozwalał narażać je tak lekkomyślnie.
— Stryj ma wyschłe serce, w nic nie wierzy!
— Mylisz się: wierzę w twoje przywiązanie, a przywiązanie twoje tem jest bezinteresowniejsze, że ci nigdy nie dałem nic i za życia nie dam, prócz obiadu, jeżeli łaskaw jesteś przyjść; i to jaszcze dzisiejszy obiad wydaje mi się bardzo zagadkowym! Co większa, wierzę w twoją przyszłość, jeżeli nie roztrwonisz czasu, talentu, życia. Jesteś malarzem, dajesz na wystawę od trzech lat, otrzymałeś przeszłego roku złoty medal, a nie nosisz, ani szpiczastego kapelusza, ani średniowiecznego kołnierzyka, ani oblepionych spodni; ubierasz się, słowem, jak zwyczajny śmiertelnik, tak, że kiedy wychodzisz z domu, nie potrzebujesz pędzić jak kula, ażeby za tobą jak za maską nie biegły wszystkie uliczniki z okolicy, jest to już coś! Owóż, jeżeli z całem swem usposobieniem, moje dziecko, nie zechcesz pogardzać radami starca, który dużo widział...
— Kocham stryja, jak drugiego ojca, a uważam za swego najlepszego przyjaciela!
— Jestem przynajmniej twoim najstarszym przyjacielem i z tego też tytułu chcę, ażebyś mnie wysłucha! przez chwilę, ponieważ nic nam lepszego nie pozostaje, jak tylko gawędzić.
— Słucham cię, stryju.
— Znam ja wszystkie twoje stosunki, chociaż niby nie patrzę, kochany mój Petrusie: znam twego przyjaciela Jana Roberta, znam twego przyjaciela Ludowika, znam wreszcie wszystkich twoich przyjaciół.
— Czy stryj ma co przeciwko nim?
— Ja? Zgoła nic! Ale pocóż się wiązać z poetami i felczerami.
— Bo jestem malarzem, stryju.
— Jeżeli tedy chcesz koniecznie widywać poetów, to postaraj się być przedstawionym u pana hrabiego Marcellusa.
— Ależ, stryju, on nic innego nie zrobił, tylko „Odę do Czosnku!“
— Jest on parem Francji... wreszcie u pana Briffaut.
— Napisał tylko tragedję!
— On jest członkiem Akademji... Zanadto łączysz się z młodzieżą, mój kochany.
— I tyż to, stryju, co kochasz młodzież i sam młodzieńcem jesteś, ty co przez próżność nosisz siwą perukę, tyż to możesz czynić mi podobny zarzut?
— Podobne związki na nic się nie zdały, Petrusie; ani ztąd fortuna, ani sława.
— Mniejsza o to, jeżeli przyczyniają się do szczęścia.
— Tak, a ty nazywasz szczęściem, siedzieć w pracowni i palić liche cygara, gawędząc trzy po trzy; albo popijać w kawiarni czarną kawę, rozprawiając o sztuce! Kiedy ktoś ma zaszczyt być synem uczciwego rozbójnika morskiego, który sam ledwie ma co do ust włożyć, toż powinien dbać, do djabła, o honor swego imienia! korsarstwo nakłada obowiązki, a my wywodzimy się od cesarzów Carogrodzkich. Zawierz, kochany Petrusie, człowiekowi który znał Richelieugo starcem, a Lauraguaisa młodzieńcem; kobiety to tworzą nam wziętość w towarzystwach, a następnie majątek; musisz ich widywać jaknajczęściej i starać się im, ile możności podobać. Kobieta w dobrem położeniu towarzyskiem, jeśli nami się zajmuje i prawi o nas w swojej koterji, to jest pomyślność prawdziwa, moje dziecko. Nie łącz się przeto w rozmaite związki z taką łatwością; pamiętaj za każdym razem o korzyściach, jakie ztąd wyciągnąć możesz; w tem leży to, co nazywają znajomością świata, doświadczeniem życia. Korzystaj z mojej znajomości i doświadczenia; wciśnij się we wszystkie ministerstwa, zachwyć języka we wszystkich ambasadach: czas ci jeszcze na opozycję, jak będziesz miał pięćdziesiąt lat i pięćdziesiąt tysięcy rocznego dochodu. W chwilach straconych zachodź do kilku żon bankierskich, do kilku żon notarjuszów, do kilku, więcej nie trzeba. Zrób kilka pasteli bogatych wdów, to ci da pozycję; jeżeli ich nie znasz, to wynajdź. W zakątkach to swych buduarów, kobiety tworzą i odtwarzają wziętość: chodź do kobiet, chodź do kobiet, moje dziecko. Kobiety stanowią opinię, a koniec końców opinia jest królową świata.
— Ależ mój stryju, przedstawiasz mi społeczeństwo nie do zespolenia się z niem.
— Społeczeństwo, mój kochany, jest to las, w którym każdy przechadza się zbrojne: jednego bronią jest rozum, drugiego majątek. Biada temu, kto polegać będzie tylko na policji i sam nie przedsięweźmie środków ostrożności. Gra życia, kochany Petrusie, jest jak pikieta: niektórzy grają uczciwie i zgrywają się; inni podkładają karty i zdobywają majątek.
— Są jednak, stryju kochany ludzie, którzy dochodzą do majątku bez takich podstępów.
— Tak; ale trzeba coś złożyć na karb przypadku, który czasem się myli i wstępuje do uczciwego człowieka, sądząc, że to łajdak; niektóre drzwi są do siebie podobne.
— Jeżeli takie jest społeczeństwo, jak je określasz stryju, to lepiej rzucić wszystko i pójść sadzić kapustę i rzepę.
— Niezawodnie, i żyć w nadziei, że się je spożyje? Otóż opadnie cię jeszcze jedno złudzenie, będziesz myślał, że je zjesz miękkiemi, a one będą twarde.
— O! ileżeś ty musiał cierpieć, stryju, żeby dojść do takich przekonań!
— Nie... tylko, że umieram z głodu! rzekł generał.
— Waza na stole, wymówił w tej chwili Franz, otwierając drzwi z twarzą o tyle rozjaśnioną, o ile może ją mieć kapral austrjacki bez krzyża i galonów.
— Chodźmy! zawołał generał, biorąc synowca pod rękę, rozmowę poprowadzimy dalej przy obiedzie, a wtedy może widzieć będę świat w innem świetle... Pojmuję do kroćset djabłów tych, co robią rewolucje pod pozorem, że im się jeść chce.

VIII.
Gdzie stryj i synowiec prowadzą przy obiedzie rozmowę zaczętą w salonie.

Stryj i synowiec weszli pod rękę do sali jadalnej; generał oparł się na ręku Petrusa całym ciężarem. Usiadł w fotelu na zwyczajnem miejscu i dał znak synowcowi ażeby usiadł naprzeciw niego. Zmiótł nasamprzód dwa talerze zupy rakowej, która stanowiła dostateczny dowód, że kucharz jego był niepospolitym artystą; potem nalał sobie kieliszek madery zwolna nią się delektując i podał butelkę synowcowi, prosząc, aby uczynił toż samo.
Petrus napełnił kieliszek i wychylił go z lekceważeniem widocznie oburzającem stryja, który zazwyczaj takie rzeczy brał nader poważnie i z ostentacją.
— Franz, rzekł generał, daj panu Petrusowi butelkę marsali: nie spostrzeże w niej różnicy z prawdziwą maderą.
W taki sposób zdegradował Petrusa z godności smakosza, jak przedtem zdegradował Franza ze stopnia kaprala.
Petrus przyjął katastrofę z głęboką rezygnacją.
Generał przeszedł od gniewu do pogardy prawie. Chciał jednak drugi raz spróbować.
Przyniesiono mu butelkę ogrzanego Lafitte; nalał sobie kieliszek, tak jak poprzednio madery, posmakował jak człowiek umiejący ocenić rzadkie przymioty wina, mlasnął językiem, i rzekł do synowca:
— Podaj kieliszek.
Petrus zamyślony, podał kieliszek zwyczajny.
— Nie ten! zawołał generał, kieliszek zielony, nieszczęśliwcze!
Petrus podał kieliszek zielony, i po napełnieniu postawił go przy talerzu.
— Wypijże zaraz! rzekł generał.
Petrus nie myślał, że ten rozkaz stryja ma na celu, ażeby wino nie ochłodło i nie straciło zapachu; sądził tylko że stryj widział jak on jadł kilka potraw, nie pijąc: zalecenie gastronomiczne, obniżał on do poziomu czysto hygienicznego środka! Posłuszny więc stryjowi, i czując w samej rzeczy, iż pieprz, którym była zaprawiona jakaś ryba, zostawił mu pewne palenie w gardle, przelał wino z kieliszka w szklankę, dolał wodą i wypił duszkiem.
— A! zbrodniarzu! krzyknął generał.
— Co takiego, stryju? zapytał Petrus wylękniony.
— Ależ, gdyby twój korsarz ojciec nie był czynił wycieczek po samym tylko kanale Lamanche, myślałbym, że on z przylądka Dobrej Nadziei przywiózł ładunek wina konstancjeńskiego, albo z morza czarnego beczkę tokaju, i że ciebie przy piersi karmiono nektarem!
— Dlaczegóż to?
— Jakto, nieszczęśliwy! ja ci nalewam kieliszek wysokiego Lafitte, tego samego, które zbutelkowane było w Tuilleries roku 1812, roku komety; wino, którego butelka kosztuje mnie samego dwanaście franków, a ty wino to pijesz z wodą! Franz, postaraj się o jaką lurę Surennes, i podaj mojemu synowcowi!
— Wybacz mi, stryju, rzekł Petrus, byłem mocno roztargniony.
— Grzeczne to bardzo, co mi powiadasz.
— Więcej niż grzeczne, jest to uprzejme, stryju. Byłem roztargniony, bo rozmyślałem o naszej rozmowie.
— Pochlebco, rzekł generał.
— Nie, słowo ci daję, stryju, nie pochlebiam!... Mówiłeś więc?
— Już nie wiem co mówiłem; tylko ponieważ głodny byłem jak pies żebraczy, musiałem gadać głupstwa.
— Mówiłeś mi, że źle robię unikając świata.
— A! tak... bo to widzisz, moje dziecko, pojedynczy człowiek zawsze potrzebuje świata, kiedy tymczasem świat, nigdy nie potrzebuje pojedynczego człowieka.
— To, mój stryju, jest prawdą niezaprzeczoną.
— No, to jeszcze nie byłoby dowodem, wszak niezaprzeczone prawdy ulegały zaciętym zaprzeczeniom; świadkiem Kolumb, któremu zaprzeczano istnienia Ameryki; Galileuszowi zaprzeczano ruchu ziemi; Fultonowi zaś, potęgi pary, i t. d.
— Wymowny jesteś, mój stryju! rzekł Petrus z uwielbieniem dla dowcipnego starca.
— Dziękuję ci, mój synowcze! Otóż mówiłem ci, albo nie mówiłem, mniejsza o to, bo mówię teraz, żem cię wprowadził do pani Lidii de Marande, jednej z najpiękniejszych najmłodszych i najbardziej wpływowych kobiet tego czasu. Byłeś, rozumie się u niej w dniu przedstawienia, następnego tygodnia złożyłeś bilet wizytowy, i odtąd jużeś się ani pokazał. U niej bywa najlepsze towarzystwo...
— O! mój stryju, powiedz najgorsze; ona przyjmuje wszystkich, rzekłbyś, iż to salon ministra.
— Mówiłem ja o tobie długo z panią de Marande mój synowcze; podobałeś się jej z twarzy, ale powiada, że nie lubi twojej figury.
— Czy chcesz stryju wiedzieć, jaki jest gust pani de Marande?
— Proszę.
— Mąż jej nabył „Lokustę“ Sigalona, arcydzieło; ona nie dała mu pokoju, dopóki nie zwrócił jej autorowi, a to z powodu jakoby przedmiot nie był dla wzroku przyjemnym.
— Nie było to, istotnie, bardzo przyjemne.
— Tak jak gdyby „Noc świętego Bartłomieja“ Espagnoleta była rzeczą niezmiernie wesołą!
— Jabym też w moim jadalnym pokoju niebardzo rad mieć „Noc św. Bartłomieja“ Espagnoleta.
— To postaraj się stryju, mieć ją i oddaj mnie.
— Pomyślę o tem, pod warunkiem, że pójdziesz do pani de Marande.
— Zaczynałem ją lubić, stryju; gotoweś podać mi ją w nienawiść.
— Dlaczego?
— Kobieta, która przyjmuje u siebie artystę, a widzi w nim tylko przyjemną twarz i brzydką figurę!
— A cóż u djabła chcesz żeby w nim widziała? Któż to jest pani de Marande? Magdalena posiadająca męża, a nie posiadająca mocy do pokuty. Czy zajmuje się sztuką? Widzi młodego chłopca, to i patrzy; tak jak i ty patrzysz na konia kiedy go widzisz.
— Tak; jakkolwiek pięknym byłby ten koń, wolę fryzę Fidjasza.
— A kiedy widzisz młodą i ładną kobietę, czy także wolisz fryzę Fidjasza?
— Tak jest, stryju...
— Nie kończ, albo cię nie uznam za mego synowca! Pani de Marande ma słuszność, a ty bredzisz; w tobie jest nieco zawiele artysty, a niedość człowieka światowego: twoja postawa ma pewien rodzaj zaniedbania, które uchodzi w studencie, ale nie przystoi człowiekowi twojego wieku i imienia.
— Zapominasz, stryju, że ja mianuję się nazwiskiem ojca mojego a nie twojem; a jeżeli można być surowym względem figury Josselina Illgo, to należy mieć wyrozumienie na postawę syna zamiatacza piany morskiej, jak stryj nazywasz mojego ojca. Ja się zwę Petrus Herbel, mój stryju,, a nie wicehrabia Piotr Herbel de Courtenay.
— Wszystko to nie racja, mój synowcze. Charakter człowieka odbija się w jego postawie, jak się trzyma, jak nosi głowę, jak porusza rękami. Minister chodzi inaczej niż jego urzędnicy, kardynał inaczej jak proboszcz, kanclerz inaczej niż notarjusz. Chciałżebyś tak chodzić jak woźny sądowy lub handlarz uliczny? Oto masz naprzykład: suknie twoje skrajane są w sposób godny litości, twój krawiec to istny osioł!
— To i twój krawiec, stryju.
— Piękna odpowiedź! Gdybym ci dał swego kucharza tak jak ci dałem krawca, mój kucharz w pół roku byłby flaczarzem. Zawołaj pana Smitha.
— Ani myślę, stryju, dość on się i sam nachodzi, jeszczebym go miał wołać!
— To widzę mamy u krawca długi?
— Czy mam mu powiedzieć, ażeby idąc do mnie wstąpił po drodze do stryja?
— Mam jakąś ochotę.
— A! to piękna ochota!
— Zaraz zobaczymy... Mówiłem ci więc, ażebyś zawołał krawca i zapytał go: „Kto robi suknie dla mego stryja?“ Jeżeli ci odpowie: „Ja!“ to pan Smith jest zarozumialcem; to jak gdyby mój kucharz twierdził, że to on sporządza mi obiad! Co sporządza moje suknie, mój kochany, to sposób w jaki je noszę. Naśladuj mnie, Petrusie, mnie, który mam sześćdziesiąt ośm lat: nadaj wartość wytworności temu, co nosisz, a będziesz wytwornym kawalerem, czy nazwiesz się Herbel, czy Courtenay.
— Po co mi ta zalotność, stryju?
— Tak się jednak rzeczy mają, że w świecie ona jest potrzebną. Co chcesz?...
— Lecz dlaczego stryj zajmuje się moją odzieżą? Czy przypadkiem nie chciałbyś ze mnie uczynić dandysa?
— Ty zawsze wpadasz w ostateczności. Nie chcę z ciebie uczynić dandysa; chcę cię wyprowadzić na człowieka wykwintnego, mój synowcze. Pamiętaj o tem, że ludzie, którzy nas znają, widząc cię przechodzącego mówią do tych, co nas nie znają: „Czy uważacie tego młodzieńca?“ Uważamy. „Otóż on ma stryja, który waży pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu rocznego!“
— O, mój stryju! któż to mówi takie rzeczy?
— Wszystkie matki mające córki na wydaniu, mój paniczu.
— Masz tobie! a ja słuchałem stryja z taką uwagą. E, stryjaszku, jesteś egoistą!
— Jakim sposobem?
— Widzę do czego zmierzasz: chcesz się odczepić odemnie, chcesz, ażebym się ożenił.
— A choćby i tak było?
— Powtórzyłbym ci to, co od roku mówiłem już ze sto razy: stryju, nie, nie!
— E! powtórzysz to jeszcze sto, tysiąc, dziesięć tysięcy razy, a pewnego dnia przyjdziesz i powiesz: tak!
Petrus się uśmiechnął.
— Być może stryju, ale oddaj mi sprawiedliwość, że dotąd zawsze mówiłem: nie.
— Tak, ty jesteś rozbójnik tak samo, jak twój ojciec! Ja cię odgaduję: masz zamiar, znalazłszy swą bogdankę, przyjść i zgwałcić moje biurko. Po cóż ten upór trzymania się w kawalerskim stanie? Pozbawisz mnie nareszcie cierpliwości.
— Ależ i stryj został kawalerem!
— Bo polegałem na twoim ojcu i na tobie, że uwiecznicie pokolenie Courtenay. Jakto! Ja sam zajmuję się wynalezieniem ci niewiasty, znajduję nakoniec dziewczynę pełną rozumu, wyciągającą do ciebie obie ręce, każdą zawierającą po pięćkroć sto tysięcy franków, a ty nie chcesz tej szanownej osoby! Na kogóż u djabła liczysz? Czy na królowę Saby?
— Cóż robić, stryju? Dziewczyna była brzydka, ja jestem malarzem; pojmujesz, stryju?
— Nie, nie pojmuję.
— Forma przedewszystkiem!
— Więc stanowczo nie chcesz zaślubić tego tam miljona?
— Nie, mój stryju.
— To dobrze, poszukam ci innej.
— Niestety! stryju, wiem, że ją znajdziesz; ale pozwól mi powiedzieć, że ja nie małżonki nie lubię, lecz małżeństwa.
— Doprawdy! Toś ty widzę taki sam łobuz, jak twój ojciec. Czyż nie widzisz tego, że godzisz na dni swego stryja? Jakto! Ja w tę otchłań, którą zwą synowcem rzucam sześćdziesiąt lat doświadczenia, kocham go jak własnego syna, różnię się za niego, jakem to tylko co uczynił z przyjaciółką; oszukuję się z czterdziestoletnią nieprzyjaciółką, a ten łotr raz jeden w życiu nie chce mi przyjemności uczynić! Nic nigdy od niego nie żądałem, tylko, ażeby się ożenił, a on odmawia! Ależ ty jesteś bandytą! Ja chcę, ażebyś ty się ożenił; nabiłem sobie tem głowę, i ożenisz się, albo powiesz dla czego niechcesz!...
— Ależ tylko co powiedziałem, stryju.
— Słuchaj, jeżeli się nie ożenisz, ja się ciebie wyrzekam i widzieć będę w tobie tylko spadkobiercę, to jest wroga uzbrojonego przeciwko moim pięćdziesięciu tysiącom franków dochodu, i ożenię się sam dla wszelkiego bezpieczeństwa: zaślubię twój milion.
— Sam przyznałeś, stryju, przed chwilą, że panna jest brzydka.
— Ale jak będzie moją żoną, przyznawać to przestanę.
— Dlaczego?
— Bo nigdy nie trzeba drugim obrzydzać tego, co nam nie smakuje. No, no, mój Petrusie, bądź dobrem dzieckiem, jeżeli nie chcesz ożenić się dla siebie, ożeń się dla twego stryja.
— Żądasz właśnie stryju jedynej rzeczy, której uczynić nie mogę.
— Ale dajżesz mi choć jeden powód rozumny, do kroćset milionów djabłów!
— Stryju, nie chcę majątku zawdzięczać kobiecie.
— Z powodu?
— Że w tej rachubie jest coś, co zawstydza.
— Nieźle, jak na korsarskiego syna. Więc ja cię wyposażę...
— O! stryju...
— Dam ci sto tysięcy franków. — Bogatszy jestem jako kawaler bez stryjowskich stu tysięcy franków, niż żonatym będąc, z pięcioma tysiącami dochodu rocznego więcej.
— To ci dam dwakroć, trzykroć sto tysięcy, dam ci połowę mego majątku, jeżeli potrzeba. Toż ja do djabła, nie darmo jestem Breton!
Petrus ujął rękę stryja i pocałował ją czule.
— Ty całujesz mnie w rękę, to ma znaczyć: „Idź sobie do djabła stryju, ze swojemi tysiącami a im dalej pójdziesz, tem mi będzie przyjemniej“.
— O! stryju.
— Aha! już wiem! zawołał generał uderzając się w czoło.
— Nie sądzę, odezwał się Petrus z uśmiechem.
— Masz kochankę, nieszczęśliwy!
— Mylisz się, stryju.
— Masz kochankę, powiadam ci, to jasne, jak dzień!
— Przysięgam stryjowi, że nie.
— Widzę ją ztąd: ma lat czterdzieści, trzyma cię w swoich szponach, poprzysięgliście sobie kochać się na zawsze, sądzicie się sami jedni na świecie i wyobrażacie sobie, że rzeczy tak będą trwać, dopóki nie uderzy dzwon sądu ostatecznego.
— Dlaczegóż ona ma mieć czterdzieści lat? zapytał Petrus z uśmiechem.
— Dlatego, że tylko w czterdziestu latach wierzą w wiecznotrwałość miłości, rozumie się kobiety. Nie śmiej się, to twój robak gryzący, pewien jestem tego co mówię. W takim razie, mój przyjacielu, dodał generał z głębokiem politowaniem, nie ganię cię już, ale żałuję i nie pozostaje mi nic, jak tylko oczekiwać na śmierć twojej infantki.
— A więc, stryju...
— Co?
— Skoro tak jesteś dobry...
— To ty będziesz mnie prosił o pozwolenie zaślubienia swojej prababki, nieszczęśliwy!
— Nie; bądź spokojny, stryju.
— Błagać mnie będziesz o przyznanie dzieci, jeżeli je masz?
— Uspokój się, stryju, nie mam szczęścia być ojcem.
— A czy to człowiek może kiedy być tego pewnym? W chwili kiedy tu wchodziłeś, toć przecież margrabina de la Tournelle wmawiała we mnie...
— Co?
— Nic... Mów dalej, gotów jestem na wszystko, tylko, jeżeli to rzecz ważna, odłóż ją do jutra, by mi nie przeszkadzała w trawieniu.
— Możesz bez wzruszenia stryju, wysłuchać tego, co mam powiedzieć.
— Mów więc. Kieliszek alikantu, Franz, chcę słuchać w najlepszem usposobieniu umysłu, tego, co mi mój synowiec ma do powiedzenia... O, tak!... A teraz słucham cię Petrusie! dodał czule generał, przy świetle kandelabrów przyglądając się rubinom w kieliszku jego zawartym. Twoja więc kochanka?...
— Ja nie mam kochanki, stryju.
— Więc cóż takiego masz?
— Od pół roku mam dla pewnej osoby, która ze wszechmiar na to zasługuje, uczucie, widzi stryj...
— Nie, nie widzę, rzekł generał.
— Które prawdopodobnie na niczem się skończy.
— W takim razie, twoje uczucie, to tylko czas stracony.
— Nie, tak samo jak niebyło czasem straconym uczucie Danta dla Beatryczy, Petrarki dla Laury, Tassa dla Eleonory.
— To jest, że niechciałbyś ożenić się z kobietą i zawdzięczać jej majątek, ale chcesz mieć oblubienicę i zawdzięczać jej sławę. Czy logiczne to, co ty czynisz Petrusie?
— Nader logiczne, stryju.
— A któreż to już arcydzieło zawdzięczasz swojej Beatryczy, Laurze, Eleonorze?
— Czy stryj przypomina sobie mój obraz „Krzyżowca?“
— To twój najlepszy, zwłaszcza od czasu jakeś go poprawił.
— Twarz dziewicy czerpiącej wodę u źródła, zdawała się stryja zadawalniać w zupełności?
— To prawda, podobała mi się nadzwyczajnie.
— Pytałeś mnie, stryju, zkąd do niej wzór wziąłem.
— A ty mi odpowiedziałeś, żeś go wziął z wyobraźni, co mimochodem mówiąc, wydało mi się dosyć zarozumiałem.
— Otóż, niegodnie cię oszukałem, podstępnie oszukałem, stryju.
— Łotrze!
— Moim wzorem była ona...
— Jaka ona?
— Czy chcesz stryju, bym ci nazwisko jej powiedział.
— Jakto, czy chcę? Spodziewam się, że nie inaczej!
— Pamiętaj stryju, że ja nie mam nadziei być jej mężem, ani jej kochankiem.
— Tem więcej powodów do wymienienia jej nazwiska: po takim wstępie nie ma niedyskrecji...
— Jestto panna...
Petrus zatrzymał się: zdawało mu się, iż popełnia zbrodnię.
— Jestto panna... powtórzył generał.
— Regina.
— De Lomothe-Houdan?
— Tak, stryju.
— A! zawołał generał, rzucając się raptownie wznak, brawo! mój synowcze! Gdyby nie było między nami stołu, rzuciłbym ci się na szyję i uściskał!
— Co stryj chcesz przez to powiedzieć?
— Że jest Opatrzność nad poczciwymi ludźmi.
— Nie rozumiem.
— Ja ci powiadam, moje dziecię, że ty będziesz moim Rodrygiem, moim mścicielem!
— Bądź łaskaw, stryju, wytłómacz się.
— Mój drogi, żądaj odemnie czego chcesz: uczyniłeś mi największą przyjemność, jakiej dożyłem w życiu.
— O, stryju! wierzaj mi, że jestem w siódmem niebie! Mogę więc mówić dalej?
— Nie, nie tu, moje dziecko. Ja jestem filozofem ze szkoły Epikura, synem grodu, który zwie się Sybaris: świeżość twego opowiadania nie zgadzałaby się z zapachem potrawki i kapusty. Przejdźmy do salonu. Franz, mój chłopcze, najwyborniejszej kawy! likierów najwonniejszych! Franz, możesz już przypiąć krzyż i przyszyć galony, przebaczam ci na cześć mojego synowca. Pójdź, Petrusie, drogie dziecię mojego serca! Więc tedy, jak powiadasz, jesteś zakochany w pannie Reginie de Lamothe-Houdan?
Mówiąc to generał zarzucił ramię na szyję Petrusa z takim wdziękiem i wytwornością, powiedzielibyśmy nawet z taką lekkością młodzieńczą, jak Pollux zarzuca ramię na szyję Kastora, w pięknej grupie starożytnej, arcydziele nieznanego mistrza. I obaj przeszli kolo Franza, który z lewą ręką na szwie od spodni, z prawą u skroni, patrzył na nich z twarzą promieniejącą radością i dumą, szepcząc:
— O, mój generale i mój generale!

IX.
Przy kawie.

Generał, jak sam się przyznał, był istotnie uczniem szkoły Anakreona, obywatelem rozkosznego Sybaris. Wszystko u niego w najdrobniejszych szczegółach wskazywało głębokie studja nad komfortem. Tak jak uważał, że wina Bordeaux Lafitte, nie należy pić inaczej tylko w kieliszkach, w których przejrzystość łączy się z cienkością kryształu, dlatego, ażeby oczy barwy, a usta nie straciły zapachu wina, tak samo nie piłby kawy w innem naczyniu, tylko w filiżance chińskiej lub staroserwskiej.
Czekała więc kawa, dymiąca i pachnąca w imbryczku srebrnym, w towarzystwie cukierniczki z tegoż samego kruszcu, dwóch delikatnych filiżanek w złociste kwiaty i czterech karafek różnych likierów.
— A! rzekł generał, sadzając synowca w fotelu, siadajmy, ty tu, ja tam i popijajmy kawę, jak filozofowie oceniający ile trzeba było czasu, wypadków, ludzi genialnych, monarchów wielkich, słońc gorących, by zgotować te dwie smaczne substancje zebrane w dwóch krańcach świata, które nazywają się Martinika i Mokka!
Ale Petrus znajdował się całkiem w innem usposobieniu.
— Mój dobry stryju, rzekł, wierzaj mi, że w innej porze oceniałbym zarówno z tobą, lubo mniej uczenie i filozoficznie, całą woń tego boskiego płynu, ale w tej chwili, powinieneś zrozumieć, że wszystkie moje władze fizyczne i moralne, ześrodkowały się w pytanie, które ci odnowię: czem miłość moja dla panny Lamothe-Houdan może cię tak radować?
— Zaraz ci wytłomaczę, jak skończę kawę. Wiesz co ci mówiłem, zanim usiedliśmy do stołu, o wpływie, jaki dobry posiłek może mieć na sposób zapatrywania się na rzeczy?
— Wiem.
— Otóż, mój kochany, teraz kiedy jestem po obiedzie, widzę wszystko różowo i szczerze ci winszuję. Pozwól mi wypić kawę, a powiem dlaczego ci winszuję.
— Więc masz ją, stryju, za piękną pannę? zapytał Petrus, spuszczając się mimo wiedzy po tej pochyłości, na którą zstępują zakochani, gdy mówią o przedmiocie swych uczuć.
— Czy mam ją za piękną pannę? Do djabła! a toż musiałbym być wymagającym, mój drogi. Toż to poprostu jedna z najrozkoszniejszych kobiet w Paryżu, a jeśli przypominam sobie dobrze jej twarz, to podobna jest do tej nimfy Owidjusza.
— Nie, nie! ona nie podobna do nikogo, stryju! nie poniżaj tego niebiańskiego oblicza, porównywając je nawet do półbogini.
— Dobrze, dobrze, moje dziecko, jesteś porządnie zakochany, tem lepiej, tem lepiej! Lubię widzieć młodość i siłę w normalnych objawach tej potężnej władzy, która zwie się miłością. Dobrze więc: ona nie jest podobną do żadnej nimfy Owidjusza; jest to heroina nowoczesnego romansu, w całem znaczeniu tego słowa.
— Przeciwnie, stryju, przeciwnie! co mnie szczególniej zachwyca, co mnie czaruje w Reginie, to, że ona nie wzoruje się na niczem, co się widziało lub czytało.
— Jakto, nicponiu! ty sobie pozwalasz kochać się w kobiecie bez wiedzy twego stryja, a nie chcesz mu pozwolić nawet, żeby sobie ułożył do kogo jest podobną?
— Miałem słuszność być dyskretnym z tobą kochany stryju, wiedziałem, że będę łajany.
— Powiedz, że będę przedmiotem zazdrości, szczęśliwy łotrze! Trzeba tylko być korsarskim synem, żeby mieć takie szczęście! Stawiamy więc nasamprzód ten fakt: jesteś zakochany, bardzo zakochany.
— Proszę cię, drogi stryju, nie nazywaj zakochaniem tego uczucia, jakie ja mam dla Reginy.
— Aha!... Jakżeż więc chcesz, żebym je nazywał? Naprzykład!
— Nie wiem; ależ zakochanie, nie jestże to nazwa, którą najpospolitsi ludzie mianują swe instynkty, swe zachcianki brutalne? Czy myślisz, stryju, że ja doznaję dla tej czarującej istoty tego samego uczucia, jakie ma twój stróż dla swej żony?
— Brawo, Petrusie! Niech cię nie znam, moje dziecko! Nie umiem ci wypowiedzieć do jakiego stopnia radujesz mnie... Więc ty nie jesteś zakochany w Reginie? Powiedz mi więc, jak to jest? Ja, gruby materjalista, człowiek innego wieku, sądziłem dotąd, że miłość jest materjalną kombinacją tego, co najczystsze w człowieku, tak jak ta kawa jest czemś najsubtelniejszem w roślinie. Omyliłem się, tem lepiej! Jest inne uczucie bardziej niebiańskie, eteryczniejsze, gorętsze, jak to. Pragnę zabrać z niem znajomość, a boleję nad tem, żem czekał tak długo.
— Szydzisz ze mnie, stryju.
— Zkąd znowu!
— Ależ ja, pod słowem mówię prawdę! To co czuję dla Reginy, nie ma nazwy, jest to uczucie nowe, świeże, podniosłe jak ona; uczucie, które nie istniało przed nią, i przez nią tylko mogło być natchnione... O! mój stryju, mój stryju, powiadasz, że pomimo doświadczenia, uczucie to jest ci nieznane, nie dziwi mnie to, bo pewny jestem, że żaden człowiek nigdy tego co ja nie odczuwał.
— Winszuję z całego serca, mój drogi, rzekł generał, wysączając ostatnie krople kawy, powtarzam ci, że pod rozmaitemi względami sprawiasz mi radość rzeczywistą, pierwszą, jaką ci zawdzięczam. Nie bierz więc tak literalnie tego, co ci mówiłem o świecie, nimeśmy usiedli do stołu: była to zmora czczego żołądka. A! mówił dalej stary szlachcic, rozciągając się w fotelu i mrużąc powieki, zdaje mi się, iż nie ryzykuję nic, mówiąc, że jak zażyję tę szczyptę tabaki hiszpańskiej, to będę prawdziwie i zupełnie szczęśliwy.
— Wierzaj mi, stryju, rzekł Petrus, iż wdzięczny ci jestem calem sercem za tak żywy w szczęściu mojem udział.
— Mylisz się, kochany Petrusie, czyli raczej nie stoisz na moim punkcie widzenia.
— Byłeś łaskaw powiedzieć mi, stryju, że jesteś zupełnie szczęśliwym.
— Tak jest, ale to nietylko moje szczęście raduje mnie tak bardzo.
— Więc cóż takiego, stryju?
— To chytra myśl, że szczęście to stanie się, męczarnią komu innemu.
Petrus patrzał na stryja oczyma pytającemi.
— Owóż, mówił generał, ponieważ ten ktoś inny jest moim od serca nieprzyjacielem, więc wszystko, co mu nieprzyjemnego się wydarza, mnie napełnia zadowoleniem. Widzisz więc, że ja ze szczęścia twego biorę tylko ten udział, który mnie się należy; nie miej więc mi za to wdzięczności żadnej i kończ opowiadanie po skosztowaniu tego araku, o którym powiesz mi słówko... Słucham.
Generał wciąż wyciągnięty w fotelu, założył ręce na brzuchu, obrócił wielkie palce jeden koło drugiego i rzeczywiście słuchał.
— To dziwna rzecz, mój stryju! odezwał się Petrus, nie wiem jaką jest myśl twoja, ale mam jakoby przeczucie, iż mi się wydarzy wielkie nieszczęście.
— To, co ciebie czeka, jest rzeczywiście szczęściem albo nieszczęściem, według tego jak się na to będziesz zapatrywał, ale w jednym lub drugim razie, nie mogę ci wymierzyć ciosu bez poprzedniego zawiadomienia; inaczej mówiąc, nie wypowiem ci prawdy, dopóki ty nie skończysz swego opowiadania.
— Ależ ja ci nie mam co opowiedzieć, stryju, powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia. Kocham ją, i koniec.
— Jest jednak pewna rzecz dosyć ważna, którą opuściłeś, mój drogi.
— Jaka, mój stryju?
— Powiedziałeś mi wprawdzie, że ją kochasz, ale zapomniałeś mi powiedzieć, czy ona ciebie kocha.
Twarz Petrusa na te słowa okryła się rumieńcem, który był długą, a niedyskretną odpowiedzią, ale ponieważ Petrus siedział w cieniu, generał tego rumieńca nie widział.
— Co ci mam powiedzieć, stryju? zapytał jakby nie dosłyszawszy Petrus.
— Jakto! co mi masz powiedzieć? Chcę, ażebyś mi powiedział, czy ona ciebie kocha.
— Nigdym jej o to nie pytał.
— Dobrze uczyniłeś, mój chłopcze; o takie rzeczy nie pyta nikt; one się odgadują, odczuwają. Powiedz mi zatem, coś odczuwał, coś odgadywał w tym względzie?
— Nie mówiąc, ażeby uczucie, jakiem natchnąłem pannę de Lamothe-Houdan, było takiej natury jak to, którego ja doznaję, odpowiedział Petrus drżącym głosem, sądzę jednak, że Regina widzi mnie z przyjemnością.
— Przepraszam! teraz ty z kolei nie rozumiesz mnie należycie; muszę tedy pytanie moje powtórzyć. Czy sądzisz naprzykład, że w teraźniejszem położeniu wzajemnej sympati, panna de Lamothe-Houdan, w razie gdybyś oświadczył się o jej rękę, przyjęłaby cię za męża?
— O! mój stryju, tak daleko jeszcześmy nie zaszli!
— Ale jeżeli dzień idzie za dniem, a noc za nocą zwyczajnym trybem, to tam zajdziecie kiedykolwiek po dniu, czy po nocy?
— Stryju...
— Więc nie chcesz się z nią ożenić?
— Ależ, stryju...
— Nie mówmy już o tem, libertynie!
— Stryju, błagam cię...
— Więc mówmy!...
— Mówmy, stryju, bo dotknąłeś właśnie jednej z tych nadziei, jakie nie śmiałem mieć nawet we śnie.
— Aha!... proszę cię, synowcze kochany, powiedz mi, czy w razie gdybyś oświadczył się o pannę Reginę de Lamothe-Houdan, to wierzysz w swej duszy i sumieniu, że oddałaby ci rękę?... Uważ i to dobrze, że roszczenia twoje nie są bynajmniej przesadzone: chociaż ojciec twój jest wielkim złoczyńcą, nie mniej jednak pochodzi z rodu Courtenay, mój chłopcze; przodkowie nasi panowali w Carogrodzie! Josselinowie mieli już siwe włosy wówczas, kiedy Lamothe-Houdanom nie wyrżnęły się jeszcze mleczne zęby; oni na tarczy herbowej krzyżują laski marszałkowskie, ale my nad nią mamy zatkniętą koronę.
— Owóż, stryju, jeżeli mam ci powiedzieć całą prawdę...
— Całą, mój chłopcze!
— A przynajmniej to, co myślę.
— Przynajmniej to, co myślisz.
— Otóż, chociaż pod tym względem nigdy nie badałem przyszłości, sądzę jednak, że gdyby szczupłość ojcowizny nie stanęła na przeszkodzie, to panna Lamothe-Houdan możeby mogła zostać moją żoną.
— To jest, kochany synowcze, gdybym ja, przypadkiem, co jest mało prawdopodobne, uprzedzam cię, tę szczupłą ojcowiznę podwatował nieco częścią majątku mego po śmierci, a uważ dobrze, iż ja o dwa tysiące mil odległy jestem od podobnej myśli, czyli mówiąc wyraźniej, gdybym cię wyposażył i uznał za swego spadkobiercę, to po usunięciu tej przeszkody, spodziewasz się, żeby ci panna de Lamothe-Houdan ręki nie odmówiła?
— Wierzę w to całą duszą.
— Otóż, mój kochany synowcze, powtarzam ci względnie do ciebie samego to, co mówiłem względnie do twego przyjaciela, który odmówił krzyża: jesteś na swój wiek zamłody!
— Ja, stryju?
— Ty.
— Cóż to znowu znaczy?
— To znaczy, że panna de Lamothe-Houdan nie poszłaby za ciebie.
— A toż dlaczego, stryju?
— Dlatego, że prawo zabrania kobiecie zaślubiać dwóch mężczyzn, mężczyźnie dwóch kobiet naraz.
— Dwóch mężczyzn?
— Tak, to się zwie dwumęztwem, wielomęztwem.
— Nic a nic stryja nie rozumiem, wytłómacz się, proszę.
— Nim dwa tygodnie upłyną, panna de Lamothe-Houdan pójdzie zamąż.
— Niepodobna, stryju! wykrzyknął młodzieniec blednąc okropnie.
— Niepodobna!... to także frazes zakochanego.
— Stryju, na miłosierdzie Boże, miej litość nademną! mów wyraźniej!
— Zdaje mi się, że to co mówię, jest dosyć wyraźne i że stawiam kropki nad „i“ panna de Lamothe-Houdan idzie zamąż.
— Idzie zamąż! powtórzył Petrus osłupiały.
— A ja o tem wiedzieć powinienem, skoro ona zaślubia mojego mniemanego syna.
— Stryju, ja oszaleję! Coż to za mniemany syn?
— O! uspokój się, nie uznałem go, chociaż jego czuła matka robiła wszystko co mogła, ażeby na swojem postawić.
— Ależ nareszcie, stryju, kogóż ona zaślubia?
— Pułkownika hrabiego Rappta.
— Pana Rappta.
— We własnej jego osobie, mój synowcze, tego przyjemnego, zacnego, znakomitego pana Rappta!
— Ależ on dwadzieścia lat starszy jest od Reginy.
— Możesz nawet powiedzieć dwadzieścia cztery, mój drogi, z uwagi, że on datuje od dnia 11go marca 1786 roku, co czyni dobrze wyliczonych czterdzieści i jeden lat, a ponieważ panna Regina de Lamothe-Houdan ma dopiero siedmnaście... to porachujże sam.
— Czy pewnym tego jesteś, stryju? zapytał młodzieniec z głową spuszczoną i jak gdyby spiorunowany.
— Zapytaj się samej Reginy.
— Żegnam cię, stryju! zawołał Petrus wstając.
— Dlaczego mnie żegnasz?
— Pójdę do niej i muszę się dowiedzieć...
— Później dowiesz się jeszcze lepiej! Zrób mi tę przyjemność i siadaj na miejscu.
— Ależ stryju...
— Nie ma już stryja, skoro synowiec jest niewdzięczny.
— Ja, niewdzięczny?
— Zapewne, że niewdzięczny! Niewdzięczny tylko synowiec opuszcza stryja na początku mozolnego trawienia, zamiast podać mu kieliszek kuirasao, któryby trawienie to ułatwił... Poczęstuj swego stryja kieliszkiem kuirasao, Petrusie.
Młodzieniec opuścił obie ręce.
— O, stryju! wyrzekł zcicha, możeszże żartować z taką boleścią, jak moja!
— Czy znasz powieść o włóczni Achillesowej?
— Nie, stryju.
— Jakto! Takież to ukształcenie dał ci ten korsarz twój ojciec? Nie kazał cię nauczyć po grecku, ażebyś czytał Homera w oryginale? i ty musisz, nieszczęśliwy czytać go w pani Ducier albo w panu Bitaubé. Otóż ja ci opowiem historję o włóczni Achillesowej: jej rdza leczyła rany, które zadało ostrze. Zraniłem cię, moje dziecko, teraz spróbuję cię uleczyć.
— O, mój stryju, mój stryju! szepnął Petrus upadając do nóg generała i czule całując mu ręce.
Generał spoglądał na młodzieńca z wyrazem malującym wielkie przywiązanie. Potem rzekł głosem spokojnym i poważnym:
— Siadaj, mój kochany, bądź mężczyzną! Pomówimy serjo o panu Rappt.

Petrus wstał, chwiejąc się doszedł do swego fotelu i upadł weń raczej niż usiadł.

X.
Gdzie druga jest rozprawa o cnotach pani margrabiny Jolanty Pentaltais de la Tournelie.

General patrzał przez chwilę na synowca z tem współczuciem starca dla bólów, których już nie doznaje, ale które przypomina sobie jednak. Potem rzekł:
— Teraz, kochany mój Petrusie, uważaj bacznie na to co ci będę mówił:
— Słucham, stryju, rzekł smutno Petrus.
— Czy znasz pana Rappta?
— Widziałem go dwa razy w pracowni Reginy, odpowiedział młodzieniec.
— I zdał ci się haniebnie brzydkim, nieprawdaż? To rzecz naturalna!
— Nie powiem, żeby brzydkim, stryju.
— Jesteś bardzo wspaniałomyślnym.
— Powiem więcej, mówił dalej Petrus, w oczach wielu ludzi, dla których wyraz twarzy nie znaczy nic, hrabia Rappt uchodzić nawet może za pięknego mężczyznę.
— Do licha! tak to ty odzywasz się o współzawodniku!
— Mój stryju, trzeba być sprawiedliwym, nawet z nieprzyjacielem.
— Więc dla ciebie nie jest on brzydkim?
— Gorzej niż brzydkim, stryju: człowiekiem bez wyrazu. Wszystko w nim jest zimne i nieruchome jak marmur i zdaje mi się jakimś instynktem dążyć ku ziemi. Oczy przygasłe, wargi wązkie i zaciśnięte, nos okrągły, cera popielata, głowa jego się tylko porusza, rysy nigdy. Gdyby można maskę lodową przykryć skórą żywą, ale któraby przestała być ożywioną przez obieg krwi, to takie arcydzieło anatomji wydałoby coś podobnego do twarzy tego człowieka.
— Pochlebiasz swoim portretom, Petrusie, i ja, jeżeli zechcę upiększone o sobie wspomnienie zostawić potomnością to ciebie zobowiążę, ażebyś je przekazał.
— Wróćmy proszę, stryju, do pana Rappta.
— Chętnie... Ależ, takie mając wyobrażenie o swym współzawodniku, czyż nie dziwisz się, że Regina zezwala na oddanie mu swej ręki?
— W samej rzeczy, stryju, osoba z gustem tak czystym, z sądem tak wzniosłym! Nie, doprawdy, nie rozumiem.... Ha! w kobietach pojawiają się takie niedocieczone chęcią a na nieszczęście Regina jest kobietą.
— Dobrze! Niedawno nie obciąłeś jej uznać za półboginię, a teraz, ponieważ ciebie nie kocha, i idzie za kogo innego, to ty, kochając, sprowadzasz ją aż pod poziom ludzkości!
— Racz sobie, stryju, przypomnieć, że nie usiedliśmy tu dla rozbioru wdzięków, cnót lub mniej albo więcej boskości w pannie Reginie de Lamothe-Houdan, ale dla pomówienia o panu Rappt.
— To prawda. Widzisz, kochany Petrusie, w ciemnej i zawiłej historji tego człowieka są dwie tajemnice: jednę mi odkryto, ale drugiej nigdy przeniknąć nie mogłem.
— A taż tajemnica, którą ci odkryto, stryju, czy jest sekretem?
— Tak i nie; ale w każdym razie czuję się w prawie podzielenia jej z tobą. Mówiłeś mi przed obiadem, mój synowcze, że miałem szczególniejsze nabożeństwo dla tej nabożnisi, która zwie się margrabiną de la Tournelle; na nieszczęście, jest w tem coś prawdy. Panna Jolanta de Lamothe-Houdan zaślubiła w roku 1784 margrabiego Pentaltais de la Tournelle, a raczej ośmdziesiąt lat i sto pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu tegoż margrabiego; tak, że po pół roku tego małżeństwa, znalazła się wdową, margrabiną i miljonerką. Miała lat siedmnaście; była zachwycającą! Przysiągłbyś nieprawdaż, że ona zawsze miała lat sześćdziesiąt i nigdy nie była piękną? Przysięgaj sobie, mój kochany, ale się nie zakładaj: przegrałbyś! Pojmujesz dobrze, że wszystka wykwintna szlachta na dworze Ludwika XVI biegła z hołdami dla młodej wdowy; ale dzięki bardzo surowemu kierownikowi sumienia, jakiego miała, oparła się powiadają, wszystkim pokusom djabła. Przypisywano tę cnotę, którą nie wiadomo czemu przypisać, złemu zdrowiu margrabiny, jakoż pod koniec roku 1785 zbladła, zeszczuplała, zwątlała do tego stopnia, iż zalecono jej wody Forges, bardzo podobno modne. Jakkolwiek skuteczne są wody Forges, po miesiącu lub dwóch okazało się, że były niedostateczne, a lekarz zalecił źródło w jakiejś małej osadzie w Węgrzech, zowiącej się podobno Rappt.
— Ależ, stryju, jest to nazwisko pułkownika, przerwał Petrus.
— Nie przeczę. Skoro jest gdzieś na ziemi osada nazywająca się Rappt, to dlaczegożby nie miał być na święcie człowiek, używający tegoż samego nazwiska?
— Słusznie.
— Lekarz, o którym ci mówię, był to bardzo biegły w swojej sztuce człowiek: piękna i omdlewająca wdowa wyjechała do Węgier z początku roku 1786 blada, wychudła, mizerna, bawiła sześć miesięcy u wód, czy gdzieindziej i wróciła pod koniec czerwca tegoż roku świeża, pulchna, zdrowa, piękniejsza niż dawniej. Wtedy to rozgłos jej surowości sprawił zamieszanie wśród wielbicieli. Ja jeden nie rozpaczałem przy odjeździe, i nie rozpaczałem po powrocie. Powstało to ztąd, że będąc wyprawiony w poselstwie do cesarza Józefa II-go i gdy odpowiedź na moję depeszę nie mogła być udzielona przed upływem dwóch tygodni, powziąłem myśl zrobienia wycieczki do Węgier, a stanąwszy tam, puściłem się do Rappt. Nie mogę ci powiedzieć wszystkiego na com patrzył nie będąc widzianym, ale co widziałem, dało mi pewność, że niedostępna wdowa nie jest tak surową jak się wydaje, a nadzieja, że za jej powrotem, będę mógł przy wytrwaniu i cierpliwości otrzymać od niej względy, jakie zbyt oczywiście zyskał inny, szczęśliwszy...
— Czy była w stanie interesującym? zapytał Petrus.
— O tem nie powiedziałem ani słowa.
— Ale zdaje mi się, stryju, że chociaż nie powiedziałeś o tem ani słowa, to przynajmniej nie co innego powiedzieć chciałeś.
— Mój kochany Petrusie, wyciągnij ze słów moich następstwa, jakie ci się podoba, ale nie żądaj odemnie wyjaśnień.
— Słucham cię, stryju.
— W rok potem, miałem dowód jasny i niezaprzeczony, że Lafontaine był wielkim moralistą w chwili, gdy rzucił ten pewnik, że „Cierpliwością, długim czasem, więcej wskórasz, niż hałasem “.
— Czyli, że ty, stryju, zostałeś kochankiem margrabiny de la Tournelle.
— O! jaki ty masz zły zwyczaj, Petrusie; koniecznie chcesz, ażeby ci ludzie kładli kropki nad „i!“ Nic nie ma bardziej nietowarzyskiego, jak takie wymaganie!
— Nie nalegam, stryju, ale te bukiety, które posyłasz regularnie...
— Od czterdziestu lat, mój drogi... Życzę, ażeby w lat czterdzieści piękna Regina de Lamothe-Houdan otrzymała, bukiet mający znaczenie podobne do tego, z jakiem posyłam je margrabinie de la Tournelle.
— A! widzisz więc stryju, że to margrabinie de la Tournelle dajesz te oznaki pamięci.
— Czyż ja wymieniłem nazwisko biednej margrabiny? Jeżeli tak, to nie do przebaczenia, że związek mój z nią trwał zaledwie kilka miesięcy, z powodu, że w połowie roku 1787, jej królewska mość królowa Marja Antonina znowu wysłała mnie z misją do Austrji, zkąd wróciłem dopiero w roku 1789 i niebawem, bo 7-go października tegoż roku, znów opuściłem Francję. Od tej chwili znasz już życie moje, kochany Petrusie. Podróżowałem po Ameryce, po 10-tym sierpnia 1792 roku wróciłem do Europy; wszedłem do armji Kondeusza; bawiłem tam aż do jej rozwiązania; osiedliłem się w Londynie, jako kupiec zabawek dziecinnych; wróciłem do Francji w roku 1818, otrzymałem imdemnizację i nakoniec w roku 1826 wszedłem do Izby deputowanych. Wchodząc do Izby, zastałem tam pana hrabiego Rappta. Zkąd przybył, kim był, komu zawdzięczał fortunę? Nikt tego powiedzieć nie mógł. Ponieważ nazwisko hrabiego było toż samo co i małej osady węgierskiej, grającej pewną rolę we wspomnieniach mojej młodości, zatem ściągnęło moją uwagę na szanownego kolegę w Izbie... Rozprawa, jaką miałem niedługo potem z moją starą przyjaciółką, margrabiną de la Tournelle, a istotny wiek hrabiego, którego ona wbrew mnie chciała młodszym o rok uczynić, sprawiła, że zająłem się poszukiwaniami co do przeszłości pułkownika. I otóż czegom się dowiedział. Uprzedzam cię jednak, że wszystko co ci mam powiedzieć, uważam za plotki wierutne, do których radzę ci przywiązywać wiarę bardzo wątpliwą. Wojskowy zawód hrabiego poczyna się od roku 1806; ukazał on się znienacka obok generała de Lamothe-Houdan, w bitwie pod Jeną. Pułkownik hrabia Rappt jest odważnym, nikt mu tego nie zaprzecza: trzebaż mu zostawić cośkolwiek. Odznaczył się, mianowany porucznikiem na placu boju, zaledwie przypiął porucznikowskie szlify, wybranym został przez generała de Lamothe-Houdan na oficera służbowego.
— Przepraszam cię stryju, przerwał Petrus, ale ponieważ, jak ze wszystkiego domyślać się można, pułkownik Rappt jest synem margrabiny de la Tournelle, a margrabina siostrą marszałka, to hrabia Rappt byłby siostrzeńcem pana de Lamothe-Houdan?
— Tak jest, mój kochany, i otóż to w jaki sposób złe języki tłómaczą jego nagły postęp w zawodzie publicznym, jego niezmienne łaski u marszałka i wpływ polityczny w Izbie. Ale, rozumiesz że gdyby wierzyć wszystkiemu, co mówią złe języki...
— Mów dalej, stryju, proszę.
— Eylau dodało nowy stopień do wojskowej pomyślności młodego oficera. Mianowany kapitanem w końcu lutego 1807 roku, został już adjutantem generała de Lamothe-Houdan i w tym to charakterze uczestniczył dnia 27-go września 1808 roku przy zjeździe Erfurckim. Mój kochany Petrusie, jak się będziesz zajmował dziejami współczesnemi, to przyjdziesz się zapytać, jaki cel miał ten pokój zawarty między dwoma najpotężniejszymi władcami w Europie. Ja, ponieważ mieszkałem podówczas w Londynie i jakkolwiek tokarz, z tytułu potomka cesarzów Carogrodzkich widywałem się z ludźmi dobrze świadomemi rzeczy, powiem ci tylko, że Anglia zadrżała na ten zjazd Erfurcki; że może stracić Indje! Ale teraz, na szczęście, nie potrzebujemy się zajmować temi kwestjami... Cesarz Napoleon przedstawił dostojnemu gościowi swojemu towarzyszących mu generałów, wymieniając każdego z nich urodzenie, stopień i zasługę wojskową. Generał brygady de Lamothe-Houdan przedstawiony był razem z innymi; ród jego był świetny, męztwo przysłowiowe; ale był ubogi.
— Najjaśniejszy panie, rzekł raz Napoleon do cesarza, czy nie masz Wasza cesarska mość jakiej bogatej dziedziczki u siebie na wydaniu? Dałbym jej dzielnego męża.
— Owszem, odpowiedział cesarz, mam właśnie na opiece młodą i piękną księżniczkę czerkieską, miljonową dziedziczkę.
— Doskonale! Otóż, proszę Waszą cesarską mość o rękę tej sieroty dla mojego protegowanego.
— Zgoda, odrzekł cesarz.
W dwa tygodnie potem, księżniczka Rina Czuwadżi zaślubiła generała dywizji hrabiego de Lamothe-Houdan.
Podaj mi kieliszek araku, egoisto, który nawet nie zapytasz się stryja, czy nie ma zwyczaju napić się czego po kawie.
Petrus, żądny usłyszeć koniec historji, spiesznie nalał kieliszek araku stryjowi.

XI.
Gdzie jest długa rozprawa o cnotach pułkownika hrabiego Fryderyka Rappt.

Lekko zwilżywszy sobie podniebienie, generał podjął:
— Cesarz wcale nie zawiele powiedział oświadczając, że jego pupila jest piękną. Córka czerkieskiego księcia, który zginął na placu boju, schroniła się wraz ze skarbem rodzinnym. Skarb ten, złożony w połowie z klejnotów, w połowie z monety złotej i srebrnej, dochodził do wartości pięciu lub sześciu miljonów. Po powrocie z Erfurtu, zamieszkał generał w pałacu Lamothe-Houdan, który skutkiem upadku rodziny, był wynajęty, a obecnie miał już być sprzedany. Umeblował go prześlicznie i powodowany wytworną uprzejmością, czysto francuzką, posłał swego adjutanta dla zobaczenia jak wyglądało mieszkanie księżniczki Czuwadżi i kazał udać się hrabiemu Rappt do Paryża, ażeby urządzić dla żony część pałacu wychodzącą na ogród. Przybycie księżniczki Riny do Paryża było wypadkiem poruszającym cały świat cesarski, piękna Czerkieska była niemal trofeem tej znamienitej wyprawy z r. 1807!
Ale życie nasze nie bardzo się podobało gnuśnej córce Wschodu; leżąc cały dzień na szerokich poduszkach, za całą rozrywkę, przerzucała w palcach różaniec o mnóstwie ziarn i niby nimfa z „Tysiąca Nocy“, żyła samemi konfiturami z róży. Ta wschodnia dzikość sprawiła, że niewiele osób widywało ją podówczas, tak samo jak i potem. Ci co byli przypuszczani do tej łaski, wychodzili mówiąc, że to jest prześliczna osoba, o oczach z perłowej macicy, włosach czarnych i lśniących, a cerze matowej jak mleko, i że ze wszystkich sług Napoleona, generał de Lamothe-Houdan nie był zapewne najgorzej wynagrodzonym, gdyż posiadanie tej uroczej istoty razem z sześciu miljonami, jakie mu wniosła w posagu, było mu zapewnione w sposób daleko trwalszy, niż tron Westfalji królowi Hieronimowi, tron hiszpański Józefowi, tron neapolitański Muratowi, a tron holenderski Ludwikowi. Co mianowicie zdawało się skazywać Rinę (którą z powodu powierzchowności istnie królewskiej przezwano Reginą) na takie ciągłe odosobnienie, a przynajmniej na bardzo ścieśnione towarzystwo, to, że mówiła tylko po czerkiesku i po niemiecku. Szczęściem, generał posiadał ten ostatni język o tyle, iż mógł zrozumieć księżniczkę i nawzajem być przez nią zrozumianym. A co się tyczy hrabiego Rappta, ten wychowując się w Austrji, aż do dziewiętnastego roku życia, władał językiem niemieckim jak ojczystym.
Pojmujesz, kochany Petrusie, że łatwość wymieniania myśli w języku dla obojga dostępnym, choć nie macierzystym, spowodowała zbliżenie między księżniczką i hrabią.
Powiadasz, że hrabia Rappt jest nieprzyjemny, dlatego, że ma się żenić z Reginą; ja utrzymuję, że on jest brzydki, dlatego iż mimo mej woli chciano go wprowadzić do mej rodziny, a krzyczałem jakby mnie kto odzierał ze skóry na myśl uznania się ojcem takiego szelmy! Ale złe języki społeczne utrzymywały, iż żona generała Lamothe-Houdan nie była naszego zdania. Plotki te poszły zapewne ztąd, że generał, bez względu na przestrzeń, jaka rozdziela dowódcę korpusu od jego adjutanta, umieścił hrabiego Rappta, którego kochał jakby synowca, we własnym pałacu, nie mogąc, jak mówił, rozłączać się z człowiekiem, którego wierność co godzina była mu potrzebną. Po powrocie więc z wyprawy 1808 roku, Czuwadżi została umieszczoną w swym buduarze czerkieskim, a hrabia Rappt w pawilonie kwiatowym. Znasz ten pawilon, nieprawdaż? Tam zapewne odbywasz posiedzenia z panną de Lamothe-Houdan?
— Czy hrabia Rappt mieszka tam jeszcze, stryju? zapytał Petrus.
— O! nie, gdy majątek jego zwiększał się, a generałowa starzała, hrabia Rappt wyprowadził się i teraz ma własny dwór. Ale podówczas kiedy był tylko kapitanem i adjutantem, nie miał go jeszcze i mieszkał na ulicy Plumet, u generała. A wreszcie, w tych czasach, mój drogi, wojskowi nie mieszkali; byli jako ptacy na gałęzi. Wojna hiszpańska była w całym swym rozkwicie i szła niedobrze, jak wszystkie wojny, w których Napoleon nie dowodził osobiście: geniusz republikański zgasł razem z takiemi wodzami jak Kleber, Desaix, Hoche, Marceau; pozostał tylko geniusz wojenny, a ten był cały w osobie Napoleona. Na początku listopada 1808 roku, Napoleon wyjechał z całym sztabem do Hiszpanii; było to nazajutrz, kiedy generał zamieszkał w swym pałacu na ulicy Plumet i sprowadził małżonkę. Rozumiesz, że smutno było czerkiesce tylko co przybyłej do Paryża, żyć tam samotnie w towarzystwie jednej tylko pokojówki; ponieważ pokojówka była jedyną osobą mówiącą po czerkiesku, panowie de Lamothe-Houdan i hrabia Rappt jedynymi ludźmi mówiącymi po niemiecku, przeto towarzystwo pięknej czerkieski ograniczało się do męża, hrabiego Rappta i panny Gruskiej. To też, mimo nalegań hrabiego Rappta, który chciał koniecznie przyjąć udział w wyprawie hiszpańskiej, generał de Lamothe-Houdan wymógł na nim, że pozostał w Paryżu. Trzebaż było, ażeby ktoś się podjął oswoić biedną księżniczkę! Powinnością jest adjutanta słuchać generała: hrabia Rappt usłuchał. Wyprawa wreszcie trwała niedługo; przybywszy 4 listopada do Hiszpanii, Napoleon był z powrotem w Paryżu pierwszych dni stycznia.
Austrja się zbuntowała... Tak to podówczas nazywano czyn jakiegoś królestwa czy cesarstwa, wypowiadającego wojnę Francji. Podczas krótkiej swej nieobecności, generał nie zapomniał, na jaką stratę naraził swego wiernego Rappta, nie zabierając go z sobą; za całą pociechę hrabia otrzymał nominację na dowódcę batalionu. Dziwiono się nieco, że hrabia Rappt właśnie w chwili gdy był opodal od sztandarów, otrzymał to nowe podwyższenie, tem ważniejsze, iż młody oficer liczył zaledwie lat dwadzieścia cztery, ale złe języki zaraz wynalazły powód.
Adjutant generała, mówiono, jest przedewszystkiem na służbie swego generała, nawet przed cesarzem i przed cesarstwem; sama ta nazwa wzięta z łacińskiego języka, wskazuje, iż jest „pomocnikiem”. Owóż, dodawały złe języki, właśnie też przez te dwa miesiące, kiedy generał de Lamothe-Houdan bawił w Hiszpanii, pomoc adjutanta Rappta przydała się generałowi. Czynny młodzieniec rzeczywiście nie tracił czasu. W przejeździć przez Paryż, generał de Lamothe-Houdan zastał żonę oswojoną, dwór wystrojony, pełen sług, urządzony na stopę odpowiednią jego obecnemu majątkowi. Powiadam, w „przejeździe, ” gdyż rzeczywiście generał przejechał tylko przez Paryż; w końca stycznia skierował się ku Bawarji, gdzie przyjaciel nasz Maksymilian wielkim głosem wołał nas na pomoc. Na ten raz, generał uprowadził swego adjutanta, powiernica Gruska sama pozostała przy pani.
Nie będę ci opowiadał wyprawy z roku 1809. Ten djabeł nie człowiek, którego nazywano Napoleonem, zawarł pod ten czas umowę z Fortuną! W dniu 20 kwietnia pobił nieprzyjaciela pod Abensbergiem i kolej zwycięztw nieprzerwanych zakończył 5 lipca pod Wagram. Rozumie się samo przez się, że w tej czteromiesięcznej wyprawie, od Abensberga, aż do Wagram, generał i jego adjutant dokazywali cudów waleczności. Tylko, ku końcowi ostatniego dnia bitwy generał otrzymał ciężką ranę; kula nadwerężyła mu kość udową i namyślano się przez chwilę czy nie odjąć mu nogi; jego tylko niezłomne oświadczenie, że woli umierać byle zostać całym, ocaliło zagrożony członek. Cesarz, w nagrodę dzielności generała, nie mogąc jemu samemu powierzyć tego zaszczytnego zlecenia, ponieważ generał leżał w łóżku, rozkazał jego adjutantowi, hrabiemu Rappt, pojechać do Paryża z ogłoszeniem zwycięztwa pod Wagram. Adjutant wyjechał zaraz. W siedm dni był już w Paryżu, gdzie przybył w samą porę, raz dla ogłoszenia wielkiego zwycięztwa, mającego sprowadzić traktat Schönbruński, następnie, a to w nagrodę swych trudów i cierpień, dla przyjęcia w ramiona najśliczniejszej dziewczynki, jaką kiedykolwiek czerkieska, po ośmiu miesiącach małżeństwa, mogła obdarzyć francuzkiego generała.
— O! mój stryju!
— Kochany synowcze, cyfry są cyframi, nieprawdaż? Generał zaślubił księżniczkę, którą mu sprowadził jego adjutant, dnia 24 października 1808 roku; generałowa powiła córeczkę dnia 13 lipca 1809 roku, akurat w półdziewięta miesiąca. Nie ma w tem wreszcie nic dziwnego: kodeks i medycyna świadczą, że szczęśliwe rozwiązania mogą nastąpić i w siedm miesięcy, tembardziej w półdziewięta! Rozwiązanie było bardzo szczęśliwe, dowodem, że tą dziewczynką nie kto inny jest, tylko piękna Regina, która przy chrzcie otrzymała imię matki.
— Ależ tym sposobem, stryju, chciałbyś utrzymywać...
— Ja nie chcę nic utrzymywać, mój drogi, nie wyciągaj mnie, na słowa...
— Że Regina jest córką...
— Generała de Lamothe-Houdan, to rzecz niezaprzeczona: „Pater est quern nuptiae demonstrant“.
— Ależ, mój stryju, co może skłaniać hrabiego Rappta do tak haniebnego kroku?
— Regina ma milion posagu.
— Ależ nędznik ten ma dwadzieścia pięć tysięcy franków dochodu!
— Uczyni mu to razem siedmdziesiąt pięć, a ponieważ po śmierci generała i jego żony Reginy odziedziczy jeszcze dwa miliony, wtedy będzie miał sto siedmdziesiąt pięć tysięcy franków czystego dochodu rocznie.
— Ależ ten Rappt to zbrodniarz ohydny!
— A któż ci przeczy?
— Jeżeli generał, który nie wie o niczem, zgadza się na to małżeństwo, rozumiem, ale jeżeli żona ścierpi, ażeby córka jej poślubiła...
— O! mój drogi, takie rzeczy dzieją się codzień. Nie uwierzysz jak ciężko jest ludziom, władnącym wielkiemi majątkami, puścić majątek w obce ręce! Trzeba ci przytem wiedzieć, że biedna generałowa jest w stanie okropnym; cierpi na chorobę nerwową, która ją ciągle prawie trzyma w łóżku. Doszła już do tego, że nie może znosić światła dziennego, żyje w ciągłym mroku, jedząc różane konfitury, oddychając pachnidłami i poruszając ziarna różańca, a wszystko to szczególnie działa na nerwy. Któż nawet powiedzieć może, czy ona wie, że córka jej idzie zamąż?
— Ależ ty, stryju, który zdajesz się znać całą tę intrygę, czy ścierpisz?...
— To prawda, że przez margrabinę de la Tournelle...
— Czy zniesiesz z zimną krwią, aby w oczach twych spełniono zbrodnię?
— A co to, pytam się, należy do mnie? Jakie mam prawo do tego się mieszać?
— Prawo, jakie ma każdy człowiek w wykryciu zbrodniarza.
— Dla wykrycia zbrodniarza trzeba dowodów, a przytem mój kochany, nie ma prawa, któreby karało tego rodzaju zbrodnie, to jest, prawdziwe zbrodnie.
— Ale ja...
— Zrobisz tak jak ja, Petrusie: będziesz się przyglądał...
— O! bynajmniej, bynajmniej!
— Pozwolisz dopełnić się ohydnemu szalbierstwu i czekać będziesz, aż djabeł rozerwie to, co złączył.
Petrus wydał westchnienie podobne do jęku.
— Jest, widzisz mój drogi, przysłowie, mówił dalej stary generał, które powiada, że nie trzeba kłaść palca między drzwi; bardzo to mądre przysłowie. A wreszcie wszystko, co ci tu mówiłem, są to tylko pogadanki.
— O! i ten człowiek żyje w towarzystwie jak wielki pan i ma opinię...
— Okropną!
— Co mu nie przeszkadza, stryju, stać na czele stronnictwa...
— Jezuickiego... E! on jest tam tylko adjutantem, tak jak niegdyś u generała de Lamothe-Houdan.
— Może zostać ministrem...
— Jeżeli dam głos za nim.
— Ożenić się z Reginą!
— A! to jego największa zbrodnia.
— Stryju, ja niedopuszczę tej zbrodni!
— Mój drogi, za tydzień panna Regina de Lamothe-Houdan będzie hrabiną Rappt.
— Powiadam ci, stryju, zawołał żywo powstając Petrus, że to małżeństwo do skutku nie przyjdzie.
— A ja ci powiadam, mój panie, odezwał się z godnością generał, że usiądziesz i będziesz mnie słuchał.
Petrus z westchnieniem opadł na krzesło.
Generał wstał i oparł się o poręcz krzesła, na którem siedział jego synowiec.
— Powiadam ci, Petrusie, że ty jakkolwiek możesz być oburzony na czyn spełniający się dzisiaj, bierzesz go jednak tak żywo, dla tego, że kochasz Reginę. A teraz powiedz mi, jakie masz prawo kochać Reginę? kto upoważnił tę miłość? ona sama? matka? ojciec?... Nikt! Ty jesteś człowiekiem obcym, który wdziera się do rodziny. Jakiemże prawem obcy człowiek ciążyć ma na losie tej rodziny, do której został wprowadzony? Jakiem prawem śmie on powiedzieć kobiecie, która zawiniła może skutkiem nieznajomości naszych obyczajów: „Ty jesteś małżonką występną!“ Jakiem prawem będzie mógł powiedzieć do męża nieświadomego przeszłości, spokojnego o przyszłość: „Oszukiwano cię, jako męża!“ Jakiem prawem powie do córki szanującej matkę, kochającej ojca, boć nic nie dowodzi, żeby pan de Lamothe-Houdan nie miał być ojcem Reginy: „Ty od dziś pogardzać będziesz swą matką, a ojca uważać za człowieka obcego!“ Daj pokój, mój synowcze. Ty, co się mienisz być uczciwym człowiekiem, gdybyś to uczynił, zostałbyś ostatnim łotrem, w guście pana hrabiego Rappt... nie uczynisz tego, ja za to ręczę!
— Więc cóż się stanie, mój stryju?
— To do ciebie nie należy, rzekł generał, to rzecz sędziego, którego sąd inaczej sprawiedliwym i surowym jest niż twój; sędziego, który wie, jak się rzeczy odbyły, który wszystko widział, wszystko słyszał i który, bądź spokojny, dziś lub jutro wyda swój wyrok. To rzecz Boga!
— Masz słuszność, stryju, rzekł młodzieniec wstając i podając rękę generałowi.
— A przy tem ostatniem widzeniu się twojem z...
— Nie wspomnę ani słowa z tego, co mi opowiedziałeś stryju.
— Słowo szlacheckie?
— Słowo uczciwego człowieka!
— No, to uściskaj mnie, bo chociaż jesteś synem rozbójnika morskiego, jednak wierzę twemu słowu, tak samo jak wierzyłbym... jak wierzyłbym słowu twego rozbójnika ojca.
Młodzieniec rzucił się w objęcia stryja, wziął kapelusz i szybko wyszedł z pokoju.
Powietrza mu brakowało, dusiło go coś.

XII.
Odwiedziny na ulicy Triperet.

Nazajutrz po wieczorze tak smutnym dla Petrusa, przypadał właśnie ów ostatni wtorek, w którym zaczyna się powieść nasza i w którym zrana widzieliśmy młodego malarza takim ponurym.
Na nieszczęście, dnia tego nie miał on posiedzenia, a nie wiedząc jak zabić czas, zaproponował przyjaciołom swym maskaradę w Gościnnym dworze, którą otwiera się nasze opowiadanie.
Skutkiem znużenia fizycznego, Petrus doszedł do tego, jak wiemy, że jeśli nie zapomniał o znużeniu moralnem, to je przynajmniej przezwyciężył. Przespał się nieco na stole szynkowni, ale wkrótce zbudziło go przybycie Chante-Lilas z praczkami z Vanvres.
Widzieliśmy, jak z przybyciem wesołej gromady, biesiada rozpoczęła się na nowo, potem, jak o piątej godzinie zrana rozeszli się z przyjacielem, gdyż Ludowik towarzyszył gromadzie do Bas-Meudon, a Petrus wrócił do siebie na ulicę Zachodnią.
Przypominamy sobie, że gdy Ludowik zapraszał go, iżby się zabrał z nimi, to Petrus z miną bardzo nietowarzyską powiedział: „Nie mogę, mam posiedzenie.“
Posiedzenie to miało rozstrzygnąć o losie jego życia.
Naznaczone ono było na godzinę pierwszą popołudniu. O dziewiątej godzinie zrana Petrus już był na ulicy Plumet.
Wróciwszy do domu, położył się i próbował zasnąć, ale samotność i milczenie oddały go na łup strasznej burzy serca. Wtedy tysiączne zamiary przeszły mu przez głowę, z których ani jeden nie zatrzymał się w myśli; w miarę, jak mu się przedstawiały, uznawał je za niepraktyczne.
Wybiła dziewiąta, a Petrus nie powziął jeszcze żadnego postanowienia, czuł tylko, że dłużej czekać nie jest w stanie. Wyszedł, choć nie wiedział dlaczego.
Jak szuler, który utracił cały majątek a ma nadzieję odzyskania go, oczekuje dwie godziny naprzód otwarcia szulerni, która po majątku, pochłonie może jego honor, tak Petrus, ubogi gracz, który serce tylko swe stawił na kartę, wybiegł z domu, myśląc jakby odzyskać tę ostatnią stawkę.
Szedł jak warjat, to prędko, to zatrzymując się bez powodu, z ulicy Mont-Parnasse na ulicę Plumet, przechodził obok pałacu marszałka i znów innemi ulicami wracał na ulicę Mont-Parnasse.
Wstąpił do kawiarni, nie na śniadanie, ale dla zabicia czasu; wypił filiżankę czarnej kawy, próbował czytać dzienniki. Dzienniki! A co go obchodziły sprawy europejskie, jakie miały dlań zajęcie rozprawy w Izbie? Nie rozumiał nawet, jak można zabazgrać tyle papieru o niczem. Filiżanka czarnej kawy i pięć lub sześć przerzuconych dzienników, doprowadziły Petrusa do godziny jedenastej.
Gdy jedenasta uderzyła na wieży Inwalidów, wyszedł z kawiarni i przypomniał, że trzeba czekać jeszcze dwie godziny. Wtedy postanowił udać się w dłuższą drogę, ażeby trwała najmniej z godzinę. W którą stronę się udać? Miał zajęcie tylko w pałacu marszałka. Nagle przyszła mu na myśl historja nimfy Carity.
Z tej chorej dziewczynki, z tej Róży zimowej, którą pielęgnowała Regina, miał on zdjąć portret do obrazu, który zamierzał wykonać według opowiadania Pszczółki i którego szkic rzucił zaraz na posiedzeniu, wymyślając figurę według opisu małej naratorki.
Znalazł więc cel dla swych myśli. Stanowiło to w rzeczy samej dobry kawał drogi, od Inwalidów na ulicę Triperet.
Zaszedłszy tam, Petrus przypomniał sobie, iż nie wie numeru domu, ale ponieważ ulica miała wszystkich dwanaście, chodził więc od bramy do bramy i pytał gdzie mieszka Brocanta. Przy jednym z tych domów, a był to numer jedenasty, nie mógł się pytać, gdyż nie zastał nikogo, ale po wnijściu, po ciemności korytarza, po spadzistości schodów, pewnym był, że trafił do celu.
Po przebyciu spadzistych schodów, znalazł się naprzeciw drzwi z prostych desek, zamkniętych z wewnątrz. Zastukał z pewnem wahaniem, bo pomimo dokładnego opisu miejscowości, zdawało mu się niepodobnem, ażeby istoty ludzkie mieszkały w takiej norze.
Zaledwie zdążył zapukać, kiedy odezwały się natychmiast szczekania co najmniej dziesięciu psów. Wtedy Petrus nie miał już wątpliwości żadnej.
W przerwie szczekania, słaby głosik zapytał harmonijnie:
— Kto tam?
Petrus nie spodziewał się tego zapytania, to też odpowiedział naiwnie:
— Ja.
— Co za ja?
Wymieniając swoje nazwisko, Petrus nie objaśniłby tej, która zapytywała, przyszło mu więc na myśl użyć imienia panny de Lamothe-Houdan, nakształt paszportu.
— Przychodzę od nimfy Carity, rzekł.
Róża, bo była to ona, wydała okrzyk radości, przybiegła drzwi otworzyć i znalazła się oko w oko z Petrusem, którego nie znała. Przeciwnie Petrus poznał ją natychmiast.
— Ty jesteś Róża? zawołał.
Jednem rzutem oka, objął całość nory, do której mu otworzono.
Na pierwszym planie dziewczynka w sukience ze zgrzebnego płótna, sfałdowanej i ujętej w pasie sznurem, stała bosemi nogami, głowę mając udrapowaną czerwoną chusteczką.
Na drugim planie, na krokwi, wrona skrzecząca pól niespokojnie, pół wesoło. W głębi nareszcie poddasza, wyglądające z pudła psy wyły, skomlały, szczekały. Był to, rzeczywiście, obraz skreślony przez Pszczółkę.
— Ty jesteś Róża? zapytał Petrus.
— Tak, panie, odpowiedziała, pan przychodzisz od księżniczki?
— To jest, moje dziecię, rzekł Petrus wpatrując się w malowniczą istotę, którą miał przed oczyma, chciałbym, ażebyśmy we dwoje uczynili jej niespodziankę.
— Niespodziankę? O! bardzo chętnie! Niespodziankę, która sprawi jej przyjemność?
— Tak sądzę.
— A jaką?
— Ja jestem malarzem, moja dzieweczko i chciałbym narysować dla niej twój portret.
— Mój portret? Jak to zabawnie! Już ze trzech lub czterech malarzy chciało robić mój portret, a przecież ja nie jestem ładna.
— Przeciwnie, moja miła, jesteś śliczniuchną.
Dziewczynka potrząsła głową.
— Ja wiem jaka jestem, rzekła, mam zwierciadło.
I pokazała Petrusowi odłamek lusterka, który Brocanta znalazła na ulicy, szukając gałganów.
— I cóż? zapytał Petrus. Czy chcesz, żebym narysował twój portret?
— To nie do mnie należy, rzekła dziewczynka, to rzecz Brocanty.
— A co ona odpowiadała innym malarzom?
— Zawsze odmawiała.
— Dlaczego?
— Nie wiem.
— Czy myślisz, że i mnie odmówi?
— Nie wiem... Gdyby może jakie słówko od księżniczki...
— Ależ ja nie mogę prosić księżniczki, skoro dla zrobienia jej niespodzianki chcę ciebie naszkicować.
— To prawda.
— A gdyby też zapłacić za to Brocancie?
— Chciano już zapłacić.
— I odmówiła?
— Odmówiła.
— Dam jej dwadzieścia franków za dwugodzinne posiedzenie, tylko, żeby przyszła z tobą do mojej pracowni.
— Odmówi.
— Więc jakże zrobić?
— Nie wiem sama.
— Gdzie ona jest?
— Poszła szukać mieszkania.
— Więc opuścicie to poddasze?
— Opuścimy, bo tak chce pan Salvator.
— Kto to jest pan Salvator? zapytał Petrus, zdziwiony, że słyszy w ustach dziewczynki imię swego nocnego towarzysza.
— Pan nie zna pana Salvatora?
— Czy ty mówisz o posłańcu z ulicy Żelaznej?
— Właśnie.
— Więc go znasz?
— To mój dobry przyjaciel, troskliwy o moje zdrowie, który zawsze się niepokoi, czy mi czego nie brakuje.
— A jeżeli pan Salvator pozwoli, ażebym zrobił twój portret, to czy wtedy Brocanta sprzeciwiać się będzie?
— Brocanta zgadza się na wszystko, czego żąda pan Salvator.
— Więc mam się udać do pana Salvatora?
— To najpewniejszy sposób.
— Ale tobie samej, czy to nie przykrem jest, że zrobić chcę twój portret?
— Mnie? I owszem.
— Więc będzie ci to przyjemnie?
— Bardzo przyjemnie! Tylko pan zrobisz mnie ładną, nieprawdaż?
— Zrobię cię taką jaką jesteś.
Dziewczynka znowu potrząsła głową.
— Nie, rzekła, kiedy tak, to nie chcę.
Petrus spojrzał na zegarek: było południe.
— Ułożymy to wszystko z panem Salvatorem, rzekł.
— Tak najlepiej, odezwała się Róża, o! niech tylko pan Salvator pozwoli, a Brocanta nie będzie śmiała odmówić.
— Dobrze! powiadam ci, że oprócz tego, będzie dobrze zapłacona.
Róża uczyniła poruszenie ustami, mające znaczyć: „Oh, nie to ją skłoni.“
— A ty, co sobie życzysz, żebym ci dał w nagrodę za to, że mi pozwolisz zrobić swój portret?
— O! to prosiłabym dużych kawałków czerwonej materji, albo niebieskiej, z pięknemi obszewkami złotemi!
Dzika, jak dziecię cygańskie, Róża lubiła barwy jaskrawe i złociste frendzle.
— Będziesz miała to wszystko, rzekł Petrus.
I zrobił poruszenie ku drzwiom.
— Zaczekaj pan, odezwała się dziewczynka.
— A co?
— Pan nie powiesz jej, że mnie znasz.
— Komu?
— Brocancie.
— Nie.
— Nie powiesz jej pan, że mnie widziałeś.
— Dlaczego?
— Łajałaby mnie, żem panu otworzyła drzwi w jej nieobecności.
— Nawet gdybym jej powiedział, że przyszedłem w imieniu nimfy Carity?
— Nie trzeba jej nic mówić.
— Czy masz powód?
— Gdyby wiedziała, że księżniczka pragnie mieć mój portret...
— To co?
— Żądałaby od niej pieniędzy, a ja nie chcę, ażeby ona sprzedawała mój portret księżniczce, ja chcę, ażeby księżniczka otrzymała go w podarunku.
— Dobrze, moje dziecię, rzekł Petrus, a więc sza!
Róża, uśmiechając się swym ślicznym ale smutnym uśmiechem, uczyniła wielkim palcem znak krzyża na ustach zaczerwienionych gorączką, co miało znaczyć, że ona ze swej strony będzie zupełnie niemą.
Petrus spojrzał na nią po raz ostatni, jakby dla wyrycia sobie jej postaci w pamięci, na wypadek gdyby jakimś szczególnym zbiegiem okoliczności nie mógł się już widzieć z biedną żebraczką. Potem z kolei uśmiechnął się i rzekł:
— Dobrze, poproszę pana Salvatora o pozwolenie albo o rozkaz dla Brocanty, by przyprowadziła ciebie do mojej; pracowni, ale jeżeli on odmówi?...
— Jeżeli odmówi? zapytała Róża. No, to i tak księżniczka będzie miała mój portret przez pana zrobiony; już ja upewniam pana!
Petrus wyszedł, dając życzliwy znak Róży na pożegnanie.
Dziewczynka za nim drzwi zaryglowała.

XIII.
Gdzie jest dowiedzionem, że u artystów wszystko obraca się na korzyść sztuki.

Kiedy Petrus przyszedł pod drzwi pałacu marszałka de Lamothe-Houdan, zegarek jego wskazywał trzy kwadranse na pierwszą. W ostatnim tedy razie mógł już wejść; kwadrans ten byłby uważany za pilność, a nie za niedyskrecję. Lecz zaledwie zrobił kilka kroków w dziedzińcu, kiedy szwajcar zatrzymał go, mówiąc, że panna Lamothe-Houdan wyszła od rana z domu i niewiadomo o której godzinie wróci.
Zapytał szwajcara, czy otrzymał jakie co do niego instrukcje; nie otrzymał żadnych.
Nie było co robić; posuwać dalej pytania, byłoby brakiem taktu, co nie leżało w naturze Petrusa. Odszedł więc.
Ponieważ był w okolicy, gdzie mieszkał Jan Robert, na końcu ulicy Uniwersyteckiej, postanowił zatem odwiedzić przyjaciela.
Jan Robert wrócił tego dnia do domu o godzinie siódmej z rana, sam osiodłał konia i cwałem popędził w miasto, oświadczając, ażeby się o niego nie troszczono, gdyby jego nieobecność miała długo potrwać, i odtąd nie wrócił.
Trzeba było czas zabić. Petrus wspomniał o Ludowika i pociągnął w okolicy Luksemburga.
Ludowik także jeszcze nie wrócił.
Co do generała Courtenay, ten musiał być w Izbie daremnie było chodzić do jego pałacu.
Petrus wrócił do domu i zaczął szkicować z pamięci portret małej Róży, w kostjumie Getego. Wybrał on chwilę, w której mała cyganeczka dla rozerwania Wilhelma Meistra, wykonywa taniec na jajkach.
Około piątej wieczorem, służący w liberji marszałka przyniósł list od księżniczki Reginy. Petrus czynił nadludzkie wysilenia, ażeby wziąć list z miną obojętną. Otworzył go drżąc, chociaż wątpił, żeby był od Reginy, ale po podpisie poznał, że jest własnoręczny.
I oto co przeczytał:
„Wybacz mi pan, że nie znajdowałam się w domu dziś z rana, kiedy byłeś łaskaw nas odwiedzić. Smutny wypadek, jaki wydarzył się jednej z moich najlepszych przyjaciółek szkolnych, zatrzymał mnie całe rano za miastem. Wróciłam dopiero o czwartej i dowiedziałam się, iż pan byłeś u nas, powinna byłam do pana napisać, ażeby ci oszczędzić trudu, ale pan, spodziewam się, wybaczysz mi ze względu na zmartwienie, w jakiem się znajdowałam.
„Nie mogąc naprawić błędu, staram się go złagodzić. Czy będziesz pan wolnym jutro w południe? Rodzina moja niecierpliwie pragnie posiadać ukończoną wspaniałą pańską pracę.

Regina“.

— Powiedz księżniczce, odezwał się Petrus do lokaja, że będę jutro u niej o godzinie wskazanej.
Przed trzema dniami podobny list byłby go upoił szczęściem; sam widok pisma Reginy wprawiłby go był w zachwycenie, a byłby sto razy pocałował jej podpis. Ale od czasu wyjawienia przez generała Herbela zamiaru małżeństwa z hrabią Rappt, takie wzburzenie zaszło w duszy młodzieńca, że widok listu był mu raczej przykrym.
Zdawało mu się, że Regina nie wspominając nic o położeniu, w jakiem się znajdowała, zdradziła go, że pozwalając mu się kochać, zastawiła sidła na niego. Czytał jednak list wielokrotnie; oczy jego oderwać się nie mogły od tego ślicznego pisma, delikatnego, arystokratycznego.
Z rozmyślań tych wyrwało go skrzypnięcie drzwi; odwrócił się machinalnie i spostrzegł Jana Roberta.
Po burzliwie przebytym dniu, poeta wracał z Bas-Meudon; przyszedł prosto do Petrusa, tak jak Petrus szedł prosto do niego.
Gdyby Petrus zastał był Jana Roberta na ulicy Uniwersyteckiej, byłby mu pewnie w pierwszej chwili przykrości opowiedział o chybionem posiedzeniu i o oryginale portretu, który wykończał, ale trzy lub cztery godziny pracy, uwieńczone listem Reginy, wróciły młodzieńcowi, jeżeli nie spokój, to przynajmniej pewne panowanie nad sobą.
Jan Robert przyszedłszy do Petrusa, zaczął mu wszystko opowiadać, a ponieważ zajęty miał umysł i serce, czuć było zatem, że pragnąłby z wypadków widzianych, wyciągnąć coś dla swego dramatu.
Pomimo emfatycznej przemowy przyjaciela, Petrus, zajęty wspomnieniem wypadków dnia, bardzo umiarkowaną zwracał uwagę na opowiadanie o miłości Justyna i Miny, gdy naraz oczy opowiadającego padły na szkic przedstawiający taniec na jajkach.
— Patrzajcie, to Róża z ulicy Triperet! zawołał poeta.
— Róża? powtórzył Petrus, czy znasz to dziecko?
— Znam.
— Zkąd?
— Toż ta stara czarownica, jej opiekunka, znalazła list, który Mina wyrzuciła przez drzwiczki od powozu. Byłem u niej z Salvatorem.
— Rzeczywiście, mówiła mi, że zna naszego przyjaciela z zeszłej nocy.
— To jej obrońca, czuwa nad nią, dba o jej zdrowie, posyła lekarzy, każę zmieniać mieszkanie. Zdaje się, że ta straszna Brocanta jest starą sknerą, która uśmierca dziecię zimnem lub upałem, stosownie do pory roku.
— Czy nie uważasz, że to jest śliczna dziewczyna?
— Oczywiście, skoro jak widzisz, zrobiłem jej portret.
— W postaci Miny Getego, dobra myśl! Ja sam zaraz pomyślałem: „O! gdybym miał taką aktorkę jak ta, zrobiłbym dramat z romansu Getego!
— Czekaj, rzekł Petrus, pokażę ci jeszcze co innego.
Wydobył z teki wielki rysunek, który był zrobił kilka dni przedtem w kwiatowym salonie Reginy, potem, gdy Jan Robert zbliżał się dla zobaczenia:
— Chwilę! rzekł, muszę jeszcze zrobić kilka rysów ołówkiem.
Przypomniał sobie, że na tym rysunku, przedstawiającym znalezienie Róży trzęsącej się z febry, razem z psami, w rowie bulwaru Mont-Parnasse, zrobił z wyobraźni głowę małej nędzarki. W pięć minut zmazał i na jej miejsce narysował prawdziwą.
— Patrz teraz! rzekł.
— A! Czy wiesz, że to prześliczna rzecz. Potem naraz zawołał: Ależ to portret panny Lamothe-Houdan!
Petrus zadrżał.
— Co ty mówisz? zapytał.
— Wszak to jest portret córki marszałka?... Tak, tak, w amazonce.
— Czy znasz ją?
— Widziałem raz lub dwa u księcia Fitz-James, a dziś widziałem ją znów, dlatego też podobieństwo z nią tej amazonki uderzyło mnie.
— Widziałeś ją? Gdzie?
— O! w okoliczności przerażającej! Klęczącą wraz z dwiema szkolnemi przyjaciółkami, wychowankami zakładu St. Denis tak jak ona, przy łożu biednej dziewczyny, która chciała umrzeć z czadu węglowego.
— Ale się jej nie udało?
— Nie, rzekł Jan Robert smutno, na nieszczęście!
— Na nieszczęście?
— Zapewne, bo skazali się na śmierć razem z kochankiem, a kochanek ten umarł... Miałem ci to właśnie opowiedzieć, kochany przyjacielu, kiedy spostrzegłszy twoje zamyślenie i brak uwagi na moje opowiadanie, poznałem właśnie portret Róży.
— Przepraszam cię, Robercie, rzekł Petrus, uśmiechając się do młodego poety i podając mu rękę, byłem zamyślony, to prawda, ale to już minęło. Opowiadaj, przyjacielu, opowiadaj!
Petrus słuchający z roztargnieniem opowiadania o miłości Justyna i Miny, dopóki nie wiedział, że tam wchodzi Róża, nieuważny przy opowiadaniu nieszczęść Kolombana i Karmelity, dopóki nie zjawiła się tam panna de Lamothe-Houdan, chciwy był teraz usłyszeć wszystko, ponieważ wmieszaną była Regina, z jednej strony pośrednio przez Różę, z drugiej bezpośrednio.
Petrus nie wątpił, że Regina wyszła z domu skutkiem nieszczęśliwego wypadku, jaki zdarzył się jej przyjaciółce, ale cieszył się, gdy Jan Robert to potwierdził. Zresztą, Jan Robert mówił jak poeta o piękności panny de Lamothe-Houdan, a mimo uczucia zazdrości palącego mu serce na myśl, że piękność ta z góry przeznaczoną jest innemu, Petrus szczęśliwy był i dumny, słuchając pochwał swego ideału.
Dowiedział się przytem jeszcze jednej rzeczy; że pani Lidia de Marande, której był przedstawiony i której zaniedbanie stryj mu wyrzucał, była nietylko znajomą Reginy, ale nawet jej przyjaciółką, towarzyszką z St. Denis. Tak samo rzecz się miała i z młodą panienką, z Fragolą, którą Jan Robert znał tylko z widzenia, a która mieszkała z Salvatorem.
Tym sposobem, opowiadanie Jana Roberta nabierało w oczach Petrusa ogromnego zajęcia.
Ze swej strony Jan Robert, czując, że jest słuchany i że, jak mówią, sprawia wrażenie, opowiadał jak poeta.
Opowiadanie taki wpływ wywierało na słuchającym, że młody malarz już nie poprzestawał na ogólnych rysach powieści, lecz podał Janowi Robertowi ołówek i prosił, ażeby mu dał szkic grobowego widoku, jaki przedstawiała komnata Karmelity.
Jan Robert nie był malarzem, ale doskonale umiał scenizować. Miał przytem pamięć właściwą romansopisarzom, pozwalającą wiernie opisać miejscowość, którą raz tylko widział. Wziął więc kawałek papieru i skreślił nasamprzód plan powierzchni pokoju Karmelity, potem na innym papierze dał widok tego pokoju, wraz z trzema dziewicami zgrupowanemi około czwartej złożonej na łóżku, a w głębi nakreślił, we wspaniałym stroju dominikańskim brata Sarranti; piękny ten ksiądz, stał cichy, surowy, nieporuszony, jak posąg Rozmyślania.
Petrus chciwie śledził to wszystko oczyma.
Nim jeszcze skończył, wydarł mu papier z ręki.
— Dziękuję, rzekł, mam wszystko, co mi potrzeba: obraz mój gotowy! Daj mi tylko kilka szczegółów o mundurach w zakładzie St. Denis.
Jan Robert wziął pudełko z akwarelami i wskazał barwę.
— To dobrze! rzekł Petrus.
I z kolei wziął papier brystolowy i w obec Jana Roberta zaczął szkicować tę bolesną scenę, której poeta dał mu rysunek nieudatny, ale którą odmalował mu ustnie z gorącym kolorytem i prawdą.
Młodzieńcy rozeszli się późno w nocy.
Nazajutrz, punkt o południu Petrus zjawił się w pałacu Lamothe-Houdan. Po co tam poszedł? Co miał powiedzieć? Nie wiedział...
Przez dwa dni oczekiwania przygotował on serce na, ogromne smutki, na głębokie boleści!

XIV.
Portret pana Rappt.

Regina, stojąc na progu pawilonu, z ręką opartą na czole Pszczółki, oczekiwała.
Kogo oczekiwała? Może nie Petrusa, ale niechybnie godziny mającej go sprowadzić.
Petrus spostrzegł więc ją z daleka. Nogi zachwiały się pod nim: spojrzał czy nie ma gdzie jakiego drzewa, żeby się oprzeć, ławki, żeby spocząć. Ale nagłym wysiłkiem woli, odzyskał jeżeli nie wszystkie, to przynajmniej część sił. Tylko, spostrzegłszy Reginę, odkrył głowę i przeciągnął ręką po bladem i wilgotnem czole.
Dziewica równie była bladą.
Widoczniały na twarzy jej ślady łez i bezsenności. Twarz znowu Petrusa zdradzała, jeśli nie łzy, to bezsenność.
Oboje patrzyli na siebie z większą ciekawością, niż zdziwieniem, każde z nich usiłowało odgadnąć, co się dzieje w sercu drugiego. Melancholijny uśmiech przebiegł po ustach Reginy.
— Czekałam na pana, rzekła głosem melodyjnym.
— Czekałaś pani na mnie? odrzekł Petrus.
— Wszak mamy dziś posiedzenie. Czy nie odebrałeś pan mojego listu? Czyż nie powinnam pana ustnie jeszcze przeprosić?
— Przeprosić, rzekł Petrus.
— Bezwątpienia. Powinnam była do pana napisać nie wieczór, ale rano i przez to oszczędzić trudu, ale byłam tak zgryzioną, że zapomniałam.
Petrus skłonił się i zdawał oczekiwać aż mu Regina drogę do salonu wskaże.
— Pójdź siostro! odezwała się Pszczółka, wszak wiesz, że portret twój musi być ukończony dzisiaj.
— Czy tak! wyrzekł Petrus, gorzko zwracając się ku Reginie, portret „musi“ być ukończony dzisiaj?
Płomyk przebiegł po bladych licach dziewicy.
— Nie zważaj, co mówi to dziecię, słyszała zapewne od kogoś nieznającego się na wymaganiach sztuki, że trzeba, ażeby ten portret skończony był dziś i powtarza to, co słyszała.
— Będę się starał, pani, rzekł Petrus siadając przed płótnem, i jeśli zdołam, uwolnię panią od siebie za jednem posiedzeniem.
— Uwolnić mnie od siebie, panie? odezwała się Regino. Ten wyraz nie zdziwiłby mnie, gdyby powiedzianym był do mojej ciotki margrabiny de la Tournelle, ale do mnie, jest niesprawiedliwy... chciałam nawet powiedzieć, dodała z westchnieniem, chciałam powiedzieć, okrutny!
— Wybacz pani, rzekł Petrus. Potem, nie mogąc powstrzymać gestu, ani słowa podniósł rękę do piersi rzekł: Cierpię!
— Pan cierpisz? odparła Regina z dziwnym uśmiechem, jak gdyby powiedzieć chciała: „Nic dziwnego, ja także cierpię.“
— Panie Petrusie, zawołała Pszczółka, powiem panu jednę rzecz, która ci wielką sprawi przyjemność.
— Słucham, odrzekł Petrus, chwytając w lot roztargnienie, jakie miał mu sprawić szczebiot dziecka.
— Otóż, wczoraj, kiedy Regina była za miastem, ojciec mój przyszedł z panem Rappt zobaczyć portret mojej siostry i był z niego bardzo zadowolony.
— Dziękuję panu generałowi za jego pobłażliwość, rzekł Petrus.
— Powinienbyś pan raczej podziękować panu Rappt, niż memu ojcu, zauważyła Pszczółka, jemu bowiem, który z niczego nigdy nie jest zadowolony, portret ten bardzo się podobał.
Petrus nic nie odpowiedział, wydobył chustkę i obtarł czoło. Na to nienawistne nazwisko, wymówione po dwakroć, całe oburzenie nurtujące w nim od czterdziestu ośmiu godzin, a na chwilę uśmierzone, zaczęło znowu zrywać się jak burza.
Regina widziała to i zrozumiała instynktem, że słowa dziewczynki stały się tego powodem.
— Pszczółko, rzekła, pić mi się chce; bądź łaskawa, kaź mi przynieść szklankę wody.
Dziewczynka pragnąc usłużyć siostrze, wyskoczyła z salonu.
Ale ponieważ milczenie było rzeczą najbardziej kłopotliwą w usposobieniu umysłu, w jakiem znajdowali się oboje, przeto Regina chcąc je przerwać zaczęła, sama nie bardzo wiedząc co mówi:
— Co pan porabiałeś w tym smutnym dniu, nie mogąc zajmować się moim portretem?
— Byłem nasamprzód u małej Róży.
— U Róży Zimowej? żywo zagadnęła Regina. A ciszej dodała: Chodziłeś pan odwiedzić to dziecię?
— Tak, odpowiedział Petrus.
— A potem?
— Potem zrobiłem akwarelę.
— Z natury?
— Nie, z fantazji.
— Jaki jej przedmiot?
— O! rzekł Petrus, bardzo smutny!
— Mianowicie?
— Młoda jedna panienka chciała umrzeć razem ze swym narzeczonym, od czadu węglowego.
— Co? przerwała Regina.
— I nie zdołała, mówił dalej Petrus: umarł tylko narzeczony.
— Boże mój!
— Wybrałem tę chwilę, w której złożona na łóżku, otwiera oczy. Trzy jej przyjaciółki klęczą koło niej, w głębi, mnich Dominikanin modli się z oczyma wzniesionemi ku niebu.
Regina spoglądała na Petrusa z wyrazem osłupienia.
— A ta akwarela? zapytała.
— Oto jest.
I podał Reginie papier zwinięty.
Regina rozwinęła go i wydała okrzyk.
Petrus nie znając ani Fragoli ani Karmelity, narysował tak, że głowa jednej ukryta była w dłoniach, a drugiej w cieniu firanek łóżka; ale głowy, Reginy, pani de Marande i mnicha, znane Petrusowi, były doskonale podobne. Wszystkie nadto szczegóły pokoju Karmelity, wskazane przez Jana Roberta, czyniły ten rysunek czemś niewytłómaczonem, magicznem, niesłychanem dla Reginy.
Patrzyła na Petrusa; Petrus malował, lub udawał że maluje.
— Masz, siostrzyczko, rzekła Pszczółka wracając na palcach, oto woda, o którą prosiłaś.
Nie było sposobu żądać najmniejszego objaśnienia przy Pszczółce; czy wreszcie Petrus chciałby je dać?
Regina wzięła szklankę i poniosła do ust.
— Dalej, mówił Petrus, prócz odwiedzin Róży Zimowej, oprócz tej akwareli zbiorowej z fantazji, dowiedziałem się jeszcze jednej rzeczy, której szczerze pani winszuję: a to, że pani idzie zamąż za pana hrabiego Rappt.
W milczeniu, które nastąpiło po tych jego słowach, Petrus mógł dosłyszeć szczęknięcie zębów Reginy o brzeg szklanki, którą niosła do ust i którą ruchem prawie konwulsyjnym oddała Pszczółce, wylewając na suknię połowę wody. Czyniąc jednak wysiłek nadludzki, odpowiedziała.
— To prawda.
I zamilkła. Potem, przyciągając do siebie dziewczynkę, jak gdyby była tak słabą, że podpory szukać musiała u dziecka, spuściła oczy i przycisnęła głowę do płowej główki dziewczęcia.
W tej odpowiedzi i w tym ruchu Reginy był taki wyraz boleści, że Petrus zrozumiał, iż nie ma się już o co pytać. Dreszcz przejął go aż do samego serca na jej głos, oczyma śledził głowę dziewicy chylącą się miękko jak kwiat więdniejący i pozostającą w położeniu nie do opisania. Wszystko to oznaczało: „Przebacz mi, przyjacielu, jestem tyleż a może i więcej nieszczęśliwą niż ty“.
Od tej chwili taka cisza zaległa w salonie kwiatowym, że możnaby usłyszeć pękanie pączków różanych.
Cóż wreszcie mogli powiedzieć sobie, ten piękny młodzian i ta czarująca panna? Dźwięki najsłodsze, słowa najharmonijniejsze, oddałyżby tysiączną część rozkosznych wzruszeń, cicho w ich sercach szepczących? Milczenie to było dla nich rozkoszą niewymowną, chwilą szczęścia nieograniczonego; rozkoszą tem większą, szczęściem tem płomienniejszem, iż czuli oboje, że zapuszczając się w nie, dojdą nakoniec do głębokiej boleści.
Kochali się, według tego jak Petrus powiedział do stryja, miłością, na wyrażenie której język ludzki słów nie posiadał.
Na nieszczęście, w tej uroczystej chwili, w której dusze ich porozumiewały się, drzwi salonu otworzyły się nagle, a na progu ukazała się nabożna i impertynencka margrabina de la Tournelle.
Młodzi ludzie przebudzili się z marzeń.
Spostrzegłszy margrabinę, Petrus powstał z krzesła, lecz margrabina go niewidziała, lub udała że go nie widzi; może też przeszkodziła Pszczółka, która przybiegła do niej podając czoło do pocałunku.
— Dzień dobry, mała, dzień dobry! rzekła całując ją i idąc do Reginy.
Regina wyciągnęła do niej rękę, unosząc się na krześle.
— Dzień dobry, Regino! mówiła dalej margrabina, przechodząc od jednej siostry do drugiej. Idę z sali jadalnej; mówiono mi, żeś tam zaledwie zajrzała, jednak chciałam z tobą koniecznie się widzieć, bo mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia.
— Gdybym była wiedziała, ciociu, że zechcesz zrobić nam przyjemność i zejść na śniadanie, odpowiedziała Regina, byłabym z pewnością oczekiwała; ale myślałam, że wczoraj i dziś jesteś niewidzialną i śniadanie każesz przynosić do siebie.
— Ja też zeszłam tylko dla ciebie, Regino, i dla ciebie też tylko uczyniłam wyjątek, z powodu ważnych okoliczności.
— Przestraszasz mnie prawie, ciociu! rzekła Regina próbując się uśmiechnąć. Cóż to takiego?
— Moja Regino, pan Coletti oznajmia mi listem, że wczoraj, w środę popielcową, nie widziano cię w kościele.
— Rzeczywiście, ciociu; byłam przy łożu jednej z moich przyjaciółek, umierającej.
— Dzisiaj za to spodziewam się widzieć ciebie na kazaniu.
— Wybaczy ciocia, ale dzisiaj nie myślę wychodzić wcale. Wczoraj miałam wielki smutek, jestem jeszcze bardzo cierpiąca, potrzebuję spokoju i nie ruszę się z domu.
— Czy tak? cierpko bąknęła margrabina.
— Tak, odpowiedziała Regina tonem ostrym, ze spojrzeniem zdającem się usprawiedliwiać jej imię. Myślę nawet zamknąć się w swoim pokoju zaraz po posiedzeniu, bo widzisz przecie, ciociu, że pozuję: a przy tej sposobności zwrócę ci uwagę, iż mi zupełnie zasłaniasz pana Petrusa.
— Aha! mruknęła stara. I odwracając się do malarza: Przepraszam, rzekła, panie artysto! nie spostrzegłam pana. Czy pan dobrze się bawi od poniedziałku?
— Doskonale, dziękuję pani.
— Tem lepiej! Wyobraź sobie, Regino, jakie było moje zdziwienie, kiedy zastałam pana Petrusa Herbela u generała de Courtenay, u którego byłam, ażeby mu przypomnieć, że onegdaj przypadały moje imieniny.
— Nie widzę, w czemby cię to tak miało dziwić, ciociu. Cóż to dziwnego, jeśli ktoś u stryja zastanie synowca?
— Wiedziałaś więc o tem?
— Wiedziałam, że pan Petrus Herbel de Courtenay jest synowcem pana generała hrabiego Herbela de Courtenay; wiedziałam o tem dobrze.
— A ja nie wiedziałam... Zawsze mnie dziwi, że malarz połączony jest związkiem krwi z rodziną, która ma przodków siedzących na tronie.
— Spodziewam się, odezwał się Petrus, że osoba tak wysoce religijna jak pani margrabina, stawia Apostołów i Świętych wyżej nad wszystkich królów i cesarzów z całej ziemi?
— Dlaczego pan tak się spodziewasz?
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę pani margrabiny de la Tournelle, że odpowiada zapytaniem na zapytanie, jakie miał zaszczyt uczynić jej wicehrabia Piotr de Courtenay.
Jakkolwiek impertynentka, margrabina poczuła się nieco ugiętą.
— Zapewne, rzekła, stawiam Apostołów i Świętych nad cesarzami i królami, bo oni idą tuż po Chrystusie.
— Owóż, pani margrabino, święty Łukasz był malarzem; czemużby więc potomek cesarzów malarzem być nie mógł?
Margrabina przygryzła wargi.
— A! przypomniałeś mi pan właściwy interes, dziękuję ci, rzekła margrabina; bo też wiedziałam, że przychodzę po co innego.
Ani Regina ani Petrus nie odpowiedzieli nic na to.
— Przyszłam, mówiła dalej margrabina zwracając się do Petrusa, by się pana zapytać, czy portret hrabiego Rappt będzie prędko skończony.
Regina spuściła głowę z westchnieniem, podobnem do jęku. Petrus usłyszał zapytanie starej margrabiny, widział poruszenie księżniczki, lecz ani jednego ani drugiego wcale nie rozumiał.
— I cóż, odezwała się margrabina na to milczenie obojga, cóż jest tak dziwnego w mojem zapytaniuv Pytam się, panie Petrusie, czy portret hrabiego Rappt postępuje.
— Nie rozumiem o co mnie pani margrabina pytać raczy, odpowiedział Petrus, w sercu którego zaczęło kiełkować głuche podejrzenie.
— Bo, rzeczywiście źle się wyrażam, rzekła margrabina. Ja, z góry, portret Reginy nazywam „portretem pana Rappt;“ prawda, że on wtedy dopiero stanie się jego własnością, jak panna Regina de Lamothe-Houdan zostanie hrabiną Rappt: ale ponieważ to rzecz ośmiu albo dziesięciu dni...
— Przepraszam panią, zapytał Petrus blednąc okrutnie, więc ten portret, który ja robię przeznaczony jest dla pana Rappt?
— Bezwątpienia; będzie to najpiękniejsza ozdoba małżeńskiej komaty.
Na te słowa młody człowiek zbladł i zachwiał się; zwróciło to uwagę margrabiny.
— Co ci jest, panie malarzu? odezwała się, wyglądasz jak gdybyś miał zemdleć!
I rzeczywiście, Petrus wyglądał jak posąg rozpaczy.
Margrabina zwróciła się wtedy do bratanki, by jej wskazać bladość malarza; ale spostrzegła, że Regina równie jest bladą, nietrudno zatem było odgadnąć, iż dotkniętą została tym samym ciosem. Margrabina de la Tournelle była niewiastą doświadczoną, domyśliła się też od razu co zachodzi między niemi i patrząc kolejno to na Petrusa, to na Reginę, powtarzała między zębami wyrazisty frazes: Proszę! proszę! proszę! Potem, wziąwszy Pszczółkę za rękę, z obawy, aby mimo dziecięcego wieku, nie zrozumiała czegoś z tej podwójnej boleści i uprowadzając ją z sobą:
— Odchodzę już moja bratanko, rzekła, wiem teraz wszystko, co chciałam wiedzieć! I wyszła.
Zaledwie zapadła za nią portjera, Petrus wydał okrzyk i dobywając z kieszeni mały puginalik turecki, który zawsze miał przy sobie:
— A! zawołał, więc ten portret, nad którym pracowałem z taką miłością, miał być dla niego, dla hrabiego Rappt, dla tego niegodziwca! Tak nie będzie! Mogę być ofiarą jego szczęścia wspólnikiem nigdy nie będę!
I zapuściwszy puginał w płótno, rozdarł przez całą długość.
Regina widziała to i uczuła takie wstrząśnienie, jakby puginał dotknął jej serca. A jednak, blednąc jeszcze; bardziej, opuściła w tył głowę i zdobyła się jeszcze na podanie ręki młodzieńcowi.
— Dziękuję, Petrusie! rzekła, tak chciałam być kochaną!
Petrus rzucił się na tę rękę, ucałował ją z zapałem i wybiegł z salonu wołając:
— Bądź zdrowa na zawsze!
Odpowiedział mu jęk głuchy.
Regina padła zemdlona.
A teraz, zostawmy pannę de Lamothe-Houdan i Petrusa Herbela w rozpaczy miłosnej, a sami jednym skokiem przenieśmy się do Wiednia, ażeby zobaczyć, co tam działo się wieczorem w ostatni wtorek roku 1827.

XV.
Przedstawienie na dochód signory Rozeny Engel.

W ostatni wtorek 1827 roku, około szóstej godziny wieczorem, miasto Wiedeń przedstawiało niezwyczajny widok.
Cudzoziemiec podróżujący, widząc tłum cisnący się na ulicach, nie wiedziałby w jakim celu ludność wybiega tak żywo ze Stuben-Thor, z Leopoldstadt, z Schotten-Thor i z Mariahilf, słowem ze wszystkich przedmieść i dąży ze czterech punktów świata, do jednego punktu, którym zdawał się być plac Zamkowy.
Nie do zamku zmierzał jednak ten tłum, i jeżeli tysiączne zaprzęgi z herbami wszystkich wielkich domów niemieckich stały w ulicach sąsiadujących z zamkiem cesarskim, to nie z powodu imienin cesarza, ani zaślubin, ani chrzcin, ani śmierci, ani żałoby, ani klęski, ani zwycięztwa, miasto było w takim ruchu.
Nie, cały ten tłum dążył, poprostu do teatru cesarskiego, gdzie sławna tancerka, Rozena Engel, wyjątkowym sposobem dawała przedstawienie benefisowe, gdyż teatr Karyntyjski podówczas naprawiano.
Owóż, europejski rozgłos piękności, cnoty, talentu sławnej tancerki, usprawiedliwiał ścisk ludności wiedeńskiej, tembardziej, iż napomykano, że wystąpienie to Rozeny będzie ostatniem w stolicy Austrji, dlatego, iż wybiera się do Rosji, która już w owej epoce zaczynała zabierać Europie zachodniej najświetniejsze siły artystyczne.
Niektórzy utrzymywali nawet, że napewno i stanowczo usuwa się z teatru i że ma wkrótce zaślubić jakiegoś księcia heskiego. Niektórzy nareszcie, trzeba przyznać, lecz w najmniejszej liczbie twierdzili, że wstępuje do klasztoru. Było więc mnóstwo powodów tłomaczących ścisk tłumu, chociaż wszystkie starania tegoż tłumu na nic się nie zdały.
Od tygodnia wykupiono wszystkie bilety a choćby sala mogła pomieścić trzydzieści tysięcy osób, nie byłoby ani jednego wolnego już miejsca.
Zawód więc spotkał wielki tych, co strojnie ubrani, a bez obiadu, przybyli z Meidling, Hietzing, Baumgarten, Brigittenau, Stadtau i ze wszystkich okolic na kilka mil dokoła, a zastali drzwi zamknięte, jeśli nie mieli biletów od tygodnia zamówionych. Okrzyk zawodu, oburzenia i gniewu rozległ się z placu Parad, a rozbrzmiał aż na Praterze, gdy rozeszła się wieść, że cała sala już zajęta. Nie ma wątpliwości, że tłum rozwścieklony byłby się dopuścił hałaśliwego odwetu, lecz na szczęście powozy dworskie nadjechały i zatrzymały się przed teatrem.
Tłum, a mianowicie lud austrjacki, nigdy długo nie chowa urazy, lecz zawsze potrzebuje się wykrzyczeć, więc zamiast złorzeczeń, których nie mógł miotać wobec rodziny panującej, wynagrodził sobie okrzykami: „niech żyje cesarz!“ i jak malowniczej i poetycznej pamięci Ruy Blas, poprzestał na przyglądaniu się zstępującym z powozów, najprzód jego cesarskiej mości, potem wszystkim księżniczkom, arcyksiężniczkom i hrabiankom dworu.
Chociaż to bezwątpienla widok jest bardzo zajmujący, my wolimy czekać, aż dostojne osoby usiądą wygodnie w sali teatralnej, u drzwi której ogromna waza srebrna przyjmuje ofiary przeznaczone przez publiczność wyborową dla benefisantki.
W loży cesarskiej, umieszczonej z prawej strony sceny, a złożonej z trzech lóż dzielących się lub łączących, w miarę upodobania, siedziało nasamprzód dziesięć kobiet, wszystkie młode, piękne, wszystkie o jasnych włosach, jednakowo ubrane w suknie koronkowe, z piersią i głową okrytą kwiatami, między któremi jak krople rosy iskrzyły djamenty.
Dziesięć kobiet, a raczej dziesięć młodych dziewic, bo najstarsza nie miała dwudziestu pięciu lat, które można było wziąć za dziesięć sióstr, tak podobne były sobie wdziękiem, młodością, pięknością, przedstawiały dziesięć pierwszych dni miesiąca maja!
Naprzeciw loży cesarskiej, to jest po lewej stronie sceny, jakby w drugim koszyku odpowiadającym pierwszemu, mieściło się siedm kwiatów rozwiniętych z innego pnia rodu Bawarskiego, księżniczki: Józefa, Eugenia, Amelia, Eliza, Fryderyka, Ludwika i Marja.
Loże stykające się z lożą cesarską i królewską, zdawały się lasem heraldycznym, w którym krzyżowały się genealogiczne gałęzie książęcych drzew wszystkich Hessyj: księżniczki Nidda, Hohenlohe, Wilhelmina Badeńska i małe księżniczki Berta i Amalia, pączki nierozwinięte bogatego wieńca kwiatów.
Potem następowały loże domów takich, jak Wittenberg, Stuttgard, Neustadt, Anhalt i innych; księżniczki Marjanna i Henryka i mała księżniczka Teresa z królewskiego domu Nassau.
Ale co szczególniej zwracało uwagę widzów, to nie loża Austrjacka, ani Bawarska, ani wszystkie inne rozwijające po nad parterem żywą tarczę Niemiec; nie spinki brylantowe promieniejące w sali, nie wieńce kwiatów woń rozsyłające, nie usta różane, ani uśmiechy zalotne.
Wszystkie spojrzenia przyciągały i obudzały wrażenie podziwu, prawie zapału, nareszcie nadawały tej sali pozór pałacu Wschodniego i nasuwały marzenia z „Tysiąca Nocy,“ dziwne i piękne postacie zajmujące lożę naprzeciwko sceny, umieszczoną w środku sali, a zazwyczaj przeznaczoną dla adjutantów cesarkich.
W loży tej z wachlarzem w ręku, okryty białym kaszmirem perłami i złotem bramowanym, z szyją owiniętą w szarfę gazową, z poza której jak gwiazdy z za chmury iskrzyły świetne kamienie, z głową turbanem brokantynowym, z którego błyskały szmaragdowe pióra pawie, umocowane nad czołem brylantem wielkim jak gołębie jajko, siedział przystojny Indjanin w wieku około lat czterdziestu sześciu, z wąsami i brodą całkiem czarnemi.
Po dumie jaśniejącej w oczach, można go było wziąć za jednego z niepodległych władców Boghikundu lub Budenkundu, a po bogactwie stroju, za geniusza kopalń djamentów w Pannah!
Około niego (skoro jesteśmy w obec obrazu z Delhi lub Lahory, więc niech nam wolno będzie indyjskiego porównania) około niego jak gwiazdy około księżyca, widniały cztery młode dziewice o czarnych brwiach, szafranowych licach oczach, iskrzących pod światłem tysiąca świec sali, tak jak wśród ciemności iskrzą się oczy zwierząt dzikich, były to cztery Indjanki, z których najstarsza nie miała piętnastu lat, owinięta gazą, okryte białym bucharyjskim kaszmirem.
Za radżahem, taki tytuł nadawane cudzoziemcowi, siedziało sześciu młodych Indjan ubranych w suknie jedwabne barwy zielonej, niebieskiej i pomarańczowej, a żywej i gorącej, jakby ją wymalowało słońce samo, na tej olbrzymiej palecie Indyjskiej, w której zdaje się, maczał pędzel swój Paweł Veronese.
Nakoniec, w głębi ogromnej loży, w rodzaju służbowego salonu, stało nieruchomo ośmiu sług o długich brodach, w długich sukniach z białego perkalu, w turbanach szkarłatno-złocistych.
Jeden z nich, zajmujący przy radżahu urząd herolda, był tak zwany „czuparasi,“ od długiej szarfy czerwonej, którą nosił od prawego ramienia do lewego boku i u której wisiała wielka blacha złota, z wypisanemi na niej w języku perskim, imionami i tytułami władcy.
Inni, byli to „harkarasy“ z Delhi, „tamul“ z Madrasu i „pundit“ z Benares; tytuły odpowiadające naszym szambelanom i jańczarom.
W pośrodku tego indyjskiego grodu w miniaturze, w pierwszym rzędzie loży, po prawej ręce tego, co zdawał się być księciem Indyjskim, tak wszystko około niego królewskiem było i azjatyckiem, siedział człowiek, o którym nie mówiliśmy jeszcze.
Człowiek ten, ubiorem europejskim, czarnym frakiem zapiętym, u którego pobłyskiwała na piersiach wstążeczka oficera legji honorowej, stanowił dziwne przeciwieństwo z cudzoziemcem.
Jednakże, staranniej badając strój radżaha, możnaby sobie nieco przeciwieństwo to złagodzić, gdyż w jednym z fałdów jego białej sukni, ukazywała się różdżka podobna do tej, jaka zdobiła pierś Europejczyka.
Nikt dokładnie nie wiedział kto byli ci dwaj ludzie, przybywający z krainy marzeń, którzy wszędzie, w teatrze, czy na przechadzce, w loży lub powozie, ukazywali się na stopie równości.
Oto są szczegóły, jakie o nich podawano w pogadankach:
Radżah z „Tysiąca Nocy,“ cudzoziemiec, którego orszak podobny był do orszaku króla Salomona podejmującego królowę Saby, nabab ten, na którego zwrócone były lornetki wszystkich widzów, a mianowicie płci pięknej, był to, jak powiedzieliśmy, mężczyzna około lat czterdziestu sześciu, z oczyma błękitnemi, z obliczem tchnącem prawością i szczerością, sympatycznem, jak u Indjan z gór, i kibici giętkiej, z wytwornem ułożeniem jak u Indjan z dolin.
Mówiono o nim, że wpadłszy w niełaskę cesarza Napoleona w r. 1812 z powodu głośnej opozycji jakiej sobie pozwolił z powodu jakiejś wyprawy, nie chcąc atoli być bezczynnym na początku zawodu, a wstręt mając służyć, jak Moreau lub Jomini w szeregach nieprzyjaciół Francji, wyjechał do Indyj i ofiarował usługi swe Rundżed-Singowi, który również z prostego oficera, został radżahem czy maradżahem, inaczej mówiąc, samowładnym królem; Lahory, Pendżabu, Kaszmiru i całej nieznanej części Himalai, która graniczy z Indem i Setledże.
Przedstawiony generałowi Allardowi, dowodzącemu jazdą radżaha, przez generała Venturę dowodzącego piechotą, nowy wychodziec, którego mieniono Maltańczykiem, nazwiska jego nie wiedząc, niebawem powołany został, przez Rundżet-Singa na dowódcę artylerji z płacą roczną sto tysięcy franków.
Ale nie ztąd poszedł ogromny jego majątek; podanie wschodnie inne przypisywało mu źródło.
Powiadano, że pewnego dnia, kiedy król Lahory przybył do Pendżabu dla zrobienia przeglądu wojsk powierzonych cudzoziemcowi, dowódca Maltańczyk kazał mu wystawić tron, z wysokości którego mógł wybornie przypatrywać się doskonałym ćwiczeniom, do jakich w niespełna lat trzy, zaprawił wojsko i cały tabor jego rozkazom oddany.
Po skończeniu przeglądu, Rundżet-Sing olśniony tem wszystkiem co widział, chciał podwoić płacę dowódcy, lecz on zapytał z uśmiechem, czy w zamian za tak wysoką podwyżkę, która mogłaby wzniecić zazdrość w jego towarzyszach, nie stanowiłoby różnicy radżahowi, inną udzielić; mu nagrodę?
Rundżet-Sing skinął głową, na znak zgody.
Wtedy Maltańczyk poprosił króla, ażeby na własność darował mu grunt okryty kobiercem, na którym stał jego tron, czyli przestrzeń ziemi, wynoszącą około dwudziestu pięciu stóp kwadratowych.
Radżah, rozumie się, przystał na jego żądanie.
Owóż, kobierzec okrywał kopalnie djamentów!
Tym sposobem wódz Rundżet-Singa stał się tak bogatym, że mógłby był, jak powiadano, sam opłacać wojsko radżaha, wynoszące około trzydziestu pięciu tysięcy ludzi.
Od siedmiu lub ośmiu lat, dodawało podanie indyjskie, był on już w służbie króla Lahory kiedy korsykanin jakiś, dawny oficer cesarza Napoleona, przybył z kolei na dwór Rundżet-Singa.
Radżah z zapałem przyjmował wszystko, co przybywało z Europy, nie czekał nawet, ażeby nowoprzybyły zażądał jakiego urzędu. Sam kazał mu zaraz dać miejsce, czy to w wojsku, czy w zarządzie.
Ale nowoprzybyły miał z sobą dosyć znaczną sumę pieniędzy, którą, jak mówiono, dał mu sam cesarz na wyspie św. Heleny i odmówił ofiarom radżaha.
Tym nowoprzybyłym, tym Korsykaninem, miał właśnie być ów człowiek w czarnym fraku z czerwoną wstążeczką, z twarzą bladą, z wąsem czarnym i gęstym, z oczyma głębokiemi i przenikliwemi, który siedział po prawicy wspaniałego Indjanina i który zwracał uwagę przez czoło posępne jak chmura brzemienna piorunem i przez tę męzką a dumną postawę, cechującą ludzi, których całe życie było długą walką za jednę i tęż samą ideę.
Po co ci ludzie przybyli do Europy?
W celu wyszukania, powiadano, nieprzyjaciół dla Anglji, gdyż Rundżet-Sing czekał jakoby tylko poparcia jednego z mocarstw europejskich, by podburzyć całe Indje.
Zatrzymali się, dodawano, w Wiedniu, by czekać na przybycie syna radżahowego, młodzieńca wielkich nadziei, który pozostał w Aleksandrji dla wypoczynku po przebytej chorobie.
Przybywszy do stolicy Austrji, złożyli listy polecające księciu Metternichowi, podpisane przez maharadżaha Lahory, a cesarz Franciszek przyjął ich z taką samą serdecznością, z jaką w roku 1819 przyjmował Abdul-Hassan-Hana, posła Perskiego.
Opatrzony w podarki, które radżah rozkazał złożyć u nóg cesarza, generał indyjski odprawił do dwom wjazd tryumfalny, a drzwi pałacu, który cesarz przeznaczył mu na mieszkanie, oblężone były od rana do wieczora przez dworzan, których żony lub córki posyłały z zaleceniem, aby tak czule ściskali ręce nababa, aż z nich wypadną djamenty, szmaragdy i szafiry, których były pełne.
A teraz, zrozumiemy zapewne, dlaczego odłożywszy na bok stronę malowniczą, loża posła maharadżaha Lahorskiego, była punktem kulminacyjnym dla wszystkich oczu.

XVI.
Zjawisko Indyjskie.

Wbrew zajęciu jakie budzili, będąc celem obserwacji osób zebranych w sali, dwaj, przyjaciele wodzili oczyma po wszystkich lożach naraz, nie uważali na piękne księżniczki zajmujące pierwsze rzędy, ani na piękne spektatorki zajmujące dalsze miejsca, lecz zdawali się raczej promieniem oczu chcieć przebić głębokość lóż, by znaleźć w nich widza jeszcze nieobecnego lub tak dobrze ukrytego, że usiłowania ich pozostawały próżne dotąd.
— Otóż, rzekł Indjanin do towarzysza w narzeczu Delhi, którem obaj zdawali się z równą, jak krajowcy mówić łatwością, tyłem się nawypatrywał, że już nic nie widzę mięsza się w oczach! A ty, Kajetanie, czy widzisz co?
— Nic, odpowiedział człowiek w czarnym fraku, ale ktoś dobrze zawiadomiony upewnił mnie, że widzialny lub niewidzialny, on na tem przedstawieniu będzie.
— Może chory!
— Z taką żelazną wolą, choroba nawet ważna, nie byłaby dlań przeszkodą. On będzie tu dziś wieczór, choćby się miał w lektyce kazać zanieść do loży. Co do mnie, pewien jestem, że już tu jest i uczestniczy w przedstawieniu incognito, ukryty w jakiej loży dolnej. Jakżeż chcesz, ażeby pominął to przedstawienie, jak zapewniają, ostatnie, które daje kobieta mająca dlań względy, jakich wszystkim na świecie odmawia?
— Masz słuszność Kajetanie, jest tu albo będzie. Powiadasz, że otrzymałeś świeże wiadomości o tej Rozenie?
— Tak, generale.
— Zgodne z pierwszemi?
— Jeszcze korzystniejsze nawet.
— Ona go kocha?
— Uwielbia.
— Bezinteresownie?
— Sądziłem generale, że znasz Niemki: oddają się one, ale nie sprzedają.
— Myślałem, że to Hiszpanka.
— Matka jej, istotnie była Hiszpanką, ale czegóż to dowodzi?... oto, że jest dumną jak Kastylianka, a bezinteresowną, jak Niemka.
— Mówiono ci o młodości tej dziewicy... chciałem powiedzieć... tej kobiety?
— Długie to dzieje, ale obce temu co nas obchodzi. Matka jej, a raczej kobieta uchodząca za jej matkę, zdaje się że i sama Rozena nic nie wie pod tym względem pewnego, dopóki córka była dzieckiem, żyła rozmaicie. Lecz skoro Rozena wyrosła, poznała się na jej piękności i zamierzyła wyciągnąć z niej korzyść. Wtedy to dla uniknienia zgotowanego sobie losu, dziewczyna uciekła od matki. Miała lat jedenaście gdy połączyła się z bandą cyganów, którzy wyuczyli ja wszystkich tańców hiszpańskich. W trzynastym roku debiutowała w teatrze w Grenadzie, potem w Sewilli i Madrycie, nareszcie przybyła do Wiednia, przez posła austrjackiego w Hiszpanii polecona przedsiębiorcy teatrów cesarskich. Zważ, generale, że ja nie opowiadani jej życia, lecz niektóre wypadki...
— Co sądzisz o niej?
— Że jest bardzo szlachetna i uczciwa.
— Więc można się jej powierzyć?
— Ja przynajmniej powierzyłbym się.
— Jeżeli tak, kochany Kajetanie, to oczywiście i ja jej zawierzę... a raczej już zawierzyłem, bo mam list gotowy, tu, w tym woreczku. Ale chciałbym wiedzieć, czy ona będzie miała tyle rozumu, by pojąć ogrom zamiaru naszego!
— Kobiety pojmują sercem, generale. Ta zaś kocha: musi więc pragnąć rozgłosu, sławy, wielkości swego kochanka!
— Ależ wobec nadzoru, jakiego on jest przedmiotem, jakim sposobem, wytłómacz mi, do niego się przedostaje?
— On ma szesnaście lat, generale, a czujność policji, jakkolwiek ścisła, zmuszona jest czasami zamknąć oczy na sprawy szesnastoletniego młodzieńca, którego żywe, jak mówią, i wczesne namiętności, równają go z dwudziestopięcioletnim mężczyzną. Ona wreszcie widuje się z nim tylko w Schönbrunn, gdzie ją wprowadza ogrodnik, uchodzący za jej wuja.
— Tak i którego wierności ufają te dzieci, a który według wszelkiego prawdopodobieństwa, ma zaufanie policji.
— Tego i ja się obawiam... Ale dosyć im będzie zalecić najzupełniejsze milczenie...
— Zamieściłem to w dopisku listu.
— A ponieważ ja mam sposób niezawodny dostania się do niego nie wtajemniczając...
— Czy pewny jesteś tej drogi, podczas ciemnej nocy, w ogromnych ogrodach Schönbrunn?
— Mieszkałem w Schönbrunn z cesarzem w roku 1809, mam przytem plan, który on sam doręczył mi na wyspie św. Heleny.
— Trzeba coś liczyć i na przypadek, na Opatrzność, odezwał się generał. Dla czego nie ma go dotąd w teatrze?
— Nasamprzód, generale, nie można ręczyć, że go tu nie ma. Biedny chłopiec, sądzi że nikt nie wie o jego namiętności, i nie chciałby się zdradzić siadając w loży arcyksiążąt i okazując wzruszenie, którego młode serce powstrzymać nie może. Następnie, jak ci powiedziałem, on może jest, lecz w sali, ukryty w cieniu. A ponieważ nie jest amatorem muzyki, jak zapewniają, a chcąc dać dowód Rozenie, że przychodzi tylko dla niej, być bardzo może, iż po skończeniu opery przybędzie dopiero na balet.
— Bardzo być może, drogi Kajetanie, chybaby tak był chory, że wcale z pokoju nie wychodzi.
— Znowu wracasz do tej myśli złowrogiej!
— Wracam wciąż do myśli strasznych mój drogi Kajetanie... Książę jest słabej budowy, a używa życia, jak najsilniejszy mężczyzna!
— Może przesadzają delikatność zdrowia jego, tak jak przesadzają, mówiąc o jego nadużyciach. Niech go tylko zobaczę zbliska, a będę wiedział czego się trzymać. Kończy za miesiąc szesnaście lat, w tym wieku krew gorąca.
— Kajetanie, przypomnij sobie, co onegdaj mówił lekarz jego. Ty służyłeś za tłomacza, więc nie mogłeś zapomnieć. Czyż ciebie nie przeraziło tak jak i mnie, to, co mówił o potędze jego energji i o słabości budowy ciała? Jest to wątła trzcina, która za najmniejszym wiatrem drży i schyla głowę... A! czemuż nie mogę zabrać go z sobą tam do Indyj, i zahartować w słońcu, jak te bambusy Gangesowe, które drwią z huraganów.
W chwili, gdy generał kończył te słowa, dyrektor orkiestry podniósł smyczek i dał znak uwertury z „Don Juana“ Mozarta, tego arcydzieła muzyki niemieckiej, którego dwaj przyjaciele wysłuchali bez wzruszenia, zajęci nieobecnością osoby, której zjawienia się oczekiwali niecierpliwie.
Zapewne czytelnicy nasi domyślają się, że osobą tą nie był kto inny, tylko głośny podówczas i nieszczęśliwy młodzieniec, który w kolebce otrzymał tytuł króla Rzymskiego, od jednej z ziem mających stanowić uposażenie syna Napoleona.
Na księcia Reichstadt tedy oczekiwali tak niecierpliwie generał indyjski i jego przyjaciel.
Młoda kobieta, na której pokładali nadzieje, to Rozena Engel, piękna tancerka, za którą, jak widzieliśmy na początku poprzedniego rozdziału, cały Wiedeń szalał.
Po skończeniu „Don Juana“ przy rzadkich oklaskach publiczności, która, pomimo szacunku, jaki ma dla arcydzieł muzyki, w ogóle poświęca przeszłość teraźniejszości, ze wszystkich lóż ozwały się szmery pogadanek, podobne do brzęczenia pszczół lub świegotu ptaków, głośno i radośnie witających pierwsze dnia godziny.
Antrakt trwał około dwudziestu minut, a dwaj cudzoziemcy poświęcili ten czas na nowy przegląd wszystkich lóż, jedna po drugiej, ale w żadnej z nich młodego księcia nie było.
Dyrektor orkiestry dał znak a po kilkunastu taktach przegrywki, zasłona znów się podniosła.
Teatr przedstawiał pełne zieleni przedmieście jakiegoś indyjskiego miasta, z kioskami, pagodami, z posągami Bramy, Sywy, Genezy i Lamy bogini dobroci; w głębią wybrzeża Gangesu lśniły pod ciemnym błękitem nieba.
Gromada dziewcząt od stóp do głów okrytych długiemi białemi szatami, wystąpiła naprzód sceny, śpiewając prześliczny „pantum“ hymn na cześć białego kwiatu Nenunfara, który to śpiew jak twierdzą mieszkańcy Tybetu, wiedzie prosto do nieba tych co go słuchają.
Widząc tę wschodnią dekorację, słuchając pieśni indyjskiej, śpiewanej, przez pasterzy, gdy odprowadzają z pastwiska trzody kóz i owiec, dwaj przyjaciele domyślili się jaki balet będzie przedstawiony.
Było to naśladowanie starej sztuki indyjskiego wieszcza Kalidasy, pól opera, pól pantomina, której przekład ukazał się w Europie około tego czasu pod tytułem „Wdzięczność Sakuntali“.
Młody jeden poeta wiedeński, ujrzawszy świetny orszak generała indyjskiego, powziął myśl, sprawienia mu przyjęcia w teatrze i ażeby nie tęsknił za krajem, przypomnienia mu pieśni, strojów, tańców i błękitu niebios jego ojczyzny.
Dwaj przyjaciele żywo wzruszeni zostali uroczystością, której poniekąd stali się bohaterami. Jakoż, w chwili gdy chór, śpiewając ostatnią zwrotkę, zwrócił się ku nim, wszystkie spojrzenia padły na ich lożę, a mimo obecności rodziny cesarskiej i wszystkich książąt niemieckich, ozwały się oklaski i okrzyki, z ujmą władzy urzędowej tak podówczas, szanowanej, mianowicie w Wiedniu.
Naraz rozstąpił się korowód i niby bukiet w alabastrowym wazonie, ukazały się materje, atłasy, brokantyny, jedwabie i złoto, okrywające trzydzieści tancerek indyjskich. W pośrodku nich, jak najpyszniejszy kwiat, głową przechodzący wszystkie inne i otwierający się niejako w oczach widzów, ukazała się królowa, bogini piękności i wdzięku, róża bengalska wcielona w kobietę, którą nazywano Rozeną Engel.
Powstał jednogłośny okrzyk, grzmiące hura, oklask powszechny, a z głębi lóż, z orkiestry i nawet z parteru, niby race fajerwerku sypnęły się bukiety, które padając około tancerki, niebawem zapełniły scenę, utworzyły pewnego rodzaju kobierzec jaskrawy, wonny, w pośród którego cudne tancerki wyglądały jak boginie a Rozena Engel jak ich królowa.
Ktokolwiek bywał we Włoszech, ten zna przeciągłe oklaski, frenetyczne brawa, namiętne okrzyki tłumu dla artystów ulubionych. Owóż można powiedzieć, że nigdy w Medjolanie, ani w Wenecji, w Rzymie, ani we Florencji, a nawet w Neapolu, nikt nigdy nie słyszał okrzyków tak jednogłośnych, a zasłużonych.
Od tej chwili, widowisko i widzowie, arcyksiążęta, księżniczki, dworzanie, wszystko znikło; nie było już sali, nie było teatru: dwa tysiące ludzi bez różnicy stanu żyło w czarownej krainie Indyj.
Obecność generała indyjskiego w teatrze, usposobiła publiczność do odczuwania czarów baletu, którego ozdobą była piękna Rozena.
Po spadnięciu zasłony brawa i przywoływania wzmogły się; Rozena Engel zmuszoną została ukazać się publiczności.
Wtedy już nie deszcz, ale nastąpił potop kwiatowy. Bukiety rozmaitych kształtów i wielkości, niemal wszystkich stref, bo niektóre pochodziły z najbogatszych cieplarni wiedeńskich, padały około benefisantki jak wonna kaskada. Z pośród wszystkich hołdów kwiatowych, jedyna ofiara, którą piękna Rozena Engel zauważyła, jedyny bukiet, który podniosła swą białą rączką, była to mała wiązanka fiołków, otaczających biały jak śnieg pączek róży. Bukiet ten był ofiarą duszy nieśmiałej, kryjącej się w cieniu jak fiołek i przesyłającej woń swą wybranej kobiecie.
Fiołek wyobrażał nieśmiałość i dyskrecję, róża biała czystość i wstydliwość. Było to przymierze dwóch istot młodych i niewinnych. Takie przynajmniej, według wszelkiego prawdopodobieństwa było mniemanie Rozeny, gdyż wzięła, jak powiedzieliśmy bukiet ten przed innemi, podniosła go do ust, spojrzała w lożę boczną, z której bukiet rzucono i znów spojrzała na kwiaty okiem pełnem miłości.
Dwaj cudzoziemcy spoglądali uważnie na wszystkie szczegóły tej sceny. Oczy ich, zarówno jak oczy tancerki, skierowały się ku tajemniczej loży, a generał pochwycił rękę przyjaciela w chwili, gdy signora Rozena Engel ucałowała bukiet.
— On jest tu! zawołał generał indyjski po francusku, zapominając nawet, że mógł być usłyszanym.
— Tak, tam, w tej loży, odpowiedział mężczyzna w czarnym fraku językiem Lahory, ależ, na Boga, generale, mówmy po indyjsku.
— Masz słuszność Kajetanie, odpowiedział generał w tymże samym języku. I wsuwając rękę w kieszeń swej szerokiej szaty, dodał: Zdaje mi się że to także chwila najwłaściwsza, by rzucić nasz „nazzer“ pięknej Rozenie.
Nazzer nazywa się w Indjach podarek. Nazzer generała stanowił woreczek piżmowy, zrobiony ze skóry tego zwierzęcia, rzadkość nawet w Indjach, zdradzający się wonią, który zwrócił na generała wszystkie spojrzenia skierowane przedtem do tej loży, z której rzucono wianek fiołków.
Generał zdjął brylantową bransoletę spiętą około ręki, opiął nią piżmowy woreczek i wszystko to rzucił signorze Engel, która mimowoli wydała okrzyk zdziwienia, na widok strumienia światła tryskającego z brylantów!

XVII.
Co zawierał nazzer generała indyjskiego.

Korzystając z przysługujących nam praw i przywilejów autora dramatycznego, pójdziemy śmiało za kulisy i spróbujemy zobaczyć przez szyby jej gabinetu, co się dzieje u signory Rozeny Engel.
U drzwi czekała gromada książąt, elektorów, margrabiów, bankierów, nakształt dworzan stojących w przedpokoju królowej.
Dosyć czasu potrzebowała signora Rozena, by się przebrać, obmyć twarz z różu i bielidła i włożyć suknię. Ale tego wieczora, oczekiwanie trwało dłużej, niż zwykle. Ztąd też arystokratyczne zebranie, ściśnione u drzwi w ciasnym korytarzu, dusiło się i zaczynało szemrać, grzeczniej napozór wprawdzie, ale prawie równie niecierpliwie, jak szemrze pospólstwo.
Nareszcie drzwi się odemknęły ku powszechnemu zadowoleniu. Ale ukazała się tylko figlarna buzia służącej francuskiej i odezwała się ze zwykłą poufałością garderobianej w służbie u aktorki.
— Panowie, signora Rozena jest bardzo zmartwiona, że panowie na nią oczekują, ale jest nieco cierpiącą i prosi, jeżeli panowie chcecie koniecznie pozostać, jeszcze o jakie dziesięć minut spoczynku.
Na tę wiadomość ozwało się istne hurra! Czekać dziesięć minut w tej wązkiej przestrzeni pozbawionej powietrza zewnętrznego, znaczyło to ze dwa uduszenia dla delikatnych płuc dyplomatów, a tyleż kongestyj dla ciasnych mózgów bankierskich. Zaczęto się niecierpliwić.
— Aha! rzekła Mira, zdaje mi się, że słyszę nieukontentowanie!... Panowie, jak się podoba, można zostać, ale wolno odejść.
— Wyborna! wyborna! odezwało się kilka głosów udając akcent francuski.
— Czekamy dziesięć minut, ale ani sekundy więcej! rzekł gruby bankier, nawykły nie dawać odwłoki swym dłużnikom.
— Dobrze, dobrze, oświadczyła garderobiana, zamykając drzwi, signora dowie się o tem: a jeżeli potrzebować będzie jednej, dwóch albo dziesięciu minut więcej, nie poprosi panów o nie. Musi przecie odpocząć.
I klucz obrócił się w zamku.
Nie chęć spoczynku, ani potrzeba odetchnienia opóźniła urzędowe przyjęcie wielbicieli Rozeny. Dziewica ubraną była oddawna, lecz spoglądając na brylantową bransoletę otaczającą piżmowy woreczek Indjanina, otwierając sam woreczek spostrzegła list, a wartość drogocennego woreczka, połączona z oryginalnością przesyłki, zbudziła w tancerce żywą ciekawość dowiedzenia się, co list zawiera.
Rozwinęła bilet, przeczytała, przez chwilę zamyśliła się, znowu go odczytała i zdawała się zapadać w zamyślenie jeszcze większe. Nareszcie rzuciwszy ostatnie spojrzenie na podpis, zwinęła list, włożyła go w piżmowy woreczek i przypięła nazzer indyjski do paska. Potem, jak gdyby chciała wygodnie napawać się słodkiem wzruszeniem, które spłoszyłaby obecność tych natrętów, kazała powiedzieć swym wielbicielom przez pośrednictwo panny Miry, że prosi jeszcze o dziesięć minut dla wypoczynku i wytchnienia.
Po upływie dziesięciu minut, zawołała dziewczynę i kazała drzwi otworzyć.
Uśmiechnęła się i zżymnęła ramionami z litości, słysząc głosy swych pochlebców; którzy za zbliżeniem się służącej, tak jak za zbliżeniem się dozorcy, ryczeli, jak zwierzęta cyrkowe.
Wpadli przez drzwi odemkniętej loży z gwałtownością fali wpadającej przez wyłom w tamie. Poczem rozpoczął się pochód. Każdy przedefilował przed tancerką, spoczywającą na kanapie i ucałował jej rękę.
Oszczędzimy czytelnikom, a nadewszystko czytelniczkom płaskich komplementów składanych u nóg pięknej Rozeny. Bez względu na formę, treść ich była taż sama: „Piękna jesteś jak miłość, tańczyłaś jak sylfida.“
Tancerka słuchała tych głosów obojętnie, nierozumiejąc ich i nieodpowiadając, zupełnie tak jak róża słucha szelestu pszczół.
Jako sumienny jednak opowiadacz, powinienem dodać, że pod delikatnemi kwiatami retorycznemi, które do niej wystosowywano i których ona niesłuchała, ukrywał się wąż zazdrości i ten chwilami podnosił swą płaską i świszczącą głowę.
Rzecz dziwna! Serca wielbicieli tancerki gryzł nie ten drogocenny nazzer, który w oczach wszystkich wypadł z rąk Indjanina; nie gryzła ich ta bransoleta na ręce Rozeny, która zdawała się palić w płomiennych pociskach; nie wonny woreczek ze złocistym haftem, zawieszony u pasa pięknej Rozeny.
Zazdrość budził bukiecik fiołków, którego daremnie szukano pomiędzy bukietami rozłożonemi na kanapie, fotelach, i konsolach, a który wypadł z niewidzialnej ręki i to spojrzenie, które Rozena rzuciła do loży.
To też, po uniesieniach nad brylantową bransoletą okalającą rękę tancerki, po szczerym podziwie nad bogactwem skóry piżmowego szczura, który za życia ani się domyślał, że będzie haftowany perłami i złotem, margrabia Himmel, jeden z najgorętszych wielbicieli pięknej Rozeny, odważył się zapytać, czy wie co o tajemniczym człowieku, który rzucił jej garstkę fiołków.
Wtedy, po cichu, prawie na stronie:
— Margrabio, rzekła. Rozena, to mój spowiednik.
— Jakto, spowiednik?
— Nie dawny, ale nowy.
— Nie rozumiem.
— Jednak to rzecz bardzo prosta, a dla pana prostsza nawet, niż dla kogo innego. Pan rozpowszechniłeś wiadomość, iż postanowiłam wstąpić do klasztoru; owóż ponieważ moje zobowiązanie względem teatru kończy się dziś wieczór, a nowicjat zaczyna się jutro, nie możesz więc mieć tego za złe, że nowy dyrektor mojego sumienia, rad był jak najprędzej zabrać znajomość ze swą penitentką.
Stary hrabia Aspern, nie słysząc odpowiedzi Rozeny, zadał jej to samo pytanie, a ta rzekła znów półgłosem:
— Hrabio, mogę wyznać prawdę tobie, który rozpowszechniasz wieści, że idę za mąż, a mówiąc nawiasem, nie wiem dlaczego mnie pan tak obmawiasz, kiedy ja do ciebie mam większą słabość, niż do wszystkich obecnych tu panów. Owóż, hrabio, jest to bukiet mojego narzeczonego: biała róża jest symbolem cnoty, a fiołki dyskrecji. Powąchaj fiołki, hrabio, i staraj się zachować życzliwość dla mnie.
Nareszcie jeden z urzędników poselstwa, młody hrabia Gersthof, z kolei zapytawszy się o tajemnicę bukietu, otrzymał głośną odpowiedź:
— Powiedz mi, panie hrabio, czy na serjo mnie pytasz?
— Bez wątpienia, odparł hrabia.
— To znaczy, że pan chcesz wtajemniczyć tych panów w nasze prywatne układy.
— Nie rozumiem pani, odrzekł dandy.
— Panowie, tak się rzecz ma. Wiecie, że mi przełożono zobowiązanie względem teatru Petersburgskiego?
Jedni odpowiedzieli, że wiedzą, drudzy, że nic o tem nie słyszeli.
— Otóż, miał pośredniczyć pan hrabia Gersthof, który, by mnie skłonić do przyjęcia zobowiązania, zkądinąd wielce korzystnego, dołączył jeszcze ofiarę swego serca, mówiąc, kiedy nie byłam jeszcze zdecydowaną przyjąć ani jednego, ani drugiego: „Jeżeli przyjmiesz piękna Rozeno Engel, najskromniejszy z wieńców, jakie rzucone ci będą dziś wieczór, uczynisz mnie najszczęśliwszym z ludzi, będzie to bowiem dowodem, że pojedziesz do Petersburga i pozwolisz, abym ci towarzyszył.“ Otóż ja, zdecydowana skorzystać, jeżeli nie z obydwóch, to przynajmniej z jednej ofiary, pozostawiam skromności pana hrabiego odgadnienie uczucia, z jakiego podniosłam bukiet fiołków, uważając go za najskromniejszy z wieńców.
— Więc pani jedzie do Petersburga? zawołało kilka głosów.
— Jeżeli nie wyjadę do Indyj, dokąd wzywa mnie Rundżet-Sind dla królewskiego teatru w Lahorze, jak to panowie widzieć możecie po tym wspaniałym zadatku, który mi dziś wieczór przysłał jego ambasador.
— Tym sposobem pani zobowiązanie... zapytał margrabia Himmel.
— Jest tu, odrzekła tancerka, w tej piżmowej skórze. Nie pokazuję go panom, gdyż pisane jest po indyjsku, ale jutro każę je przetłomaczyć, a jeżeli jest takiem, jakiego się spodziewam, to tym moim wielbicielom, którzy nie obawiają się ruszyć z miejsca dla mnie, naznaczam schadzkę na brzegach Sindu lub Pendżabu. Otóż, mówiła dalej Rozena, wstając, ponieważ ztąd do Petersburga jest mil sto, a do Lahory cztery tysiące, a w którąkolwiek stronę zwróci się mój wybór, nie mam czasu do stracenia, pozwólcie zatem panowie, że was pożegnam, szczerze przyrzekając nie zapomnieć nigdy względów, jakiemi mnie darzycie!
I tancerka, ze ślicznym uśmiechem i ukłonem, pożegnała dostojne zgromadzenie, które, ażeby dotrwać z nią do końca, towarzyszyło jej aż na plac teatralny, to jest do drzwiczek powozu, w który wskoczyła lekko jak wiewiórka.
W chwili, gdy woźnica ruszył z miejsca, wszystkie kapelusze na znak pożegnania, zerwały się z głów jednocześnie, jakby od zamachu trąby powietrznej.
Powóz tancerki popędził na Seilerstrasse gdzie było jej mieszkanie.

Koniec tomu piątego.




  1. Powinno być słowo „tworzył“ zamiast „bo“ — na podstawie wydania A. Dumas — Mohikanie paryscy Tom II str. 151 wydawnictwo Hachette 2014 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.