Mohikanowie paryscy/Tom XV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM XV.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Obiad na trawniku.

Pośrodku olbrzymiego trawnika, jak kobierzec rozciągniętego u stóp pałacu, do którego wiodły przepyszne schody kamienne formujące balkon, pan Gerard kazał zastawić stół i zasiadło w około niego jedenastu gości, zaproszonych pod pozorem obiadu, w rzeczywistości jednak, aby pomówić o nadchodzących wyborach.
Pan Gerard starał się ograniczyć liczbę zaproszonych do jedenastu obcych i w dodatku gospodarz domu, co czyniło razem dwunastu biesiadników. Pan Gerard byłby umarł ze strachu lub co najmniej byłby przebył bardzo przykry obiad, gdyby siedziało trzynaście osób; ten uczciwy człowiek był nadzwyczaj przesądny.
Zaproszonymi byli znaczniejsi mieszczanie z Vanvres.
Obywatele ci przyjęli z gotowością zaproszenie Vanvryjskiego magnata, gdyż pan Gerard mógł być za takiego uważany. Wyznawali oni dla zacnego człowieka, którego Opatrzność uczyniła ich współobywatelem, pobożny szacunek, i dowiedzionoby im prędzej, że słońce nie świeci w samo południe, aniżeli powstałaby w ich umyśle najlżejsza wątpliwość, co do bezprzykładnych cnót tego Joba.
Mieszcznie zazdrośni, pyszni, egoiści, zdawali się zapominać swych wad wobec skromności, poświęcenia i zaparcia ich nieporównanego współobywatela; nikt w istocie w Vanvres i jego okolicach nie mógł się uskarżać na pana Gerarda, wiele osób przeciwnie głosiło jego pochwały. Nie był nic nikomu winien, a każdy był mu coś dłużny: ten pieniądze, ów zawdzięczał mu wolność inny znów życie.
Głos publiczny z Vanvres i jego okolicznych zamków, wskazywał go jawnie do zasiadania w izbie deputowanych; kilku nawet obywateli bardziej zapalonych, wymieniło izbę parów.
Ale zwrócono ich uwagę, że nie można wejść do izby parów tak, jak do akademii, i że chcąc dostać się tam, trzeba pierwej należeć do pewnych kategoryj, a ponieważ izba deputowanych była jednym ze środków dojścia do parostwa, połączyli się oni z tymi współobywatelami, którzy proponowali, aby obrać pana Gerarda na przedstawiciela departamentu Sekwany.
Dwa lub trzy dni przedtem znaczniejsi obywatele wioski przybyli w deputacji do pana Gerarda, aby objawie gorącą sympatję, jaką cała ludność w Vanvres żywiła dla niego.
Pan Gerard początkowo odrzucił ze skromnością zaszczyt, którym chciano go obdarzyć, oświadczając, że w swej duszy i sumieniu, co mogło być prawdą, czuje się być niegodnym, dodając, że nie dosyć zrobił jeszcze dla kraju, a w szczególności dla okręgu Vanvres.
Obwiniał się sumiennie, mówiąc, iż jest większym grzesznikiem, aniżeli przypuszczają; dowodził nawet, że jest wielkim zbrodniarzem, co wywołało głośny wybuch śmiechu pewnego rolnika, który marzył o wzorowym folwarku, na urządzenie którego myślał pożyczyć od niego pieniędzy, a który był jednym z głównych propagatorów wyboru szanownego pana Gerarda.
Nalegano zatem pomimo formalnej odmowy, aby zasiadł w izbie, a pan Gerard, powiedziawszy swym przywiązanym współobywatelom:
— To wy, panowie, zmuszacie mię do tego, to wy chcieliście tego, rozkazujcie, a ja będę posłuszny! Skończył na tem, że przyjął tę godność i upoważnił swoich przyjaciół do wniesienia kandydatury.
Rolnik wyż wspomniany, gorący rojalista, wziął na siebie obowiązek oznajmienia tego jeszcze wieczora wszystkim okolicznym zamkom wielkiego wypadku, to jest przyzwolenia pana Gerarda, i miał zarazem w pierwszym wolnym dniu od zajęć z pszczołami (gdyż oczekując wzorowego folwarku, zajmował się tymczasem sprzedażą miodu), udać się do Paryża, aby ogłosić tamże kandydaturę Gerarda we wszystkich dziennikach.
Ma się rozumieć, że pan Gerard uczęstował hojnie deputację przed odejściem i zaprosił ją na obiad w nadchodzący czwartek.
V skutek więc tego zaproszenia, zastajemy jedenastu delegowanych przy stole, gdyż, jak można się było spodziewać, ani jeden nie chybił, a sądząc z wesołości, jaka błyska z oczu biesiadników, żaden z nich nie żałuje przyjęcia tych zaprosin.
W istocie był to wieczór pogodny, świeży; potrawy znakomite, wino wyborne; była mniej więcej szósta godzina popołudniu; od piątej siedziano już przy stole i każdy kolejno próbował użyć na swoją korzyść śmiałości, jaką wzbudzało w nich mocne wino gospodarza, chcąc ze swego siedzenia zrobić trybunę, a z pogadanki przemowę, jak gdyby zamiast być przy końcu obiadu pod gołem niebem, znajdowali się przy końcu sesji w sali obrad.
Nasz rolnik dawał dowód swej obecności przy uczcie, pomrukując tylko raz po raz zachrypniętym głosem wyrazy bez związku, jakie bezwątpienia były pochwałą gospodarza, na rozkazy którego oddawał swoje życie i życie pszczół swoich.
Notarjusz, takiż prawie entuzjasta, jak rolnik, przeczytał głosem prokuratorskim toast, w którym porównywując pana Gerarda z Arystydesem, głosił wyższość mieszkańców Vanvres nad Ateńczykami, których znudziło powtarzanie wyrazu Arystydes „Sprawiedliwy“, gdy Vanvrejczycy nie byli wcale znudzeni nazywaniem pana Gerarda „Czcigodnym“.
Jakiś były urzędnik zaśpiewał wierszyki zastosowane do okoliczności, opiewające, że pan Gerard pokona hydrę anarchii z równem powodzeniem, jak syn Jowisza i Alkmeny pokonał hydrę Lerny.
Doktor, który robił poszukiwania nad wynalezieniem środków lekarskich przeciwko wściekliźnie, przypomniał pewną okoliczność, gdy pan Gerard uzbrojony w dubeltówkę, oswobodził kraj od psa wściekłego, który był prawdziwą klęską, i wypił toast gwoli nadziei, jak a pozostała jeszcze nauce, w odnalezieniu środka przeciwko tej straszliwej chorobie, nazwanej wścieklizną.
Nakoniec ogrodnik lubiący kwiaty, znikł na chwilę i powrócił z wieńcem z wawrzynów i gwoździków, i uroczyście włożył go na głowę pana Gerarda, co byłoby sprawiło wrażenie rozrzewniające, gdyby nie złośliwy jakiś garbusek, który niewiadomo z jakiego tytułu wcisnął się do szanownej delegacji, nie był zauważył, że laur był poprostu wierzbiną.
Zachwycenie było ogólne, radość błyszczała w oczach, pochwały sypały się z ust, żadna chmurka nie zaćmiła uroczystości; był to jednem słowem zapał i zdawało się, że każdy z obecnych gotów jest oddać życie za jedną kroplę krwi tego wielkiego obywatela, noszącego nazwisko Gerard.
W chwili właśnie tej upajającej szczęśliwości, służący przyszedł oznajmić panu Gerard, że jakiś nieznajomy pragnie z nim mówić natychmiast.
— Czy nie powiedział swego nazwiska? zapytał pan Gerard.
— Nie, panie.
— Powiedz mu zatem, dodał majestatycznie szanowny właściciel zamku, że przyjmuję tylko ludzi, którzy mogą powiedzieć swoje nazwisko i wyjawić interes w jakim przychodzą.
Służący poszedł z odpowiedzią.
— Brawo! brawo! brawo! krzyknęli biesiadnicy.
— Jak to dobrze powiedziane! odezwał się notarjusz.
— Co to będzie za wymowa, gdy zasiądzie w izbie, dodał doktor.
— Co za godność, gdy zostanie ministrem! dorzucił garbusek.
— O! panowie, panowie! odezwał się skromnie uczciwy pan Gerard.
Służący powrócił. — A zatem, ten nieznajomy, zapytał pan Gerard, czego chce i od kogo przybywa?
— Przybywa od pana Jackala i chce panu powiedzieć, że egzekucja pana Sarranti odbędzie się jutro.
Pan Gerard pobladł śmiertelnie, zmienił się do niepoznania w mgnieniu oka; zerwał się i poszedł spiesznie za służącym, powtarzając głosem wzburzonym:
— Idę, idę!
Jakkolwiek goście pana Gerarda dobrze już byli podchmieleni, jednak nie uszło ich uwagi wrażenie, jakie na nim uczyniła ta wiadomość. I podobnie jak zaćmienie słońca sprowadza noc, tak zniknięcie pana Gerarda wywołała chwilowe milczenie.
Ponieważ jednak niektórzy z gości znali cokolwiek sprawę pana Sarranti, która zrobiła wiele hałasu, uczepiono się więc tego przedmiotu, aby nie dać zupełnie upaść rozmowie.
Notarjusz zaczął pierwszy i wytłómaczył dlaczego nazwisko pana Sarranti, wymówione wobec uczciwego pana Gerarda, poruszało tak boleśnie najdrażliwsze uczucia tej duszy delikatnej.
Pan Sarranti, czyli raczej nędznik Sarranti, mając sobie powierzone wychowanie bratanków pana Gerarda, dopuścił się morderstwa nad temiż dziećmi i zbrodnię przeprowadził z taką przezornością, że nawet nie odnaleziono ciał nieszczęśliwych ofiar.
Opowiadanie notarjusza wytłómaczyło zarazem nieobecność pana Gerarda, jakoteż i wymienienie nazwiska pana Jackala, które naturalnie dobrze było znane.
Sarranti idąc na rusztowanie, miał zapewne coś do wyjawienia i dlatego Jackal przysłał po pana Gerarda, aby tych zeznań wysłuchał.
Oburzenie przeciwko Sarrantemu zwiększyło się jeszcze. Nie dosyć, że ukradł ogromną sumę i zamordował dwoje dzieci, ale wybrał jeszcze chwilę poświęconą uczcie na swe zeznania, wbrew maksymie autora „Gastronomji“. „Nic obiadu człowieka przerywać nie może“.
Ale koniec końców, ponieważ było to dopiero przy legominie, a wino burgundzkie wyśmienite, szampan prosto z lodu, co więcej, ponieważ na sąsiednim stole leżały przewyborne wety, postanowiono czekać na pana Gerarda, rozmawiając, a głównie popijając tymczasem.
To postanowienie potwierdzone zostało ukazaniem się służącego, który zstępując ze schodów pałacowych trzymał w obu rękach po dwie butelki, i stawiając te dwie nowe próbki na stole, powiedział:
— Pan Gerard prosi panów, abyście spróbowali wina Lafitte i Chambertin, z 1811 roku, nie troszcząc się bynajmniej o niego. Konieczny interes powołał go do Paryża, za pół godziny będzie z powrotem.
— Brawo! brawo! krzyknęli biesiadnicy jednogłośnie.
I cztery ręce wyciągnęły się natychmiast, aby pochwycić cztery butelki.
W tej chwili usłyszano turkot powozu.
Zapewne to pan Gerard odjechał.
— Za szczęśliwy powrót! zawołał doktor wznosząc toast.
Pozostali goście bełkotali także jakieś życzenia i próbowali powstać, aby dodać więcej uroczystości toastowi, ale było to już nad siły niektórych.
W chwili, gdy ci co siedzieli chcieli powstać, a ci, którzy stali próbowali usiąść, ukazał się nagle nowy gość nieoczekiwany, wywołał wielkie wrażenie i zmienił przedmiot rozmowy.
Tym gościem, który wkroczył do ogrodu niewiadomo jakim sposobem, był nasz stary przyjaciel Roland, lub jeżeli wolicie z powodu okoliczności, Brezyl.
W istocie, chociaż wszedł on drzwiami, jako pies dobrze wychowany, jednym skokiem przesadził schody i był już na trawniku. Pierwszy z biesiadników, który go spostrzegł, krzyknął przeraźliwie.
I przyznać musimy, że wywieszony język, ogniem błyszczące oczy i najeżona sierć zwierzęcia, dostatecznie ten krzyk usprawiedliwiały.
— Co się stało? zapytał doktor, który siedząc tyłem do pałacu, niósł właśnie szklankę do ust, niewiedząc co się za nim dzieje.
— Pies wściekły, zawołał notarjusz.
— Pies wściekły? powtórzyli z przestrachem goście.
— Tam, tam, patrzcie!
I oczy wszystkich skierowały się w stronę wskazaną przez notarjusza, gdzie w istocie spostrzegli psa, który zdyszany i rozżarty zwrócił się ku drzwiom, zdając się oczekiwać na kogoś. Ale widać za długo mu było czekać, gdyż zwiesiwszy nos do ziemi, zaczął jak pudel Fausta obiegać stół i biesiadników do koła, kreśląc z początku szersze, później zaś coraz mniejsze koło.
Licząc na to, że nadejdzie chwila, w której pies ich dosięgnie, biesiadnicy nie ukrywając przerażenia, porwali się z miejsc jednocześnie i każdy ze swej strony szukał sposobu ucieczki. Jeden spoglądał na drzewo drugi na małe poddasze, w którym ogrodnik chował narzędzia ogrodnicze; ten myślał przez mur przeskoczyć, ów ukryć się w pałacu, gdy nagle dało się słyszeć przeciągłe gwizdnięcie i silny głos zakomenderował:
— Roland tu!
A pies posłuszny wrócił natychmiast do swego pana. Tym panem, nie potrzebujemy zapewne mówić, był Salvator.
Wejrzenia wszystkich zwróciły się ku niemu. W istocie dla nieszczęśliwych biesiadników, przerażonych widokiem Rolanda, był on starożytnym bogiem, rozwiązującym szczęśliwie całą tę tragedję.
Młody człowiek ukazał się w promieniach zachodzącego słońca, w purpurowem świetle, podobnem do ognistych płomieni. Był ubrany z wyszukaną elegancją, zupełnie czarno; na szyi miał biały batystowy krawat, a ręka odziana tegoż koloru rękawiczką, igrała z cienką laseczką lapis lazuli. Zszedł zwolna po schodach z kapeluszem w ręce, stanął na miękkim piasku alei, a przeszedłszy trawnik wraz z Rolandem, powstrzymywał go za sobą ruchem ręki i stanął przy krześle zajmowanem przez pana Gerarda, które mieściło się właśnie pośrodku biesiadników. Skłoniwszy się wszystkim obecnym z największą grzecznością:
— Panowie, odezwał się, jestem jednym z dawnych znajomych naszego wspólnego przyjaciela, czcigodnego pana Gerarda; miał mnie wam dzisiaj przedstawić i dlatego zaprosił do waszego grona. Na nieszczęście wstrzymany zostałem w Paryżu z tej samej przyczyny, która pozbawiła nas w tej chwili naszego gospodarza.
— A! tak, powiedział notarjusz uspokoiwszy się nieco, widząc, iż pies jest jakby przykuty spojrzeniem młodego człowieka, w sprawie Sarranti.
— Rzeczywiście, panowie, w sprawię Sarranti.
— Więc to jutro będzie stracony ten nędznik? zapytał były urzędnik.
— Jutro, jeżeli nie znajdzie się sposób dowiedzenia jego niewinności.
— Jego niewinności? To byłoby za trudno! odparł notarjusz.
— Kto wie! dodał Salvator, mamy u starożytnych gęsi poety Ibika, a u nowożytnych psa Moutargisa.
— Co do psa, odezwał się rolnik głosem zachrypniętym, muszę panu powiedzieć, że pański nabawił nas strachu.
— Roland? zapytał Salvator naiwnie.
— Nazywa się Roland? podjął notarjusz.
— W istocie, powiedział doktor, przez chwilę miałem nadzieję, iż jest wściekły.
— Okazuje się, że Roland był tylko rozwścieczony, dodał notarjusz zacierając ręce, zachwycony swoim dowcipem.
— Powiedziałeś pan, miałem nadzieję? zapytał Salvator doktora.
— Tak jest i nie cofam. Jest nas tu jedenastu, miałem więc dziesięć szans przeciwko jednej, że zwierzę rzuci się na którego z moich towarzyszy a nie na mnie, a ponieważ specjalnie poświęcałem się nauce o wściekliźnie, byłbym miał sposobność zastosowania na świeżej ranie antidotum, jakie sam wynalazłem i nieustannie noszę je przy sobie, w nadziei, że nadarzy się kiedy sposobność spróbowania mego lekarstwa.
— Widzę z tego, powiedział Salvator, że jesteś pan prawdziwym filantropem; na nieszczęście mój pies nie jest obecnie przynajmniej, subjektum, jak mówią w języku lekarskim, a dowodem jego posłuszeństwo, jak się pan przekonasz. I wskazując mu miejsce pod stołem, zawołał: Leżeć Brezyl! leżeć! Poczem zwracając się do biesiadników: Niech panów to nie zadziwia, dodał, że każę się psu memu położyć pod stołem przy którym zasiądę z wami; jechałem tu na obiad (lepiej późno, niż wcale), gdy na drodze spotkałem pana Gerarda. Chciałem z nim powracać, ale nalegał tak silnie, abym złączył się z wami, że pociągnięty wreszcie własnem swojem życzeniem, nie mogłem się oprzeć, tembardziej, że w czasie swej nieobecności, włożył na mnie obowiązek wice-gospodarza.
— Brawo! brawo! krzyknęło całe towarzystwo, na którem znalezienie się Salvatora wywarło jak najlepsze wrażenie.
— Zasiądź pan na miejscu naszego gospodarza, powiedział notarjusz, i pozwól napełnić swój kieliszek i wypić jego zdrowie.
Salvator podał kieliszek.
— To zupełnie słuszne, odrzekł, niechaj Pan Bóg wynagrodzi go, jak na to zasługuje.
I podnosząc w górę kieliszek umaczał w nim końce ust zaledwie.
W tejże chwili Brezyl zawył żałośnie.
— O! o! cóż to jest pańskiemu psu? zapytał notarjusz.
— Nic! jestto jego sposób potwierdzania wzniesionego toastu, powiedział Salvator.
— Ho! ho! odezwał się doktor, to zwierzę, jak widzę, dobrą otrzymało edukację, tylko jego wiwat nie jest wcale wesoły.
— Wiesz pan o tem zapewne, podjął Salvator, że jakkolwiek nauka nieumie sobie z tego zdać sprawy, niektóre zwierzęta mają szczególne przeczucia; może nieprzewidziane jakie nieszczęście grozi naszemu przyjacielowi panu Gerard.
— Tak mówią, odparł doktór, ale my niedowiarki, nie wierzymy w te wszystkie głupstwa.
— Jednakże, odezwał się ogrodnik, moja babka...
— Twoja babka była głupia, mój przyjacielu, przerwał doktor.
— Wybacz pan, zapytał notarjusz, ale mówiłeś o niebezpieczeństwie, które mogłoby grozić panu Gerard?
— Niebezpieczeństwo? powiedział geometra, i jakież to niebezpieczeństwo mogłoby grozić najuczciwszemu z ludzi na świecie, człowiekowi, który szedł zawsze drogą prawą?
— Człowiekowi, który jest uosobionym patrjotyzmem! dodał były woźny sądowy.
— Wcielonem poświęceniem! dorzucił doktor.
— Wyrzeczeniem się siebie! zawołał notarjusz.
— A! wszak wiecie panowie, że właśnie podobnych ludzi nieszczęście prześladuje. Nieszczęście jestto lew z Pisma Świętego: quarens quem devoret, pochłania on zwykle ludzi cnotliwych, naprzykład Job.
— Ale co u djabła robi tam pański pies? zauważył ogrodnik, spoglądając pod stół, pożera trawę.
— Nie zważaj pan na to, odrzekł Salvator. Mówiliśmy o panu Gerardzie i powiedzieliśmy...
— I powiedzieliśmy, podjął notarjusz, że kraj, w którym przyszedł na świat podobny człowiek, powinien być z tego dumny.
— Zmniejszy on podatki, powiedział doktor.
— Podniesie ceny zboża, dodał rolnik.
— Każe spuścić cenę chleba, mówił ogrodnik.
— Zlikwiduje dług narodowy, dorzucił były woźny.
— Zreformuje ustawę dowolną szkoły lekarskiej, mówił doktor.
— Każe sporządzić nowy pomiar Francji, powiedział geometra.
— O! zawołał notarjusz przerywając tę litanię pochwał, ależ pański pies zasypuje mi piaskiem spodnie.
— Być może, odparł Salvator, ale nie zajmujmy się nim.
— Przeciwnie, zajmujmy się panowie, zauważył doktor, gdyż pies ten przedstawia ciekawy fenomen, ma język wywieszony, oczy krwią zaszłe, sierć najeżoną.
— Być może, powtórzył znowu Salvator, lecz byle mu tylko nie przeszkodzono w jego zajęciu, nic nikomu nie zrobi, pies ten cierpi monomanię, dodał śmiejąc się.
— Pozwól pan sobie powiedzieć, odparł pretensjonalnie doktor, że słowo monomania, które pochodzi od monos i mania, wyrazów oznaczających jedną myśl stale zajmującą umysł, może się tylko zastosowywać do człowieka, ponieważ człowiek ma myśl, a pies tylko instynkt, wprawdzie bardzo rozwinięty, niemogący jednak iść w porównanie ze szczytną organizacją człowieka.
— A zatem, odrzekł Salvator, wytłómacz pan to sobie jak chcesz, instynktem lub myślą, ale Brezyl jednem jest zajęty ciągle.
— Czemże to?
— Miał młodych państwa, których kochał bardzo, był to chłopczyk i dziewczynka, chłopczyk został zamordowany, a dziewczynka zniknęła; jak dotąd, szukał tak dobrze, że wynalazł dziewczynkę.
— Żywą?
— Tak, żywą najzupełniej, ale co do chłopczyka, ponieważ został zamordowany i pochowany, biedny Brezyl, który ma nadzieję odkryć miejsce, gdzie trup został ukryty, biedny Brezyl, powtarzam raz jeszcze, szuka ciągle.
Quaere et invenies, powiedział notarjusz, zadowolniony, że mógł wtrącić trzy łacińskie wyrazy.
— Wybacz pan, odezwał się doktor, ale to, co mówisz, jest prawdziwym romansem.
— Powieścią, jeżeli pan wolisz, dodał Salvator, i to nawet straszliwą.
— Słowo daję, powiedział notarjusz, jesteśmy właśnie pomiędzy gruszką a serem, jak mówił nieboszczyk pan d’Aigrefeuille, gastronomicznej pamięci; jest to chwila powiastek i jeżeli zechcesz nam opowiedzieć swoją, kochany panie, będzie ona zupełnie na czasie.
— Chętnie, rzekł Salvator.
— Czy bardzo zajmująca? zapytał doktor.
— Tak sądzę, odrzekł z prostotą Salvator.
— Cicho sza! wołano ze wszystkich stron.
Nastała chwila milczenia, w czasie której Brezyl zawył znowu tak żałośnie, że aż dreszcz przebiegł biesiadników, a ogrodnik, który kilku słowami dał poznać, iż nie jest niedowiarkiem, tak jak doktor, zerwał się z miejsca pomrukując:
— A to djabeł nie pies! niech go tam!
— Ale siadaj pan! powiedział geometra, ciągnąc go za połę surduta i zmuszając, by usiadł.
Ogrodnik zajął napowrót miejsce, mrucząc pod nosem.
— No, dalej, dalej! słuchamy powieści, wołali biesiadnicy.
— Panowie, zaczął Salvator, zatytułuję mój dramat, gdyż jest to raczej drama niżeli powieść! Giraud, czcigodny człowiek.
— Proszę, odezwał się były urzędnik, to prawie tak, jak pan Gerard, czcigodny człowiek.
— W istocie, zachodzi tu tylko różnica w dwóch głoskach; ale dodam do pierwszego tytułu: Giraud czcigodny człowiek, przypisek w wyrazach: nie wszystko złoto, co się świeci.
— Jestto, najpierw, prze wyborny tytuł, powiedział notarjusz, i będąc na miejscu pana, zaniósłbym go panu Guilbert de Pexerecourt.
— Nie mogę tego uczynić, gdyż przeznaczam go dla prokuratora królewskiego.
— Panowie, panowie, zawołał doktor, zwracam uwagę, że nie dacie opowiadaczowi zacząć opowiadania.
— O! zapewnił Salvator, bądź pan spokojny, dojdziemy do tego.
— Milczenie! zawołał geometra, milczenie!
Usłyszano jak Brezyl drapał wściekle ziemię i oddychał głośno.
Salvator zaczął.
Czytelnicy nasi znają dramat, który opowiedział pod zmyślonemi nazwiskami. Badając i poszukując ciągle z pomocą swej przezorności i bystrości, której służył za przewodnika instynkt Brezyla, doszedł do odkrycia całego wypadku tak, jak zręczny budowniczy z kilku śladów zestawia starożytny pomnik, jak Cuvier z kilku kości dochodzi wielkości przedpotopowego olbrzyma.
Nie będziemy więc słuchać tego opowiadania, z którego czytelnicy nasi nie dowiedzieliby się nic nowego.
Tylko, gdy Salvator opowiedziawszy zbrodnie pana Giraud, wyjawił z jaką obłudą zabójca i wydzierca zarazem potrafił otoczyć się nietylko ogólnym szacunkiem, ale przywiązaniem, uwielbieniem i miłością swych współobywateli słuchacze wydali jeden okrzyk oburzenia, któremu Brezyl odpowiedział głuchem warczeniem, jak gdyby chciał należeć do tego ogólnego chóru przekleństwa.
Poczem, gdy wyjawiwszy obłudę nędznika, opowiadający odkrył srogą nikczemność, z jaką ten człowiek pozwalał skazywać na śmierć niewinnego, gdy mógł opuścić tylko kraj, zmienić nazwisko i iść w innej części świata opłakiwać swą pierwszą zbrodnię, zamiast spełniać drugą jeszcze straszliwszą, wzruszenie słuchaczy doszło do najwyższego stopnia, i gniew ich zmienił się w głośne złorzeczenia i przekleństwa przeciwko mordercy.
— Ależ, zawołał notarjusz, mówiłeś pan zdaje mi się, że jutro niewinny ginąć ma za winnego?
— Tak jest, jutro, powiedział Salvator.
— Lecz do jutra, odezwał się znów doktor, jakiż możnaby znaleźć sposób przekonania sędziów?
— Dobroć Boska jest wielką! powiedział Salvator, schyliwszy głowę i przyglądając się zapamiętałej pracy Brezyla, który czując, że pan jego nim się zajmuje, porzucił na chwilę drapanie i polizał jego rękę, zabierając się natychmiast do odgrzebywania ziemi.
— Dobroć Boska, dobroć Boska, powtarzał doktor, który, jako uczony, był wielkim sceptykiem, ale dobry dowód byłby zawsze pewniejszy.
— Zapewne, powiedział Salvator, to też mam nadzieję, że znajdziemy dziś ten dowód, który raz mi się już wymknął.
— A! zawołali jednogłośnie biesiadnicy, więc miałeś pan dowód?
— Tak, odpowiedział Salvator.
— I ten dowód ci się wymknął?
— Na nieszczęście.
— Jakiż on był?
— Znalazłem, dzięki Brezylowi, szkielet dziecka.
— O! krzyknęli słuchacze z przestrachem.
— Dlaczegóż pan nie zażądałeś zejścia na miejsce sądu w asystencji lekarza? zapytał doktor.
— Zrobiłem to właśnie, wprawdzie bez lekarza, ale w czasie tej przerwy szkielet zniknął, a sąd rozśmiał mi się w oczy.
— Zabójca zmiarkował widać tę rzecz, wtrącił notariusz i przeniósł go w inne miejsce.
— Dość, że poszukujesz pan tego trupa? zapytał były urzędnik.
— Tak, mój Boże, odparł Salvator, gdyż rozumiecie panowie zapewne, że gdyby trup znalazł się w miejscu, w którym nie mógłby go pochować pan Sarranti...
— Pan Sarranti! krzyknęli jednocześnie wszyscy obecni, więc to pan Sarranti jest tym niewinnym?
— Czy wymknęło mi się jego nazwisko?
— Powiedziałeś pan, Sarranti.
— Jeżeli powiedziałem, nie cofam słów moich.
— Co skłania pana do poszukiwania niewinności tego człowieka?
— Jest on ojcem jednego z moich przyjaciół, a zresztą choćby mi był zupełnie obcym, zdaje mi się, iż jest obowiązkiem każdego człowieka ratować bliźniego od haniebnej śmierci na rusztowaniu, skoro jest przekonany o jego niewinności.
— Lecz nakoniec, powiedział notarjusz, ten dowód, którego pan szukasz, nie znajduje się tu przecież?
— Może być, że się znajduje.
— U pana Gerarda?
— Dlaczegóżby nie?
Pies, jak gdyby odpowiadając na słowo swego pana, zawył znowu posępnie i przeciągle.
— Słyszycie panowie? powiedział Salvator, oto Brezyl powiada mi, że nie traci zupełnie nadziei.
— Jakto, nie traci nadziei?
— Bezwątpienia, czyż nie mówiłem panom, że ma jedną stałą myśl, odszukania trupa swego młodego pana.
— Prawda, odrzekli jednogłośnie słuchacze.
— A zatem, podjął Salvator, podczas gdy ja opowiadam cztery pierwsze akty dramatu, Brezyl pracuje nad piątym.
— Co chcesz pan przez to powiedzieć? zawołali jednogłośnie notarjusz i były urzędnik, podczas gdy inni milcząc, zapytywali wzrokiem.
— Spojrzyjcie pod stół, mówił dalej Salvator, unosząc obrus.
Wszyscy wcisnęli pod stół głowy.
— Co u djabła on tam robi? zapytał bez żadnej obawy doktor, który zaczynał przypuszczać, że pies ten, niebędąc nawet wściekłym, może być interesującym przedmiotem badania.
— Robi dziurę, jak panowie widzicie, odpowiedział Salvator.
— I to dziurę olbrzymią, zauważył notarjusz.
— Dziurę głęboką na metr, a mającą obwodu dwa metry i pół, wtrącił geometra.
— Czego szuka? zapytał urzędnik.
— Przekonywającego dowodu, odparł Salvator.
— Jakiego? odezwał się notarjusz.
— Szkieletu dziecka, powiedział Salvator.
Ten wyraz szkielet, wymówiony na końcu straszliwego opowiadania, w chwili, gdy zmrok zaczynał padać, przeraził wszystkich obecnych; każdy mimowolnie cofnął się od wygrzebanego dołu; doktor tylko się zbliżył.
— Ten stół nam przeszkadza, powiedział.
— Pomóż mi pan, odrzekł Salvator.
I podniósłszy stół, przenieśli go o kilka kroków, zostawiając psa na widoku.
Brezyl nie zdawał się nawet spostrzegać zmiany, tak dalece zajęty był tą straszną robotą.
— Dalej panowie, powiedział Salvator, więcej trochę odwagi, cóż u djabła! jesteśmy przecież mężczyźni.
— W istocie, odparł notariusz, i przyznaję, że ciekawy jestem rozwiązania.
— Zbliżamy się doń, odezwał się Salvator.
— No zobaczymy, zobaczymy, mówili inni, zbliżając się do dołu.
Otoczono psa w około.
Brezyl kopał dalej z taką energją i jednostajnością, że możnaby go wziąć raczej za maszynę, niż za zwierzę.
— Odwagi, dobry Brezylu! powiedział Salvator, twoje siły wyczerpały się już zapewne, ale jesteśmy przy końcu pracy, odwagi!
Pies odwrócił głowę i zdawał się wejrzeniem dziękować swemu panu.
Odkopywanie trwało jeszcze kilka minut, w czasie których biesiadnicy, wstrzymując oddech, milczeli, pożerając iskrzącem od ciekawości okiem niezwykłą scenę odgrywającą się pomiędzy psem a panem jego, którego zaczęli podejrzywać, że nie był tak serdecznym przyjacielem pana Gerarda, jak to im na wstępie powiedział.
Po upływie pięciu minut, Brezyl westchnął przeciągle i przestał drapać ziemię łapami, przykładając pysk do jednej części wydrążenia i dysząc głośno.
— Jest już, jest! zawołał radośnie Salvator. Znalazłeś, nieprawdaż mój psie?
— Co znalazł? zapytali obecni.
— Szkielet, powiedział Salvator. Brezyl tu! reszta do ludzi należy; tu, mój psie!
Pies wyskoczył z dołu i przykucnął na brzegu, patrząc na swego pana, jakby chciał mu powiedzieć: „Na ciebie teraz kolej.“
W istocie Salvator wszedł do dołu, wsunął rękę w miejsce najgłębsze i wołając doktora:
— Chodź pan i dotknij ręką, powiedział.
Doktor poszedł odważnie, podczas gdy pozostali zupełnie już wytrzeźwieni, spoglądali po sobie ze zdumieniem. Wyciągnąwszy rękę, jak to uczynił jego poprzednik, na trafił na materję miękką i jedwabistą, która dreszczem przeszła Salvatora, gdy Brezyl po raz pierwszy odkrył szkielet dziecka w parku Viry.
— O, o! zawołał, to są włosy.
— Włosy! powtórzyli obecni.
— Tak, panowie, rzekł Salvator, możecie się o tem przekonać, jeżeli przyniesiecie zapalone świece.
Pospieszono do pałacu po światło.
Doktor i Brezyl pozostali sami, Salvator zaś poszedł do małej budki, gdzie ogrodnik składał narzędzia i powrócił natychmiast, niosąc rydel.
Biesiadnicy ustawili się w około otworu, oświeconego pięćdziesięcioma świecami.
Na wierzchu ziemi dawał się spostrzedz kosmyk bloncd włosów.
— Dalej, dalej! powiedział doktor, trzeba dokończyć.
— Właśnie chcę to uczynić, odrzekł Salvator. Panowie, rozłóżcie serwetę przy rowie.
Salvator spuścił się do dołu i z wielką ostrożnością, można nawet powiedzieć z uszanowaniem, zapuścił rydel w ziemię i wydobył zwolna na powierzchnię główkę dziecięcą, spoczywającą na posłaniu z gliny.
Dreszcz zimny przebiegł widzów, gdy Salvator przez swe białe rękawiczki, których nie zdjął dotąd, wziął delikatnie tę małą główkę i złożył ją na serwecie. Poczem wziął znowu rydel i powrócił do zajęcia.
Zwolna, cząstka po cząstce, wydobył resztę szczątków dziecięcia, którym tak dalece nic nie brakowało, iż mógł po chwili, posiłkując się sposobami technicznemi i kładąc każdą kostkę na swojem miejscu, złożyć całkowity szkielet na rozciągniętej serwecie, ku ogólnemu zdziwieniu obecnych, a szczególnemu zadowoleniu lekarza, który zapytał Salvatora:
— Czy mam zaszczyt mówić z kolegą?
— Nie panie, powiedział Salvator, jestem tylko poprostu zwolennikiem anatomji. Poczem zwróciwszy się do widzów: Panowie, dodał, jesteście wszyscy świadkami, że odkryłem w tym dole zwłoki dziecięcia?
— Jestem tego świadkiem, powiedział lekarz, który zdawał się chcieć zmonopolizować to świadectwo, jakiego Salvator żądał od wszystkich.
— Czy wszyscy są świadkami? powtórzył Salvator, pytając wzrokiem każdego z obecnych.
— Wszyscy jesteśmy świadkami, wszyscy, powtórzyli chórem biesiadnicy, którym pochlebiało zawczasu, jakikolwiek byłby wypadek, iż powoływano ich do pewnego w nim udziału.
— A zatem każdy zaświadczy to nawet przed sądem, jeżeli będzie potrzeba? ciągnął dalej Salvator.
— Tak, tak, powtórzyli zgromadzeni.
— Tylko, odezwał się były woźny, trzebaby spisać protokół.
— To niepotrzebne, podjął Salvator, jest już spisany.
— Jakim sposobem?
— Byłem tak silnie przekonany o tem co znajdę, powiedział Salvator, wyciągając z kieszeni papier stęplowy, że mam go już napisany.
I przeczytał w istocie cały protokół, spisany podług form, w jakich redagują się zwykle tego rodzaju akty, i w którym opisane było nawet dokładnie miejsce gdzie znaleziono szkielet; co było dowodem, że Salvator nie pierwszy już raz zwiedzał ogród w Vanvres.
Jednej tylko rzeczy brakowało: to jest podpisów osób znajdujących się przy odkopaniu.
Wszyscy widzowie tej sceny, którzy od kwadransa zostawali pod wpływem różnych wrażeń, słuchali protokółu, przypatrując się ze zdumieniem dziwnem u człowiekowi, który zrobił ich uczestnikami strasznego dramatu.
— Kałamarza! zawołał Salvator na służącego, który przypatrywał się równie zdumiony, jak inni.
Służący usłuchał natychmiast, jak gdyby przyznawał prawo rozkazywania Salvatorowi, i pobiegłszy, wrócił niosąc kałamarz i pióro.
Wszyscy podpisali.
Salvator wziął papier, schował go napowrót do kieszeni, pogłaskał Brezyla, i związawszy cztery rogi serwety, skłonił się całemu towarzystwu.
— Panowie, powiedział, przypominam wam, że to jutro o czwartej godzinie po południu ma być stracony niewinny; nie mam więc czasu, dlatego dziękując wam raz jeszcze za waszą pomoc, muszę się oddalić.
— Wybacz pan, odezwał się notarjusz, ale powiedziałeś zdaje mi się, że ten niewinny nazywa się Sarranti?
— Tak, powiedziałem i powtarzam to raz jeszcze.
— A więc, ciągnął dalej notarjusz, czyż nazwisko naszego gospodarza pana Gerarda, dwa lub trzy miesiące temu, nie zostało wmieszane do tej smutnej sprawy?
— W istocie, odparł Salvator.
— Tym sposobem, przerwał doktor, możnaby przypuszczać, że pański Giraud jest poprostu?...
— Panem Gerardem?
— Tak, skinęli obecni głowami.
— Przypuszczajcie panowie, co tylko chcecie, powiedział Salvator, zresztą, jutro będziemy mieć już pewność, a nie proste przypuszczenia. Mam zaszczyt was pożegnać, panowie. Brezyl chodź!
I Salvator wraz z psem oddalił się pospiesznie, zostawiając biesiadników pana Gerarda w stanie przestrachu trudnym do opisania.

II.
Oda do przyjaźni.

A teraz zobaczmy, co robi pan Gerard przez czas, gdy w parku jego spełniał się ten ważny wypadek, któryśmy opowiedzieli.
Widzieliśmy go spieszącego do pałacu na wezwanie nieznajomego, gdzie zniknął nam z oczu.
W przedsionku czekał na niego człowiek dobrego wzrostu, odziany długim płaszczeni, w kapeluszu nasuniętym na oczy.
Człowiek ten był tyle ostrożnym, że się me pokazał.
Pan Gerard szedł prosto do niego. Zrobiwszy dwa kroki, wiedział już z kim ma do czynienia.
— A! a! to ty Gibassier, pomruknął.
— Ja, w własnej swojej osobie, szanowny panie Gerard, odpowiedział galernik.
— I przybywasz od?...
— Tak, dokończył Gibassier.
— Od?... powtórzył pan Gerard, niechcąe ryzykować się na niepewne.
— Od naszego zwierzchnika, przecież! powiedział Gibassier, starając się ominąć drażliwe drobnostki.
Wymówiony przez tego służalca wyraz zwierzchnik, mający oznaczać wspólnego pana, wywołał uśmiech na usta przyszłego deputowanego.
Przez chwilę milczał, przygryzając usta, nakonicc odezwał się:
— Przysyła zatem po mnie?
— Tak, przysyła mnie po pana, odparł Gibassier.
— I wiesz czego żąda?
— Nie mam o tem pojęcia.
— Czyż byłoby to z powodu?...
Zawahał się.
— O! możesz pan mówić z zaufaniem, powiedział Gibassier wiesz przecie, że wyjąwszy uczciwość, jestem drugim tobą.
— Czy byłoby to z powodu pana Sarranti.
— Istotnie, mogłoby to być, i ja tak myślę, zauważył Gibassier.
Pan Gerard nietylko zniżył głos, ale głos ten przybrał lekki odcień wzruszenia.
— Czy spełnienie wyroku odłożono na inny dzień. zapytał.
— Nie sądzę, wiem z pewnego źródła, że wydano rozkaz katowi, aby był gotów na trzecią godzinę, i że skazany poprowadzony został do Conciergerie.
Pan Gerard westchnął, a westchnienie to widocznie wydobyło się z piersi ciężko przytłoczonej.
— I nie możnaby do jutra rana odłożyć tego, co mamy zrobić dziś wieczór? zapytał jeszcze.
— O! to niepodobne! zaprzeczył Gibassier.
— Jest to więc ważna sprawa?
— Bardzo nawet.
Pan Gerard spojrzał przenikliwie w oczy Gibassiera.
— I utrzymujesz, że nie wiesz o co chodzi?
— Przysięgam panu na Świętego Gibassiera.
— A zatem wezmę tylko kapelusz.
— Weź pan, panie Gerard, wieczory są chłodne i mógłbyś się zakatarzyć.
Pan Gerard zdjął z haka kapelusz.
— Jestem gotów, powiedział.
— A więc jedźmy, dodał Gibassier.
Przy bramie czekał fiakr.
Na widok fiakra, który jak wszystkie wogóle fiakry podobny był do karawanu, dreszcz mimowolny przeszedł pana Gerarda.
— Siadaj, powiedział do Gibassiera, ja później.
— O! niepozwolę na to, przysięgam panu, odrzekł Gibassier.
Galernik otworzył drzwiczki, wsadził z grzecznością pana Gerarda do powozu, poczem usiadł obok, zamieniwszy jeszcze parę słów z woźnicą.
Fiakr puścił się drobnym truchtem do Paryża, gdyż Gibassier wyrozumował sobie, że może zmienić marszrutę, wskazaną przez Salwatora, sądząc, że wszystko jedno, gdzie zawiezie pan a Gerarda, byle go z domu wyprowadził.
— Dobrze! pomyślał sobie Gerard uspokojony nieco powolną jazdą, jeżeli jest to sprawa ważna, nie jest przynajmniej bardzo pilna.
Po tej rozsądnej uwadze, najgłębsze milczenie zapanowało w powozie przez ciąg pierwszej wiorsty. Gibassier przerwał pierwszy.
— O czem myślisz tak uparcie, kochany panie Gerard? zapytał.
— Przyznaję, panie Gibassier, odpowiedział filantrop, że myślę o nieznanym mi celu tej niespodzianej wizyty.
— I to cię kłopocze?
— To mnie zajmuje, przynajmniej.
— Wiesz pan! gdybym był na twojem miejscu, wcale by mnie to nie zajmowało, przysięgam.
— Dlaczego?
— O! to bardzo rzecz prosta! Zważ pan, że powiedziałem na twojem miejscu, nie na swojem.
— Tak, uważałem, ale dlaczego powiedziałeś „na twojem miejscu?“
— Bo gdyby moje sumienie było tak czyste jak twoje, czując się być zupełnie godnym względów fortuny, nie robiłbym zaszczytu memu przeznaczeniu, obawiając się jego ciosów.
— Zapewne, zapewne, mruknął Gerard, kiwając melancholijnie głową, ale fortuna ma tak dziwne nieraz wybryki, że nie obawiając się niczego, można być przygotowanym, na wiele rzeczy.
— Prawdziwie, gdybyś pan był żył za czasów Talesa, Grecja zamiast mieć siedmiu mędrców, byłaby ich miała ośmiu, kochany panie Gerard, do ciebie to zastosowaćby można ten piękny wiersz: „Mędrzec jest gotów na ciosy wszelakie!“ Uważaj pan, że powiedziałem, gotów, nie zaś zrezygnowany, gdyż jeżeli jesteś gotów, nie wydajesz mi się wcale zrezygnowanym. Tak, masz pan słuszność, ciągnął dalej Gibassier głosem uroczystym i przesadnym: fortuna ma dziwne wyskoki; dlatego to starożytni, którzy nie byli głupi, przedstawiali ją czasem siedzącą na wężu, co znaczy, że stoi powyżej roztropności. Jednakże na twojem miejscu, powtarzam to panu, nie troszczyłbym się napróżno. Cóż mogłoby ci się przytrafić? Miałeś szczęście być sierotą od dziecka, nie możesz zatem obawiać się śmierci rodziców, lub skompromitowania przez nich; nie jesteś pan żonatym i z tego powodu nie obawiasz się stracić żony lub być przez nią zdradzonym; jesteś miljonerem i większa część majątku mieści się w dobrach ziemskich, nie potrzebujesz zatem się lękać, by zrujnował cię notarjusz, lub zarwał jaki bankrut; cieszysz się zdrowiem, tą cnotą ciała; posiadasz cnoty, to zdrowie duszy; masz poważanie między współobywatelami, którzy chcą cię obrać deputowanym; twój dyplom kawalera legii honorowej, jako dobroczyńcy ludzkości, już jest u podpisu, wprawdzie to sekret, ale mogę go panu powiedzieć w zaufaniu; nakoniec pan Jackal ceni cię tak wysoko, że dwa razy w tydzień, jakkolwiek ważne by miał zajęcia, przyjmuje cię w swoim gabinecie na pogadankę sam na sam; jednem słowem, utrzymujesz i otrzymasz sprawiedliwą nagrodę za pięćdziesiąt lat filantropii i poczciwości. Cóż ci więc brakuje? Czego możesz się obawiać? Powiedz!
— Kto wie! westchnął Gerard, jakiej niespodzianki może, kochany panie Gibassier.
— Niech i tak będzie, jeżeli chcesz koniecznie. Ale nie mówmy już o tem, mówmy o czem innem.
Gerard skinął głową, jak gdyby chciał powiedzieć: Mówmy o czem tylko zechcesz, byłeś ty mówił, a ja mógł milczeć. Gibassier wziął ten znak za przyzwolenie, gdyż ciągnął dalej:
— Tak, mówmy o czemś weselszem, wszak nie będzie to trudno, nieprawdaż?
— Nie.
— Przyjmowałeś pan dzisiaj kilku przyjaciół na obiedzie, kochany panie Gerard? Uważ, że pozwalam sobie nazywać cię kochanym panem Gerard, gdyż od czasu do czasu nazywasz mnie także kochanym panem Gibassier, i teraz także zrobiłeś mi ten zaszczyt.
Pan Gerard się skłonił. Gibassier oblizał usta.
— Musiałeś im wyprawić tęgi obiad, hę?
— Tak mi się zdaje, nie chwaląc się.
— A ja jestem tego pewny, sądząc z zapachów, jakie zalatywały z kuchni do przedsionka, w którym czekałem chwilę.
— Starałem się o ile można, odrzekł skromnie Gerard.
— I ciągnął dalej Gibassier, obiadowaliście w parku, na trawniku?
— Tak.
— Widok prześliczny musiał być. Czy śpiewano przy obiedzie?
— Miano właśnie podać wety, w chwili, gdy przybyłeś.
— Tak, spadłem jak duch Banka w Makbecie lub Komandora w Don Juanie.
— To prawda, powiedział Gerard, uśmiechając się z przymusem.
— Lecz, mówił dalej Gibassier, przyznaj, iż jest w tem trochę twojej winy, drogi panie Gerard.
— Jakto?
— Bezwątpienia. Przypuśćmy, że raczyłeś zaprosić mnie wraz z innymi przyjaciółmi, otóż można stawić tysiąc przeciw jednemu, drogi panie Gerard, że zasiadłszy u twego stołu od początku obiadu, nie byłbym przyszedł popsuć go przy końcu.
— Wierzaj, drogi panie Gibassier, pospieszył powiedzieć Gerard, że żałuję bardzo mojego zapomnienia, lecz upewniam cię, iż było ono mimowolne i od ciebie tylko zależeć będzie, abym je naprawił.
— Wątpię bardzo, powiedział Gibassier, udając głęboki, smutek, gdyż w istocie gniewam się bardzo na pana.
— Na mnie?
— Tak, zraniłeś mi pan serce, a wiesz o tera, mówił, podnosząc z ruchem rozrzewniającym rękę do piersi, że rany w serce zadane bywają śmiertelne. Niestety! ciągnął dalej, przechodząc ze smutku do narzekania, jeszcze jedna wiara, która gaśnie, jeszcze jedno złudzenie, które odbiega, jeszcze jedna czarna karta do zapisania w księdze już tak ponurej mego życia! O przyjaźni! lekkomyślna i niestała przyjaźni, którą lord Byron tak fałszywie nazwał miłością bez skrzydeł, ileż złego mi wyrządziłaś i ile jeszcze zadasz mi boleści! Miał słuszność poeta, że zamiast napisać odę na pochwałę przyjaźni, wykrzyknął z goryczą: „Dzisiaj twoje ołtarze, o bogini! nie są już oświecone ogniem poświęceń, w sklepieniach twojej świątyni nie rozlega się już odgłos śpiewu twoich wiernych. Wypędzona przez interes ze swego dawnego pobytu, błąkasz się teraz sama, opuszczona, igraszka nieszczęśliwa ludów, dworów i wszystkich nędznych śmiertelników, których męczy brudna chciwość. Pomiędzy ludźmi pyszniącymi się swemi bogactwy, urodzeniem i wielkością, któż zwraca uwagę na twe wołanie, któż lituje się nad twem nieszczęściem, któż odwiedzi twoją świątynię? Niestety, niestety! nieszczęśliwy Gibassier, jak Portland, bohater poematu, sam jeden domaga się tam wejściau.
Po tej pretensjonalnej przemowie, której głębokiej uczoności nie ocenił dostatecznie pan Gerard, były galernik wyciągnął żółtą fularową chustkę, i udawał, że ociera oczy.
Filantrop z Vanvres, który nie rozumiał i przyznać musimy, zrozumieć nie mógł, gdzie zmierza gadanina jego towarzysza, sądził, że w istocie jest wzruszony i zaczął go pocieszać, tłómacząc się zarazem.
Lecz tenże ciągnął dalej:
— Świat teraźniejszy musiał się stać bardzo złym, kiedy świat starożytny cytuje, nie licząc Achilla i Patrokla, aż cztery przykłady przyjaźni, która z ludzi robiła półbogów, jak Herkulesa i Piritousa, Oresta i Pylada, Eurjala i Nisusa, Damona i Pytiasza, przeciwko którym to przykładom nie ma nic do przeciwstawienia. O! my żyjemy prawdziwie w wieku piekielnym, kochany panie Gerard!
— Chcesz pan pewno powiedzieć, że jesteśmy przy rogatce Piekielnej, powiedział stangret, który zatrzymawszy fiakra, stanął przy drzwiczkach i usłyszał ostatnie słowa Gibassiera.
— A! jesteśmy przy rogatce Piekielnej? powiedział Gibassier, przybierając głos naturalny. Ho! ho! droga nie wydała mi się długą. Ileż to już czasu jakeśmy wyjechali?
Wydobył zegarek.
— Godzina i kwadrans, słowo daję! przyjechaliśmy już, kochany panie Gerard.
— Ależ, zapytał tenże z niepokojem, nie jesteśmy na ulicy Jerozolimskiej, zdaje mi się?
— A któż panu powiedział, że jedziemy na ulicę Jerozolimską? Nie ja przecież, mówił Gibassier.
— Gdzież zatem jedziemy? zapytał filantrop zdziwiony.
— Ja idę za swojemi interesami, powiedział galernik, a jeżeli pan także masz jakie, radzę ci zajmij się niemi.
— Ależ mnie żadne interesa nie sprowadzają do Paryża, powiedział Gerard osłupiały.
— A! tem gorzej! bo gdybyś trafem miał dzisiaj interes w stolicy i gdyby ten interes był w tym cyrkule, to byłbyś już na miejscu.
— Ależ, mości Gibassier, zawołał Gerard, prostując się, czy przypadkiem nie żartujesz sobie ze mnie?
— Trochę zakrawa na to, mości Gerard, odparł galernik, wybuchając śmiechem.
— A zatem pan Jackal nie oczekuje mnie? krzyknął Gerard wściekle.
— Nietylko cię nie oczekuje, lecz mogę ci jeszcze powiedzieć, że wchodząc do niego o tej godzinie, zrobisz mu nie bardzo przyjemną niespodziankę.
— To ma znaczyć, żeś mnie wywiódł w pole, mości ladaco! powiedział Gerard, odzyskując zuchwałość w miarę, jak znikało niebezpieczeństwo.
— Najzupełniej cię zwiodłem, szlachetny panie Gerard. Teraz skwitowaliśmy się, czyli zrównali, jak zechcesz.
— Ależ ja ci nigdy nic złego nie zrobiłem, Gibassierr krzyknął pan Gerard. Zkądże taki żart niewczesny?
— Ty nigdy nic złego mi nie wyrządziłeś? mówił Gibassier. On powiada, że mi nigdy nic złego nie wyrządził, niewdzięcznik! A o czemże mówimy od wyjazdu z Vanvres, jeżeli nie o czarnej niewdzięczności? Jakto, drogi przyjacielu, dajesz w swojej willi w Vanvres świetną ucztę gastronomiczno-polityczną, zapraszasz na tę ucztę wyborczą i kuchenną swoich najbliższych znajomych, a nie uprzedzasz o tem najczulszego przyjaciela, twego Piritousa, Pilada, Eurjala, Damona, twego wreszcie drugiego siebie samego! Zapominasz o nim jak o torbie najpotrzebniejszej w podróży; odrzucasz jego poświęcenie. Niech bogowie ci wybaczą, lecz co do mnie chciałem się pomścić za zniewagę w sposób, w jaki mi była wyrządzoną: pozbawiłeś mnie swego obiadu, ja pozbawiłem twój obiad ciebie samego. Cóż na to mówisz? I zamykając prędko drzwiczki: Wziąłem fiakra o czwartej godzinie, powiedział, a że niechcę, aby cię zdarł zanadto, powiadam ci czas, co do ceny zaś, to pięć franków za sześćdziesiąt minut, dopokąd podoba ci się go zatrzymać.
— Jakto, krzyknął Gerard, który nie mógł nigdy przezwyciężyć swego pociągu do oszczędności, ty nie płacisz?
— A to dobre! mówił Gibassier, gdybym zapłacił, w czemże byłby żart?
I kłaniając mu się z uszanowaniem trochę szyderskim: Do wadzenia, szanowny panie Gerard, powiedział, i znikł.
Pan Gerard osłupiał.
— Gdzie mam cię zawieść, obywatelu? Wiesz, że wzięto mnie o czwartej i że zgodzony jestem pięć franków za godzinę, licząc w to powrót próżny?
Pan Gerard chciał gniewać się na woźnicę, ależ to nie było winą tego poczciwego człowieka, wzięto go na stacji, ugodzono i pojechał w dobrej wierze. Gibassier był jedynie człowiekiem, na którego mógł się oskarżać pan Gerard.
— Do Vanvres, powiedział, lecz pięć franków na godzinę mój przyjacielu, to nie darmo.
— A! jeśli wam się podoba mnie tu zapłacić, to jeszcze wolę, na czas jaki się zanosi.
Pan Gerard wysunął nos i spoglądał na niebo. W samej rzeczy, burza zbierała się nad Vaugirard i słychać było głuchy huk grzmotów.
— Nie, powiedział Gerard, zatrzymuję cię do Vanvres, przyjacielu, i jak można najprędzej.
— O! pojedziemy jak będzie można obywatelu, odpowiedział woźnica, biedne zwierzęta mają tylko po cztery nogi i nie mogą więcej zrobić, jak to co można zrobić czterema nogami.
I siadając na swoje miejsce, zawrócił napowrót drogą do Vanvres, mrucząc pod nosem.

III.
Co pan Gerard znalazł, czyli raczej czego nie znalazł, przyjechawszy do Vanvres.

Zostawszy sam i skazany na powolne stąpanie dwóch szkap zmordowanych, pan Gerard zapuścił się w morze przypuszczeń.
Pierwszą jego myślą było pospieszyć do pana Jackala i żądać satysfakcji za żarcik, jakiego pozwolił sobie jego agent.
Lecz pan Jackal miał zwyczaj, mówiąc z szanownym panem Gerardem, używać tonu filuternego, który był dla niego tak kłopotliwym, że chwile spędzane u naczelnika policji bezpieczeństwa, były w ogólności najprzykrzejsze w życiu filantropa.
A potem jakżeby wyglądał? Jak student dąsający się, który przychodzi skarżyć na swego kolegę.
Bo jakkolwiek pan Gerard odpychał tytuł kolegi zastosowany do Gibassiera, był jednakże niemniej zmuszony przyznać sobie samemu, że im dalej odpychał ten tytuł, tem silniej opadał na niego.
Postanowił zatem powrócić do Vanvres.
Widział pana Jackala w przeddzień i chwila zobaczenia go znowu nadejdzie wkrótce, gdyż jak mu to Gibassier przypomniał, zmuszony był stawiać się u niego dwa razy w tydzień.
Obok tego jakiś nieokreślony niepokój mówił mu, że to w Vanvres groziło mu niebezpieczeństwo.
Jak bądź uwodzące były powody podane przez Gibassiera, Gerard nie przypuszczał żeby tenże uważał się o tyle jego przyjacielem, aby się obraził tak dalece zapomnieniem zupełnie naturalnem. Coś nieodgadnionego było zatem w tej tajemnicy.
Otóż w położeniu, w jakiem się znajdował pan Gerard, w przeddzień wyroku śmierci człowieka, który szedł na rusztowanie, aby przypłacić głową jego zbrodnię, wszystko co jest niejasnem, wydaje się niebezpiecznem.
To też pragnął on i obawiał się zarazem powrotu do Vanvres.
Ale konie, które odbyły drogę z Vanvres do rogatki Piekielnej w godzinę i kwadrans, pod pozorem zmęczenia, wracały tąż samą drogą półtory godziny.
Napróżno burza groziła coraz bardziej, napróżno pomimo turkotu kół, huk grzmotów dochodził uszu pana Gerarda, napróżno przy świetle błyskawic, krajobraz pogrążony w ciemnościach rozjaśniał się nagle płomieniem koloru sinego, woźnica ani razu więcej nie uderzył swych rumaków, a one nie przyspieszyły ani jednego kroku.
W chwili gdy wybiła dziesiąta, pan Gerard wysiadł przed swym domem i obliczył się z woźnicą. Przeczekał cierpliwie aż tenże przeliczył skrupulatnie pieniądze i konie ruszyły w kierunku Paryża. Wtenczas dopiero zwrócił się do swego domu.
Był on pogrążony w głębokiej ciemności, a chociaż ani jedna okiennica nie była zamknięta, światło nie ukazywało się w żadnem oknie.
Nie było w tem nic dziwnego: biesiadnicy zapewne się już rozeszli, gdyż było późno, a służba prawdopodobnie znajdowała się w oficynie.
Otóż oficyna była od tyłu a okna jej wychodziły na ogród.
Pan Gerard wszedł na schody, do drzwi głównych. Stopniowo gdy wchodził, spostrzegł wśród ciemności, że drzwi były otwarte. Wyciągnął rękę, drzwi istotnie były otwarte.
Była to wielka nieroztropność ze strony służących, aby w podobną noc, gdy niebo sposobiło się wydać gwałtowną walkę ziemi, zostawić drzwi otwarte i okiennice nie zamknięte.
Pan Gerard obiecywał sobie zgromić tę nieroztropność. Wszedł, zamknął drzwi za sobą i znalazł się w najgłębszej ciemności. Przybliżył się do izby odźwiernego. Drzwi także były otwarte. Wołał odźwiernego; nikt nie odpowiadał. Postąpił kilka kroków, macając nogami i natrafiwszy na pierwsze stopnie schodów, podniósł głową, wołając kamerdynera. Nie otrzymał odpowiedzi.
Wszyscy jedzą w kuchni, mówił głośno do siebie, jakby chcąc tym sposobem nadać temu przypuszczeniu większe prawdopodobieństwo.
W tej chwili gwałtowne uderzenie pioruna dało się słyszeć, błysnęło i pan Gerard zobaczył, że drzwi wiodące do ogrodu, były również otwarte.
— O! o! wyszeptał, co to znaczy? Możnaby przypuścić że ten dom opustoszał.
Doszedł po ciemku do końca sieni, bo widzieć tylko można było w chwili błyskawic, i ztamtad zobaczył światło w oficynie.
— Aha! powiedział, ja zaraz myślałem, że moi hultaje tam są.
I mrucząc pod nosem, posuwał się do kuchni. Lecz na progu się zatrzymał; nakrycia były pokładzione jakby do kolacji, tylko ludzie znikli.
— A! zawołał, coś niepojętego się tu dzieje.
Wziął światło, powrócił przez korytarz kuchenny do sali jadalnej. Sala była pusta. Przebiegł cały dół mieszkania. Z dołu poszedł na pierwsze piętro, pusto znów; poszedł na drugie piętro, i tu pusto. Wołał; ponure echo odpowiadało tylko.
Przechadzając koło zwierciadła, pan Gerard cofnął się z przerażenia. Zląkł się sam siebie, tak był blady. Zszedł napowrót ze schodów, trzymając się poręczy; nogi uginały się pod nim. W końcu znalazł się znowu w sieni i wyszedł na balkon, podnosząc światło, aby zobaczyć trawnik. Lecz w tej chwili podmuch wiatru zgasił świecę. Gerard znalazł się znowu w ciemnościach.
Jakiś niezwyciężony przestrach, z którego nieumiał sobie zdać sprawy, opanował go. Przez chwilę myślał, aby iść do swego pokoju i tam się zabarykadować, gdy nagłe wydał krzyk przerażenia i zatrzymał się, jak gdyby wrósł w deski balkonu.
Niebo roztworzyło się i przy świetle błyskawicy zobaczył stół wywrócony i obrus powiewający jak całun grobowy.
Któż mógł wywrócić stół na trawniku! Ależ może źle widział, błyskawica była tak szybką... Zszedł ze schodów i posunął się do stołu, który zaledwie rozróżnić można było jak czarną masę.
W chwili, gdy wyciągnął rękę, aby dotknąć stołu, zabrakło mu ziemi pod nogami. Cofnął się w tył z żywością.
W tejże chwili przy świetle błyskawicy spostrzegł u nóg swoich otwór podobny do rowu.
Coś podobnego do krzyku wydobyło się z jego piersi, ale nie był to krzyk ludzki; było to zarazem coś przerażonego i przerażającego.
— Ależ nie! to niepodobna! mruknął, ja marzę!
Poczem, nie mogąc się doczekać błyskawicy, która jedynie wywieśćby go mogła z niepewności, przykląkł na trawniku.
Zdawało mu się, że kolana jego zagłębiają się w ziemię poruszoną świeżo. Pomacał ręką. Wzrok go nie omylił: obok tej ziemi świeżo poruszonej, był dół świeżo wykopany. Zęby zadzwoniły mu z przestrachu.
— O! zawołał, jestem zgubiony! W mej nieobecności odkryto dół i odkopano go!...
Wyciągnął rękę aż do ramienia, niemogąc natrafić na grunt.
— I zabrano trupa! wykrzyknął.
Poczem sam przyłożył sobie rękę do ust, jak gdyby nakazując im milczenie. A przez tę zaporę głos jego stłumiony wydał posępne łkanie. Podniósł się na nogi, szepcząc:
— Co czynić, mój Boże? co czynić?
Nie mógł wstrzymać się od głośnego mówienia.
— Uciekać! uciekać! uciekać! jęknął.
I zdyszany, potem zlany, na wpół szalony biegł przed siebie, sam nie wiedząc dokąd. Ale zrobiwszy zaledwie dziesięć kroków potknął się o jakiś przedmiot, a dziesięć kroków dalej przewrócił się jak długi.
Coś nakształt mruczenia dało się słyszeć. Gerard, który się już podniósł i miał zamiar uciekać, stanął jak wryty.
Była to jakaś skarga ludzka, jakiś człowiek. Ale co za jeden? i co tu robił? Musiał to być jednak nieprzyjaciel. Pierwszą myślą Gerarda było pozbyć się go. Szukał jakiejkolwiek broni.
Poddasze na skład narzędzi ogrodniczych było obok. Poskoczył, uzbroił się w rydel i powrócił gotów rzucić się na człowieka, straszny jak Kain.
Błyskawica mu przewodniczyła, podniósł rydel.
— Tak, tak, dobry panie Gerard, powiedział jakiś głos opiły; odpędź te muchy.
Gerard się zatrzymał. Głos ten zdradzał zupełną bezprzytomność.
— O! mruknął, to jakiś nieszczęśliwy na śmierć pijany.
I wypuścił z rąk rydel.
— Wystaw pan sobie ci głupi Turcy! powiedział człowiek podnosząc się na jedno kolano i czepiając ubrania Gerarda; wyobraź to sobie, że za smarkacza dziesięcioletniego, którego zabiłem, i jeszcze nie jestem zupełnie pewnym czym to uczynił, pochowali mnie żywcem, posmarowawszy miodem i każą mnie zjeść swoim szkaradnym muchom. Szczęściem, że ty przybyłeś, dobry panie Gerard, ciągnął dalej pijak, który mieszał rzeczywistość z marzeniem. Na szczęście, że przybyłeś tu ze swoim rydlem i wydobyłeś mnie z dołu. A! przecież jestem na wierzchu; do kaduka! nie przyszło to z łatwością. Panie Gerard, dobry panie Gerard, szanowny panie Gerard, choćbym żył sto lat, nie zapomnę usługi, którą mi oddałeś!
Gerard poznał jednego ze swoich biesiadników. Był to rolnik.
Co mógł on widzieć? co widział? o czem mógł pamiętać? Całe życie nędznika zawisło w tych pytaniach.
— A! tak, mówił rolnik, gdzież u djabła są inni? To ja pytam o to? powiedział pan Gerard.
— Nie, wybacz mi, nalegał rolnik, to ja pytam ciebie. Gdzie oni się podzieli?
— Musisz to wiedzieć. No, staraj się zebrać wspomnienia; co robiłeś od czasu mego wyjazdu?
— Powiedziałem ci już, szanowny panie Gerard, zostałem zjedzony przez muchy!
— Ale nim zostałeś zjedzony przez muchy, nic sobie nie przypominasz?
— Zdaje się, że zabiłem dziecko.
Gerard się zachwiał; był blizkim omdlenia.
— Cóż to, powiedział pijak, czy to pan, czy też ja nie mogę utrzymać się na nogach?
— To ty, odparł Gerard, ale bądź spokojny, wyprowadzę cię stąd, skoro mi opowiesz co się stało po moim odjeździe.
— A! tak, prawda, wyjąkał rolnik, przypominam sobie...
poczekaj pan... Przysłano po ciebie od pana Jackala, abyś poszedł zobaczyć jak ucinają głowę temu niegodziwcowi Sarrantemu.
— Tak, powiedział Gerard, usiłując wydobyć coś z tego zwierzenia; ale po moim odjeździe?
— Po twoim odjeździe?... Czekaj pan, czekaj... A! przybył... ten młodzieniec, którego przysłałeś.
— Ja, zawołał pan Gerard, czepiając się tej nitki, przysłałem młodzieńca?
— Tak, ładnego chłopca, bruneta, w białym krawacie, czarnem ubraniu, tak jak notarjusz, lepiej jeszcze ubrany od notarjusza.
— Był sam?
— Nie, nie powiedziałem tego, żeby był sam; przyszedł z psem: to dopiero był zajadły pies! I wtedy to właśnie uciekłem; ale ziemia aż drżała, tak ten przeklęty pies ją drapał.
— W którem miejscu? zapytał Gerard.
— Pod stołem, mówił rolnik, i wtenczas gdy ziemia się trzęsła, ja upadłem, i od tej chwili zacząłem być zjadany przez muchy.
— Nie przypominasz sobie czego innego? zapytał Gerard z obawą.
— Czego innego? Myślisz pan, że można sobie co przypominać wtedy, gdy cię muchy zjadają? Dobry sobie jesteś!
— No dalej, powiedział Gerard prawie błagająco, staraj się przypomnieć sobie co jeszcze, mój dobry przyjacielu.
Pijak zaczął rozmyślać, licząc na palcach.
— Nie, powiedział, dobrze mówiłem: pan Sarranti, pan Jackal, czarny młodzieniec w białym krawacie, pies Brezyl.
— Brezyl! Brezyl! krzyknął Gerard, schwyciwszy za gardło rolnika. Mówisz, że pies nazywał się Brezyl?
— Ale uważaj pan co robisz! udusisz mnie! Na pomoc!
— Nieszczęśliwy! jęknął Gerard, padając na kolana, nie krzycz! nie krzycz!
— A więc puść mnie, chcę ztąd odejść.
— Tak, tak, idź sobie! odprowadzę cię.
— A to co innego, bąknął pijak. Ale cóż to? jesteś pijany?
— Dla czego?
— Bo nie możesz się utrzymać nogach.
Istotnie, zamiast podtrzymywać rolnika, Gerard sam potrzebował pomocy.
Z wysileniem i męczarnią Gerard dopiął tego nareszcie, że zaciągnął rolnika na drugą stronę ulicy, i uspokoił się wtedy dopiero, gdy widział, iż tenże się oddalił, potykając za każdym krokiem, trzymał się jednak na nogach i mruczał co chwila pod nosem:
— Przeklęte muchy!
Poczem, gdy pijak zniknął w ciemnościach i głos jego ucichł w oddaleniu, Gerard powrócił do swego domu; zamknął za sobą drzwi od ulicy i otrzaskany już cokolwiek z różnemi wzruszeniami, skierował się do rowu i czerpiąc odwagę w ostatniej iskierce nadziei, zeszedł do dołu, macając ze wszystkich stron rękoma.
Dół był zupełnie próżny.
Gerard nie słyszał straszliwych grzmotów i piorunów, nie czuł padającego deszczu, widział tylko rozwartą paszczę rowu. Usiadł na brzegu, spuściwszy w dół nogi, jak grabarz w Hamlecie. Skrzyżował ręce, zwiesił głowę i próbował zastanowić się i ocenić swoje położenie.
A zatem podczas nieobecności dwugodzinnej którą płochy żart wywołał, odbiegły go najdroższe nadzieje wypoczynku i spokojności; ze wszystkich męczarni, jakie przeniósł dla ukrycia swej zbrodni, pozostały mu, nie powiemy wyrzuty, lecz wspomnienie tego, że był mordercą i obawa wstąpienia na rusztowanie. I w jakiejże to chwili wybuchła ta katastrofa; w chwili, gdy stanie na szczycie honorów i znaczenia! Rano widział się w myśli zasiadającym na ławie w Izbie deputowanych; wieczór, z nogami zwieszonemi w tym rowie, widział się na ławie w sądzie przysięgłych wśród dwóch żandarmów, ze wzrokiem spuszczonym w ziemię, aby uniknąć szyderskich spojrzeń tego tłumu, który koniecznie chciał widzieć pana Gerarda, czcigodnego człowieka; poczem wdali na wzniesieniu, pośród tłumu, spostrzegł dwie czerwone i szkaradne ręce straszliwej maszyny, która ściga we snach zbrodniarzy...
Na szczęście był to człowiek hartowny ten filantrop z Vanvres. Jak widzieliśmy, gdy zamierzył się rydlem na rolnika, tak nie byłby się cofnął przed drugiem morderstwem, aby wykręcić się od pierwszego; ale nie zawsze wpada nam ktoś w rękę do zamordowania, by nas wybawić z kłopotu.
I mimo chęci musiał szukać innego sposobu ratunku. Było tych sposobów nie jeden, lecz dwa.
Uciekać, uciekać pospiesznie, uciekać nie oglądając się za siebie, uciekać nie pożegnawszy nikogo, tak jak uciekli biesiadnicy, jak uciekli służący, nie zatrzymując się jak o mil dwadzieścia; gdyby koń padł w drodze, wziąć innego, zmieniać go na każdej stacji, przebyć cieśninę, przepłynąć morze i nie zatrzymać się aż w Ameryce.
Tak; lecz jakże uczynić to bez paszportu? Na pierwszej zaraz stacji poczthalter odmówiłby mu konia i posłał po żandarmów.
Trzeba więc iść do pana Jackala, opowiedzieć mu zdarzenie i zapytać go o radę.
Jedenasta biła. Biorąc szybkiego konia, a pan Gerard miał dwóch takich biegunów w swej stajni, można było stanąć o wpół do dwunastej w dziedzińcu Prefektury.
Niezawodnie był to najlepszy sposób.
Gerard podniósł się, pobiegł do stajni, okulbaczył sam najlepszego konia, wyprowadził go bocznemi drzwiami, zamknął je za sobą, skoczył na konia z lekkością młodzieńca, ścisnął go ostrogami i bez kapelusza, nie troszcząc się, że deszcz bije w jego gołą czaszkę, puścił się cwałem drogą do Paryża.
Zostawmy teraz mordercę pędzącego i idźmy za Salvatorem, który unosi w tryumfie kości nieszczęśliwej ofiary.

IV.
Dowody.

Salvator przybył do pana Jackala właśnie w chwili, kiedy Gerard rozpoczynał swą rozpaczliwą bieganinę.
Dla pana Jackala, wiadomo, nie było ani dnia, ani nocy. O której godzinie sypiał, nikt tego nie wiedział, on sypiał tak jak drudzy jedzą, na kolanie.
Wydany był rozkaz, ażeby Salvatora wpuszczać o którejbądź przyjdzie porze.
Pan Jackal przesłuchiwał raportu, który musiał być dosyć zajmującym, gdyż prosił Salvatora ażeby poczekał pięć minut.
Po pięciu minutach Salvator wchodził akurat jednemi drzwiami, kiedy agent wychodził drugiemi.
Salvator złożył w rogu obrus, związany czterema końcami, który zawierał szczątki dziecka, a Roland, z żałosnym jękiem położył się przy nich.
Pan Jackal patrzył na młodzieńca przez podniesione okulary, ale nie pytał go co robi.
Salvator podszedł ku niemu.
Gabinet oświetlony był tylko lampą z zasłoną zieloną; tworzyła ona światłe koło na biurku pana Jackala, ale koło to nie rozszerzało się dalej.
Ztąd, kiedy obaj ci ludzie siedzieli, kolana ich były dostatecznie oświetlone, ale głowy nikły w cieniu.
— Aha! odezwał się pierwszy pan Jackal, to pan, kochany panie Salvatorze; nie wiedziałem, że jesteś w Paryżu.
— Przybyłem istotnie dopiero przed kilku dniami.
— I jakiejże nowej okoliczności zawdzięczam przyjemność widzenia się z panem? Bo pan jesteś takim niewdzięcznikiem, że wtedy się tylko pokazujesz u mnie, kiedy nie możesz inaczej zrobić.
Salvator uśmiechnął się.
— Niepodobna iść zawsze za swemi sympatjami, rzekł, a przytem biegam dużo.
— A zkąd przybiegłeś teraz, mości szybkobiegaczu?
— Z Vanvres.
— Ej! Ej, czyżbyś pan zalecał się kochance pana de Marande, tak jak pański przyjaciel Jan Robert zaleca się jego żonie? Źleby na tem wyszedł pan bankier!
I pan Jackal wsunął w nos ogromną szczyptę tabaki.
— Nie, rzekł Salvator, nie... wracam od jednego z pańskich przyjaciół.
— Od jednego z moich przyjaciół? powtórzył pan Jackal, udając namysł.
— Albo, wolę powiedzieć, od jednego z pańskich znajomych.
— A toś mnie pan wprawił w kłopot, odrzekł pan Jackal; przyjaciół mam niewielu, łatwiej byłoby mi zatem zgadnąć; ale mam wielką liczbę znajomych.
— O! nie będę pana długo wytrzymywać, odezwał się młodzieniec tonem poważnym, wracam od pana Gerarda.
— Od pana Gerarda! wyrzekł naczelnik policji, otwierając tabakierkę i zapuszczając aż na dno palce, od pana’Gerarda! kto to taki? Ależ mylisz się kochany panie Salwatorze, nie znam żadnego Gerarda.
Owszem, i jedno słowo, a raczej jedna wskazówka postawi pana na drodze: jest to człowiek co popełnił zbrodnię, za którą jutro macie tracić pana Sarranti.
— A! ba! wykrzyknął pan Jackal, niuchając hałaśliwie tabakę, czy pewnym pan jesteś tego co mówisz? Sądzisz pan, że znam tego człowieka, mordercę? Brrum!
— Panie Jackal, rzekł Salvator, czas nam obu jest drogi; nie mamy go obaj do stracenia, choć go używamy odmiennie i kierujemy go do dwóch celów przeciwnych; użyjmy go więc pożytecznie. Posłuchaj pan mnie nie przerywając; a wreszcie znamy się od zbyt dawna, ażeby grać z sobą w ślepą babkę, jeżeli pan jesteś potęgą, jestem nią i ja, wiesz pan dobrze. Nie chcę przypominać, żem panu uratował życie; chcę tylko powiedzieć, że kto rękę na mnie podniesie, nie przeżyje dwudziestu czterech godzin.
— Wiem o tem, rzekł pan Jackal, ale wierzaj mi, że obowiązek stawiam nad życie, i że to nie pogróżkami...
— Ja panu nie grożę, a dowód, iż zamiast formy twierdzącej użyję pytającej. Czy myślisz pan, że kto rękę na mnie podniesie, przeżyje dwadzieścia cztery godzin?
— Nie myślę, odrzekł spokojnie pan Jackal.
— Nie chciałem panu nic innego powiedzieć... teraz idźmy do celu. Jutro ma być stracony pan Sarranti.
— Zapomniałem o tem.
— Masz pan krótką pamięć, gdyż dziś o godzinie piątej sam kazałeś uprzedzić kata.
— Dla czego u djabła ten Sarranti tak panu leży na sercu?
— Jest to ojciec mojego najlepszego przyjaciela, księdza Dominika.
— Wiem o tem. Biedny ten młodzieniec otrzymał nawet odroczenie wyroku z łaski królewskiej na trzy miesiące; inaczej, ojciec jego już od sześciu miesięcy byłby stracony. Udał się do Rzymu, nie wiem po co, ale zapewne chybił celu albo umarł w drodze; odtąd bowiem się nie pokazał. To bardzo nieszczęśliwie!
— Nie tak bardzo nieszczęśliwie, jak pan mniemasz; gdyż kiedy on szedł do Rzymu zapewne błagać łaski, zostawił tu mnie dla wymierzenia sprawiedliwości. Wziąłem się więc do dzieła, i z pomocą Boga, który nie opuszcza serc dobrych, udało mi się.
— Udało się panu?
— Tak, i to wbrew stawianym przeszkodom przez pana; to już drugi raz, panie Jackal.
— Kiedyż to było pierwszy raz?
— Aha! zapomniałeś pan Miny i Justyna, dziewicy uprowadzonej przez mojego stryjecznego brata, Loredana de Valgeneuse. Zdaje mi, że nie mówię panu nic nowego, oświadczając, iż jestem Konradem de Valgeneuse.
— Muszę wyznać, żem się domyślił.
— Od czasu jak panu to napomknąłem w pańskim powozie przy powrocie z Bas-Meudon, w dniu, a raczej w nocy, kiedyśmy przybyli zapóźno ażeby uratować Kolombana, ale w porę dla uratowania Karmelity, nieprawdaż?
— Tak, rzekł pan Jackal, przypominam sobie; powiedz pan więc?...
— Powiadam więc, że pan znasz lepiej niż ja historję, którą chcę opowiedzieć; ale ważną jest abyś pan wiedział, że i mnie obcą ona nie jest. Dwoje dzieci znikło z zamku Viry. O zniknienie ich oskarżono pana Sarrantego: to błąd! Jedno z nich, chłopczyk, Wiktorek, zabity był przez pana Gerarda i zagrzebany w parku pod dębem; drugie, dziewczynka, Leonja, w chwili gdy miała być zarżniętą przez jego kochankę Orsolę, takie wydawała krzyki, że pies przyszedł jej na pomoc i zagryzł tę co ją miała zarżnąć. Dziewczynka uciekła wystraszona i na drodze do Fontainebleau napotkała cygankę, która ją wzięła z sobą; pan znasz tę cygankę: nazywa się Brocanta, mieszka na ulicy Ulm, pod Nr. 4.; byłeś pan u niej z mistrzem Gibassier, w wigilję dnia, w którym Róża znikła; owóż Róża była nikim innym tylko Leonią. Nie niepokoiłem się o nią, wiedziałem, że jest w pańskich rękach; wspominam więc tylko dla pamięci.
Pan Jackal wydał chrząknięcie, które było mu właściwem, a miało pewną analogję z głosem zwierza, który nazwisko jego przypominał.
— Co się tyczy chłopczyka pochowanego pod dębem, nie potrzebuję panu mówić jako z pomocą Brezyla, dziś Rolanda, znalazłem go, szukając czego innego; pan znasz miejsce, nieprawdaż? zaprowadziłem tam pana; tylko nie było już trupa.
— Cóż pan myślisz, że ja go usunąłem? zapytał pan Jackal, pochłaniając ogromną szczyptę tabaki.
— Nie, nie pan; ale Gerard, którego pan uprzedziłeś.
— Czcigodny Gerardzie! rzekł pan Jackal, gdybyś słyszał co tu o tobie mówią, jakżebyś się oburzył!
— Mylisz się pan, onby się nie oburzył, onby drżał.
— Zkądże pan przypuszczasz, że to Gerard usunął trupa?
— O! ja nic nie przypuszczałem, ja byłem pewny natychmiast; tak pewny, iż powiedziałem sobie zaraz, że pan Gerard dla większej spokojności mógł go przenieść tylko do siebie, do Vanvres. Wtedy pojmujesz pan, pewnej pogodnej nocy dopomogłem Rolandowi do przeskoczenia przez mur ogrodowy domu, który pan Gerard zamieszkuje w Vanvres, skoczyłem sam za nim i powiedziałem mu; Szukaj, mój dobry psie, szukaj! Roland szukał i znalazł. Po dziesięciu minutach, drapał on murawę z taką wściekłością, że musiałem schwycić go za obrożę i oddalić, ażeby nazajutrz nie poznano śladu jego pazurów. Ryłem pewny, że trup jest tam. Jakeśmy weszli, takeśmy i wyszli; i oto cała historja. Resztę odgadujesz pan, nieprawdaż? Wszak to nie pan Sarranti, który od pół roku siedzi w więzienia, wszak to nie on przed trzema miesiącami wygrzebał ten szkielet z parku Viry, by go zakopać na tarasie domu w Vanvres; owóż jeżeli nie pan Sarranti, to pan Gerard.
— Hm! odezwał się pan Jackal bez żadnej odpowiedzi prócz wykrzywienia, ale... Nie, nic.
— Dokończ pan; chciałeś się zapytać, dlaczego, uwiadomionym będąc o istnieniu trupa w domu pana Gerarda nie rozpocząłem sprawy wcześniej?
— Rzeczywiście, rzekł pan Jackal, chciałem się pana o to zapytać przez prostą ciekawość, bo to co mi opowiadasz, zakrawa więcej na romans niż na prawdę.
— To jednak historja, kochany panie Jackal, i jedna z najautentyczniejszych. Chcesz pan wiedzieć dlaczego niedziałałem wprzód, to panu powiem. Ja jestem głupcem, kochany panie Jackal; zawsze mam człowieka za lepszego niż jest. Wyobrażałem sobie, że pan Gerard nie będzie miał odwagi zgubić niewinnego dla ocalenia siebie, że opuści Francję, a z Niemiec, z Anglji czy z Ameryki wyjawi wszystko; ale nic z tego! Ohydny łajdak ani drgnął.
— Hm! rzekł pan Jackal, może też to niezupełnie jego wina i nie trzeba go za to obwiniać bezwzględnie.
— Tak, że dziś wieczór powiedziałem sobie: Już czas!
— I przyszedłeś pan po mnie, ażebyśmy razem udali się dla wykopania trupa?
— Bynajmniej. O! strzegłem się już tego! My, myśliwi, powiadamy, że nie weźmiesz dwa razy lisa na tę samą przynętę. Nie, ja dzisiaj zrobiłem robotę sam.
— Jakto, sam?
— Tak jest, w dwóch słowach. Wiedziałem, że dzisiaj wieczór jest wielki obiad wyborczy u pana Gerarda. Urządziłem się tak, ażeby na godzinę lub dwie oddalić Gerarda od jego gości. Wtedy wszedłem, zająłem miejsce jego przy stole, podczas gdy Brezyl skrobał pod stołem. Krótko mówiąc, Brezyl skrobał tak dobrze, że po kwadransie dość mi było odrzucić stół na bok i ukazać gościom pana Gerarda, robotę mojego psa. Było ich dziesięciu, jedenasty trawił wypite wino, nie wiem już gdzie. Podpisali oni protokół najformalniejszy, ponieważ między podpisanymi znajdują się: lekarz, notarjusz i komornik. Proszę, oto ten protokół; a co do szkieletu, dodał Salvator, wstając i rozkładając obrus, złożony we czworo na biurku pana Jackala, oto jest!
Jakkolwiek nawykły do codziennych dramatów, co się rozwijały pod jego oczyma, pan Jackal tak mało spodziewał się podobnego rozwiązania, że odsunął fotel blednąc, i wbrew zwyczajowi, nie usiłując ukrywać wzruszenia.
— Teraz, rzekł Salvator, słuchaj mnie pan dobrze. Przysięgam panu na Boga, że jeśli pan Sarranti będzie stracony jutro, to ja ciebie, ciebie tylko jednego, panie Jackal, czynię odpowiedzialnym za śmierć jego! Wszak to jasne, nieprawdaż? i nie możesz pan oskarżać mowy mojej o dwuznaczność? Oto są zatem dowody przeświadczające. Tu okazał kości. Zostawiam je panu, mówił dalej Salvator, dla mnie wystarczy protokół. Podpisany on jest przez trzech urzędników publicznych: lekarza, notarjusza i komornika. Ja w te tropy idę zanieść skargę do prokuratora królewskiego; jeżeli potrzeba, pójdę dalej, choćby do samego króla.
I Salvator sucho skłoniwszy się naczelnikowi policji, wyszedł z jego gabinetu razem z Brezylem, zostawiwszy pana Jackala ogłuszonego i wielce zaniepokojonego usłyszaną groźbą.
Pan Jackal znał Salvatora dawno, widział go nieraz przy robocie, wiedział, że jest człowiekiem stanowczym i był przekonany, że Salvator nigdy nie obiecuje nic, czego by nie dotrzymał.
Po wyjściu Salvatora zapytał się więc siebie z wielkim namysłem, co mu czynić wypada.
Był łatwy sposób pogodzenia wszystkiego: oto pozostawić pana Gerarda własnemu przemysłowi; ale byłoby to poszarpać własną ręką wątek tak pracowicie osnuty; byłoby to bonapartystę uczynić bohaterem; wyżej niż bohaterem, męczennikiem; byłoby to w przeddzień wyborów, kandydata protegowanego niejako przez rząd, przemienić w mordercę. Nie licząc, że pan Gerard, ujęty, nie omieszkałby wyznać wszystkiego, oskarżając pana Jackala o wspólnictwo; koniec końców ten sposób tak łatwy był złym bardzo.
Był jeszcze drugi, i na tym to zatrzymał się pan Jackal.
Powstał on prędko, poszedł do okna i pociągnął za guzik ukryty w framudze.
Natychmiast odezwało się kilkanaście dzwonków od budynku, w którym mieszkał pan Jackal, aż do drzwi prefektury.
— Tym sposobem, wyrzekł on półgłosem, będę miał przynajmniej czas zasięgnąć rozkazów ministra sprawiedliwości.
Kiedy kończył ten monolog, woźny oznajmił pana Gerarda.

V.
Gdzie pan Jackal szuka rozwiązania dla burzliwego życia pana Gerarda.

Pan Gerard, blady, zielony, siny, zimnym potem oblany, wszedł do gabinetu.
— A! panie Jackal! zawołał, panie Jackal! I padł na fotel.
— Dobrze, dobrze! rzekł tenże, uspokój się, czcigodny panie Gerard; mamy czas pomyśleć o panu. Potem, do woźnego półgłosem: Zejdź prędko! widziałeś wychodzącego ztąd młodzieńca z psem, prawda?
— Widziałem panie.
— Zaaresztują tego młodzieńca i psa; bo jeden jest równie niebezpieczny jak drugi; ale na głowę tych co aresztować będą, żeby się nic złego nie stało, ani człowiekowi, ani psu. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Więc spiesz się; nie wpuszczaj do mnie nikogo. Niech założą konie do powozu. Ruszaj.
Pan Jackal zwrócił się w stronę pana Gerarda.
Nędznik zdawał się blizkim omdlenia. Nie miał już siły mówić. Składał ręce.
— Dobrze. Dobrze, mówił pan Jackal z odrazą, będziemy radzić, bądź pan spokojny; ale tymczasem stań przy oknie i powiedz mi co się dzieje na dziedzińcu.
— Jakto! pan chcesz abym ja w takim stanie?...
— Czcigodny panie Gerard, rzekł naczelnik policji, przyszedłeś tu ażebym ci wyświadczył przysługę, nieprawdaż?
— O! tak, i wielką przysługę.
— Otóż, życie jest tylko wymianą przysług; pan potrzebujesz mnie, ja potrzebuję pana: pomagajmy sobie wzajem.
— I owszem.
— Idźże więc do okna.
— A ja?
— Na pana przyjdzie kolej, nasamprzód co najpilniejszego. Gdybym nie załatwiał spraw kolejno, utknąłbym w nich. Porządek, czcigodny panie Gerard, porządek przedewszystkiem. Idź nasamprzód do okna.
Pan Gerard poszedł, chwytając się sprzętów, zdawało się, że nogi miał złamane; nie szedł a prawie pełzał.
— Jestem, wyrzekł z cicha.
— Otwórz okno.
Kiedy Gerard otwierał okno, pan Jackal usadowił się wygodnie w fotelu, dobył tabakierkę, zażył i westchnął z zadowoleniem.
W walce był on prawdziwie wielkim, a na ten raz znalazł w Salvatorze godnego siebie przeciwnika.
— Okno otwarte, odezwał się Gerard.
— Popatrz pan w dziedziniec, co się tam dzieje.
— Młody jakiś człowiek przechodzi.
— Dobrze.
— Czterej agenci rzucają się na niego.
— Dobrze.
— Wszczyna się walka.
— Dobrze. Uważaj pilnie, co się dziać będzie, bo młodzieniec ten trzyma życie twoje w ręku.
Pan Gerard zadrżał.
— O! zawołał, ależ tam jest pies!
— Tak, tak, i to pies, który ma znakomity nos.
— Pies go broni.
— Spodziewałem się tego.
— Agenci wołają o pomoc.
— Ale nie puszczają młodzieńca, nieprawdaż?
— Nie, otoczyli go w ośmiu.
— Oj, to zamało na niego!
— Miota się jak lew.
— Dzielny Salvator.
— Trzyma jednego z nich pod nogami, drugiego dusi, pies rozszarpuje trzeciego.
— Do djabła! A cóż robią żołnierze?
— Przybywają.
— Aha!...
— Otaczają go.
— A pies?
— Włożono mu głowę w worek i zawiązano około szyi.
— Te łajdaki są bardzo pomyślne, kiedy chodzi o ich skórę.
— Uprowadzają młodzieńca.
— I psa?
— Pies idzie za nim.
— A codalej?
— Człowiek, pies i agenci znikają pod sklepieniem.
— Wszystko się skończyło; zamknij okno czcigodny panie Gerard, a siadaj na tym fotelu.
Gerard zamknął okno i usiadł, a raczej upadł w fotel.
— A teraz pomówmy o naszych drobnych sprawach, rzekł pan Jackal. Wydałeś wielki obiad wyborczy, czcigodny panie Gerard?
— Uważałem, że w mojem położeniu, podając się na deputowanego...
— Należy spróbować samołówki kuchennej. Nie ganię cię, kochany panie Gerard, bo tak zwyczajnie się robi; tylko zbłądziłeś w jednej rzeczy.
— W czem?
— Że porzuciłeś gości pośród obiadu.
— Ależ panie, powiedziano mi, że wzywasz mnie natychmiast.
— Trzeba było odłożyć interesy do jutra i powiedzieć sobie z Horacym: „Valeat res ludiera!“
— Nie śmiałem, panie.
— Tym sposobem, w nieobecności swej pozostawiłeś gości przy stole.
— Niestety, tak.
— Nie pomyślawszy, że stół stoi na tem samem miejscu, na które przeniosłeś trupa tej nieszczęsnej dzieciny.
— Panie Jackal! wykrzyknął zabójca, zkąd pan to wiesz?
— A czyż wiedzieć wszystko nie jest mojem rzemiosłem?
— Więc pan wiesz?...
— Wiem, że za powrotem do domu zastałeś gości rozpierzchających się, dom pusty, stół przewrócony, a dół próżny.
— Panie Jackal, zawołał nędznik, gdzie może być szkielet?
Pan Jackal pociągnął za jeden róg obrus złożony na jego biurku i odkrył kości.
— Oto jest, rzekł.
Gerard wydał okrzyk okropny, zerwał się jak warjat i rzucił ku drzwiom.
— Cóż pan znowu wyrabiasz? zapytał Jackal.
— Nic nie wiem... uciekam.
— Dokąd? Nie ujdziesz czterech kroków w tym stanie, a zaaresztują cię! Panie Gerard, kiedy kto chce być złodziejem, zabójcą, krzywoprzysięzcą, powinien mieć inną głowę niż pan; zaczynam mniemać, że pan urodziłeś się, ażeby być uczciwym człowiekiem. Pójdźno pan tu i pomówmy spokojnie, tak jak należy, kiedy położenie jest ciężkie.
Gerard wrócił chwiejąc się i usiadł na fotelu, z którego się przed chwilą porwał.
Pan Jackal podniósł okulary i patrzył na nędznika takiemi oczyma, jakiemi kot patrzy na mysz, którą trzyma w łapach. Po chwili takiego badania, które wyciskało krople potu na łysem czole mordercy:
— Wiesz pan co, rzekł, że wyborniebyś się przydał na bohatera do jakiego melodramatu, byłbyś nieoceniony: jakżeż to życie twoje jest pełne wypadków dramatycznych! Co za przeszywające sceny, jakie drgające zajęciem perypetje zawiera nieznany dramat twego żywota, nie licząc już psa! Gdzieżeś to pan poznał się z tym psem? Ten djabelski Brezyl musi coś osobiście cierpieć do ciebie?
Gerard wydał jęk.
Pan Jackal nie zdawał się na to uważać i mówił dalej:
— Na honor! cały Paryż przyklaskiwałby dramatowi takiego ustroju. Prawda, że nie ma on jeszcze rozwiązania, ale my tu jesteśmy od tego, nieprawdaż, czcigodny panie Gerard? Zasłona spadła na czwartym akcie: stół przewrócony, dół próżny, biesiadnicy i słudzy uciekający z przeklętego domu; tableau!
— Panie Jackal, szeptał morderca głosem błagalnym, panie Jackal!...
— O! wiem co pan chcesz powiedzieć: że nie wiesz już jak się z tego wydobyć: ba! to twoja rzecz. We współpracownictwie każdy robi za siebie sam, albo jeden z dwóch będzie okradziony. Ja zrobiłem swoje: zatrzymałem obrońcę niewinności i psa cnotliwego!
— Jakto?
— Młodzieńca, który przewracał i dusił moich agentów, oraz psa, który ich szarpał. Dla kogoż to, sądzisz, włożono jednemu dyby na ręce, a drugiemu głowę w worek? To dla ciebie, niewdzięczny!
— Ten młodzieniec? ten pies?...
— Młodzieńcem tym, czcigodny panie Gerard, jest Salvator, posłaniec z ulicy Żelaznej, przyjaciel księdza Dominika, syna pana Sarrantego, a pies, to Brezyl, pies twego nieboszczyka brata, przyjaciel jego nieszczęśliwych dzieci; Brezyl, którego myślałeś, żeś zabił, a którego niezgrabiaszu, chybiłeś, a raczej trafiłeś w złe miejsce, i który rozedrze cię żywcem jeśli cię spotka, o to możesz być spokojnym!
— O! mój Boże! odezwał się Gerard, opuszczając głowę na ręce.
— Jakiżeś pan nieroztropny, żeby przyzywać Boga, rzekł pan Jackal, ależ, nieszczęsny człecze, gdyby on spojrzał w twoją stronę, mając właśnie pod ręką taką burzę, tożby cię spiorunował w tej chwili. Ale jest to wreszcie takie dobre rozwiązanie jak inne i rozwiązanie moralne; cóż o niem pan powiesz?
— Panie Jackal, w imię tej litości, która ci jeszcze w duszy pozostała, nie żartuj tak, zabijasz mnie.
I opuścił ręce wzdłuż fotela, głowa zwaliła mu się na akta.
— Nie poddawaj się pan tak bardzo, rzekł pan Jackal, nie pora blednąc, słabnąć, podłogę moją zalewać potem. Odwagi panie Gerard, odwagi!
Zbójca potrząsnął głową nic nie odpowiadając.
— Uważaj pan, rzekł naczelnik policji, nie dopuszczaj, ażebym ja sam ukończył dramat, bo mogłoby to stać się nie z twojem zadowoleniem. Ja, jako autor moralny i jako naczelnik policji logiczny, mogę postąpić tak: Znajdę jakąś sprężynę dramatyczną, za pomocą której młodzieniec i pies odzyskają wolność, pójdą wtedy do prokuratora królewskiego, do ministra, do kanclerza, gdzie zechcą; każą poświadczyć niewinność niewinnego, winę złoczyńcy, i w chwili gdy kat zabierać się będzie do skazanego, wezwę stu komparsów, aby krzyczeli: „Pana Sarrantego uwolnić, Gerard jest prawdziwym winowajcą! oto on!“ I wepchnę pana Gerarda do tego więzienia, z którego pan Sarranti wyszedł w tryumfie, pośród oklasków tłumu.
Gerard nie mógł stłumić jęku, a dreszcz jednocześnie przebiegł mu po całem ciele.
— A! jakiżeś pan nerwowy! rzekł pan Jackal, gdybym miał trzech tylko takich współpracowników, to co tydzień musiałbym popadać w taniec św. Wita. Mówżeż pan teraz z kolei. Ja panu powiedziałem: „Oto jest moje rozwiązanie“, ale nie powiadam, żeby było ono dobre. Mów pan teraz, przedłóż mi swoje, a jeżeli będzie lepsze, przyjmę je.
— Ależ ja nie mam żadnego rozwiązania! zawołał Gerard.
— Nie wierzę temu; nie przyszedłeś tu bez jakowegoś zamiaru.
— O! nie; szedłem pana prosić o radę.
— To bardzo nie mądre co pan mówisz!
— Potem na drodze namyśliłem się.
— Powiedz mi pan wynik swojego namysłu.
— Otóż, zdawało mi się, że pan równie interesowany jak ja w tem, ażeby mnie nie dotknęło nieszczęście.
— Niezupełnie! ale mniejsza, mów pan dalej.
— Zdawało mi się więc, że mam ze dwanaście godzin przed sobą.
— Dwanaście godzin, to dużo; ale przypuśćmy dwanaście.
— Że we dwanaście godzin można ujechać kawał drogi.
— Dwadzieścia mil, płacąc po trzy franki tryngieltu.
— Że za ośmnaście godzin mógłbym być w jakim porcie morskim, a za dwadzieścia cztery w Anglii.
— Tylko do tego potrzeba paszportu.
— Zapewne.
— I chciałeś mnie pan o niego prosić?
— Właśnie.
— Pozostawiając mi zupełną swobodę, po swoim wyjeździe, ocalić albo stracić Sarrantego.
— Ja nigdy nie żądałem jego śmierci...
— O tyle tylko, o ileby ona zapewniła panu życie, rozumiem.
— I cóż pan na moje żądanie?
— Na pańskie rozwiązanie?
— Na moje rozwiązanie, jeśli pan chcesz.p
— Ja owiadam, że jak na dramat, to rozwiązanie płaskie. Cnota wprawdzie nie jest ukaraną, ale i zbrodnia uszłaby bezkarnie.
— Panie Jackal!
— Ale, skoro nie znajdujemy nic lepszego...
— Więc pan przyjmuje? wykrzyknął pan Gerard, podskakując z radości.
— Cóż robić!
— O! kochany panie Jackal!
I zabójca wyciągnął obie ręce, ale naczelnik policji usunął swoje i zadzwonił.
Wszedł woźny.
— Blankiet paszportowy! rzekł.
— Zagraniczny, dodał bojaźliwie pan Gerard.
— Zagraniczny, powtórzył pan Jackal.
— Uf! dmuchnął pan Gerard, osuwając się w fotel i ocierając czoło.
Nastało lodowate milczenie. Pa n Gerard nie śmiał spojrzeć na pana Jackala, pan Jackal uporczywie zwracał swe małe oczy szare na tego nędznika, którego konania nie chciał stracić ani jednej chwili.
Drzwi się znowu otworzyły i znowu na ich skrzyp zadrżał pan Gerard.
— Ależ mój panie, odezwał się Jackal, stanowczo zwróć uwagę na kołowaciznę; bo, albo się bardzo mylę, albo ty na tę chorobę umrzesz.
— Myślałem... rzekł, jąkając się pan Gerard.
— Myślałeś, że to żandarm, omyliłeś się, to twój paszport.
— Ale, nieśmiało ozwał się pan Gerard, nie wizowany!
— O! człowieku ostrożny! odparł pan Jackal. Nie, nie wizowany i nie potrzebuje tego; jest to paszport agenta specjalnego, i jeżeli pan nie wstydzisz się jechać na rachunek skarbowy... — Nie, nie! zawołał Gerard, owszem, to wielki dla mnie zaszczyt.
— W takim razie spojrzyj na swój dyplom: „Wolna podróż na wszystkie kraje“...
— Dziękuję, dziękuję, panie Jackal, przerwał nędznik, chwytając paszport drżącą ręką i nie dając czasu naczelnikowi doczytać do końca. A teraz na łaskę Boską!
I wybiegł z gabinetu.
— Na łaskę szatańską! zawołał pan Jackal, bo jeżeliby Pan Bóg wmieszał się do twych interesów, podły łajdaku! toś przepadł! I dzwoniąc znowu: Czy gotowy powóz, zapytał.
— Czeka od dziesięciu minut.
Pan Jackal rzucił okiem na siebie: ubrany był przyzwoicie: frak czarny, spodnie czarne, kamizelka i chustka białe. Uśmiechnął się z zadowoleniem, nałożył na wierzch duży paltot, zszedł krokiem zwyczajnym, siadł do powozu i rzekł:
— Do pana ministra sprawiedliwości, plac Vendome. Ale potem rozmyśliwszy się: Co j a też mówię! Dziś wielki bal w zamku Saint-Cloud, ministrowie bawić się będą do godziny drugiej. I wysadzając głowę przez drzwiczki: Do Saint-Cloud! zawołał na stangreta. Potem, mówiąc sam do siebie i sadowiąc się jak mógł najwygodniej w kąciku: Dobrze się stało! Będę się mógł przespać w drodze.
Ruszył kłusem, a pan Jackal, który miał władzę dowolnie rozkazywać snowi, jeszcze nie dojechawszy do Luwru, usnął głęboko. Prawda, że przyjechawszy do Cours-la-Reine, zbudził się w sposób nader niespodziewany. Powóz został zatrzymany, przez szyby otwarte dwaj ludzie stojący na stopniach przykładali pistolety do piersi Jackala, a dwaj inni trzymali stangreta...
Napastnicy byli w maskach.
Pan Jackal zbudził się nagle.
— Co to jest? czego chcecie odemnie?
— Ani słowa, ani poruszenia, rzekł jeden z ludzi, boś zginął.
— Jakto, zawołał Jackal zaledwie rozbudzony, o północy napadają na polach Elizejskich! A któż to u djabła urządził taką policję?
— Pan, panie Jackal, ale uspokój się, nie twoja w tem wina; my nie jesteśmy złodzieje.
— A któż wy jesteście?
— Jesteśmy nieprzyjaciółmi, którzy poświęcili życie swoje, a twoje trzymamy w ręku; a więc ani słowa, ani drgnienia, ani pary z ust, albo powtarzam, zginąłeś.
Jackal ujęty został niewiedząc przez kogo; żadnej pomocy oczekiwać nie mógł.
— Róbcie panowie ze mną co chcecie, rzekł.
Jeden zawiązał mu oczy chustką, drugi wciąż trzymał pistolet u piersi; tak samo dwaj inni uczynili ze stangretem.
Kiedy obu zawiązano oczy, jeden z czterech wszedł do powozu, a drugi usiadł na koźle przy stangrecie i wziął lejce; dwaj inni uczepili się z tyłu.
— Tam gdzie wiecie, rzekł tonem rozkazującym człowiek w powozie.
Powóz zawrócił a konie zacięte biczem puściły się cwałem.

VI.
Wrażenia z podróży pana Jackala.

Ten, który na koźle zajął miejsce stangreta, musiał być bardzo biegły w swojem rzemiośle, gdyż powóz w ciągu dziesięciu minut tyle narobił zwrotów, że pan Jackal, jakkolwiek przenikliwy i znający doskonale miejscowość, zaczynał tracić pojęcie, w której znajduje się stronie i dokąd go wiozą.
Jakoż powóz zawróciwszy znów na tę samą drogę, kierował się to na prawo, to na lewo, przez gościńce bite i nie bite, przez mosty i brzegi rzeki, a zawsze z pospiechem dwóch mil na godzinę. Nareszcie stanąwszy na wysokości ulicy Vaugirard, zatrzymał się.
— Czy już przybyliśmy? zapytał Jackal, któremu podróż wydała się przydługą.
— Nie, odpowiedział lakonicznie jego sąsiad.
— A czy, bez niedyskrecji, długo to tak jeszcze potrwa?
— Dosyć, odpowiedział tenże sam.
— Tedy, rzekł pan Jackal, czy to z rzeczywistej potrzeby, czy dla wyciągnięcia towarzysza na słówko, ażeby po głosie lub sposobie wyrażenia poznać z jakimi ludźmi ma do czynienia, tedy, pozwolisz mi pan skorzystać z chwili, by zażyć szczyptę tabaki?
— I owszem, odrzekł towarzysz Jackala, ale pozwolisz mi wprzód wziąć broń, którą masz w prawej kieszeni paltota.
— Aha!
— Tak; jest tam para pistoletów i sztylet.
— Gdybyś pan był sięgnął do mojej kieszeni, nie znałbyś lepiej jej zawartości; teraz pozwól mi wyciągnąć rękę a oddam te przedmioty.
— Niekoniecznie, panie, jeżeli pozwolisz, wezmę je sam. Jeżelim ich nie zażądał wprzód, to dlatego, iż powiedziałem panu, że cię za pierwszem poruszeniem zabiję i chciałem się zapewnić jaką też wagę przywiązujesz do słów moich.
Nieznajomy sięgnął do kieszeni Jackala, wydobył z niej oręż i schował do swego surduta.
— A teraz, rzekł do Jackala, możesz swobodnie używać rąk; a wierzaj mi, używaj ich roztropnie.
— Dziękuję panu za uprzejmość, rzekł z wytworną grzecznością pan Jackal, i wierzaj mi pan, że jeśli zdarzy się sposobność wywzajemnienia się w położeniu analogicznem, nie zapomnę tej małej przyjemności jaką mi sprawiłeś.
— Sposobność ta się nie nadarzy, odrzekł nieznajomy, daremnie więc pan jej pożądasz.
Jackal będąc już w punkcie zażycia tabaki, zatrzymał się na te słowa tak jasno przecinające kwestję.
— Do licha! pomyślał nieco zafrasowany, czyżby żart szedł dalej niż przypuszczałem? Ciekawym kto mi też wypłatał takiego figla? Nie znam nikogo na świecie coby mi był nieprzyjacielem, prócz moich podwładnych; a któryżby z moich podwładnych ośmielił się narażać na niebezpieczeństwo podobnej zasadzki? Wszyscy ci ludzie, odważni i silni pod okiem zwierzchnika, głupieją wzięci oddzielnie. Dwaj tylko są we Francji zdolni mierzyć się ze mną: Salvator i prefekt policji. Ależ ja prefektowi policji zanadto potrzebny jestem, a mianowicie też teraz w czasie wyborów, aby bezpotrzebnie pędzał po drogach o północy; jeżeli więc nie prefekt policji to Salvator. Nędzny Gerard! To on jednak wpakował mnie w ten ul; przez jego to podłość, tchórzostwo, niezręczność. Jak się z tej matni wydobędę, dam ja mu za to! Choćby się znajdował w Monomotapa, wynajdę go, łotra! Ale jaki być może zamiar Salvatora? w czem moje porwanie i zniknienie dopomódz mu mogą do uratowania Sarrantego? Bo niezawodnie w tym zamiarze wysłał mnie na przechadzkę ze swymi przyjaciółmi o tak późnej porze: chybaby... Jakiż ja gapa! naturalnie że tak!... przewidując że go mogę zaaresztować, musiał powiedzieć swoim: „Jeżeli o tej a o tej godzinie nie wyjdę, to znak, że jestem uwięziony; chwytajcie więc Jackala, który za mnie odpowiadać będzie głową“. Tak, to nie co innego.
I pan Jackal tak był zadowolony z siebie, że zatarł ręce tak jak gdyby był we własnym gabinecie, i jak gdyby z właściwą sobie zręcznością tylko co dokonał jakiego dzieła pomyślnie. Był to prawdziwy artysta ten pan Jackal, który praktykował sztukę dla sztuki.
Właśnie zacierał ręce, kiedy jakieś ciężkie ciało spadło na pudło powozu i spadając wydało łoskot, który przeraził Jackala.
— Co to takiego? zapytał sąsiada.
— Nic, odparł tenże ze swym zwykłym lakonizmem.
— Dziwna rzecz! myślał pan Jackal, zażywając raz po raz tabaki, powóz obładowany ciężarem pędzi prędzej niż przed tym ładunkiem. Dziwna rzecz! bardzo dziwna!... Widocznie jesteśmy na otwartem polu, ale z której strony?
Nadzieja pomszczenia się za porwanie tak była wielką w panu Jackal, że miejscowość, którą przejeżdżał, zajmowała go w tej chwili tysiąc razy więcej niż ostateczny wynik jego podróży. Ciekawość jego była tak niepowściągnioną, że zapominając o zaleceniu towarzysza podróży, podniósł lewą rękę do wysokości zawiązki na oczach. Ale na szelest nabijanego pistoletu Jackal żywo opuścił rękę i udawszy, że nie słyszał klapnięcia zamku, zawołał najnaturalniej:
— Proszę pana o drugą przysługę: duszę się literalnie; na miłość Boską powietrza!
— Nic łatwiejszego, odpowiedział nieznajomy, spuszczając prawą szybę, to przez wzgląd na pana i z obawy przeciągu spuszczono jedną tylko.
— Bardzo pan łaskaw, spiesznie oświadczył Jackal, któ
ry rzeczywiście czuł mocny przeciąg, ale nie chcę nadużywać pańskiej grzeczności, i jeżeli tylko panu ten przeciąg szkodzi, lub poprostu jest nieprzyjemnym, proszę uważać moją prośbę za niebyłą. — Bynajmniej, panie, odpowiedział nieznajomy. Życzyłeś sobie ażeby szyba była otwarta.
— Uprzejmie dziękuję, odrzekł Jackal, nie próbując prowadzić dalej rozmowy.
I zatopił się w dumaniach.
— Tak, mówił do siebie, ten cios pochodzi od Salvatora, ludzie, z którymi mam do czynienia, nie są ludźmi pospolitymi; wyrażają się bardzo przyzwoicie, choć nieco za zwięźle; grzeczni są w obejściu, a jak mi się zdaje, bardzo stanowczy w gruncie, co nie jest dane wszystkim chrześcianom. Porwanie więc moje pochodzi od Salvatora; obliczył on zapewne, że może być aresztowanym. Co za nieszczęście, że taki zdolny człowiek jest uczciwym człowiekiem! ten szaleniec zna cały Paryż; co mówię cały Paryż! całą Francję, nie licząc węglarzy włoskich i illuminatów Niemieckich. Djabeł nie człowiek! Trzeba mi było wziąć się do niego; wszak powiedział przed odejściem: „Wiesz coby się stało człowiekowi, któryby na mnie ręką się zamierzył!“ Ha, byłem uprzedzony, nie ma co mówić. Djabeł Salvator! przeklęty Gerard!
Nagle pan Jackal wykrzyknął. Przyszła mu myśl, której mimo całej władzy nad sobą stłumić nie mógł.
— A! zawołał.
— Cóż jeszcze takiego? zapytał sąsiad.
Pan Jackal uznał za właściwe zużytkować swą nieroztropność.
— Panie, rzekł, bardzo ważna sprawa przeszła mi przez głowę; nie chciałbyś pan zapewne ażeby miła przechadzka, której z łaski pana używam, wyrządziła przykrość osobie trzeciej. Wyobraź sobie, że w chwili wyjazdu kazałem aresztować prewencyjnie i przez czystą ostrożność, pewnego zacnego młodzieńca, którego miałem uwolnić za dwie godziny, to jest po powrocie z Saint-Cloud; bo ja jechałem do Saint-Cloud, kiedy pan raczyłeś zwrócić mnie z drogi. Nicby się jeszcze złego nie stało, gdybym za godzinę mógł być w prefekturze, a czy mogę być, panie?
— Nie, odparł nieznajomy.
— Widzisz więc pan, że podróż moja może pociągnąć za sobą ważną przykrość, to jest dłuższe uwięzienie człowieka niewinnego. Pozwól, że napiszę rozkaz, który odniesie mój stangret, ażeby w tej chwili uwolniono pana Salvatora.
Pan Jackal na końcu okresu stawiając imię naszego przyjaciela, chciał sprawić efekt, jak to mówią w języku teatralnym. Poznał też on to po mimowolnem drgnieniu sąsiada.
— Stój! zawołał tenże do woźnicy, a raczej do tego co pełnił jego obowiązki.
Powóz zatrzymał się.
— Będzie to rzecz najłatwiejsza, bąknął niedbale pan Jackai, napiszę przy świetle księżyca kilka słów na kartce.
I jakoby dostatecznie upoważniony, pan Jackal już niósł rękę do zawiązki, gdy sąsiad rękę tę zatrzymał.
— Bez inicjatywy, panie, rzekł. My to a nie pan określić mamy formę, w jakiej rzecz się odbędzie.
I zamknąwszy szyby, nieznajomy zapuścił z wielką starannością czerwone jedwabne zasłony. Poczem wydobył z kieszeni głuchą latarkę, którą zapalił przyrządem fosforowym.
Pan Jackal usłyszał trzask zapałki i poczuł cierpką won fosłoru pomieszaną z powietrzem.
— Stanowczo, pomyślał, zostaję z ludźmi, którzy nie chcą ażebym zbadał miejscowość; to ludzie bardzo silni. Przyjemność mieć do czynienia z takimi...
— Teraz możesz Pan zdjąć zawiązkę, rzekł sąsiad.
Pan Jackal nie dał sobie dwa razy powtórzyć i wolno, jak człowiek, któremu nie pilno, podniósł przeszkodę.
Był w pudle hermetycznie zamkniętem. Zrozumiał, że nie ma co starać się którędybądź wyjrzeć na zewnątrz, i zrezygnowany jak wszyscy ludzie odważni, dobył z kieszeni pugilares i napisał:
„Rozkazuję Kanlerowi, dyżurnemu w sali św. Marcina, ażeby natychmiast wypuścił pana Salyatora“.
Położył datę i podpis.
— Teraz, rzekł, jeżeli pan zechcesz dać tę kartkę mojemu stangretowi; jest to uczciwy i wierny człowiek, nawykły do moich działań filantropijnych, ani minutę nie spóźni się w spełnieniu mojego zlecenia.
— Panie, odparł ze zwykłą grzecznością sąsiad pana Jackala, pozwól, że usługi twojego stangreta pozostawimy na inny raz; mamy ku temu ludzi, którzy zastąpią wszystkich stangretów na świecie.
Nieznajomy zgasił latarkę, umieścił z największą grzecznością napowrót zawiązkę na oczach pana Jackala, nakazał mu więcej niż kiedykolwiek być nieruchomym, otworzył drzwiczki i zawołał.
Tylko imię, jakie wymówił, nie miało najmniejszego podobieństwa z imionami zwyczajnemi.
Pan Jackal uczuł, że jeden z ludzi mieszczących się za powozem opuścił swój posterunek; usłyszał krok zbliżający się do otwartych drzwiczek, i zaraz w języku łagodnym, harmonijnym, dźwięcznym, ale który mimo znajomości wszystkich języków cudzoziemskich był panu Jackalowi zupełnie obcym, zawiązała się rozmowa, a ukończyła wręczeniem karteczki, zamknięciem drzwiczek i dwoma angielskiemi słowami: „Ali Rigt!“ które nic, innego nie znaczą tylko, idzie dobrze!
I przekonany, że wszystko idzie dobrze, woźnica trzaśnięciem z bicza wprawił konie w ten sam bieg, jakim szły poprzednio.
Jeszcze powóz nie jechał pięciu minut, kiedy nowy ciężar spadł nań z góry, ale w sposób szczególny. Pan Jackal ostrością zmysłów, jaka mu była właściwą, poznał, że nowy ten ładunek był długi, nie zaś krótki jak pierwszy; nadto poznał odgłos drzewa.
— Pierwszy ładunek wyglądał na skręconą linę, rzekł pan Jackal do siebie, drugi całkiem wygląda mi na drabinę. Zdaje się, że będziemy spuszczać się i wznosić. Widocznie mam do czynienia z ludźmi ostrożnymi.
I jak pierwszy raz, kareta jeszcze bardziej zdawała się podwajać szybkość biegu.
— A to figlarze, myślał Jackal, którzy musieli wynaleźć nową siłę ruchu; po co im zatrzymywać podróżnych? Zrobiliby majątek ze swego wynalazku. Ale co to za djablim językiem przemawiał przed chwilą mój sąsiad? Nie angielski, nie włoski, nie hiszpański, nie niemiecki, nie polski ani rosyjski, języki słowiańskie mają więcej spółgłosek niż ich tam było. Nie arabski też, w arabskim są pewne dźwięki gardłowe, które byłbym poznał; to musi być perski, turecki albo indostański: przechylam się ku indostańskiemu.

I kiedy pan Jackal przechylał się ku indostańskiemu, kareta stanęła.

VII.
Gdzie pan Jackal wchodzi i schodzi, jako przewidział.

Uczuwszy zatrzymanie się karety, pan Jackal, oswojony nieco ze swymi napastnikami, odważył się zapytać:
— Czy mamy tu może kogo zabrać?
— Nie, odparł głos lakoniczny, mamy tu kogoś zostawić.
Jakoż, usłyszawszy pewien harmider na koźle, pan Jackal uczuł, że się kareta nagle z jego strony otwiera.
— Proszę o rękę, rzekł jeden.
— O rękę! o moją rękę! a toż na co? zapytał Jackal.
— Nie pańskiej żądam ręki, ale tego głupca pańskiego stangreta, który mając się z panem rozstać, może na zawsze, chciałby się pożegnać.
— Jakto! Biedny człowiek1! zawołał pan Jackal, czyżby go czekało jakie nieszczęście?
— Bynajmniej: odprowadzi się go grzecznie na miejsce wskazane, a tam będzie mógł zdjąć zawiązkę.
— Więc dlaczegóż miałby się ze mną rozstawać na zawsze?
— Dlatego, że to nie jemu wydarzyć się może nieszczęście, powodujące rozstanie.
— A! tak, rzekł pan Jackal, ponieważ jest nas tu dwóch...
— Właśnie... więc nieszczęście może wydarzyć się panu.
— Czy tak? rzekł pan Jackal, i potrzeba koniecznie, ażeby mnie ten chłopiec opuścił?
— Koniecznie.
— Gdyby mi jednak wolno było objawiać życzenie, to pragnąłbym go zatrzymać przy sobie, jakikolwiek będzie wynik tej sprawy.
— Panie, odezwał się nieznajomy, nie takiemu to człowiekowi jak ty powiem coś nowego, oświadczając, że jakikolwiek będzie wynik tej sprawy, to nie potrzebujemy świadków.
I zrobił nacisk na ostatnie słowa.
Słowa te, a mianowicie ton, jakim były wymówione zaniepokoiły pana Jackala. Zawsze to zła przygoda, w której zbyteczni są świadkowie. Iluż to oskarżonych widział on, których tracono w nocy, za rogatkami, za murem, w zaroślu, bez świadków!
— Ha! mój chłopcze! rzekł, skoro mamy się rozstać, oto masz moją rękę.
Stangret pocałował w rękę pana Jackala i rzekł:
— Czy byłoby bardzo niedelikatnie przypomnieć panu, że jutro kończy się mój miesiąc?
— A! ty niegodziwcze! rzekł pan Jackal, czy tem teraz jesteś zajęty? Pozwólcie mi panowie zdjąć zawiązkę, ażebym mu wypłacił z ręki do ręki.
— Niepotrzeba, panie, rzekł nieznajomy, ja mu wypłacę. Masz, odezwał się do stangreta, oto pięć luidorów.
— Trzydzieści franków zawiele, oświadczył woźnica.
— Przepijesz je za zdrowie pana, ozwał się jeden szyderczy głos, który już raz przemawiał.
— Dosyć tego, rzekł sąsiad Jackala, zamknijcie drzwiczki i jedźmy dalej.
I kareta ruszyła tym samym biegiem.
Nie będziemy już dalej rozbierać wrażeń nocnej podróży pana Jackala.
Od tej chwili jakkolwiek uczynił zapytanie swemu towarzyszowi podróży, ten zbywał je tak przerażającym lakonizmem, że pan Jackal wolał zachować milczenie. Ale napastowały go tysiące widm, a im prędzej pędziła kareta, tembardziej zwiększały się jego. Stało się więc, że przeszedłszy z niepokoju do obawy, z obawy do bojaźni, z bojaźni do strachu, przeszedł ze strachu do przerażenia, kiedy towarzysz po pół godzinie szalonej jazdy odezwał się:
— Przybyliśmy.
W istocie zatrzymali się, ale ku wielkiemu zdziwieniu pana Jackala nie otworzono drzwiczek.
— Wszak pan mówił, żeśmy przybyli? odważył się zapytać sąsiada.
— Tak, odparł tenże.
— Czemuż nam więc nie otwierają drzwiczek?
— Bo jeszcze nie czas.
Jackal usłyszał jak spuszczano ten drugi ciężar, rzucony na pojazd, a po długiem tarciu się o pudło karety utwierdził się w przekonaniu, że to jest drabina.
Była to istotnie drabina, którą zamaskowany człowiek, co zastępował stangreta, postawił przy domu.


Drabina dochodziła w sam raz do okna pierwszego piętra. Po ustawieniu, ten co dokonał tej czynności, otworzył drzwiczki i rzekł po niemiecku:
— Już.
— Zechciej pan zejść, rzekł towarzysz podróży pana Jackala, podają panu rękę.
Jackal zszedł bez oporu.
Czasowy woźnica wziął go za rękę, podtrzymał przy schodzeniu i zaprowadził o dwa kroki przed drabinę.
Sąsiad Jackala wyszedł za nim i postępował z tyłu. Lecz, ażeby pan Jackal nie myślał, że jest osamotniony, położył mu rękę na ramieniu.
Drugi nieznajomy stał już na szczycie drabiny i djamentem przecinał szybę w oknie. Po przecięciu szyby przeciągnął rękę przez otwór i otworzył okno. Poczem dał znak towarzyszowi stojącemu na dole.
— Masz pan przed sobą drabinę, rzekł tenże do Jackala, wejdź na nią.
Pan Jackal nie dał sobie dwa razy mówić; podniósł nogę i uczuł pierwszy szczebel.
— Jesteś pan więcej niż kiedybądź człowiekiem zgubionym, jeśli wydasz najmniejszy okrzyk.
Jackal dał znak głową, że rozumie. Potem do siebie:
— Już widać, rzekł, los mój się rozstrzyga, dochodzę do rozwiązania.
Szedł więc pocichu po szczeblach, a tak dokładnie, jak gdyby to wykonywał w południe z otwartemi oczyma. Łażenie po drabinie wydawało się w nim rzeczą jakby przyrodzoną. Przybywszy na szczyt i na wszelki wypadek policzywszy siedmnaście stopni, przyjętym został przez człowieka, który otwierał okno, a ten wspaniałomyślnie biorąc go pod rękę:
— Przekrocz pan, rzekł.
Jackal był wzorowo posłusznym. Toż samo uczynił człowiek idący za nim.
Wtedy ten, który ich poprzedzał, a który nie miał zapewne innego celu, jak tylko torować im drogę i dopomódz panu Jackalowi do przeprawy, zszedł, złożył drabinę na pojazd, który, ku coraz większemu przerażeniu pana Jackala, odjechał znów kłusem.
— Otóż jestem zamknięty, pomyślał sobie, ale gdzie i w czem? Nie w piwnicy zapewne, bo musiałem wstępować po siedmnastu szczeblach. Położenie staje się bardziej naprężone. Potem do towarzysza:
— Byłożby niedyskretnie, rzekł, zapytać się pana, czy przybywamy do kresu naszej podróży?
— Nie, odpowiedział głos.
— Czy dużo mamy jeszcze drogi do zrobienia?
— Za jakie trzy kwadranse będziemy na miejscu.
— Wsiądziemy więc znowu do powozu?
— Nie.
— Pójdziemy zatem pieszo?
— Tak.
— Ho! ho! pomyślał Jackal, rzecz się nagle zaciemnia. Trzy kwadranse drogi w budynku, na pierwszem piętrze! Jakkolwiek apartament mógłby być obszernym i malowniczym, przechadzka trzykwadransowa musi w nim stać się monotonną. Wszystko to bardzo mi dziwnie wygląda. Na czem się to skończy?
W tej chwili Jackal przez chustkę zasłaniającą mu oczy, spostrzegł połysk światła, co naprowadzało go na myśl, że nieznajomy znowu zapalił latarkę. Potem uczuł, że brano go pod rękę.
— Proszę, rzekł jego przewodnik.
— Dokąd idziemy?
— Bardzo pan ciekawy, odpowiedział przewodnik.
— Prawda, źle się wyraziłem, rzekł naczelnik policji, chciałem powiedzieć jak idziemy?
— Mów pan ciszej, odpowiedział głos.
— Aha! zdaje się, że jesteśmy w domu zamieszkałym, pomyślał Jackal. Potem tym samym tonem dodał: Chciałem się zapytać pana, jak idziemy, to jest po jakim gruncie, czy mamy wchodzić, czy schodzić?
— Schodzić.
— Dobrze, jeżeli tylko mamy schodzić, to schodźmy.
Pan Jackal usiłował przybierać ton krotochwilny, ażeby udawać zimną krew, ale w głębi serca wcale spokojny nie był. Puls jego bił pospiesznie i w tej ciemności, ogarniającej go ze wszech stron, myślał on o tych, co podróżują swobodnie, przy jasnem świetle księżyca.
Trzeba powiedzieć, że ten zwrot ku melancholii był tylko przelotnym. Tembardziej, że jeden fakt rozerwał myśli pana Jackala.
Zdawało mu się, że ku niemu zmierzają jakieś kroki, potem, że jego przewodnik coś cichym głosem przemówił do nowoprzybyłego, potem, że ten nowoprzybyły, na którego zapewne czekano, jako na przewodnika po labiryncie, w któren się zapuszczano, otworzył drzwi i schodził z pierwszych stopni schodów.
Nie było już co do tego wątpliwości, kiedy towarzysz pana Jackala rzekł:
— Uchwyć się pan poręczy.
Jackal uchwycił się poręczy i schodził. Jak poprzednio liczył szczeble wchodząc, tak teraz liczył stopnie, zstępując. Było czterdzieści trzy stopni, które prowadziły na brukowany dziedziniec. W dziedzińcu tym była studnia.
Człowiek trzymający latarnię zbliżył się do studni; pan Jackal prowadzony przez swego przewodnika udał się za nim. Człowiek z latarką schylił się nad studnią i krzyknął:
— Jesteście tam?
— Jesteśmy, odpowiedział głos, na który zadrżał pan Jackal, bo zdawało mu się, że głos ten pochodzi z głębokości.
Człowiek z latarką postawił wtedy światło na studni, ujął za koniec sznura i przeciągnął go ku sobie ruchem człowieka wyciągającego wiadro wody; tylko, że zamiast wiadra wyciągnął kosz na dwie osoby. Ale jakkolwiek cicho to robił, oś oddawna zapewne niesmarowana, zaczęła żałośnie jęczeć.
Pan Jackal doskonale poznał jęk osi i zimny pot przebiegł mu po ciele.
Nie miał jednak czasu uśmierzyć swych wzruszeń, bo zaledwie kosz dotknął ziemi, już się w nim znalazł. Podniesiono go do góry, pobujano w próżni, potem wprowadzono w studnię tak zręcznie i zwinnie, jak gdyby tem wszystkiem zajmowali się górnicy.
Pan Jackal nie mógł powstrzymać odgłosu podobnego do skargi.
— Biada ci, panie, jeśli krzykniesz! odezwał się głos towarzysza dobrze znany panu Jackalowi, puszczę cię.
Ostrzeżenie to mrowiem zdjęło Jackala, ale przywiodło go do milczenia.
— Jakkolwiekbądź, pomyślał, gdyby mieli zamiar wrzucić mnie do studni, nie zadawaliby sobie trudu grozić mi, nie spuszczaliby mnie w koszu. Ale dokąd u djabła mnie prowadzą, przez tę głupią drogę? Na dnie studni ja nic innego nie widzę tylko wodę. Aż nagle wpadło mu do głowy jego spuszczanie się w głąb Studni Gadającej. Nie, rzekł, mylę się, oświadczając, że na dnie studni nic innego nie ma tylko woda: są jeszcze obszerne podziemia, które się zwą katakumbami. Te wszystkie korowody robili oni zemną dla zbicia mnie z tropu; a skoro tak, to nie ma dla mnie niebezpieczeństwa życia: nie zachodzi potrzeba zbijać z tropu człowieka, który ma zginąć; nie zbijano z tropu Bruneta, Neya, czterech sierżantów z Roszelii. Co w tem wszystkiem najwidoczniejsze, to, że jestem w rękach węglarzy. Lecz w jakim celu oni mnie porwali?... Aha! aresztowanie Salvatora! Zawsze to samo! Djabelski Salvator! Przeklęty Gerard!
I takie czyniąc sobie uwagi, pan Jackal przykucnięty w koszu i trzymając się oburącz liny, zstępował do studni, gdy tymczasem kierowany przez tych co pozostali w dziedzińcu, kosz, zawierający kamienie wyrównywające ciężarowi jego osoby, dostawał się do otworu.
Jednocześnie z góry wydano okrzyk, na który z dołu prawie pod uchem pana Jackala odpowiedział inny okrzyk.
Pierwszy znaczył: „Czy macie go już?“ drugi: „Mamy“.
Jakoż pan Jackal stanął na gruncie.
Wydobyto go z kosza, który wzniósł się i spadł dwukrotnie, a za każdym razem spuścił jednego z dozorców pana Jackala.

VIII.
Gdzie nareszcie pan Jackal wie czego się ma trzymać i poznaje, że dziewicze lasy Ameryki mniej są niebezpieczne od dziewiczych lasów Paryża.

Szli przez długie i ogromne podziemia, o których jużeśmy wspominali w jednym z poprzednich rozdziałów.
Pochód był wolny, po tysiącznych zakrętach, po których towarzysze pana Jackala wiedli swojego więźnia. Trwał on trzy kwadranse, które wydały mu się trzema wiekami, tak cichy i mierzony krok jego przewodników nadawał temu pochodowi charakter konduktu pogrzebowego.
Przybywszy przed maleńkie drzwi, zatrzymali się.
— Czy już przybyliśmy? zapytał z westchnieniem Jackal, który zaczynał wierzyć, że tajemniczość, jaką otaczano jego porwanie, kryła w sobie wielkie niebezpieczeństwo.
— Za chwilę, odpowiedział głos, który on słyszał po raz pierwszy.
Ten, kto to powiedział, otworzył drzwi i weszli dwaj towarzysze pana Jackala. A trzeci biorąc go pod rękę:
— My pójdziemy na górę, rzekł.
Jakoż poczuł Jackal, że uderzył się o pierwszy stopień schodów. Jeszcze nie wszedł no, trzeci, kiedy drzwi zamknęły się za nim.
Jackal, wciąż mając przed i za sobą straż, uszedł czterdzieści stopni.
— Aha! rzekł, prowadzą mnie znowu na pierwsze piętro zkąd wyszedłem, a to dla zmylenia śladu.
Ale na ten raz Jackal się mylił i spostrzegł to niebawem, kiedy stanąwszy na gruncie twardym, odetchnął świeżem, łagodnem i wonnem powietrzem, które żywo i orzeźwiająco weszło mu do piersi, niby zapach leśny. Wtedy postąpił z dziesięć kroków po miękkiej trawie, a dobrze znany głos towarzysza odezwał się: teraz jużeś pan przybył i możesz zdjąć zawiązkę z oczu.
Jackal nie dał sobie dwa razy tego powtarzać i ruchem nagłym, wyrażającym więcej wzruszenia niżby chciał okazać, zerwał zasłonę.
Okrzyk zdziwienia wydarł mu się na widok, jaki miał przed oczyma. Znalazł się w środku koła utworzonego przez jakich stu ludzi, którzy sami znowu stanowili środek nieokreślonego kręgu, utworzonego przez las. Spojrzał naokoło i zmartwiał.
Starał się poznać jaką twarz między wszystkiemi twarzami oświeconemi z góry światłem księżycowem, z dołu kilkunastu pochodniami utkwionemi w ziemię. Ale wszystkie były mu nieznane. Gdzie wreszcie znajdował się, nie wiedział nic.
Na dziesięć mil w okolicach Paryża nie znał tak dzikiego miejsca. Szukał jakiegoś punktu ograniczającego ten las, ale dym wychodzący z pochodni połączonej z mgłą czepiającą się drzew, tworzył tuman, którego przebić nie mógł nawet wzrok pana Jackala.
Co go nadewszystko uderzyło, to groźne milczenie panujące dokoła. Milczenie to nadawałoby tym ludziom postać zgromadzenia widm, ale błyskawice tryskające z oczu każdego przypominały słowa, które tak ponuro zabrzmiały mu w uchu: „Nie jesteśmy złodziejami, jesteśmy nieprzyjaciółmi!“
A on, jak powiedzieliśmy, na rzut oka naliczył tych nieprzyjaciół stu, znajdował się w pośrodku nich w nocy, w lesie, sam jeden.
Jak wiemy, był wielkim filozofem, wielkim wolterjaninem, wielkim ateuszem, trzy wyrazy znaczące prawie toż samo; a jednak powiedzmy na jego wstyd, czy pochwałę, w tej uroczystej chwili zrobił ostateczny wysiłek, by się skupić w sobie, i wzniósłszy oczy do nieba, duszę swą polecił Bogu.
Czytelnicy poznali zapewne miejsce dokąd zaprowadzono pana Jackala, a jeżeli on mimo usiłowań nie mógł go poznać, to dlatego, iż lubo leżało w środku Paryża, nie widział go nigdy.
Był to istotnie dziewiczy las z ulicy Piekielnej, mniej zielony zapewne niż w wiosennej nocy kiedyśmy doń weszli po raz pierwszy, ale niemniej malowniczy w porze jesiennej i w godzinie nocnej.
Ztamtąd to wyszli Salvator i generał Lebastard de Prémont, by wydrzeć Minę z rąk pana de Valgeneuse, tam oni naznaczyli sobie schadzkę, by wydrzeć pana Sarrantego z rąk kata.
Widzieliśmy tylko w jaki sposób zbrakło Salvatora na schadzce, a zastąpił go pan Jackal.
Znamy więc już niektóre osoby zebrane w opustoszałym domu.
Jest to „venta“ węglarzy, wzmocniona z powodu tej okoliczności kilku innymi oddziałami, są to ludzie, do których w nocy z dnia 21 maja udawał się generał Lebastard de Prémont o pomoc i obronę dla przyjaciela.
Przypominamy sobie odpowiedź węglarzy w tej okoliczności. Była to zupełna, stanowcza, jednogłośna odmowa przyj?ęcia jakiegokolwiek udziału w uwolnieniu więźnia. Mylimy się, mówiąc, że odmowa była jednogłośną, na dwudziestu, jeden Salvator ofiarował pomoc generałowi.
Wiadomo co potem nastąpiło.
Przypominamy sobie także rację, która spowodowała surowy wyrok trybunału, ale z tem wszystkiem nie zawadzi przypomnieć ją czytelnikom.
Upoważniony do odzywania się w imieniu braci, mówca powiedział wtedy:
„Z żalem oznajmiam ci, generale, tę odpowiedź; ale w braku jasnych, niezbitych, przekonywających dowodów niewinności pana Sarrantego, zdanie większości jest takie, że nie powinniśmy przykładać ręki do przedsięwzięcia, mającego na celu wydarcie prawu człowieka, którego toż prawo skazało „słusznie,“ Powiadam „słusznie,“ chciej mnie dobrze zrozumieć, generale, aż do uzyskania dowodow przeciwnych.“
Owóż, zrana tego samego dnia, zmierzając zrobić wycieczkę do Vanvres, Salvator udał się do generała Lebastard de Prémont. Nie zastał go zostawił mu taką instrukcję:
„Dziś wieczór jest zebranie w dziewiczym lesie; pójdź pan tam i powiedz braciom, że „mamy“ dowód niewinności pana Sarrantego i że ja ten dowód dostarczę około północy.
„Jednakże, od dziesiątej godziny z wieczora ukryj się pan z jakiemi dziesięcioma ludźmi poświęconymi w okolicach ulicy Jerozolimskiej; zobaczysz mnie pan wchodzącego do policji: dotąd pewny jestem wszystkiego. Ale będąc już w prefekturze, chociaż wątpię, ażeby pan Jackal był tyle śmiały, mogę jednak być aresztowany.
„Jeżeli nie wyjdę o godzinie dziesiątej, to znak żem aresztowany. Lecz samo aresztowanie mnie spowoduje ze strony pana Jackala pewne kroki zmuszające go do wyjścia.
„Przedsięweźmij pan środki jako człowiek nawykły do zasadzek; staraj się ująć Jackala wraz ze stangretem jak będziesz mógł, a pana Jackala drogami powikłanemi tak iżby zgubił ślad, zaprowadź do dziewiczego lasu.
„Gdy będę uwolniony, biorę go na siebie.“
Widzieliśmy jak generał Lebastard de Prémont, on to bowiem był sąsiadem pana Jackala, z pomocą przyjaciół wykonał zlecenie Salvatora.
Wenta, a raczej pięć went, zebrane razem na naradę pod względem wyborów, zawiadomione zostały o godzinie dziesiątej przez posłańca generała o aresztowaniu Salvatora, o niewinności pana Sarrantego i o potrzebie porwania pana Jackala.
Jedna cała wenta, to jest dwudziestu ludzi, urządzili się w mgnieniu oka, tak, ażeby Jackal nie mógł się wymknąć; to jest, że oprócz czterech ludzi, których generał postawił przy prefekturze, oprócz trzech, których zabrał z sobą do Cours-la-Reine, inni po czterech rozstawili się wzdłuż rzeki, oraz za rogatką Passy.
Jak widzimy, pan Jackal nie mógł umknąć.
Szliśmy za nim przez wszystkie zakręty jakie z nim kreślono na zalecenie Salvatora i pozostawiliśmy wśród koła węglarzy, oczekującego z niepokojem wyroku, który według wszelkich pozorów zakrawał na wyrok śmierci.
— Bracia, rzekł generał Lebastard de Prémont głosem poważnym, macie przed sobą człowieka, na któregoście oczekiwali. Jako przewidział nasz brat Salvator, został on aresztowany i na rozkaz jego, ten co był tyle zuchwałym, że śmiał nań rękę podnieść, stoi przed wami.
— Niech najpierw wyda rozkaz uwolnienia Salvatora, odezwał się jeden głos.
— Już to uczyniłem, spiesznie odrzekł pan Jackal.
— Czy to prawda? zapytało naraz kilkanaście głosów dowodzących ogromnego zajęcia, jakie wzbudzał Salvator.
— Zaczekajcie, rzekł generał. Bardzo to zręczny człowiek, którego szczęściem udało nam się ująć; to też jak tylko był w naszej mocy, zaczął się namyślać dla czego został ujętym. Widocznie przyszła mu myśl, że ciałem za ciało, głową za głowę przyjaciela naszego odpowiada, i że skoro przybędzie na miejsce, nasamprzód zażądają od niego wypuszczenia na wolność Salvatora. Chciał więc mieć zasługę inicjatywy i rzeczywiście wydał rozkaz; tylko zdaniem mojem powinien był wydać go przed wyjściem z prefektury, a nie wówczas gdy wpadł w nasze ręce.
— Lecz, zawołał Jackal, czyż nie powiedziałem panom, że tylko przez proste zapomnienie rozkaz ten nie został wydany przed mojem wyjazdem z prefektury.
— Zapomnienie szkodliwe, które ocenią bracia, rzekł generał.
— Wreszcie, odezwał się tenże sam głos, który już raz zapytał generała czy naczelnik policji mówi prawdę, pan nie jesteś tu dla tego, ażeby odpowiadać jedynie za aresztowanie Salvatora. Jesteś pan tu z powodu tysiącznych zarzutów, jakie mamy przeciw tobie.
Pan Jackal miał odpowiedzieć, ale mówca giestem nakazał mu milczenie.
— Nie mówię tylko o zarzutach politycznych, mówił dalej, że pan jesteś za monarchią a my za rzeczpospolitą, mniejsza o to! Masz pan prawo tak samo służyć człowiekowi, jak my zasadzie. Pan ujęty jesteś nie jako czynnik polityczny rządu teraźniejszego, lecz jako człowiek nadużywający swej władzy. Nie ma dnia, w którymby jaka skarga nie zaszła na pana przed trybunał tajemny; nie ma dnia, w którymby jeden z braci nie wołał o pomstę na pana. Oddawna więc, panie, śmierć twoja jest postanowioną, a jeżeliśmy ją dotychczas opóźnili, to podziękuj Salvatorowi.
Spokojny ton, z jakim słowa te wyrzeczone zostały, wywarł na panu Jackalu tak straszne wrażenie, jak gdyby usłyszał brzmienie trąby anioła niszczyciela.
Milczenie, jakie zachowywał pan Jackal, dało sposobność innemu mówcy do zabrania głosu.
— Człowiek, którego pan kazałeś aresztować, rzekł, chociażeś mu winien dziesięć razy życie, drogi jest nam nadewszystko, i za ten jeden czyn, za to, że śmiałeś rękę podnieść na tego, którego z tylu względów powinieneś był szanować, już zasłużyłeś na śmierć. Śmierć tedy twoją weźmiemy pod rozwagę. Przyniosą tu panu stół, papier, pióro i atrament, i jeżeli podczas tej narady, którą możesz pan uważać za stanowczą, masz do zrobienia jakie rozporządzenia, spisz je, a my zobowiązujemy się słowem honoru wykonać je najściślej.
— Ale, zawołał pan Jackal, ażeby testament był ważnym, potrzeba notarjusza, a nawet dwóch.
— Nie dla testamentu olograficznego. Pan wiesz, że testament olograficzny, cały napisany własnoręcznie, jest najważniejszy ze wszystkich, skoro podpisany zdrowym jest na ciele i umyśle. Owóż, jest tutaj stu świadków, którzy w razie potrzeby zeznają, że w chwili kiedy testament pański był napisany i podpisany, byłeś pan zdrów na ciele i umyśle. Oto stół, papier, atrament i pióra, pisz pan co chcesz. My, żeby panu nie przeszkadzać, odstąpimy.
Mówca dał znak, a tłum rozszedł się po lesie.
Pan Jackal pozostał sam pomiędzy stołem i krzesłem.
Nie można już było wątpić: papier, który miał przed sobą, był stemplowy, a ludzie odchodzący, poszli naradzić się nad jego śmiercią.
Trzeba było, słowem, pisać testament prawdziwy. Pan Jackal zrozumiał to i poskrobał się po głowie, mówiąc:
— Do licha ciężkiego! To sprawa gorsza niż myślałem.
O czemże jednak nasamprzód pomyślał Jackal, przekonawszy się, że koniec jego nadchodzi?
O testamencie? Nie. O złem i dobrem, które mógł uczynić w życiu? Nie. O Bogu? Nie. O djable? Nie. Pomyślał poprostu o niuchu tabaki. Wziął wolno szczyptę, wciągnął, orzeźwił się rozkosznie i końcem palca zamknąwszy tabakierkę, powtarzał wciąż do siebie:
— O! sprawa gorsza niż myślałem.
Wtedy to pomyślał z goryczą, że dziewicze lasy Ameryki, pomimo jaguary i grzechotniki, sto razy mniej niebezpiecznemi są niż ten fantastyczny las.
Co czynić jednak? W braku czego innego spojrzał na zegarek. Ale nie miał nawet tej radości by się dowiedzieć która godzina; wśród tylu zajęć dnia poprzedzającego, zapomniał nakręcić zegarka.
Nareszcie spojrzał na papier, pióro, atrament, machinalnie usiadł na krześle i oparł się na stole. Nie dla tego żeby pan Jackal zdecydowanym był pisać testament; mało go obchodziło umrzeć z testamentem czy bez niego. Ale poprostu odjęło mu ręce i nogi.
To też zamiast pisać cokolwiek, opuścił głowę na ręce. Pozostawał tak z kwadrans zatopiony w myślach i zupełnie obcy temu co się w koło niego działo. Z tego zadumania wyszedł dopiero kiedy poczuł dotknięcie ręki na ramieniu.
Drgnął, podniósł głowę i znalazł się w pośrodku koła. Tylko czoła były bardziej ponure, spojrzenia płomienistsze.
— I cóż? rzekł do pana Jackala człowiek, który dotknął jego ramienia.
— Co pan chcesz odemnie? zapytał naczelnik policji.
— Czy masz pan zamiar napisać testament?
— Muszęż przecie mieć czas do napisania.
Nieznajomy wydobył zegarek.
— Już dziesięć minut po trzeciej, rzekł, dajemy panu czas do wpół do czwartej, czyli minut dwadzieścia; chyba, że wolisz skończyć zaraz, a w takim razie nie damy ci czekać.
— Bynajmniej, bynajmniej! zawołał pan Jackal rozważając, jaka to suma wypadków zajść może we dwadzieścia minut. Mam owszem bardzo ważne rzeczy do zamieszczenia w tym testamencie, tak ważne, że nie wiem czy mi dwadzieścia minut wystarczy.
— Musi jednakże wystarczyć, gdyż nie dano panu ani jednej sekundy więcej, rzeki nieznajomy, składając zegarek na stole.
Potem odszedł i stanął na swojem miejscu w kole.
Jackal rzucił okiem na zegarek: upłynęła minuta. Zdawało mu się, że wskazówka postępuje ruchem widzialnym dla oka.
— I cóż, nie piszesz pan? zapytał tenże sam nieznajomy.
— Owszem, owszem, odparł pan Jackal.
I konwulsyjnie ściskając pióro, zaczął pisać.
Czy zdawał sobie sprawę z tego co robił? Tegobyśmy nie umieli powiedzieć, bo krew zaczęła mu uderzać do głowy. Uczuł szum w skroniach, jak człowiek zagrożony apopleksją. Nogi przeciwnie, zaczęły mu ziębnąć z przerażającą szybkością. Wreszcie, z piersi tych ludzi nie wyszło żadne tchnienie, żaden szmer nie zstąpił z gałęzi drzew, nie drgnął żaden ptak, owad, żadna trawka. Słychać tylko było skrzyp pióra, które nieraz darło papier, tak ręka prowadząca je była rozgorączkowana nadmiernem wzruszeniem.
Jak gdyby dla wypoczynku po tej pracy, pan Jackal podniósł głowę i patrzył, a raczej próbował patrzeć naokoło siebie; ale spuścił oczy przerażony ponurą energią, rozlaną na wszystkich twarzach.
Przestał pisać. Wtedy podszedł doń nieznajomy i rzekł:
— Musimy tę rzecz skończyć, panie; dwadzieścia minut upłynęło.
Pan Jackal zadrżał: oświadczył, że jest zimno, że on nie nawykł pisać na powietrzu, że ręka mu drży i że ze względu na tę okoliczność odwołuje się do pobłażania obecnych, słowem, zebrał wszystkie powody jakie człowiek wynajduje w godzinę śmierci, by odwlec o kilka sekund chwilę ostateczną.
— Masz pan jeszcze pięć minut, rzekł odchodząc ten, który przemawiał.
— Pięć minut, zawołał pan Jackal, czyż podobna? by napisać testament, podpisać, oparagrafować, odczytać, sprawdzić! pięć minut na rzecz, któraby wymagała miesiąca czasu i zupełnej spokojności umysłu? Przyznajcie panowie, że to rzecz niepodobna!
Węglarze słuchali w milczeniu.
Następnie przystąpił tenże sam człowiek i rzucając okiem na zegarek:
— Pięć minut upłynęło, rzekł.
Pan Jackal wydał okrzyk.
Koło tak się ścisnęło, iż zdawało się Jackalowi, że mu brak oddechu.
— Podpisz pan testament, rzekł właściciel zegarka, skończmy raz tę sprawę, jeśli łaska.
— Mamy sprawy daleko ważniejsze i pilniejsze niż pańska, odezwał się drugi węglarz.
— A i tak jużeśmy dużo czasu stracili, dodał trzeci.
Pierwszy podał panu Jackalowi pióro.
— Podpisz pan, rzekł.
Pan Jackal wziął i podpisał, protestując.
— Czy już? zapytano.
— Już, odpowiedział pierwszy węglarz.
Następnie zwróciwszy się do Jackala:
— Panie, oświadczył, w imieniu wszystkich zebranych braci, przysięgam przed Bogiem, że testament twój szanowany będzie religijnie, a ostatnia twa wola punktualnie wykonana.
— Proszę pana z sobą! odezwał się jeden z ludzi, który dotąd nie wymówił ani słowa i którego ze względu na atletyczną budowę można było wziąć za człowieka, przeznaczonego przez ten tajemny trybunał na wykonawcę wyroku. Proszę z sobą!
Potem, silnie ująwszy pana Jackala za kołnierz, niósł go przez środek kota, które otwierało się dla przepuszczenia kata i ofiary.
Niesiony przez kolosa, już pan Jackal uszedł z dziesięć kroków w lesie i spostrzegł na gałęzi jednego z drzew sznurek zawieszony nad świeżo wykopanym dołem, gdy nagle wyszli dwaj ludzie z gęstwiny i zagrodzili im drogę.

IX.
Gdzie różne sposoby uratowania pana Sarranti poddane są ocenieniu pana Jackala.

Zkąd się wzięli ci dwaj ludzie, tego nikt nie umiał powiedzieć, a nadewszystko pan Jackal, który nie posiadał w tej chwili przytomności umysłu.
Jeden z nich wyciągnął rękę i rzekł:
— Stój!
Na to słowo, brat, który w tej chwili wybranym był na wykonawcę wyroku, nikt inny tylko nasz przyjaciel Jan Byk, puścił pana Jackala, który padł na nogi, wydając okrzyk radości i zdziwienia; w człowieku bowiem, który wyrzekł „stój!“ poznał Salvatora.
Był to rzeczywiście Salvator z jednym z braci, którego generał Lebastard de Prémont wysłał z rozkazem naczelnik a policji wypuszczenia n a wolność Salvatora.
— A! kochany panie Salvatorze, zawołał Jackal w uniesieniu radości, zawdzięczam ci życie!
— I to po raz drugi, ile sobie przypomnieć mogę, surowo odrzekł młodzieniec.
— Drugi, trzeci, spiesznie wyrzekł pan Jackal, wyznaję to w obliczu nieba, wobec tego narzędzia śmierci. Wystaw pan wdzięczność moją na próbę, a zobaczysz!
— Owszem, i to natychmiast... Takim ludziom jak ty, panie Jackal, nie trzeba dać czasu wystygnąć. Proszę z nami, jeśli łaska.
— O z przyjemnością, rzekł pan Jackal, rzucając ostatnie spojrzenie na dół i na sznurek nad nim powieszony.
I szedł za Salvatorem, nie bez lekkiego dreszczu kiedy mijał Jan a Byka, który zamykał pochód, jak gdyby dla wskazania panu Jackalowi, że jeszcze nie zupełnie skończył z tym sznurkiem i z tym dołem, od którego się oddalali.
Po kilku sekundach przybyli na miejsce gdzie Jackal pisał testament.
Węglarze wciąż byli zebrani i rozmawiali po cichu.
Koło otworzyło się by przepuścić Salvatora i Jana Byka, który nie odstępował go jak cień straszny, mrożący! Ku wielkiemu swemu zmartwieniu zauważył, że na jego widok wszystkie zwróciły się oczy, wszystkie czoła się zmarszczyły, że jego obecność nikogo nie zadowolniła. Wszystkie oczy zdawały się wyrażać: „Dlaczego nam przyprowadzasz napowrót tę osobistość“.
— Tak, tak! rozumiem wybornie, moi bracia, rzekł Salvator. Dziwicie się, że znów zastajecie pośród siebie pana Jackala, w chwili, gdyście myśleli, że on już naprawdę zajęty jest oddawaniem ducha Bogu albo djabłu. Ale otóż, uważałem, że pan Jackal po śmierci na nicby się nam przydać nie mógł, tymczasem żyjący, może być nawet użyteczny, byle tylko chciał, o czem nie wątpię, znając jego charakter. Nieprawda, panie Jackal? dodał, zwracając się ku niemu, że pan przystąpisz do tego z całą dobrą wolą?
— Zaręczyłeś za mnie, panie Salvatorze, nie zawiodę cię, bądź spokojny. Odwołuję się jednak do twej wysokiej sprawiedliwości, by to czego pan odemnie zażądasz, mieściło się w granicach mojej możności.
Salvator uczynił znak głową, potem zwracając się do węglarzy:
— Bracia, rzekł, ponieważ człowiek, który mógł zniweczyć nasze plany, jest pomiędzy nami, możemy je zatem rozważyć w jego obecności. Pan Jackal jest człowiekiem dobrej rady i nie wątpię, że sprowadzi nas na dobrą drogę.
Pan Jackal potwierdził te słowa schyleniem głowy Salvator zwrócił się ku niemu.
— Czy wykonanie wyroku nieodwołalnie wyznaczone na jutro? zapytał.
— Tak jest, na jutro, odrzekł pan Jackal.
— Na godzinę czwartą?
— Na czwartą, odrzekł pan Jackal.
— Dobrze.
Potem, rzucając wzrokiem na prawo i na lewo, a zwracając się do towarzysza podróży pana Jackala:
— Co uczyniłeś w przewidywaniu tego, bracie? zapytał.
— Wynająłem wszystkie okna pierwszego piętra na placu Pelletier i na placu Gréve, od facjatek aż do dołu.
— Ależ to musiało pana ogromnie kosztować, odezwał się pan Jackal.
— Drobnostka; nędzne sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Mów dalej, bracie, rzekł Salvator.
— Mam tedy czterysta okien, mówił dalej węglarz; po trzech ludzi w oknie, to znaczy tysiąc dwieście ludzi; rozrzuciłem czterystu innych po wszystkich ulicach, wychodzących na rynek Ratuszowy, a dwustu rozstawiłem od więzienia do placu Gréve; każdy z tych ludzi uzbrojony będzie w sztylet i dwa pistolety.
— Do licha! to musiało pana kosztować więcej niż te czterysta okien.
— Mylisz się pan, odparł węglarz, okna się wynajmują, nie serca oddają się darmo.
— Mów dalej, odezwał się Salvator.
— Ruch odbędzie się w ten sposób, mówił dalej węglarz. Lud, kobiety, dzieci, wszystko to w miarę zbliżania się do placu śmierci, zepchnięte będzie w stronę placu Gréve przez naszych ludzi, którzy pod żadnym pozorem nie dozwolą rozerwać swych szeregów.
Pan Jackal słuchał z największą uwagą i największem zdziwieniem.
— Wózek śmiertelny, mówił dalej węglarz, w orszaku żandarmerji wyjdzie z domu więziennego około wpół do czwartej i skieruje się do placu Gréve. Nie dozna on żadnej przeszkody aż do mostu św. Michała; tam dopiero jeden z moich Indjan rzuci się pod koła i da się rozgnieść.
— Aha! przerwał pan Jackal, więc mam zaszczyt rozmawiać z panem generałem Lebastard de Prémont, jak mi się zdaj?
— Nieinaczej, odparł tenże, czy pan domyślałeś się, że ja jestem w Paryżu?
— Miałem pewność... Ale niech pan generał raczy mówić dalej. Stanął pan na tem, że jeden z pańskich indjan rzuci się pod koła i da się zgnieść.
I pan Jackal korzystając z tej przerwy, którą sam sprawił, sięgnął do kieszeni, dobył tabakierkę, otworzył, wciągnął ze zwykłą pożądliwością ogromny niuch i słuchał.
— Na widok tego wypadku, który wywoła okrzyk w tłumie i odwróci na chwilę uwagę eskorty, mówił dalej generał, ludzie blizcy wózka przewrócą go, wydając okrzyk umówiony, na który wszyscy ściągną z ulic przyległych i z wynajętych okien. Przypuszczam, że zabraknie mi siedmset lub ośmset ludzi, zawsze jednak z tysiąc ludzi otoczy wózek ze wszystkich stron. Przetną się lejce, wózek się wywróci, dziesięciu ludzi konnych porwie skazanego: ja będę jednym z tych dziesięciu. Zaręczam za jedną rzecz: albo dam się zabić, albo ocalę Sarrantego. Bracie, kończył generał, odwracając się do Salvatora, oto jest mój projekt; czy uważasz go za praktyczny?
— Odwołuję się do pana Jackala, rzekł Salvator, zwracając się do naczelnika policji; on jeden może nam powiedzieć jakie mamy widoki w powodzeniu.
— Panie Salvatorze, odrzekł Jackal, który na widok nie już znikającego ale oddalającego się niebezpieczeństwa odzyskał nieco krwi zimnej, przysięgam ci na wszystko co mi najdroższe na świecie, to jest na życie własne, że gdybym wiedział sposób ocalenia Sarrantego, podałbym ci go. Ale na nieszczęście, ja to przedsięwziąłem środki przeciw niemu, ztąd, szukam sposobu gorąco, ale daremnie przyzywam na pomoc wszystkie zasoby mojej wyobraźni, wszystkie wspomnienia wyłamań i uwolnień więźniów, nie znajduję nic, zgoła nic.
— Przepraszam, odrzekł Salvator, ale pan, zdaje mi się, wychodzisz po za kwestję; ja pana nie pytam o sposób ocalenia pana Sarrantego, tylko o to, jak pan uważasz sposób podany przez generała.
— Pozwól szanowny panie Salvatorze, odparł pan Jackal, mnie się zdaje przeciwnie, że odpowiadam jak nie można kategoryczniej na twoje zapytanie. Skoro mówię, że nie znajduję sposobu, to znaczy, że nie zgadzam się na ten, jaki podał czcigodny preopinant.
— A to dlaczego? zapytał generał.
— Wytłómacz się pan, nalegał Salvator.
— Rzecz bardzo prosta, mówił Jackal. Przez samą chęć jaką macie ocalić Sarrantego, możecie sobie wyobrazić jak mocno chodzi rządowi o to, aby mu go nie wydarto. Owóż, tu bardzo pokornie upraszam panów o przebaczenie; ja otrzymałem zlecenie, ażeby czuwać nad wykonaniem wyroku; zabrałem się więc wcześnie i zrobiłem plan, który jest istnym bratem planu generała, bratem, rozumie się, nieprzyjacielskim.
— Przebaczamy panu, bo to było twoim obowiązkiem; ale teraz powiedz nam całą prawdę, jest to twoim interesem.
— Owóż, mówił dalej Jackal z większym nieco spokojem, kiedym się dowiedział o przybyciu do Francji generała Lebastard de Premont, a to w skutek chybionego porwania króla rzymskiego...
— Pan od tak dawna wiedziałeś, że jestem w i aryzu. zapytał generał.
— Dowiedziałem się w kwadrans po przybyciu pana, odpowiedział Jackal.
— I nie kazałeś mnie ująć?
— Pozwoli mi pan generał zwrócić swą uwagę, że byłoby to zupełnem dzieciństwem sztuki. Kazawszy pana aresztować zaraz za przybyciem do Paryża, byłbym nie wiedział najzupełniej po co pan generał przybyłeś, albo wiedziałbym tylko tyle ile pan generał zechciałbyś mi powiedzieć, gdy przeciwnie, folgując panu, wtajemniczyłem się we wszystko. Myślałem zrazu, że pan generał przybyłeś odbyć zaciąg zbrojny na rzecz Napoleona II. Omyliłem się, ale dzięki swobodzie jaką panu dałem, dowiedziałem się o przyjaźni łączącej pana z Sarrantim, o stosunkach z panem Salvatorem, i wspólnej bytności w parku Viry. Kiedym się nareszcie dowiedział, że generał, związany z węglarzami florenckiemi, zaciągnął się do loży mularskiej z ulicy Pot-de-Fer, powiedziałem sobie, że on skutkiem tego podwójnego związku i działając w imieniu Sarrantego, może postawić pięćset, tysiąc, dwa tysiące ludzi dla ocalenia przyjaciela; widzicie więc panowie żem się omylił tylko o dwustu. Powiedziałem sobie nadto: Generał bogatszy jest niż nabab, ogołoci wszystkich naszych płatnerzy; ale przez samychże płatnerzy dowiedzieć się mogę o ilości broni, a więc i o ilości ludzi. Owóż, od tygodnia zakupiono tysiąc trzysta par pistoletów i ośmset strzelb myśliwskich, odciągając sto par pistoletów dla pana generała; co do sztyletów musiał ich pan generał zakupić do dziewięciuset.
— Około tego, rzeki generał.
— Cóżem ja wtedy uczynił? mówił Jackal. Toż samo coby i pan generał uczynił na mojem miejscu. Powiedziałem sobie: Generał uzbroi dwa tysiące ludzi, uzbrójmy ich sześć tysięcy. Trzecia część tych sześciu tysięcy stoi od wczoraj w piwnicach Ratuszowych, dwa tysiące weszły tej nocy do Notre-Dame, której bramy zamknięte dziś będą przez cały dzień z powodu przedsięwziętej naprawy. Dwa nareszcie ostatnie tysiące, udając, że przechodzą przez Paryż do Courbevoie, zatrzymają się na placu Królewskim, a o wpół do czwartej pójdą prosto na plac Grève; widzi więc pan generał, że pańskie tysiąc ośmset ludzi dostaną się jak w pułapkę. Oto, co zarzucam pańskiemu planowi, generale: jako strategik i jako filantrop. Jako strategik, pobijam pana; góruję bronią, chorągwią, mundurem, jednością. Jako filantrop, powiadam: Pokusa daremna, która będzie tylko zamieszka, skoro jest przewidziana; oprócz tego, a zważaj na to dobrze, panie Salvatorze, przypadają wasze wybory. Mieszkańcy, których nastraszycie i którzy przez cztery dni będą musieli mieć sklepy zamknięte, odstąpią was, rojaliści krzykną, że Napoleon II. porozumiał się z jakobinami, i że wszyscy dobrzy obywatele winni połączyć się przeciwko rewolucji... Oto jakie, zdaniem mojem, będą następstwa tej katastrofy. Zróbcie panowie co chcecie z tem mojem zdaniem, ale z głębi serca zapewniam was, że ten środek nie ocali Sarrantego, a was zgubi na zawsze, tembardziej, że to uczynicie nie gwoli bonapartysty lub republikanina, ale gwoli mordercy i złodzieja. Wszak proces trwa jeszcze.
Salvator i generał Lebastard de Prémont zamienili spojrzenia, zrozumiałe dla wszystkich węglarzy.
— Masz pan słuszność, rzekł do Jackala Salvator. I lubo jesteś jedyną przyczyną złego, jakie nam grozi, niemniej dziękuję panu w imieniu braci obecnych i nieobecnych. Czy kto ma do przedstawienia plan lepszy? zapytał.
Nikt nie odpowiedział.
Pan Jackal wydał głębokie westchnienie, był rzeczywiście w rozpaczy.
Rozpacz tę podzielała, zda się, większa część węglarzy. Sam tylko Salvator zachowywał niezmierną pogodę. Jako orzeł buja ponad chmurami, tak on zdawał się bujać ponad losami ludzkiemi.

X.
Gdzie środek został znaleziony.

Po chwili milczenia usłyszano jakoby zstępujący z wysokości głos Salvatora.
— Jest jednak sposób, panie Jackal, rzekł.
— O! a jaki? zapytał tenże, mocno zdziwiony, że jest jakiś sposób, o którym on nic nie wie i który nie on wynalazł.
— Sposób bardzo prosty, mówił dalej Salvator, i dlatego to on zapewne nie przyszedł panu na myśl.
— To powiedz go pan prędzej, rzekł pan Jackal, któremu, zdaje się, pilniej było dowiedzieć się o nim, niż wszystkim otaczającym.
— Będę się musiał powtarzać, rzekł Salvator, ale ponieważ pan nie zrozumiałeś za pierwszym razem, może lepiej zrozumiesz za drugim.
Jackal zdawał się podwajać uwagę.
— Pocóż ja przybyłem do pana, na chwilę przed aresztowaniem?
— Przybyłeś pan by złożyć na moim biurku dowody niewinności pana Sarrantego, takeś pan przynajmniej twierdził, szkielet dziecka znaleziony w ogrodzie Vanvres, u niejakiego pana Gerarda. Wszak tak?
— Rzeczywiście, odpowiedział Salvator. A dlaczegom to panu zostawił?
— By złożyć panu prokuratorowi królewskiemu.
— Czy uczyniłeś to? surowym głosem zapytał młodzieniec.
Przysięgam ci, panie Salvatorze, spiesznie odrzekł pan Jackal, żem właśnie jechał do jego królewskiej mości, do Saint-Cloud, by pomówić z panem ministrem sprawiedliwości o dowodach, które mi pan dostarczyłeś.
— Skróćmy to, rzekł Salvator, czas nagli. Więc pan nie nie uczyniłeś?
— Nic, odpowiedział pan Jackal, ponieważ zostałem zatrzymany na drodze do Saint-Cloud.
— Więc czego pan nie uczyniłeś sam, uczynimy we dwóch.
— Nie rozumiem pana.
— Pójdziesz pan ze mną do prokuratora królewskiego, gdzie opowiesz rzeczy tak, jak je rozumiesz teraz.
Jakkolwiek korzystnem było dla pana Jackala przyjęcie tego projektu, wcale go on nie pochwycił w lot, tak jakby mógł był mniemać Salvator.
— Zgoda, odpowiedział od niechcenia, jak człowiek nie mający żadnej wiary w to, co poczyna.
— Pan zdajesz się nie być mojego zdania, rzekł Salvator, czy masz co przeciw mojemu projektowi?
— Nie podzielam go najzupełniej, odrzekł pan Jackal.
— Dlaczego?
— Choćbyśmy dali panu prokuratorowi królewskiemu najbardziej niezbite dowody niewinności Sarrantego, nic to nie pomoże, bo skazany jest przez sąd przysięgłych, sąd nieomylny; jakkolwiek więc dowody byłyby jasne, nie będzie on uwolniony zaraz. Trzeba prowadzić nowe śledztwo i nowy wytaczać proces, a przez ten czas pan Sarranti siedzieć będzie w więzieniu. Proces, jest to rzecz nie mająca określonych granie; proces trwa rok, dwa, dziesięć; proces może trwać ciągle, jeżeli ktoś ma w tem interes, ażeby się nie skończył nigdy. Przypuść więc pan jednę rzecz: że te ciągłe odwłoki znużą pana Sarrantego; straci na duchu, wpadnie w odrętwienie, aż nareszcie przychodzi mu pewnego dnia myśl, ażeby raz skończyć z życiem.
Słowa te, po których pan Jackal zatrzymał się, by {{pp|o|cenić} ocenić sprawione wrażenie, wywarły niejako wpływ wstrząśnienia elektrycznego; stu ludzi drgnęło jak jeden człowiek. Pan Jackal sam przeraził się wzruszeniem, jakie sprawił. Myślał, że będzie ono dlań niekorzystnem i ażeby zakląć wszystkie gniewy, dodał żywo:
— Uważ, panie Salvatorze, i spraw, ażeby zauważyli ci panowie, że ja jestem tylko czynnikiem, kółkiem w machinie, ja odbieram natchnienie, ale go nie nadaję; nie rozkazuję, lecz wykonywam, powiadają mi: „rób,“ i słucham.
— Mów pan dalej, rzekł Salvator, ci panowie zamiast oburzać się, przeciwnie, dziękują ci, że nas objaśniasz.
Słowa te natychmiast dodały ducha panu Jackalowi.
— Mówiłem więc, rzekł, że pewnego dnia kiedy proces dobijać będzie do końca (jeżeli nawet dojdzie do tego), zdarzyć się może, iż przeczytamy w dziennikach porannych, iż nadzorca więzienia kryminalnego, wszedłszy do celi pana Sarrantego, zastanie go wiszącym, jak Toussaint-Louverture’a, lub uduszonym, jak Pichegru; boć koniec końców, dodał Jackal ze straszliwą naiwnością, rozumiecie panowie dobrze, że kiedy rząd się uweźmie, to nie stanie na środku drogi.
— Dosyć! rzekł Salvator głosem ponurym, miałeś pan słuszność: zły to sposób. Na szczęście, dodał pospiesznie, odstępując od tego tak, jak odstąpiliśmy od planu generała Lebastard de Prémont, mam trzeci jeszcze, który wydaje mi się lepszym od obu poprzednich.
Zgromadzenie odetchnęło.
— Poddam go pod pańskie ocenienie, rzekł. Jako pan, rzekł, zwracając się do pana Jackala, pożytecznie użyłeś czasu od aresztowania pana Sarrantego, tak nie straciłem go i ja: przed trzema więc miesiącami, przewidując niemal to co się stanie, utworzyłem plan, który zaraz panu przedstawię.
— Nie wyobrazisz pan sobie z jakiem zajęciem słucham cię, rzekł pan Jackal.
Salvator uśmiechnął się nieznacznie.
— Pan znasz więzienie kryminalne (Conciergerie) na palcach, nieprawdaż, panie Jackal? mówił dalej.
— Naturalnie, odpowiedział tenże.
— Wchodząc przez kratę mieszczącą się między dwiema wieżami, przechodzi się przez dziedziniec i dostaje do przedsionka więzienia.
— Tak jest, odrzekł pan Jackal ze skinieniem głowy.
— Pośrodku przedsionka znajduje się piec, około którego gromadzą się na gawędkę dozorcy, agenci i żandarmi; tuż naprzeciwko drzwi wchodowych otwierają się drzwi w głębi, wiodące w korytarz. Na lewo od drzwi wchodowych, na lewo od pieca w izbie wyłożonej taflami, której drzwi wychodzą na osobny korytarz, znajduje się przystań skazanych na śmierć.
Pan Jackal wciąż przytakiwał głową; opis topograficzny był jaknajdokładniejszy.
— Tam to, naturalnie, musiał być zamknięty pan Sarranti, jeżeli nie od dnia wyroku, to przynajmniej od trzech lub czterech dni.
— Od trzech dni, rzekł pan Jackal.
— I tam on znajduje się teraz, nieprawdaż, i siedzieć będzie aż do chwili wyprowadzenia na śmierć?
Pan Jackal odpowiedział nowym znakiem potwierdzającym.
— Otóż jeden już punkt ustalony, przejdźmy do drugiego.
Nastała chwila milczenia.
— Następnie, odezwał się Salvator, patrzcie jednak państwo, co to jest traf, i jak on, wbrew wszystkim pesymistom, sprzyja nieraz uczciwym ludziom! Raz, około czwartej z wieczora, wychodząc z gmachu Sprawiedliwości, gdzie uczestniczyłem na jednem z ostatnich posiedzeń w sprawie Sarranti, idę brzegiem rzeki i zwracam się ku mostowi św. Michała, gdzie zazwyczaj mam przywiązaną łódkę. Otóż, idąc wzdłuż rzeki, spostrzegam nad nią, pod placem Zegarowym, cztery czy pięć otworów okratowanych. Nigdym ja nie zważał na te otwory, które są niczem innem, tylko prostymi ściekami; ale na ten raz, miotany bolesnym uczuciem w jakie wprawiało mnie prawdopodobne skazanie Sarrantego, zbliżyłem się, wybadałem je zrazu w ogólności, następnie w szczegółach. Wynikiem badania było to, że nie ma nic łatwiejszego, jak wyłamać kraty i tym sposobem dostać się pod plac i według wszelkiego prawdopodobieństwa, pod więzienie; ale w jakiej głębokości? Nazajutrz, około godziny ósmej stawiłem się w więzieniu. Trzeba wiedzieć, że mam tam przyjaciela; zobaczycie zaraz, że dobrze jest mieć przyjaciół wszędzie. Udałem się do niego, i tak oto, rozmawiając z nim i przechadzając się, nabyłem pewności, że jeden z otworów dochodzących do rzeki ciągnie się pod siedzibą więźniów. Wszystko zależało na tem, ażeby poznać drogę, jaką przebywa pod ziemią ten rodzaj kanału, który nie musi być bardzo odległym od skrytki skazanych na śmierć. „Dobrze! powiedziałem sobie, jest to kopalnia do rozpoznania, a nasi górnicy katakumbowi nie odstręczą się tak małą rzeczą.“
Kilku słuchaczów Salvatora dali głową skinienie potwierdzające.
Salvator mówił dalej:
— Zdjąłem więc plan Więzienia kryminalnego, co wreszcie przyszło mi łatwo, bom go przekalkował na starym planie, znajdującym się w bibljotece miejscowej, i raz mocno przenikniony swoim przedmiotem, wezwałem trzech z naszych braci, ażeby poszli za mną. Tejże samej nocy, mówił dalej Salvator, która na szczęście była ciemną, po wyłamaniu bez łoskotu kraty ściekowej, dostałem się do podziemnego odpływu; ale po dziesięciu krokach zmuszony byłem stanąć: podziemie w całej swej szerokości i wysokości założone było kratą podobną tej, która wychodziła na Sekwanę. Cofnąłem się i posłałem do podziemia człowieka, opatrzonego w narzędzia, po dziesięciu minutach upadł on u moich nóg na wybrzeżu rzeki. Był w połowie zaduszony, bo nie chciał wrócić aż po skończonej robocie. Pewny będąc, że przeszkoda znikła, zapuściłem się znowu w wąwóz ciemny i cuchnący; na ten raz uszedłem ze dwadzieścia kroków, zastałem nową kratę. Cofnąłem się znowu nad brzeg rzeki, sam prawie uduszony, zachęcając drugiego towarzysza, ażeby mi otworzył przejście. Wrócił on napoły umarły; ale równie jak pierwszy dokonał roboty. Zapuściłem się znowu w podziemie i o dziesięć kroków za drugą kratą zastałem trzecią; wróciłem smutny, ale niezniechęcony ku moim ludziom. Z pomiędzy trzech, dwaj byli wycieńczeni: nienależało na nich liczyć. Trzeci był świeży i pełen zapału; zaledwiem dokończył treści życzenia, on rzucił się już w ciemny kanak Upłynęło dziesięć minut, potem kwadrans, człowiek ten nie wracał... Poszedłem za nim. O dziesięć kroków od paszczy ścieku trąciłem o przeszkodę, wyciągnąłem ręce, poznałem ciało i za bluzę wyciągnąłem na brzeg: zapóźno, udusił się biedak!... Takie były prace pierwszego dnia, a raczej pierwszej nocy, zimno dokończył Salvator.
Wszyscy obecni słuchali opowiadania tego heroicznego trudu w takiem skupieniu ducha i z takiem zajęciem, jakiego nie jesteśmy w stanie opisać.
Pan Jackal mianowicie słuchał opowiadającego z rodzajem osłupienia; czuł się nędznym i małym wobec tego dzielnego młodzieńca.
Co do generała Lebastard de Prémont, ten, zaledwie Salvator dokończył, zaraz przystąpił do niego.
— Ten, który umarł, odezwał się, miał zapewne żonę i dzieci?
— Nie turbuj się generale, odpowiedział Salvator, wszystko już zrobione. Żona otrzymuje tysiąc dwieście franków rocznie dożywotniego zasiłku, co jest dla niej majątkiem; dzieci dwoje są w szkole w Amiens.
Generał cofnął się krokiem wstecz.
— Mów dalej, przyjacielu, rzekł.
— Nazajutrz udałem się w toż samo miejsce z dwoma pozostałymi ludźmi. Wszedłem sam, z butelką chloru w ręku. Trzecia krata była wyłamaną, mogłem więc iść dalej. Ściek skręcał się na prawo. W miarę postępowania ku prawej stronie, ścieśniała się objętość podziemia. Niebawem usłyszałem nad sobą kroki: był to niezawodnie rond dozorców, obchodzących dziedziniec. Nie miałem tam co robić. Obliczyłem odległość w sposób niezawodny: wiedziałem, że na trzydziestym metrze powinienem wiercić na lewo. Powróciłem więc, rozlewając chlor wzdłuż całej drogi, by odwonić ile tylko można podziemie, założyliśmy pierwszą kratę i odeszli jak w przeddzień. Studja topograficzne zostały ukończone; potrzeba było rozpocząć roboty praktyczne, których trudność łatwo ocenicie, kiedy wam powiem, że trzej ludzie, zmieniając się co godzina i pracując każdy po dwie godziny na noc, potrzebowali sześćdziesięciu siedmiu nocy, by tej pracy dokonać.
Okrzyk wdzięczności, szmer uwielbienia, wyszły ze wszystkich ust.
Milczało trzech tylko ludzi. Byli to: cieśla Jan Byk oraz dwaj jego towarzysze, mularz Szkopek i węglarz Toussaint-Louverture. Cofnęli się krokiem wstecz, słysząc tak głośno wyrażający się podziw węglarzy.
— Oto są ci trzej sprawcy tej olbrzymiej pracy, rzekł Salvator, ukazując ich zgromadzeniu.
Trzej mohikanowie daliby byli dużo, ażeby się mogli schować w największą głębię miny, którą przewiercili. Spuścili oczy, jak dzieci.
— Czy ocalimy, czy nie ocalimy pana Sarrantego, odezwał się zcicha generał Lebastard de Prémont do Salvatora, ludzie ci mają już majątek zapewniony.
Salvator zamienił z generałem uściśnienie ręki.
— Po dwóch miesiącach, mówił dalej młodzieniec, stanęliśmy akurat pod samem więzieniem skazanych na śmierć, a więzienie to jest prawie zawsze puste, ponieważ skazanych sadzają tam tylko na dwa lub trzy dni przed wyrokiem. Przybywszy więc tam, mogliśmy pracować bez obawy obudzenia czujności dozorców: po siedmiu dniach oddzieliliśmy płytę, a raczej dotarliśmy tak, że dosyć było lekko popchnąć tę płytę kamienną, by otworem jej wypuścić więźnia. Dla większej pewności i na wypadek gdyby łoskot uciekającego sprowadzić miał dozorcę, Szkopek umocował przy płycie z pod spodu łańcuch, który Jan Byk silnie trzymać będzie dopóty, aż pan Sarranti dostanie się do rzeki, gdzie ja oczekiwać nań będę z łodzią. A gdy pan Sarranti siądzie do łodzi, to już ja za niego odpowiadam! Oto jest mój projekt, panowie, mówił dalej Salvator, wszystko gotowe; chodzi tylko o wprowadzenie go w wykonanie, chyba, że pan Jackal przekona nas dowodnie, że może się nam nie powieść. Mów więc, panie Jackal, a mów prędko, bo zostaje nam zaledwie tyle czasu, ażeby się wziąć do dzieła.
— Panie Salvatorze, oświadczył z powagą naczelnik policji bezpieczeństwa, gdybym się nie obawiał uchodzić za człowieka, który pochlebia ludziom dlatego, by ich zjednać dla swoich interesów, wyraziłbym głęboki podziw dla twego olbrzymiego projektu.
— Nie żądam od pana pochwał, odpowiedział młodzieniec, proszę o zdanie.
— Skoro podziwiam pański projekt, to znaczy, że się nań zgadzam, odpowiedział naczelnik policji. Tak, panie Salvatorze: jakom ja postąpił jak głupiec kazawszy cię aresztować, tak projekt pański uważam za doskonały, niechybny. Pozwól mi tylko uczynić jedno zapytanie. Uwolniwszy więźnia, co myślisz z nim robić?
— Powiedziałem, iż odpowiadam za jego osobę.
Pan Jackal potrząsnął głową, jak człowiek chcący powiedzieć, że nie poprzestaje na prostem zapewnieniu.
— A więc powiem panu wszystko, a będziesz zapewne mojego zdania co do ucieczki, tak samo, jak jesteś co do wyjścia z więzienia. Powóz pocztowy czeka w jednej z ulic dotykających placu; przeprzęgi przygotowane są wzdłuż całej drogi; mam gońca wysłanego przodem; ztąd do Havru jest mil dwadzieścia ośm: można je zrobić w ośmnaście godzin, nieprawdaż? W Havrze czeka statek angielski; tak, że właśnie kiedy pchać się będą na plac Gréve, by widzieć egzekucję pana Sarrantego, on opuści Francję z generałem Lebastard de Prémont.
— Zapominasz pan o telegrafie, rzekł pan Jackal.
— Bynajmniej. Kto może zrobić alarm, wskazać obraną drogę, poruszyć telegraf? Policja, to jest pan Jackal, A ponieważ pan Jackal pozostaje u nas, więc nie ma o czem mówić.
— To prawda, odezwał się Jackal.
— Będziesz pan więc łaskaw pójść za tymi panami do mieszkania sobie wyznaczonego.
— Jestem na rozkazy pana, odrzekł Jackal schylając się.
Ale Salvator zatrzymał go, wyciągając rękę.
— Nie potrzebuję panu zalecać roztropności tak w czynach jak w słowach. Wszelkie usiłowanie ucieczki byłoby natychmiast powściągnięte w sposób nie do naprawienia, bo ja nie będąc obecnym, nie mógłbym pana obronić, tak jak to uczyniłem przed chwilą. Idź więc i niechaj Bóg cię prowadzi! Dwaj ludzie wzięli pana Jackala pod ręce i znikli w gęstwinie dziewiczego lasu.
Wtedy Salvator zabrał z sobą generała Lebastard de Prémont, skinął na Murzyna, na Jana Byka i na Szkopka, i wszyscy pięciu znikli w podziemiu.
Nie będziemy im towarzyszyć w labiryncie katakumb, gdzieśmy się już zapuszczali za panem Jackalem i zkąd oni wyszli przez jeden z domów ulicy św. Jakóba.
Przybywszy tam, rozdzielili się, tylko Salvator szedł razem z generałem i połączyli się dopiero na wybrzeżu placu Zegarowego gdzie jak powiedzieliśmy, stała łódka Salvatora.
Zatrzymali się pod cieniem arkad mostowych.
Generała Lebastard de Prémont, Murzyna i Szkopka umieszczono w łodzi, tak, że dosyć ją tylko było odczepić.
Tylko Salvator i Jan Byk pozostali na wybrzeżu.
— Teraz, rzekł Salvator pocichu, ale tak, żeby być usłyszanym nietylko przez cieślę lecz i przez trzech innych towarzyszów, teraz, Janie Byku, słuchaj dobrze i nie strać ani jednego z mych słów, bo to są twoje ostatnie instrukcje.
— Słucham, rzekł cieśla.
— Poczołgasz się nie zatrzymując i to jaknajprędzej, aż na sam koniec przejścia.
— Dobrze, panie Saivatorze.
— Gdy się zapewnimy, że nie ma żadnej obawy, podeprzesz plecami płytę i pchać ją będziesz zwolna tak, ażeby ją podnieść nie zaś wyrzucić do więzienia, coby zwróciło uwagę stróża. Jak dojdziesz do tego, to jest, jak poczujesz, że za ostatniem tknięciem można płytę unieść, to pociągniesz mnie za rękaw: ja dokonam reszty. Czy zrozumiałeś?
— Doskonale.
— Więc chodźmy.
Jan Byk uniósł pierwszą kratę i zapuścił się w podziemie, które przebiegł tak prędko jak mógł to uczynić człowiek jego rozmiarów.
Salvator udał się tam w kilka sekund po nim.
Przybyli na krok odległości pod więzienie skazanych na śmierć.
Tam przysłuchiwali się obaj, każdy ze swej strony.
Najgłębsze milczenie panowało w około nich i nad nimi.
Jan Byk wygiął się jak mógł i silnie przycisnąwszy ręce do kolan, tak mocno podważył płytę, że po kilku sekundach uczuł ustępującą pod ciśnieniem. Pociągnął Salvatora za rękaw.
— Czy już? zapytał tenże.
— Już, odrzekł Jan Byk, dysząc.
— Dobrze, rzekł młodzieniec, gotując się z kolei, teraz ja. Pchnij, Janie, pchnij!
Jan Byk pchnął, płyta odłączyła się od pokładu i uniosła się wolno; słabe światło, jakby od lampy grobowej zstąpiło do podziemia. Salvator zajrzał w otwór, powiódł oczyma po całej przestrzeni więzienia i wydał okrzyk przerażenia.
Więzienie było puste!

XI.
Co zaszło wówczas, gdy pan Jackal kazał aresztować Salvatora a Salvator pana Jackala.

Ażeby wytłómaczyć tajemnicę, która przeraziła Salvatora, musimy powrócić do Gerarda, wychodzącego z biura pana Jackala z paszportem w ręku, i śpieszącego opuścić Francję.
Nie będziemy opisywać mnogich wrażeń szarpiących wanwryjskiego filantropa, kiedy przechodził przez długi korytarz i kręte a ciemne schody, prowadzące z gabinetu pana Jackala na dziedziniec prefektury, koledzy zacnego męża, zgrupowani lub snujący się pod ponurem sklepieniem, wywierali wrażenie szatanów gotowych wpaść na niego i zapuścić pazury w ciało.
U bramy zastał swojego konia, którego trzymał posłaniec miejski.
Droga była długą zmorą, forsownym galopem, czemś nakształt fantastycznego biegu Króla Olch przez lasy.
Jeszcze dziesięć minut szalonego biegu, a byłby stanął w Vanvres. Ale koń jego, jakkolwiek silny, szarpany ostrogami od samej ulicy Jerozolimskiej i zmęczony poprzednią drogą, zdawał się chwiać na nogach i co krok groził upadkiem.
Pan Gerard rzucił wzrok przenikliwy na niezmierzony horyzont, by osądzić za wiele minut może stanąć; podtrzymywał konia uzdą i kolanami, i rozumiejąc, że gdyby go zatrzymał, koń padłby tam gdzie stanął, niemiłosiernie zapuścił ostrogi w brzuch biednego zwierzęcia.
Po pięciu minutach, które wydały mu się godzinami, zaczął rozróżniać w ciemności ponury kontur swego zamku; w kilka sekund potem stanął przed drzwiami.
Stało się co przewidział, w chwili gdy schodził na ziemię, koń padł.
Otworzył więc prędko, prędzej jeszcze zamknął za sobą, przebiegł szybko dwa piętra, wydobył z gabinetu ogromny tłómok skórzany, zaciągnął go do sypialnego pokoju i zapalił świecę.
Odpoczął z ręką przyciśniętą do piersi, potem zajął się pakowaniem.
Ktoby patrzył teraz z ukrycia na Gerarda, poznałby w nim zbrodniarza, po sposobie, jakim gotował się w podróż, gorączkowo mieszając wszystko razem i rzucając w tłómok.
Po zapakowaniu otworzył biurko, wydobył pugilares zawierający do trzech miljonów wartości na banki Austrjacki i Angielski, które trzymał na wypadek przewidywanej ucieczki.
Zdjął dwa pistolety, potem zbiegł szybko po schodach, popędził do stajni, zaprzągł sam konie do powozu, zamierzając jechać do Saint-Cloud; tam weźmie pocztę, konie swoje pozostawi aż do powrotu u pocztmistrza i puści się drogą do Niderlandów.
Zaprzągłszy, włożył pistolety w kieszenie powozu, otworzył bramę od ulicy, ażeby nie schodzić z kozła i poszedł po tłómok, który był okropnie ciężki. Próbował zarzucić go na grzbiet, ale daremnie. Postanowił więc ciągnąć go za sobą.
Ale w chwili gdy schylał się, zdawało mu się, że słyszy jakiś szelest, niby chrzęst sukni od strony schodów. Żywo się obrócił.
W ciemnym otworze drzwi ukazała się biała postać.
Co znaczyło to zjawisko? Gerard cofnął się przerażony. Zjawisko postąpiło dwa kroki naprzód.
— Kto jesteś? zapytał nareszcie Gerard, dzwoniąc zębami.
— Ja, odparło widmo głosem tak poważnym, iż zdawał się wychodzić z głębi grobowca.
— Ty? zapytał Gerard z szyją wyciągniętą, starając się rozpoznać nowoprzybyłego, kto ty jesteś?
Widmo nie odpowiedziało, ale znów postąpiło dwa kroki i odrzuciło kaptur.
Było to rzeczywiście widmo. Nigdy jeszcze tak trupia bladość nie postała na ludzkiej twarzy.
— Mnich! krzyknął morderca takim głosem, jak gdyby zawołał: „zginąłem!“
— A! poznajesz mnie nareszcie! rzekł brat Dominik.
— Tak... tak... tak... poznaję!... wybełkotał Gerard.
Potem rozmyślając nad pozorną słabością mnicha oraz nad posłannictwem, jakie ma do spełnienia na ziemi, odezwał się głosem pewniejszym.
— Czego chcesz odemnie?
— Zaraz powiem, łagodnie odrzekł mnich.
— Nie w tej chwili, mówił Gerard, jutro... pojutrze.
— Czemu nie zaraz?
— Bo wyjeżdżam z Paryża na dwadzieścia cztery godzin, a tak mi pilno, że ani minuty do stracenia nie mam.
— Musisz jednak posłuchać, rzekł mnich głosem silnym.
— Innego dnia, nie dziś, nie w tej chwili.
Gerard ujął za tłómok, postąpił dwa kroki, ciągnąc go za sobą i kierował się ku drzwiom.
Mnich cofał się tak, ażeby drzwi sobą zasłonić.
— Nie przejdziesz! rzekł.
— Puść mnie! zawołał morderca i zrozumiał, że pomiędzy nim a tem żyjącem widmem zbiera się na coś strasznego.
Rzucił okiem na miejsce, gdzie zazwyczaj wisiały jego pistolety. Popatrzał do koła czy nie znajdzie jakiej broni pod ręką. Nie było żadnej. Sięgnął konwulsyjnie do kieszeni, szukając noża.
— Tak, odezwał się mnich, zabiłbyś mnie, tak jak zabiłeś swego synowca!... Ale choćbyś miał broń, nic by to nie pomogło. Bóg chce ażebym żył!
Słysząc ten głos uroczysty, Gerard uczuł, że znowu ogarnia go przerażenie.
— A teraz, rzekł mnich, czy chcesz mnie posłuchać?
— Mów więc, odparł Gerard, zgrzytając zębami.
— Przychodzę po raz ostatni prosić cię o pozwolenie wyjawienia twojej spowiedzi.
— Ależ ty żądasz mej śmierci! To znaczy prowadzić mnie na rusztowanie!... Nigdy! nigdy!
— Daję słowo, a znasz mnie, dopiero jutro w południe użyję twego pozwolenia.
— Nie, nie, nie! powtarzał Gerard.
— Jutro o południu będziesz za granicą Francji.
— A jeżeli otrzymasz ekstradycję?
— Nie będę się jej domagał. Ja jestem człowiekiem pokoju; pragnę, ażeby grzesznik żałował, a nie żeby uległ karze. Chcę nie śmierci twojej, ale żeby ojciec mój nie zginął.
— Nigdy! nigdy! wrzeszczał zabójca.
— A! to rzecz okropna! mówił jakby sam do siebie brat Dominik. Czyż nie słyszysz, nie rozumiesz mych słów? Czyż nie widzisz mojej boleści? Czyż nie wiesz, że odbyłem czterysta mil pieszo, by się uwolnić z przysięgi?
Gerard uczuł jak oby przelatujące skrzydło śmierci. Głowa jego, czas jakiś schylona, podniosła się.
— Wszak wiesz, rzekł, iż zobowiązanie twoje względem mnie jest wyraźne. Po mojej śmierci, dobrze! ale dopóki żyć będę, nigdy!
Mnich drgnął i powtórzył machinalnie:
— Po jego śmierci, dobrze! ale dopóki żyje, nigdy!
— Puść mnie więc, krzyknął Gerard.
— Panie, zawołał mnich, wyciągając białe ręce dla zatamowania mu drogi, czy wiesz, że śmierć ojca mojego nastąpić ma jutro o godzinie czwartej?
Gerard nie odpowiedział.
— Czy wiesz, że w Lyonie zachorowałem z utrudzenia? czy wiesz, że omałom nie umarł? czy wiesz, że uczyniwszy ślub iść pieszo, a nie mogąc się wybrać, jak dopiero przed tygodniem, zrobiłem dziś dziesięć mil?
Gerard wciąż zachowywał milczenie.
— Czy wiesz, mówił mnich, że jako dobry syn, uczyniłem to wszystko dla ocalenia zarówno życia, jak czci ojca mojego? czy wiesz, że w miarę wzrastających trudności, zaprzysiągłem, iż nic mnie nie zrazi? że po tej strasznej przysiędze, kiedym mógł zastać bramę twą zamkniętą, z a stałem ją otwartą; mogłem ciebie nie zastać, a zastałem? Czy nie widzisz w tem wszystkiem ręki bożej?
— Widzę, przeciwnie, że Bóg nie chce, ażebym ja był ukarany, mnichu, skoro religia zabrania ci wyjawić spowiedzi. Potem, czyniąc groźne poruszenie: Puszczaj mnie, dodał.
Ale mnich wyciągnął znowu ręce. Później, głosem równie jak przedtem spokojnym a silnym:
— Czy wierzysz, rzekł, że dla przekonania ciebie użyłem wszystkich słów, wszystkich próśb, wszystkich błagań, jakie mogą się znaleźć w sercu ludzkiem, czy mniemasz, że jest jeszcze jaki sposób ocalenia mojego ojca oprócz tego, jak i ci przekładam? Jeżeli jest, powiedz, radbym go użyć, bodajby zabił ciało moje na tym świecie, zgubił duszę moją na tamtym! O! jeżeli wiesz, powiedz! klękam przed tobą i proszę! ocal ojca mojego...
I mnich padł na kolana z rękami wyciągniętemi.
— Nie wiem żadnego, odrzekł bezwstydnie nędznik, puszczaj mnie!
— Otóż ja wiem jeden, rzekł mnich, niech mi Bóg przebaczy jeśli go użyję... Ponieważ nie mogę wyjawić twej spowiedzi póki żyjesz, więc umieraj.
I jednocześnie dobył z zanadrza nóż i utopił go w sercu mordercy.
Gerard ani krzyknął. Padł jak kamień na ziemię.
Dominik powstał, przystąpił do trupa i przekonał się, że nie żyje.
— O! mój Boże, wyrzekł, zmiłuj się nad jego duszą i przebacz mu w niebie tak, jak ja przebaczam na ziemi!
Potem schował nóż zakrwawiony, wyszedł z pokoju nie obejrzawszy się nawet za siebie, przeszedł przez park wolno i zniknął za bramą.
Niebo było spokojne, noc pogodna; księżyc jaśniał, gwiazdy iskrzyły się jak djamenty.

XII.
Gdzie król wcale się nie bawi.

Jak powiedzieliśmy, była tego wieczora zabawa w zamku Saint-Cloud.
Smutna zabawa.
Wprawdzie smutne zazwyczaj i zafrasowane oblicza pp. de Viliele, Corbiere, Damas, Chabrol, Doudeauville i Oudinot, nie mogły wzbudzić nadmiernej wesołości, pomimo zadowolonego z siebie pana Peyronneta, ale wogóle fizjognomie wszystkich dworzan były tej nocy bardziej jeszcze melancholijne niż zwykle. Niepokój malował się w spojrzeniach, słowach, ruchach, postawach. Patrzano po sobie, jakby pytając wzajem, co robić, ażeby wyjść z przykrego położenia.
Karol X. w stroju wojskowym, z niebieską wstęgą przez ramię, szpadą przy boku, przechodził się melancholijnie z sali do sali, nic nieznaczącym uśmiechem i roztargnionym ukłonem odpowiadając na oznaki szacunku.
Kiedy niekiedy stawał przy oknie i patrzył z uwagą. Patrzył na niebo jaśniejące i zdawał się niekorzystnie porównywać swój królewski ponury wieczór, z świetnością nocy księżycowej. Od czasu do czasu wydawał głębokie westchnienie.
Czy myślał o smutnym wyniku posiedzenia prawodawczego z r. 1827? Czy o niegodnem prawie prasowem? Czy o obeldze uczynionej zwłokom pana de la Rochefoucauld-Liancourt? Czy o poniesionej porażce podczas przeglądu na Polu Marsowem? Czy nareszcie o wyroku śmierci na Sarrantego, którego miano tracić nazajutrz, a którego śmierć, jak widzieliśmy z rozmowy Salvatora z panem Jackalem, mogła wielki rozruch wywołać w stolicy Nie.
Myślał on i obawiał się, ażeby zażegnana burza nie zerwała się nazajutrz.
Nazajutrz miało się odbyć, wielkie polowanie, zarządzone w lasach Compiegne, a jego królewska mość, Karol X, który był, jak wiadomo, największym myśliwym, jaki kiedykolwiek istniał, począwszy od Nemroda, wzdychał na myśl, że polowanie może chybić z powodu niepogody.
— Djabelska chmura, mruczał pod nosem, przeklęty księżyc!
I na tę myśl marszczył tak smutno olimpijskie swe czoło, iż dworzanie pytali siebie:
— Czy nie wiesz, co się stało najjaśniejszemu panu?
— Czy zgadujesz, co jest najjaśniejszemu panu?
— Czy domyślasz się, co może być najjaśniejszemu panu?
— Zapewne, mówiono, Manuel[1] umarł. Ale ta śmierć jakkolwiek bolesna dla przeciwnego stronnictwa, nie jest wcale dla monarchii nieszczęściem.
— Tylko mniej jednym Francuzem we Francji! dodawano, trawestując następujące słowa Karola X-go, jakie wyrzekł, wchodząc do Paryża: „To tylko jednym Francuzem we Francji więcej“.
— Jutro mają stracić pana Sarranti, który, jak twierdzą, nie jest winnym kradzieży ani zabójstwa, jest zatem bonapartystą, co daleko gorzej! Nie ma więc czego marszczyć brwi nasz najjaśniejszy pan!
Król wciąż patrząc oknem, wydał okrzyk radości, który odbił się jak iskra elektryczna w piersiach obecnych.
— Król się bawi, rozległo się z cicha.
W samej rzeczy, król bawił się.
Czarna chmura zasłaniająca księżyc opuściła miejsce.
To właśnie rozweseliło króla i rozjaśniło serca dworzan.
Lecz błogość ta bardzo krótko trwała.
Oznajmiono prefekta policji.
Wszedł z brwią zmarszczoną. Poszedł wprost do Karola X-go, a schylając się z uszanowaniem dla wieku i dostojeństwa króla:
— Najjaśniejszy panie, wyrzekł, mam zaszczyt zważywszy ważne okoliczności, prosić waszą królewską mość o upoważnienie do przedsięwzięcia wszelkich ostrożności, jakich wymagają ważne wypadki, których stolica może być widownią jutro.
— Cóż to za okoliczności ważne i o jakich wypadkach chcesz pan mówić? zapytał król.
— Najjaśniejszy panie, odezwał się pan Delaveau, nie powiem nic nowego waszej królewskiej mości, oznajmiając śmierć Manuela.
— Wiem o tem, przerwał z niecierpliwością Karol X., był to bardzo zasłużony człowiek, jak zapewniają, ale, że zapewniają jednocześnie, iż był rewolucjonistą, sądzę, że śmierć ta nie powinna zasmucać nas nad miarę.
— To też wcale nie z tego powodu śmierć Manuela martwi mnie, albo raczej przestrasza.
— A z jakiego? Mów, mości prefekcie.
— Najjaśniejszy pan przypomina sobie opłakane sceny, których pogrzeb pana de la Rochefoucald-Liancourt był przyczyną, albo raczej pretekstem?
— Przypominam, wyrzekł król.
— Nieszczęsne te wypadki, podjął prefekt policji, sprawiły w Izbie zamieszanie, które udzieliło się po większej części i dobremu waszej królewskiej mości miastu, Paryżowi.
— Moje dobre miasto Paryż!... moje dobre miasto Paryż! mruczał król. Mów dalej!
— Izba...
— Izba jest rozwiązana, mości prefekcie; nie mówmy już o niej.
— Niech i tak będzie, powiedział zniechęcony prefekt, ależ właśnie dlatego, iż jest rozwiązana i że nam jej brak, udaję się z prośbą wprost do waszej królewskiej mości o pozwolenie postawienia Paryża na stopie wojennej, aby uprzedzić wypadki, mogące wyniknąć z pogrzebu Manuela.
Król zdawał się uważniej słuchać słów prefekta policji i zapytał:
— Niebezpieczeństwo jest więc tak groźne, mości prefekcie?
— Tak, najjaśniejszy panie, odpowiedział pan Delaveau, nabierając odwagi w miarę, jak widział rosnący niepokój króla.
— Wytłómacz się, rzekł Karol X. Następnie, odwracając się do ministrów: Chodźcie panowie, mówił, dając znak by szli za nim.
Zaprowadził ich w framugę okna, a widząc, że rada jest w komplecie, powtórzył do prefekta:
— Wytłómcz się pan.
— Najjaśniejszy panie, podjął tenże, gdybym potrzebował obawiać się tylko pogrzebu Manuela, nie wspomniałbym nawet o moim niepokoju. W samej rzeczy, gdybym ogłosił pogrzeb na godzinę dwunastą, a kazał uprzątnąć ciało o siódmej z rana, położyłbym tamę wzburzeniu pospólstwa, ale niech wasza królewska mość raczy zastanowić się, że jeżeli dość trudno jest powstrzymać ruch rewolucyjny, to, że tak powiem, niepodobieństwem jest zapanować nad nim, gdy przyłączy się coś drugiego.
— O jakim to ruchu mówisz pan? spytał król zdziwiony.
— O ruchu bonapartystowskim, najjaśniejszy panie, odpowiedział prefekt policji.
— Przywidzenie! zawołał król, strachy dobre dla kobiet i dzieci! czas bonapartyzmu przeszedł, wraz z panem Bounaparte, mówmy więc tylko o zaburzeniach Izby, umarłej także, Requiescant in pace!
— Wybacz mi, iż nastaję na to, najjaśniejszy panie, powiedział śmiało prefekt. Stronnictwo bonapartystowskie tak dobrze żyje, że w ciągu jednego miesiąca można powiedzieć, wypróżniło wszystkie puszkarskie sklepy, a fabryki broni w Saint-Etienne i w Liege pracują na jego rachunek.
— Co pan mówisz? wyrzekł zdziwiony król.
— Prawdę, najjaśniejszy panie.
— Wytłómacz się jaśniej.
— Najjaśniejszy panie, jutro mają tracić pana Sarranti.
— Pana Sarranti? Poczekaj, podjął król, zbierając myśli, zdaje mi się, że na prośbę pewnego mnicha wydałem dla tego skazanego coś nakształt ułaskawienia.
— Na prośbę jego syna, który błagał waszą królewską mość o trzy miesiące zwłoki, w ciągu których mógłby odbyć podróż do Rzymu, zkąd, jak mówił, miał przywieźć dowód niewinności swego ojca.
— Tak jest.
— Owe trzy miesiące kończą się dziś i na mocy rozkazów, jakie otrzymałem, wykonanie wyroku ma się odbyć jutro.
— Ten mnich wydawał mi się zacnym młodzieńcem, wyrzekł król zamyślony, i zdawał się być pewnym niewinności swego ojca.
— Tak, najjaśniejszy panie, ale jej nie dowiódł.
I to już jutro ostatni dzień wyproszony przez niego, a dany przezemnie?
— Jutro, najjaśniejszy panie.
— Mów dalej.
— Otóż, jeden z ludzi najwięcej poświęcony dla cesarza, ten sam, który usiłował porwać króla Rzymskiego, wydał od tygodnia więcej niż miljon dla ocalenia pana Sarranti.
— Czy wierzysz pan temu, zapytał Karol X., iżby złodziej i zabójca mógł natchnąć takiem poświęceniem?
— Najjaśniejszy panie, on był skazany.
— Dobrze, odparł Karol X. A czy wiesz jakiemi siłami rozrządza generał Lebastard de Prémont?
— Niezmiernemi, najjaśniejszy panie.
— A więc użyj przeciw niemu siły dwa razy tak wielkiej.
— Już to przedsięwziąłem, najjaśniejszy panie.
— Kiedy tak, to czego obawiasz się? spytał król zniecierpliwiony, spoglądając na niebo po przez szyby.
Chmura całkowicie znikła; twarz królewska rozjaśniła się.
— Czego ja się obawiam, najjaśniejszy panie? mówił dalej prefekt policji, oto zbiegu obu wydarzeń, pogrzebu Manuela i wykonania wyroku na panu Sarrantim; sposobności do zjednoczenia się bonapartystów z jakobinami; rozgłosu dwóch ludzi, dwóch stronnictw, rozmaitych wreszcie symptomatów zatrważających, jakoto porwanie i zniknięcie jednego z najzręczniejszych i najpoświęceńszych agentów waszej królewskiej mości.
— Kogóż to porwano? zapytał król.
— Pana Jackala, najjaśniejszy panie.
— Jakto! zapytał król, porwano pana Jackala?
— Tak jest, najjaśniejszy panie.
— Kiedyż to?
— Zaledwie trzy godziny temu, najjaśniejszy panie, na drodze z Paryża do Saint-Cloud, gdy jechał do pałacu królewskiego, żeby złożyć radę ze mną i ministrem sprawiedliwości, co do świeżych faktów. Mam więc zaszczyt, najjaśniejszy panie, ciągnął dalej prefekt policji, prosić cię, w przewidywaniu nieobliczonych nieszczęść, o przyzwolenie postawienia Paryża w stanie oblężenia.
Król potrząsnął głową nie odpowiadając. Ministrowie także milczeli. Król zaś nieodpowiadał dla dwóch przyczyn. Najpierw, przedsięwzięcie jakiegokolwiek kroku wydało mu się rzeczą ważną. Następnie owo polowanie w Compiegne, odkładane przez trzy dni i z którego król tak wiele sobie robił: nie można było polować właśnie w dniu, w którymby Paryż przygotowywano do stanu oblężenia.
Karol X. znał dzienniki stronnictwa przeciwnego i wiedział doskonale, że nie zamilczą, zwłaszcza, gdy im dostarczy tak doskonałego powodu do gadania.
Paryż w stanie oblężenia i tegoż dnia król polujący w Compiegne, to było niepodobieństwem; trzeba wyrzec się polowania albo stanu oblężenia.
— I cóż, panowie, zapytał król, cóż panowie myślicie o zamiarze pana prefekta policji?
Z wielkiem zdziwieniem króla wszystkie głosy jednozgodnie były za stanem oblężenia.
Środek ten wcale nie przypadł do gustu królowi. Potrząsnął głową drugi raz. Nagle, jakby oświecony szybką myślą, zawołał:
— Gdybym też ułaskawił Sarrantego! nietylko zmniejszyłbym do połowy rozruchy, ale zrobiłbym sobie sporo stronników.
— Najjaśniejszy panie, wyrzekł pan de Peyronnet, Sterny miał słuszność mówiąc, iż nie ma ani odrobiny nienawiści w duszy Bourbonów.
— Kto to powiedział? zapytał Karol X.
— Pewien pisarz angielski, najjaśniejszy panie.
— Czy żyjący?
— Nie, umarł temu sześćdziesiąt lat.
— Pisarz ten znał nas dobrze i żałuję, żem go nie znał, ale odbiegamy od przedmiotu. Powtarzam, cała sprawa pana Sarrantego nie wydaje mi się jasno. Nie chcę, żeby zarzucano naszemu panowaniu Calasów i Lesurquesow. Powtarzam, iż mam wielką ochotę ułaskawić pana Sarranti.
Ale ministrowie, jak za pierwszym razem, milczeli.
— I cóż, powiedział król rozgniewany, nie odpowiadacie panowie?
Minister sprawiedliwości, czy, że był śmielszy od swych towarzyszy, czy też, że ułaskawienie skazanego dotyczyło go osobiście, podszedł do króla i kłaniając się:
— Najjaśniejszy panie, powiedział, jeżeli wasza królewska mość pozwoli wypowiedzieć się swobodnie, to ośmielę się wyrzec, iż ułaskawienie skazanego wywarłoby najopłakańsze skutki na umysłach wiernych poddanych, bo oczekują na wykonanie wyroku śmierci na pana Sarrantego, jak gdyby ten był ostatnią latoroślą stronnictwa bonapartystowskiego, a jego ułaskawienie, zamiast coby miało być uważane za czyn ludzkości, niechybnie przypisywane będzie słabości. Błagam cię więc, najjaśniejszy panie, i sądzę, że czyniąc to, wyrażam przekonanie wszystkich moich kolegów, błagam cię królu, niech sprawiedliwość pójdzie swoim torem.
— Czy takie w istocie jest zdanie rady? zapytał król.
Wszyscy ministrowie odrzekli jednocześnie, iż podzielają zdanie ministra sprawiedliwości.
— Niech się stanie jak chcecie, wyrzekł król ze smutkiem.
— Kiedy tak, powiedział prefekt policji, wymieniając spojrzenie z prefektem rady, wasza królewska mość pozwoli mi ogłosić Paryż w stanie oblężenia? Niestety! trzeba będzie, mówił król wolno, kiedy takie zdanie wszystkich; chociaż prawdę powiedziawszy, ogłoszenie stanu oblężenia wydaje mi się zanadto ostrym środkiem.
— Postępowanie ostre jest czasami potrzebne, najjaśniejszy panie, powiedział pan de Villele, a umysł króla aż nadto jest sprawiedliwy, żeby nie miał zrozumieć, iż przyszedł czas, w którym potrzeba udać się do surowości.
Król wydał głębokie westchnienie.
— Teraz, wyrzekł prefekt policji, ośmielę się wyrazić najjaśniejszemu panu jedno życzenie.
— Jakie?
— Nie wiem jakie były zamiary waszej królewskiej mości na jutro.
— Przez Bóg żywy, zawołał król, miałem polować w Compiegne.
— Błagam cię, najjaśniejszy panie, nie opuszczaj Paryża.
— Hm! mruknął król, spoglądając z kolei na wszystkich członków rady.
— To nasze także zdanie, powiedzieli ministrowie.
— Kiedy tak, wyrzekł król, to nie mówmy już o tem. I boleśniej jeszcze niż dotąd wzdychając: Niechaj tu przyjdzie wielki łowczy, powiedział.
— Wasza królewska mość chce wydać rozkaz?
— Żeby odłożył polowanie na inny raz, ponieważ tak chcecie koniecznie. Potem, rzucając wzrok w niebo: O! taki piękny czas, szepnął, jakie nieszczęście!
W tej chwili woźny zbliżył się do króla.
— Najjaśniejszy panie, wyrzekł, jakiś mnich, który utrzymuje, że ma upoważnienie od waszej królewskiej mości, iż może wejść o każdej porze, czeka w przedsionku.
— Czy powiedział swoje nazwisko?
— Ksiądz Dominik, najjaśniejszy panie.
— To on! zawołał król, wprowadź go do mojego ׳gabinetu. Potem, obracając się do ministrów: Panowie, wyrzekł, niech nikt nie rusza się z miejsca dopóki nie wrócę; oznajmiono mi człowieka, którego przybycie może zmienić postać rzeczy.
Ministrowie spojrzeli po sobie; ale rozkaz był stanowczy.
Po drodze król spotkał wielkiego łowczego.
— Najjaśniejszy panie, co ja słyszę? zapytał tenże, polowanie jutrzejsze ma być odwołane?
— Wkrótce dowiemy się tego, odpowiedział Karol X., tymczasem nie słuchaj niczyich rozkazów prócz moich.
I poszedł rozpogodzony nadzieją, że to niespodziewane przybycie może zmieni straszne rozkazy, jakie mu proponowano wydać na dzień jutrzejszy.

XIII.
W którym wytłomaczone jest, dlaczego pan Sarranti nie znajduje się już w lochu skazanych na śmierć.

Wchodząc do gabinetu, król ujrzał mnicha, który stał blady, nieruchomy, jak posąg.
— A! wyrzekł Karol X., to ty, mój ojcze?
— Tak, najjaśniejszy panie, odpowiedział ksiądz słabym głosem.
— Zdajesz się być umierającym?
— Umierającym, w samej rzeczy, najjaśniejszy panie... Przeszedłem przeszło ośmset mil pieszo. W wąwozach góry Cenis zachorowałem, zaziębiłem się, przechodząc przez Maremmes. Leżałem cały miesiąc w oberży, walcząc między życiem i śmiercią. Później, ponieważ dzień egzekucji ojca mojego zbliżał się, poszedłem w dalszą drogę. Narażając się na śmierć, w przeciągu czterdziestu dni zrobiłem sto pięćdziesiąt mil, a przybyłem przed dwoma godzinami...
— Dla czego nie wziąłeś koni.
— Zrobiłem ślub, iż pójdę pieszo do Rzymu i wrócę pieszo, najjaśniejszy panie.
— I dopełniłeś go?
— Tak, najjaśniejszy panie.
— Jesteś świętym.
Smutny uśmiech przebiegł po ustach mnicha.
— O! nie spiesz się najjaśniejszy panie z nadaniem mi tego tytułu, powiedział. Jestem przeciwnie, zbrodniarzem, który przyszedł prosić cię o sprawiedliwość dla drugich i dla siebie samego.
— Jedno słowo przedewszystkiem.
— Słucham, najjaśniejszy panie, wyrzekł Dominik, schylając się.
— W jakim celu chodziłeś do Rzymu?... czy możesz mi teraz powiedzieć?
— Tak, najjaśniejszy panie. Poszedłem błagać Jego Świątobliwość, aby upoważnił mnie do wydania tajemnicy spowiedzi.
— Tym sposobem, powiedział król z westchnieniem, przekonany o niewinności ojca swojego, nie przynosisz jednak żadnego dowodu?
— I owszem, najjaśniejszy panie, dowód nieprzeparty.
— Mów zatem.
— Czy wasza królewska mość może poświęcić mi pięć minut?
— Tyle czasu, ile zechcesz. Ale siadaj, wątpię czy znajdziesz dość siły, żeby mówić stojący.
— Siła, której mi już brakowało, przez dobroć waszej królewskiej mości odżyła. Będę mówił stojący, najjaśniejszy panie, jak przystoi poddanemu gdy mówi do swego króla... albo raczej, będę mówił klęcząc, jak przystoi winowajcy, gdy mówi do swego sędziego.
— Wstrzymaj się, powiedział król.
— Dla czego, najjaśniejszy panie?
— Chcesz mi powiedzieć to, co jest zabronionem: tajemnicę spowiedzi. Nie chcę być spólnikiem świętokradztwa.
— Jakkolwiek straszne będzie moje wyznanie, może wasza królewska mość wysłuchać go teraz.
— A więc słucham.
— Królu, zawołano mnie do konającego człowieka...
Król zbliżył się do księdza i oparł się ręką o stół. Widocznem było, że gotował się słuchać z zajęciem.
— Umierający począł się spowiadać; ale zaledwie wyrzekł był kilka słów, gdy powstrzymałem go. „Jesteś panem Gerardem Tardieu, wyrzekłem, niemogę słyszeć ani słowa więcej od ciebie“. Dla czego? spytał umierający. „Ponieważ jestem Dominik Sarranti, syn tego, którego obwiniasz o kradzież i zabójstwo“. Chciałem odejść, lecz on mnie zatrzymał. „Ojcze, powiedział, widać, że Opatrzność przywiodła cię do mnie. Byłbym cię szukał po całym święcie, gdybym był wiedział gdzie cię znaleźć, żeby ci powiedzieć to, co będziesz słyszał... Mnichu, oto zbrodnie moje składam na twojem łonie. Synu, oto niewinność ojca twojego składam w ręce twoje. Wkrótce umrę, a ty opowiesz wszystko, co odemnie usłyszysz...“ I wtedy, najjaśniejszy panie, odkrył mi straszliwą rzecz: najpierw, że sam się okradł, ażeby podejrzenia padły na mego ojca, który, tegoż samego dnia będąc w spisku przeciw bratu waszej królewskiej mości, musiał uciekać. Potem przystąpił do odkrycia zbrodni prawdziwej, najjaśniejszy panie!...
— Jakże możesz mówić mi to wszystko, kiedy to jest tajemnicą spowiedzi?
— Pozwól, najjaśniejszy panie... Przysięgam, że nie chcę wciągnąć waszej królewskiej mości do grzechu, że tylko moja dusza naraża się na zatratę... albo raczej, Zbawicielu mój, Boże! dodał, wznosząc oczy w górę, albo raczej już jest zatraconą.
— Mów dalej, wyrzekł król.
— Wtedy Gerard Tardieu opowiedział mi, iż ulegając namowom kobiety, z którą żył, postanowił uwolnić się od swych synowców. Wspólnicy podzielili się strasznem zajęciem: on zabił chłopca, ona wzięła na siebie dziewczynkę. Jemu udało się, bo rzucił synowca swego do stawu i zagłębił go tyką w wodę, ilekroć wypływał...
— Okropne to, co mi opowiadasz!
— Okropne! tak, najjaśniejszy panie.
— Musisz dać mi dowód.
— Dam, najjaśniejszy panie.
— Nie udało się kobiecie, ciągnął dalej mnich, w chwili, gdy miała zarzynać biedne dziecko, pies, zwabiony krzykami dziewczynki, zerwał łańcuch, strzaskał okno, skoczył do szyi kobiety i zagryzł ją. Dziewczynka uciekła pokrwawiona...
— I żyje? zapytał król.
— Nie wiem. Policja waszej królewskiej mości sprzątnęła ją, żeby zatrzeć ślad świadectwa na stronę mojego ojca.
— Panie, przysięgam ci na honor szlachecki, że sprawiedliwość będzie wymierzoną... Tylko dowodu! dowodu!
— Dowód, wyrzekł mnich, wyjmując rękopis z kieszeni, oto jest.
I skłoniwszy się przed królem, oddał mu zwit papieru, na którym były napisane te słowa:
„Jest to spowiedź moja przed Bogiem i przed ludźmi, może nawet, jeśli tego zajdzie potrzeba, ogłoszoną być po mojej śmierci publicznie.

Gerard Tardieu“.

— Od kiedy masz ten papier, zapytał król.
— Zawsze go miałem, najjaśniejszy panie, odpowiedział mnich, zabójca mi go dał, sądząc, że umrze.
— I mając ten papier nie mówiłeś?
— Najjaśniejszy panie, czyli nie widzisz, iż spowiedź winowajcy mogła być ogłoszoną dopiero po jego śmierci?
— Więc on umarł?
— Tak, królu, odpowiedział mnich.
— Kiedy?
— Przed trzema kwadransami; tak dawno, ile mi trzeba było czasu na przebycie drogi z Vanvres do Saint-Cloud.
— O! nędznik! powiedział król. Dopuszczenie Boże, że umarł w sam czas.
— I ja tak sądzę, najjaśniejszy panie... Ale ja znam, ciągnął dalej mnich, zginając kolana, znam człowieka nikczemniejszego niż ten, który umarł.
— Co chcesz powiedzieć? zapytał król.
— To, że Gerard nie umarł naturalną śmiercią.
— Odebrał sobie życie? zawołał król.
— Nie królu: został zamordowany!
— Zamordowany! zawołał król, przez kogo?
Mnich wydobył z za sukni nóż, którym zabił Gerarda, i złożył go u stóp królewskich.
Nóż był zakrwawiony. Ręka mnicha była także zakrwawiona.
— O! wykrzyknął król, cofając się, zabójca, to... Nie śmiał dokończyć.
— To ja, królu, wyrzekł mnich, spuszczając głowę na piersi, był to jedyny środek ocalenia honoru i głowy mojego ojca. Rusztowanie stoi, najjaśniejszy panie; rozkaż, niech mnie nań wprowadzą!
Zrobiła się cisza; mnich stał ze schyloną postawą, oczekując wyroku.
Ale z wielkiem zdziwieniem księdza, król który na widok zakrwawionego puginału cofnął się, teraz łagodnym głosem po wiedział:
— Podnieś się księże, zbrodnia twoja jest bezwątpienia straszliwą, okropną, ale ma wymówkę, jeżeli nie usprawiedliwienie, w poświęceniu się dla ojca; przez miłość synowską wziąłeś nóż do ręki, i chociaż dozwolonem nie jest wymierzać sobie sprawiedliwość, prawo tu rozsądzi, a ja nic nie mam do powiedzenia, nic do zrobienia, aż do chwili wyroku na ciebie.
— Ale mój ojciec, najjaśniejszy panie! mój ojciec! zawołał młodzieniec.
— To co innego.
Król zadzwonił; pokojowiec ukazał się w progu.
— Idź powiedz panu prefektowi policji i kanclerzowi, że ich oczekuję.
Następnie, ponieważ mnich klęczał pomimo rozkazu królewskiego:
— Powstań, wyrzekł po raz drugi Karol X.
Mnich wstał, ale tak słaby, iż musiał oprzeć się o stół.
— Siadaj, powiedział król.
— Najjaśniejszy panie! wyjąkał mnich.
— Widzę, że ci potrzeba rozkazu. A więc rozkazuję...
Mnich padł na wpół zemdlony w fotel.
W tej chwili prefekt policji i minister sprawiedliwości ukazali się we drzwiach.
— Panowie, odezwał się król prawie wesoło, miałem słuszność mówiąc przed chwilą, że przybycie osoby, którą mi oznajmiono, zmienić może okoliczności.
— Co wasza królewska mość chce powiedzieć? zapytał minister sprawiedliwości.
— Chcę powiedzieć, że miałem słuszność utrzymując, że nie trzeba zaprowadzić stanu oblężenia, tylko w ostatecznym razie; otóż, jeszcześmy tak daleko nie zaszli... Następnie, zwracając się do prefekta policji: Wszak powiedziałeś pan, iż gdyby nie zetknięcie się śmierci Manuela z egzekucją pana Sarranti, byłbyś panem położenia bez trudności.
— Tak, najjaśniejszy panie.
— Możesz się więc nie obawiać już tego zetknięcia. Od tej chwili pan Sarranti jest wolny; mam w ręku dowody jego niewinności.
— Ależ... wyrzekł prefekt policji osłupiały.
— Weźmiecie z sobą do powozu tego księdza, powiedział król, wskazując na brata Dominika, zawieziecie go do Conciergerie; uwolnicie natychmiast pana Sarranti. Powtarzam, iż jest niewinny, a ja nie chcę, iżby od chwili, w której przekonał mnie o swej niewinności, miał zostawać choć minutę pod zamknięciem.
— O! królu! królu! wyrzekł mnich, wyciągając z wdzięcznością ręce.
— Spiesz się pan, powiedział Karol X., nie trać chwili czasu. Potem, zwracając się do mnicha: Daję ci tydzień czasu, żebyś wypoczął po trudach podróży, za tydzień stawisz się jako więzień!
— O! tak, najjaśniejszy panie! zawołał mnich, czy potrzeba abym przysiągł?
— Nie żądam przysięgi, poprzestaję na twojem słowie. Następnie, zwracając się do prefekta: Śpiesz się pan, wyrzekł, niech się tak stanie, jak żądam.
Prefekt policji skłonił się i wyszedł, a za nim mnich.
— Wasza królewska mość raczy łaskawie wytłómaczyć mi? pośpieszył zapytać się minister sprawiedliwości.
— Wyjaśnienie krótkie, mój panie. Weź ten papier: zawiera on dowód niewinności pana Sarranti. Proszę cię, wręcz go panu ministrowi spraw wewnętrznych. Dozna on pewnej zgryzoty, czytając prawdziwe nazwisko zabójcy, którego kandydaturę popiera. Co się tycze mnicha, ponieważ trzeba, żeby sprawiedliwość była wymierzoną, postarasz się sprawę jego wnieść na przyszłe posiedzenie... Ali! poczekaj, weź ten oto nóż: jest to dowód przekonywający.
A nie zważając czy kanclerz odejdzie, król wszedł do salonu gdzie czekał na niego wielki łowczy.
— I cóż, najjaśniejszy panie? zapytał tenże.
— Polowanie będzie jutro, kochany hrabio, staraj się dobrze je urządzić!
— Najjaśniejszy pan pozwoli mi zrobić uwagę: nigdym jeszcze nie widział u niego tak promieniejącej twarzy.
— W samej rzeczy, kochany hrabio, odparł Karol X., od kwadransa czuję się odmłodzonym o lat dwadzieścia. Potem, do ministrów słuchających w osłupieniu: Panowie, powiedział, według wiadomości jakie otrzymał, pan prefekt policji ręczy za spokojność miasta Paryża na dzień jutrzejszy.
I pozdrawiając ich ręką po raz ostatni, okrążył salon, uprzedził Delfina, że polowanie odbędzie się jutro, wyrzekł wdzięczne słówko księżnie Angouleme, uścisnął księżnę Berry, poklepał jako dziadek policzek księcia Bordeaux i wszedł do sypialnego pokoju.
Będąc już tam, poszedł do barometru zawieszonego na prost łóżka, krzyknął z radości widząc, że stanął na pogodzie, zmówił pacierze, położył się i zasnął, wymawiając te pocieszające słowa:
— A! dzięki Bogu! będziemy jutro mieli pogodę na polowanie!
I właśnie wskutek tych wydarzeń, któreśmy tylko co opowiedzieli, Salvator dostawszy się do więzienia pana Sarranti, zastał je pustem.

XIV.
Nieco polityki.

Pomiędzy osobami odgrywającemu nieszczęsne role w dramacie, który przedstawiliśmy oczom czytelnika, pozostaje jedna jeszcze, o której, jak się spodziewamy, niezupełnie może zapomniano.
Chcemy mówić o pułkowniku Rappt, ojcu i mężu Reginy de Lamothe-Houdan.
Dzięki pożyczce zaciągniętej przez pana Baratteau i nawróceniu Gibassiera, nic nie wyszło na jaw ze sprawy listów.
Jednakże, ażeby dobrze zrozumieć sceny, które nastąpią, prosimy czytelników naszych o pozwolenie powtórzenia w kilku słowach tego, cośmy już obszerniej opowiedzieli im o hrabi Rappt.
Petrus w ten sposób skreślił jego obraz fizyczny:
„Wszystko jest martwe i zimne jak marmur w tym człowieku, instynktownie zdaje się zmierzać ku ziemi; jego oczy są bez blasku jak szkło nieszlifowane; usta wązkie i zaciśnięte; nos okrągły; cera twarzy popielatego koloru; porusza głową, lecz nigdy twarzą. Gdyby można zrobić maskę z lodu, obciągniętą żyjącą skórą, lecz w którejby wstrzymanem było krążenie krwi, arcydzieło to anatomiczne mogłoby dać słabe podobieństwo z twarzą tego człowieka“.
Ze swej strony Regina skreśliła jego obraz moralny, albo raczej niemoralny.
Powiedziała mu, w weselną noc, podczas straszliwej sceny, jaką opowiedzieliśmy:
„Jesteś zarazem ambitny i marnotrawca; masz wielkie potrzeby, i te wielkie potrzeby stawiają cię wobec wielkich zbrodni. Przed temi zbrodniami cofnąłby się kto inny zapewne; ale ty, nigdy! Zaślubiłeś córkę swoją dla dwóch miljonów“.
Następnie dodała:
„Posłuchaj pan, czy chcesz wiedzieć całą myśl moją? czy chcesz nareszcie dowiedzieć się, jakie mam w głębi serca uczucie dla ciebie? Otóż, jest to uczucie jakiego ty doznajesz dla całego świata, a którego ja nigdy względem nikogo nie doznawałam: nienawiść. Nienawidzę twojej ambicji; nienawidzę twojej pychy; nienawidzę twej podłości... Nienawidzę cię od stóp do głów, gdyż od stóp do głów jesteś samem kłamstwem!“
Hrabia Rappt przed odjazdem do Petersburga, jak sobie przypominamy, miał tedy fizycznie twarz marmurową; moralnie, kamienne serce.
Obaczmy, czy ta podróż podbiegunowa zmienia go choć cokolwiek.
Był to piątek, 16 listopada, to jest przeddzień wyborów, we dwa miesiące mniej więcej po wypadkach, będących przedmiotem poprzednich rozdziałów.
16 listopada pojawiło się w „Monitorze“ rozporządzenie rozwiązania Izby, oraz zwołanie zgromadzenia wyborców na dzień 27 tegoż miesiąca.
Tylko więc dziesięć dni czasu, przeznaczono wyborcom do ułożenia oraz wyboru kandydatów. Pośpieszne zwołanie miało za cel, jak to było marzeniem pana de Villele, zasiać niezgodę między wyborcami stronnictwa przeciwnego, które podchwycone znienacka, nie miałoby dość czasu przedyskutować swoich wyborów, gdy przeciwnie, wyborcy ministerjalni, połączeni, wprawni, czynni, glosowaliby jak jeden.
Lecz cały Paryż oddawna przeczuwał rozwiązanie Izby i pragnął zniweczyć marzenie pana de Villele.
Paryż nie wyrzekł ani słowa, milczenie jest jego wymową i dyplomacją, cały Paryż, milcząc, z zakrwawionem sercem, Paryż uciśniony, znikczemniały i z pozoru niewolniczy, gotował się do walki i w cichości wybrał swych rycerzy.
Jednym z kandydatów, i to nie najmniejsze wywierającym na pospólstwo wrażenie, był pułkownik, hrabia Rappt.
Był on właścicielem jawnym dziennika broniącego energicznie monarchii legitymistycznej, a jednocześnie potajemnie redagował przegląd napastujący rząd i spiskujący na rzecz księcia Orleańskiego.
W dzienniku silnie podtrzymywał, głosił, bronił praw wymierzonych przeciw wolności prasy, w następnym numerze przeglądu przedrukował mowę Royer-Collarda, w której, między innemi, znajdował się ustęp szyderczy:
„Cios wymierzony jest nietylko przeciwko wolności druku, lecz także przeciwko wszelkiej swobodzie przyrodzonej, politycznej, obywatelskiej, jako w gruncie szkodliwej i zgubnej. W duchu prawa ukryta jest myśl, że w wielkim dniu stworzenia byłoby nieroztropnie pozwolić człowiekowi iść w świat wolnym i rozumnym. Mądrość wyższa naprawiła omyłkę Opatrzności, ograniczyła nieroztropną swobodę i poturbowanej ludzkości wyświadczyła znakomitą przysługę, wyniósłszy ją nareszcie do szczęśliwej niewinności bydląt“.
Jeżeli chodziło o środki gwałtowne, podstępne, mające na celu zniweczenie przedsięwzięcia pożytecznego, Przegląd powstawał energicznie na samodzielność i niemoralność tych środków, których ze swej strony Dziennik zacięcie bronił.
Nieraz pan Rappt winszował sobie giętkości swego talentu i rozumu, który mu dostarczał tak doskonałych argumentów do przekonań wprost sobie przeciwnych.
Takim był pułkownik Rappt zawsze, lecz mianowicie w przeddzień wyborów.
Zaraz za przybyciem zdał sprawę królowi o rezultacie swego poselstwa, a król zachwycony pośpiechem i zręcznością jego, zrobił mu nadzieję portfelu ministra.
Hrabia Rappt wrócił na bulwar Inwalidów zachwycony wizytą w Tuilleries. Zaczął natychmiast układać okólnik wyborczy.
Trudnoby stworzyć coś tak ciemnego, dwuznacznego, jak ten okólnik. Króla on zachwycił, zgromadzenie zadowolnił, a wyborców opozycyjnych w przyjemne wprawił zdziwienie.
Czytelnicy wreszcie nasi sami ocenią to arcydzieło, jeśli zechcą uczestniczyć w rozmaitych scenach, odegranych przez tego wielkiego komedjanta.
Wejdźmy do gabinetu pana Rappta. Na środku stoi stół okryty zielonym kobiercem i mnóstwo papierów, a przed nim siedzi pułkownik. Z prawej strony, pod oknem stoi drugi stół, przy którym siedzi sekretarz przyszłego deputata, pan Bordier.
Słówko o panu Bordier.
Jest to trzydziestokilkoletni mężczyzna, chudy, blady, z okiem zapadniętem. Co się tyczy strony moralnej, to hipokryzja, chytrość i złośliwość Tartufa.
Pan Rappt długo szukał, żeby znaleść tego człowieka.
Od samego rana pan Rappt przyjmuje wyborców.
Pan Rappt ma czoło zroszone potem; wydaje się zmęczony, jak aktor po odegraniu sztuki.
— Czy dużo jeszcze osób czeka w przedpokoju, Bordier? spytał się swego sekretarza.
— Nie wiem, panie hrabio, pójdę zobaczyć, odrzekł tenże. Za chwilę powiedział: Dwadzieścia osób najmniej.
— Nigdy nie zdobędę się na cierpliwość, żeby wysłuchać tych wszystkich głupstw! wyrzekł pułkownik, ocierając czoło, można oszaleć! Mam ochotę nikogo więcej nie przyjąć, słowo honoru!
— Odwagi! panie hrabio! wyrzekł sekretarz, chciej pan zrozumieć, że są wyborcy, którzy rozporządzają dwudziestu, trzydziestu, a nawet czterdziestu głosami.
— A czy jesteś pewnym, Bordier, że nie ma pomiędzy niemi bezużytecznych? Zważ tylko, że prawie każden obiecuje mi swój głos, trzymając nóż na gardle, inaczej mówiąc, żądając zawsze czegoś dla siebie lub kogo ze swoich.
— Przecie nie od dziś, o ile wiem, uczy się pan hrabia oceniać bezinteresowność rodzaju ludzkiego? wyrzekł Bordier.
— Powiedz mi, Bordier, czy znasz tych wyborców? zapytał hrabia.
— Po większej części, panie hrabio, a na wszelki wypadek mam notatkę o każdym.
— Idźmy więc dalej. Zadzwoń na Baptystę.
Bordier zadzwonił, służący się ukazał.
— Jakie nazwisko następuje? zapytał sekretarz.
— Pan Morin.
— Poczekaj.
I odczytał półgłosem szczegóły pozbierane o panu Morin.
„Morin, kupiec hurtowny sukna. Posiada fabrykę w Louviers. Człowiek niezmiernie wpływowy, rozrządzający osobiście ośmnastu do dwudziestu głosami, charakteru słabego, przechodzący od czerwonych do trójkolorowych, a od trójkolorowych do białych; zdolny dla własnego interesu promienie wszystkiemi kolorami tęczy. Ma syna, wielkiego ladaco, nieuka, bez zdolności, z góry zjadającego swoją ojcowiznę. Pisał kilka dni temu do pana hrabiego, prosząc aby umieścił gdzie tego syna“.
— Czy wszystko, Bordier?
— Tak, panie hrabio.
— Który z dwóch Morinów jest tam, Baptysto?
— Młodzieniec dwudziestokilkoletni.
— Więc to syn.
— Przyszedł po odpowiedź na list ojca, wyrzekł chytrze Bordier.
— Wprowadź go, powiedział hrabia.
Baptysta otworzył drzwi i oznajmił pana Morin.
Młody człowiek lat dwudziestu kilku wszedł poufale do gabinetu.
— Panie, wyrzekł, nie czekając aż odezwą się do niego, jestem synem pana Morin, negocjanta, posła i wyborcy pańskiego okręgu. Mój ojciec pisał w tych dniach, prosząc pana aby...
Pan Rappt, który nie chciał, aby sądzono, iż zapomniał o tem, przerwał mu.
— W samej rzeczy, powiedział, otrzymałem list od pańskiego ojca. Udał się do mnie, żebym panu wyrobił miejsce. Przyrzeka mi, że w razie, jeżeli uda mi się być panu użytecznym, będę mógł liczyć na głos jego i jego przyjaciół.
— Mój ojciec, proszę pana, jest to człowiek najwięcej posiadający wpływu w całym okręgu. Uważany jest za najgorliwszego obrońcę tronu i ołtarza... tak jest, jakkolwiek rzadko uczęszcza na mszę; handel mu nie pozwała. Ale pan to rozumiesz, oznaki zewnętrzne, to drobnostka, nieprawdaż? Zresztą, obok tego, jest to porządek wcielony! Dałby się zabić za człowieka swego wyboru, dość panu powiedzieć, iż ponieważ dał głos za panem, walczyć będzie z przeciwnikami zapamiętale.
— Bardzo się czuję uszczęśliwionym, że tak dobrą opinię ma ojciec pański o mnie, życzę sobie zawsze zasługiwać na nią, ale wróćmy do pana: jakie miejsce życzysz pan otrzymać?
— Mam powiedzieć panu hrabiemu otwarcie, wyrzekł młodzieniec, trzaskając pręcikiem po łydce, jestem w kłopocie, co panu odpowiedzieć.
— Do czego jesteś zdolnym?
— Dalibóg, do niczego.
— Chodziłeś pan na wykłady prawa?
— Nie, niecierpię adwokatów.
— Studjowałeś medycynę?
— Nie, mój ojciec nienawidzi lekarzy.
— To może pan jesteś artystą?
— Będąc dzieckiem, uczyłem się grać na flecie i rysować krajobrazy, ale rzuciłem to wszystko. Ojciec zostawi mi trzydzieści tysięcy franków dochodu, proszę pana.
— Czy przynajmniej przechodziłeś nauki jak wszyscy?
— Troszkę mniej niż wszyscy, proszę pana.
— Byłeś pan w kolegium?
— Tak mi było źle u wszystkich tych handlarzy zupy! zdrowie moje się nadwerężyło, ojciec odebrał mnie...
— A co pan robisz obecnie?
— Ja?
— Tak jest, panie.
— Zupełnie nic. Właśnie też dlatego ojciec życzy sobie, żebym coś robił.
— A więc, wyrzekł z uśmiechem pan Rappt, uczysz się pan czegoś w dalszym ciągu?
— A! powiedział pan Morin, przechylając się w tył ze śmiechem, to mi się podoba! Tak jest, uczę się. A! panie hrabio, muszę powtórzyć dziś wieczorem ten dowcip pański w klubie.
Pan Rappt spojrzał na młodzieńca okiem pełnem głębokiej wzgardy i począł się namyślać. Następnie, po chwili zastanowienia:
— Lubisz pan podróże? zapytał.
— Namiętnie.
— Więc pan już podróżowałeś?
— Nigdy, gdyby nie to, jużbym sobie był prawdopodobnie obrzydził podróże.
— No to postaram się wysłać pana z poselstwem do Tybetu.
— Czy z tytułem?
— Przez Boga! co znaczy urząd bez tytułu?
— Właśnie to samo sobie myślałem. A co pan zrobisz ze mnie? Obaczmy! wyrzekł pan Morin z miną człowieka przeświadczonego, iż wprawia w kłopot niezmierny swego bliźniego.
— Zamianuję cię generalnym inspektorem fenomenów meteorologicznych w Tybecie. Pan wiesz, że Tybet jest krajem zjawisk.
— Nie. Znam tylko kozy Tybetańskie, z których wyrabiają kaszmir, i do tego jeszcze nigdy nie chciało mi się pójść obaczyć tych, które sprowadzono do Botanicznego Ogrodu.
— No to je pan zobaczysz w ich ojczyźnie, co jest przecie rzeczą więcej zajmującą.
— Niezawodnie, najpierw dlatego, że jest ich tam więcej. Ale będziesz pan musiał pozbawić tego miejsca kogoś dla mnie!
— Bądź pan spokojny, miejsce to nie istnieje wcale.
— Jeżeli nie istnieje, zawołał młodzieniec, sądząc, że wywodzą go w pole, jakże mógłbym je objąć?
— Utworzą je umyślnie dla pana, wyrzekł, hrabia Rappt, podnosząc się i żegnając pana Morin.
Hrabia wymówił ostatnie te wyrazy z taką powagą, iż młody człowiek zdawał się być przekonany.
— Bądź pan pewny, powiedział, kładąc rękę na sercu, bądź pan pewny mej osobistej wdzięczności, oraz wdzięczności skuteczniejszej ojca mojego.
— Do miłego widzenia, wyrzekł hrabia Rappt, podczas gdy Bordier zadzwonił.
Służący wszedł, mierząc oczyma pana Morin syna, który wychodząc krzyczał:
— Jakiż to wielki człowiek!
— Jakiż to idjota! wyrzekł pan Rappt, i to człowiek taki jak ja zmuszony jest wysługiwać się ludziom takim jak ten...
— Kto tam jest, Baptysto? zapytał sekretarz.
— Pan Ludwik Renaud, aptekarz.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne poczciwego aptekarza z przedmieścia św. Jakóba, który tak gorliwie wspomógł Salvatora i Jana Roberta, puszczeniem krwi Bartłomiejowi Lelong w nocy z ostatniego wtorku na Popielec.
Z tego to podwórza dwaj młodzieńcy usłyszeli tony wiolonczeli, które zaprowadziły ich do Justyna, co teraz gdzieś się kryje wraz z Miną.
— Kto jest ten pan Ludwik Renaud? zapytał hrabia Rappt, podczas, gdy służący wprowadzał aptekarza.

XV.
Wolterjanin.

Sekretarz wziął akty odnośne i czytał:
„Ludwik Renaud, aptekarz z przedmieścia św. Jakóba, właściciel trzech nieruchomości, a mianowicie domu położonego przy ulicy Vanneau, w którym mieszka ze dwunastu wyborców pod jego wpływem; mieszczuch zajadły, dawny żyrondysta, ze wstrętem wymawiający imię Napoleona, nie nazywa go nigdy inaczej, tylko pan Buonaparte, nie cierpi duchownych, nazywa ich klechami; człowiek bardzo przydatny, wolterjanin skończony, czytający wszystkie dzienniki liberalne, czytający Voltera, d’Alemberta, oraz zażywający z tabakierki „a la Charte“.
— Czego u licha on może chcieć odemnie? zawołał hrabia Rappt.
— Nie mogłem się dowiedzieć, odpowiedział Bordier, ale...
— Sza! otóż i on, wyrzekł hrabia.
Aptekarz ukazał się w progu.
— Wejdź pan, wejdź, panie Renaud odezwał się przychylnie deputowany w zarodku, który widząc, iż aptekarz pokornie stał na progu, podszedł ku niemu, wziął za ramię, zmusił niejako, żeby wszedł do pokoju i przyciągając go do siebie, żywo uścisnął mu rękę.
— Za wiele zaszczytu, panie, szepnął aptekarz.
— Jakto! za wiele zaszczytu! Uczciwi ludzie, jak ty, są rzadcy, panie Renaud, i z przyjemnością ściskam im rękę. Zresztą czyż wielki poeta nie powiedział: „Ludzie są równi, i nie urodzenie, cnota stanowi różnicę w ich cenie“. Znasz pan zapewne tego wielkiego poetę, panie Ludwiku Renaud?
— Tak jest, panie hrabio: był to nieśmiertelny Arouet de Voltaire, dziwi mnie tylko, że pan znasz mnie...
— Że ja pana znam, kochany panie Renaud! wyrzekł hrabia Rappt tonem głębokiego przekonania. Kontent byłem, dowiedziawszy się, że opuszczasz ulicę św. Jakóba i zbliżyłeś się do nas, bo jeżeli się nie mylę, mieszkasz teraz przy ulicy Vanneau?
— W samej rzeczy, panie, odpowiedział aptekarz coraz więcej zdziwiony.
— I czemuż mam szczęście zawdzięczać oglądania pana?
— Czytałem okólnik pański, panie hrabio.
Hrabia skłonił się.
— Tak jest, czytałem go, dodał z naciskiem aptekarz, i zdanie, w którem mówisz o bezprawiach, wykonywanych pod płaszczykiem religii, ostatecznie popchnęło mnie mimo niechęci do wyjścia z mojej sfery, gdyż jestem filozofem, panie hrabio, i przychodzę przedstawić kilka faktów pod uznanie opinii pańskiej.
— Mów, panie Renaud i bądź pewien, iż będę jaknajwdzięczniejszym za objaśnienia, jakie mi dać zechcesz. A! kochany panie Renaud, żyjemy w smutnych czasach!
— W czasach obłudy i bigoterji, panie, odpowiedział półgłosem aptekarz, pod panowaniem klechów! Pan wiesz, co się stało w Staint-Acheul?
— Tak, panie, wiem, ale sądzę, że to nie o Saint-Acheul chcesz pan ze mną pomówić.
— Nie, panie.
— Mówmy zatem o naszych drobnych sprawach, gdyż interesy pańskie są mojemi, drogi sąsiedzie. Ale siadajże pan.
— Nigdy, panie!
— Jakto, nigdy?
— Żądaj czego chcesz, panie hrabio, ale nie tego, żebym miał usiąść w obecności twojej, wiem aż nadto dobrze com panu hrabiemu winien.
— Rób jak ci się podoba, kochany panie. Powiedz mi co cię sprowadza, ale otwarcie, jak do towarzysza, jak do przyjaciela.
— Panie, jestem obywatelem miejskim i aptekarzem spełniam zaszczytnie oba powołania.
— Wiem o tem.
— Spełniam obowiązki aptekarza od trzydziestu lat.
— Tak rozumiem: zacząłeś pan od aptekarstwa, a to zaprowadziło pana do posiadania własności.
— Trudno cobądź ukryć przed panem, otóż ośmielam się powiedzieć, iż od trzydziestu lat, chociaż przechodziliśmy przez konsulat i cesarstwo pana Bounapartego, ośmielam się powiedzieć, iż od trzydziestu lat nic podobnego nie widziano, jak to, co się teraz dzieje, panie hrabio.
— Co pan przez to chcesz powiedzieć? Przestraszasz mnie, kochany panie Renaud!
— Handel nie idzie, zaledwie człowiek zarabia na życie panie hrabio!
— Zkąd pochodzi stagnacja w twoim handlu zwłaszcza, kochany panie Renaud?
— To już nie mój handel, panie hrabio, i to jest najlepszy dowód, jak bezinteresowny jestem w tej sprawie, należy on już bowiem do mojego siostrzeńca; odstąpiłem mu aptekę od trzech miesięcy.
— I na dobrych warunkach ojcowskich?
— Ojcowskich, dobrześ pan powiedział: za pomocą wypłat na raty. Otóż, panie hrabio, handel mojego siostrzeńca jest wstrzymany, zawieszony chwilowo, jeżeli mówię chwilowo, jest to raczej nadzieja niż przekonanie.
— Tam do licha! zawołał przyszły deputowany. Któż to tamuje handel pańskiego siostrzeńca, kochany panie Renaud? Cżyżby powodem tego były jego przekonania polityczne, albo też twoje może zanadto daleko posunięte?
— Wcale nie, przekonania polityczne wcale w to nie wchodzą.
— A! podjął hrabia z miną przebiegłą, nadając jednocześnie swojemu głosowi intonację pewnej pospolitości, która nie była mu zwyczajną, lecz, której zdawało mu się, iż powinien użyć w tej okoliczności, żeby się zbliżyć do swego klienta; ponieważ mamy aptekarzy, którzy są niższymi stopniem...
— Tak jest, pan Cadet Gassicourt, aptekarz mieniącego się cesarzem pana Buonapartego, bo pan wiesz, że zawsze nazywam go panem Buonapartem.
— Jest to sposób wyrażenia się właściwy jego królewskiej mości, Ludwikowi XVIII-mu.
— Nie widziałem, to król-filozof, któremu zawdzięczamy kartę konstytucyjną. Ale wracając do handlu mojego siostrzeńca...
— Nie śmiałem pana sprowadzić na ten przedmiot, ale skoro pan sam powracasz, słucham z przyjemnością.
— Mówiłem tedy, że ktoś może być sobie żyrondystą lub jakobinem, rojalistą lub cezarystą (tak ja mienię stronników Buonapartego)...
— Miano to wydaje mi się malowniczem.
— Powiadam więc, że przekonania polityczne, jakiekolwiek kto ma, nie zapobiegają katarom piersiowym, ani mózgowym.
— Kochany panie Renaud, pozwól powiedzieć, że nie pojmuję co może wstrzymywać pokup lekarstw na użytek osób zakatarzonych.
— Jednakże, wyrzekł farmaceuta, zdający się głęboko namyślać, jednakże czytałem pański okólnik; zdaje mi się, że zrozumiałem jego ukryte znaczenie i zdaje mi się, żeśmy powinni zrozumieć się od pierwszego słowa.
— Wytłómacz się pan, jeśli łaska, kochany panie Renaud, rzekł hrabia Rappt, zaczynając się niecierpliwić, bo szczerze mówiąc, nie widzę jaki związek może mieć mój okólnik ze stagnacją handlową twojego siostrzeńca.
— Nie widzisz pan? zapytał farmaceuta zdziwiony.
— Rzeczywiście, odrzekł dosyć sucho przyszły deputowany.
— Czyż nie zrobiłeś pan aluzji do bezprawi dokonanych przez klechów? Tak ja nazywam księży.
— Porozumiejmy się panie, przerwał rumieniąc się pan Rappt. Mówiłem, ani słowa, o niesprawiedliwościach popełnionych przez pewne osoby pod płaszczykiem religji, ale nie używałem wyrażeń tak... surowych, jak te, których pan używasz.
— Wybacz mi pan wyrażenie, panie hrabio, bo jak powiada Wolter: „Kota nazywam kotem, Roleta oszustem.“
Hrabia Rappt miał już zwrócić uwagę zacnego farmaceuty, że cytata jego nie była dokładną co do autora lubo wierną co do wiersza, ale pomyślał, że nie była to chwila stosowna do zawiązywania polemiki literackiej i zamilkł.
— Nie umiem igrać słowami, mówił dalej farmaceuta. Otrzymałem tyle tylko ukształcenia, ile mi potrzeba do przyzwoitego wychowania rodziny, nie mam pretensji wyrażać się jak akademik, ale wracam do pańskiego okólnika i utrzymuję, że jesteśmy w zgodzie, jeślim go dobrze zrozumiał.
Słowa te wymówione z pewną szorstkością zraziły kandydata, obawiał się, ażeby wyborca nie zaprowadził go zbyt daleko, spiesznie więc zatrzymał go obłudnemi słowy:
— Uczciwi ludzie zawsze się z sobą zgodzą, panie Ludwiku Renaud.
— Skoro więc jesteśmy w zgodzie, rzekł aptekarz, mogę więc opowiedzieć, co się dzieje.
— Słucham.
— W domu, w którym mieszkałem przed ustąpieniem zakładu siostrzeńcowi, w domu, którego jestem właścicielem, przed kilku dniami mieszkał stary bakałarz, czyli prawdę mówiąc, nie był on pierwotnie bakałarzem, tylko muzykiem.
— Mniejsza o to.
— Tak, mniejsza! Nazywał się Miller i uczył prawie zadarmo ze dwadzieścia dzieci, wyręczając w tem szlachetnem i ciężkiem powołaniu rzeczywistego nauczyciela, nazwiskiem Justyna, który wyjechał za granicę, nie wskutek złych interesów, lecz wypadków rodzinnych. Więc też czcigodny pan Miller doznawał powszechnego szacunku w całym cyrkule; duchowni z Montrouge często przechodzili koło szkoły i nie bez zmartwienia i nienawiści patrzyli na to, że dzieci kto inny uczył. Otóż pewnego ranka przyszedł formularz z oznajmieniem do biednego nauczyciela szkółką żeby pozbierał swoje manatki i wynosił się, on, jego dzieci, oraz rodzina nauczyciela, którego zastępował; od dwóch tygodni już braciszkowie z kongregacji św. Jana objęli szkołę, rozumiesz pan zapewne, jak to iść musi, nieprawdaż?
— Tak, powiedział hrabia, wróćmy do pańskiego Millera; przychodzisz prosić o wynagrodzenie dla niego za poniesione straty, nieprawdaż?
— Rozmaite są rodzaje praw, odrzekł aptekarz, ale o nim tylko chcę z panem pomówić: spuszczam się na pana co do naprawienia tej niesprawiedliwości, która cię przejęła oburzeniem, jak to dobrze zauważyłem, nie chcę panu mówić o handlu mojego siostrzeńca.
— Uważ, kochany panie, że sprowadzam cię do tego przedmiotu ustawicznie z całych sił.
— A więc, nasamprzód handel mojego siostrzeńca przerwany jest z powodu, że braciszkowie z kongregacji każą dzieciom śpiewać przez cały dzień, a kupujący słysząc szalone krzyki odstręczają się.
— Znajdę środek na to, żeby ich ztamtąd wyprawić panie Renaud.
— Poczekaj pan chwilkę, podjął aptekarz, to jeszcze nie wszystko, z drugiej strony, braciszkowie ci mają siostry: inaczej mówiąc, przy tych braciszkach są siostry, które sprzedają czterdzieści na sto niżej kursu lekarstwa, które fabrykują same, prawdziwe śmiecie, mówię panu! Do tego stopnia, że są dnie, iż w aptece żywy kot nawet się nie pokaże! że siostrzeniec mój, który winien mi jeszcze trzy raty, będzie musiał zamknąć sklep, jeżeli pan nie znajdzie sposobu zaradzenia złemu!
— Jakto! zawołał pan Rappt oburzony, bo widział dobrze, że nigdy nie przyjdzie do końca z rozwlekłym aptekarzem, jeżeli sam nie wda się w rozmowę, jakto! więc siostry z kongregacji pozwalają sobie handlować lekarstwami z uszczerbkiem jednego z najgodniejszych aptekarzy miasta Paryża?
— Tak, panie, powiedział Ludwik Renaud, do żywego poruszony, takie to one zuchwałe te mniszki!
— Nie do uwierzenia! zawołał hrabia opuszczając głowę na piersi, a ręce na kolana. W jakichże czasach żyjemy, mój Boże! mój Boże! I dodał, jakby pełen powątpiewania: I pan mógłbyś mi dać dowód tego, kochany panie Renaud?
— Oto jest, odparł aptekarz, wyjmując z kieszeni arkusz papieru złożony we czworo, maleńka prośba, podpisana przez dwunastu najznakomitszych w okręgu lekarzy.
— Jestem rzeczywiście oburzony! odrzekł Rappt. Zostaw mi tę prośbę, kochany panie Renaud: zdam ci sprawę, wymierzoną będzie sprawiedliwość, przysięgam, albo nie będę nazywał się uczciwym człowiekiem.
— A! prawdę mi powiedziano, że mogę panu zaufać! zawołał aptekarz przejęty rezultatem swoich odwiedzin.
— O! bo jak tylko spostrzegę niesprawiedliwość, jestem nielitościwy, wyrzekł hrabia, podnosząc się i wyprowadzając swego wyborcę. Niezadługo będziesz pan miał odemnie wiadomość i zobaczysz, jak umiem dotrzymywać tego, co przyrzeknę!
— Panie! powiedział aptekarz, odwracając się i usiłując jak biegły aktor rzucić ostatniem słówkiem na wyjściu, nie potrafię wyrazić, jak jestem wzruszony pańską otwartością, prawością: obawiałem się, wchodząc tu, przyznaję, iż nie będę zrozumiany, tak jakbym tego życzył sobie.
— Czyż ludzie serca nie zawsze zrozumieją się z sobą? pospieszył wyrzec pan Rappt, posuwając Ludwika Renaud ku drzwiom.
Uczciwy człowiek wyszedł, a Babtysta oznajmił:
— Wielebny ksiądz Bouquemont i pan Ksawery Bouquemont, brat jego.
— Co to za jedni ci Bouquementowie? zapytał hrabia Rappt sekretarka Bordier.
Bordier powiedział:
„Ksiądz Bouquemont, lat czterdzieści, ma probostwo w okolicach Paryża; człowiek podstępny, intrygant, nienasycony. Redaguje mniemany przegląd bretoński, dotąd niewydany, pod tytułem „Gronostaj.“ Przechodził przez wszystkie intrygi, żeby zostać biskupem; jego brat jest malarzem „świętym,“ to jest, robi tylko obrazy religijne, brzydzi się nagością. Jest hipokrytą, pyszałkiem i zawistnym, jak wszyscy artyści bez talentu.“
— Dość! wyrzekł hrabia Rappt, nie daj im za długo czekać.

Koniec tomu piętnastego.




  1. Znakomity adwokat, szanowany przez króla, lubo obrońca zasad liberalnych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.