Mohikanowie paryscy/Tom XVI/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM XVI.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Tercet maskowy.

Baptysta wprowadził księdza Bouquemont i pana Ksawerego Bouquemont.
Hrabia Rappt podniósł się i pozdrowił obu wchodzących.
— Panie hrabio, wyrzekł proboszcz głosem wrzaskliwym (ksiądz był wzrostu małego, przysadzisty, tłusty i szpetnie dziobaty); panie hrabio, wyrzekł, jestem właścicielem i naczelnym redaktorem skromnego przeglądu, którego rozgłos według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie miał zaszczytu dojść jeszcze do pana.
— Za pozwoleniem, księże proboszczu, przerwał przyszły deputowany, jestem przeciwnie jednym z najgorliwszych czytelników „Gronostaja“, bo taką jest, o ile wiem, nazwa przeglądu, którym pan kieruje.
— Tak jest, panie hrabio, wyrzekł zmięszany ksiądz, bo wątpił, czy istotnie pan Rappt był jednym z najgorliwszych czytelników wydawnictwa, które się jeszcze nie ukazało.
Ale Bordier zrozumiał nieufność księdza, a podając panu Rappt jakąś broszurę z żółtą okładką:
— Oto jest ostatni numer, powiedział.
Pan Rappt rzucił okiem na broszurę, zobaczył że jest porozcinana i podał ją księdzu Bouquemont. Lecz ten odsunął ją ręką.
— Niech mnie Bóg broni, powiedział, bym miał wątpić o pańskich słowach, panie hrabio! A w głębi duszy wątpił bardzo. Do licha! wyrzekł do siebie, trzymajmy się ostro! mamy do czynienia z silną stroną. Żeby mieć u siebie egzemplarz przeglądu, który nie wyszedł jeszcze, musi być ten hrabia nielada frantem. Trzymajmy się dobrze!
— Imię pańskie, ciągnął dalej pan Rappt, jeżeli dotąd nie jest jeszcze, to wkrótce będzie jednem z najsławniejszych w prasie Kościoła wojującego. Co się tyczy gorliwej polemiki, mało znam publicystów, którzy zdolni byli dojść do takiej, jak pańska wysokości. Gdyby wszyscy walczący za dobrą sprawę byli równie odważni, albo się mylę, albo niezadługo niepotrzebowalibyśmy walczyć wcale.
— W istocie, z podobnymi generałami jak pan, pułkowniku, odpowiedział ksiądz na ten sam ton, zwycięstwo wydaje mi się łatwem, o tem też właśnie rozmawialiśmy z bratem dzisiejszego rana, czytając zdania pańskiego okólnika, gdzie pan przypominasz, że wszystkie środki są dobre, jeżeli prowadzą do zgniecenia nieprzyjaciół Kościoła. Ale mówiąc o moim bracie, pozwól, panie hrabio, że ci go przedstawię:
— Pan Ksawery Bouquemont, wyrzekł.
— Malarz wielkich zdolności, powiedział hrabia Rappt, uśmiechając się z przymileniem.
— Jakto! pan znasz mojego brata? zapytał ksiądz zdziwiony?
— Mam zaszczyt być znanym przez pana hrabiego? wyrzekł półgłosem, dyszkantem drażniącym nerwy, pan Ksawery Bouquemont.
— Znam pana tak, jak cię zna Paryż cały, mój mistrzu młody, odpowiedział pan Rappt, z rozgłosu. Któż nie zna sławnych malarzy?
— A przecież wcale nie sławy brat mój szuka, wyrzekł starszy Bouquemont, składając pobożnie ręce i z pokorą spuszczając oczy. Bo cóż to jest sława? Pełna próżności przyjemność. Nie, panie hrabio, mój brat ma wiarę. Nieprawdaż, że ty masz wiarę, Ksawery? Mój brat zna tylko sztukę wielkich chrześciańskich malarzy XIV i XV wieku.
— Robię to, co mogę, panie hrabio, powiedział malarz obłudnym głosem, lecz przyznaję, iż nigdym się nie spodziewał, żeby skromna moja reputacja doszła aż do pana.
— Nie słuchaj go, hrabio, pospieszył dodać ksiądz, on jest oburzająco bojaźliwy i skromny, i gdyby nie ja, który mu ciągle na pięty następuję, nie zrobiłby kroku naprzód. Czy pan uwierzysz, że naprzykład silnie się bronił, niechcąc przyjść tu wraz ze mną pod pretekstem, że mamy prosić pana o małą usługę?
— Doprawdy, panie? wyrzekł hrabia Rappt, osłupiały na taką czelną zarozumiałość.
— Nieprawdaż, Ksawery? No, no, bądź szczerym, powiedział ksiądz, nieprawdaż, żeś nie chciał przyjść?
— Prawda, odrzekł malarz, spuszczając oczy.
— Napróżno powtarzałem, że pan jesteś najdystyngowańszym oficerem nowożytnych czasów, jednym z największych mężów stanu w Europie, jednym z najświatlejszych protektorów sztuk pięknych we Francji, jego przeklęta nieśmiałość, jego rozpaczliwa wrażliwość głuchą była na wszystko, byłem prawie zmuszony użyć gwałtu, chcąc go tutaj przyprowadzić.
— Niestety! panowie, powiedział hrabia Rappt, zdecydowany walczyć z nimi hipokryzją, nie mam zaszczytu być artystą. Bo w samej rzeczy, cóż to jest sława wojenna, co jest polityczna, w porównaniu z wieńcem nieśmiertelnym, który Bóg kładzie na czoła Rafaelów i Michałów-Aniołów? Jednakże choć nie posiadam tej sławy, jestem przynajmniej o tyle szczęśliwy, że mam poufne stosunki z artystami najsławniejszymi w Europie. Niektórzy z nich nawet, a zaszczyt to, z którego jestem dumny, są tak dobrzy, iż obdarzyli mnie swoją przyjaźnią, i nie potrzebuję mówić, panie Ksawery, iż byłbym szczęśliwy, gdybyś pan stanął w ich rzędzie.
— I cóż, Ksawery, wyrzekł ksiądz wzruszony, posuwając ręką po oczach, jakby dla otarcia łez, cóżem ci mówił? Czyliż przesadziłem cokolwiek opowiadając o charakterze tego niezrównanego męża?
— Panie! podjął hrabia Rappt, jakby zawstydzony taką pochwałą.
— Niezrównanego! nie cofam się i oświadczam, że nie wiem jak panu podziękuję, jeżeli otrzymasz dla Ksawerego obstalunek dziesięciu fresków, któremi chcemy zbogacić mury naszego biednego kościoła.
— A! mój bracie, mój bracie, nadużywasz! wiesz dobrze, że freski jest to ślub, jaki uczyniłem podczas choroby naszej biednej matki, a czy one będą zapłacone, czy nie, możesz być pewnym, że je mieć będziesz.
— Zapewne, ale ten ślub jest nad twoje siły, nieszczęsny i umarłbyś z głodu, wykonywując go, ponieważ ja, panie hrabio, mam tylko probostwo, którego dochody należą do moich biednych parafian, a ty, Ksawery, masz tylko ten twój pęzel.
— Mylisz się, bracie, mam wiarę, powiedział malarz, wznoszący oczy do nieba.
— Słyszysz, panie hrabio, słyszysz! Pytam pana, czy to nie jest rozpaczliwe?
— Panowie, wyrzekł hrabia Rappt, podnosząc się, żeby wskazać dwom braciom, iż posłuchanie się skończyło, za tydzień odbierzecie urzędowe zawiadomienie, tyczące się obstalunku dziesięciu fresków.
— Upewniwszy pana po sto, tysiąc, po miljon razy o naszych uczuciach wdzięczności i o czynnym udziale, jaki weźmiemy w wielkiej batalji dnia jutrzejszego, wyrzekł ksiądz, czy pozwolisz pan złożyć sobie hołd najwierniejszych sług swoich, oraz oddalić się nam?
Mówiąc te słowa, ksiądz Bouquemont głęboko się skłonił, udał jakoby w samej rzeczy wychodził, gdy brat Ksawery zatrzymał go za ramię, mówiąc do niego:
— Chwilkę, bracie, mam kilka słów do powiedzenia hrabiemu Rappt. Czy pozwolisz, panie hrabio?
— Mów pan, wyrzekł wystawiony na próbę cierpliwości przyszły deputowany, nie mogąc jednak powstrzymać się od okazania pewnego zniechęcenia.
— Mój brat Sulpicjusz, wyrzekł malarz, ukazując księdza, mówił panu o mej nieśmiałości i skromności, pozwól nawzajem, panie hrabio, powiedzieć o jego bezinteresowności nieuleczalnej. Dowiedz się nasamprzód o jednej rzeczy, a mianowicie, że ja wzdragałem się z przybyciem, obawiając się przeszkadzać panu; przybyłem jednak, a głównie, ażeby dopomódz mu w uproszeniu dlań pieczołowitości pańskiej. O! bo gdyby chodziło tylko o mnie, wierzaj mi, panie hrabio, nigdy nie byłbym zgodził się, żeby mieszać spokój pański. Ja nic nie potrzebuję: mam wiarę! a gdybym potrzebował czego, potrafiłbym czekać. Przytem, powtarzam sobie co chwila, iż żyjemy w takim wieku i w takim kraju, gdzie ci, których nazywają wielkiemi mistrzami, zaledwie są godni myć pęzle Beato-Angelica i Era-Bartolomea! a dlaczegóż tak, panie hrabio7 Dlatego, że artyści naszej epoki nie posiadają wiary. Ja zaś, posiadam ją, co sprawia, iż niczego nie potrzebuję i że tem samem nie umiem prosić dla siebie choćby o najmniejszą drobnostkę. Lecz gdy widzę, iż mój biedny brat, ten święty, którego pan masz przed oczyma, rozdaje biednym tysiąc dwieście franków, które ma z probostwa, a nie zostawia sobie tyle, żeby miał za co kupić wina do zakrystji, to nie dziw się, panie hrabio, że serce mi pęka, język się rozwiązuje i nie obawiam się już zostać natrętnym; bo to przecie nie dla siebie proszę, tylko dla mojego brata.
— Ksawery, mój przyjacielu! wymówił starszy brat obłudnie.
— O! tem gorzej, powiedziałem co miałem powiedzieć. Już teraz wiesz, panie hrabio, co ci wypada czynić. Ja panu nic nie dyktuję, o nic nie nalegam; wszystko zostawiam szlachetnemu pańskiemu sercu. My nie jesteśmy z tych ludzi, co to przychodzą aby powiedzieć kandydatowi: „Jesteśmy właścicielami i redaktorami jakiegoś dziennika, pan potrzebujesz pomocy szpalt naszych, zapłać za to. Ułóżmy się naprzód o cenę za przysługę“. Nie panie hrabio, nie, dzięki Bogu, my wcale nie jesteśmy ludźmi tego rodzaju.
— Czyż tacy ludzie mogą istnieć, mój bracie? zapytał ksiądz.
— Niestety! tak, księże proboszczu, istnieją, wyrzekł hrabia Rappt. Ale, jak utrzymuje pański brat, nie jesteście panowie ludźmi tego rodzaju. Zajmę się panem, mości proboszczu. Zobaczę się z ministrem wyznań i postaram się, żeby conajmniej podwoić pańskie dochody.
— E! mój Boże, wiesz dobrze, panie hrabio, wyrzekł ksiądz, że kiedy się o co prosi, to już o rzecz taką, która się opłaci. Minister, który nic panu odmówić nie może, ponieważ, jako deputowany, masz go w ręku, z równą łatwością zgodzi się na nadanie probostwa z dochodem sześciu tysięcy franków, jak z dochodem trzech. Toć nie dla mnie, mój Boże! przecie żyję chlebem tylko i wodą, ale moi ubodzy, albo raczej ubodzy Pana Boga! dodał proboszcz, wznosząc oczy w górę, ubodzy będą cię błogosławić, hrabio, a skoro dowiedzą się zkąd spadło na nich to dobrodziejstwo, będą się modlić za pana.
— Polecam się ich modłom i pańskim, powiedział hrabia Rappt, podnosząc się po raz drugi. Uważaj pan, jakbyś już miał to probostwo.
Dwaj bracia powtórzyli znów ten sam manewr. Zbliżali się już do drzwi wraz z kandydatem, kiedy proboszcz zatrzymując się:
— Ale, ale, wyrzekł, panie hrabio, zapomniałem...
— Co takiego, mości księże?
— Umarł ostatniemi czasy w mojem probostwie Saint-Mande, mówił ksiądz głosem pełnym przejęcia, człowiek, jeden z najgodniejszych zalecenia w chrześciańskiej Francji, człowiek miłosierdzia nigdy niekłamanego, nabożny; imię tej świętobliwej osoby zapewne doszło i do pana.
— Jak go pan nazywasz? zapytał hrabia, napróżno szukając w myśli dokąd proboszcz zmierza i jaki nowy podatek myśli nałożyć na niego.
— Nazywał się Gourdon de Saint Heren, dzierżawca dóbr biskupstwa.
— O! tak, Sulpicjuszu! masz słuszność, przerwał Ksawery. Tak, ten człowiek był prawdziwym chrześcianinem!
— Byłbym niegodnym żyć, wyrzekł pan Rappt, gdybym nie znał nazwiska tego pobożnego człowieka!
— Otóż, mówił proboszcz, biedny człowiek zmarł, wydziedziczając niegodną rodzinę i przekazując Kościołowi cały swój majątek.
— A! pocóż wznawiać te bolesne wspomnienia? wyrzekł Ksawery Bouquemont, przytykając chustkę do oczu.
— Dlatego, że Kościół nie jest spadkobiercą niewdzięcznym, mój bracie. Następnie, zwracając się do pana Rappta, po daniu małej nauczki o wdzięczności Ksaweremu: Zostawił on, panie hrabio, sześć tomów listów religijnych niewydanych, prawdziwe to przepisy postępowania dla chrześcianina, druga edycja „Naśladowania Jezusa Chrystusa?“ Przystępujemy właśnie do wypuszczenia w świat tych sześciu tomów, obaczysz pan z tego mały urywek w przyszłym numerze przeglądu. Sądziłem, drogi nasz bracie w Chrystusie, żem uprzedził twoje życzenia, zaciągając pana w stowarzyszenie tego dzieła i wpisałem cię do listy prenumeratorów na czterdzieści egzemplarzy.
— Dobrześ pan zrobił, mości księże, wyrzekł przyszły deputowany, zagryzając z wściekłością wargi do krwi, lecz uśmiechając się wciąż.
— Byłem tego pewny! powiedział Sulpicjusz, postępując parę kroków ku drzwiom.
Ale Ksawery stał jak przykuty na tem samem miejscu.
— Co ty robisz? spytał go Sulpicjusz.
— Ja to raczej, wyrzekł Ksawery, powinienem się zapytać, co ty tu robisz?
— Ależ ja odchodzę; oswobadzam pana hrabiego, zdaje mi się, że już dość długo zajmujemy go...
— Odchodzisz, zapominając właśnie o rzeczy, dla której tu przyszliśmy, która głównie nas zajmowała.
— To prawda! powiedział Sulpicjusz, wybacz panie hrabio!... zajmujemy się szczegółami, zaniedbując grunt...
— Powiedz raczej Sulpicjuszu, iż powstrzymany nieśmiałością, nie chciałeś fatygować pana hrabiego nową prośbą.
— A więc, tak, wyrzekł proboszcz, przyznaję.
— On będzie zawsze ten sam.
— Mów pan, wyrzekł pan Rappt. Kiedy razem jesteśmy, kochany księże, warto tę rzecz załatwić.
— Skoro pan mnie zachęcasz, powiedział ksiądz, udając nadludzkie wysilenia, żeby pokonać nieśmiałość. A więc idzie tu o szkołę, którą z tysiącem poświęceń założyliśmy kilku braci i ja, na przedmieściu św. Jakóba. Chcemy, poddając się coraz większym prywacjom, kupić dom bardzo drogo i wtedy zająć go od dołu aż do trzeciego piętra, lecz aptekarz zajmuje dół i część antresoli. Ma on tam pracownię, z której wychodzą wyziewy szkodliwe zdrowiu dzieci. Obcięlibyśmy znaleść uczciwy środek, żeby jak można najprędzej wyforować ztamtąd niedogodnego gościa.
— Znam tę sprawę, księże proboszczu, przerwał hrabia Rappt, widziałem się z aptekarzem.
— Widziałeś się pan? zawołał ksiądz. W samej rzeczy dobrze mówiłem, to on wychodził gdyśmy wchodzili.
— Ja mówiłem, że to nie on, wątpiłem bowiem aby śmiał przedstawiać się panu hrabiemu.
— Śmiał jednak, odpowiedział przyszły deputowany.
— Kiedy tak, wyrzekł proboszcz, to spojrzawszy na niego, musiał pan domyśleć się co on wart.
— Niezłym jestem fizjognomistą i w samej rzeczy zdaje mi się, że odgadłem.
— W takim razie musiałeś pan zauważyć niezmierny rozwój skrzydeł jego nosa?
— Ma on rzeczywiście nos ogromny.
— Jest to oznaką złych namiętności.
— Tak mówił Lavater.
— Po których poznają ludzi szkodliwych.
— Bardzo wierzę.
— Choćby tylko patrząc na niego, odgadnąć łatwo, że jest wyznawcą najniebezpieczniejszych opinij publicznych.
— W samej rzeczy, wolterjanin.
— Kto mówi wolterjanin, ten mówi ateusz.
— Był żyrondystą.
— Kto mówi żyrondysta, mówi królobójca.
— Faktem jest, że nie lubi księży.
— Kto nie lubi księży, nie kocha Boga, a kto nie kocha Boga, ten nie kocha króla, ponieważ król panuje z Bożej łaski.
— Więc to jest ostatecznie zły człowiek.
— Zły człowiek? Ma się rozumieć, to rewolucjonista! wyrzekł proboszcz.
— Człowiek krwiożerczy! powiedział malarz, marzy tylko o wywróceniu porządku społecznego.
— Byłem pewny, wyrzekł pan Rappt, zanadto łagodnie wygląda, by nie miał być gwałtownym. Powinienem panom podziękować, żeście zdemaskowali tego człowieka.
— Wcale nie, panie hrabio, przemówił Ksawery, myśmy spełnili tylko obowiązek.
— Obowiązek dobrych obywateli, dodał Sulpicjusz.
— Gdybyście mogli dać mi dowody piśmienne i niezbite, możeby się dało usunąć go, pozbyć się go w ten lub inny sposób.
— Nic łatwiejszego, powiedział proboszcz z uśmiechem żmiji, mamy na szczęście wszystkie dowody w rękach.
— Wszystkie! potwierdził malarz.
Proboszcz wyciągnął z kieszeni, jak to był uczynił aptekarz, arkusz papieru złożony we czworo i podając go panu Rappt:
— Oto jest, powiedział, podanie podpisane przez dwunastu najznakomitszych lekarzy z okręgu, iż lekarstwa sprzedawane przez tego truciciela nie były wyrabiane z przezornością wymaganą, do tego stopnia, że niektóre z jego specyfików niewątpliwie śmierć sprowadziły.
— Do licha! do licha! to rzecz bardzo ważna, wyrzekł pan Rappt, dajcie mi podanie panowie i bądźcie pewni, że zrobię z niego dobry użytek.
— Moje zdanie jest takie, że kiedy już nie można zamknąć takiego człowieka w więzieniu w Rochefort lub w Brest, należy co najmniej wsadzić go do ciupy w Bicetre.
— A! księże proboszczu, wielkim jesteś wzorem miłości chrześciańskiej! powiedział hrabia Rappt, chcesz żalu, a nie śmierci grzesznika.
— Panie hrabio, wyrzekł ksiądz, kłaniając się, oddawna już, z pomocą szczegółów, które z trudnością pozbierałem, skreśliłem pańską biografię. Czekałem tylko na sposobność poprowadzenia rozmowy takiej, jak ta, którą tylko co mieliśmy, iżby biografię tę wydać. Ogłoszę ją w przyszłym numerze „Gronostaja.“ Dodam szczegół jeden więcej, miłość ludzkości.
— Panie hrabio, dodał Ksawery, nigdy nie zapomnę dzisiejszych odwiedzin, i gdy mi przyjdzie malować „Sprawiedliwego,“ proszę cię panie, byś pozwolił mi przypomnieć sobie twoją twarz szlachetną.
Podczas tego djalogu hrabia posunął braci aż do drzwi.
Czy, że poznał się, czy nie miał już o co prosić, proboszcz zdecydował się położyć rękę na klamce.
W tej chwili drzwi się otwarły, nie za pośrednictwem księdza, ale poruszone zewnętrzną siłą, i stara margrabina de la Tournelle, której, pochlebiamy sobie, czytelnicy nasi nie zapomnieli, i którą łączył więcej niż jeden węzeł pokrewieństwa z hrabią Rappt, wpadła zdyszana do pokoju.
— Bogu dzięki! szepnął Rappt, uważając się wreszcie za oswobodzonego.

II.
W którym wypowiada się otwarcie, co sprawiło zamieszanie u pani de la Tournelle.

— Ratunku! Umieram! zawołała margrabina głosem słabym, upadając z zamkniętemi oczyma na ręce Bouquemonta.
— Co się to stało pani margrabinie? zapytał tenże.
— Jakto! pan znasz panią margrabinę? odezwał się hrabia Rappt, podchodząc dla dania pomocy pani de la Tournelle.
Nic go bardziej przerazić nie mogło, jak wiadomość, że pani de la Tournelle jest przyjaciółką tak jadowitego człowieka, jak Bouquemont. Znał on lekkość umysłu margrabiny a czasami w nocy budził się nagie okryty potem na myśl, że tajemnice jego są w ręku kobiety, która kocha go całem sercem, ale nakształt niedźwiedzia z bajki Lafontaine’a, mogła go zabić, rzucając mu dla odpędzenia muchy, jednę z jego tajemnic na głowę. Przytem, jeżeli margrabina jest przyjaciółką obu braci, to był przeświadczony, że będzie wspierała ich interesy.
Coraz więcej bardziej truchlał, gdy na uczynione zapytanie: „Jakto! pan znasz panią margrabinę?“ Bouquemont parodjując wrażenie hrabiego o panu Saint-Herem, odpowiedział:
— Niegodny byłbym żyć, gdybym nie znał jednej z najpobożniejszych osób w Paryżu!
Hrabia zrozumiał, że trzeba się pogodzić z tą znajomością i wrócił do margrabiny, udającej w sześćdziesięciu latach omdlenie, z którem tak było jej do twarzy we dwudziestu:
— Co pani jest? zapytał. Nie trzymaj nas, błagam, dłużej w niepokoju.
— Umieram! odpowiedziała margrabina nie otwierając oczu.
Była to odpowiedź i nie odpowiedź. To też hrabia Rąppt, widząc, że rzecz nie jest tak niepokojącą, poprzestał na powiedzeniu do sekretarza:
— Trzeba zawołać kogo do pomocy, Bordier.
— Obejdzie się, odpowiedziała margrabina otwierając oczy i spoglądając dokoła z przestrachem. Spostrzegła proboszcza. A! to ty księże proboszczu, rzekła tonem najczulszym.
Ten ton dreszczem przeszył hrabiego Rappta.
— Tak, pani margrabino, to ja, radośnie odpowiedział Sulpicjusz Bouquemont, mam zaszczyt przedstawić pani mojego brata Ksawerego.
— To malarz wysoko ceniony, rzekła margrabina z najwdzięczniejszym uśmiechem, którego z całego serca polecam naszemu przyszłemu deputowanemu.
— Zbytecznie, pani, odparł hrabia Rappt, ci panowie, dzięki Bogu, dostatecznie polecają się sami. Cóż to się pani stało? zapytał półgłosem, jakby dla wskazania drzwi nawiedzającym.
Starszy Bouquemont zrozumiał i ruszył się jakby do wyjścia.
— Bracie, odezwał się, nadużywamy czasu pana hrabiego.
Ale margrabina zatrzymała go za połę.
— Bynajmniej, proboszczu, rzekła, przyczyna mojej boleści nie jest tajemnicą dla nikogo. Zresztą i pan niezupełnie obcym jesteś w tym wypadku, bardzom rada, że cię tu spotykam.
Czoło przyszłego deputowanego zasępiło się, proboszcza, przeciwnie, rozjaśniało radością.
— Cóż to takiego, pani margrabino? zawołał, jakim sposobem ja, który dałbym życie za panią, mogłem mieć udział w zmartwieniu dla pani?
— A! proboszczu, powiedziała margrabina, znasz przecie Krupetkę
— Krupetkę? wykrzyknął Bouquemont takim tonem, jakby chciał wyrzec: „Co to znaczy“
Hrabia, który wiedział, co znaczy Krupetka i przeczuwał powód wielkiej boleści margrabiny, upadł w fotel, wydając westchnienie pełne zniechęcenia, jak człowiek, który po długim oporze oddaje posterunek nieprzyjaciołom.
— Tak jest, Krupetkę, podjęła margrabina bolejącym głosem. Znasz ją pan tylko jedną, widziałeś mnie z nią kilkanaście razy.
— A gdzie, pani margrabino? zapytał proboszcz.
— Ależ u siebie, na probostwie, księże proboszczu, w zgromadzeniu na Montrouge. Zabieram, a raczej, niestety, zabierałam ją zawsze z sobą. O! dopierożby wrzeszczało w niebogłosy, biedne stworzenie, gdybym ją zostawiła samą w pałacu.
— Aha! rozumiem, rzekł Sulpicjusz, „biedne stworzenie,“ rozumiem teraz. I uderzając się w czoło: To mowa o ślicznej suczce pani margrabiny. Czyżby jej wydarzyło się jakie nieszczęście?
— Nieinaczej, wyrzekła margrabina płacząc, ona nie żyje.
— Nie żyje! ozwali się chórem dwaj bracia.
— Stała się ofiarą zbrodni ohydnej, sromotnej samołówki.
— O nieba! zawołał Ksawery.
— Któż jest sprawcą tego niecnego postępku? zapytał starszy.
— Kto? pan pytasz? odezwała się margrabina.
— Tak jest, pytam, odrzekł Ksawery.
— Nasz wspólny wróg, wróg rządu, wróg monarchy, aptekarz z przedmieścia św. Jakóba.
— Byłem tego pewny! rzekł proboszcz.
— Byłbym na to przysiągł, dodał malarz.
— Jakże się to stało? zapytał brat starszy.
— Poszłam do naszych dobrych sióstr, opowiadała margrabina. Przechodząc koło aptekarza, biedna Krupetka, którą trzymałam na wstążce, zatrzymała się. Myślałam, że biedne stworzenie potrzebowało... Zatrzymuję się także... Nagle wydaje okrzyk boleści, patrzy na mnie litośnie i pada zesztywniała.
— Okropność! zawołał proboszcz, wznosząc oczy.
— Przerażające! rzekł malarz, zakrywając twarz.
Podczas tego opowiadania hrabia Rappt paczkę piór co do jednego oskubał.
Margrabina de la Tournelle spostrzegła jednocześnie i słabe zajęcie się jego katastrofą Krupetty i niecierpliwość, jaką wzbudzała w nim obecność dwóch braci. Powstała.
— Panowie, rzekła z godnością, tem wdzięczniejszą jestem za dowód współczucia dla nieszczęśliwej Krupetki, że całkiem stoi w przeciwieństwie z głęboką obojętnością mojego siostrzeńca, który zajęty swemi ambitnemi projektami, nie ma czasu na sprawy sercowe.
Dwaj bracia spojrzeli na hrabiego Rappta z oburzeniem.
— Ropucha i żmija! szepnął hrabia. Potem do margrabiny. Owszem, pani, rzekł, a na dowód, że przyjmuję najżywszy udział w pani zmartwieniu, oddaję się do twego rozporządzenia, by ścigać sprawcę.
— Nie mówiliżeśmy panu hrabiemu, podjął ksiądz, iż człowiek ten, jest to nędznik zdolny do wszystkich zbrodni?
— Skończony złoczyńca! dodał Ksawery.
— Mówiliście w samej rzeczy, odparł deputowany, podnosząc się i kłaniając obu braciom, jak człowiek, który chce powiedzieć: „Teraz, skorośmy się zrozumieli, teraz, skoro jesteśmy tego samego zdania, kiedy nic nas nie różni, idźcie już sobie i zostawcie mnie w spokoju“.
Dwaj bracia zrozumieli ten ruch, a nadewszystko spojrzenie.
— Żegnam więc, panie hrabio, powiedział nareszcie ksiądz Bouquemont tonem chłodnym. Żałuję, że nie możesz poświęcić nam kilku chwil więcej, mieliśmy jeszcze, ja i brat mój, kilka ważnych spraw do przedstawienia.
— Jak najważniejszych, podjął Ksawery.
— Nic straconego, na inny raz, wyrzekł przyszły deputowany, pochlebiam sobie, iż będę miał szczęście widzieć panów znowu.
— Jest to naszem najgorętszem życzeniem, odezwał się malarz.
— Do zobaczenia więc, dodał proboszcz.
Potem, kłaniając się hrabiemu, ksiądz wyszedł pierwszy, a malarz, naśladując we wszystkiem swego starszego brata, wysunął się za nim.
Hrabia Rappt zamknął drzwi i stał jeszcze chwilę z ręką na klamce, jakby dla zapewnienia się czy nie wrócą. Następnie, zwracając się do sekretarza:
— Bordier, powiedział, czy znasz dobrze tych dwóch ludzi?
— Znam, panie hrabio, odrzekł Bordier.
— Otóż, Bordier, wypędzę cię, jeśli kiedykolwiek noga ich postanie w moim gabinecie.
— Cóż to za zaciętość przeciwko sługom Bożym, kochany Rappcie! wyrzekła pobożnie margrabina.
— Sługi Boże, oni? mruknął przyszły deputowany. Poplecznik! szatana, wysłańcy djabła, chcesz pani powiedzieć!
— Mylisz się pan i to najzupełniej, przysięgam, powiedziała margrabina.
— A! prawda! zapomniałem, że to pani przyjaciele.
— Mam nawet dla pobożności jednego z nich najgłębsze uwielbienie, a dla talentu drugiego najserdeczniejsze współczucie.
— Winszuję, pani margrabino, wyrzekł hrabia, ocierając czoło, współczucie pani i uwielbienie są na swojem miejscu. Widziałem sporą liczbę błaznów odkąd jestem w tym zawodzie, ale po raz pierwszy spotkałem takiego rodzaju intrygantów. O! Kościół źle wybiera swych kapłanów. To też nie dziwi mnie, że tak jest niepopularny!
— Panie! zawołała margrabina rozgniewana, pan bluźnisz!
— Masz pani słuszność, nie mówmy więc już o nich; mówmy o czem innem. I odwracając się do sekretarza: Bordier, mam do pomówienia w sprawie najwyższej wagi z moją kochaną ciotką. Nie mogę już przyjmować. Przejdź do przedpokoju, i prócz dwóch lub trzech osób, których wybór zostawiam twojej przenikliwości, oddal wszystkich. Na honor, złamany jestem z utrudzenia.
Sekretarz wyszedł, a hrabia Rappt pozostał sam z margrabiną de la Tournelle.
— O! jakże ludzie są złośliwi! szepnęła głucho margrabina, rzucając się omdlewająco w fotel.
Pan Rappt miał ochotę toż samo zrobić, lecz pragnienie przeprowadzenia z ciotką ważnej rozmowy, zapowiedzianej Bordierowi, wstrzymało go.
— Kochana margrabino, powiedział, podchodząc ku niej i dotykając z lekka jej ramienia, jestem gotów, nadewszystko w obecnej chwili, zgodzić się na jedno z panią, ale widzisz, że nie jest pora stosowna do bawienia się w ogólniki: wybory pojutrze.
— Otóż to właśnie, dlaczego spostrzegłam, że jesteś niezmiernie nieuważny, robiąc sobie nieprzyjaciół z dwóch takich wpływowych ludzi, jakimi w stronnictwie klerykalnem jest ksiądz de Bouquemont i brat jego.
— Jakto! dwóch nieprzyjaciół? zawołał hrabia Rappt, dwóch nieprzyjaciół z tych dwóch błaznów?
— O! możesz być pewnym. Poznałam nienawiść w spojrzeniu, jakie ci rzucili, żegnając się z tobą, dwaj godni młodzieńcy.
— Ci dwaj godni młodzieńcy!... Doprawdy, doprowadzasz mnie do rozpaczy, moja ciotko... Nieprzyjaciele!... Zrobiłem sobie nieprzyjaciół z tych dwóch hultajów! Spojrzenie nienawistne! Rzucili mi spojrzenie nienawistne odchodząc... Lecz zanim ztąd odeszli, czy wiesz pani margrabino, że przeszło godzinę męczyli mnie, pieszcząc i grożąc kolejno? czy wiesz, że przyrzekłem probostwo jednemu z nich z dochodem sześciu tysięcy franków, a drugiemu kościół do malowania; nasyciwszy zatem ich chciwość, miałem jeszcze nasycić ich nienawiść? O! na honor, nie będąc nazbyt wrażliwego serca, wstrząsnąłem się nareszcie z obrzydzenia, i gdyby nie byli wyszli, sądzę, niech mi Bóg przebaczy, że byłbym ich wyrzucił za drzwi.
— Byłbyś zbłądził: ksiądz Bouquemont jest zaufanym monsignora Coletti, który i tak zdaje się jest bardzo źle usposobiony względem ciebie.
— A! czy tak, w samej rzeczy, dotknijmy tej kwestji, czas jest po temu. Cóż mi to pani mówisz, że monsignor Colletti jest źle usposobionym względem mnie?
— Bardzo źle!
— Widziałaś się pani z nim?
— Wszak prosiłeś mnie o to.
— Zapewne, ponieważ z odwiedzinami temi złączoną jest właśnie ważna sprawa, o której chcę z panią pomówić.
— Musiał ci, kochany hrabio, ktoś zaszkodzić w umyśle monsignora.
— Dajże pokój margrabino, porzuć te czcze gadaniny; wytłómaczmy się. Wszak kochasz mnie z całego serca, nieprawdaż?
— Kochany Rappcie, możesz-że o tem wątpić?
— Nie wątpię. Właśnie dlatego mówię z panią otwarcie. Potrzebuję, chcę zyskać wziętość. Jest to dla mnie owo „to be, or not to be;“ moja przyszłość w tem się zawiera. Ambicja zastąpi mi szczęście. Ale potrzeba, iżby ambicja była zaspokojoną. Muszę zostać deputowanym, żeby być ministrem; muszę być ministrem... Otóż monsignor Coletti przyrzekł, że przez księżnę Angouleme, której jest spowiednikiem, skłoni króla do podpisania nominacji. Czy zrobił to, co przyobiecał?
— Nie, odparła margrabina.
— Nie zrobił? zawołał hrabia zdziwiony.
— A nawet nie sądzę, wyrzekła margrabina, żeby miał zrobić.
— Jakto? mów pani wyraźniej, bo prawdziwie zdaje mi się, że mi głowa pęka! Odmawia więc swego poparcia?
— Najzupełniej.
— Powiedział to pani?
— Powiedział.
— Ależ musiał zapomnieć, że przezemnie dostał nominację na biskupa i że przez panią wprowadzony został w dom księżnej Angouleme?
— On to wszystko pamięta, ale kłamać nie może, sprzeciwia się to jego sumieniu...
— Jego sumieniu!... jego sumieniu!... szeptał hrabia Rappt. U któregoż to lichwiarza złożył on je w zastaw i któryż to z moich nieprzyjaciół dostarczył mu pieniędzy na wydobycie go ztamtąd?
— Kochany hrabio! kochany hrabio! zawołała, żegnając się krzyżem świętym margrabina, ja ciebie nie poznaję, namiętność w błąd cię wprowadza.
— Można sobie głowę rozbić o ścianę. Jeszcze jeden, którego, zdawało mi się, żem już kupił i ten chce mi nałożyć cenę, zanim się sprzeda! Kochana margrabino, wsiądź do powozu... masz gości u siebie, nieprawdaż?
— Tak.
— Otóż, jedź do monsignora Coletti i zaproś go.
— Już zapóźno.
— Powiesz mu, żeś chciała zaprosić go osobiście.
— Tylko co wracam od niego i nic mu o tem nie wspomniałam.
— Jakto, wiedząc, jak mało mam czasu, nie wymogłaś pani, żeby z tobą przyjechał?
— Odmówił, powiedziawszy, że jeżeli pan masz interes własny, to należy się tobie przyjść do niego, a nie jemu do pana.
— Pojadę jutro.
— Zapóźno.
— Jakto?
— Dzienniki wyjdą, a to, co mają przeciwko tobie, będzie wydrukowane.
— Co on może mieć przeciwko mnie?
— Któż to może wiedzieć?
— Jakto, kto może wiedzieć? Wytłómacz się pani.
— Monsignor Coletti, jak wiesz, jest w zamiarze nawrócenia generałowej de Lamothe-Houdan na religię katolicką.
— Więc ona jeszcze nie jest nawróconą?
— Nie, ale zdrowie jej codziennie się pogorszą, jest on także spowiednikiem żony twojej.
— O! Regina nie mogła nic powiedzieć przeciwko mnie.
— Kto to wie! na spowiedzi...
— Pani, zawołał hrabia Rappt oburzony, dla najgorszych księży spowiedź jest świętością.
— A wreszcie, ja tam nie wiem! lecz mam ci dać radę, to...
— To... co?
— To, żebyś sam wsiadł do powozu i pojechał pojednać się z nim.
— Lecz ja mam jeszcze trzech, czy czterech wyborców przyjąć.
— Odłóż ich na jutro.
— Stracę ich głosy.
— Lepiej stracić trzy głosy, aniżeli tysiąc.
— Masz pani słuszność. Baptysto! zawołał pan Rappt, pochylając się ku dzwonkowi.
Baptysta ukazał się.
— Niech powóz zajedzie i przyślij mi tu Bordiera.
W chwilę potem sekretarz wszedł do gabinetu.
— Bordier, rzekł hrabia, wychodzę skrytemi schodami, odpraw wszystkich.
I pocałowawszy żywo rękę margrabiny, pan Rappt wybiegł z gabinetu, wszelako nie dość szybko, bo miał czas usłyszeć jeszcze, jak pani de la Tournelle mówiła do jego sekretarza:

— A teraz, Bordier, postaramy się wynaleźć sposób pomszczenia śmierci Krupetki.

III.
Gdzie się pokazuje, że augurowie nie mogą patrzeć sobie w oczy, żeby się nie śmiać.

Hrabia Rappt zajechał szybko na ulicę św. Wilhelma, na której położony jest pałac zamieszkany przez monsignora Coletti.
Zajmował on skrzydło między dziedzińcem i ogrodem.
Nic równie zachwycającego, jak to ustronie: prawdziwe gniazdeczko poety, kochanka lub księdza, wystawione na działanie południowego słońca, hermetycznie zasłonięte od okrutnych północnych wiatrów. Wnętrze pawilonu okazywało od pierwszego rzutu oka wyrafinowany gust zmysłowości świętobliwej osoby, która go zamieszkiwała.
Ciepłe powietrze, balsamiczne, rozkoszne, przejmowało na wskroś, skoro przestąpiło się próg pokoju, a człowiek, któregoby tam wprowadzono z zawiązanemi oczyma, mógł sądzić, wdychając rozlaną woń w powietrzu, iż znajduje się w jednym z tych tajemniczych, upajających buduarów, do których eleganci z czasów dyrektorjatu przychodzili odśpiewywać hymny i palić kadzidła.
Jakiś sługa, w połowie woźny, w połowie duchowny, wprowadził hrabiego do małego saloniku lekko oświetlonego, który poprzedzał salon wielki.
— Biskup zajęty w tej chwili, wyrzekł służący, nie wiem czy będzie mógł przyjąć, lecz jeżeli pan zechce powiedzieć swoje nazwisko...
— Oznajmij hrabiego Rappta, odrzekł przyszły deputowany.
Służący skłonił się głęboko i wszedł do salonu. Wrócił wkrótce, mówiąc:
— Proszę pana hrabiego.
Pułkownik niedługo czekał. Po pięciu minutach zobaczył wchodzące do salonu, a odprowadzane przez monsignora Coletti dwie osoby, których na razie nie mógł twarzy rozróżnić, lecz które poznał wkrótce, gdy mu się nisko ukłoniły, ze służebnością, na jaką jedynie tylko bracia Bouquemont mogli się zdobyć.
Byli to, w samej rzeczy, Sulpicjusz i Ksawery Bouquemont.
Pan Rappt ukłonił im się z najwyższem ugrzecznieniem i wszedł do salonu, a za nim biskup.
— Nie spodziewałem się honoru i przyjemności widzenia pana, hrabio, wyrzekł, sadzając Rappta na kozetce i sadowiąc się następnie obok.
— A to dlaczego? zapytał tenże.
— Ponieważ taki mąż stanu, jak pan, odpowiedział pokornie monsignor Coletti, ma zapewne co innego do roboty w przeddzień wyborów, niż odwiedzać biednego pustelnika.
— Ekscellencjo, wyrzekł żywo hrabia, który spostrzegł, że wyszukana hipokryzja zadaleko zaprowadzić go może, pani margrabina de la Tournelle była tak łaskawą, i oznajmiła mi, że straciłem, z wielkiem mojem zmartwieniem, całe zaufanie pańskie.
— Pani margrabina de la Tournelle może zadaleko się posunęła, przerwał Coletti, mówiąc: całe zaufanie.
— To prawie na jedno wychodzi ekscellencjo!
— Wyznaję, mości hrabio, odpowiedział Coletti, zsuwając niby ze smutkiem brwi i wznosząc oczy do nieba, jakby ściągał na grzesznika, którego miał przed sobą, całe miłosierdzie Boże, wyznaję, iż w chwili, gdy jego królewska mość zapytywał mnie o zdanie szczere, co do pańskiego powtórnego wyboru i wejścia do ministerjum, wyznaję... iż, nie wypowiedziawszy wszystkiego co myślałem, byłem zmuszony prosić króla o namysł i żeby nie powziął nic stanowczego, aż obszerniej rozmówię się z panem.
— Właśnie też dlatego tu jestem, ekscellencjo, wyrzekł dość sucho przyszły deputowany.
— A więc, rozmówmy się, panie hrabio.
— Co mi pan masz do zarzucenia, ekscellencjo? zapytał Rappt, osobiście, rozumie się.
— Ja! zawołał biskup z niewinnością, ja, miałbym mieć osobiście coś do zarzucenia panu? Ależ, prawdziwie, pan mnie zawstydzasz; gdyż, skoro idzie o mnie, panie hrabio, to mogę się tylko pochlubić panem! Powiedziałem to królowi, wyznaję głośno, opowiadam każdemu, kto tylko chce słuchać. Ja jestem panu osobiście najżyczliwszy!
— Ekscellencjo, więc o cóż chodzi? Skoro pan utrzymujesz, że możesz się tylko mną pochlubić, to skądże pochodzi brak zaufania, w jaki popadłem u pana?
— Jest to bardzo trudno powiedzieć, wyrzekł biskup, kiwając głową z zakłopotaniem.
— Może ja panu dopomogę.
— I owszem, panie hrabio, tem więcej, że o ile mi się zdaje, domyślasz się zapewne o co chodzi?
— Najzupełniej nie, zapewniam pana, odparł Rappt, lecz poszukawszy we dwóch, znajdziemy może coś w końcu.
— Słucham pana.
— Jest w panu dwóch ludzi, ekscellencjo, duchowny i polityk, powiedział hrabia, patrząc w oczy biskupowi, któregoż z dwóch obraziłem?
— Ależ żadnego, odrzekł biskup, udając, że się waha.
— Za pozwoleniem, ekscellencjo, podjął hrabia Rappt, mówmy otwarcie, powiedz mi pan, którego z tych dwóch ludzi winienem prosić o przebaczenie i zadosyć mu uczynić.
— Posłuchaj, mości hrabio, powiedział biskup, będę otwartym, pozwól mi przypomnieć sobie uwielbienie, jakie mam dla pańskiego pięknego talentu. Żaden człowiek dotąd nie wydał mi się godniejszym od pana w ubieganiu się o najwyższe urzędy; na nieszczęście plama zaciemniła blask, w który cię stroiłem.
— Wytlómacz się, ekscellencjo.
— Dobrze, powiedział wolno i zimno biskup, biorę cię za słowo; wyspowiadani cię! Przypadek zdarzył, żem się dowiedział o pewnym błędzie, któryś popełnił; wyznaj mi go, tak jakbyś znajdował się przed trybunałem pokuty, a choćbym miał na kolanach modlić się za ciebie, błagać będę dzień i noc miłosierdzia Bożego, póki nie otrzymam przebaczenia.
— Obłudnik, pomyślał hrabia Rappt, hipokryta i głupiec! Jak ty możesz sądzić, iż będę tyle ograniczony, żeby się dać złapać w twoje sidła? Ja to, przeciwnie, wyspowiadam ciebie... ekscellencjo, wyrzekł głośno, jeżelim cię zrozumiał, dowiedziałeś się „przypadkiem“ (i umyślnie nacisnął to słowo), dowiedziałeś się o pewnym błędzie, jaki popełniłem. Naprowadź mnie trochę na trop! Jest że to grzech powszedni... czy też... śmiertelny? Na tem się wszystko opiera.
— Zbadaj się dobrze, mości hrabio, wyegzaminuj się, powiedział ze skruchą biskup, przetrząśnij swoje sumienie. Czy masz coś ważnego... coś bardzo ważnego do wyrzucenia sobie? Wiesz, że mam dla rodziny twojej, i dla ciebie w szczególności, uczucie prawdziwie ojcowskie, będę też bardzo pobłażającym! Mów więc w zaufaniu, nie masz przyjaciela więcej oddanego.
— Posłuchaj, ekscellencjo, podjął hrabia Rappt, patrząc surowo na biskupa, znamy ludzi obydwaj; znamy na pamięć równie dobrze tak jeden jak drugi namiętności ludzkie, wiemy, iż mało jest takich w naszym wieku, z naszemi żądzami i ambicjami, właśnie w dobie życia, na której stoimy, coby nie dostrzegli, obejrzawszy się po za siebie... ułomności...
— Zapewne! przerwał biskup, spuszczając oczy, bo nie mógł wytrzymać wlepionego weń wzroku przyszłego deputowanego, zapewne, natura ludzka jest ułomna; bezwątpienia, wszyscy mamy po za sobą cały szereg błędów, ułomności... Ale, podjął, podnosząc głowę, są ułomności, których rozgłoszenie tej jest natury, iż może skompromitować silnie, niebezpiecznie nawet! Jeżeli to błąd tego rodzaju, przyznaj, panie hrabio, że nie zawiele byłoby nas dwóch, by zażegnać niebezpieczeństwo, jakieby ztąd wynikło. Badaj się więc.
Hrabia patrzał na biskupa nienawistnem okiem. Miał ochotę obrzucić go obelgami; lecz pomyślał, że więcej wygra „jezuitując“ na jego sposób i odpowiedział z miną skruszoną:
— Niestety! ekscellencjo, czyż można pamiętać dokładnie wszystko, co się zrobiło złego albo dobrego na tym świecie? Błąd, który wydaje się drobnym nam, co wiemy, iż cel usprawiedliwia środki, może wydawać się niezmierną, potworną zbrodnią w oczach społeczeństwa. Natura ludzka tak jest, niedoskonała, jak to wasza ekscellencja mówiłeś przed chwilą; nasza ambicja tak wielka! widoki tak dalekie! życie tak krótkie! jesteśmy przyzwyczajeni dla dojścia do celu przedzierać się przez ciernie, że z łatwością zapominamy o nędzach dnia poprzedniego wobec przeszkód obecnych. A wtedy, któż z nas nie nosi w głębi siebie niebezpiecznej tajemnicy, wyrzutów i obaw? gdzież jest ten, coby mógł powiedzieć z ręką na sumieniu, doszedłszy naszej godziny: „Chodziłem sprawiedliwą drogą aż po dziś dzień, nie zostawiwszy ani jednej kropelki krwi na ciernistych ścieżkach! Spełniłem z chwałą swe zadanie, nie ściągnąwszy odpowiedzialności za taki i taki błąd, za taką i taką zbrodnię nawet?“ Niechaj się taki ukaże, jeżeli miał najmniejszą ambicję w swem sercu, a upadnę z pokorą na kolana i powiem, bijąc się w piersi: „Jestem niegodzien być twoim bratem“. Serce ludzkie jest na podobieństwo rzek wielkich, które odbijają niebo na swej powierzchni, a kryją muł na dnie. Nie pytaj więc ekscellencjo, bym zwierzył ci takie i takie tajemnice! Mam więcej tajemnic, niżeli lat! Raczej ty mi powiedz, której to z tych tajemnic dowiedziałeś się, a puścimy się razem dalej dla wyszukania środków, któreby rozgrzeszyły ten błąd.
— Jaknajchętniej pragnąłbym zaspokoić pańskie życzenie, powiedział biskup, jednakże, jeżeli tajemnica pańska zwierzoną mi została i jeżeli złożyłem przysięgę niewydania jej, jakże chcesz, panie hrabio, żebym uchybił przysiędze?
— Czy to na spowiedzi? zapytał pan Rappt.
— Nie, niezupełnie, wyrzekł biskup wahająco.
— Kiedy tak, ekscellencjo, to możesz mówić, powiedział sucho przyszły deputowany. Między uczciwymi ludźmi, jak my, trzeba sobie pomagać... Przypomnę ci zresztą, mimochodem, ciągnął dalej surowo hrabia Rappt, i ażeby ulżyć twemu sumieniu, że to nie po raz pierwszy ten wypadek się zdarzy.
— Ależ, panie hrabio, przerwał, rumieniąc się biskup.
— Ależ, ekscellencjo, podjął deputowany, nie mówiąc już o przysięgach politycznych, które składa się dlatego tylko, ażeby je wziąć napowrót, to jest zgwałcić, zgwałciłeś kilka innych...
— Panie hrabio! zawołał biskup oburzony.
— Złożyłeś, ekscellencjo, przysięgę czystości, ciągnął dalej hrabia, a jesteś, o ile mi wiadomo i o ile wiadomo wszystkim, księdzem najzalotniejszym w Paryżu.
— Panie hrabio! lżysz mnie! wyrzekł biskup, ukrywając twarz w dłonie.
— Wykonałeś przysięgę na ubóstwo, mówił dyplomata, a jesteś bogatszym odemnie, bo masz sto tysięcy franków długu; złożyłeś przysięgę na...
— Panie hrabio! powiedział biskup, podnosząc się, nie mogę dłużej słuchać. Sądziłem, że pan przyszedłeś tu pokój czynić, a tymczasem przynosisz wojnę, a więc dobrze.
— Posłuchaj, ekscellencjo, mówił już łagodniej przyszły deputowany, nic nie zyskamy, ani jeden, ani drugi, wojnę prowadząc. Nie przychodzę więc z nią. Gdybym miał taki zamiar, nie miałbym w obecnej chwili zaszczytu tłómaczenia się...
— Więc czegóż pan chcesz odemnie, zapytał biskup, łagodniejąc.
— Chcę wiedzieć, odrzekł zwięźle hrabia Rappt, który to błąd mój jest panu znany?
— Błąd straszliwy! szepnął biskup, wznosząc oczy na sufit.
— Jaki? nalegał hrabia.
— Zaślubiłeś własną córkę! powiedział monsignor Coletti, zakrywając twarz i opadając na kozetkę.
Hrabia patrząc na niego z pogardą:
— Czy to hrabina zwierzyła tę tajemnicę? zapytał.
— Nie, odpowiedział biskup.
— Masz ją pan od margrabiny de la Tournelle?
— Nie, powtórzył monsigor.
— A więc to marszałkowa de Lamothe-Houdan.
— Nie mogę panu powiedzieć od kogo ją mam, odrzekł biskup, kiwając głową.
— Mogłem się tego domyśleć; jesteś jej spowiednikiem.
— Wierzaj mi pan, że to nie ze spowiedzi dowiedziałem się, pośpieszył dodać prałat.
— Wierzę, powiedział Rappt, i nawet nie wątpię, ekscellencjo. A więc, dodał, patrząc prosto w oczy biskupowi, to prawda. Jest ona zapewne straszliwą, jak to wyrzekłeś, ale ja ją wyznaję odważnie. Tak, zaślubiłem własną córkę, lecz „duchowo“, ekscellencjo, jeżeli pozwolisz mi tak się wyrazić. Tak, popełniłem tę zbrodnię, straszliwą w oczach społeczeństwa, kodeksu. Ale, wiesz najlepiej, że kodeks nie po to istnieje, żeby karać dwojakiego rodzaju ludzi: tych, którzy stoją nisko, jako przestępcy najniższych warstw i tych, którzy stoją wysoko, jak pan i ja, ekscellencjo.
— Panie hrabio, żywo zawołał biskup, spoglądając w około siebie, jakby dla przekonania się, czy kto słów tych nie podsłuchał.
— Otóż, ekscellencjo, ciągnął dalej hrabia Rappt po chwilce wahania, w zamian za pańską tajemnicę powierzę panu inną, która niemniej, jestem tego pewien, będzie ci przyjemną.
— Co pan chcesz powiedzieć? spytał biskup.
— Czy przypominasz sobie rozmowę, jaką mieliśmy pewnego wieczora, na kilka godzin przed wyjazdem moim do Rosji, przechadzając się pod wielkiemi drzewami w parku Saint-Cloud. Było około wpół do ósmej.
— Przypominam sobie w samej rzeczy przechadzkę, wyrzekł biskup, rumieniąc się, lecz bardzo niewyraźnie pamiętam rozmowę.
— W takim razie, ekscellencjo, ja ci ją przypomnę, albo raczej przedstawię w streszczeniu. Prosiłeś mnie bym ci wyrobił nominację na arcybiskupa. Pamiętałem o tych słowach i w myśl onych działałem. Nazajutrz po powrocie z Petersburga napisałem do Ojca Świętego, a przypominając mu, że w żyłach masz krew Mazariniego, a zwłaszcza coś z geniuszu jego w rozumie, usilnie prosiłem o śpieszną odpowiedź. Spodziewam się, że będę ją miał za kilka dni.
— Wierzaj mi, hrabio, jestem zawstydzony pańską dobrocią, jąkał biskup, nie zdawało mi się, bym objawił tak wysokie żądanie. Żałuję, iż błąd, który nas dzieli, nie pozwala mi tak panu podziękować, jakbym pragnął, albowiem grzesznik taki, jak...
Hrabia Rappt powstrzymał go.
— Poczekaj chwilkę ekscellencjo, wyrzekł, spoglądając na biskupa z uśmiechem, mówiłem ci o pewnej tajemnicy i powiedziałem rzecz bardzo prostą. Chcesz zostać arcybiskupem, napisałem do Ojca Świętego, oczekujemy na odpowiedź. Aż dotąd, wszystko dobrze. Lecz co się tyczy tajemnicy, zaraz ją panu wyjawię, tylko potrzeba, abym mógł liczyć bezwzględnie i absolutnie na dyskrecję pana, ponieważ jest to tajemnica stanu...
— Co chcesz powiedzieć, żywo zawołał biskup, za żywo trochę, gdyż dyplomata uśmiechnął się.
— Podczas, gdy margrabina de la Tournelle, podjął hrabia, była u pana, lekarz jego ekscellencji biskupa de Quelen znajdował się u mnie.
Tu biskup roztworzył szeroko oczy, jakby chcąc przeniknąć, czy ten, który oznajmiał mu odwiedziny arcybiskupiego lekarza, jest zwiastunem dobrej wieści.
Hrabia Rappt zdawał się nie uważać, z jakiem natężeniem monsignor Coletti słuchał mowy jego; ciągnął dalej:
— Lekarz monsignora, dość żartobliwy zazwyczaj, jak ludzie jego powołania, przyjmujący wesoło to, czemu nie mogą zapobiedz, wydał mi się głęboko dotkniętym, zmuszony byłem nawet zapytać go o przyczynę smutku.
— Cóż takiego było doktorowi? zapytał biskup z udanem wzruszeniem, które starał się uczynić prawdziwem. Nie mając zaszczytu być jego przyjacielem, znam go jednak tak blisko, iż mnie obchodzi; jest nadto jednym z najzacniejszych chrześcian, dowodem, że go w opiekę wzięli czcigodni bracia z Montrouge!
— Przyczynę jego zmartwienia łatwo jest zrozumieć, odrzekł Rappt, i pan zrozumiesz ją lepiej, niż ktokolwiek ekscellencjo, gdy ci powiem, że świętobliwy nasz prałat jest chory.
— Arcybiskup chory? zawołał ksiądz z przerażeniem doskonale odegranem wobec każdego innego, tylko nie wobec takiego komedjanta, jakim był hrabia Rappt.
— Tak, odparł tenże.
— Czy niebezpiecznie? zapytał biskup, patrząc w oczy mówiącego.
W tem spojrzeniu zawierała się cała rozprawa. Spojrzenie to chciało powiedzieć: „Rozumiem, ty ofiarujesz mi arcybiskupstwo Paryża w zamian za twoją zbrodnię. Rozumiemy się obydwaj. Ale strzeż się oszukiwać mnie, albo biada ci! albowiem, bądź przekonany, użyję wszystkich sił, żeby cię obalić”. Oto jest wszystko, co to spojrzenie wyżażało, a może więcej jeszcze nawet.
Hrabia Rappt zrozumiał je i odpowiedział twierdząco.
Biskup podjął:
— Czy sądzisz pan, że choroba tak jest niebezpieczną, iż może narażać nas na boleść utraty tego świątobliwego człowieka?
Wyraz „boleść” oznaczał „nadzieję”.
— Doktor był zaniepokojony, wyrzekł pan Rappt głosem wzruszonym.
— Bardzo zaniepokojony? zapytał monsignor Coletti tymże samym tonem.
— Tak, bardzo.
— Medycyna tak wiele ma środków, iż można spodziewać się, że wyzdrowieje ten święty człowiek.
— Święty człowiek, jest to właściwy wyraz, ekscellencjo.
— Człowiek, którego nikt nie zastąpi!
— Jeśli zastąpi, to z trudnością.
— Ktoby go mógł zastąpić? zapytał biskup.
— Ten, kto posiadając już zaufanie jego królewskiej mości, wyrzekł hrabia, byłby nadto jeszcze przedstawionym królowi, jako godny następca prałata.
— Czy taki człowiek istnieje? zapytał skromnie biskup.
— Tak, odpowiedział przyszły deputowany, istnieje.
— I pan go znasz, mości hrabio?
— Znam, powtórzył pan Rappt.
Mówiąc te słowa dyplomata patrzał na biskupa w taki sposób, w jaki tenże patrzał na niego poprzednio, to jest podając mu do rąk umowę.
Monsignor Coletti zrozumiał go, a spuszczając głowę z pokorą, powiedział:
— Ja go nie znam!
— A więc, ekscellencjo, pozwól, że ci powiem, podjął pan Rappt.
Biskup zadrżał.
— To ty, ekscellencjo!
— Ja! zawołał biskup; ja, niegodny! ja! ja!
I powtarzał to słowo „ja“, żeby udać zdziwienie.
— Ty, ekscellencjo, wyrzekł hrabia, jeżeli nominacja zależeć będzie odemnie, a może zależeć jeśli zostanę ministrem.
Biskup o mało nie omdlał z radości.
— Jakto!... wyjąkał.
Przyszły deputowany nie pozwolił mu dokończyć.
— Zrozumiałeś mnie, zdaje się, ekscellencjo, ja ci arcybiskupstwo proponuję w zamian za twoje milczenie. Sądzę, że tajemnice nasze warte są jedna drugiej.
— Zatem, wyrzekł biskup, spoglądając w koło, pan obowiązujesz się uroczyście, w razie wypadku, uważać mnie za godnego arcybiskupstwa Paryża?
— Tak, powiedział pan Rappt.
— I, w razie wypadku, powtórzył biskup, nie cofniesz pan słowa?
— Czyliż nie znamy oba wartości przysiąg? wyrzekł uśmiechając się, hrabia.
— Zapewne, zapewne! odparł biskup, uczciwi ludzie zawsze się porozumieją!
— Tak, powtórzył hrabia.
— Czy tak nawet, dodał, iż, gdybym prosił, dałbyś mi pan potwierdzenie tej obietnicy?
— Niezawodnie, ekscellencjo.
— Nawet na piśmie? zawołał biskup z pewnem powątpiewaniem.
— Nawet na piśmie! powtórzył hrabia.
— A więc!... wyrzekł biskup, odwracając się w stronę stołu, na którym znajdowało się wszystko, czego potrzeba do pisania.
Hrabia Rappt skierował się do stołu i potwierdził pismem obietnicę. Podał papier; biskup wziął, przeczytał treść, posypał piaskiem, złożył, wsunął do szufladki i spoglądając na pana Rappta z uśmiechem, którego tajemnicę przekazał mu chyba sam dziad jego Mefistofeles lub kolega biskup d’Autun:
— Panie hrabio, rzekł, począwszy od tej godziny, masz we mnie najprzywiązańszego przyjaciela.
— Ekscellencjo, odpowiedział Rappt, niechaj Bóg, który nas słyszy, skarżę mnie, jeżeli kiedykolwiek powątpiewałem o twej życzliwości.
I ci dwaj zacni ludzie rozeszli się, uścisnąwszy sobie ręce.

IV.
O prostocie życia pana Rappta.

Ministrowie podobni są do aktorów: nie umieją w porę się usunąć. Zapewne głosowanie izby parów powinno było uprzedzić pana de Villele o niebezpieczeństwie, jakie zagrażało królowi. Od czterech lat izba dziedziczna była istotnie w nieustannej opozycji z życzeniami rządu. Lecz bądź że obdarzony niezmierną pychą lub ciasnym umysłem, pan de Villele nie zauważył tej uporczywej opozycji, lub nie raczył jej zauważyć, bo nietylko nie myślał wcale usunąć się, ale nawet utworzenie ośmdziesięciu nowych parów, wydało mu się środkiem pewnym do zjednania izby wyższej.
Jednakowoż większość głosów, przypuściwszy, że otrzymał ją w izbie parów, nie zapewniała mu większości głosów w izbie deputowanych. Opozycja robiła szybkie kroki w izbie wyborczej. Z dziesięciu do dwunastu głosów przeważających, przeszła na sto pięćdziesiąt. Sześć powtórnych wyborów odbyło się na prowincji w przeciągu roku; w Rouen, Orleans, Bayonne, Mamers, Meaux, Saintes i wszędzie kandydaci opozycji zanominowani zostali znacznie przeważającą liczbą głosów. W Rouen, kandydat rządowy otrzymał zaledwie, 37 na 967 głosujących. Nie można się było mylić co do zaczepnego charakteru tych nominacyj, albowiem w liczbie świeżo wybranych figurowali: La Fayette i Lafitte.
Pan Rappt wszelako wracając od monsignora Coletti, dalekim był od czynienia wszystkich tych uwag. Pragnął zastąpić pana de Villele i postępował tak, jak pan de Villele byłby postępował na jego miejscu, to jest, pracował na swoją rękę, dla własnego interesu. Chciał być deputowanym najpierw, ministrem później, i dlatego nie cofał się przed żadną przeszkodą. To prawda, iż spoglądał z taką pogardą na wszystkie przeszkody, jakie spotykał, że nie wielką miał zasługę usuwając je.
Z powrotem do pałacu przeszedł przez boczne schody i wszedł do gabinetu.
Pani de la Tournelle tylko co była wyszła; zastał Bordiera.
— W sam czas pan hrabia wraca, powiedział sekretarz, czekałem niecierpliwie.
— Co takiego, Bordier? spytał deputowany, rzucając na stół kapelusz i opadając na fotel.
— Nie skończyliśmy jeszcze z wyborcami, odpowiedział Bordier.
— Jakto?
— Oswobodziłem pana od reszty pozostałej, wyjąwszy jakiegoś jednego, którego niepodobna mi jest się pozbyć.
— Czy znany?
— O ile mieszczanin może być znany. Rozporządza on stu głosami.
— Jak się nazywa?
— Brever.
— Co robi ten Brever?
— Piwo.
— Więc to dlatego nazywają go Cromwellem tej części miasta?
— Tak, panie hrabio.
— Ph! odetchnął Rappt z pewnym niesmakiem. Czego on chce, ten handlarz piwa?
— Tego niewiem z pewnością, czego on chce, ale wiem czego nie chce: on nie chce pójść sobie precz.
— Czegóż żąda nareszcie?
— Chce się z panem hrabią widzieć i utrzymuje, że nie opuści pałacu, aż zobaczy się, choćby miał czekać noc całą.
— I powiadasz, że ma sto głosów w kieszeni?
— Sto, co najmniej, panie hrabio.
— A więc koniecznie trzeba go przyjąć?
— Zdaje mi się, że bez tego się nie obejdzie.
— Więc go przyjmiemy, wyrzekł przyszły deputowany z twarzą męczennika. Ale pierwej, zadzwoń na Baptystę; nic nie jadłem od samego rana, umieram z głodu.
Sekretarz zadzwonił; Baptysta wszedł.
— Przynieś bulionu i kromkę chleba, powiedział hrabia. Idąc do kuchni, wprowadź mi tu tego pana, który jest w przedpokoju. Potem, zwracając się do sekretarza: Czy masz dokładne wieści co do tej osobistości?
— Prawie dokładne, wyrzekł sekretarz, czytając zapiski: „Brever, piwowar; człowiek szczery, otwarty; przyjaciel aptekarza Renaud, chłopski syn, który przyszedł do majątku wytrwałą trzydziestopięcioletnią pracą; nielubiący pochlebstw, gniewający się za trochę więcej okazanej grzeczności, ufny względem wszystkich swoich, niedowierzający względem wszystkich obcych, bardzo szanowany w całej dzielnicy. Sto głosów wreszcie“.
— Dobrze! powiedział hrabia, to długo nie potrwa. Niebawem się sprawimy.
Służący oznajmił:
— Pan Brever.
Człowiek pięćdziesięciokilkoletni, wysokiej postawy, twarzy uczciwej, wszedł do gabinetu.
— Panie, wyrzekł, kłaniając się, wybacz nieznajomemu, że z taką natarczywością chciał być przyjętym.
— Panie Brever, odrzekł deputowany, rozpatrując uważnie twarz piwowara, jak gdyby chciał odkryć w rysach jego opinję po której ma z nim wspólnie stawiać kroki; panie Brever, pan nie jesteś nieznajomym dla mnie, gdyż znam nazwiska moich nieprzyjaciół (a pan do nich należysz), prawie tyleż, co nazwiska przyjaciół.
— Daleko od tego, bym był pańskim przyjacielem, w samej rzeczy, ale nie jestem także twoim nieprzyjacielem. Jestem najzupełniej przeciwnym pańskiej kandydaturze, i będę, jak się zdaje, zawsze, nie dlatego, abym co miał do pana osobiście, ale z przyczyny systemu (system okropny według mego zdania), który pan zachwalasz. Oprócz tej niechęci najzupełniej politycznej, składam cześć, panie, twoim wielkim zdolnościom.
— Pan mi pochlebiasz, wyrzekł, udając zawstydzenie hrabia Rappt.
— Ja nigdy nie pochlebiam, powiedział rozgniewany piwowar, nie pochlebiam, bo sam nie lubię pochlebstwa. Ale czas, o ile mi się zdaje, powiedzieć panu powód, który mnie sprowadza.
— Słucham pana.
— Wczoraj czytałem w dziennniku z wielkiem zdziwieniem, gdyż Constitutionnel niezupełnie jest organem rządu, czytałem, mówię, okólnik wyborczy, wyznanie wiary z pańskim podpisem. Czy to istotnie pański?
— Wątpisz, panie Brever? zawołał hrabia Rappt.
— Będę wątpił, póki mi pan sam osobiście nie potwierdzisz, odpowiedział zimno wyborca.
— A więc, panie, wyrzekł hrabia, ja potwierdzam.
— Wyznanie to wiary, ciągnął dalej piwowar, jest w oczach moich tak patrjotyczne, tak zgodne z myślą stronnictwa liberalnego, które ja przedstawiam, tak będące w związku nareszcie z przekonaniami, dla których żyłem i dla których umrę, iż byłem głęboko wzruszony, a zdanie, jakie miałem dotąd o panu, zachwiało się.
— Panie! przerwał skromnie przyszły deputowany.
— Tak, panie, mówił wyborca, dałbym był wiele, żeby módz uścisnąć po przeczytaniu tych wierszy, rękę, która je pisała.
— Panie! przerwał znów pan Rappt, wstydliwie spuszczając oczy, pan mnie wzruszasz prawdziwie, sympatja takiego człowieka jest mi droższą, niż wszystkie publiczna względy.
— Nie byłbym się wszelakoż na ten krok zdecydował, mówił dalej piwowar bynajmniej niewzruszony komplementem, którym hrabia jak z procy wymierzył do niego, nie byłbym się, powiadam, zdecydował złożyć panu wizytę, gdyby nie to, że stary mój przyjaciel Renaud, dawny aptekarz z przedmieścia św. Jakóba, zaszedł do mnie, rozstawszy się z panem.
— Znakomity to obywatel, ten pański przyjaciel Renaud, wyrzekł hrabia z zapałem.
— Dobry obywatel! powtórzył pan Brever, jeden z tych, co robią przewroty, a sami nic nie zyskują na nich. Prawość, jakiej dałeś pan dowody wobec mego starego przyjaciela, zniewoliła mnie przyjść do ciebie. Celem moim jest osiągnięcie tej pewności, na mocy której mógłbym z całą pewnością dać za panem głos, oraz kazać za panem głosować moim przyjaciołom.
— Posłuchaj, panie Brever, wyrzekł kandydat, raptownie zmieniając ton głosu, ponieważ spostrzegł, że szedł dotąd fałszywą drogą i że ostry wojskowy ton więcej przypadnie do gustu panu Brever, aniżeli słodki ton dworaka. Posłuchaj, będę mówił z panem z całą otwartością.
Kto inny, a nie pan Brever, usłyszawszy wychodzące z ust hrabiego słowa: „Będę z panem mówił z całą otwartością“ byłby się stał nieufnym, ale pan Brever zanadto sam był szczery, żeby miał powątpiewać o drugich. Tacy to ludzie, niechętni władzom, najnaiwniej w świecie dają się schwytać na lep hipokryzji tych, którzy je przedstawiają;
— Niedopraszam się o nic, mój panie, ciągnął dalej hrabia, nie staram się o niczyj głos, ani się troszczę, czy pan dasz za mną kreskę, jakby to może zrobił, albo zrobi mój przeciwnik, który głosi się za liberalniejszego odemnie. Nie, nie, ja do sumienia ogółu się odnoszę, tylko o głos publicznego sumienia się troszczę. Powinni ci wszyscy, którzy zrobią mi ten zaszczyt, że dadzą kreski za mną, znać mnie do głębi. Człowiek, który ma reprezentować swych współobywateli, nie może ulegać podejrzeniom. Zaufanie powinno być zobopólnem między wyborcami i wybranymi. Przyjmę mandat tylko pod tym warunkiem i upoważniam pana, gdy drugi raz stawię się przed wami, iżbyście domagali się rachunku ze sposobu, w jaki was reprezentować będę. Wybacz mi, że tak mówię, może się panu nawet zdaje, że trochę niegrzecznie z nim postępuję, lecz szczerość zmusza mnie do tego.
— Wcale mnie pan tem nie obraża, powiedział piwowar, bynajmniej. Bądź pan więc łaskaw, mów dalej, proszę.
W tej chwili wszedł Baptysta, wnosząc tacę, na której była filiżanka buljonu, kawałek chleba, kieliszek z butelką wina bordeau i postawił na stole.
— Siadajże, kochany panie Brever, powiedział kandydat, zwracając się do stołu.
— Nie zważaj pan na mnie, proszę, wyrzekł wyborca.
— Czy pozwolisz mi pan zjeść obiad? zapytał hrabia siadając.
— Błagam cię panie, jedz.
— Po tysiąc razy przepraszam, kochany panie, iż w taki sposób cię przyjmuję; mam wstręt najokropniejszy do wszystkiego co trąci etykietą. Jem obiad wtedy, gdy mogę, skromnie, oszczędnie. Trudno się przerobić; mój pradziad był rolnikiem i pysznię się z tego.
— I mój również, wyrzekł skromnie piwowar, byłem przez lat piętnaście u niego parobkiem.
— Tem większa sympatja, kochany panie Brever! sympatja, która mi zaszczyt przynosi, ponieważ jednoczy myśl dwóch ludzi, którzy zawczasu poznali nędzę i wstrzemięźliwość. Mój obiad zanadto jest skromny, żebym pana zapraszał. Jednakowoż, gdybyś pan był łaskaw i przyjął...
— Stokrotnie dziękuję, przerwał piwowar zmieszany. Jakto, dodał zdziwiony i prawie przestraszony, więc to istotnie cały już obiad pana?
— Najzupełniej, kochany panie Brever! Czy my mamy czas jeść? Czy to ludzie prawdziwie kochający kraj troszczą się o zadowolenie materjalne? A przytem, powtarzam panu, niecierpię stołu wykwintnego, dla tysiąca przyczyn, a dla jednej głównie, na którą się pan zgodzisz, oto, iż, serce mi się krwawi, gdy pomyślę, że w jednym obiedzie bez potrzeby, bez powodu, bez czystej ostentacji, lub uprzedzenia, marnotrawi się ilość pieniędzy, któraby wystarczyła na wyżywienie dwudziestu rodzin.
— To wielka prawda panie! przerwał wzruszony wyborca.
— Wychowałem się w szkole nieszczęścia, ciągnął dalej kandydat, przyszedłem w łapciach do Paryża, szczycę się z tego! Dlatego wiem co mam myśleć o cierpieniach klas roboczych! Ah! gdyby wszyscy tak jak ja znali wartość pieniędzy, dobrze musieliby zastanowić się, zanimby obciążyli podatkami i tak już ciężkiemi, nieszczęśliwych kontrybuentów.
— Otóż to właśnie panie... do czego ściągałem... Zrozumieliśmy się: niechęć, jaką żywię dla rządu, ma głównie źródło swe w wydatkach przesadzonych, szalonych, jakie czynią słudzy monarchji.
— Co pan chcesz powiedzieć?...
— Na przedostatniem zgromadzeniu byłeś pan, pozwól mi to powiedzieć teraz gdyśmy się zrozumieli, jednym z najgorliwszych stronników nowego opodatkowania, którym zagrożono ludności. Cały system pański, a studjowalem go uważnie, dążył do powiększenia budżetu, zamiast go zmniejszyć. Zbawienie kraju widziałeś pan jedynie w powiększeniu i zbogaceniu urzędników, jakby to był uczynił rząd cesarski; żeby wszystko powiedzieć, starałeś się pan zjednać sobie jak największą liczbę osób interesem, zamiast pozyskać ufność wszystkich wskutek przekonań.
— Posłuchaj mnie, kochany panie Brever, gdyż prócz tego, że jesteś uczciwym człowiekiem, masz rozum w głowie. Będę więc otwartszym z tobą niż z kimkolwiek dotąd.
Człowiek inny jak pan Brever stałby się jeszcze bardziej niedowierzającym, ale pan Brever przeciwnie, coraz się ufniejszym stawał.
— Przed dwoma laty, kochany panie, broniłem tego systemu, przyznaję; bo dla czegóż nie wyznać szczerze swoich usterek? Lecz jest to jedyny błąd, jaki sobie wyrzucam w całem mojem życiu. Co pan chcesz? rozpoczynałem wtedy karjerę polityczną. Byłem wojskowym, nieznającym spraw cywilnych. Żyłem aż do owej chwili w obozach, za granicą, na polach bitwy. A przytem miałem do czynienia z monarchją resztkami goniącą, która krępowała nas najdespotyczniejszą wolą. Prąd mnie popychał, dałem się unieść! Uległem potrzebie bardziej niż przekonaniu; wiedziałem, że system był zły, opłakany. Lecz, żeby odrzucić system stary, potrzeba stworzyć nowy.
— To prawda, wyrzekł piwowar przekonany.
— Na co się zda łatać nowemi deskami stary statek? mówił dalej Rappt ożywiając się. Niech się kołacze, zatonie, a na miejsce jego zbudować nowy. Otóż to, nad czem pracuję w cieniu! Pozwalam starej tej i spróchniałej monarchji pogrążyć się w przepaść, a sam wracam do wolności, jak syn marnotrawny, ze wstydem i żalem zapewne, ale zahartowany i pełen sił i odwagi.
— O! jak to dobrze, proszę pana! zawołał wyborca, wzruszony do łez, gdybyś pan wiedział z jakiem uszczęśliwieniem tej mowy słucham, ile ulgi mi pan sprawiasz!
— Dawniej, jak to pan powiedziałeś, ciągnął dalej hrabia Rappt, ożywiając się coraz więcej, gdyż czuł, że piwowara zjednał już sobie i że trzeba stanowisko zająć całkowicie, dawniej chciałem zmniejszyć liczbę urzędników a zwiększyć ich płacę; dziś, jest wprost przeciwnie, chcę zmniejszyć płacę a powiększyć urzędników. Im więcej osób wplecie się w działanie rządu, tem więcej rząd zmuszony będzie słuchać głosu wszystkich lub ustąpić. Im więcej kółek znajduje się w maszynie, tem maszyna jest silniejszą; gdyż, jeżeli jedno kółko zatrzyma się, to inne go zastępuje; to jest matematyczne prawo. Już więc nie z interesu chcę do siebie przyciągnąć ludzi, lecz tylko przez uczucie, z miłości. Takie jest moje pragnienie, taki jest mój cel.
— Nie mogę wyrazić jak jestem wzruszony! zawołał piwowar, podnosząc się pospiesznie. Przepraszam po tysiąc razy, żem panu zajął jego czas drogi. Ale wychodzę najzupełniej oświecony, zachwycony, pełen zaufania i nadziei w panu. Masz pan wyraz takiej pewności, że rozprasza do reszty moją wątpliwość. Gdybyś mnie oszukał, zwątpiłbym wtedy o wszystkiem: wyparłbym się Boga.
— Dziękuję panu, wyrzekł kandydat, podnosząc się, a iżby przypieczętować wszystko to cośmy mówili, czy zechcesz podać mi pan swoją rękę?
— Z całego serca, odpowiedział wyborca, wyciągając do pana Rappta rękę.
W tej chwili, Baptysta, przywołany dzwonkiem przez Bordiera, ukazał się i odprowadził pana Brevera, który wyszedł, mówiąc:
— Jakże mnie też oszukali co do tego zacnego człowieka! Wszystko tak jest proste u niego, nawet ten prosty posiłek.
Baptysta wrócił, wyprowadziwszy pana Brevera i oznajmił:
— Jaśnie panie, podano obiad.
— Chodźmy jeść, Bordier, wyrzekł, uśmiechając się pan Rappt.

V.
W którym pan Jackal stara się odpłacić za przysługę, jaką mu wyświadczył Salvator
.

Nareszcie wielki dzień wyborów nastąpił: był to 17 grudnia, sobota; podajemy daty ściśle.
Wykazaliśmy trochę za rozwlekle może w jaki sposób prowadziły się interesy kandydatów rządowych. Zaokrąglimy obraz, podając okólnik, który dostaliśmy od jednego z naszych ośmdziesięciu sześciu prefektów departamentu.
Nie czynimy wyboru, lecz bierzemy co nam pod rękę wpadło; czytelnik wreszcie przekona się, że okólnik ten zasługuje na nazwę naiwnego. Byli jeszcze naiwni prefektowie za owych czasów!
„Jego królewska mość — brzmiał okólnik dosłownie. — Jego królewska mość pragnie, ażeby większa część członków Izby, która ukończyła swe prace, powtórnie była wybraną.
„Prezesowie kollegjum są kandydatami.
„Wszyscy urzędnicy winni są nieść królowi pomoc swem postępowaniem i usiłowaniami.
„Jeżeli są wyborcami, winni są dawać głosy według myśli jego królewskiej mości i nakłaniać zarazem do głosowania wszystkich wyborców, na których mogą wpływ wywierać.
„Jeżeli nie są wyborcami, to powinni postępowaniem „dyskretnem“ i „usilnem“ starać się skłonić znajomych wyborców do dania kreski na korzyść prezydującego. „Czynić inaczej“ lub nawet pozostać „bezczynnym,“ byłoby to odmawiać rządowi pomocy „jaka mu się należy,“ byłoby to odłączyć się od niego i „wyrzec się posady.“
„Przedstaw pan te uwagi swoim podwładnym etc.“
Co się tyczy stronnictwa liberalnego, jego opozycja była niemniej jawną lecz daleko skuteczniejszą.
„Constitutionnel,“ „Kurjer francuski“ i „Debaty“ połączyły się w jednej i tej samej myśli, pomimo wojny, jaką prowadziły między sobą, ażeby zwalczyć wspólnego nieprzyjaciela, to jest, ministerjum wstrętne, zużyte, nie mogące istnieć.
Salvator ze swej strony, jak łatwo zgadnąć, nie został bezczynnym. Obszedł on kolejno nietylko naczelników lóż, ale głównych przewódców stronnictwa: La Fayetta, Duponta (de l’Eure), Benjamina Constant, Kazimierza Perier. Następnie, gdy już rezultaty wyborów paryskich nie przedstawiały żadnej wątpliwości, wyjechał na prowincję, ażeby sprawić przeciwko ministerstwu najzupełniej to samo, co ministerstwo ze swej strony czyniło przeciwko opozycji.
To właśnie tłómaczy ową nieobecność jego, którą zaznaczyliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów nie określając przyczyny.
Z powrotem rozsiał wieść o jednozgodnem prawie spółdziałaniu, jakie departamenty przyrzekły Paryżowi; tak, że oczekiwano już tylko na dzień oznaczony.
Dnia 17. grudnia rozpoczęły się wreszcie wybory Paryskie. Dzień był dość przyjemny; każdy wyborca skierował się spokojnie ku swemu merostwu, i nic nie oznaczało, żeby jutrzejsza niedziela, jakkolwiek dzień wypoczynku, miała być dniem a raczej wieczorem burzliwym.
Stare przysłowie powiada, że dnie idą po sobie, ale nie.są sobie podobne.
W samej rzeczy, dzień następny hukiem i błyskiem przypominał burzę. Owego dnia, błyskawice, poprzedniki straszliwej burzy lipcowej, mającej trwać trzy dni, ogniem zaznaczyły niebo.
Było to z rana owej sławnej niedzieli 18.; Salvator spożywał właśnie śniadanie z Fragolą, jedno z tych idyllicznych śniadań, jakie wyprawiają sobie kochankowie, gdy usłyszano jak ktoś zadzwonił i Roland począł warczeć.
Warczenie Rolanda, odpowiadające poruszeniom dzwonka, wskazywało odwiedziny wątpliwe.
Było to jedną z tysiącznych ostrożności wstydliwych, iż Fragola uciekała i kryła się w głębi swego pokoju, gdy usłyszała dzwonek. Podniosła się więc od stołu i wybiegła.
Salvator poszedł otworzyć.
Jakiś człowiek, odziany w szeroką czamarkę, to jest w wielki surdut, obłożony szeroko futrem, stanął na progu.
— Czy pan jesteś posłańcem z ulicy Żelaznej? zapytał.
— Tak, odpowiedział Salvator, starając się dojrzeć twarzy przybywającego, lecz nie mógł tego dokazać, z powodu, iż przybysz miał całą twarz zakrytą potrójną opaską z ciemnej wełny.
— Obciąłbym z panem pomówić, wyrzekł nieznajomy, wchodząc i zamykając drzwi za sobą.
— Czego pan żąda? zapytał posłaniec, usiłując przebić wzrokiem gęstą zasłonę, okrywającą twarz przybyłego.
— Jesteś pan sam? zapytał, spoglądając wokoło siebie.
— Tak, odpowiedział Salvator.
— Zatem niepotrzebne jest to przebranie, wyrzekł, zrzucając bez ceremonji czamarę i zrywając gęstą zasłonę, okrywającą twarz jego.
Salvator z wielkiem zdumieniem poznał w nim pana Jackala.
— Pan? zawołał.
— Ależ tak, ja, odpowiedział pan Jackal z wielką dobrodusznością. Dlaczego tak się dziwisz? Czy nie powinienem złożyć panu podziękowanie za te kilka dni, które z łaski twojej mogę spędzić jeszcze na tej ziemi? Gdyż głośno oświadczam, pan wybawiłeś mnie ze szkaradnej sprawy. Brrrrr!... Aż mnie dreszcz przechodzi, gdy sobie o tem pomyślę.
— Tłómaczysz mi pan cel swoich odwiedzin, powiedział Salvator, ale nie tłómaczysz swego przebrania.
— Nic prostszego, kochany panie. Najpierw muszę ci powiedzieć, że przepadam za takiem ubraniem, zwłaszcza w zimie, a przyznasz pan, że dziś z rana daje się czuć prawdziwe zimno grudniowe; przytem obawiałem się być poznanym idąc do pana.
— Dobrze! więc co pan chcesz powiedzieć?
— Trudnoby mi było, żeby nie powiedzieć, niepodobna, wytłómaczyć odwiedziny w takim dniu, jak dzisiejszy.
— Czy to dzień dzisiejszy nie jest takim, jak wszystkie inne?
— Wcale nie. Najpierw, jest to niedziela, prócz tego, mamy dziś drugi, a tem samem ostatni dzień wyborów.
— Jeszcze nie rozumiem.
— Cierpliwości, a wszystko pan zrozumiesz. Tylko, ponieważ przychodzę w ważnej sprawie, wymagającej niektórych wyjaśnień, byłbym panu obowiązany, gdybyś mi pozwolił usiąść.
— O! przepraszam po tysiąc razy, kochany panie Jackal.
Młodzieniec ukazał panu Jackalowi salonik, którego drzwi zostały przez pół otwarte.
Pan Jackal wszedł i usadowił się w fotelu stojącym przed kominkiem.
Salvator stał.
Przez drugie drzwi saloniku, wychodzące na pokój jadalny, które były również uchylone, spostrzegł pan Jackal dwa nakrycia na stole.
— Pan byłeś przy śniadaniu? rzekł.
— Skończyłem już, odpowiedział Salvator, jeżeli więc pan zechcesz przystąpić do rzeczy...
— Niezwłocznie. Mówiłem więc panu, że niepodobna mi było wytłómaczyć odwiedzin w dniu takim, jak dzisiejszy...
— A ja odpowiedziałem, że nie rozumiem.
— Otóż, zrozumiesz pan, jak się dowiesz, nie, że wszyscy kandydaci opozycji utrzymali się w Paryżu, o czem wreszcie pan wiesz, ale, że większość kandydatów liberalnych utrzymała się w całej Francji. Wyznasz więc pan, że jeśli jest niedziela dla pana takim samym dniem, jak wszystkie inne, to nie jest bynajmniej takim samym dla dzisiejszego rządu.
— Co też mi pan zwiastujesz? zawołał Salvator.
— To, o czem jeszcze nikt nie wie, ale co oznajmił nam telegraf; pozwól mi pan powiedzieć, jeśli mam sądzić po radości, jaką ci ta wiadomość sprawia, żem niezupełnie stracił czas wybrawszy się do ciebie w odwiedziny; ale to dopiero połowa tego, co ci miałem powiedzieć, panie Salvatorze.
Salvator wyciągnął rękę.
— Najsamprzód jednak, panie Jackal, wyjaśnijmy ten punkt, rzekł, powiadasz pan, że większość kandydatów opozycji utrzymała się na prowincjach!
— Przysięgam, odpowiedział uroczyście i smutno pan Jackal, wyciągając rękę z kolei.
— Dziękuję za dobrą wieść i oddaję ci się cały na usługi, jeśli będę jeszcze kiedy tyle szczęśliwym, że cię spotkam pod gałęzią.
Pan Jackal drgnął.
— Więc uważasz, kochany panie Salvatorze, żeśmy się kwitowali?
— Zupełnie, panie Jackal, odpowiedział młodzieniec, zobaczysz to pan przy pierwszej sposobności.
— Otóż ja, rzekł tajemniczo naczelnik policji, uważam, żem się tylko skwitował w połowie względem pana i dlatego właśnie proszę, ażebyś mi pozwolił mówić dalej.
— Słucham pana z największem zajęciem.
— Pozwól mi pan zrobić jedno zapytanie.
— I owszem.
— Jakbyś sobie postąpił, gdybyś był rządem, albo mówiąc prościej, gdybyś był królem Francji i widział, że pomimo wszystkich twoich i twych urzędników usiłowań, stronnictwo przeciw któremu walczysz, zwycięża?
— Badałbym, kochany panie, odpowiedział poprostu Salvator, dlaczego stronnictwo, przeciw któremu walczę, zwycięża, a gdyby pokazało się, iż stronnictwo to rzeczywiście posiada większość głosów, złączyłbym się z większością. Nic łatwiejszego.
— Zapewne, zapewne, i gdybyśmy poszli za radą jedynie zdrowego rozsądku, prawda po stronie pańskiej by była. Trzeba przedewszystkiem zdać sobie sprawę z żywiołów powodzenia, jakie posiada przeciwnik, i ująć je; w tem się zgadzamy. Na szczęście rząd nie widzi rzeczy tak jasno; on umie tylko powściągać.
— Naciskać! rzekł z uśmiechem Salvator.
— Naciskać, być może, nie chodzi o wyraz. Owóż, rząd, sądząc zapewne, iż działa w interesie większości, postanowił powściągać, albo naciskać, lecz jak się on do tego weźmie?
— Tego nie wiem, odrzekł Salvator, potrząsając głową.
— Zapewne, możesz pan nie wiedzieć, ale ja mogę wyjaśnić twoje wątpliwości, i po to tylko tu przyszedłem. Jak się też panu zdaje, co czyni rząd, ażeby odbić ten cios?
— Może postawi Paryż w stanie oblężenia, jak to miał zamiar w dniu przeznaczonym na stracenie pana Sarrantego, lub podczas pogrzebu Manuela. Może pan de Villele zamknie wszystkie dzienniki opozycyjne.
— Są to wszystko środki przypuszczalne. A ja chcę panu mówić o środkach pewnych.
— Przyznasz, kochany panie Jackal, że wszystko to są rzeczy niebardzo jasne.
— Czy chcesz pan, ażebym ja był od nich jaśniejszym?
— Zrobisz mi pan wielką przyjemność.
— Co pan zamyślasz robić dziś wieczorem?
— Uważ pan, że mnie wypytujesz, zamiast mi oznajmiać.
— Jest to postępowanie dla dojścia do celu.
— Zgoda. A więc, nie mam żadnego zamiaru na dzisiejszy wieczór. Potem dodał uśmiechając się: Będę robił to, co każdego wieczora, kiedy Bóg pozwala mi spocząć: będę czytał Homera, Wirgiliusza, albo Lukana.
— Szlachetny to wypoczynek, którego i ja radbym czasami używać i do którego dziś pana zachęcam więcej niż kiedykolwiek.
— Dlaczegóż to?
— Bo znam pana dobrze, nie musisz lubić hałasu, zgiełku, wrzawy.
— Aha! zaczynam rozumieć. Pan sądzisz, że dzisiaj w Paryżu będzie hałas, zgiełk i wrzawa?
— Bardzo się tego obawiam.
— Coś nakształt zaburzenia? zapytał Salvator, bystro wpatrując się w gościa.
— Być może zaburzenie, odpowiedział pan Jackal. Powtarzam panu, że nie chodzi mi o wyrazy, ale chciałbym cię przekonać, że dla człowieka tak spokojnego jak pan, czytanie poetów starożytności byłoby daleko pożyteczniejszem od przechadzki po mieście, począwszy do siódmej wieczorem.
— Aha!
— Tak jest, jak mam honor panu oznajmić.
— Więc pan pewnym jesteś, że dziś wieczór będzie burza?
— Eh! panie Salvatorze, człowiek nigdy niczego pewnym nie jest, a zwłaszcza kaprysów tłumu, a jeżeli z kilku wiadomości poczerpniętych z dobrego źródła wolno wyprowadzić jakie wnioski, to śmiem powiedzieć, że objawy radości ludowej będą tego wieczora głośne... a nawet... wrogie.
— Tak! I to mianowicie między siódmą a ósmą wieczorem? wtrącił Salvator.
— Zapewne. Znam o tyle, pojmujesz pan, serce i umysł pospólstwa, ażeby twierdzić, że kiedy wieść o zwycięztwie opozycji rozejdzie się po Paryżu, to Paryż drgnie, a drgnąwszy, zaśpiewa... Owóż, od piosnki do lampy krok tylko. Skoro Paryż będzie illuminowany, to od lampy do petardy dość wyciągnąć rękę. Paryż więc puszczać będzie petardy, a nawet race. Przypadkiem, jaki wojskowy lub ksiądz przechodzi przez jednę z ulic, gdzie lud oddawać się będzie tej niewinnej zabawce, wyrostek jaki (wiek ten jest nielitościwym, powiada poeta), zawsze przypadkiem, rzuci petardę, albo racę na tego czcigodnego przechodnia. Ztąd wielka radość i śmiechy z jednej strony, z drugiej wybuch gniewu, albo okrzyk trwogi. Nastąpi wymiana ostrych słów, wymysły, a może i razy: poruszenia tłumu są tak niespodziewane!
— Pan sądzisz, że przyjdzie aż do razów?
— A no tak. Rozumiesz pan: ktoś podniesie laskę na wyrostka, wyrostek schyli się, ażeby uniknąć razu; schylając się, zawsze nieszczęśliwym przypadkiem, natrafi na kamień pod ręką. Otóż, najtrudniej zacząć zbierać kamienie: za pierwszym pójdą drugie i niebawem powstanie ich kupa. Cóż robić z kupą kamieni, jeśli nie barykadę? Zaczną się więc barykady, zrazu lekko, potem coraz ciężej, zwłaszcza, jeśli jaki woziwoda wpadnie na głupi pomysł wpakowania tam swojego wozu. Tu dopiero policja da dowód troskliwości swej, istotnie ojcowskiej, zamiast przytrzymać hersztów, bo tacy są wszędzie, rozumiesz pan, ona odwróci oczy, mówiąc: „niech się tam dzieci pobawią“, i pozwoli barykadować.
— Ależ to poprostu, niegodziwie.
— Czemuż pospólstwo nie ma się zabawić? Wiem, że w zamieszaniu może przyjść komu myśl a nawet jestem pewien, że komuś ta myśl przyjdzie, żeby zamiast petardy strzelić z pistoletu, a zamiast racy wypalić z fuzji. Wtedy, pojmujesz pan, policja, pod zarzutem słabości lub wspólnictwa, będzie musiała się wdać. Ale wystąpi ona, bądź pan pewien, tylko w ostateczności. Dlatego to, kochany panie Salvatorze, jeżeli miałeś pierwotnie zamiar pozostać w domu i czytać swych ulubionych autorów, radziłbym ci bynajmniej nie zmieniać tego programu.
— Dziękuję za radę, rzekł poważnie Salvator, na ten raz skwitowaliśmy się rzeczywiście; chociaż, prawdę powiedziawszy, dziś z rana o godzinie siódmej miałem wiadomość o tem, co mi pan raczyłeś powiedzieć na końcu.
— Żałuję, żem przybył zapóźno.
— Nic straconego.
Pan Jackal wstał.
— Odchodzę więc od pana z tą pewnością, że ani ty, ani twoi przyjaciele nie wśliźniecie się w osie gniazdo, nieprawdaż?
— Co do tego, nie obiecuję. Postanawiam, owszem „wśliznąć się“ tam, jak pan powiadasz, gdzie będzie najwięcej hałasu.
— Doprawdy?...
— Trzeba wszystko przewidzieć.
— Pozostaje mi więc tylko, kochany panie Salvatorze, życzyć ci szczerze, ażebyś uniknął wszelkiego złego, rzekł pan Jackal, wstając i kierując się do przedpokoju, gdzie zostawił czamarkę.
— Dziękuję za dobre życzenia, odrzekł Salvator odprowadzając go, i nawzajem, pozwól mi pan życzyć sobie zarówno, ażeby ci nic złego nie stało się na wypadek gdyby ministerstwo padło ofiarą swego wynalazku.
— To los wszystkich wynalazców, rzekł melancholijnie pan Jackal, oddalając się.

VI.
Przegrywka do wypadków roku 1830.

Kiedy pan Jackal dawał te ojcowskie napomnienia Salvatorowi, mieszkańcy Paryża przechadzali się w sposób najniewinniejszy: jedni z żonami, drudzy z dziećmi, inni wreszcie sami. Nikt nie myślał, żeby się miało stać co złego, a chociaż była to niedziela dobrze mroźna, to prawda, ale także pełna promieni słonecznych, nikomu ani w głowie nie postało, żeby się zanosiło na jaki wypadek. Uciekali z domów, bo żądni byli światła i słońca choćby grudniowego. Jest to naturalne życzenie ludzi, żyjących cały tydzień w cieniu.
Jednym razem, na bulwarach, w ulicy, na polach Elizejskich zabrzmiała wieść taka „Opozycja górą!“
Któż więc zwycięzcą? Tenże sam tłum.
Tłum, zachwycony zwycięztwem, począł się odzywać.
Najpierw pocichu.
Złorzeczono ministerstwu; odgrażano się jezuitom w długich i krótkich sukniach; poczęto żałować króla, rzucano najróżnorodniejsze oskarżenia.
— To wina pana de Villele, mówił jeden.
— To wina pana de Peyronnet, mówił drugi.
— To wina pana de Corbiere, mówił trzeci.
— Pana de Clermont-Tonnerre, mówił czwarty.
— Pana de Damas, mówił piąty.
— Kongregacji, mówił szósty.
Po odejściu pana Jackala, Salvator narzucił płaszcz i poszedł w stronę bramy św. Dyonizego.
W przeddzień, widząc, że się zanosi na ogromną większość opozycji, pośpiesznie zwołano wszystkie loże wolnomularskie.
Napływ był ogromny. Niektórzy mówili:
— Nadeszła pora działania!
— Jesteśmy gotowi, odpowiedziało na to wielu innych.
Mówiono, że czas stosowny jest do wywołania przewrotu w administracji.
Salvator smutno potrząsnął głową.
— Dobrze! rzekli najgorętsi, większość w Paryżu nie jestże większością we Francji? Paryż nie jest-że mózgiem, który myśli, zastanawia się, działa? Owóż, sposobność się nadarza, niech ją Paryż pochwyci, a prowincja pójdzie za nim.
— Jest to bezwątpienia sposobność, melancholijnie odezwał się Salvator, ale, wierzajcie mi przyjaciele, jest ona złą. Przeczuwam ja jakąś samołówkę, w którą chcą nas wciągnąć i w której zginiemy. Mam więc sobie za obowiązek ostrzedz was. Wy jesteście dobrzy i dzielni drwale, ale drzewo, które chcecie zwalić, jeszcze nie dojrzało do cięcia. W tej chwili jeszcze mieszacie ministerstwo z królem, tak, jak może później mieszać będą króla z monarchią. Zdaje się wam, że naruszając jedno pociągniecie drugie; mylicie się, moi przyjaciele, mylicie się głęboko! przewroty społeczne nie są bynajmniej przypadkami, wierzajcie mi: dokonywają się one z taką samą dokładnością matematyczną, jak przewroty na kuli ziemskiej. Morze wtedy tylko występuje nad brzegi, kiedy Bóg mu powie: „Zrównaj góry i zapełnij wąwozy“. Otóż ja wam powiadam, a tembardziej wierzyć mi możecie, iż powiadam to z żalem, że nie nadeszła we Francji godzina do zrównania monarchii: Czekajcie, miejcie nadzieję, ale powstrzymajcie się od bliskiego i dalekiego udziału w tem, co się tu dziać będzie za kilka dni. Działając inaczej, staniecie się nietylko ofiarami, ale nawet wspólnikami czynów rządowych. Cóż bowiem chcą uczynić ministrowie Nie wiem, ale błagam was, cokolwiekbądź zajdzie, nie dawajcie wmieszaniem się swem pretekstu do nieszczęścia.
Słowa te wypowiedział Salvator z takim smutkiem, że każdy spuścił głowę i zamilkł.
I dlatego to Salvator bynajmniej nie zdziwił się tem, co mu pan Jackal powiedział z rana, ponieważ sam już on udzielił innym tej rady, z którą do niego przybył naczelnik. I dlatego to Salvator uśmiechał się na uboczu, słysząc, jak powstawano na ministerstwo, a żałowano króla.
Noc tymczasem nadeszła i rozpoczęto zapalać latarnie, Naraz w tłumie zrobił się ruch nadzwyczajny, ruch, który tworzą tylko przybory wód i tłumów. Wszystko, co było na nogach, ruszyło się, drgnęło, zafalowało.
Przyczyna tego falowania była bardzo prostą; znamy ją. Dowiedziano się z dzienników wieczornych o rezultacie wyborów na prowincji.
Pewne wreszcie wiadomości dochodzą do tłumów z szybkością piorunującą.
Tłum więc zafalował.
I domy uległy podobnież falowaniu, jak tłum.
Na głos ulicznika, który zawołał: „Kagańców!“ zaświeciło jedno okno, potem drugie, potem trzecie.
Piękny to widok miasto oświetlone, a nadewszystko Paryż. Ale jakkolwiek może być malowniczą scena tego rodzaju, niektóre osoby lęk mają przed nią. To też się właśnie zdarzyło w tłumie mieszczan przechodzących tego wieczora przez ulicę św. Dyonizego, św. Marcina i mianowicie przez drobne uliczki tamtym przyległe; bo rzecz to godna uwagi, że im ulice są mniejsze, tem rzęsiściej oświetlają się w dnie uroczystości publicznych.
Oświetlano więc, a między innemi ulice św. Dyonizego i św. Marcina, wyglądały jak dwa fosforyczne strumienie.
Bez względu na to, wieczór był spokojny. Serca liberalnych niewątpliwie doznawały wzruszenia w głębi, ale dzięki zaleceniom Salvatora, wszystko zdawało się cichem po wierzchu.
Jednakże, jak jedno nasze przysłowie powiada: nie ma porządnego święta bez jutra; gdyby nie przysłowie, nie pozwoliłbym sobie tego powiedzieć.
Pan Jackal doznał zawodu: spokój był tak wielki, że go nie było sposobu naruszyć.
Nazajutrz, to jest 19, dzienniki zdały sprawę z oświetleń wieczornych i oznajmiły, że iluminacja wznosi się wieczorem, tylko prawdopodobnie wzrośnie tak, jak tryumf, to jest będzie powszechną.
Ze swej strony dzienniki ministerjalne same zmuszone przyznać się do porażki, uczyniły to w gorzkich wyrazach. Mówiły o smutnym rezultacie i o sposobie, jakim przyjęto w stolicy tę złowrogą wiadomość.
„Stronnictwo pospólstwa tryumfuje, mówiły one, biada krajowi! Niebawem zobaczymy poczynające się dzieło rewolucji“.
Ale Paryż nie zdawał się odczuwać smutku ministerstwa; udał się do swoich zajęć jak zwykle, i był spokojny, jeśli nie radosny przez dzień cały.
Inaczej stało się wieczorem.
Wieczorem tak jak zapowiedziały dzienniki liberalne, Paryż zrzucił odzież powszednią i ubrał się świątecznie. Ulica św. Marcina, św. Dyonizego i ulice przyległe oświetliły się jak za dotknięciem laski czarodziejskiej.
Na widok tej rzeki kagańców powstał wybuch radości, który miał odbrzmieć w najdalszej głębi serc ministrów, nakształt grobowego echa. Ludzie tysiącami przechadzali się, potrącali, rozmawiali z sobą nie znając się. Radość wyłoniała się ze wszystkich piersi razem z oddechem; wdychano pierwszy powiew swobody rozległejszej, a zwłaszcza więcej narodowej, uciśnione płuca rozszerzały się.
Dotąd nic do zarzucenia tłumowi; był to dobry i uczciwy tłum, radujący się swem zwycięztwem, ale bez zamiaru nadużycia.
Niektórzy wydawali wprawdzie okrzyki antiministerjalne, ale liczba ich była bardzo ograniczona. Protestacja była głośniejsza milczeniem niż szumem; cisza była bardziej imponującą niż burza.
Naraz, jeden z tłumu zawołał:
— Panowie! nakupcie rac i petard! Trzeba uczcić wybory!
Nakupiono.
Patrzano zrazu na nie machinalnie, może nawet bojaźliwie, i nikt nie podpalał; potem, chłopak jakiś podszedł do mieszczanina i przez figiel wsunął mu babkę zapaloną w kieszeń, mieszczącą zakupione prochowe pukawki.
Pukawki zajęły się, mieszczanin wypalił.
Było to jakby hasłem.
W tej chwili pukawki zabrzmiały ze wszech stron; tysiączne race, niby gwiazdy spadające, przewinęły się wężami po przestworze.
Większa część mieszkańców miała się do odwrotu, ale nie było to rzeczą łatwą wpośród tego zbitego tłumu; w kilka chwil wreszcie rzeczy zmieniły postać. Ukazały się dzieci, młodzież, mężczyźni; wszystko to było odziane w podarte szaty, jakby dla wzbudzenia zajęcia; wszystko to na tych ulicach, rzęsisto oświeconych odsłaniało nędzę, która zwykle ukrywa się w ciemnościach: gromada dziwna, fantastyczna, z miny jeśli nie z liczby podobna do tych cieniów, które widzieliśmy błąkające się na ulicy Pocztowej, o kilka kroków od Gadającej studni, naprzeciwko tajemniczego domu, z wierzchołka którego, przypominamy sobie, spadł biedny Volauvent.
I rzeczywiście, pośród tej gromady wprawnemu oku przedstawiali się, pod przewodnictwem Gibassiera udający jakby go nie znali, ciż sami poczciwi towarzysze pana Jackala, których mieliśmy już zaszczyt ukazać czytelnikom pod malowniczemi nazwiskami Papillon, Carmagnole, Avoine, Brin d’Acier.
Salvator stał na swoim posterunku przy ulicy Żelaznej; uśmiechnął się jak wczoraj, poznając te wszystkie twarze, do których mógł przyczepiać nazwiska.
Powody, które do nas nie doszły, ale które musiały mieć swą ważność, zawiesiły wybuch, mający nastąpić wczoraj, jak Salvatorowi oznajmił pan Jackal. Salvator oczekiwał, a niedoczekawszy się, pewny był, że odłożono go na jutro. Ale widząc zbliżającą się gromadę w łachmanach, z pochodniami w ręku, z twarzami czerwonemi, z wzrokiem krwawym, kroczącą chwiejnie pod przywództwem hersztów, których wymieniliśmy, domyślił się on, że byli to posłannicy wichrzycielstwa i że teraz dopiero rozpocznie się na dobre.
Jakoż, rzucając się w tłum, nowi ci aktorowie zaczęli naraz wykrzykiwać najsprzeczniejsze wiwaty:
— Niech żyje Lafayette! Niech żyje cesarz! Niech żyje Dupont-de-l’Eure! Niech żyje Napoleon II-gi. Niech żyje rzeczpospolita!
Ale ponad te wszystkie okrzyki, wybiegał jeden głośny:
— Kagańców! kagańców!
Był to naczelny motyw tej grobowej symfonji.
Pochód entuzjastów trwał godzinę.
Ale jeżeli na ich patrjotyczne nawoływania zapłonęło kilka ociągających się kagańców, za to drugie pospieszniejsze już dochodziły do końca i gasły. Nie taki był przecież zamiar „kagańcowych“.
Gromada zatrzymała się przed domem zostającym w zupełnej ciemności i wydając dzikie okrzyki, wzywała mieszkańców do oświetlenia.
Okrzyki streszczały się w tych apostrofach.
Każdy czas zamieszek politycznych ma swoje; apostrofy z roku 1827 były następujące:
— Precz z jezuitami! Precz z bigotami! Precz z ministerjalnemi! Precz z villelistami!
Żaden z mieszkańców domu nie dał znaku życia. Milczenie to zniecierpliwiło gromadę.
— Nawet nie odpowiadają! wykrzyknął jeden.
— To obelga dla ludu! odezwał się drugi.
— Lżą patrjotów, zawołał trzeci.
— Śmierć jezuitom! ryknął czwarty.
— Śmierć! śmierć! zapiszczały wyrostki.
I jak gdyby okrzyk ten był hasłem, cała gromada, to z kieszeni, to z pod bluz, to z pod fartuchów, wydobyła kamienie rozmaitych form i rozmiarów, któremi gruchnęła naraz w szyby okien milczącego domu.
Po kilku minutach nie pozostało ani jednej szyby. Dom przebity został na wskroś przy wielkich wybuchach śmiechu większej części obecnych, którzy w tych wypadkach widzieli tylko naukę, daną tak zwanym wówczas złym francuzom.
Zaczęła się rewolucja.
Zdobyty dom był pusty.
Był to dom, który odnawiano wewnątrz, stał więc na teraz całkiem niezamieszkany.
Prawdziwi wichrzyciele byliby poprzestali na tej racji, że w braku mieszkańców niepodobna było oświetlać okien; ale wichrzyciele nasi, a raczej pana Jackala, byli zapewne naiwniejsi lub zdolniejsi od wichrzycieli zwyczajnych, gdyż zastawszy dom bez sprzętów i mieszkańców wydawali tak okropne okrzyki, że towarzysze ich, pozostający na ulicy, ryknęli ze wszech stron:
— Zemsta! rżną naszych braci!
Czytelnicy wiedzą tak dobrze jak i my, że nie zarzynano nikogo. Ale był to tylko pretekst, a raczej hasło dla zajęcia domów zamieszkałych, których lampy były tak nieszczęśliwe, że zagasły.
Kagańce zaświeciły na nowo, ku wielkiej radości tłumu.
W tej chwili przechodziły przez ulicę św. Dyonizego fury ciągnące na rynek Niewiniątek lub wracające.
Owóż ludzie prowadzący te fury mieli prawo zdziwić się, zobaczywszy w tej tak zwykle spokojnej ulicy, o podobnej godzinie, wielki tłum krzyczący, śpiewający, wrzeszczący i rzucający na wszystkie strony pukawkami.
Konie wszelako bardziej jeszcze były zdziwione niż przewodnicy; nie dlatego żeby wrzaski tłumu były wogóle nieprzyjemne koniom, ale co zastanawiało, drażniło i zatrzymało w biegu te czworonogie, to woń, błysk i łoskot pukawek.
Koń warzywnika niekoniecznie jest koniem bojowym. Konie zatem uczciwych przekupniów zatrzymały się, wydając długie rżenie, mieszające się z okrzykami tłumu, co tworzyło nuty najnieodpowiedniejsze, koncert najniezgodniejszy.
Przewodnicy zacięli ich silnie batami; ale zamiast iść naprzód, konie cofały się w tył.
— Pójdą! wołali jedni.
— Nie pójdą, wołali drudzy.
— A ja wam powiadam, że pójdą, odezwał się jakiś ulicznik, wpychając pukawkę pod ogon koniowi idącemu przodem.
Koń wierzgnął, zarżał i cofnął się, zamiast iść naprzód.
Tłum wybuchnął homerycznym śmiechem.
— Wy zagradzacie drogę publiczną! krzyknął Gibassier głosem basowym.
— Patrzcie, to pan Prudhomme! zawołał ulicznik.
Rzeczywiście, Henryk Monnier niedawno co wymyślił ten typ, który odtąd stał się popularnym.
— Wy przeszkadzacie objawom radości publicznej! odezwał się z kolei Carmagnole, jako echo Gibassiera.
— Na imię Wszechmocnego Pana, mruczał Avoine, który przez stosunki z wynajemczynią krzeseł w kościele św. Sulpicjusza znabożniał, nie stawajcie na drodze wyrokom Opatrzności.
— Ależ do stu piorunów! zawołał woźnica, do którego stosowały się te słowa, widzicie przecież, iż nie mogę postąpić naprzód, mój koń nie chce ruszyć ani kroku.
— To cofnij się, mój bracie, odpowiedział pobożnie Avoine.
— Ależ, do trzystu djabłów, nie mogę ruszyć ani naprzód, ani w tył, zawołał przekupień.
— To zejdź i wyprząż, rzekł Carmagnole.
— Na psa się nie zdało! wrzasnął przekupień, jak wyprzęgę, to przecież fura sama nie pójdzie ani w prawo, ani w lewo.
— Dosyć tej gadaniny! rzekł Gibassier przerażającym basem.
I dawszy znak kilku łobuzom, którzy zdawali się tylko nań oczekiwać, rzucił się na krnąbrnego przekupnia, którego łatwo powalił, gdy tymczasem towarzysze jego odprzęgli konia z taką sprawnością, jakby całe życie nic innego nie czynili.
Przykład ten zastosowano i do innych fur: spłoszono przekupniów i wyprzężono konie.
W dziesięć minut potem wznosiła się barykada.
Była to pierwsza od owego pamiętnego dnia 12 maja 1788 roku.
Wiemy wszyscy, że nie była ostatnią.

VII.
Ruch idzie swoim porządkiem.

Po zamknięciu ulicy zatrzymało się wszystko co stało za furami.
Tłum, widząc wznoszącą się górę, krzyknął wzdłuż całej ulicy przeciągłe hurra tryumfu, i począł dalej wznosić ze wszech stron podobne.
Było około godziny dziesiątej; okrzyki odzywały się coraz gwałtowniejsze; petardy wszelkiego rodzaju, race, pękały pomiędzy przechodzącymi. Zgiełk ten trwał trzy do czterech godzin bezkarnie i doszedł do apogeum, kiedy naraz, ku osłupieniu wszystkich, z jednej z bocznych ulic wystąpił, jak z pod ziemi, oddział żandarmów.
Skierowali się oni spokojnie ku barykadom i zaczęli rozrzucać jednę po drugiej.
Dotąd wszystko to rzecz bardzo prosta i niebezpieczna; ale jeżeli czytelnicy nasi zechcą spojrzeć w ulicę Żelazną, zobaczą, że położenie groziło powikłaniem.
Jednym z najzaciętszych wznosicieli barykady na ulicy św. Dyonizego, naprzeciw ulicy Grenetat, był nasz przyjaciel Jan Byk.
W liczbie tych, co wyprzęgali fury, było kilku też naszych znajomych, jako to: Szkopek, Murzyn i Zwierzynka. W niejakiej odległości od nich operował oddzielnie mały Fafiou.
Z rogu ulicy Żelaznej, Salvator pogardliwym wzrokiem przyglądał się rozmaitym przez nas opowiedzianym scenom. Już miał się cofnąć, zasmucony rolą, jaką odgrywali nieszczęśliwi robotnicy, wbrew całemu rozumowi wciągnięci do tej sprawy, kiedy nagle spostrzegł Jana Byka z towarzyszami umocowującymi barykadę. Poszedł prosto do cieśli i biorąc go za ramię:
— Janie, rzekł głosem cichym.
— Panie Salvatorze! zawołał cieśla.
— Cicho bądź, odpowiedział, i chodź zemną.
— Zdaje mi się, panie Salvatorze, że to co mi pan masz powiedzieć, musi chyba być bardzo ważne, bo teraz nie pora do rozmowy.
— Tak, to co ci mam powiedzieć jest bardzo ważne; chodź więc natychmiast.
Salvator uprowadził Jana Byka z wielkim tego ostatniego smutkiem, jak wnosić można było po melancholijnych spojrzeniach, rzucanych na barykadę z takim postawioną trudem, a którą kazano mu znienacka porzucić.
— Janie, rzekł Salvator, uprowadziwszy go o jakie trzydzieści kroków, czy ja ci kiedy dałem jaką złą radę?
— Nigdy, panie Salvatorze! ale...
— Czy masz we mnie zupełną ufność?
— Spodziewam się, panie Salvatorze! ale...
— Czy przypuszczasz, że mogę ci zalecać czyn zły?
— O! nigdy w świecie, panie Salvatorze! ale...
— A więc wracaj do domu i to natychmiast.
— Niepodobna, panie Salvatorze.
— Czemu niepodobna?
— Bo jesteśmy zdecydowani...
— Ą na co?
— Żeby skończyć z jezuitami i pieczeniarzami.
— Czyś ty pijany, Janie?
— O! przysięgam na Boga, panie Salvatorze, przez cały dzień nie miałem w ustach kieliszka wina.
— To dlatego widać pleciesz takie banialuki?
— A nawet, oświadczył Jan Byk, gdybym ośmielił się wyznać, tobym wam powiedział, że mi się piekielnie chce pić.
— Tem lepiej.
— Jakto, pan mówisz, tem lepiej?
— Tak, wejdź tu ze mną.
I wziąwszy cieślę za ramię, wprowadził go do szynku, pchnął na krzesło i sam usiadł naprzeciwko.
Salvator kazał dać butelkę wina, którą cieśla wychylił jednym ciągiem.
— Posłuchaj Janie, rzekł posłaniec, jesteś dzielnym i uczciwym chłopcem; dowiodłeś mi tego wielokrotnie; ale wierzaj mi, zostaw w spokoju przez niejaki czas jezuitów i pieczeniarzy.
— Ależ, panie Salvatorze, rzekł cieśla, przecież my jesteśmy w rewolucji?
— W ewolucji, chciałeś powiedzieć, mój biedny przyjacielu, i nic więcej, odparł Salvator, tak, możesz narobić wiele hałasu, ale nie zrobisz nic dobrego. Kto cię tu przyprowadził w porze, kiedy powinieneś spać? Bądź szczery.
— Fifina, odparł Jan Byk, kiedy nawet, co prawda,, ani mi się śniło wychodzić z domu.
— Cóż powiedziała, ażeby cię skłonić?
— Powiedziała mi: „chodźmy na iluminację“.
— I nic więcej?
— Owszem, dodała: „Będzie zapewne dużo hałasu, to bardzo zabawne“.
— Tak, a ty, człowiek spokojny, względnie zamożny, bo masz teraz od generała Lebastard de Prémont tysiąc dwieście franków dożywocia, ty, który lubisz sobie wypoczywać po całodziennej pracy, uważałeś za rozrywkę nie przysłuchiwać się wrzawie, ale ją robić. A zkąd wiedziała o tem Fifina?
— Spotkała jednego pana, który powiedział jej: „Dziś wieczór będzie gorąco na ulicy św. Dyonizego; poprowadź tam swego człowieka“.
— Co to za pan?
— Ona go nie zna.
— Ale ja go znam, rzekł Salvator.
— Alboż go pan widziałeś?
— Nie potrzebuję widzieć agenta policyjnego, ja go przeczuwam.
— Jakto! sądzisz pan, że to był szpieg? zawołał Jan Byk, marszcząc energicznie brew, co równoważyło te słowa: „Żałuję, żem o tem nie wiedział; byłbym połamał gnaty temu jegomości“.
— Jest jeden pewnik prawny, kochany Janie Byku, który mówi; „nos bis idem“.
— Co znaczy?
— Żeby nie znęcać się dwa razy nad tym samym człowiekiem.
— Tom ja się już raz nad nim znęcał? zapytał żywo Jan Byk.
— Tak jest, mój kochany, o małoś go nie udusił pewnej nocy na bulwarze Inwalidów.
— Jakto! zawołał Jan Byk, siniejąc, to Gibassier?
— Więcej to niż prawdopodobne, mój przyjacielu.
— Ten, którego cała okolica oskarża, że umizga się do Filmy? O! ja go wynajdę.
Jan Byk wzniósł ku niebu pięść grubą, jak głowa dziecięcia.
— Czekaj; nie chodzi tu o niego, lecz o ciebie, rzekł Salvator, ponieważ byłeś tak głupi, żeś tu przyszedł, miejże przynajmniej tyle rozumu, żeby się ztąd gładko wycofać, a jeżeli zostaniesz jeszcze pół godziny, zabiją cię jak psa.
— W każdym razie, ryknął cieśla oburzony, drogo sprzedam życie.
— Lepiej jest zachować je na lepszą sprawę, rzekł Salvator energicznie.
— To dzisiejsza sprawa nie jest dobrą? zapytał Jan Byk zdziwiony.
— Dzisiejsza jest sprawą policyjną, a ty, ani wiedząc o tem, pracujesz dla tych, których nienawidzisz.
— Phii! odezwał się Jan Byk. Jednakże, dodał po chwili, ja tu jestem z przyjaciółmi.
— Z jakiemi przyjaciółmi? zapytał Salvator, który w gromadzie odróżnił tylko atletę.
— Jest tu Szkopek, Murzyn, Zwierzynka i inni.
Nędzny Fafiou, przeciw któremu cieśla zawsze żywił uczucie zazdrości, zaliczony został do „innych“.
— I to ty ich przyprowadziłeś?
— Ha! skoro mi powiedziano, że będzie gorąco, poszedłem po towarzyszów.
— Dobrze, wychylisz więc drugą butelkę i wrócisz do barykady.
Salvator dał znak, przyniesiono drugą butelkę, którą wypróżniwszy, Jan Byk się podniósł.
— Dobrze, powiedział, powrócę pod barykadę, ale będę wołał: „Precz z agentami! śmierć podszczuwaczom!“
— Niech cię Bóg broni, nieszczęśliwy!
— Więc cóż mam robić przy barykadzie, jeżeli nie będę się bił, ani krzyczał?
— Pójdziesz i powiesz, jak będziesz umiał najciszej, Szkopkowi, Murzynowi, Zwierzyńce, a nawet nędznemu Fafiou, że ja im rozkazuję nietylko zachować się spokojnie, ale nadto oznajmić innym, że wpadli w zasadzkę i że jeśli się nie cofną, to dadzą do nich ognia nim upłynie pół godziny.
— Czy to podobna, panie Salvatorze! zawołał oburzony cieśla, strzelać do ludzi bezbronnych?
— A toć widzisz ośle, żeś tu nie przyszedł robić rewolucji, skoro jesteś bez broni.
— To prawda, wyznał Jan Byk.
— Idź więc i uprzedź ich, rzekł Salvator, wstając.
Byli na progu drzwi, kiedy ukazał się oddział żandarmerji.
— Żandarmi!... Precz z żandarmami! wrzasnął Jan Byk całą siłą płuc.
— Będziesz ty cicho! rzekł Salvator, ściskając mu pięść. Ruszaj natychmiast pod barykadę i niechaj się wszyscy pocichu rozejdą.
Jan Byk rzucił się w tłum i doszedł do barykady, gdzie towarzysze jego krzyczeli:
— Niech żyje wolność! Precz z żandarmami!
Żandarmi rozrzucali barykadę z tym samym spokojem, z jakim słuchali obelg i przyjmowali kamienie.
Wszyscy ustąpili przed siłą zbrojną, a cieśla nie miał, do kogo mówić.
Po rozrzuceniu pierwszej barykady, żandarmi szli w ulicę św. Dyonizego i rozebrali drugą, a tymczasem przyjaciele Jana Byka odbudowywali pierwszą.
Łatwo pojąć okrzyki tłumu przy burzeniu i odbudowywaniu.
Sceny te, których widziano tylko stronę komiczną, mogły rzeczywiście obudzać powszechną wesołość.
Lecz okrzyki zaczęły cichnąć, śmiechy milknąć, gdy ujrzano naraz z dwóch stron ulicy św. Dyonizego występujące dwa oddziały żandarmów, które szły jeden naprzeciw drugiego z miną groźną i nie pobudzały do śmiechu tak, jak pierwsi. Była chwila wahania. Spoglądano po sobie. Nareszcie jeden ze śmielszych czy bliższych policji wykrzyknął:
— Precz z żandarmami!
Okrzyk ten, wprośród ciszy, rozległ się jak huk piorunu. I jak huk piorunu wywołał burzę.
Jak gdyby oczekując tylko na okrzyk, tłum powtórzył go, i dodając czyn do słowa, rzucił się na żandarmów, którzy krok za krokiem ustępowali placami i ulicami aż pod prefekturę policji.
Kiedy w ten sposób odprowadzano żandarmów, którzy przyszli przed plac Chatelet, bardziej imponujący oddział pieszych i konnych nadciągnął z bulwarów i wkraczał spokojnie w ulicę pośród okrzyków i kamieni, rozbierając barykady, usuwając wszystkie napotykane przeszkody, aż doszedłszy do placu Niewiniątek, zajął stanowisko.
Tymczasem po za nim, nieopodal, odbudowywano barykadę, ale na podstawie szerszej i mocniejszej niż poprzednia. Ku wielkiemu zdziwieniu nikt nie przeszkadzał lej czynności, żandarmi stali nieruchomi, jak posągi.
Wtem ukazał się z placu inny oddział z gwardji królewskiej i z piechoty liniowej. Dowodził nim mężczyzna na koniu w randze pułkownika.
Łatwo było odgadnąć co będzie, widząc jak dowódzca wydał rozkaz rozdzielenia ładunków i nabicia broni.
Pułkownik o twarzy zakrytej kapeluszem nasuniętym, głosem groźnym, dzielił oddział na trzy kolumny, i puściwszy przodem komisarza policji, kazał maszerować na barykady.
Okrzyki, obelgi i kamienie przyjęły ten atak.
Salvator widząc to, oglądał się czy nie zobaczy jakiej twarzy znajomej. Ale zamiast tego, spostrzegł na rogu ulicy szyderczą twarz człowieka, owiniętego w płaszcz, który zdawał się nie z mniejszem zajęciem przyglądać wypadkom niż Salvator. Drgnął, poznawszy pana Jackala, nadzorującego swoją robotę.
Dwa ich spojrzenia skrzyżowały się.
— Aha! to ty, panie Salvatorze? rzekł naczelnik.
— Jak pan widzisz, zimno odpowiedział Salvator.
Ale pan Jackal udał, że nie spostrzega tej oziębłości.
— A! odezwał się, bardzo rad jestem spotkaniu, by dać dowód, iż wczoraj z rana udzieliłem ci radę przyjacielską.
— Zaczynam temu wierzyć, rzekł Salvator.
— A niebawem będziesz pan miał pewność, ale wprzód spojrzyj pan na tych ludzi, którzy się przybliżają.
— Gwardja królewska i piechota liniowa, widzę.
— A czy widzisz pan tego, co nimi dowodzi?
— To pułkownik.
— Chciałem powiedzieć, czy pan znasz pułkownika?
— Oho! odezwał się Salvator zdziwiony, nie mylę się.
— Więc?
— To pułkownik Rappt.
— We własnej osobie.
— Wszedł napowrót do służby wojskowej?
— Tylko na dzisiejszy wieczór.
— Rzeczywiście, nie wybrany został na deputowanego.
— Chce zostać parem Francji.
— Więc tu odbywa służbę nadzwyczajną?
— Tak, nadzwyczajną; to właściwy termin.
— I cóż on będzie robił?
— Co będzie robił?
— Pytam się pana.
— Przyszedłszy pod barykadę, zimno i spokojnie wyrzecze: „Ognia!“ a trzysta strzelb usłucha.
— Muszę ja to widzieć! rzekł Salvator, bo potrzebuję nienawidzieć tego człowieka.
— Dotychczas tylko...
— Pogardzam nim.
— Idź więc pan za nim, to roztropniej, niż iść przed nim.
Salvator rzeczywiście szedł za panem Rappt, który mierzył prosto ku barykadzie, a głosem zimnym i jasnym, nie troszcząc się o zwykłe potrójne wezwanie, wymówił straszny wyraz:
— Ognia!

VIII.
Jeszcze nie koniec.

Przerażające słowo: „ognia!“ wywołało straszny huk; ale okrzyk zgrozy i boleści, jaki wydało pospólstwo, był jeszcze straszniejszy. Okrutne przekleństwo, obejmujące księży, żołnierzy, ministrów i koronę.
— Ognia powtórzył pan Rappt w chwili, gdy przekleństwo gasło w tłumie.
Żołnierze na nowo broń nabiwszy, spełnili rozkaz.
Plutonowy ogień zagrzmiał po raz wtóry. Ozwał się powtórny krzyk zgrozy, lecz tym razem nie wołano już: „Precz z ministrami! precz z królem!“ krzyczano: „Na śmierć.“
Słowo to, być może, straszniejsze od podwójnego ognia z ręcznej broni, sprawiło wybuch od góry do dołu w całej ulicy, z szybkością, błyskiem i odgłosem piorunu.
Barykada na przecznicy Jelenia została opuszczoną przez wichrzycieli, a zajętą przez żołnierzy pana Rappta.
Na czele swych ludzi Rappt rzucał spojrzeniem pełnem żółci na owo pospólstwo, od którego tylko co doznał tak ciężkiego zawodu.
Byłby dał wiele, żeby mieć przed sobą wszystkich tych wyborców, których od trzech dni przyjmował, nie mówiąc o aptekarzu i piwowarze, o dwóch Bouquemontach i monsignorze Coletti; z jakąż radością byłby ich schwytał na gorącym uczynku buntu i pomścił się nad nimi za swój upadek!
Lecz żaden z tych, których pan Rappt życzył sobie widzieć, nie znajdował się tam; aptekarz po przyjacielsku gawędził ze swym kolegą piwowarem, dwaj bracia Bouquemont wygrzewali pobożnie kolana przy dobrym ogniu, a monsignor Coletti w ciepłych puchach leżał w łóżku,? marząc na jawie, że monsignor Quelen umarł, a on zamianowany został arcybiskupem Paryża.
Pan Rappt tedy daremnie odbywał przegląd, ale w braku znajomych nieprzyjaciół spoglądał gniewnie na wszystkich zwykłych nieprzyjaciół ludzi ambitnych, na robotników i mieszczan. Możnaby rzec, iż chciał spiorunować wszystkich naraz jednem spojrzeniem, a dając rozkaz do uderzenia na tłum, rzucił się na czele jednego oddziału kawalerji, ażeby, o ile możliwem, wykonać rozkaz, wydany przez siebie samego.
Galopował więc goniąc uciekających, przewracając wszystko co tylko napotkał na drodze, tratując kopytami nieszczęsnych upadłych, siekąc i tnąc tych, których potrącił. Z rozpromienionem okiem, z mieczem w dłoni, kłując do krwi ostrogą konia, podobny był nie do anioła niszczyciela, brakowało mu boskiego spokoju, ale do szatana zemsty. Naraz uniesiony biegiem, potknął się o barykadę, a ponieważ zdawała się niezajętą, ściągnął uzdę koniowi i chciał go zmusić do przeskoczenia niespodzianej przeszkody.
— Stój! pułkowniku! zawołał raptownie jakiś głos, który zdawał się wychodzić z pod ziemi.
Pułkownik pochylił się na szyję konia, usiłując rozpoznać kto odzywa się do niego, gdy niewytłómaczonem dlań zdarzeniem, koń jego, porwany w górę, powalił się na bruk, pociągając go za sobą.
Jakim sposobem się to stało i jakie okoliczności sprowadziły wypadek, który pan Rappt mógł przed chwilą wziąć za trzęsienie ziemi, zaraz opowiemy.
Jakkolwiek gorąco pragnęła konnica zdążyć za panem Rappt, lecz pułkownik żarliwszy, a przytem o wiele lepszego mając konia, skoro tylko barykada została zniszczoną, przeskoczył ją z taką szybkością, że oddzielił się od swych żołnierzy o więcej, niż kroków trzydzieści.
Po za tą barykadą plątał się Jan Byk, poszukując Murzyna i Szkopka, których strzały żołnierzy pana Rappta, rozumie się, rozpędziły.
Salvator rozkazał mu połączyć się z nimi i poprowadzić do domu, więc Jan Byk szukał ich, żeby wykonać dobrowolnie lub przemocą rozkaz jaki otrzymał.
Otóż po starannem, jeśli nie korzystnem swych przyjaciół poszukiwaniu, uczciwy cieśla, nie odszukawszy nikogo, już się miał oddalić, gdy usłyszał pierwsze strzały i ogień plutonowy, z rozkazu pana Rappta.
— Zdaje się, że pan Salvator miał słuszność, mruknął, i że mają ochotę trochę sobie „poszlachtować“ przechodzących.
Przepraszamy czytelników naszych za to wyrażenie „poszlachtować,“ które może się zdawać należące do języka więcej niż poufałego, lecz dan Byk nie pochodził ze szkoły Delilla, a wyraz ten tak dobrze wyrażał myśl jego, a ściśle rzecz biorąc tak dobrze tłómaczy myśl naszą, że czytelnik wybaczy nam formę ze względu na treść.
— Wskutek czego, ciągnął dalej, rozmawiając sam z sobą, sądzę, że roztropnie byłoby uczynić to, co zdaje mi się zrobili moi przyjaciele, to jest pójść sobie precz.
Na nieszczęście było to postanowienie łatwiejsze do powzięcia, niż do wykonania.
— Do licha! do licha! mówił dalej, rzucając wzrokiem koło siebie, co teraz począć?
Przed nim uciekał tłum gęsty i trudny do przebicia; cieśla wreszcie nie chciał uciekać ani mieć miny uciekającego.
Za nim pędzili cwałem z pałaszami w rękach.
Nareszcie na prawo i na lewo, w małych uliczkach bocznych, przejścia były wstrzymane, a każdy z tych wąwozów strzeżony przez pikietę z bagnetem.
Wiemy zkądinąd, że nasz przyjaciel Jan Byk niekoniecznie był wcieloną przytomnością umysłu, rzucał więc na prawo i na lewo błędnemi oczyma, kiedy spostrzegł drugą barykadę, rozprutą przez środek, po za którą uznał za rzecz roztropną schronić się.
Kilku ludzi ukrytych w tej barykadzie zdawało się mieć tęż samą myśl.
Ale w tej chwili Jan Byk nie poszukiwał swych bliźnich; szukał on belki, bala lub jakiegokolwiek drąga dla zamknięcia otworu rzeczonej barykady, zatrzymania jezdnych i dania sobie czasu do wycofania się w całości.
Spostrzegł mały wózek i jął nie ciągnąć go, byłoby to za długo z powodu odłamów zawalających ulicę, ale nieść ku otworowi. Już miał go zamykać jak można było najartystyczniej, kiedy niespodziane natarcie zmusiło go zmienić przeznaczenie wózka, i zamiast odpornej, zrobić zeń broń zaczepną.
Powiedzmy co to byli za ludzie, dostrzeżeni przez Jana Byka, co tam robili i o czem rozprawiali.
Rozprawiali oni o tożsamości Jana Byka.
— To on, wyrzekła najsamprzód osobistość o długiej i bladej twarzy.
— Co za on? zapytał drugi akcentem wyraziście prowensalskim.
— Cieśla.
— Aha! lecz cieśli jest sześć tysięcy w Paryżu.
— Jan Byk. mówię ci!
— Tak sądzisz?
— Jestem pewien.
— Hm!
— O! nie ma żadnego „hm!“
— Wreszcie, wyrzekł jeden z ludzi, jest prosty sposób przekonania się o prawdzie.
— Jest ich kilka, o którym więc mówisz?
— Kiedy mówię o najprostszym, więc o najlepszym.
— A więc gadaj, ale mów cicho i prędko, hultaj mógłby nam się wymknąć.
— Słuchajno, podjął ten, którego mowa zdradzała południowca. Co czynisz Avoine, gdy chcesz wiedzieć która godzina?
— Odzwyczaj się nasamprzód raz na zawsze nazywać ludzi po imieniu.
— Czy byłbyś tak głupi by uważać imię swe za popularne?
— Nie; ale mniejsza z tem! pytałeś się, co czynię gdy chcę wiedzieć, która godzina?
— Tak.
— Zapytuję o nią głupców, którzy mają zegarki.
— A zatem, żeby się upewnić o tożsamości jakiej osoby, dostatecznem jest...
— Zapytać się go... o nazwisko.
— Urwisie jeden! wymyśliłeś właśnie jedyny środek jaki istnieje, żeby się nic nie dowiedzieć.
— Cóż więc trzeba zrobić?
— Nie trzeba go się pytać o nazwisko, tylko trzeba mu je powiedzieć.
— Nie rozumiem.
— Ponieważ nie jesteś Krzysztofem Kolumbem i ponieważ, mój przyjacielu, nie wymyślisz prochu, posłuchaj mnie zatem uważnie. Spostrzegam cię w tłumie i zdaje mi się, że cię poznaję, a jednakże niedowierzam.
— Cóż czynisz?
— Zbliżam się cichuteńko, zdejmuję kapelusz z głowy i odzywam się głosem niewymownej słodyczy: „Dzień dobry, kochany panie Avoine?“
— To prawda, lecz ja odpowiadam ci również głosem niemniej słodkim: „Mylisz się, kochany panie, ja nazywam się Bonawentura albo Chryzostom?“ Cóż ty na to?
— Mylisz się, kochany przyjacielu, nie odpowiedziałbyś tak, dla tej przyczyny, niech to będzie bez obrazy, iż potrzeba mieć dużo rozumu, żeby przewidywać niespodzianki. Przeciwnie, czynisz jakiebądź poruszenie, słysząc swoje nazwisko, gdy ci chodzi o to, żeby nie być poznanym. Wskutek tego ruchu oblicze twoje wyraża osłupienie, drżysz, ty zwłaszcza, Avoine, ponieważ jesteś nerwowy jak sam djabeł. Otóż, zważ, przyszły skarbniku serca mojego, że olbrzym tu obecny jest prawie tyle wrażliwy, jak mógł niegdyś być kolos rodyjski, albo inny jaki kolos. Dostatecznem będzie zbliżyć się do niego i powiedzieć z namaszczeniem tobie właściwem: „Dzień dobry kochany panie Byku?“
— Tak, odparł Avoine, tylko obawiam się, żeby nasz cieśla nie nacechował swojej odpowiedzi równą grzecznością.
— Krótko mówiąc: boisz się, żeby ci nie dał kuksańca.
— Nazwij jak chcesz uczucie, jakiego doznaję: bojaźnią czy nieufnością, wszystko mi jedno, tylko...
— Tylko się wahasz.
— Przyznaję.
Trzej towarzysze stanęli na tem, gdy czwarta osoba, prawie tak wysoka jak Avoine, lecz trzy razy grubsza od niego, wpadła wpośród rozmawiających, zapytując:
— Czy można się wścibić w waszą rozmowę, drodzy przyjaciele?
— Gibassier! wykrzyknęli trzej agenci.
— Sza! wyrzekł Gibassier.
— Mówimy właśnie o twojej przygodzie z bulwaru Inwalidów, rzeki Carmagnole, o człowieku, który ścisnąwszy twoją szyję, dał ci przedsmak rozkoszy, jakie podobno towarzyszą atakowi powieszenia.
— A! ten, rzekł Gibassier, jeżeli spotkam go kiedy...
— Właśnie, przerwał Carmagnole, on znalazł się...
— Jakto, znalazł się?
— Patrz, mówił dalej Carmagnole, wskazując tego, który od pięciu minut był przedmiotem dyskusji, czy to on?
— Czy on! zawołał ex-galernik rozwścieczony, rzucając się ku Janowi Bykowi, przez świętego Gibassiera, zobaczycie czy to on.
I z pistoletem w ręku stanął przed cieślą.
Carmagnole widząc Gibassiera, nacierającego na Jana Byka, posunął się za nim, dając znak Avoinowi by także podszedł.
Avoine dał znak czwartemu.
Jan Byk właśnie tylko co podniósł wózek i niósł, go z wyciągniętemi rękami, gdy rzucił się nań Gibassier w towarzystwie swoich trzech przyjaciół.
Galernik skierował broń ku cieśli i wypalił.
Strzał padł; ale kula utkwiła w desce od wózka, który ciężko padając na Gibassiera, uchwycił jego głowę w jednę z drabinek, oparł się na ramionach i powalił galernika, czyniąc go podobnym do człowieka wziętego na stryczek, a zamiast sznura, mającego około szyi wóz tak ciężki, że aerolit z bulwaru Inwalidów zdał mu się w porównaniu wełnianą piłką.
Widok ten przeraził Avoina, zatrwożył Carmagnola, a z nóg ściął ich trzeciego towarzysza. Wszyscy trzej więc uciekli, zostawiając Gibassiera własnemu przemysłowi.
Ale Jan Byk nie był człowiekiem, któremuby się można tak łatwo wymknąć. Nie troszcząc się już o jeńca leżącego pod ciężarem woza, przeskoczył przezeń i w kilku susach dognał jednego ze zbiegów.
Był to Avoine.
Avoinem, którego chwycił za nogi nakształt miotły, zwalił z nóg Carmagnola. Potem, ciągnąc obu zemdlonych, rzucił ich do wózka, i nie troszcząc się o nieprzyjemność, jaką ten ruch sprawił Gibassierowi, pociągnął wózek w wyłom barykady, która tym sposobem została naprawioną pod ogniem plutonowym pułkownika Rappta; ten zaś, nacierając ze swemi ludźmi na tę fortyfikację, ani się domyślał, że została przejrzaną, powiększoną i wzmocnioną przez jednego tylko człowieka.
Przez ten czas Gibassier wił się pod wozem, jak Encelades pod górą Etną. I to go zgubiło.
Jan Byk podstąpił pod wózek by zobaczyć dlaczego się trzęsie. Spostrzegł głowę wystającą po nad kwadrat drabiny. Wtedy to całkowicie poznał Gibassiera.
— A! nędzniku, zawołał, więc to ty?
— Jakto, ja? rzekł galernik.
— Tak, ty... ty, co się kochasz w Fifinie!
— Przysięgam, że nie wiem co mówicie.
— To ja ci wytłumaczę, ryknął Jan Byk.
I bez względu na to co działo się koło niego, pięść jego podniosła się jak masa i z głuchym łoskotem spadła na głowę Gibassiera.
W tejże samej chwili Jan Byk doznał gwałtownego wstrząśnienia i znalazł się pod brzuchem końskim.
Pułkownik Rąppt przeskakiwał przez barykadę.
Tylne nogi konia zawadziły o drzewo i kamienie, a przednie opadły na wózek.
Cieśli dosyć było zrobić jedno wysilenie potężnych lędźwi, by przewrócić konia, który stracił równowagę na ruchomym gruncie. Zrobił to, mówiąc:
— Stój, pułkowniku!
A ponieważ wysilenie to uczynił sumiennie, przeto i koń i jeździec runęli na bruk.
Jan Byk miał już wpaść na pułkownika Rappta i według wszelkiego prawdopodobieństwa sprawić się z nim tak jak z Gibassierem, ale w tem kawalerja postępująca za pułkownikiem, a pozostająca w pewnem oddaleniu z jego rozkazu, zjawiła się o parę sążni od barykady...
— Tutaj, tutaj, stary! krzyknął ochrypły głos, który Jan Byk poznał jako niezupełnie mu obcy.
I jednocześnie cieśla poczuł jak go ktoś ciągnie za połę.
Podniósł się szybko i jednym skokiem rzucił na drogę, nie zważając bynajmniej na tego, który mu dał tak miłosierne napomnienie, zostawiając ciała zmartwiałe Carmagnola i Avoina, jako przyczynek do barykady, na którą kawalerja pułkownika Rappta poczynała się wdzierać.
Nie więcej troszczył się o Gibassiera, uwikłanego pod wozem. Rozumiał jak przez mgłę, że powinien myśleć o sobie. Przez takie to uczucie instynktu zachowawczego wyskoczył na drogę. Tu posłyszał znów ten sam ochrypły głos wołający:
— Trzymaj się domów, bliżej, bo cię zabiją!
Odwrócił się i spostrzegł pajaca Fafiou.
Dobra rada, nawet gdy pochodzi od nieprzyjaciela, nieprzestaje być dobrą; lecz Jan Byk zanadto był gwałtownym, iżby miał uznać prawdę zawierającą się w tej sentencji; on widział tylko w Fafiusie dawnego przyjaciela panny Fifiny, przez którą tyle miał gorzkich chwil w życiu z powodu zazdrości. Podszedł wprost do biednego pajaca, zgrzytając zębami, ze ściśniętą pięścią, a patrząc nań groźnem okiem.
— To ty, nędzny pajacu, odezwał się, któż ci to pozwolił mówić do mnie: „Tutaj, mój stary?“
— Dalibóg, to ja, panie Bartłomieju, powiedział Fafiou, bo wcale sobie nie życzę, żeby ci się przytrafiło nieszczęście.
— A dlaczego nie życzysz sobie, żeby mi się przytrafiło nieszczęście?
— Bo jesteś uczciwym człowiekiem.
— Więc twoje zawołanie: „Tutaj, stary“, nie było wyrzeczone z myślą wyzywania mnie? zapytał Jan Byk.
— Wyzywać ciebie? zawołał pajac, drżąc cały. Nie; ja chciałem cię tylko ostrzedz. Patrzaj, patrzaj, żołnierze dają ognia! Chodź prędko w tę sień; mam znajomych w tym domu i będziemy mogli przeczekać cały ten ruch.
— Dobrze, już dobrze, wyrzekł Jan Byk, nie potrzebuję ani twych rad, ani twojej protekcji.
— Ustąp się, przynajmniej ustąp! zawołał Fafiou, próbując pociągnąć ku sobie olbrzyma.
Ale, w chwili, gdy pajac wymawiał te słowa, Jana Byka otoczył obłok dymu; straszliwy huk rozległ się, kule zaświstały i Fafiou runął u jego nóg.
— Tysiąc piorunów! wyrzekł Jan Byk, pokazując pięść żołnierzom, to więc, tu mordują?
— Do mnie, panie Bartłomieju, do mnie! szepnął pajac tak słabym głosem, że możnaby mniemać iż umiera.
Wołanie to odbiło się aż w głębi duszy zacnego cieśli; schylił się żywo, wziął Fafiusa na ręce, i wywalił jednem pchnięciem nogi drzwi od sieni, które mu pajac wskazał i które roztropnie zamknęły się podczas tej rozmowy.
Znikali w sieni właśnie w chwili, gdy pan Rappt, który pomógł koniowi podnieść się na nogi i wskoczył na siodło, zawołał wściekłym głosem:
— Płatać i wystrzelać mi wszystkich tych zbrodniarzy!
Gromada przeskoczyła barykadę.
Ośmdziesiąt koni puszczonych w galopie, przebiegło po ciałach Carmagnola i Avoina.
Módlcie się za ich dusze.
Co się tycze Gibassiera, ten zdoławszy wydostać się z samotrzasku, prześlizgnął się, czołgając po powierzchni bruku i dobrał z wielkim trudem do chodnika przeciwległego temu, z którego znikł Jan Byk, uprowadzający Fafia.
— No i cóż, wyrzekł Jan Byk, otóż jesteśmy w sieni; cóż teraz będzie?
— Na piąte piętro, powiedział słabym głosem pajac.
I zemdlał.
Olbrzym przemierzył pięć pięter bez wytchnieniu; pajac nie więcej zaciężył na żylastych jego rękach, niż dziecko zwyczajnemu człowiekowi.
Gdy wszedł na piętro, które górowało nad schodami, Jan Byk stanął nie wiedząc gdzie się skierować, zapytał się Fafia, ale nieszczęśliwy pajac, z bladem obliczem, sinemi wargami, zamkniętemi oczyma, nie dawał znaku życia.
— Hej! chłopcze! zawołał Jan Byk wzruszony, hej! chłopcze!
Fafiou był nieruchomy. Bladość i nieruchomość głęboko rozczuliły cieślę, który dla powstrzymania w pewnej mierze swego wzruszenia, szepnął:
— Chłopcze! do licha! chłopcze! przyjdź-że do siebie; przecieżeś do djabła nie umarł! Jakie to głupstwo robić podobne żarty!
Ale pajac ani myślał żartować; dostał on kulą, która przeszła mu przez łopatkę, i był rzeczywiście zemdlonym skutkiem bólu i utraty krwi.
Fafiou tedy zachowywał bezwarunkowe milczenie.
— Do wszystkich djabłów! pomruknął Jan Byk.
Przekleństwo to mogło się tłómaczyć zapytaniem: „Co tu robić?“
Zbliżył się do najpierwszych drzwi i stuknął łokciem, mówiąc:
— Hej! jest tam kto!
Klucz obrócił się w zamku, a mieszkaniec wystraszony, w koszuli i szlafmycy, ukazał się we drzwiach. Trzymał świecę w chwiejących się palcach.
— Oświetliłem, panowie, oświetliłem, rzekł, sądząc, że go wzywają, ażeby zaznaczył swą sympatję dla wyborców.
— Nie o to chodzi, przerwał Jan Byk. Oto towarzysz (i wskazał na Fafia) dosyć ciężko ranny; on zdaje się ma tu jakąś znajomą na waszem piętrze i chciałem złożyć go u niej. Pan, jako tutejszy, będziesz mi mógł zapewne wskazać do których drzwi zastukać.
Mieszkaniec odważył się rzucić okiem na pajaca.
— A to pan Fafiou, rzekł.
— A więc? zapytał Jan Byk.
— Więc to zapewne tu, odrzekł.
I wskazał drzwi naprzeciwko swoich.
— Dziękuję, rzekł Jan Byk.
I zastukał.
Upłynęło kilka sekund, usłyszano lekkie i nieśmiałe kroki zbliżające się do sieni. Zastukał powtórnie.
— Kto tam? zapytał głos kobiecy.
— Fafiou, odparł Jan Byk, któremu wydało się bardzo naturalnem wymówić imię pajaca zamiast swego.
Ale omylił się w rachubie; znajoma Fafia znała nietylko Fafia, ale i jego głos, tak, że odparła:
— To nie prawda! ja nie poznaję jego głosu.
— Jużcić, do licha, ma ona słuszność; nie może poznać głosu Fafia, kiedy to mój.
Pomyślał chwilę, ale powiedzieliśmy już, że natychmiastowość pomysłów nie była jego przymiotem.
Na szczęście sąsiad przyszedł mu w pomoc.
— Panienko, rzekł, jeśli nie poznajesz głosu Fafia, może poznajesz mój.
— Poznaję, odpowiedziała wezwana, pan jesteś pan Guyomard, mój sąsiad.
— Czy polegasz na mnie? zapytał pan Guyomard.
— Czemu nie? Nie mam żadnego powodu nieufać panu.
— Więc otwórz drzwi, na miłość Boską; pan Fafiou, twój przyjaciel, raniony jest i potrzebuje pomocy.
Drzwi otworzyły się z szybkością nie zostawiającą żadnej wątpliwości, co do wysokości zajęcia jakie dziewczyna miała dla pajaca.
Jakoż, dziewczyną tą nie kto inny był tylko Kolombina z teatru mistrza Galileusza Kopernika. Wydała okrzyk zdziwienia na widok towarzysza omdlałego i oblanego krwią, i rzuciła się na Fafia, bez względu na Jana Byka, który niósł to biedne ciało bezwładne, ani na sąsiada, który ręką pewniejszą już od czasu jak wiedział, że mu nie grozi osobiste niebezpieczeństwo, oświecał tę scenę.
— A więc, zapytał cieśla, panienka chce przyjąć do siebie tego biedaka?
— O! mój Boże! natychmiast, zawołała Kolombina.
Sąsiad ze świecą w ręku poprzedził ich do pokoju.
Jan Byk złożył Fafia na łóżku, nie pytając nawet o pozwolenie gospodyni.
— Teraz, rzekł, trzeba go powoli rozebrać a ja pójdę po lekarza. Gdyby nie zaraz nadszedł, nie turbuj się pani, bo dziś nie tak łatwo chodzić po ulicach.
Poczciwy cieśla zbiegł ze schodów i udał się do Ludowika.
Nie zastał go w domu; ale od dwóch dni wiedziano gdzie go szukać w razie nieobecności.
Jak Brocanta zastała pewnego rana klateczkę Róży osamotnioną po miłym ptaszku, który ją rozweselał, tak samo innego rana, według przewidywań Salvatora, znaleziono dziewczynkę spokojniejszą śpiącą w łóżeczku.
Po śmierci pana Gerarda nasz przyjaciel pan Jackal nie miał już żadnego powodu odosabniać dziecko, które mogło jeżeli nie całe to przynajmniej półświatło rzucić na sprawę Sarrantego.
Zapytana po przebudzeniu się Róża, odpowiedziała, że ją przeniesiono do domu, gdzie dobre zakonnice miały o niej jak największe staranie, gdzie opychano ją cukierkami i konfiturami i gdzie nic nie było jej przykrem, prócz rozłąki ze swym dobrym przyjacielem Ludowikiem.
Potem, ponieważ lękała się by znowu kiedy coś podobnego nie zaszło, upewnił ją Salvator, że nie ma się czego obawiać, ale że pójdzie do pięknego zakładu, gdzie się nauczy wszystkiego czego jeszcze nie umie i że Ludowik będzie ją mógł odwiedzać dwa razy na tydzień, dopóki nie nastąpi dzień, w którym zostanie jego żoną.
Wszystko to nie było bardzo przerażające. To też Róża z chęcią przystała, tembardziej, że Ludowik oznajmił jej, iż zgadza się z całem rozporządzeniem Salvatora.
Oboje tylko zażądali tygodnia wakacyj, na co zgodził się znowu ich przyjaciel.
Takim to sposobem Ludowik znajdował się nie w domu, ale na ulicy Ulm.
Ludowik w jednej chwili przebiegł przestrzeń pomiędzy ulicą Ulm i ulicą św. Dyonizego, i znalazł się przy Fafiou.
Niech nam wolno będzie wrócić do burzy ulicznej, która wreszcie zmierzała do końca.
Od opuszczenia barykady przez Jana Byka, stała się ona polem bitwy, jeżeli można mianem tem nazwać miejsce, na którem odbywa się scena mordercza pomiędzy siłą zbrojną a bezbronnymi.
Żadnego oporu nie stawiano. Szpitale przyjęły rannych. Trupiarnia przyjęła umarłych.
Dzienniki dnia następnego opisały część tylko wypadków; głos publiczny domówił reszty.
Szarże kawalerji, wykonywane przez pułkownika Rappta, dostały nazwę dragonad z ulicy św. Dyonizego.
Ministerstwo Villele, które sądziło, że się utwierdzi mocą terroryzmu, ześliznęło się po krwi i upadło, ustępując miejsca umiarkowanemu, w którem przyjął udział pan de Marande jako minister wojny.

Hrabia Rappt, za dobre i wierne usługi na ulicy św. Dyonizego, mianowany został marszałkiem polowym i paleni Francji.

IX.
Gdzie się znajduje ojciec, nim znajdzie się córka.

GeneraŁ Lebastard de Prémont tolerowany był w Paryżu na słowo Salwatora, dane panu Jackalowi, że po ocaleniu pana Sarranti pobyt generała w Paryżu nie ma nic nieprzyjaznego dla rządu.
W kilka dni więc po wypadkach, któreśmy opisali, przybył generał Lebastard de Prémont z panem Sarranti pożegnać się z tym, którego teraz coraz raniej nazywać będziemy posłańcem, a coraz więcej Konradem de Valgeneuse.
Siedział on w saloniku Salwatora, po prawej ręce mając starego, po lewej młodego przyjaciela.
Po półgodzinnej dobrej i serdecznej pogadance generał powstał, podając rękę Salwatorowi na znak pożegnania, ale ten, który od chwili jego przybycia zdawał się zaprzątnięty jakąś myślą, zatrzymał go, prosząc ze swym miłym i spokojnym uśmiechem, ażeby mu darował jeszcze kilka minut dla sprawy dotąd odłożonej, ale na którą, jak mówił, przyszła obecnie kolej.
Pan Sarranti uczynił ruch jakby chciał się oddalić i pozostawić generała samego z Salvatorem.
— O! nie, rzekł młodzieniec, pan dzieliłeś wszystkie troski i niebezpieczeństwa generała, sprawiedliwą jest, ażebyś dzielił jego radość, kiedy dzień tej radości nadszedł.
— Co mówisz, Salwatorze? żywo zapytał generał, jakaż radość inna spotkać mnie może, jeśli nie ta, żeby zobaczyć Napoleona II-go na tronie swego ojca?
— Są jednak, generale, i inne szczęścia dla ciebie, odrzekł Salvator.
— Przebóg! nie znam żadnego, odparł tenże smutno potrząsając głową.
— Więc przelicz naprzód, generale, swoje smutki, następnie przelicz radości.
— Miałem trzy tylko wielkie smutki na tym świecie, rzekł generał, pierwszym i największym była śmierć mojego pana; drugim, dodał, zwracając się do pana Sarrantego i podając mu rękę, skazanie mojego przyjaciela; trzecim...
Tu generał energicznie ściągnął brew i zatrzymał się.
— Trzecim? zapytał Salvator.
— Trzecim jest utrata dziecka, które byłbym kochał tak, jak kochałem jego matkę.
— Owóż, generale, rzekł Salvator, skoro wiesz liczbę swych smutków, dowiesz się o liczbie swych radości. Pierwszą jest nadzieja powrotu syna twojego pana, jak go nazywasz; drugą, ocalenie i oczyszczenie imienia twojego przyjaciela; trzecią nareszcie radością jest odzyskanie twej ukochanej córki.
— Co mówisz, Salvatorze! zawołał generał.
— Kto wie! odrzekł Salvator, może ja ci, generale, będę mógł sprawić tę niewypowiedzianą radość.
— Ty?
— Tak, ja.
— O! mówże, mów, mój przyjacielu.
— Mów pan prędzej, rzekł Sarranti.
— Wszystko zależy, odrzekł Salvator, od odpowiedzi, jakie pan generał da na moje zapytanie. Czy byłeś kiedy w Rouen?
— Byłem, odrzekł generał, drgnąwszy.
— Czy kilka razy?
— Raz.
— A dawno?
— Przed piętnastu laty.
— Tak właśnie, rzekł Salvator, w roku 1812?
— Tak jest, w roku 1812.
— W nocy czy w dzień?
— W nocy.
— Pocztą?
— Tak.
— Chwilę tylko zatrzymałeś się w Rouen, generale.
— Prawda, odparł generał coraz bardziej zdziwiony, dla wytchnienia koniom i zapytania się o drogę do miasteczka.
— Miasteczko to, rzekł Salvator, nazywało się Bouille.
— Jakto krzyknął generał, pan wiesz...
— Wiem, odrzekł śmiejąc się Salvator, tak, wiem o tem, generale, i o innych rzeczach jeszcze, ale pozwól mi mówić. Przybywszy do Bouille, pojazd pocztowy zatrzymał się przed domkiem lichej powierzchowności; wyszedł zeń człowiek niosący na ręku ciężar bezkształtny i dosyć dużej objętości; nie potrzebuję dodawać, że tym człowiekiem byłeś ty, generale.
— Rzeczywiście!
— Stanąwszy przed domem, bacznie zbadałeś mur i drzwi dobyłeś z kieszeni klucz, otworzyłeś i znalazłeś łóżko na którem złożyłeś ciężar trzymany na ręku.
— To prawda, rzekł generał.
— Po złożeniu ciężaru, mówił dalej Salvator, dobyłeś z kieszeni sakiewkę i list, które położyłeś na pierwszym lepszym sprzęcie, jaki miałeś pod ręką. Potem cichutko zamknąwszy drzwi, wszedłeś napowrót do powozu, a konie ruszyły drogą do Havru. Czy wszystkie te objaśnienia są dokładne?
— Tak, rzekł generał, że jeżeliś nie był przy tem, to nie pojmuję, jak możesz wiedzieć, Salvatorze.
— Nic jednak prostszego, i zaraz to zrozumiesz, generale. Idę więc dalej; oto są fakty, które pan znasz i które świadczą, że otrzymałem wiadomości dobre i że nadzieje moje nie są płonne. Teraz idą fakty, których pan nie znasz.
Generał podwoił uwagi.
— W godzinę może po twoim odjeździe, dobra kobiecina wracając z jarmarku z Rouen, zatrzymała się przed tym samym domem, dobyła tak samo klucz z kieszeni, otworzyła drzwi i krzyknęła ze zdziwienia, usłyszawszy na samym wstępie kwilenie dziecka.
— Biedna Mina! szepnął generał.
Jakby nie zważając na przerwę, Salvator ciągnął dalej:
— Poczciwa kobieta śpiesznie zapaliła lampę, a idąc za kierunkiem krzyku, spostrzegła coś białego, poruszającego się na łóżku; podniosła długą muślinową zasłonę i zobaczyła świeżą, różową, całą we łzach twarzyczkę zachwycającej dziewczynki około roku mającej.
Generał przesunął ręką po oczach i obtarł dwie duże łzy.
— Zdziwiła się poczciwa kobieta, iż zastała zamieszkały pokój, który zostawiła próżny. Wzięła dziecko na ręce, przypatrzyła mu się i obracała na wszystkie strony. Szukała w jego ubraniu jakiegobądź znaku pochodzenia, lecz nie odkryła nic, prócz, że pieluszki dziewczynki były z prawdziwego batystu, a okrywająca ją zasłona z prześlicznych koronek alensońskich, wszystko zaś owinięte wielkim kawałem indyjskiego muślinu. Były to wskazówki bardzo niejasne. Lecz poczciwa kobieta miała wkrótce pewniejsze, gdy spostrzegła na stole list i sakiewkę przez pana położone. W sakiewce znajdowało się tysiąc dwieście franków. List zawierał mniej więcej te słowa:
„Od dziś za rok, to jest od dnia 28. października roku przyszłego, odbierać pani będziesz przez pośrednictwo proboszcza w Bouille, po sto franków co miesiąc.
„Wychowuj dziecię jaknajstaranniej, zwłaszcza zrób z niej dobrą gospodynię. Bóg tylko wie na jakie próby wystawione będzie!
„Imię jej Mina, nie będzie nosić innego póki nie dam tego, które jej się należy“.
— Było to imię jej matki, szepnął generał pod wpływem najwyższego wzruszenia.
— List ten, mówił dalej Salvator, datowany był 28. października 1812 roku, czy masz pan co przeciwko niemu?
— Data jest dokładną, wyrazy też same.
— Gdybyśmy wreszcie powątpiewali, mówił dalej Salvator, dosyć byłoby sprawdzić, czy pismo to jest istotnie pańskiem.
Salvator wydobył z kieszeni list i podał generałowi.
Generał otworzył go prędko, przy czytaniu łzy puściły mu się z oczu.
Pan Sarranti i Salvator spoglądali na to w milczeniu.
W kilka chwil Salvator mówił dalej:
— Teraz kiedy pewien jestem, że nie ma omyłki, mogę panu powiedzieć całą prawdę; córka twoja żyje, generale.
Generał wydał okrzyk zdziwienia.
— Żyje! rzekł, pewien jesteś?
— Przed trzema dniami miałem o niej wiadomość.
— Ona żyje! zawołał generał, gdzież jest?
— Poczekaj pan chwilę, odezwał się Salvator z uśmiechem, kładąc rękę na ramieniu generała, nim panu powiem, gdzie jest, pozwól, że ci przytoczę, a raczej przypomnę jedno zdarzenie.
— O! mów, rzekł generał, tylko niech nie czekam długo.
— Nie powiem ani jednego słowa napróżno, odrzekł Salvator. Czy przypominasz pan sobie noc z 21 maja?
— Czy przypominam! zawołał generał, podając rękę Salvatorowi. Jakżebym mógł o niej zapomnieć! Tej to nocy byłem tyle szczęśliwy, żem poznał ciebie, mój przyjacielu.
— Czy pamiętasz, generale, że udawszy się na wyszukanie dowodów niewinności pana Sarrantego w parku Viry, uratowaliśmy z rąk nędznika dziewicę i oddaliśmy ją w ręce narzeczonego.
— O! i to pamiętam doskonale! Nędznik ten nazywał się Loredan de Valgeneuse. Dziewica miała imię Mina, jak moja córka; młodzieniec wreszcie zwał się Justyn. Widzisz więc, żem nic nie zapomniał.
— Przypomnij sobie generale, ostatni szczegół, jeden może z najważniejszych w tej historji, a już nie będę miał do zrobienia żadnych zapytań.
— Przypominam, rzekł generał, że ją przyjął w dom i wychował jakiś nauczyciel, a z zakładu porwał ją pan de Valgeneuse. Zakład ten mieścił się w Wersalu. Czy to miałem sobie przypomnieć?
— Nie, generale, to jest fakt, historja, a ja proszę, żebyś sobie przypomniał szczegół, który stanowi sens moralny wypadku. Zechciej więc, generale, przyzwać pamięć na pomoc.
— Nie wiem o co chodzi, przyjacielu.
— Co się stało z narzeczonymi?
— Wyjechali zagranicę.
— Bardzo dobrze, wyjechali istotnie, a pieniądze na drogę i utrzymanie się za granicą dałeś ty, generale.
— Nie mówmy o tem, mój przyjacielu.
— Nie mówmy, jeżeli chcesz, generale. „Mam tylko jeden skrupuł, mówiłem ci w chwili odjazdu narzeczonych, że kiedyś dadzą się poznać rodzice panny; jeżeli ci rodzice są bogaci, możni, szlacheckiego rodu, to czy nie będą mieć co przeciw Justynowi?“ A pan odpowiedziałeś mi...
— Odpowiedziałem, przerwał żywo generał, że rodzice nie mogą mieć nic przeciw młodzieńcowi, który podjął ich dziecko opuszczone, który je wychował jak córkę własnej matki, który ocalił je najprzód przed nędzą, a potem przed hańbą.
— A ja dodałem: „A gdybyś pan był ojcem tej dziewicy?w General drgnął.
— Dokończ, rzekł.
— Gdyby więc, mówił dalej Salvator, w nieobecności twej, generale, córka twoja narażoną była na takie niebezpieczeństwa, jak narzeczona Justyna, przebaczyłbyś człowiekowi, który, zdala od ciebie, rozporządził losem twej córki?
— Nietylko, mój przyjacielu, otworzyłbym mu ramiona, jako mężowi mojej córki, ale błogosławiłbym go, jako jej zbawcę.
— Rzeczywiście, powiedziałeś mi to dosłownie, generale, ale czy powtórzyłbyś te słowa dziś, gdybym ci powiedział: Generale, tu chodzi o twoją własną córkę?
— Mój przyjacielu, rzeki uroczyście generał, poprzysiągłem wierność cesarzowi, to jest przysiągłem żyć i umierać dla niego. Nie mogłem umrzeć dla ojca; żyję dla jego syna.
— A więc, generale, rzekł Salvator, żyj, także dla swojej córki, ją to bowiem ocalił Justyn.
— Jakto! ta piękna dzieweczka, którą widziałem w nocy z 21 maja, wykrzyknął generał, to...
— To twoja córka, generale, rzekł Salvator.
— Moja córka! moja córka! wołał generał pijany radością.
— O! mój przyjacielu, odezwał się pan Sarranti, biorąc za rękę generała i uściśnieniem tem świadcząc o udziale, jaki przyjmuje w jego radości.
— Ale, rzekł generał, powątpiewając jeszcze, upewnij mnie. Nie tak to łatwo człowiek oswaja się ze szczęściem. Jakim sposobem przyszedłeś nie już do wiadomości, ale do pewności tych faktów?
— Tak, rzekł Salvator z uśmiechem, rozumiem, pan potrzebujesz być przekonanym.
— Lecz jeżeli sam byłeś przekonanym, dlaczego czekałeś aż dotąd?
— Bo chciałem się upewnić, ażeby nie mieć najmniejszej wątpliwości. Czyż nie lepiej było poczekać niż rozdzierać ci serce fałszywą radością? Skoro tylko miałem możność, udałem się do Rouen. Chciałem widzieć się z proboszczem w Bouille. Już nie żył. Powiedziała mi wtedy służąca, że kilka dni przedtem, jakiś pan z Paryża, który wyglądał na wojskowego, pomimo, że był ubrany po cywilnemu, przybył i pytał się o proboszcza. Nie zastawszy go, chciał się widzieć z kimkolwiek, coby mu dał wiadomość o dziewczynce, która wychowywała się w miasteczku, ale od pięciu czy sześciu lat znikła. Łatwom się domyślił, że tym panem byłeś ty, generale, i że poszukiwania twoje były daremne.
— Rzeczywiście, rzekł generał, nie mylisz się.
— Udałem się więc do mera parafji, ażeby go zapytać, czy nie ma w okolicy ludzi nazwiskiem Boivin: wskazano mi czterech czy pięciu Boivinów. Chodziłem od jednego do drugiego i odkryłem nareszcie starą pannę tegoż nazwiska, która odziedziczyła drobne oszczędności, sprzęty i papiery po swojej ciotce. Ta stara panna zajmowała się Miną w ciągu owych pięciu lat; znała więc ją doskonale, a gdybym jeszcze miał jaką wątpliwość, rozproszyłby ją list, który wynalazła i który przedstawiłem ci, generale.
— Gdzież jest moje dziecko? zawołał generał.
— Ona jest, a raczej, bo odtąd powinieneś, generale, mówić w liczbie mnogiej, oni są w Hollandji, gdzie każde żyje w osobnej klatce, naprzeciwko siebie.
— Wyjeżdżam do Hagi, rzeki generał, wstając.
— Chcesz powiedzieć, wyjeżdżamy, nieprawdaż, kochany generale? odezwał się pan Sarranti.
— Żałuję, że nie mogę pojechać z wami, mówił Salvator, na nieszczęście położenie polityczne jest w tej chwili tak skomplikowane, że nie mogę opuszczać Paryża.
— Do zobaczenia więc kochany Salvatorze, bo pojmujesz, że nie żegnam się z tobą nazawsze. Ale, dodał generał, marszcząc czoło, muszę jeszcze oddać jednę wizytę przed wyjazdem, choćby mnie ona miała opóźnić o dwadzieścia, cztery godzin.
Po zmarszczeniu brwi Salvator, domyślił się o co chodzi.
— Wiesz zapewne o kim chcę mówić, nieprawdaż? rzekł generał.
— Wiem, generale. Ale ta wizyta nie zajmie ci długiego czasu, pan Loredan de Valgeneuse nie jest obecnym w Paryżu.
— Poczekam na niego, rzekł stanowczo generał.
— To mogłoby cię, generale, opóźnić na czas nieograniczony. Mój luby kuzynek Loredan wyjechał z Paryża onegdaj i nie powróci przed osobą, za którą pogonił. Osobą tą jest pani de Marande, której ogłosił się wielbicielem jest to manifestacja, która kiedykolwiek może być nie w smak Janowi Robertowi lub nawet samemu panu de Marande, który upoważnia wprawdzie żonę do posiadania wielbiciela, lecz nie upoważnia nikogo żeby się z tem afiszował. Czyni to jednak w tej chwili Loredan, który dowiedziawszy się, że pani de Marande pojechała do Pikardji dla odwiedzenia ciężko chorej ciotki, udał się za nią w pogoń. Ponieważ więc powrót pana Loredana de Valgeneuse zawarowany jest powrotem pani de Marande, przeto radzę ci, kochany generale, wyjechać jaknajprędzej, to jest dziś... Za twoim powrotem Loredan prawdopodobnie będzie już w Paryżu, wtedy zajmiesz się nim. Ale nie wiem dlaczego, mam jakieś przeczucie, że nie będziesz potrzebował tego...
— Kochany Salvatorze, rzekł generał, myląc się co do znaczenia słów młodzieńca, nie uważałbym za przyjaciela tego, ktoby mnie wyręczał w podobnej okoliczności.
— Bądź spokojny, generale, uważaj mnie zawsze za przyjaciela, bo jak poświęcenie moje dla swobody społecznej wyrównywa twemu poświęceniu dla cesarza, tak ja nie dotknę jednego włosa z głowy Loredena de Valgeneuse.
— Dziękuję ci, rzekł generał, ściskając mocno rękę Salvatora. Bądź więc zdrów!
— Pozwól mi przynajmniej, generale, odprowadzić cię do rogatki, rzekł Salvator wstając i biorąc kapelusz. Potrzebaż ci wreszcie powozu, sprowadzę ci ten co zawiózł Minę i Justyna do Holandji, a może znajdzie się i człowiek ten sam, będzie ci mógł o nich opowiadać przez całą drogę.
— O! Salvatorze, rzekł melancholijnie generał, dlaczegożem poznał cię tak późno!... We trzech, dodał, podając rękę Sarrantemu, dźwignęlibyśmy świat.
— To jeszcze jest do zrobienia, rzekł Salvator, tylko się straciło nieco czasu.
Trzej przyjaciele ruszyli ku ulicy Piekielnej.
Na równi z domem Podrzutków leżał dom stelmacha, gdzie Salvator wynajął powóz dla Justyna i Miny.
Znaleziono powóz i pocztyljona.
W godzinę potem general Lebastard de Prémont i pan Sarranti ściskali Salvatora, a powóz ruszył szybko ku rogatce św. Dyonizego.
Niechże jadą szczęśliwie gościńcem belgijskim, a my pójdziemy za powozem, który spotkali na równi z kościołem św. Wawrzyńca.
Gdyby ten powóz poznał był generał, mógłby był może opóźnić podróż; bo był to powóz pani de Marande, która przyjechawszy za późno ażeby pożegnać się z ciotką, wracała z całym pospiechem do Paryża, gdzie Jan Robert oczekiwał na nią w gorączkowej niecierpliwości.
Przypominamy sobie co powiedział Salvator o powrocie pani de Marande, po którym miał nastąpić powrót Loredana.
Ale generał nie znał ani pani de Marande, ani jej powozu, dlatego też jechał dalej.

X.
Gdzie się pokazuje, że słuch nie jest najmniej czynnym zmysłem.

Czy przypominacie sobie, kochani czytelnicy, ten śliczny pokoik wybiły perską materją, gdzie w pewnych godzinach przebywała pani de Marande i dokąd już raz niedyskretnie was wprowadziliśmy? Otóż do tego pokoju, do tego gniazdka miłości wprowadzimy was znowu.
Jest to właśnie wieczorem tego dnia, w którym pani de Marande wróciła do Paryża.
Pani de Marande korzystając z prawa, jakie mąż jej udzielił i którego wcale jej nie cofnął od czasu, gdy w świeżej kombinacji ministerjalnej przypadł mu wydział skarbowy, rozmawia serdecznie z naszym przyjacielem Janem Robertem, który siedząc obok bogini tego przybytku, opowiada jej jednę z owych długich i czułych historyj, jakie wszyscy zakochani tak opowiadają, że kochająca kobieta nigdy się nie nuży.
W chwili gdy was wprowadzamy, Jan Robert z okiem wlepionem w oblicze młodej kobiety, jakby chciał przeniknąć do głębi jej serca, pyta się:
— Który, według pani zdania, zmysł jest najmniej szacowny, królowo moja?
— Wszystkie zmysły wydają mi się szacownemi gdy jesteśmy razem, mój przyjacielu.
— Dziękuję. Lecz, czyliż nie wydaje ci się szacowniejszym ten niż ów?
— Zapewne, jest jeden stojący po za obrębem zmysłów, lecz który odkrytym został przezemnie.
— Jakiż to, drogi Krzysztofie Kolumbie?
— Ten, który sprawia, że gdy oczekuję na ciebie, mój najdroższy, to nie widzę, nie słyszę, nie oddycham, nie czuję — zmysł oczekiwania, jednem słowem, i właśnie ten wydaje mi się mniej szacownym od drugich.
— Więc oczekiwałaś mnie, doprawdy?
— Niewdzięczny! czyliż nie oczekuję cię zawsze?
— Droga Lidjo, gdyby to prawdą było!
— Miłosierny Boże! On jeszcze wątpi!
— Nie, ukochana moja, nie wątpię, tylko się obawiam...
— Czego się możesz obawiać?
— Tego, czego obawia się człowiek zupełnie szczęśliwy, człowiek, który niczego już nie pragnie, o nic nie prosi, nawet o niebo, wszystkiego!
— Poeta, wyrzekła pani de Marande, przypomniałeś mi swego przodka, Jana Rassyna: „Boję się Boga Abnerze, innej nie mam obawy.“
— A więc niech i tak będzie, boję się Boga a innej nie mam obawy. Tylko, że twoim Bogiem, kochana Lidjo, jest świat, a ponieważ Bogowi twemu poświęcasz połowę życia, ztąd wynika, że ja jestem jedną z twych ofiar.
— Wiarołomco! renegacie! bluźnierco! zawołała młoda kobieta, w tył się cofając. Co znaczy świat dla mnie bez ciebie!
— Chcesz powiedzieć, piękna przyjaciółko: „Czemże jestem dla ciebie bez świata?“
— Uparty! wyrzekła pani de Marande, jeszcze dalej się cofając.
— Tak, droga moja, jestem uparty; tak, wierzę, że jesteś ultra-światową i że w kadrylu, walcu, olśniona, zachwycona, upojona, tak dobrze myślisz o mnie, jak o źdźble kurzu, poruszonym twoim atłasowym trzewiczkiem. Lubisz walca. Ale nie jestże to dla mnie męka prawdziwa widzieć cię w objęciach drugiego?
— O! mów, mów dalej, rzekła pani de Marande, spoglądając z uczuciem, gdyż zazdrość młodzieńca zachwycała ją.
— Masz mnie za niesprawiedliwego, samoluba może, ciągnął dalej Jan Robert. Powiadasz sobie, że moje powodzenia sceniczne lub powieściowe warte są, jak dystrakcja, tyleż co twoje wieczory...
— Kocham cię, rzekła pani de Marande, ściskając mu rękę, oto moja odpowiedź.
— W tej chwili, Lidjo, odpowiedział Jan Robert, ze wszystkich zmysłów, słuch najszacowniejszym mi się wydaje, skoro pozwala mi słyszeć te drogie twoje wyrazy.
Miał słuszność tak mówić, że słuch był w tej chwili najszacowniejszym zmysłem; zajęci sobą kochankowie nie uważali, że od niejakiego czasu firanki alkowy drgały jakby podmuchem wiatru z uchylonych drzwi poruszane.
Drgania tego przyczyny nie było żadnej, gdyż drzwi były hermetycznie zamknięte.
Tylko, wezwawszy na pomoc zmysł wzroku i spojrzawszy za te firanki, nasi zakochani spostrzegliby człowieka, który za niemi przykucnął i czynił wszelkie wysilenia, ażeby pokonać kurcze, jakie mu sprawiało to dokuczliwe położenie. Kiedy nareszcie położenie to stało się nadmiernie przykrem, człowiek ten zaryzykował ruch, na który drgnęła pani de Marande.
— Co ci jest moja najdroższa? zapytał Jan Robert.
— Czy nie słyszałeś? rzekła z dreszczem.
— Nie.
— Posłuchaj, mówiła dalej, nadstawiając ucho w stronę łóżka.
Jan Robert nadstawił uszu; ale nie słysząc nic, ujął ręce kobiety i zaczął je całować.
Szelest, który zestraszył Lidję, znowu doszedł jej uszu, i na ten raz krzyknęła.
Jan Robert także go usłyszał i wstawszy, poszedł prosto do alkowy.
W chwili, gdy wstawał, firanka poruszyła się żywiej. Jan Robert uchyliwszy jej, spostrzegł za łóżkiem kryjącego się Loredana de Valgeneuse.
— Pan tu? zawołał.
Pani de Marande wstała ze drżeniem. Ku niesłychanemu swemu zdziwieniu poznała młodzieńca.
Przypominamy sobie ojcowskie napomnienia, jakie pan de Marande dawał swej żonie co do monsignora Coletti i Loredana de Valgeneuse. O ile młody poeta wydawał mu się uczciwym nawet w miłości, o tyle obłudnik duchowny i młody rozpustnik wydawali mu się kompromitującymi.
Ostrzegał panią de Marande, aż na jego zapytanie, czy się jej Loredan podoba, odpowiedziała: „Jest mi całkiem obojętny Dodał także, mówiąc o tym młodzieńcu, jeśli sobie przypominamy: „Co do jego powodzeń, te zdają się ograniczać na kobietach światowych; jeżeli zaś skłania się do tych, które nazywają kobietami z ludu, to pomimo szlachetnego poparcia, jakie udziela mu w tych okolicznościach siostra jego Zuzanna, brat czasami udać się musi do środków gwałtownych“.
Zaraz zobaczymy, że uprzejma siostra nie ograniczała swego udziału tylko na kobietach z ludu.
Miała ona pokojówkę tęgą i przystojną dziewczynę, która już raz, jak widzieliśmy, otwierała Janowi Robertowi drzwi od gołębnika pani de Marande. Dziewczyna ta, imieniem Natalia, była jej całkiem oddaną.
Pewnego wieczora, kiedy Loredan wyznał miłość jaką czuł dla pani de Marande, panna Zuzanna szukała sposobności ażeby umieścić przy żonie bankiera jaką istotę, któraby w danym przypadku mogła wprowadzić jej brata na miejsce przezeń wskazane.
Sposobność ta nadarzyła się. Raz po powrocie z wód pani de Marande starała się na wszystkie strony o pokojówkę, a panna de Valgeneuse wspaniałomyślnie ofiarowała jej swoją.
Była to Natalia.
Nieznaną jest powszechnie władza, jaką rozciągają pokojowe nad umysłami swych pań. Natalia przy każdem poruszeniu grzebienia, czesząc panią de Marande, nieomieszkała opowiadać czynów pana de Valgeneuse. Ponieważ pani de Marande otrzymała dziewczynę tę z rąk siostry bohatera tylu świetnych przygód miłosnych, nie dziwiła się, słysząc o nim tyle dobrego i widziała wdzięczność tam, gdzie był rozmysł i podżeganie.
Lecz z toku scen poprzedzających, a nadewszystko tej, którąśmy przedstawili oczom czytelnika, wiadomo, jak prawdziwą miłość żywiła pani de Marande dla Jana Roberta i nie potrzebujemy mówić, że pełne uwielbienia pochwały panny Natalii nie miały na nią żadnego wpływu.
Tego wieczora pan de Valgeneuse, przyprowadzony do ostateczności, pokusił się na jeden z tych kroków zuchwałych, które udają się niekiedy. Natalia ukryła go w alkowie, gdzie siedział od dwóch godzin i obecny był zwierzeniom Jana Roberta i pani de Marande, gdy naraz usłyszała szelest.
Bez wątpienia, jeżeli męką jest nie być kochanym, to większą jeszcze przeświadczenie, że serce, obojętne dla nas, otwarte jest dla drugich. Męka staje się torturą, gdy się słyszy do innego zwrócone następujące słowa: „Kocham cię“.
Przez chwilę pan de Valgeneuse miał zamiar ukazać się nagle jak głowa Meduzy. Lecz do czego to mogło doprowadzić? Do pojedynku. A przypuściwszy najlepszy wynik tej sprawy, to jest, że poeta byłby zabity, to i tak śmierć Jana Roberta nie byłaby żadnym środkiem otrzymania miłości pani de Marande. Gdy przeciwnie przyjść nazajutrz do młodej kobiety i powiedzieć: „Cały wieczór byłem ukryty za oponami twego łóżka, widziałem wszystko i wszystko słyszałem, kup moje milczenie za taką to cenę“, pozostawiało to nadzieję, że pani de Marande, przestraszona ze względu na kochanka lub męża, zezwoliłaby wskutek groźby na to, czego tak uparcie odmawiała najczulszym prośbom.
I to właśnie skłoniło pana de Valgeneuse. Myślał już tylko, żeby się wymknąć, zobaczywszy i usłyszawszy wszystko co chciał, ale nie tak to łatwo wymknąć się z za łóżka, choćby kto chodził jak kot cicho.
Tak się też stało: pan de Valgeneuse chcąc się wymknąć, skrzypnął butami i poruszył firanką.
Jan Robert rzucił się i poznając go, zawołał: „Pan tu?“
— Tak, to ja! odrzekł de Valgeneuse, który postawiony wobec mężczyzny, a tem samem wobec niebezpieczeństwa, wyprostował się dumnie.
— Nędzniku! zawołał Jan Robert, chwytając go za kołnierz.
— Ciszej, mości poeto, powiedział de Valgeneuse, jest w tym domu, o kilka może kroków oddalony od nas, ktoś trzeci interesowany, który mógłby posłyszeć naszą kłótnię, co według wszelkiego prawdopodobieństwa zmartwiłoby panią.
— Nikczemny! wyrzekł cicho Jan Robert.
— Ciszej, powtórzył pan de Valgeneuse.
— O! czy po cichu, czy głośno, wyrzekł Jan Robert, zabić cię muszę.
— Jesteśmy w pokoju kobiety.
— A więc, wyjdźmy.
— Niepotrzeba! bez hałasu. Pan wiesz gdzie mieszkam. Gdybyś zapomniał, przyjdę sam przypomnieć, jestem na pańskie usługi.
— Dlaczego nie zaraz?
— O! noc jest ciemna, czy pan tego nie rozumiesz. Potrzeba światła, żeby dobrze zrobić to, co się robi, a przytem, patrz pan, pani de Marande mdleje.
W samej rzeczy, młoda kobieta padła na fotel.
— Niech i tak będzie, do jutra! powiedział Robert.
— Do jutra, panie i z wielką przyjemnością.
Jan Robert pospieszył na pomoc pani de Marande.
Loredan de Valgeneuse rzucił się przez drzwi alkowy i zamknął je za sobą.
— Przebacz mi, przebacz, Lidjo najdroższa! wyrzekł, klęcząc Jan Robert.
— Co ci mam przebaczyć, spytała, jaką zbrodnię popełniłeś? O! ten człowiek, jakim sposobem on się tu dostał?
— Bądź spokojną, nie ujrzysz go więcej! zawołał z siłą Jan Robert.
— O! najmilszy, rzekła biedna kobieta, przyciskając z uczuciem rękę poety do serca, nie narażaj drogiego życia twego...
— Nie obawiaj się, Bóg będzie z nami!
— Ja nie chcę; musisz mi przysiądz, że nie będziesz się bił z tym człowiekiem.
— Jakże chcesz, żebym ci to przysiągł?
— Jeżeli mnie kochasz, przysięgnij.
— Niepodobieństwo, powinnaś to zrozumieć! wyrzekł Jan Robert.
— Więc mnie nie kochasz?
— Ja ciebie nie kocham? O! mój Boże!
— Mój przyjacielu, podjęła pani de Marande, zdaje mi się, że umrę.
I w samej rzeczy, życie tej pięknej, młodej kobiety zdawało się być zawieszone; była bardzo bladą i nieruchomą. Ten stan zatrwożył Jana Roberta.
— A więc, wszystko co chcesz, powiedział.
— Zrobisz, co zechcę?
— Tak.
— Przysięgasz?
— Na moje życie! wyrzekł Jan Robert.
— O! wołałabym, żebyś przysiągł na moje, powiedziała pani de Marande, miałabym przynajmniej nadzieję, że umrę, gdybyś złamał słowo.

I mówiąc to, młoda kobieta złożyła serdeczny pocałunek na czoło Roberta.

XI.
W którym autor przedstawia pana de Marande jako wzór, jeżeli nie fizyczny, to przynajmniej moralny, wszystkim przeszłym, teraźniejszym i przyszłym mężom.

Jak tylko Jan Robert oddalił się, pani de Marande przeszła prędko do swej sypialni, gdzie Natalia czekała już, żeby ją rozebrać. Ale przechodząc koło niej:
— Nie potrzebuję, twoich usług, moja panno, powiedziała.
— Czy nieszczęściem, nie sprawiłam jakiej nieprzyjemności pani? spytała czelnie panna służąca.
— Ty! odparła pani de Marande ze wzgardą.
— Ponieważ, ciągnęła panna Natalia, pani co tak dobrą jest zazwyczaj, takim ostrym tonem przemawia teraz, wnoszę ztąd...
— Dosyć! rzekła pani de Marande, wychodź i nie ukazuj się nigdy więcej! Oto masz dwadzieścia pięć luidorów, dodała, wyjmując z szufladki rulon złota, ale jutro z rana opuścisz ten dom.
— Ależ proszę pani, powiedziała panna służebna, wzruszając ramionami, gdy kto odprawia ludzi, powiada im przynajmniej dlaczego.
— Nie podoba mi się tłómaczyć przed tobą. Bierz panna te pieniądze i wychodź.
— Dobrze, proszę pani, rzekła pokojowa, biorąc rulon i spoglądając na panią de Marande okiem pełnem nienawiści, a więc udam się do pana de Marande.
— Pan de Marande, odparła surowo młoda kobieta, powtórzy to, com ja wyrzekła. Tymczasem wychodź.
Ton, jakim pani de Marande powiedziała te wyrazy, giest, jaki im towarzyszył, czynił wszelką odpowiedź niemożliwą, panna Natalia wyszła więc gwałtownie zamykając drzwi za sobą.
Gdy została samą, pani de Marande rozebrała się i szybko położyła, będąc pod wpływem tysiąca wzruszeń, które równie jest łatwo zrozumieć, jak ciężko opisać. Leżała zaledwie pięć minut, gdy usłyszała jak ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Mimowoli zadrżała. Instynktowym ruchem zagasiła świecę, a piękny pokój, opisany już przez nas, oświetlony był tylko opalowem światłem lampy.
Kto pukał o tej godzinie?
Nie panna służąca: niemiałaby takiej czelności.
Nie Jan Robert: nigdyby się nie poważył, nocną porą zwłaszcza, przestąpić próg tego pokoju.
I nie pan de Marande: pod tym względom był na równi dyskretnym i nigdy nie wszedł po dziesiątej wieczorem do tego pokoju od owego czasu, gdy przyszedł udzielić żonie rady, by się strzegła monsignora Coletti i pana de Valgeneuse.
Bylżeby to pan de Valgeneuse?
Na tę myśl młoda kobieta zadrżała; nie była w stanie odpowiedzieć.
Na szczęście głos tego, co pukał, wkrótce ją uspokoił.
— To ja.
Pani de Marande poznała męża.
— Proszę wejść, powiedziała zupełnie uspokojona i prawie wesoła.
Pan de Marande wszedł ze zgaszoną świecą i zbliżył się do żony. A biorąc ją za rękę i całując:
— Przebacz mi, że o takiej porze wchodzę do ciebie, rzekł, ale jednocześnie z twoim powrotem dowiedziałem się o bolesnej stracie z powodu śmierci ciotki i przyszedłem wyrazić moje ubolewanie.
— Dziękuję panu, odpowiedziała młoda kobieta nieco zdziwiona tą nocną wizytą, usiłując odgadnąć jej cel. Ale, dodała, czy tylko dla wyrażenia mi swego ubolewania trudziłeś się i czy nie masz mi nic innego powiedzieć?
— Przeciwnie, droga Lidjo, mam ci wiele do powiedzenia.
Pani de Marande patrzyła na męża z pewnym niepokojem.
Niepokój ten nie uszedł oczu bankiera; próbował on najprzód uśmiechem uspokoić żonę.
— Przedewszystkiem, rzekł, prosiłbym cię o światło.
— Jakto, o światło? odpowiedziała kobieta zdziwiona.
— Wszak widzisz, że świeca moja zagasła?
— A pocóż ma się palić? Czy światło mojej lampy nie wystarcza do rozmowy?
— Zapewne, ale przed rozmową radbym tu odbyć pewne poszukiwania, dosyć ważne.
— Dosyć ważne? powtórzyła pani de Marande.
— Słyszałaś zapewne, kochana Lidjo, że zostałem mianowany ministrem skarbu?
— Słyszałam i winszuję ci z całego serca.
— Otóż, szczerze ci powiadam, droga przyjaciółko, że nie ma czego; ale to nie dla tej wiadomości, przeszkadzam ci spać. Jestem więc ministrem skarbu. Owóż, minister bez teki równa się prawie ministrowi skarbu bez skarbu. A ja, kochana przyjaciółko, zgubiłem moją tekę.
— Nie rozumiem, oświadczyła pani de Marande, która istotnie nie pojmowała do czego mąż zmierza.
— Rzecz to jednak bardzo prosta, odparł. Obciąłem pójść do ciebie, ażeby kilka chwil porozmawiać, jak miałem zaszczyt powiedzieć, szedłem spokojnie ze świecą w ręku i z teką pod pachą, kiedy człowiek jakiś prędko zbiegający z twoich schodów trącił mnie gwałtownie, tak, że jednocześnie świeca mi zgasła, a teka upadła na ziemię. Proszę cię więc o pozwolenie zapalenia świecy i poszukania teki.
— Lecz, zapytała z pewnem wahaniem pani de Marande, któż to był ten człowiek?
— Nie wiem. W każdym razie byłbym go nieszczególnie przywitał, odrzekł bankier, bo myślałem zrazu, że to jest złodziej, który czyha na moją kasę. Ale zmieniłem zamiar, sądząc, że może na ciebie zasadzka, i przyszedłem naradzić się nad tem, co począć.
— I poznałeś tego człowieka? zapytała, jąkając się.
— Tak mi się przynajmniej zdaje?
— I... i... czy mogę pana zapytać?
Głos zamarł na ustach młodej kobiety. Obawiała się, czy to nie Jana Roberta spotkał.
— Oczywiście, że możesz mnie zapytać kto to był, odrzekł pan de Marande, bo o to, zdaje się, chcesz mnie za; pytać. Był to poprostu pan de Valgeneuse.
— Pan de Valgeneuse! powtórzyła młoda kobieta.
— On sam, rzeki pan de Marande. A teraz, kochana Lidjo, czy pozwolisz mi zapalić świecę?
Pan de Marande zapalił świecę u lampy; potem podniósłszy portjerę, znikł, mówiąc:
— Wracam za chwilę.
— Wracam... powtórzyła machinalnie Lidja.
Bo i cóż to nastąpić miało? Jaki będzie przedmiot rozmowy między nią i mężem?
Oblicze bankiera nie było wprawdzie bardzo groźne, ale któż może polegać na obliczu bankiera?
O cóż mu więc chodzi? Zapewne, to zakradnięcie się Loredana mogło bardzo niepodobać się panu de Marande. Zostawiał on całą wolność, pod warunkiem unikania skandalu.
Ale czyż ona, biedna kobieta, była powodem tego skandalu? A jeżeli nie ona, to czyż człowiek tak wyrozumiały, powiedzmy więcej, tak pobłażający, jak pan de Marande, mógłby ją czynić odpowiedzialną?
Pomimo jednak tych uspokajających refleksyj, pomimo poprzednich danych nie pozwalających jej bynajmniej obawiać się, Lidja poczuła dreszcz w żyłach i głosem zgasłym, usłyszawszy powtórnie męża, odpowiedziała:
— Proszę!
Pan de Marande wszedł, postawił lichtarz, położył tekę na konsoli, a wziąwszy krzesło, usiadł przy łóżku żony.
— Przebacz mi, kochana Lidjo, że cię teraz nachodzę, rzekł do niej najłagodniejszym głosem, ale król czeka na mnie jutro o dziewiątej z rana i może nie będę mógł znaleźć w całym dniu ani chwilki, na spokojną rozmowę z tobą.
— Jestem na twoje rozkazy, panie, rzekła takim samym tonem Lidja.
— O! na moje rozkazy! mruknął jakby gniewnym głosem, biorąc powtórnie żonę za rękę i całując ją z niemniejszym szacunkiem, jak poprzednio, na moje rozkazy! brzydki wyraz na moje prośby, co najwięcej. Jeżeli kto może tu wydawać rozkazy, kochana przyjaciółko, to ty, a nie ja. Błagam cię, ażebyś o tem pamiętała.
— Wstydź? mnie twoja dobroć, panie, jęknęła młoda kobieta.
— Doprawdy, wprawiasz mnie w pomieszanie: to co nazywasz moją dobrocią, jest tylko sprawiedliwością, upewniam, lecz nie będę zabierał ci czasu. Przystępuję więc do głównego przedmiotu, mającego stanowić oś naszej rozmowy. Tylko pozwolisz, że zadam pytanie, które zdaje mi się już raz ci postawiłem. Czy kochasz pana de Valgeneuse?
— W istocie panie, już raz mi to pytanie zadałeś i już raz odpowiedziałam, że nie. Co znaczy to naleganie?
— Ponieważ będzie niedługo pół roku, jak cię o to pytałem, a pół roku niekiedy sprowadza wielkie zmiany w umyśle kobiety...
— A więc, tak samo niekochani go dziś, jak wtedy.
— Nie masz pani żadnego uczucia dla niego?
— Nie, powtórzyła pani de Marande.
— Jesteś tego pewna?
— Upewniam pana, przysięgam, że tak jest. A nawet czuję raczej dla niego pewnego rodzaju...
— Nienawiść?
— Więcej jeszcze, pogardę.
— Dziwna rzecz, jak my zgodnie kochamy lub nienawidzimy też same rzeczy, a powiem więcej, tych samych ludzi, droga Lidjo! Oto pierwszy punkt, na którym zgadzamy się; nieomieszkamy, bądź pewną, zgodzić się i na inne. Ale kiedy oboje nienawidzimy tak bardzo pana de Valgeneuse i pogardzamy nim, to jakimże sposobem spotykamy go na naszych schodach o tak późnej godzinie w nocy? Gdy mówię, my, przypuszczam, że tak samo jak ja spotkać byś go mogła, bo przecie nie z twojej woli, ani na twe zaproszenie zjawił się w pałacu, nieprawdaż?
— Nie, panie, za to ci zaręczam.
— Zatem, kiedy nie ja upoważniłem go, żeby przyszedł, ciągnął dalej bankier, czy zechcesz dopomódz mi w wyszukaniu powodu lub pozoru pod jakim znalazł się bez zaproszenia, mimo twej woli i o tej godzinie?
— Panie, wyrzekła młoda kobieta bardzo zmieszana, jakkolwiek wszelką jest twoja dobroć, przykro mi wszelakoż bardzo i wstyd odpowiedzieć.
— Nie mów o mojej dobroci, kochana Lidjo, i bądź pewną, że zapytanie jakie czynię, ma za cel uspokoić cię raczej. Wiem ja wiele rzeczy, o których nie zdaję się wiedzieć, znam mnóstwo twoich tajemnic głębokich, o których zdaje się, jakbym nie wiedział; jeżeli przykrość, jakiej doznajesz, sięga do źródła jednej z nich, pozwól mi dopomódz sobie; wsparta na mem ramieniu, łatwiej przejdziesz tę przykrą drogę.
— O! panie, zawołała młoda kobieta, jesteś wzniosłym w pobłażaniu swojem.
— Nie, Lidjo, odpowiedział pan de Marande, smutno się uśmiechając, tylko widzisz, studjowałem naukę mędrca: „Znaj siebie samego“, i to uczyniło mnie nietylko pobłażającym, ale nawet filozofem.
— A więc panie, podjęła pani de Marande, zachęcona ojcowską dobrotliwością męża, przed pół godziną nie byłam tu samą.
— Wiem o tem, Lidjo. Jan Robert, który więcej niż ty dzień nie widział się z tobą, przyszedł cię odwiedzić. Byłaś tedy z panem Janem Robertem, to chciałaś powiedzieć, nieprawdaż?
— Tak, odrzekła młoda kobieta, rumieniąc się lekko.
— Rzecz bardzo prosta. Następnie?...
— Następnie, mówiła dalej pani de Marande, nagle za nami podłoga skrzypnęła; odwróciliśmy się i zobaczyli poruszającą się portjerę.
— Więc, zapytał pan de Marande, był ktoś trzeci w twoim pokoju?
— Tak, panie, rzekła młoda kobieta, był pan de Valgeneuse.
— Ph! wyrzucił z siebie bankier z najwyższym niesmakiem, ten pan was szpiegował?
Pani de Marande spuściła głowę i nic nie odpowiedziała.
Nastąpiła chwila milczenia. Bankier pierwszy je przerwał.
— A co uczynił pan Jan Robert, spostrzegłszy tego nędznika? zapytał.
— Rzucił się na niego, powiedziała żywo pani de Marande. Następnie, widząc chmurę, która zasępiła czoło męża: I, jak to pan sam uczyniłeś w tej chwili; nazwał go nędznikiem.
— Ależ to przykra scena, wyrzekł bankier.
— O! tak, panie, zawołała młoda kobieta, która wcale nie zrozumiała myśli swego męża, bardzo przykra w samej rzeczy, ponieważ mogła zakończyć się skandalem, którego zresztą ja pierwszą byłam przyczyną i który mógł spaść na ciebie.
— Kto ci to mówi, droga Lidjo? podjął ze słodyczą pan de Marande. Jeżeli mówię: „Jest to przykra scena“, wierzaj mi że o sobie wcale nie myślę.
— Jakto! panie, zawołała pani de Marande, więc to o mnie jedynie myślałeś w tej chwili?
— Ależ naturalnie, widzę cię pomiędzy dwoma ludźmi, jednym, którego kochasz, i drugim, którym oboje pogardzamy. Widzę, jak ci dwaj ludzie prawie chcą rzucić się w obecności twojej na siebie i mówię sobie: „Oto kobieta prawdziwie godna pożałowania, zmuszona jest bowiem być przytomną podobnej scenie!“ gdyż przypuszczam, że pomimo szacunku, jaki pan Jan Robert ma dla ciebie, musiało nastąpić wyzwanie, wymiana biletów.
— Niestety! tak, panie, sądzę, że najpierw miało miejsce coś podobnego.
— Najpierw? A co potem nastąpiło?
— Pan de Valgeneuse ustąpił i wymknął się przez moją gotowalnię.
— A więc teraz, rozumiem, jakim sposobem spotkałem pana de Valgeneuse, ponieważ z gotowalni twojej jest wyjście na moje schody. Lecz pozwól sobie powiedzieć, że musi on potrosze znać wnętrze domu, raz, że wszedł bez twojego pozwolenia, następnie że wyszedł bez mego. Inaczej mówiąc, jak tylko świeca zgasła, on zniknął tak, żem nie mógł pochwycić go. Ten ladaco zna widać dom mój lepiej odemnie.
— To Natalia, moja panna służąca wprowadziła go.
— A od kogo przyjęłaś tę istotę, droga przyjaciółko?
— Od panny Zuzanny de Valgeneuse.
— I ta źle skończy, szepnął bankier, zsuwając brwi, obawiam się, albo raczej mam nadzieję. Lecz, jaki według twego zdania będzie koniec tej awantury? Pan Jan Robert nieomieszka bić się z panom de Valgeneuse.
— O! nie, panie, powiedziała młoda kobieta.
— Jakto nie? podjął pan de Marande głosem powątpiewania, wyznajesz, że było wyzwanie, wymiana kart, a mówisz, że bić się nie będą?
— Nie, ponieważ Jan Robert obiecał mi, przysiągł...
— To niepodobna, kochana Lidjo.
— Powtarzam panu, że mi zaprzysiągł.
— A ja powtarzam ci, że to niepodobna.
— Ależ panie, nalegała pani de Marande, wykonał przysięgę, a przecie sam mi to pan ze sto razy mówiłeś, że Jan Robert jest człowiekiem honorowym.
— Powiem ci to zawsze moja droga, aż póki nie będę miał wprost przeciwnego dowodu. Lecz są przysięgi, których honorowy człowiek, nie dotrzymuje, właśnie dlatego, że jest honorowym; a przysięga wykonana, że się nie będzie bił w takiem położeniu, w jakiem znajdował się pan Jan Robert, jest jedną z takich.
— Jakto panie! więc myślisz?...
— Ja myślę, iż pan Jan Robert będzie się bił. I nietylko myślę, lecz zapewniam.
Pani de Marande bezwiednie opuściła głowę na piersi.
— Biedna kobieta, pomyślał pan de Marande, obawia się, żeby nie zabito jej tego, którego kocha! Kochana moja, powiedział, biorąc rękę żony, czy chcesz posłuchać spokojnie? Moje przyjście, przysięgam ci, miało jedynie na celu, żeby cię uspokoić.
— Słucham pana, rzekła Lidja, wzdychając.
— A więc, mówił pan de Marande, cobyś sądziła o Janie Robercie, zważ, że mówię do ciebie jak ojciec, cobyś ty sama o nim sądziła, gdyby nie bronił ciebie przeciwko człowiekowi, co tak strasznie cię znieważył i który może dziś albo jutro ponowić swoją obelgę? Cobyś sądziła o jego ambicji, honorze, odwadze, o miłości jego nawet, gdyby się nie bił na skutek jedynie prośby twojej?
— Nie pytaj mnie, panie, zawołała biedna kobieta, w głowie mi się miesza.
— Powtarzam po raz trzeci, Lidjo, że przyszedłem tu jedynie w celu uspokojenia ciebie. Przypuść wraz zemną, że pan Jan Robert będzie się bił, co jest, biorąc rzeczy ściśle, najmniejszym dowodem uczucia, jaki ci może dać; a w zamian, ja ci przysięgnę, że nie będzie się bił.
— Pan mi to przysięgniesz, pan? zawołała Lidja, patrząc w oczy mężowi.
— Ja, powiedział bankier, a przysięgom moim możesz zawierzyć Lidjo, gdyż na nieszczęście, dodał ze smutkiem, nie są wcale przysięgami kochanka.
Twarz pani de Marande jaśniała szczęściem, bankier zdawał się niezważać na tę samolubną radość.
Mówił dalej:
— Co za znaczenie, pytam się, Lidjo, miałaby w świecie wieść o pojedynku między panem Janem Robertem a panem de Valgeneuse? czemu go przypisać? Zaczęłoby najpierw od najniepodobniejszych przypuszczeń aż do chwili, w której odkryłoby prawdę, gdyż w stosunku między poetą i głupcem nie może być żadnej rywalizacji umysłowej. Zostałbym więc ja, samym biegiem rzeczy, wciągnięty w tę awanturę, a to ani tobie, ani mnie nie przypada do smaku, nieprawdaż? a jestem przekonany, że również i panu Janowi Robertowi. Bądź więc spokojną, droga przyjaciółko, spuść się na mnie i przebacz, że mimowoli zaniepokoiłem cię o tak późnej porze.
— Lecz cóż się stanie? zapytała pani de Marande z przerażeniem, gdyż poczęła niewyraźnie dostrzegać, że to jej mąż w całej tej sprawie myśli zająć miejsce kochanka.
— Stanie się rzecz bardzo prosta, kochana Lidjo, wyrzekł bankier, podejmuję się ułożyć jak najlepiej całą tę sprawę.
— Panie! panie! zawołała pani de Marande, podnosząc się na łóżku, panie, ty bić się będziesz za mnie?
— Kochana Lidjo, przysięgam ci wszelkich dołożyć starań, iżby zachować cię jaknajdłużej mojej czułości i szacunkowi. Potem, wstając i całując ją po raz trzeci w rękę: Śpij spokojnie, powiedział.
Pani de Marande uchwyciła obie jego ręce dla ucałowania ich i głosem pełnym wdzięku:
— O! panie, panie wyrzekła, dlaczegoś mnie nie kochał?
— Sza! powiedział pan de Marande, kładąc palec na listach, sza! nie mówmy o sznurku w domu wisielca!
A biorąc świecę i tekę, pan de Marande opuścił pokój.

XII.
Gdzie pan de Marande jest konsekwentny sam z sobą.

Humboldt, ten wielki filozof i wielki geolog, wypowiada gdzieś słowa stosujące się do wrażenia, jakie wywiera trzęsienie ziemi.
„Wrażenie to nie pochodzi ztąd, iż obrazy katastrof, których pamięć zachowała historja, przedstawiają się wtedy tłumnie naszej imaginacji. Nas przejmuje głównie to, że nagle tracimy wrodzoną ufność w trwałość gruntu pod naszemi nogami, od samego dzieciństwa bowiem przyzwyczajeni byliśmy do kontrastu, jaki istnieje między ruchliwością oceanu i nieruchomością ziemi. Wszystkie świadectwa zmysłów naszych wzmocniły w nas tę pewność; gdy jednak ziemia poczyna się poruszać, chwila ta dostateczną jest do zburzenia doświadczenia całego życia naszego. Jest to potęga nieznana, która się nagle objawia, spokój natury był tylko ułudą, a my czujemy się gwałtownie rzuceni w chaos niszczącej siły.“
Otóż, wrażenie to fizyczne równa się wrażeniu moralnemu, jakie musi okazać się po kilku latach życia małżeńskiego, gdy, uwielbiając żonę, pokładając całą ufność w niej, człowiek spostrzega nagle przepaść zwątpienia roztwierającą się przed nim.
W samej rzeczy, czy znacie położenie głębiej dojmujące, niż człowieka, ściśle i nierozerwalnie złączonego z żoną, a który po przeżyciu z nią długich lat w najzupełniejszej pewności, czuje się jednym razem w swej wierze zachwianym? Zwątpienie, które poczęło się od kobiety ukochanej, owłada istotą całą. Wątpi on o sobie, o innych, o łasce Bożej, podobien jest nakoniec do tego, o którym mówi Humboldt, iż przeżywszy trzydzieści lat na twardym gruncie, czuje jak raptem zaczyna mu on drżeć pod nogami i widzi jak otwiera się u stóp jego przepaść.
Na szczęście, nie takiem było położenie pana de Marande, położenie zresztą trudne do odmalowania. Jak to był powiedział do żony „poznanie samego siebie,“ popchnęło go do głębi pobłażliwości dla pięknej grzesznicy, która skutkiem opowiedzianych przez nas okoliczności widziała swój los złączony z jego losem; a z powodu tej pobłażliwości, mocą której dał pani de Marande całą swobodę działania, tem większa wdzięczność mu się należy, iż widocznem było, że kocha swą żonę i że żadna inna kobieta na świecie nie zdawała mu się godniejszą kochania i uwielbienia. Zatem, ponieważ nie ma miłości bez zazdrości, więc pan de Marande wewnętrznie musiał być zazdrosnym względem Jana Roberta.
I w samej rzeczy był on zazdrosnym niezmiernie, głęboko, nad wszelki wyraz.
Lecz czy opłaciłoby się być człowiekiem rozumnym, gdyby rozum nie miał służyć jako maska do pokrycia cierpień naszych, które społeczeństwo zamiast łagodzić litością, śmiesznością okrywa? Pan de Marande postępował więc nietylko jako filozof, lecz jak człowiek z sercem, mając żonę, od której nie mógł, kierując się rozsądkiem, wymagać tego uczucia idealnego i zarazem zmysłowego, które nazywają miłością, ułożył więc rzeczy w ten sposób, żeby ona zmuszoną była dać mu to uczucie moralne, które się wdzięcznością zowie.
Tak więc pan de Marande był może najzazdrośniejszym człowiekiem, jaki istnieje na świecie, nie zdając się być najzupełniej takim.
Nie trzeba się tedy dziwić, jeżeli zdecydowawszy się być przyjacielem Jana Roberta, tak natarczywie pragnął stać się nieprzyjacielem pana de Valgeneuse; jego nienawiść dla tego ostatniego, był to rodzaj hamulca, niedającego wymknąć się zazdrości względem pierwszego, zazdrości, która bez tego opatrznościowego mechanizmu lada dzień mogłaby rozbić całą machinę.
Otóż, nadeszła sposobność do dania ujścia temu uczuciu.
Nazajutrz po scenie nocnej, którą opowiedzieliśmy, pan de Marande, zamiast pojechać o dziewiątej z rana powodem własnym do Tuilleries, wyszedł o siódmej pieszo, wsiadł do kabrjoletu na bulwarach i kazał się zawieźć na ulicę Uniwersytecką, gdzie mieszkał Jan Robert.
Przeszedł trzy piętra i zadzwonił u drzwi poety.
Służący otworzył.
Rozpytując, czy pan Jan Robert przyjmuje, pan de Marande rzucił okiem do przedpokoju. Na stole stała szkatułka z pistoletami; w rogu para szpad pojedynkowych. Wiedział już czego się trzymać.
Służący powiedział, że pan jego nie przyjmuje.
Na nieszczęście pan de Marande, który miał słuch równie delikatny, jak wzrok bystry, usłyszał wyraźnie kilka głosów w sypialnym pokoju Jana Roberta.
Wręczył kartę swoją służącemu i kazał oddać panu skoro będzie sam, oraz dodać, że przybędzie tu znów około dziesiątej, to jest, gdy będzie wracał od króla.
Słowa te, gdy będzie wracał od króla, uczyniły największe wrażenie na służącym i upewniły pana de Marande, że zlecenie jego wiernie wykonanem będzie.
Bankier oddalił się.
Ale o cztery kroki od drzwi Jana Roberta kazał zatrzymać się i zawrócić kabrjoletowi w ten sposób, żeby mógł widzieć tych, którzy będą wychodzić od naszego poety, albo raczej z domu, w którym mieszkał.
Spostrzegł niezadługo wychodzących dwóch młodzieńców, których poznał, bo byli to, Ludowik i Petrus.
Szli w jego stronę, tak, że pan de Marande potrzebował tylko wysiąść z dorożki, ażeby stanąć przed nimi.
Dwaj młodzieńcy zeszli na bok grzecznie, kłaniając się bankierowi, dla którego żywili zarazem wielką sympatję moralną, oraz poważanie polityczne. Nie myśleli wcale, iżby pan de Marande miał mieć jakikolwiek interes do nich; lecz on zatrzymał ich, uśmiechając się.
— Przepraszam, powiedział, ale to właśnie na panów oczekuję.
— Na nas? odparli jednogłośnie dwaj przyjaciele, spoglądając po sobie z podziwieniem.
— Tak, na panów, domyślałem się, że przyjaciel panów poślę dziś po nich z rana i chciałem powiedzieć dwa słowa tyczące się poselstwa, które na was włożył.
Dwaj młodzieńcy spoglądali na siebie ze wzrastającem podziwieniem.
— Znacie mnie, panowie, mówił dalej pan de Marande, uśmiechając się po swojemu, jestem człowiekiem poważnym, przyzwyczajonym szanować wszystko co dotyczy honoru, nie będziecie więc mogli posądzać mnie, żebym mógł mieć najmniejszy cień zamiaru godzenia na honor naszego przyjaciela.
Dwaj młodzi ludzie skłonili się.
— Otóż, ciągnął dalej pan de Marande, zróbcie mi jednę łaskę.
— Jaką?
— Będziecie szczerze odpowiadali na zapytania?
— Będziemy się starali, panie, wyrzekł Petrus, uśmiechając się.
— Idziecie panowie do pana de Valgeneuse.
— Tak, panie, odpowiedzieli coraz więcej zdziwieni.
— Idziecie, żeby ułożyć z nim lub z jego świadkami warunki pojedynku.
— Panie...
— O! odpowiadajcie śmiało. Jestem przecie ministrem skarbu, a nie prefektem policji. Chodzi o pojedynek?
— Prawda, panie.
— O pojedynek, którego powód jest wam niewiadomy?
Czyniąc to zapytanie, pan de Marande patrzał na nich uważnie.
— To także prawda, odpowiedzieli.
— Tak, szepnął, uśmiechając się pan de Marande, wiedziałem, że pan Jan Robert jest prawdziwie szlachetnym człowiekiem.
A gdy Petrus i Ludowik czekali.
— A więc, dodał, ja znam ten powód i chciałbym rozmówić się z panem Janem Robertem, z którym będę miał zaszczyt widzieć się za godzinę, o takich rzeczach, że te zdaje się zmienią jego postanowienie.
— Nie sądzę, panie, nasz przyjaciel zdawał się mocno zdecydowanym.
— Zróbcie mi jedną łaskę, panowie.
— Bardzo chętnie, odrzekli razem obaj młodzieńcy.
— Nie chodźcie do pana de Valgeneuse, aż póki ja nie zobaczę się z panem Janem Robertem, i wtedy dopiero, gdy po widzeniu się zemną rozmówi się z wami.
— Panie, tym sposobem tak byśmy się oddalili od instrukcyj danych nam przez naszego przyjaciela, że doprawdy nie wiemy...
— Jest to rzecz dwóch godzin.
— W niektórych razach dwie godziny mieszczą rzecz ważną... bo inicjatywę.
— Zaręczam, panowie, że przyjaciel wasz, zamiast mieć żal, wdzięcznym wam będzie za opóźnienie.
— Pan nam zaręcza?
— Daję wam na to słowo honoru.
Młodzi ludzie spojrzeli po sobie.
Następnie Petrus:
— Lecz dlaczegóż pan nie idziesz natychmiast do pana Jana Roberta?
Pan de Marande wyjął zegarek.
— Ponieważ brakuje dziesięciu minut do dziewiątej, a mam być w Tuilleries punkt o dziesiątej i że nie dość jeszcze dawno jestem ministrem, żebym mógł dać królowi na siebie czekać.
— Czy pozwolisz nam pan przynajmniej pójść na górę i uprzedzić przyjaciela naszego o zmianie?
— Nie, nie, błagam was, zamiary pana Jana Roberta winny być zmodyfikowane według tego co ja mu powiem, lecz o jedenastej bądźcie u niego.
— Jednakowoż, nalegał Ludowik.
— Przypuśćcie, wyrzekł pan de Marande, że nie zastaniecie pana de Valgeneuse, wszak w takim wypadku i tak musielibyście zaczekać.
— Przyjacielu, powiedział Petrus, kiedy człowiek taki, jak pan de Marande zabezpiecza nas od nagany, to możemy spuścić się na jego słowo. Potem skłoniwszy się bankierowi-ministrowi: Będziemy o jedenastej u naszego przyjaciela, ciągnął dalej, a do tego czasu żadnego kroku, który mógłby szkodzić zamiarom pańskim, nie przedsięweźmiemy.
I kłaniając się po raz wtóry, dwaj młodzi ludzi dali poznać panu de Marande, że nie chcą dłużej zatrzymywać go na ulicy.
Pan de Marande wsiadł w samej rzeczy napowrót do kabrjoletu, który szybko popędził w stronę Tuilleries.
Dwaj młodzieńcy weszli do kawiarni Desmares i kajali podać sobie śniadanie dla zabicia czasu.
Podczas tego służący Jana Roberta oddał swemu panu kartę ministra, nieomieszkawszy, rozumie się powiedzieć, że ten ostatni będzie u Jana Roberta z powrotem od króla.
Jan Robert kazał sobie powtórzyć dwa razy to samo, wziął kartę, odczytał, zmarszczył mimowoli brwi, nie dlatego, żeby obawiał się, nie, młody ten człowiek był odważnym, jak jego pióro i szpada, tylko niewiadomość niepokoiła go.
Czego mógł chcieć od niego pan de Marande o godzinie ósmej z rana, o takiej godzinie, o której ministrowie już nie śpią, to prawda, ale o której za to poeci śpią?
Na szczęście nie potrzebował długo czekać. Punkt o dziesiątej zadzwoniono u drzwi, a we dwie sekundy potem służący wprowadził pana de Marande.
Jan Robert powstał.
— Przepraszam bardzo, powiedział, ale pan byłeś łaskaw być u mnie o wpół do dziewiątej z rana.
— A pan nie mogłeś mnie przyjąć, odparł pan de Marande, rzecz bardzo prosta, rozmawiałeś z dwoma swoimi przyjaciółmi, Petrusem i Ludowikiem, o interesie, a do nas to finansistów stosuje się przysłowie: „Interesy przed przyjemnościami. “ Opóźniłeś pan przyjemność, jakiej doznaję widząc go.
Słowa te mogły tak dobrze być drwinami, jako też grzecznością. Nie wiedząc dobrze czego się trzymać, Jan Robert przysunął fotel panu de Marande. Bankier usiadł, dając znak Janowi Robertowi, żeby zajął miejsce obok.
— Odwiedziny moje zdają się dziwić pana, wyrzekł.
— Panie, powiedział Jan Robert, są one dla mnie takim zaszczytem...
Bankier przerwał.
— Dziwi mnie, iż nie uczyniłem tego wcześniej. Lecz my finansiści jesteśmy uosobioną niewdzięcznością i zapominamy pośród prac naszych o ludziach, którzy uprzyjemniają nam chwile. Dość panu powiedzieć, iż od czasu, jak zaszczycasz dom mój przy ulicy Lafitte swemi odwiedzinami, wstyd mi pójść do ciebie z pierwszą wizytą.
— Panie, jąkał Jan Robert niezmiernie zmieszany ugrzecznieniem bankiera i napróżno szukając do czego zmierza.
— Zkąd panu przychodzi dziękować, zamiast obarczyć mnie wymówkami, na jakie zasługuję? Pan postępujesz zemną, wybacz, że użyję finansowego wyrażenia, jak z wierzycielem, zamiast traktować mnie jak dłużnika. Winien ci jestem szereg wizyt nieprzeliczonych i mówiłem to wczoraj wieczorem do pani de Marande, w czasie, gdyś pan wyszedł od niej.
— A! otóż jestem! pomyślał Jan Robert, widział jak wychodziłem z pałacu o godzinie niewłaściwej i przychodzi abym mu zdał z tego sprawę.
— Pani de Marande, mówił dalej bankier, który nie mógł w rzeczy samej zatrzymywać się gdy Jan Robert czynił swe uwagi, pani de Marande ma głębokie uczucie dla ciebie.
— Panie...
— Kocha cię jak brata. I pan de Marande nacisnął na trzy ostatnie wyrazy. A to co mnie dziwi i martwi zarazem, ciągnął dalej, że nie zdołała natchnąć pana dla mnie choć odrobiną tego uczucia, jakie ma dla ciebie.
— Panie, pospieszył wyrzec Jan Robert, osłupiały tonem, jaki przybierała rozmowa, o sto mil od odgadnienia celu, różnica naszych zajęć przeszkadza mi zapewne.
— Do wzbudzenia w sobie przyjaźni dla mnie? przerwał pan de Marande. Czy sądzisz, młody poeto, że inteligencja jest całkiem obcą sprawom bankowym? Czy sądzisz, jak ci, co z gry finansowej wiedzą tylko o stratach, że wszyscy bankierowie są głupcami lub...
— O! panie, zawołał poeta, nigdy mi myśl taka nie postała w głowie!
— Z góry byłem tego pewien, mówił dalej bunkier, i dlatego też mówię panu: „Nasze“ prace, choć się to nie wydaje, mają pewną analogię, pewną wspólność. Finanse dają, że tak powiem, życie; poezja uczy nas go używać. Jesteśmy dwoma biegunami, a tem samem obaj potrzebnemi do ruchu świata.
— Ależ, odezwał się Jan Robert, temi kilku słowami dajesz mi pan dowód, że jesteś tyleż przynajmniej poetą co ja.
— Pochlebiasz mi pan, odparł pan de Marande, nie zasługuję na ten tytuł, lubo próbowałem go zdobyć.
— Pan?
— Ja; to cię dziwi?
— Bynajmniej; ale...
— Tak; bank zdaje ci się być nie do pogodzenia z poezją?
— Tego nie mówię, panie.
— Ale myślisz, co wychodzi na jedno.
— Nie; powiadam tylko, że nic pańskiego nie znam...
— Coby ci dowiodło, że miałem powołanie? Ostrożnie! bo kiedyś, jak będę miał do pana jaką urazę, to przyjdę tu z rękopisem w ręku.. Ale dziś bynajmniej, ponieważ właśnie przychodzę z wytłumaczeniem się... A co! czy jeszcze wątpisz młodzieńcze! Dziwisz się że i ja zrobiłem tragedję tak jak i drudzy: „Korjolan;“ potem napisałem pierwsze sześć pieśni poematu pod tytułem „Ludzkość następnie tom poezyj lirycznych; potem... potem... albo ja wiem? Ale ponieważ poezja jest kultem, który nie żywi swych kapłanów, musiałem pracować, i tym oto sposobem zostałem poprostu bankierem, kiedy, pozwól mi to powiedzieć sobie tylko jednemu, by mnie nie posądzono o pychę, mógłbym był zostać twoim kolegą.
Jan Robert skłonił się głęboko, zdumiony coraz bardziej obrotem rozmowy.
— Z tego więc tytułu, mówił pan de Marande, ośmielam się odezwać do twej przyjaźni, a co większa, żądać jej dowodu.
— Odemnie!... Słucham, słucham panie, zawołał Jan Robert.
— Jeżeli jest jeszcze na tym świecie, podjął pan de Marande, garstka ludzi, którzy tak jak my uprawiają, albo też oddają cześć poezji, to są także tacy, którzy pomiatając ideałem, pragną od świata jedynie grubych przyjemności, fizycznych rozkoszy, zadowoleń materjalnych. Ten rodzaj ludzi największe pęta nakłada naturalnemu postępowi cywilizacji. Zniżyć się i być zwierzęciem, zadawalniać jedynie popęd zwierzęcy, jest to według mego zdania, jedną z ran naszego społeczeństwa. Czy podzielasz moje przekonanie, kochany poeto?.
— Najzupełniej, odpowiedział Jan Robert.
— Otóż istnieje człowiek, w którym zdają się być wcielone wszystkie błędy ludzkiego rodzaju; ten człowiek, ten rozpustnik, ten głupiec, znasz go pan, jest to pan Loredan de Valgeneuse.
— Pan de Valgeneuse! zawołał Jan Robert, o! tak, znam go.
I płomień nienawiści błysnął mu w oczach.
— A więc, kochany poeto, wyobraź sobie, iż wczoraj wieczorem pani de Marande opowiedziała mi słowo w słowo scenę, jaka zaszła u niej pomiędzy tobą i nim.
Jan Robert zadrżał, ale bankier ciągnął dalej tym samym tonem:
— Wiedziałem oddawna od samej pani de Marande, że ten ladaco zaleca się do niej. Czekałem więc tylko sposobności, w charakterze legalnego opiekuna pani de Marande, żeby dać mu nauczkę, na jaką zasługuje, chociaż sądzę, że z nauczki tej niewiele skorzysta; aż tu sposobność nadarza nam się w tak niespodziewany sposób.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? zapytał Jan Robert, który poczynał niewyraźnie dorozumiewać się zamiarów swojego gościa.
— Chcę poprostu powiedzieć, iż, ponieważ pan de Valgeneuse znieważył panią de Marande, ja zabiję pana de Valgeneuse, rzecz prosta.
— Ależ panie, zawołał Jan Robert, zdaje mi się, iż ponieważ to ja byłem świadkiem zniewagi wyrządzonej pani de Marande, do mnie należy zmazać tę zniewagę.
— Pozwól, kochany poeto, wyrzekł uśmiechając się pan de Marande, ja pragnę twojej przyjaźni, ale nie poświęcenia. Lecz idźmy dalej i pomówmy poważnie. Zniewaga miała miejsce, lecz o której godzinie? O północy. Gdzie? W pokoju pani de Marande. Gdzie pan de Valgeneuse był ukryty? Za firanką. W tem wszystkiem zachodzi poufałość... najpoufalsza. I nie ja to byłem o tej godzinie z panią de Marande, nie ja odkryłem pana de Valgeneuse za portjerą; ale ja powinienem był tam się znajdować, ja to powinienem był odkryć go. Pan znasz nasze dzienniki, a zwłaszcza naszych dziennikarzy; jakie osobliwe komentarze układaliby oni z pojedynku twojego z panem de Yalgeneuse! Czy sądzisz, że imię pani de Marande to jest imię niesplamione, które powinno takiem pozostać, jakkolwiek nieznacznie wskazane przez prasę, niebyłoby poznane przez nieżyczliwych? Namyśl się, nim mi odpowiesz.
— Jednakże panie, powiedział Jan Robert, który rozumiał całą doniosłość tego rozumowania, nie mogę pozwolić panu stanąć do pojedynku z człowiekiem, który znieważył kobietę w obec mnie.
— Pozwól, że ci zaprzeczę, mój przyjacielu; wszak dozwalasz tak się nazywać, nieprawdaż? tylko, że kobieta, którą znieważono przy tobie, gościu, zważ dobrze, że jesteś tylko gościem dla mnie, kobieta ta jest żoną moją, nosi moje nazwisko i z tego tytułu, choćbyś sto razy miał słuszność za sobą, ja to przecież powinienem stanąć w jej obronie.
— Ależ panie! jąkał Jan Robert.
— Otóż widzisz, kochany poeto, ty, któremu słowo tak łatwo przychodzi, ty teraz wahasz się co masz powiedzieć.
— Ależ nareszcie, panie...
— Prosiłem cię o dowód przyjaźni, czy chcesz mi go dać?
Jan Robert zamilkł.
— Oto żebyś zachował jaknajgłębsze milczenie o całej lej przygodzie, wyrzekł bankier.
Jan Robert spuścił głowę.
— A jeżeli tego potrzeba, to powiem ci, iż pani de Marande prosi cię o to wraz ze mną.
Bankier powstał.
— Panie, zawołał nagle Jan Robert, to, o co mnie prosisz, jest niepodobieństwem.
— A to dlaczego?
— Do tej godziny dwaj moi przyjaciele już musieli stawić się u pana de Valgeneuse, by zapytać o nazwiska świadków, z którymi mieli ułożyć się co do warunków pojedynku.
— Ci dwaj przyjaciele, czy nie są to panowie Petrus i Ludowik?
— Tak.
— No, to bądź pan spokojny, spotkałem ich gdy wychodzili od ciebie i otrzymałem na moją odpowiedzialność przyrzeczenie, że poczekają do jedenastej i przyjdą tu do pana po nowe rozkazy. Zdaje się, że musieli nastawić swoje zegarki według twego, bo oto zegar bije jedenastą, a oni dzwonią u drzwi.
— Cóż więc mam im powiedzieć? odrzekł Jan Robert.
— Otóż to rozumiem! zawołał pan de Marande, podając rękę poecie. Następnie posuwając się kilka kroków ku drzwiom i zatrzymując się nagle: A! do licha! powiedział, zapomniałem o najgłówniejszym celu odwiedzin moich.
Jan Robert spojrzał na bankiera z wyrazem nowego zdziwienia.
— Przyszedłem prosić cię od pani de Marande, która życzy sobie koniecznie być na pierwszem twojem przedstawieniu, tylko, ponieważ życzy sobie być a nie być widzianą, prosi cię, ażebyś zamienił dla niej lożę wprost sceny na lożę boczną, wszak to możliwe, nieprawdaż?
— Bez wątpienia, panie.
— A teraz, wyrzekł pan de Marande, przepraszam pana, że dla tak zwyczajnej rzeczy, tak długo przeciągnąłem moje odwiedziny.
Następnie, oddając głęboki ukłon Janowi Robertowi, pan de Marande wyszedł z wielkiem zdumieniem poety, który po oddaleniu się jego przejęty dlań został współczuciem i szacunkiem. Jako człowiek wydał mu się wielkim, jako mąż wzniosłym.
Po wyjściu pana de Marande dwaj młodzieńcy ukazali się.
— I cóż? spytali Jana Roberta.
— Przykro mi, wyrzekł tenże, żem was trudził tak rano, ale już nie mam żadnego interesu do pana de Valgeneuse.

XIII.
W którym rezultaty bitwy Nawaryjskiej pod inną przedstawiają się postacią.

W czasie, gdy pan de Marande życzliwie tłómaczył Janowi Robertowi powód swych odwiedzin, obaczmy co się działo u pana de Valgeneuse, albo raczej po za jego domem.
Loredan, jak powiedzieliśmy, wymknął się z pałacu pani de Marande; lecz, jak powiedzieliśmy także, był do tyla niezręcznym, że szybko spuszczając się po schodach, potrącił pana de Marande, któremu, jak sobie czytelnik przypomina, zagasił świecę i wytrącił z rąk tekę. Jakkolwiek szybko usiłował umknąć, był jednakowoż prawie pewnym, że bankier poznał go; w każdym razie nie wątpił, że poznanym był przez Jana Roberta; spodziewał się więc z rana odwiedzin jednego z tych dwóch ludzi, a może nawet obydwóch. Liczył wszelakoż, że odwiedziny odbędą się między godziną dziewiątą a dziesiątą z rana. Miał więc czas aż dotąd zasięgnąć pewnych objaśnień, które w położeniu, w jakiem się znajdował, nieodbicie wydawały się mu potrzebne.
Objaśnienia te miał otrzymać od panny Natalii.
Około siódmej z rana wyszedł pieszo, wskoczył do kabrjoletu i kazał się zawieźć na ulicę Lafitte, gdzie sądził, że państwo nie wstali jeszcze. Tym sposobem łatwiej będzie mógł porozumieć się z panną służącą.
Przypadek usłużył panu de Valgeneuse po nad życzenie: w chwili, gdy podjechał pod pałac, panna Natalia wynosiła się ztamtąd ze swemi kuframi.
Pan de Valgeneuse dał jej znak z kabrjoletu.
Panna służąca poznała go i przybiegła.
— A! panie, rzekła, jak to dobrze, żem pana spotkała.
— Ja ci to samo powtórzę, odrzekł młody człowiek, ponieważ szukałem ciebie. Więc cóż?
— A cóż; odprawiła mnie, rzekła panna służąca.
— Gdzie się wybierasz?
— Do któregobądź hotelu, aż do południa.
— A w południe dokąd się udasz?
— Pójdę do panienki prosić, żeby się mną zaopiekowała, bo przecież to przez pana i dlatego żem poszła za pańskiemi instrukcjami, wypędzono mnie.
— Niepotrzebujesz czekać południa. Zuzanna wstaje bardzo wcześnie; powiedz jej co ci się przytrafiło a przyjmie cię, ja zaś, z mej strony winien ci jestem pewne wynagrodzenie.
— O! wcalem się o to nie obawiała; wiem przecie, że pan aż nadto jesteś sprawiedliwy, żebyś mnie miał na bruku zostawić.
— Ale powiedz mi, co się stało po mojem odejściu?
— Okropna scena pomiędzy panią de Marande i panem Janem Robertem. Przy końcu sprzeczki pan Jan Robert przysiągł, że nie będzie bić się z panem.
— Więc ty wierzysz przysięgom poety?
— Nie; on musi być u pana o tej godzinie.
— Jadę od siebie, więc go dotąd nie było. Cóż dalej?
— Potem pani de Marande poszła do swego pokoju i tam to właśnie odprawiła mnie.
— A potem?
— Potem, zaledwie się położyła, gdy pan de Marande wszedł.
— Gdzie?
— Do pokoju pani.
— Do pokoju pani! A to po co?
— Żeby uspokoić panią.
— Co przez to rozumiesz? Gadaj, wytłumacz się. Musiałaś przytem troszkę podsłuchać podedrzwiami, jakeś to przedtem już robiła.
— Jeślim tak zrobiła, to jedynie żeby panu przysłużyć się, przysięgam.
— Cóż mówili?
— Otóż, zdawało mi się, że pan de Marande jakoby brał w obronę pana Jana Roberta.
— Prawdziwie, ten człowiek jest drogocenną perłą. Więc, gdy uspokoiwszy żonę, stanął w obronie pana Jana Roberta, cóż dalej zrobił?
— Z szacunkiem pocałował ją w rękę i poszedł do siebie na paluszkach.
— A! a! to tedy z nim będę się rozprawiał.
— Mogłabym przysiądz.
— Kiedy tak, to nie mogę mu kazać na siebie czekać. Gdybym miał powóz kryty, zabrałbym cię z sobą, moje dziecko, lecz pojmujesz, w kabrjolecie niepodobna! Wsiądź, do dorożki i jedź za mną.
— Więc pan już wiesz przecie czego się trzymać?
— Tak, Nataljo, a człowiek wiedzący, jak stoi, stanie za dwóch.
Pan de Valgeneuse dał woźnicy swój adres, kabrjolet skierował się napowrót do pałacu.
Oto znów co zaszło podczas wycieczki pana de Valgeneuse.
Panna Zuzanna, której nie mieliśmy przyjemność widzieć od owego wieczoru w pałacu Marande, gdzie zalotną była już trochą względem Kamila de Rozan, nie traciła czasu nadaremnie, podczas gdy Karmelita zemdlała, zobaczywszy jak wesoły, wymuskany, lekkomyślny i umizgający się na prawo i lewo jest człowiek, który był przyczyną śmierci Kolombana.
Od owego wieczora, mimo czarnych oczu pani Kamilowej de Rozan, które patrzyły w nią pełne gróźb hiszpańskich, panna Zuzanna de Valgeneuse zarzuciła wędkę na Amerykanina.
Nie było dnia, w którymby Kamil nie spotkał, niby przypadkiem, panny Zuzanny w Operze, w Rozmaitości, na wyścigach, w Tuilleries, w dwudziestu salonach, do których i jedno i drugie wstęp miało. Potrosze, z razu niby przypadkowe spotkania te, stały się prawdziwemi schadzkami.
Kamil uczynił jawną miłość swoją, a panna de Valgeneuse nie bardzo się o ujawnienie to gniewała.
Pewnego poranku uczyniła więcej jeszcze, wyznała, że podziela miłość młodego kreola.
Odtąd Kamil de Rozan bywał w pałacu de Valgeneuse w godzinach wolnych od zazdrości żony. Przychodził zazwyczaj z rana, gdy hiszpanka spała jeszcze.
Ztąd też pan de Marande wychodząc od Jana Roberta, ażeby udać się do Tuilleries, spotkał Kamila de Rozan przy skręcie ulicy Bac.
Kreol z właściwą sobie dyskrecją, mało się troszczył o to, że był widzianym i ukłonił się.
— Zkąd pan u licha idziesz o tej godzinie? zapytał bankier.
— Od pana de Valgeneuse, odpowiedział.
— Znacie się więc?
— Przecie to pan poznałeś nas z sobą.
— Prawda, zapomniałem.
Kreol i bankier po zamianie ukłonów udali się każdy w swoją stronę.
Wróciwszy do siebie, Loredan bardzo był zdziwiony, że nie zastał wieści od Jana Roberta, ani od pana de Marande.
Wiadomą jest tego przyczyna.
Przyjaciele, albo raczej świadkowie Jana Roberta przyrzekli bankierowi czekać na świeże instrukcje, tymczasem siedzieli w kawiarni Desmares, podczas gdy pan de Marande nie chciał pójść do pana de Valgeneuse, zanim się zobaczy z Janem Robertem.
O wpół do dwunastej, gdy pan de Valgeneuse kończył jeść śniadanie, oznajmiono mu pana de Marande.
Kazał wprowadzić go do salonu, a chcąc dotrzymać obietnicy uczynionej Natalji, żeby nie kazał długo czekać, wyszedł wkrótce do niego.
Po zwyczajnych ukłonach pan de Valgeneuse pierwszy głos zabrał.
— Wczoraj dopiero wieczorem dowiedziałem się o nominacji pańskiej w ministerjum i miałem zamiar dziś pójść panu powinszować.
— Panie de Valgeneuse, odparł sucho bankier, nie przypuszczam, żebyś pan miał nie wiedzieć jaki powód skłania mnie do dzisiejszych odwiedzin. Pomóż mi więc, proszę cię, skrócić je, bo obaj mało mamy czasu na prawienie sobie niepotrzebnych komplementów.
— Jestem cały na usługi pańskie, odrzekł Loredan, chociaż najzupełniej nie wiem co pan masz mi do powiedzenia.
— Wkradłeś się pan wczoraj wieczorem, bez zaproszenia, do mojego pałacu o takiej porze, w której zazwyczaj nie idzie się do nikogo, tylko chyba, gdy kto jest zaproszonym.
Na tak postawioną kwestję pozostawało Loredanowi krótko odpowiedzieć. On uczynił więcej, gdyż odpowiedział bezwstydnie:
— To prawda, wyrzekł, muszę przyznać, że żadnego nie otrzymałem zaproszenia, zwłaszcza od pana.
— Nie otrzymałeś go pan od nikogo.
Pan de Valgeneuse skłonił się nie odpowiadając, jak człowiek, który chce powiedzieć: „Mów pan dalej.“
Pan de Maran de mówił dalej:
— Będąc w pałacu, wkradłeś się pan do pokoju pani de Marande i ukryłeś za portjerą.
— Widzę to z żalem, wyrzekł pan de Valgeneuse głosem drwiącym, żeś pan doskonale zawiadomiony.
— A więc kiedy pan nie zaprzeczasz faktów, sądzę, że również przypuścisz ich następstwa.
— Wymień mi je pan, a zobaczę...
— A więc, skutkiem faktu, panie, jest to, żeś pan z dobrą wolą znieważył żonę moją.
— Zaiste! wyrzekł pan de Valgeneuse z bufonadą, muszę przyznać się do tego, ponieważ byli tam świadkowie.
— A więc, ciągnął dalej bankier, sądzę, że uważasz to za rzecz naturalną, iż żądam zadość uczynienia za wyrządzoną zniewagę?
— Do usług pańskich, nawet natychmiast, jeśli pan sobie tego życzysz. Mam właśnie w końcu ogrodu altanę, jakby umyślnie stworzoną do podobnej rozprawy.
— Żałuję, że nie mogę korzystać z uprzejmej propozycji pańskiej, ale na nieszczęście rzecz ta nie może odbyć się tak szybko.
— A! odezwał się pan de Valgeneuse, możeś pan jeszcze nie jadł śniadania; znam osoby, które nie lubią się bić na czczo, chociaż, co do mnie, wszystko mi jedno.

-Jest ważniejsza przyczyna, dla której poczekać należy, odpowiedział bankier, nie zdając się zważać na płaski dowcip swego przeciwnika. Chodzi o ocalenie imienia i mocno żałuję, że panu to przypominać zmuszony jestem.
— Ba! wyrzekł pan de Valgeneuse, co tam kogo obchodzi imię?
Bankier podjął surowo:
— Wolno jest panu uczynić z nazwiskiem ojca pańskiego co się mu podoba, ale mnie wiele na tem zależy, żebym swoje umiał szanować i nie pozwolił okryć go plamą ani śmiesznością; mam więc zaszczyt uczynić panu jedną propozycję.
— Mów pan, słucham.
— Dawno już, o ile mi się zdaje, nie zabierałeś pan głosu w Izbie parów?
— W samej rzeczy, panie... Lecz jaki związek może mieć Izba parów z przedmiotem, który nas zajmuje?
— Związek bezpośredni, jak to pan zobaczysz. Odebrano temi dniami wiadomość o bitwie pod Nawarynem.
— Zapewne, ale...
— Za pozwoleniem. Mają się zająć jutro w Izbie sprawami Francji i Grecji, na zaniedbanie których wybory oraz wypadki z nich wynikłe, na nieszczęście wpłynęły.
— Zdaje mi się, że przypominam sobie w samej rzeczy, iż ktoś zapytywał w tej kwestji.
— A więc proponuję panu, żebyś pan również rozpatrzył się w niej.
— Do czegóż u djabła pan zmierza? zapytał młody par, wybuchając impertynencko śmiechem.
Bankier nie zauważył tego niestosownego znalezienia się i mówił dalej głosem poważnym i zimnym.
— Kwestja Grecji jest kwestją najwyższej wagi i najżywszego zajęcia, jeśli ją kto rozpatrzy ze wszystkich stron. Można z niej wyciągnąć wspaniałą korzyść, i przekonany jestem, że jeżeli pan zechcesz, to skwapliwie uchwycisz sposobność dla wyrzeczenia znakomitej mowy. Czy rozumiesz mnie pan?
— Mniej niż kiedykolwiek, przyznaję.
— A więc trzeba panu wszystko powiedzieć.
— Powiedz pan.
— A zatem, kochany panie de Valgeneuse, ja jestem zaciętym, wściekłym stronnikiem Greków. Pisałem nawet o tem. Pan, co nie jesteś dotąd po żadnej stronie jeszcze, zrób się turkofilem i wpadnij raptem na helenofilów; pod pozorem Greków i Turków wreszcie, znajdź środek znieważenia mnie i to w sposób taki, żebym mógł publicznie żądać od pana zadość uczynienia. Czyliż jestem jasnym tym razem.
— O! najzupełniej, a jakkolwiek malowniczem jest pańskie postanowienie, z radością je przyjmuję, tem więcej, że tak bardzo przypada ono do smaku panu.
— Do jutra więc, a po posiedzeniu będę miał zaszczyt, przysłać panu moich świadków.
— Dlaczego do jutra? Jeszcze niema pierwszej godziny. Mam więc czas udać się do izby i dziś to zrobić.
— Nie śmiałem panu tego proponować, obawiając się, że możeś pan już rozporządził dzisiejszym dniem.
— To dobre! ceremoniować się ze mną.
— Widzisz pan, że tak nie jest, kiedy przyjmuję, pospieszył wyrzec pan de Marande, kłaniając się, tylko spiesz się pan.
— Niech tylko założą konie do powozu.
— Ktoś inny może uprzedzić pana, kolej mówienia następuje według porządku nazwisk na liście. Nim zaprzęgą stracisz pan kwadrans czasu.
— Znajdź pan inny sposób. Nie zechcesz pan zapewne, nieprawdaż, żebym miał pieszo odbyć wędrówkę ztąd do Luksemburga? chyba, jeżeli masz powóz na dole i zechcesz zabrać mnie z sobą?...
— Obciąłem to panu proponować, w samej rzeczy, powiedział pan de Marande.
— Przyjmuję z wdzięcznością, odparł de Valgeneuse.
I ci dwaj ludzie, którzy tylko co umówili się żeby się bić nazajutrz, wyszli z pałacu pod rękę, jak przyjaciele.
Wychodząc, pan de Marande spotkał, jak z rana, Kamila de Rozan.
Kreol wysiadł z powozu.
— Już to po raz drugi mam przyjemność spotykać pana dzisiaj na tem samem miejscu, wyrzekł pan de Marande.
— I ja tak samo, odpowiedział Kamil, jest to jeden z owych przypadków, jakie zawsze się przytrafiały, a Moliere na ich cześć napisał wierszyk: „To miejsce mi sprzyja“ i t.d.
— Jeżeli masz pan co do powiedzenia panu de Valgeneuse, podjął bankier, to spiesz się, albowiem sam ci to powie, że pilno mu bardzo.
— Czy rzeczywiście do mnie przybyłeś z odwiedzinami, kochany przyjacielu? wyrzekł Loredan, wyciągając rękę do Kamila.
— Bez wątpienia, odrzekł kreol, lekko się rumieniąc.
— Nie udało ci się: bo mnie nie ma w domu, wyjechałem, powiedział Loredan, wsiadając do powozu z panem de Marande, ale z tem wszystkiem wejdź, zastaniesz moją siostrę, której widok będzie dla ciebie, zdaje mi się, równie przyjemny, jak mój. Bądź zdrów, albo raczej do prędkiego zobaczenia!
I powóz potoczył się galopem.
W dziesięć minut potem pan de Valgeneuse wchodził do izby parów i zabierał głos.

XIV.
Mowa pana Loredana de Valgeneuse w Izbie parów oraz co ztąd wynikło.

Zwycięztwo pod Nawarynem, ostatnia reakcja Europy przeciwko Azji zostało nareszcie okupione sześciu laty nieustannych bitw i walk olbrzymich.
Epaminondasy, Alcybiady i Temistokle nowocześni zdumiewali cały świat; rzekłbyś, że jak Tezeusz odszukali ciężkie miecze ojców, zagrzebanych na polach Maratonu, Leuktry, Mantynei.
Pod tem uczuciem niepodległości odradzającem się u Greków, po tylu latach snu, pod tchnieniem rewolucji francuskiej, zabiło serce całej Europy. Opiewali ich Hugo i Lamartine, Bajron umarł dla nich. Sprawa ich stała się niejako sprawą Francji, która jęczała nad ich klęską, tak jak przyklaskiwała ich zwycięztwu.
Lecz im to uczucie bardziej było powszechne i narodowe, tem mniej smakowało ono panu de Villele, i przypomnijmy sobie, że nikt bardziej odeń nie okazał się nieprzyjacielem rewolucji helleńskiej.
To też, kiedy pan Loredan de Valgeneuse, którego opinje krańcowo-rojalistowskie znane były, zażądał głosu, połowa, a raczej trzy czwarte parów, podzielających opinję szanownego para, krzyknęło jednogłośnie:
— Słuchamy! słuchamy!
Krótko streściwszy główne fazy powstania, pan de Valgeneuse śród oklasków całej sali, jął opłakiwać smutne wypadki, jakie sławiono mianem zwycięztw.
— W każdym razie, rzekł, nie wypada nam czynić zarzutu większości; wiedziona uczuciem rycerskiem, sięgającem krucjat, dopuściła ona do tej złowrogiej koalicji przeciw turkom. Zachowajmy cały swój gniew, całą naszą surowość dla tych, którzy na to zasługują, dla tych, którzy z szału czy interesu podniecają rewolucję u innych, nie mogąc podsycać jej u siebie. Nie chcę wymieniać nikogo, dodał mówca, a jednak nazwisko jednego słynnego bankiera jest w ustach wszystkich. Wiadomo z jakiej kasy czerpie rewolucja fundusze. Pytam się was tedy, panowie, choćbym zapytanie to krwią miał przepłacić, wspominając zaburzenia dni ostatnich, czyliż nie godzi się powiedzieć, że ten, co płaci wichrzycieli greckich, może również opłacać Greków paryskich?
Antyteza ta sprowadziła grzmot oklasków; nazwisko pana de Marande obiegało z ust do ust.
Nie lubiono bankiera w izbie parów; jego nagłe a niespodziewane wyniesienie na ministra skarbu nie osłabiło bynajmniej opinji, jaką miano o nim. Wszyscy więc byli uradowani, iż uległ publicznemu oskarżeniu.
Pomiędzy oklaskami było jednak nieco szeptów.
Generał Herbel przerwał młodemu parowi i z miejsca swego protestował przeciw wszystkiemu co było powiedziane, wzywając pana de Valgeneuse ażeby odwołał słowa, które miały charakter grubej zniewagi.
— Niechaj będzie zniewaga! odparł pan de Valgeneuse, skoro zniewagą wydaje się panom prawda...
— Ależ to niepodobna, odezwał się inny par, ażebyś pan na serjo oskarżał pana de Marande o opłacanie wichrzycieli z ulicy św. Dyonizego.
— To pan go wymieniłeś a nie ja, odparł pan de Valgeneuse w sposób impertynencki.
— Jezuita, szepnął generał tak głośno, ażeby być słyszanym.
Pan de Valgeneuse żywo podjął ten wyraz, lecz nie żeby się zań rozgniewać, jakby przypuszczać można.
— Jeżeli generał mniema, iż mnie obrazi, rzekł, nazywając mnie jezuitą, to grubo się myli. To tak samo jakbym ja nazwał go wojskowym. Nie sądzę ażebym ja widział w tem obelgę.
Dyskusja stanęła na tem, izba przeszła do porządku dziennego.
Wróciwszy do domu około godziny piątej, generał Herbel zastał pana de Marande.
Bankier już był zawiadomiony o wypadku zaszłym w izbie oraz o szczegółach, które mu towarzyszyły.
Widząc go generał, ze swej strony domyślił się co go sprowadza, podał mu rękę i prosił siedzieć.
— Generale, wyrzekł bankier, dowiedziałem się z wielkiem mojem zdziwieniem, że pan de Valgeneuse, nie wymieniając wprawdzie mego nazwiska, lecz określając jak tylko można najwyraźniej, znieważył mnie w izbie parów; prawda i to, iż jednocześnie z radością i dumą dowiedziałem się, żeś mnie pan bronił. Znieważonym być przez pana de Valgeneuse i bronionym przez pana, jest to podwójny zaszczyt, który bardzo mnie poruszył. To też nie tracąc chwili, przyszedłem podziękować panu za jego pośrednictwo.
Generał skłonił się z miną człowieka, który chce powiedzieć: „Spełniłem tylko obowiązek uczciwego człowieka“.
— Następnie, mówił dalej bankier, powziąłem nadzieję, że kiedy pan stanąłeś po mojej stronie, nie będąc proszonym o to, zechcesz tem samem nie opuszczać mnie w następstwach, które będą skutkiem owej zniewagi.
— Jestem na usługi pańskie, kochany panie de Marande, i dalibóg, znając pana tak jak ja go znam, byłem zdecydowany, nie czekając na niego na przedsięwzięcie kroków z pańskiej strony, wyzwać w twojem imieniu, wychodząc z izby, pańskiego przeciwnika na pojedynek.
— Aż nadto czuję grzeczność, jaką mi wyświadczasz generale.
— A teraz, wyrzekł generał, pan znasz swego przeciwnika?
— Mało.
— Jest to młody głupiec nie tęgiego umysłu.
— O! podniósł głos pan de Marande, marszcząc brwi i nadając twarzy wyraz takiej nienawiści, o jaką niktby go był nie posądził.
— Tego rodzaju wartogłowy, powiedział generał, rzadko miewają po obiedzie to samo zdanie, jakie objawiali przedtem.
— A więc, generale, wyrzekł śmiejąc się pan de Marande, jest sposób zapobieżenia, iżby nie zmieniał zdania po obiedzie.
— Jaki?
— Ażeby wszystko załatwić z nim przed obiadem.
Bankier wyjął zegarek.
— Dopiero piąta, on jada zaledwie o pół do siódmej, gdybyś pan zechciał mi ofiarować się za pierwszego świadka, tobyśmy wsiedli do powozu dla poszukania drugiego, a jadąc ułożymy warunki pojedynku.
— Z całego serca, odpowiedział generał, tylko obawiam się, czy nie wyprzężono koni.
— Nic to nie szkodzi! jest mój powóz. Ulica Macon, numer 4-ty, wyrzekł do stangreta.
— Ulica Macon? powtórzył generał, jakby pytając sam siebie, coby to była za ulica.
Powóz potoczył się szybko.
— Gdzie u djabła jesteśmy? zapytał generał, widząc, że powóz zatrzymuje się przed drzwiami Salvatora.
— Przybyliśmy tam, dokąd kazałem, by nas zawiózł stangret.
— O! jakaż szkaradna ulica! Następnie spoglądając na dom: Więc to tam pójdziemy? zapytał hrabia Herbel.
— Tak, generale, odpowiedział pan de Marande, uśmiechając się.
— O! jakiż brzydki dom!
— Otóż, wyrzekł pan de Marande, właśnie na tej ulicy i w tym domu mieszka najuczciwszy i najzacniejszy człowiek jakiego znam.
— Jak się nazywa?
— Salvator.
— Salvator... A czem on się zajmuje?
Pan de Marande uśmiechnął się.
— Otóż, jak mówią, jest on posłańcem.
— A! a! zaczynam pojmować, tak, tak, słyszałem coś o tym rodzaju filozofa od generała la Fayette, który wysoko go cenił.
— Nietylko, żeś słyszał o nim, generale, ale nieraz nawet rozmawiałeś z nim.
— Gdzie? zapytał generał zdziwiony.
— U mnie.
— Rozmawiałem u pana z posłańcem?
— O! rozumiesz pan, że nie miał na sobie kurtki, ani noszów; ubrany był tak, jak pan i ja, nazywano go panem Valsigny.
— Przypominam sobie, zawołał generał, piękny młodzieniec!
— Otóż, poproszę go, żeby był moim drugim świadkiem. Jest to człowiek niezmiernie wpływowy przy wyborach; zatem, byłbym bardzo rad, żeby mógł dać świadectwo całej tej cząstce świata, która widzi tylko tyle, ile zobaczy przez szybę od mojego powozu.
— Bardzo dobrze! wyrzekł generał, idąc za bankierem.
Weszli na trzecie piętro i zadzwonili do drzwi Salvatora. On sam im otworzył.
Młody człowiek tylko co był wrócił do domu. Miał jeszcze na sobie swoją kurtę i aksamitne o pantalony.
— Kochany Valsigny, powiedział pan de Marande, przychodzę prosić cię o oddanie mi pewnej przysługi.
— Słucham, rzekł Salvator.
— Nieraz oświadczałeś mi się ze swoją przyjaźnią, w zamian za moją. Otóż, o dowód tej przyjaźni przychodzę cię prosić.
— Jestem na usługi.
— Mam jutro pojedynek, pan Herbel zgodził się być jednym z moich świadków, czy zechcesz zrobić mi ten zaszczyt i być drugim?
— Chętnie, panie, i proszę mi tylko powiedzieć dwie rzeczy: przyczynę pojedynku oraz nazwisko człowieka, który cię zelżył.
— Pan Loredan de Valgeneuse napadł na mnie w izbie w sposób tak nieprzyzwoity, że muszę żądać zadośćuczynienia.
— Loredan! wykrzyknął Salvator.
— Znasz go pan? zapytał bankier.
— Znam, odrzekł Salvator, smutnie potrząsając głową, o! znam go.
— Ale czy znasz go pan tak blisko, iż to nie pozwala ci być moim świadkiem?
— Posłuchaj pan, odezwał się wolno i poważnie Salvator, ja nienawidzę pana de Valgeneuse z powodów, o których dowiesz się kiedyś, może nawet niedługo, jeśli mam wierzyć przeczuciom. Miałbym nawet do pomszczenia osobistą na nim obrazę, ale jest na świecie człowiek, któremu poprzysiągłem, że nie dotknę włosa z jego głowy. Otóż zdaje mi się, panowie, że gdybym przyjął obowiązek świadka, a w spotkaniu, na które się zanosi, zdarzyło się nieszczęście naszemu nieprzyjacielowi, to jabym nie dotrzymał danego słowa.
— Masz słuszność, kochany panie Valsigny, rzeki pan de Marande, pozostaje mi tylko przeprosić cię za to, żem cię trudził.
— Jeżeli nie mogę panu służyć za świadka, rzeki Salvator, to mogę ci być użytecznym może jako chirurg, a jeżeli zechcesz mnie przyjąć, oddaję się na twoje usługi.
— Wiedziałem dobrze, iż pan mi wyświadczysz przysługę, rzekł pan de Marande, wyciągając rękę do Salvatora.
I wyszedł z generałem, który zobowiązał się przyjechać nazajutrz z rana zabrać z sobą Salvatora; ten bowiem uważał, iż jako chirurg może bez niewłaściwości uczestniczyć w pojedynku.
Z ulicy Macon udali się na ulicę Luksemburg, gdzie mieszkał generał Pajol, który bez wahania przyjął propozycję bankiera.
W kwadrans potem dwaj generałowie weszli do salonu pana de Valgeneuse, który leżąc na kanapie, śmiał się do rozpuku z konceptów Kamila de Rozan oraz drugiego podobnego pustaka, swego przyjaciela.
— Panie, rzekł hrabia Herbel, generał Pajol i ja pragnęlibyśmy pomówić z panem kilka chwil na osobności.
— Dlaczegóż na osobności, panowie? zawołał Loredan. Możecie, przeciwnie, mówić wobec moich przyjaciół, przed którymi nie mam nic skrytego.
— W takim razie, odparł sucho generał Herbel, mamy zaszczyt żądać od pana w imieniu pana de Marande zadosyć uczynienia za uczynioną mu zniewagę.
— Czy panowie jesteście świadkami pana de Marande? zapytał Loredan.
— Tak, panie, odrzekli razem obaj generałowie.
— A więc, panowie, odezwał się Loredan, wstając i wskazując na dwóch młodzieńców, oto są moi świadkowie. Chciejcie się panowie z nimi porozumieć, daję im zupełne pełnomocnictwo.
Potem, kłaniając się dosyć pogardliwie dwom świadkom pana de Marande, wyszedł, mówiąc do Kamila:
— Każę podać do stołu. Kończ tam prędko, Kamilu, umieram z głodu.
— Czy panowie znacie obelgę, zapytał generał Herbel, za którą przychodzimy żądać zadosyć uczynienia?
— Znamy, odpowiedział Kamil, uśmiechając się nieznacznie.
— Uważam więc za rzecz niepotrzebną, mówił dalej generał, wdawać się w szczegóły.
— Rzeczywiście, odrzekł Kamil z tym samym uśmiechem.
— Czy panowie macie zamiar naprawić krzywdę, jakąście nam wyrządzili?
— Zależy to od rodzaju naprawy.
— Pytam się, czy panowie zechcecie przeprosić?
— O! co to, to nie, rzekł Kamil, wszelkie przeprosiny są nam wyraźnie zabronione.
— A więc, odparł generał, pozostaje tylko ułożyć warunki pojedynku.
— Panowie jesteście obrażeni, rzekł Kamil, stawcie warunki.
— Pistolety.
— Zgoda.
— Przeciwnicy stać będą od siebie o czterdzieści kroków i będą mogli posunąć się o piętnaście.
— Tak, że jeżeli każden posunie się o piętnaście kroków, strzelać się będą o dziesięć?
— Tak, panie.
— No, to ładna odległość: o dziesięć kroków, zgoda.
— Pistolety wzięte będą u Lepage’a, ażeby całkiem były nieznane przeciwnikom.
— Kto je weźmie?
— Każdy z nas przyniesie parę, lub jeżeli panowie wolicie, chłopiec od płatnerza, który nabije broń, przyniesie dwie pary; te co będą miały być użytemi, wyciągną się losem.
— Doskonałe. A teraz, panowie, gdzie?
— W alei Muette.
— Wybornie. Jest tam przy końcu rodzaj płaszczyzny, miejsce jakby umyślnie stworzone do pojedynku.
— Niech będzie na tej płaszczyźnie.
— Zapomnieliśmy o godzinie.
— Przed siódmą ciemno, zejdźmy się o dziewiątej.
— Dobrze, o dziewiątej... Będzie się można przynajmniej jako tako ogarnąć.
— Pozostaje więc tylko pożegnać panów, rzekli dwaj wojskowi.
— Żegnamy panów, odpowiedzieli młodzieńcy, wstając.
Zaledwie tamci odeszli, wszedł do salonu pan de Valgeneuse, mówiąc:
— A bodajże was, ciemięgi! myślałem już, że nie skończycie dzisiaj.
— Oto jest nasza umowa, rzekł Kamil.
— Nasza umowa, odpowiedział Loredan, znam ją; umówiliśmy się zjeść obiad o godzinie wpół do siódmej a tu już pięć minut przeszło.
— Ale ja ci mówię o pojedynku.
— A ja o obiedzie. Pojedynek może się odłożyć, obiad nigdy. Do stołu więc.
— Do stołu! wyrzekli razem obaj młodzieńcy.
I wszyscy trzej posunęli się ku sali jadalnej, gdzie ich oczekiwała panna Zuzanna de Valgeneuse.
Obiad był jednym wybuchem śmiechu rozłożonym na trzy dania: złorzeczono całemu Paryżowi, a w szczególności panu de Marande; zawzięcie ośmiewano bankiera i pognębiono go politycznie, finansowo, moralnie, a nadewszystko fizycznie.
O jutrzejszym pojedynku myślano tyle co o cesarzu chińskim.
Czy to przez wzgląd na obecność kobiety, przez lekkomyślność lub dumną pewność rezultatu? Nie wiemy, a raczej myślimy, że wszystkiego tego było potrosze w rozmowie trzech młodzieńców.
Byli już przy deserze, kiedy poufny sługa Loredana podał panu bilet wizytowy na srebrnej tacy.
Loredan rzucił okiem.
— Konrad! zawołał.
— Konrad! z cicha wyrzekła panna de Valgeneuse, blednąc lekko, czego on chce od nas?
Loredan zbladł jak filiżanka z sewrskiej porcelany, którą niósł do ust.
Kamil spostrzegł to wzruszenie, które jednocześnie przejęło brata i siostrę.
— Przykro mi, ale muszę opuścić was na chwilę, wyjąkał pan de Valgeneuse. I zwracając się do służącego: Wprowadź do mego gabinetu, powiedział. Następnie, podnosząc się: Służę panom za chwilę.
I skierował się ku drzwiom prowadzącym z jadalni do gabinetu.
Salvator oczekiwał nań stojąc.
Ubrany był wytwornie, wyglądał spokojnie i szlachetnie. Był on tym razem prawdziwym Konradem de Valgeneuse, według tego jak się kazał oznajmić.
— Czego pan sobie życzy? zapytał Loredan z pełnem nienawiści spojrzeniem.
— Życzę sobie przez chwilę porozmawiać z panem, odpowiedział Salvator.
— Czy zapomniałeś, że jest jeden tylko przedmiot do rozmowy między nami?
— Nienawiść jaką mamy jeden do drugiego. Nie, mój kuzynie, nie zapomniałem i moje odwiedziny są tego dowodem.
— Czy przychodzisz może, żebyśmy już raz na zawsze koniec położyli tej nienawiści?
— Wcale nie.
— A więc czego chcesz?
— Zaraz ci powiem, kuzynie. Bijesz się jutro, nieprawdaż?
— Cóż cię to obchodzi?
— Pojedynek obchodzi nietylko mnie, ale nas obu, jak to zaraz obaczysz. Będziesz się więc bił jutro z panem de Marande o dziewiątej z rana w lasku Bulońskim na pistolety. Widzisz, że dobrze jestem zawiadomiony.
— Zapewne, chodzi tylko o to, zkąd czerpiesz te wiadomości.
Salvator wzruszył ramionami.
— Jakim sposobem dowiedziałem się o tym pojedynku nic to do rzeczy nie należy; dość, że jestem o nim zawiadomiony, i to właśnie będzie przedmiotem naszej rozmowy, jeżeli pozwolisz.
— Czy nie przychodzisz czasem, żeby mi prawić kazanie?
— Ja? O! to mi się podoba! przypuszczam, przeciwnie, że sam je sobie będziesz prawił! Nie, ja przychodzę poprostu wyświadczyć ci przysługę.
— Ty!
— To cię dziwi?
— Jeżeli przyszedłeś po to, żeby żartować, to uprzedzam, żeś się źle wybrał.
— Nigdy nie żartuję z moimi nieprzyjaciółmi, wyrzekł uroczyście Salvator.
— Skończmy raz; czego chcesz odemnie?
— Czy znasz bliżej pana de Marande?
— Znam go tyle, zdaje mi się, ile potrzeba, żeby dać mu jutro taką lekcję, którąby popamiętał; jeżeli z tem wszystkiem będzie miał czas na to.
— Otóż, powiedział Salvator, widzę, że właśnie nie znasz go bliżej. Pan de Marande jak dotąd, dawał zazwyczaj lekcje a nigdy ich nie odbierał.
Loredan spojrzał na swego kuzyna z miną pełną politowania i wzruszył ramionami.
— O! wzruszasz ramionami, podjął Konrad, ruch ten tłómaczę sobie tem, że ufasz sobie. Lecz zaufaj mi na chwilę i posłuchaj. Pan de Marande zabije cię.
— Pan de Marande! zawołał wybuchając śmiechem młody człowiek.
— To cię bawi! W istocie, żeby jakiś tam bankier miał zabić człowieka twojego rodu i twojego dostojeństwa! toż byłoby dopiero! pistolet naprzeciw worka napełnionego talarami! Otóż tu właśnie zrozumiesz doniosłość usługi jaką ci oddaję. Pan de Marande bił się już razy cztery, o ile mi wiadomo, i za każdym razem zabił swego przeciwnika; między innemi w Liworno, pana de Bedmar, który był twoim przyjacielem.
— Pan de Bedmar umarł tknięty apopleksją, odpowiedział Loredan trochę zmieszany.
— Pan de Bedmar umarł od kuli pistoletowej. Mój kuzynie, chciej wiedzieć o jednej rzeczy, że ilekroć rodzina jaka pragnie utaić dla tej lub owej przyczyny, rodzaj śmierci jednego z członków swoich, przywołuje apopleksję na pomoc; jest to naiwność dziecięca. Otóż, posłuchaj: między godziną dziewiątą i kwadrans na dziesiątą z rana, umrzesz, tak samo jak pan de Bedmar z apopleksji, a dodam jeszcze, jeśli ci to będzie przyjemnie, że każę ogłosić w dziennikach rodzaj śmierci jaki sobie wybierzesz.
— Z tem wszystkiem dość tych żartów, wyrzekł pan de Valgeneuse, zapalając się coraz więcej, proszę cię, przestań na tem, jeżeli nie chcesz, żeby rozmowa przybrała zwrot wcale inny.
— Jakiż to zwrot chcesz, żeby przybrała? Czy nie myślisz czasami, kuzynie, że masz dość wzrostu, żeby mnie za okno wyrzucić? Jeżeli tak jest przypadkiem, to przypatrz mi się.
I mówiąc te wyrazy, Konrad rozpostarł obie ręce, których muskuły zarysowały się na suknie jego ubrania.
Loredan cofnął się machinalnie krokiem w tył.
— Zakończmy, powiedział, czego chcesz?
— Przyszedłem zapytać jaka jest ostatnia twoja wola, przyrzekając wiernie ją wykonać.
— Z pewnością, wyrzekł Loredan, założyłeś się z kimś, że uda ci się wywieść mnie w pole.
— Nie zakładam się nigdy, ani też nie wywodzę w pole, tylko powiadam, że będziesz zabity, albowiem człowiek, z którym będziesz się bił jutro, oprócz tego, że dał już dowody, jest przytem gruntownie odważny, gdy przeciwnie, mój kuzynie, ty, patrzaj, spojrzyj w to lustro, jesteś blady a twarz twoja zroszona potem. Dodani wreszcie, że jeżeli nie padniesz trupem jutro, to znajduje się jeden jeszcze człowiek, który dokończy tego, co pan de Marande zaczął.
— Ty, zapewne? odparł Loredan, rzucając swemu kuzynowi nienawistne spojrzenie.
— Nie, odpowiedział Salvator, ja przychodzę tu tylko jako trzeci.
— O kimże więc mówisz?
— O ojcu młodej dziewczyny, którą porwałeś a którą ja ocaliłem z rąk twoich, ojcu Miny; posłuchaj mnie tedy z powagą, o tyle, o ile ja ci to poważnie mówię; i tak dość już zmarnowałem czasu. Twoja śmierć jest pewna; jeżeli nie padniesz od ciosu zadanego ręką jednego, to padniesz z ręki innych; otóż, w imię ojca twojego, który był czystym między czystymi, w imię matki, którą boleść do grobu zaprowadziła, w imię przodków twoich, których herbu żadna nie zmazała plama, w imię sprawiedliwego Boga, jeżeli masz wiarę jeszcze, powiedz, zaklinam cię, jakie są złe uczynki twoje, żebym je mógł naprawić.
— Panie, to już za wiele szaleństwa albo też zuchwalstwa! rozkazuję ci, wychodź z mego domu!
— A co do mnie, to po raz drugi zaklinam cię, nie zostawiając po za sobą ani jednego takiego postępku, coby splamił przeszłość.
— Porzućmy żarty, wychodź ztąd! powiedział pan de Valgeneuse nakazujące.
Lecz Konrad pozostał spokojny i nieporuszony.
— Po raz trzeci, mówił, zaklinam cię byś powiedział coś zrobił złego, ażebym, gdy umrzesz, mógł zmienić to na dobre.
— Wychodź, wychodź, krzyknął Loredan, przyskakując do taśmy od dzwonka i pociągając gwałtownie.
— Niechaj Bóg odpuści ci w godzinę śmierci twojej, wyrzekł uroczyście Konrad.
I wyszedł.

Koniec tomu szesnastego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.