Mohikanowie paryscy/Tom XVII/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM XVII.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.
|
Spotkanie, jak to już powiedzieliśmy, naznaczone było w lasku Bulońskim.
Niestety! wszystko przechodzi! Jeszcze jedno ze wspomnień młodości naszej już znikło! Jeszcze jeden lasek zamieszkały, zamiast coby miał być dzikim! A gdy synowie nasi zobaczą ten angielski park woskowany, wypolerowany, jak obraz na wystawę, nigdy nie uwierzą dawnym opisom o resztkach tego starego lasu Louvois, który, król łupieżca, jak nazywano Franciszka I., kazał otoczyć murami, żeby mógł w nim wygodniej polować.
Nie zrozumieją i tego, że był czas, gdy tam także pewni będąc, że nikogo nie spotkają, przeciwnicy naznaczając miejsce pojedynku, byliby uważali za szaleńców tych, którzyby wybrali na spotkanie inne miejsce, niż bramę Maillot albo aleję Muette.
W innych miejscach w Clingnancourt lub Saint-Mandé, pojedynki prawie zawsze były nieszczęśliwe. Zdawało się, jakby nimfy z Bulońskiego lasku, z samego przyzwyczajenia, widząc jak często nabijały się pistolety, albo wyciągały szpady, rozpraszały jednem tchnieniem kule, rozsuwały szpady. Mieszkał tam przy bramie Maillot pewien restaurator, co zrobił majątek z samych tylko pojedynków, które się odbyły, albo też zakończyły szczęśliwie.
Śpieszmy się powiedzieć, iż to wcale nie ta myśl zachowawczego instynktu była powodem, że świadkowie pana de Marande i pana Loredana de Valgeneuse lasek ten wybrali.
Z obu stron rozumieli to dobrze, że obecni będą jednemu z takich pojedynków, gdzie ziemia krew pije.
Z rana w dniu oznaczonym lasek przedstawiał malowniczy widok.
Był to miesiąc styczeń, to jest pełnia zimy. Niebo było śnieżne, powietrze suche i przeźroczyste, ziemia połyskująca od szronu, drzewa opuszczały z pełną wdzięku niedbałością długie błyszczące stalaktyty.
Pierwszym przybywającym był Salvator, który zostawiwszy powóz w poprzedniej alei, zagłębił się w lasek, ażeby odnaleść miejsce oznaczone. Znajdował się tam już od kilku minut, gdy usłyszał na raz pomieszane głosy i kroki. Odwrócił się i spostrzegł zbliżającego się pana de Marande, generała Pajol i hrabiego Herbela.
Za nim postępował służący w liberji, niosąc tekę pod pachą.
Bankier trzymał paczkę listów, które widocznie musiały nadejść w chwili jego odjazdu; czytał idąc drogą, darł te, które według niego nie posiadały wartości, oddawał inne służącemu z zastrzeżeniami, które robił ołówkiem na dnie jego kapelusza. Zobaczywszy Salvatora, podszedł do niego i uścisnął mu serdecznie dłoń, mówiąc:
— Ci panowie nie przyjechali jeszcze?
— Nie, odrzekł Salvator, wyprzedziłeś ich pan o dziesięć minut.
— Tem lepiej, powiedział bankier, tak bardzo obawiałem się, żeby się nie spóźnić, że mimo pospiechu, jaki zaleciłem moim sekretarzom, zostało się sześć do ośmiu rozporządzeń w pałacu, które kazałem przynieść natychmiast jak tylko będą przepisane.
Spojrzał na zegarek.
— Jeżeli ci panowie przybędą punktualnie o dziewiątej, to według tego, jak główny naczelnik mego biura przyrzekł, że o dziewiątej rozporządzenia te przyśle mi tutaj, będę miał czas podpisać je podczas gdy panowie odmierzycie miejsce i nabijecie broń. Tymczasem, wszak pan darujesz, że odczytam listy?
— Czy nie mogłeś pan odłożyć rozporządzeń na potem? zapytał generał Herbel.
— Niepodobna! król oczekuje na nie dziś z rana, a wiadomo, że król nie jest cierpliwy.
— Rób więc swoje kiedy tak, odrzekli dwaj generałowie.
— Za pozwoleniem, panie Salvatorze, wyrzekł pan de Marande, chciałbym zapytać, czy nie wiesz gdzie będziemy.się bili?
— Tam, powiedział Salvator.
— Bo chciałbym od razu, stanąć na stanowisku, wyrzekł pan de Marande, żebym później nie potrzebował się poruszać.
— Pan możesz stanąć tutaj, odparł Salvator, tylko, że jest to złe miejsce; drzewa, które będą z tyłu za panem, mogą służyć za cel, dopomódz do trafnego strzału.
— A! przez Boga! wszystko mi jedno, wyrzekł pan de Marande, podchodząc, by stanąć na wskazanem przez Salvatora miejscu i w dalszym ciągu nie przestając czytać, drzeć i robić przypisków na Listach.
Obaj generałowie znali się na odwadze wojskowej; Salvator znał się na odwadze cywilnej, a mimo to, podziwiali zimną krew tego człowieka, który w chwili mającego nastąpić tak uroczystego aktu, czytał spokojnie listy. Twarz jego zresztą, którą można było wybornie widzieć, ponieważ był z odkrytą głową, a kapelusz za pulpit mu służył, nie więcej ożywioną była jak przy dodawaniu liczb, ręka suwała się po papierze spokojnie, bez zmęczenia, jak gdyby siedział w swoim fotelu przed biurkiem obok kasy.
A spokój ten widocznie pochodził ztąd, że nie wierzył by miał umrzeć. W samej rzeczy jest to wszechmocna siła, wiara w przeznaczenie, którą Opatrzność daje ludziom wysoce ambitnym, oraz szaleńcom, a która ślepo, prosto prowadzi ich do celu. My wszyscy prawie mamy świadomość obowiązku, jaki, spełnić winniśmy tu na ziemi, a ten, który posiada świadomość tę, może z uśmiechem spoglądać na, śmierć, bo z pewnością ominie go, jeżeli nie dopełnił swego dzieła jeszcze.
To właśnie tłómaczy spokój wielkich wojowników wobec niebezpieczeństwa.
Punkt o dziewiątej trzej młodzieńcy przybyli; pan de Valgeneuse z miną niedbałą, dwaj świadkowie z pewniejszemu minami, niżby się można spodziewać po tak lekkich ludziach.
Jednocześnie na skraju lasku ukazał się jeździec, który z wielkim pospiechem zbliżał się na koniu. Wiózł on rozporządzenia, na które oczekiwał pan de Marande.
Młodzi ludzie rzucili okiem na jeźdźca, lecz widząc, że ma interes do bankiera, nie zwracali nań żadnej uwagi.
— Oto jesteśmy, wyrzekł kreol, zbliżając się do dwóch generałów, żałujemy, żeśmy się cokolwiek spóźnili.
— Nie potrzebujecie panowie żałować, nigdy się nie spóźnicie, odparł dość sucho generał Herbel, który pamiętał o zachowaniu się ich niegrzecznem z dnia poprzedniego.
— W takim razie jesteśmy na pańskie usługi, powiedział drugi świadek.
Ten ostatni miał już przejść gęstwinę, w której się znajdował, żeby pozwolić świadkom porozumieć się, gdy spostrzegł Salvatora. Zadrżał mimowoli, świszcząc gorączkowo małą laseczką o gałce z lazurowego kamienia, którą, trzymał w ręku.
— A! a! pan tu! wyrzekł, pogardliwie spoglądając na Salvatora.
— Tak, panie, jestem, odparł poważnie tenże.
— Panowie, wyrzekł Loredan do świadków, nie wiem czyby chciano obrazić nas, przyprowadzając tu z sobą tego posłańca; lecz, w razie, jeżeli on nie przyszedł tu po to, żeby zabrać rannego na tragi, to ja nie chcę go jako świadka.
— Nie przyszedłem tu jako świadek, panie, odrzekł zimno Salvator.
— Jako amator tedy?
— Nie, jako chirurg i to na usługi pańskie.
Pan de Valgeneuse odwrócił się, pogardliwie wzruszając ramionami.
Czterej świadkowie złożyli o kilka kroków od pana de Marande szkatułki z pistoletami.
Pan de Marande, w miejscu, gdzie miał stać do pojedynku, klęczał na jednem kolanie, z piórem w ręce, maczał w kałamarzu trzymanym przez kurjera, podpisywał rozporządzenia, wpierw przeczytawszy je pospiesznie.
Widząc tych ludzi w ostatecznej chwili, jednego z zimnym spokojem zajętego zwykłem swem zatrudnieniem codziennem, drugiego rozgorączkowanego, niespokojnego, starającego się pokryć pomieszanie, nie trudno było powiedzieć, który z nich był odważnym i silnym.
Salvator przypatrywał się im obu, filozofując, kto jest więcej głupi, czy świat, który nakazuje pojedynek, czy też człowiek, który się nakazowi temu poddaje.
— A więc, pomyślał, bezmyślna kula głupca może przeciąć pasmo życia tego silnego. Oto człowiek, który wiele pracował w swoim zawodzie, który wyrównał najdrażliwsze kwestje pieniężne; człowiek, który był użytecznym swojemu krajowi i który mógł długo takim pozostać; a oto z drugiej strony pustogłów, złe serce, istota nietylko niepotrzebna bliźnim, lecz szkodliwa w uczynkach, niebezpieczna przykładem, zła jednem słowem. Ariman odniesie tryumf nad Oromanem... I my jesteśmy w dziewiętnastym wieku i wierzymy jeszcze w ostateczny sąd Boga! W tej chwili generał Herbel zbliżył się do pana de Marande.
— Panie, wyrzekł, bądź łaskaw przygotować się.
— Ależ, odparł pan de Marande, jestem zupełnie gotów.
I w dalszym ciągu czytał i podpisywał rozkazy.
— Pan mnie nie rozumiesz, mówił dalej generał uśmiechając się, ja mówię, żebyś się podniósł i stanął prosto.
— Czy pan de Valgeneuse będzie strzelał?
— Nie, lecz dla wyrównania cyrkulacji, dla przywrócenia równowagi, którą postawa pańska zmieniła.
— A! ba! odparł pan de Marande, potrząsając głową.
— Zapytaj się naszego chirurga, wyrzekł generał, spoglądając na Salvatora.
— Przydałoby się, odpowiedział tenże, podchodząc krokiem do bankiera.
— Sądzicie więc, że puls mój jest niespokojny? podjął pan de Marande. Słowo honoru, gdybym miał czas, przekonalibyście się, że nie bije na minutę więcej niż zwykle.
Ukazał na pozostałe rozporządzenia.
— Ale, na nieszczęście, dodał, wszystkie te papiery, muszą być przeczytane i podpisane w przeciągu pięciu minut.
— To nierozumne, co pan robisz! powiedział generał, ruch, jaki nadajesz swej ręce, przeszkodzi ci w mierzeniu.
— E! odparł niedbale pan de Marande, wciąż podpisując papiery, nie sądzę, żeby miał mnie zabić, generale, i ty tak samo sądzisz, nieprawdaż? Każ więc nabić pistolety. Dopilnuj żeby nieomieszkano włożyć kule i odmierz czterdzieści kroków.
Generał Herbel skłonił głową i poszedł złączyć się ze świadkami.
Salvator patrzał na bankiera okiem pełnem uwielbienia.
Postanowiono bić się o czterdzieści kroków, każdy mógł postąpić piętnaście, żeby się zbliżyć do przeciwnika.
Po opatrzeniu i nabiciu pistoletów odmierzono kroki.
Pan de Valgeneuse stał na drodze, gdy generał Pajol odmierzał.
— Za pozwoleniem, wyrzekł do Loredana, bądź pan łaskaw odstąpić.
— Licz pan sobie, powiedział Loredan, wykręcając się na pięcie i podrzucając laseczką gwiazdki szronowe, połyskujące na wierzchołkach wysokich zielsk, które ścinał jak Tarkwinjusz.
— Głupiec! mruknął generał.
I liczył dalej odległość mety.
Po odmierzeniu powtórzono warunki panu de Valgeheuse, wręczając mu pistolet.
— Za trzeciem klaśnięciem w ręce, przeciwnicy będą mogli postąpić jeden przeciwko drugiemu, albo też strzelać z miejsca, według upodobania.
— Bardzo dobrze, panowie, wyrzekł de Valgeneuse, rzucając laseczkę na ziemię. Jestem zupełnie gotów.
— Kiedy pan zechcesz, powiedział hrabia Herbel do pana de Marande, podając mu pistolet.
— Ależ kiedy tylko pan de Valgeneuse sam zechce, odparł tenże, biorąc pistolet, kładąc go pod lewą pachę i zabierając się do podpisów.
— Ależ oto...
— Czyliż nie mamy prawa, pan Loredan i ja, zrobić piętnaście kroków naprzód każdy i strzelać według upodobania?
— Tak, odpowiedział generał.
— A więc, niechaj je zrobi i strzela, ja strzelać będę później. Widzisz, mam już tylko dwa rozporządzenia do podpisu.
— Pozwalasz się pan zabić jak zając w legowisku, powiedział generał.
— Jemu! odrzekł pan de Marande podnosząc na hrabiego oczy, w których błyszczała pewność rezultatu jemu powtórzył. Mogę się założyć o sto luidorów, generale, że kula nawet mnie nie draśnie. Tak więc, kiedy chcesz generale.
— Więc to już postanowione?
— Król czeka, powiedział pan de Marande, podpisując przedostatnie rozporządzenie i poczynając czytać ostatnie.
— On nie ustąpi, szepnął Salvator.
— Jest to człowiek zgubiony, wyrzekł generał Pajol.
— Zobaczymy, mruknął hrabia Herbel, którego ufność bankiera poczynała przejmować.
Odsłonili pana de Marande, który pozostał wsparty na kolanie, ze służącym obok trzymającym kałamarz.
— A to co! wyrzekł pan de Valgeneuse, czyżby przeciwnik nasz miał zamiar bić się w postawie siedzącej Wenery?
— Podnieś się pan, jeśli łaska, zawołali jednocześnie świadkowie Loredana.
— Kiedy tego koniecznie żądacie, panowie, powiedział bankier. I podniósł się. Podaj mi pióro umaczane w atramencie, Comtois, i odsuń się na bok, rzekł pan de Marande do służącego. Potem, zwracając się do pana de Valgeneuse: Już stoję, panie, i jestem na usługi, powiedział, nie przestając czytać rozporządzeń.
— To jest podstęp! zawołał pan de Valgeneuse z miną, jakby chciał rzucić na ziemię pistolet.
— Wcale nie, panie, odrzekł generał Herbel, my zaraz damy znak: postępuj pan i strzelaj.
— Ale tak się nie robi, powiedział Loredan.
— Widzisz pan, że się robi, odezwał się drugi świadek pana de Marande, wskazując na niego, który z pistoletem pod pachą, z piórem w zębach, kończył spokojnie czytać rozporządzenie, zanim je podpisze.
— Uprzedzam panów, że cała ta komedja nic a nic mnie nie wzrusza i że zabiję tego pana jak psa, wyrzekł pan de Valgeneuse, zgrzytając zębami.
— Ja tak nie sądzę, odpowiedział hrabia.
Loredan spuścił oczy pod uroczystem spojrzeniem generała.
— I cóż, panie, odezwał się pan de Marande nie podnosząc głowy, jestem gotów.
— Proszę o sygnał, podjął Loredan.
Świadkowie spojrzeli po sobie, ażeby dać znak jednoczenie.
Mieli klasnąć trzy razy.
Za pierwszem przeciwnicy nabiją pistolety, za drugiem uszykują się z bronią, za trzeciem postąpią ku sobie.
Na pierwsze uderzenie pan de Marande wsunął w rzeczy samej rękę pod pachę lewą i nabił pistolet. Ale na drugie i trzecie nie uczynił żadnego poruszenia, tylko wyjął pióro z ust i gotował się do podpisu.
— Hm! hm! zakaszlał generał Pajol, żeby uprzedzić pana de Marande, iż nadeszła chwila i że przeciwnik, jego postępuje naprzód.
W tej chwili pan de Marande skończył czytać, podpisywać, podkreślać ostatnie rozporządzenie. Wypuścił je z lewej ręki, gdy tymczasem prawą odrzucił pióro. Podniósł głowę i ruchem tym odrzucił w tył włosy, które zabrały z sobą fałdę, jaką zazwyczaj na czoło jego sprowadzały. Twarz jego była spokojna, pogodna prawie.
— Czy sto luidorów trzymasz, generale? zapytał, uśmiechając się bez najmniejszego poruszenia ciała.
— Tak, odparł hrabia, i bodajbym je przegrał!
W tej chwili Loredan doszedł do mety; wystrzelił.
— Przegrałeś, generale! podniósł głos pan de Marande.
I biorąc pistolet z pod pachy, strzelił, nie zdając się mierzyć.
Pan de Valgeneuse zachwiał się i padł twarzą na ziemię.
— No i jakże, wyrzekł bankier, odrzucając pistolet i podnosząc rozporządzenie, nie zupełnie jak widać straciłem dzień. O kwadrans na dziesiątą z rana zarobiłem sto luidorów i oswobodziłem ziemię od jednego głupca.
W czasie tego Salvator rzucił się wraz z dwoma młodymi ludźmi na pomoc rannemu.
Pan de Valgeneuse z zaciśnięterni pięściami, z twarzą wybladłą, z krwawą pianą na ustach, wił się na trawie, z obłąkanem i na wpół zagasłem okiem.
Salvator rozpiął mu odzienie, kamizelkę, koszulę i odszukał ranę. Kula przeszła przez pierś lewą i bez wątpienia poszukała serca. To też rozpatrzywszy uważnie ranę, Salvator podniósł się nie wyrzekłszy słowa.
— Czy jest niebezpieczeństwo śmierci? zapytał Kamil de Rozan?
— Więcej niż niebezpieczeństwo, jest śmierć, odrzekł Salvator.
— Jakto! żadnej nadziei? zapytał drugi świadek.
Salvator rzucił jedno jeszcze spojrzenie na rannego i pokiwał przecząco głową.
— Więc pan twierdzisz, wyrzekł Kamil, że przyjaciel nasz nie przeżyje?
— Nic więcej, panie, odparł surowo Salvator, jak Kolomban nie przeżył boleści swojej.
Kamil zadrżał i zrobił krok w tył.
Salvator skłonił się i połączył z generałami, którzy poczęli wypytywać go o rannego.
— Nie zostaje mu więcej nad dziesięć minut życia, odpowiedział Salvator.
— Czy nie możesz pan nic zaradzić? spytali świadkowie.
— Nie mogę.
— To niech Bóg zlituje się nad nim! wyrzekł pan de Marande, a teraz jedzmy, albowiem król czeka.
Miasto Amsterdam, które mogłoby stać się kiedyś wielkim centralnym portem świata, gdyby zamiast holenderskiego, używano tam innego języka, jest to Wenecja olbrzymia. Tysiąc kanałów oblewa stopy domów, jak długie morowe wstążki, tysiące promieni najżywszych kolorów strzela na wszystkie strony z dachówek.
Bez wątpienia dom jakiś pomalowany czerwono, zielono lub żółto, wydaje się domem pretensjonalnym, brzydkim, skoro stoi sam jeden, lecz wszystkie te barwy zbiorowo zlewają się w harmonijną całość i czynią z tego wielkiego miasta jedną niezmierną kamienną tęczę.
Dalej jeszcze, nietylko barwa, ale także i kształt wszystkich tych domów jest miły, mając w sobie dużo rozmaitości, oryginalności, niespodzianek, malowniczości. Jednem słowem możnaby rzec, że wszyscy uczniowie wielkiej szkoły malarstwa holenderskiego malowali własną ręką to miasto, ku radości oczu swoich najpierw a potem ku najżywszej przyjemności podróżników.
Jeżeli z jednej strony Amsterdam licznemi swemi kanałami podobny jest do Wenecji, to z drugiej strony przez swe jaskrawe barwy do chińskiego miasta, jak sobie to przynajmniej można wyobrazić, to jest do wielkich składów porcelany. Każde domostwo widziane z pewnej odległości, przypomina fantastyczne domy, które rozciągają swą dziwną architekturę na naszych filiżankach do herbaty. Przestępujesz tam próg z obawą, do tego stopnia pozorna kruchość czyni wrażenia na pierwszy rzut oka.
Otóż, jeśli suknia nie czyni jeszcze mnicha, to mieszkania czynią mieszkańców. Niepodobna nie być spokojnym, łagodnym, uczciwym w tych uczciwych i pełnych spokoju domach. Od stóp do głów miasta wieje na podróżnika taka jakaś błogość, że w sercu jego budzi się, pragnienie żyć i umrzeć tam. Jeżeli ten, który zobaczył Neapol, wyrzekł: „Widzieć Neapol i umrzeć“, gdyby był ujrzał pierw Amsterdam, zawołałby z pewnością; „Widzieć Amsterdam i żyć!“
Takiem przynajmniej było przekonanie dwojga zakochanych, których nazwaliśmy Justynem i Miną, a którzy żyli sobie cichutko, jak dwa gołąbki w gniazdku, w Holandji. Zamieszkali nasamprzód na jednem z przedmieść miasta, lecz właściciel domu nie mógł im wynająć innego mieszkania, tylko takie, gdzie wszystkie pokoje przytykające do siebie tworzyły jeden szereg, a życie takie obok siebie nie odpowiadało celowi wytkniętemu przez Salvatora, ku któremu Justyn dążył całem sercem.
Tymczasowo zajęli oni to mieszkanie, a nauczyciel szkoły puścił się na wyszukanie stosownej pensji dla Miny. Nauczycielek francuzek było mało, a to czego udzielały, to i narzeczona Justyna równie dobrze mogłaby udzielać. Takie było zdanie pani van Slyper, ochmistrzyni najpierwszego zakładu w Amsterdamie.
Była to wyborna kobieta, pani van Slyper. Córka kupca z Bordeau, zaślubiła bogatego armatora holenderskiego nazwiskiem van Slyper, z którym miała cztery córki. Po śmierci pana van Slyper sprowadziła z Francji młodą panienkę o tyle wykształconą, że mogła wykładać jej córkom pierwsze zasady języka francuzkiego.
Sąsiadki napraszały się, żeby pani van Slyper pozwoliła swej nauczycielce dawać lekcje ich córkom, ale potrosze liczba owych sąsiadek tak się powiększyła, że cztery panny van Slyper widywały swoją nauczycielkę w bardzo już tylko rzadkich odstępach czasu.
Jednego wieczora pani van Slyper zaprosiła sąsiadki i oznajmiła im, że od pierwszego miesiąca przyszłego nie pozwoli swej nauczycielce chodzić na lekcje do obcych, ze szkodą własnych jej córek, których edukacja widocznie na tem cierpiała.
— A! rzekła jedna, która miała pięć córek (żaden obywatel na całym świecie nie miewa tyle dzieci, jak holender), a! rzekła matka pięciu córek, czyż nie ma sposobu ułożyć rzeczy w sposób zadawalniający nas i panią?
— Nie widzę żadnego, odpowiedziała pani van Slyper.
— Gdyby tak, zamiast posyłać nauczycielkę do nas, podjęła sąsiadka, posyłać nasze dzieci do pani?
— Doskonała rada! zawołały naraz wszystkie.
— Tak wam się zdaje? wyrzękła pani van Slyper. Lecz czy to mój dom jest tak obszerny, by mógł pomieścić trzydzieści panienek, prócz tego, że potrzebaby go zamienić na prawdziwą pensję?
— Cóż w tem złego? Zawód ochmistrzyni czyi iż nie jest najszlachetniejszym, najszanowniejszym zawodem?
— Przyznaję, ależ na to mój dom jest za mały.
— To wynajmiesz pani inny.
— Jak to pani zaraz daleko się posuwasz, sąsiadko.
— Tak daleko, ile tylko mogę, żeby w końcu dopiąć swego.
— Jeszcze się namyślę, powiedziała pani van Slyper.
— Tu się nie ma co namyślać, podjęła jedna, niech się pani niczego nie obawia, ja się już zajmę kupnem domu; chcę należeć do współki. Potrzebuję tygodnia dla wyszukania i zakupienia domu, czy zgoda?
— Ależ, zrobiła uwagę pani van Slyper, która bynajmniej nie miała wstrętu do tego, a tylko pospiech w działaniu sąsiadki niepokoił ją potrosze, pozwólcie mi przynajmniej zastanowić się, myśli zebrać.
— Ani chwili! zawołała sąsiadka, wielkie postanowienia muszą być powzięte bez namysłu. Nieprawdaż, że takie jest wasze zdanie? dodała, zwracając się do towarzyszek.
Wszystkie sąsiadki przyświadczyły chórem.
I w taki to sposób pani van Slyper została ochmistrzynią jednego z największych zakładów naukowych dla panien w mieście Amsterdamie. Kierowała pensją zaledwie od pół roku, w chwili gdy Justyn przybył do niej.
Po półgodzinnej rozmowie wiedziała już o Justynie i Minie wszystko to, co nauczyciel szkoły uważał za potrzebne opowiedzieć.
Widząc szlachetne obejście, skromne ułożenie, uprzejmość, przyzwoite zachowanie i głęboką naukę Justyna, dowiedziawszy się przytem jak ciężko pracował przez tyle lat, nauczając dzieci, pani de van Slyper miała już tylko jedną myśl, jedno pragnienie, jedno marzenie, żeby Justyna namówić na nauczyciela języka francuzkiego na pensji swojej.
Nauczycielka mając już trzydzieści dziewczynek do nauki, nie mogła przyjmować ich więcej; prócz tego zasób jej naukowy, i tak dosyć szczupły, groził wyczerpaniem. To też otwarcie wyznała to przed panią van Slyper, a ta przyrzekła jej, że sprowadzi z Francji jedną jeszcze nauczycielkę do wykładu wyższego.
Przybycie tedy Justyna uważane było za opatrznościowe.
Była u szczytu radości, dowiedziawszy się, że pensjonarka, którą jej proponowano, była zdolną w braku Justyna wykładać pannom historję, geografię, botanikę, język angielski i włoski.
Na nieszczęście to się nie podobało Justynowi.
— Panie, zawołała pani van Slyper w chwili, gdy młody człowiek zmartwiony, że nie może w żaden sposób zgodzić się z nią, już miał się oddalić, czy zechcesz poświęcić mi chwilkę rozmowy?
— Z przyjemnością, odrzekł Justyn siadając.
— Panie, podjęła pani van Slyper, jaki masz cel oddając do mnie tę młodą dziewicę?
— Powiadam pani: oczekiwać na wiadomość od jej ojca, albo na pełnoletność, żebym ją mógł zaślubić.
— Więc ona nie ma rodziny?
— Ma tylko rodzinę, która przygarnęła ją do siebie, to jest moją matkę, siostrę i mnie.
— Cóż to więc panu szkodzi, kiedy masz zamiar osiedlić się i zamieszkać w Amsterdamie aż do pełnoletności jej, powierzyć mi ją w zupełności?
— Chciałbym, odpowiedział Justyn, żeby skończyła edukację, wysoko już posuniętą. Przytem, wszak samaś pani mi wyznała, że nauka pani nauczycielki nie jest tyle wystarczającą, żeby mogła doprowadzić ją do ukończenia.
— Bez wątpienia, lecz jeżeli znajdę osobę, która będzie mogła dokończyć edukacji panny Miny, czy zgodzisz się ją oddać?
— Z przyjemnością.
— Otóż panie, zdaje mi się, żem już znalazła.
— Czy być może?
— To jedynie od pana zależy.
— Co pani chcesz przez to powiedzieć?
— Zapłata na pensji wynosi tysiąc franków rocznie; czy nie jest to za wysoka cena na pańskie fundusze?
— Nie, pani.
— Ile płacą w Paryżu nauczycielowi dającemu trzy lekcje w tygodniu?
— Tysiąc do tysiąca dwustu franków.
— Otóż panie, posłuchaj, co ci zaproponuję: zostań nauczycielem języka francuzkiego, poświęcisz mi sześć godzin tygodniowo, a ja panu zapłacę tysiąc dwieście franków rocznie. Tym sposobem będziesz pan miał sposobność, oddawszy pannę Minę na pensję, dokończyć według upodobania edukacji tej młodej panienki.
— Ależ to sen! zawołał Justyn zachwycony.
— Od pana zależy w rzeczywistość go zamienić.
— Więc cóż potrzeba zrobić?
— Przyjąć poprostu warunki, jakie panu podaję.
— Z całego serca i z serca przejętego najgłębszą wdzięcznością.
— Więc już postanowione, rzekła pani van Slyper. A teraz pomówmy o pannie Minie. Czy sądzisz pan, że zgodzi się wraz z moją nauczycielką wykładać początkowe zasady młodym uczennicom?
— Zaręczam pani, że się zgodzi.
— Kiedy tak, to ofiaruję panu dla niej sześćset franków pensji, a nadto dam jej stół i pomieszczenie u siebie darmo. Czy się pan na to zgadza?
— O! pani, zawołał Justyn z oczami łez pełnemi, nie mogę wyrazić, jak twoja dobroć mnie wzrusza, tylko pozwoli pani, że położę jeden warunek.
— Mów pan, odrzekła pani van Slyper, obawiając się zerwania ugody.
— To, że zamiast sześciu godzin tygodniowo, podjął Justyn, będę dawał dwie godziny dziennie.
— Tego nie mogę przyjąć, wyrzekła przełożona pensji zmieszana, dwie godziny dziennie, byłaby to straszliwa praca.
— Praca przy nauczaniu podobną jest pracy w ziemi, powiedział Justyn, z każdej kropli potu wyrasta najcudowniejszy kwiat. Zgódź się pani, inaczej, nic z naszych układów. Zdawałoby mi się, że wszystko otrzymuję a nic nie daję.
— Trzeba, jak widzę, poddać się woli pana, rzekła pani van Slyper, wyciągając rękę do młodzieńca.
Nazajutrz Mina oddaną już była do zakładu, a na trzeci dzień narzeczeni zaczęli pierwszą lekcję.
Odtąd czas płynął jak złote marzenie. Czysta ich miłość, powstrzymywana tak długo, wybuchnęła i rozkwitła w całej siło i blasku, jak piękny kaktus w promieniach słonecznych. Widywać się codziennie, prawie o każdej godzinie, po tak długiej rozłące! rozstawać ze wspomnieniem chwili spędzonej razem i ze słodką nadzieją nowego spotkania!
Jeżeli wszystkie dnie w tygodniu jednoczyły się harmonijnie, jak sznurek białych pereł, to niedziela z rogu obfitości spuszczała na ich czoła wieńce z najwonniejszych kwiatów.
Pani van Slyper miała w okolicach Amsterdamu w bliskości ślicznej wioseczki Hulzen, domek wiejski, gdzie zabierała z sobą w niedzielę to pensjonarki, których rodzice nie zabierali do siebie.
Był to ładniutki domek, pełen owych kwiatów i ptasząt zagranicznych, w których się tak holendrzy kochają. Z okien przedstawiał się widok zachwycający falistej równiny i Zuidersee pod tchnieniem wiatru północnego; niezliczona moc bukietów dębowych wyłaniała się kołysząc konarami, co zdala, na tej niezmiernej przestrzeni, czyniło je podobnymi do wysp pływających po morzu szmaragdoweni. Na południo-ząchód po przez leciuchną mgłę ukazywało się, jakby wielki wieniec wstawiony w wazon, tysiącem barw promienne miasto Amsterdam. Na wschód Huizen, Blarikum i inne miasteczka, ocienione drzewami, kąpały się w słońcu. Na północ pagórek pełen kwiatów spuszczał się aż do jeziora Zuidersee, na którem tysiące statków rozmaitego rodzaju, rozmaitego rozmiaru, kształtów i kolorów, krzyżowało się na powierzchni cichych i gładkich wód, tak, że równina ze strony prawej wydawała się morzem, a morze z lewej zdawało się równiną.
Był to prawdziwy holenderski krajobraz, pełen słodyczy i wdzięku, wszystko tu było powiązane harmonijnie. Napróżno oko lub ucho szukałoby koloru albo dźwięku fałszywego; świat cały jakby miał swoją granicę pod widnokręgiem tego kawałka ziemi. Tu kończył się on dla naszych zakochanych. Bez wątpienia matki tylko i siostry Justyna nie dostawało do tego obrazu. Jakkolwiek Mina, była sierotą, lecz odebrała już listy od pani. Corby, siostry Celestyny, oraz Salvatora. Listy matki i siostry pełne były szczęścia; list od Salvatora pełen otuchy; nie było więc czego się martwić.
Każda niedziela spędzona w towarzystwie pensjonarek, w willi pani van Slyper, była jakoby najsłodszą uroczystością dla dwojga narzeczonych; napawali się rozkoszą z radością nowonarodzonych, przypatrując się słońcu.
Na folwarku przytykającym do willi pasały się krowy, kozy i owco. Żeby wszystko powiedzieć, życie Miny i Justyna było długą idyllą, pełną szału sielanką; serca ich śpiewały zgodnie miłosny koncert, który zwie się „symfonią pasterską“.
Całe lato zeszło w ten sposób. Podczas zimy napawali się rozkoszą domowego ogniska pani van Slyper.
Nawet w czasie tej pory jeżdżono do domku wiejskiego, który hermetycznie pozamykany i rozkosznie ogrzany, z tysiącem kwiatów w oranżerji otaczającej domek, przypominał w całej pełni jesień, dnie ciepłe i słoneczne lato.
W pierwszych dniach stycznia, pewnej niedzieli, gdy wszystkie pensjonarki, Justyn, Mina i przełożona rozmawiali w oranżerji, która w czasie zimy służyła za salon, służący oznajmił Justynowi, iż dwóch panów wracających z Paryża od pana Salvatora, chcieli się z nim widzieć.
Justyn i Mina zadrżeli.
Ci dwaj panowie, których nie potrzebujemy wymieniać, byli to generał Lebastard de Prémont i pan Sarranti.
Justyn poszedł, a przybywszy do jadalni spostrzegł tam dwóch mężczyzn wysokiego wzrostu, jeden z nich owinięty był długim płaszczem, drugi zapięty w szeroką czamarę. Widząc wchodzącego Justyna, podszedł doń, skłonił się, a odwijając kołnierz opończy, ukazał piękną i dumną głowę, znużoną może cokolwiek, lecz pełną szlachetności i energii. Był to generał Lebastard de Prémont.
Drugi, ten, który był owinięty w długi płaszcz, ukłonił się zdala z pewnym szacunkiem, ale nie poruszając się z miejsca.
Nauczyciel wskazał im krzesła, ruchem zapraszając by usiedli.
— Służący już panu zapewne oznajmił, powiedział generał, przybywam tu od pana Salvatora.
— Jakże się miewa? zawołał Justyn. Już przeszło miesiąc jak nie daje o sobie żadnej wiadomości.
— Miał dużo kłopotów i zmartwień, odpowiedział generał, nie mówiąc już o politycznych zajęciach, którym musiał się poświęcić w przeddzień wyborów. Dowiedziałeś się pan zapewne, że jego to cierpliwości rozumnej wytrwałości winien jestem życie przyjaciela mego pana Sarranti?
— Dowiedzieliśmy się o tem szczęśliwem zdarzeniu wczoraj, wyrzekł Justyn, i chciałbym być w Paryżu, żeby powinszować panu Sarranti.
— Byłaby to podróż bezużyteczna, powiedział uśmiechając się generał, nie zastałbyś go pan.
— Czyliż skazany jest na wygnanie? zapytał Justyn.
— Jeszcze nie, odparł ze smutkiem generał, ale może przyjdzie do tego... Obecnie jest on w Holandji.
— Postaram się z nim widzieć, pospiesznie wyrzekł Justyn.
— Niepotrzebujesz pan daleko chodzić, odrzekł generał, zwracając się w stronę Sarrantego i ukazując nań, bo, oto jest.
Pan Sarranti i nauczyciel powstali jednocześnie, a zbliżywszy się do siebie, uścisnęli bratersko.
Generał zabrał głos.
— Powiedziałem już, że przybywam od naszego przyjaciela Salvatora, a oto list na dowód; ale nie powiedziałem jeszcze kim jestem; pan mnie nie poznajesz?
— Nie, panie, odparł Justyn.
— Przypatrz mi się dobrze; jak to, nie przypominasz sobie, żeś mnie już widział?
Justyn wpatrzył się w generała.
— Widziałeś mnie pan jednak, podjął generał, i to pamiętnej dla nas obu nocy, gdyż odnalazłeś wtedy narzeczoną, a ja, nie wiedząc o tem, uścisnąłem po raz pierwszy moją...
Justyn przerwał mu:
— Przypominam sobie! zawołał żywo. Widziałem pana, tej nocy, gdy jechałem do parku zamku Viry; to pan ocaliłeś mnie i Salvatora, teraz poznaję: pan jesteś generał Lebastard de Prémont.
Kończąc te słowa, rzucił się prawie w objęcia generała, który uścisnął go serdecznie, szepcząc wzruszony:
— Justynie! mój przyjacielu! drogi mój przyjacielu! mój...
Zatrzymał się, miał ochotę powiedzieć „mój synu!“
Justyn nie pojmując dlaczego, przejęty został nieokreślonem wrażeniem. Spojrzał na pana Lebastard de Prémont, ten miał pełne łez oczy.
— Mój przyjacielu, podjął, czy Salvator nigdy nie wspominał ci o ojcu Miny?
— Nie, odrzekł młodzieniec, spoglądając zdziwiony na generała.
— Czy przynajmniej, ciągnął dalej generał, powiedział ci, że ojciec jej żyje?
— Dał mi słabą nadzieję; czyżbyś go znał, generale?
— Tak, szepnął głucho generał. I cóżeś myślał sobie o ojcu, który w taki sposób opuszcza dziecię swoje?
— Myślalem, że jest nieszczęśliwy, odpowiedział prostodusznie młodzieniec.
— O! i bardzo nieszczęśliwy! powiedział pan Sarranti.
— A więc, podjął generał, nie obwiniałeś go?
— Nigdy żaden człowiek nie był godniejszym pożałowania, szepnął ze smutkiem pan Sarranti.
Nauczyciel spojrzał na korsykanina, tak, jak był spojrzał na generała. Wewnętrzny instynkt mówił mu, że jeden z tych dwóch ludzi jest ojcem Miny, ale który? Oczy jego biegały od jednego do drugiego i starały się pochwycić ukryte w piersiach uderzenia serca.
— Ojciec Miny wrócił, ciągnął dalej generał, i lada chwila może przyjść, upomnieć się o swoją córkę.
Młody człowiek zadrżał. Ostatnie słowa wydawały mu się pogróżką.
Generał pochwycił drżenie Justyna i zrozumiał tajemną trwogę jego; zamiast uspokoić, zwiększył ją jeszcze, mówiąc doń głosem, który starał się uczynić łagodnym:
— Skoro ojciec Miny upomni się o swoją córkę, to oddasz mu ją czystą... bez żalu... bez wyrzutów... nieprawdaż?
— Bez wyrzutów! tak! wyrzekł uroczyście młodzieniec. Bez żalu, oh! nie, nie! dodał wzruszony.
— Więc kochasz ją bardzo? dodał generał.
— Głęboko! odpowiedział Justyn.
— Jak siostrę? zapytał ojciec Miny.
— Więcej niż siostrę! odparł nauczyciel, rumieniąc się.
— A kochając... w taki sposób, czy uważasz, że ojciec Miny nie potrzebuje rumienić się za to uczucie?
— Przysięgam! odpowiedział młodzieniec, wznosząc ręce i oczy do nieba.
— Czyli inaczej mówiąc, podjął generał, Mina godną jest męża, jakiego jej ojciec przeznacza?
Justyn zadrżał na całem ciele i nic nie odpowiedział.
Pan Sarranti spoglądał na generała błagalnie. Spojrzenie to oznaczało: „Próba jest za ciężka, dość już cierpienia biednego chłopca.“
Między wyrokiem życia a wyrokiem śmierci istnieje cała serja wzruszeń nieokreślonych, wszystko to, co żyje w nas, jest podniecone, zbolałe; dusza i ciało otrzymują jednocześnie wstrząśnienie. Tego właśnie doświadczał Justyn, gdy usłyszał słowa: „Mąż, którego jej ojciec przeznacza.“
W jednej chwili, całe jego życie od owego wieczoru, gdy znalazł małą dziewczynkę śpiącą w zbożu, aż do tego momentu, w którym usłyszał służącego, oznajmiającego, że dwóch panów z Paryża przysłanych przez Salvatora, pragnęło się z nim widzieć, całe życie stanęło mu w oczach, ziarnko po ziarnku, kropla po kropli, minuta po minucie; odczuł całą woń jego, oddychał jego powietrzem, słyszał wszystkie minione piosenki, a tu z zaczarowanego pałacu, nadziei pełnego, spadł raptem, bez przygotowań, w ciemną wątpliwości przepaść. Podniósł głowę bladą, z drżącemi usty i spoglądał na dwóch przybyłych oczami, w których malowała się trwoga najstraszliwsza.
Generał sam czuł się przejętym boleścią, jednakże zdawało mu się, że jedna jeszcze ostateczna próba nie zawadzi, i mimo znaków błagalnych pana Sarranti, mówił dalej:
— Wychowywałeś, jak rodzoną siostrę pannę Minę. Ojciec jej przez moje usta dziękuje panu i błogosławi, jak własnego syna. Przypuść pan wszelako, że skutkiem niepowodzeń, przez uroczyste zobowiązanie się względem pewnej rodziny, przyrzekł pod przysięgą rękę swej córki, to cóż pan zrobisz w takiej okoliczności? Odpowiedz tak, jakbyś odpowiadał ojcu Miny, bo on to właśnie dyktuje słowa te... Cobyś pan uczynił?
— Generale, wyjąkał Justyn, od śmierci ojca mojego przywykłem do cierpień; będę umiał cierpieć.
— I nie powstałbyś przeciw okrucieństwu ojca?
— Generale, odrzekł młodzieniec, po za obrębem kochanków są ojcowie, tak, jak po za ojcami jest Bóg. Rzekłbym do Miny: „Bóg powierzył cię w nieobecności ojca rękom moim, ojciec twój wrócił, idź do niego?“
— Moj synu! mój synu! zawołał generał, nie mogąc łez powstrzymać, podniósł się i wziął w objęcia młodzieńca.
Justyn krzyknął przeraźliwie, rzucając się w ramiona pana Lebastard de Prémont.
— Mój... mój... mój... ojcze!
Następnie wyrywając się z uścisków generała, skoczył szybko do drzwi, wołając z całych sił:
— Mino! Mino!
Lecz generał równie szybko powstrzymał go w chwili gdy brał za klamkę, a kładąc mu rękę na ustach:
— Cicho! powiedział, czy nie obawiasz się, żeby wiadomość ta wzruszyła ją zanadto?
— Szczęście nie szkodzi nikomu, powiedział Justyn z rozpromienioną twarzą, przypatrz mi się pan.
— Ty! bo jesteś mężczyzną, mój drogi, wyrzekł generał, ale młoda dziewczyna, dziecko, bo to prawie jeszcze dziecko. Czy ona jest piękną?
— Cudowna!...
— I... spytał wahając się pan Lebastard de Prémont, i... ona jest tu, ponieważ ją wołałeś?
— Tak, pójdę po nią, odparł nauczyciel. Wyrzucałbym sobie pozbawiając ją minuty szczęścia.
— Tak, idź po nią, powiedział generał drżącym ze wzruszenia głosem, tylko przyrzeknij mi, że jej nie powiesz kto jestem, ja jej sam powiem, gdy ją do tego przygotuję, gdy uznam to za stosowne. Nieprawdaż, że tak będzie lepiej? dodał spoglądając jednocześnie na młodego człowieka i pana Sarranti.
— Jak pan sobie życzy, odpowiedzieli.
— A więc idź.
Justyn wyszedł, a w chwilę potem wprowadził Minę do jadalni.
— Moja najdroższa, wyrzekł, przedstawiam ci dwóch moich przyjaciół, którzy wkrótce i twoimi będą.
Mina skłoniła się przybyłym.
Generał widząc wchodzące to czarujące stworzenie, poczuł tak silne bicie serca, że zdawało mu się, iż zemdleje, oparł się i patrzał na młodą dziewicę wilgotnemi od szczęścia oczyma.
— Ci dwaj przyjaciele, ciągnął dalej Justyn, przynoszą ci bardzo dobrą nowinę, której spodziewać się nawet nie możesz, najlepszą, jaka być może.
— Zapewne powiedzą mi co o moim ojcu! zawołała dziewica.
Generał uczuł jak dwie łzy mu spłynęły.
— Tak, odrzekł Justyn, przynoszą wieść o twoim ojcu.
— Znaleźliście panowie mojego ojca? spytała dziewczyna, spoglądając jednocześnie na obu mężczyzn, jakby niechcąc uchronić jednej sylaby z ich odpowiedzi.
Dwaj przyjaciele nic nie mówiąc, zanadto byli wzruszeni by mogli odpowiedzieć, uczynili głową znak potwierdzający. Ta niema odpowiedź, której przyczyny nie mogła zrozumieć, boleśnie wzruszyła Minę, to też głosem smutnym zawołała:
— Mój ojciec żyje jeszcze, nieprawdaż?
Dwaj przyjaciele dali znak głową.
— A więc mówcież mi panowie jaknajprędzej o nim! śpiesznie dodała Mina. Gdzie jest? Czy mnie kocha?
Generał przesunął ręką po twarzy, a przysuwając krzesło młodej dziewczynie, usiadł naprzeciw niej, biorąc ręce jej w dłonie.
— Twój ojciec żyje i kocha ciebie, pani, i byłbym ci to powiedział owego wieczora, gdyś uciekła z parku Viry, gdybym cię był znał lepiej.
— Poznaję głos pana, powiedziała drżąc cała. Wszak to pan całując mnie w czoło, w chwili, gdym przechodziła przez mur, powiedziałeś do mnie: „Bądź szczęśliwe, dziecię! oto ojciec, który nie widział od piętnastu lat swej córki, daje ci błogosławieństwo... Bądź zdrowa!“ Życzenie pańskie spełniło się, dodała, spoglądając kolejno na Justyna i jego dwóch przyjaciół, nic mi już do szczęścia nie brakuje, ponieważ mówicie mi o ojcu moim! Gdzie on jest?
— Bardzo blisko ciebie, odpowiedział Lebastard de Prémont, na twarzy którego wielkie krople potu poczynały się zbierać.
— A dlaczego nie ma go tutaj?
Generał nic nie odpowiedział. Pan Sarranti przyszedł mu w pomoc.
— Być może, obawia się, odrzekł, żeby ukazanie się tak szybkie, nieoczekiwane, nie zaszkodziło ci.
Rzecz dziwna! zamiast patrzeć na pana Sarranti, który do niej mówił, dziewica spoglądała wciąż na generała.
— Sądzicie panowie, powiedziała, iż szczęście spowodowane zobaczeniem ojca, może sprawić mi boleść większą od tej jaką czuję z powodu, że go nie widzę?
— Moja córko; moja córko! moja ukochana córko! zawołał Lebastard de Prémont, nie mogąc się dłużej pohamować.
— Mój ojcze! zawołała Mina, rzucając się w jego objęcia.
A generał chwytając ją na ręce, objął serdecznie i okrył pocałunkami i łzami.
Podczas tego Justyn dał znak ręką panu Sarranti ażeby się zbliżył: korsykanin podszedł na palcach, jakby nie chcąc najmniejszym szelestem zepsuć harmonii tej wzruszającej sceny.
Justyn otworzył z cicha drzwi od sali jadalnej, dając znak panu Sarranti by poszedł za nim, co też uskutecznił, zostawiając ojca z córką w swobodnem upojeniu szczęścia.
Generał opowiedział Minie jakim sposobem po śmierci matki, która umarła wydając ją na świat, zmuszony był powierzyć ją obcym rękom by iść za dolą a raczej za niedolą cesarza do Rosji. Opowiadał bitwy, walki, spiski, nadzieje, rozpacze od czasu urodzenia Miny. Opowiadanie jego, była to cała epopeja, wyciskająca z oczu młodej dziewicy tysiące łez.
Co do niej, opowiadanie jej było słodką idyllą; rozwinęła przed ojcem całe życie swoje, pogodne jak piękne niebo, przeźroczyste jak jezioro, dziewicze jak róża biała.
Przełożona, której Justyn przedstawił pana Sarranti, chciała pozostawić ojca z córką jaknajdłużej.
Wieczór zaszedł pośród tych słodkich wywnętrzań. Trzeba było zawołać o światło.
Na odgłos dzwonka, pani van Slyper, Justyn i pan Sarranti wraz ze służącym weszli do jadalni.
— Mój ojciec! zawołała radośnie młoda dziewica, wskakując generała przełożonej pensji.
Generał zbliżył się, a pocałowawszy rękę pani van Slyper, podziękował serdecznie zacnej kobiecie za poczciwe starania, jakiemi otaczała jego córkę.
— A teraz, pani, powiedział, zechciej mnie objaśnić jakim sposobem można ztąd jaknajprędzej dostać się do Francji?
— Jakto? zawołali jednocześnie Mina, Justyn i pani van Slyper, przerażeni tym nagłym zwrotem, czy już odjeżdżacie?
— Ja nie odjadę! odparł generał, pozostanę czas jakiś z wami... Ale ten zacny przyjaciel, który nigdy się ze raną nie rozłączał, dodał zwracając się do pana Sarrantego i podając ran rękę, i który chciał towarzyszyć mi dopóki nie odnajdę córki, odjedzie do Paryża by zobaczyć się z synem, którego miłość synowska wtrąciła do więzienia.
Brwi pana Sarrantego zmarszczyły się groźnie.
Obecni z uszanowaniem skłonili się przed tem wielkiem nieszczęściem.
Wyjechał on nazajutrz do Francji, pozostawiając przyjaciela pomiędzy córką a jej narzeczonym.
Dni jakie przepędzali razem w Amsterdamie, generał, Mina i Justyn, były to dni szczęśliwe, błogosławione. Po tylu przeciwnościach, po tylu latach nędzy, zażywali radości z taką rozkoszą, jakiej doznaje podróżny, który po całodziennem a mozolnem wdzieraniu się na wysoką górę, ddycha, dostawszy się na szczyt, świeżem powietrzem i wonią dochodzącą z doliny.
Na nieszczęście, ponieważ napisano jest, że wszystko o przyczynia szczęścia jednym, stanowi niedolę drugich, radość tej szczęśliwej trójcy spowodowała zmartwienie przełożonej pensji.
Oczekiwała ona z przerażeniem chwili, w której Justyn i Mina, to jest nauczyciel i nauczycielka, opuszczą ją by udać się z generałem do Paryża.
Generał domyślił się jej zmartwienia i uspokoił, przyrzekając, że zaraz za powrotem do Francji przyśle jej, według wyboru Justyna, dwie najlepsze nauczycielki z Paryża.
Pewnego rana, otrzymawszy list od Salvatora przy końcu śniadania, generał smutno brwi zmarszczył.
— Co ci jest, ojcze? zapytali oboje narzeczeni niespokojnie.
— Czytaj, rzekł generał, podając list Justynowi.
Justyn przeczytał razem z Miną list krótki, następujący:
„Generale, ażeby nic nie mieszało szczęścia, którem musi cię przejmować pobyt z córką, pośpieszam cię uwiadomić, że pan Loredan de Valgeneuse, ten sam, który ją wykradł, zabity został wczoraj w pojedynku przez pana de Marande w mojej przytomności.
„Mogę powinszować panu przy tej sposobności, żeś nie potrzebował narażać swego użytecznego życia na szwank, dla ukarania nędznika.
„Zasyłając serdeczne pozdrowienie dwojgu narzeczonym, jak również i tobie generale, proszę przyjąć zapewnienie mojej pełnej uszanowania przyjaźni.
— Więc cóż, mój ojcze! zapytała Mina.
— Co w tym liście takiego mogło cię zmartwić? powiedział Justyn.
— Do mnie należało ukarać tego nędznika, wyrzekł generał, żałuję, iż kto inny to uczynił.
— Ojcze! smutno powiedziała Mina, żałujesz więc, żeś mnie odnalazł, ponieważ żałujesz, żeś czasu poświęconego na odszukanie nie użył inaczej.
— Drogie dziecię! zawołał ściskając córkę pan Lebastard de Prémont.
Mówiono już tylko o dniu wyjazdu. Naznaczono go na przyszłą sobotę, to jest na pojutrze; a w sobotę z rana, uścisnąwszy czule przełożoną pensji i wszystkie pensjonarki, swoje uczennice i koleżanki zarazem, Mina prowadzona przez ojca, z narzeczonym obok, skierowała się ku poczcie, nie omieszkawszy ze sto razy przez drogę obejrzeć się ze łzami wdzięczności w oczach na to miasto gościnne, które wydawało jej się drugą ojczyzną, ponieważ tu ojca poznała.
Wróćmy do pana Loredana de Valgeneuse, który leży śmiertelnie ranny na trawniku w lasku Bulońskim.
Dwaj świadkowie przyjęli jego ostatnie tchnienie wkrótce po oddaleniu się Salvatora, pana de Marande i dwóch generałów.
Ważna to i uroczysta chwila, kiedy przyjaciel, przed chwilą zdrów i wesoły, umiera na naszych rękach. Tylko wrażenia nie są jednakowe, stosownie do wartości umierającego człowieka i tych co go otaczają. Nie należy więc przesadzać boleści, jakiej doznawali dwaj, nie mówię przyjaciele, ale towarzysze Loredana, kiedy przekonali się, że tenże wydał ostatnie tchnienie.
„Zmartwili się“ tą śmiercią, to wyraz właściwy, ale może bardziej jeszcze zakłopotali trupem. Wjechać do Paryża z umarłym nie było rzeczą bezpieczną. Prawa pojedynkowe, dosyć ostre w tym czasie, obciążały świadków bardziej jeszcze niż pozostałego przy życiu przeciwnika, który uważany był jako broniący własnej osoby. Musieliby nadto przy przeprowadzeniu zwłok przez rogatkę przebywać mnóstwo formalności. Nareszcie, powiedzmy prawdę, pojedynek przewlókł się nieco, a dwom przyjaciołom jeść się chciało.
Wyznanie to realistyczne, które zmuszeni jesteśmy uczynić, daje dosyć ścisłą miarę ich boleści.
Przybyli wszyscy trzej w karecie Loredana; ułożono więc, że powóz z dwoma służącymi odwiezie ciało do Paryża, a Kamil z towarzyszem pojadą osobno.
Powóz pojechał, dwaj służący, spokojni, jakby na przejażdżce, siedzieli na koźle.
Kamil zawołał ich.
Słyszeli oni dwa strzały, widzieli oddalających się Salvatora, pana de Marande i dwóch generałów, ale wszystko to nie wytłómaczyło im jeszcze katastrofy.
Uspokójmy się wszelako co do wzruszenia, jakiego doznali na widok umarłego pana. Loredan ostry, fantastyczny, brutalny, niebardzo lubianym był przez służbę. Służono mu dokładnie, bo karcił, a płacił dobrze. Oto wszystko.
Dwaj przeto słudzy poprzestali na wydanie kilku okrzyków zdziwienia raczej niż żalu; poczem, uważając, że się już wypłacili umarłemu, pomogli dwom młodzieńcom w złożeniu trupa w karecie.
Kamil kazał jechać wolno. Potrzebował trochę czasu, żeby wynaleźć dorożkę, oraz przygotować Zuzannę do ciosu, jaki miał ją spotkać.
Przy rogatce Maillot znaleźli dorożkę wracającą z Neuilly; zatrzymali ją i kazali zawieźć się do rogatki Gwiazdy. Tu rozstali się; Kamil zobowiązał kolegę iżby poszedł uprzedzić żonę jego o zaszłym wypadku i powodzie spóźnienia się, a będąc pewnym, że zlecenie jego zostanie spełnionem, skierował się ku ulicy Bac.
Mogło być około wpół do dziesiątej.
Pałac de Valgeneuse wyglądał jak zwykle, odźwierna rozmawiała w dziedzińcu z praczką; panna Natalia, nanowo zninstalowana, mizdrzyła się w przedpokoju do młodego grooma, będącego od kilku dni zaledwie w służbie Loredana.
Gdy Kamil otworzył drzwi, panna Natalia śmiała się na całe gardło z dowcipów nowego pokojowca. Skinął na Natalię i spytał czy może zobaczyć się z Zuzanną.
— Moja pani śpi jeszcze, panie de Rozan, odpowiedziała służebna, czy co tak ważnego ma jej pan do oznajmienia?
Ma się rozumieć, że panna Natalia połączyła wraz z zapytaniem co najmniej niedyskretnem jaknajzuchwalszy uśmiech.
— Rzecz najwyższej wagi, odparł poważnie Kamil.
— Kiedy tak, to pójdę obudzić panią.
— Idź i spiesz się, ja czekać będę w salonie.
Podczas gdy panna służebna weszła w korytarzyk prowadzący do pokoju Zuzanny, Kamil wszedł do salonu.
Służebna zbliżyła się do łóżka swej pani, która z powodu ciepłej atmosfery pokoju spała z odkrytą piersią i rękami, włosy mając rozwiązane; twarz matowej cery rysowała się na ciemnem tle, a pierś podnosiła się pod wpływem zapewne snu przyjemnego.
— Proszę panienki, szepnęła Natalia do ucha dziewicy, proszę panienki.
— Kamil!... drogi Kamil!... wyjąkała Zuzanna.
— Otóż właśnie, prawiła dalej Natalia, wstrząsając z lekka swą panią, on jest tu i czeka.
— On? spytała Zuzanna, otwierając oczy i spoglądając naokoło siebie, gdzież on jest?
— W salonie.
— Niech wejdzie, a raczej nie, rzekła. Czy brat mój powrócił?
— Jeszcze nie.
— Niech Kamil wejdzie do buduaru, a wszedłszy, niech się w nim zamknie.
Pokojówka uczyniła kilka kroków do wyjścia.
— Zaczekaj, zaczekaj, rzekła Zuzanna. Natalia zatrzymała się. Pójdź tu, rozkazała.
Pokojówka przystąpiła.
Panna de Valgeneuse wyciągnęła rękę, wzięła ręczne lusterko stojące na nocnym stoliku, przejrzała się i nie zwracając oczu na pokojówkę.
— Jak ja wyglądam dziś z rana, Natalio? zapytała tonem omdlewającym.
— Pięknie, tak jak wczoraj, onegdaj, jak zawsze, odpowiedziała.
— Bądź ze mną szczera, Natalio; powiedz, czy nie uważasz, że jestem nieco zmęczoną?
— Nieco bladą, istotnie, ale i lilie są blade, a nikt im przecie bladości ich nie zarzuca.
— A więc, skoro nie uważasz, żebym była zbyt brzydką, to jak ci mówiłam, wpuść Kamila do buduaru.
Natalia wyszła.
Zuzanna wstała leniwo, wdziała pończochy z różowego jedwabiu, wsunęła nogi w atłasowe błękitne pantofelki wyszywane złotem, zarzuciła wielką suknię kaszmirową ściśniętą w pasie sznurem, zawiązała włosy na tyle głowy, rzuciła okiem w stojące zwierciadło, by zapewnić się o całości tak, jak się zapewniła o twarzy, i przeszła do buduaru, w którym Natalia, jako doświadczona kobieta, stłumiła światło, spuszczając potrójne firanki: gazowe, muślinowe i adamaszkowe.
— Kamilu! zawołała, rozpoznając raczej sercem niż oczyma Kamila de Rozan, siedzącego na kozetce w głębi buduaru.
— Tak, to ja, droga Zuzanno, odpowiedział zrywając się. I przyjął ją w objęcia.
— Nie pocałujesz mnie? rzekła, zarzucając mu oba ramiona na szyję.
— Przebacz mi, rzekł Kamil, zamykając oczy jej pocałunkami, ale smutną mam ci wieść oznajmić, Zuzanno.
— Zona twoja dowiedziała się o wszystkiem? zapytała dziewica.
— Nie, odpowiedział Kamil, przeciwnie, zdaje mi się, że ona jest o sto mil od prawdy.
— Czy mnie już nie kochasz? pytała dalej Zuzanna uśmiechając się.
Na ten raz pocałunek był odpowiedzią Kamila.
— Więc chyba, rzekła Zuzanna drżąc, może powracasz do Ameryki, zmuszony jesteś opuścić mnie, wyjechać, czy tak?
— Nie, nie, Zuzanno.
— Dla czegóż więc powiadasz, iż mi przynosisz złą wieść, skoro nie przestałeś mnie kochać i nie rozłączamy się?
— Jest to wieść bardzo smutna, Zuzanno, rzekł Kamil z westchnieniem.
— Aha! zgaduję, odezwała się dziewica, straciłeś mienie, ale co to szkodzi, kochanku mój, ja bogatą jestem za dwoje, za troje, za czworo.
— To jeszcze nie to, Zuzanno, odpowiedział Kamil.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której, prowadząc kochanka do okna, Zuzanna żywo podniosła jednę z firanek.
Wtedy zewnętrzne światło zajrzało do pokoju i oświeciło młodzieńca. Zuzanna zapuściła wzrok w oczy Kamila, i istotnie wyczytała w nich głęboki wyraz niepokoju. Ale wszystko to nic jej nie mówiło wyraźnego.
— Kamilu, rzekła, patrzaj mi w oczy i powiedz nareszcie, co ci się nieszczęśliwego wydarzyło?
— Mnie osobiście nic!
— A zatem mnie?
Kreol zawahał się chwilę, po której: Tak jest! rzekł.
— Jeżeli mnie, to możesz powiedzieć bez obawy, Kamilu; drwię sobie ze wszystkich nieszczęść tego świata, skoro posiadam miłość twoją.
— Ale nie jesteśmy sami na świecie Zuzanno.
— Powiedziałam ci już, Kamilu, odezwała się namiętnie, że po za obrębem nas nic mnie nie dotyczy.
— Nawet śmierć przyjaciela?
— A czy istnieją przyjaciele? odparła.
— Zdawało mi się, że Loredan, to nietylko twój brat, ale i twój przyjaciel, Zuzanno.
— Loredan! zawołała dziewica, czy to o nim masz mówić?
— O nim, wyraził Kamil skinieniem głowy, tak jak gdyby usta jego nie chciały mówić.
— A tak! mówiła Zuzanna, to chodzi o pojedynek Loredana, wiem wszystko.
— Jakto! wiesz wszystko? zapytał młodzieniec osłupiały.
— Tak jest, wiem, że on obraził pana de Marande w izbie parów i że ma się bić dziś albo jutro. Ale, dodała z uśmiechem, żal mi pana de Marande.
— Zuzanno! rzekł kreol głosem cichym, czy ty tyle tylko wiesz?
— Tyle.
— Więc nie wiesz wszystkiego.
Zuzanna spojrzała na kochanka niespokojnie.
— Oni się bili, dodał Kamil.
— Już?
— Już.
— I co?
— Otóż Loredan...
Kamil zatrzymał się bojąc się dokończyć.
— Loredan jest raniony? zawołała Zuzanna.
Kamil nic nie odpowiedział.
— Zabity? zapytała dziewica.
— Niestety!...
— Niepodobna!
Kamil spuścił głowę na znak potwierdzenia.
Zuzanna wydała okrzyk, w którym było więcej złości niż boleści i upadła na kozetkę.
Kamil zadzwonił na Natalję, i w kilka sekund połączone ich usiłowania zdołały ją otrzeźwić. Wtedy dziewica odprawiła Natalję, i padając na ręce Kamila, płakała obficie.
Niebawem do drzwi zapukał lokaj. Uprzedzony przez stangreta, spieszył zawiadomić kreola, że ciało Loredana przyjechało do pałacu.
W tej chwili i Natalja też ukazała się w sypialni Zuzanny.
Kamil zaprowadził Zuzannę na kozetkę, pobiegł do Natalji i dał jej rozkaz pocichu.
— Co mówisz pocichu, Kamilu? zapytała go Zuzanna.
— Pozwól chwilkę, moja najdroższa, odpowiedział Kamil.
— Ja chcę go widzieć! wykrzyknęła Zuzanna wstając.
— Kazałem go umieścić w jego sypialnym pokoju.
Zuzanna wydała jęk; ani jedna łza nie wyszła z jej oczu.
Wkrótce znów się ukazała Natalja.
Na szelest jej kroków Zuzanna się odwróciła.
— Czy już złożony na łóżku? zapytała.
— Już, pani, odpowiedziała pokojówka.
— Powiedziałam, że chcę go widzieć.
— Pójdźmy, rzekł Kamil.
I podając rękę Zuzannie, usiłował zahartować jej serce przeciw widokowi, jaki miała ujrzeć.
Zuzanna otworzyła drzwi od buduaru wychodzącego na salon i krokiem pewnym zbliżyła się do sypialni brata.
Ażeby stanąć tam, trzeba było przejść przez mały pokoik wybity matami indyjskiemi, oprawionemi w bambus. Była to fajczarnia Loredana.
Aż do drugiej godziny z rana trzej młodzieńcy pili tam i palili. Wszystko w tym pokoju, którego atmosfera przesiąkła była wonią alkoholu i nikotyny, było w takim stanie, w jakim go oni zostawili. Szczątki cygar na kobiercu, kieliszki do połowy napełnione, filiżanki z herbatą niedopite, kilka butelek leżących na ziemi, świadczyły, że młodzieńcy nie myśleli o niebie.
Zuzanna zadrżała spostrzegłszy ślad krwi idący od drzwi pokoiku. Nic nie mówiąc, wskazała ten ślad Kamilowi. Potem z tłumionem łkaniem ukryła głowę na piersiach młodzieńca.
Widząc ten nieporządek, Kamil uczuł, że mimowolnie krew mu bije do twarzy. Głos jakiś mówił mu, że to zły sposób przygotowania się do rzeczy tak ważnej, jak pojedynek, przepędzić noc na śmiechu, paleniu i piciu. Zdawało mu się, iż był nietylko świadkiem, ale wspólnikiem śmierci Loredana. Z takiemi to myślami wszedł do sypialni przyjaciela.
Sypialnia, był to raczej budoar elegantki niż pokój mężczyzny, wybity materją lyońską o tle lazurowem, z wielkiemi wieńcami kwiatów powiązanych srebrnemi wstęgami. Strop, firanki i łóżko były z podobnejże materji. Sprzęty z różanego drzewa. Kobierzec, barwy zeschłego liścia, doskonale uwydatniał sprzęty i obicia. Zwierciadło w głębi łóżka ukazywało trupa w całej jego sztywności.
Zuzanna rzuciła się na łóżko i podnosząc głowę umarłego, krzyknęła z akcentem, przez który nareszcie przebiły się łzy:
— Mój bracie! mój bracie! Kamil stojąc u drzwi, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, z głową nieco przechyloną, patrzał na tę scenę ze wzruszeniem, do którego sam nie czułby się był przedtem zdolnym. Prawda, że wzruszenie to sprawiały raczej łkania i żale kochanki, niż widok martwych zwłok przyjaciela. Pozwolił swobodnie żalić się Zuzannie; potem, gdy się uciszyła nieco ta głośna manifestacja, zbliżając się do niej:
— Zuzanno! moja droga Zuzanno! szepnął jej do ucha.
Dziewica wydała westchnienie, wszystkie jej nerwy się rozciągnęły, zsunęła się i padła na kolana.
Kamil wziął ją za rękę; potem przesuwając jej jedną rękę pod ramię, podniósł ją i bez oporu z jej strony, pociągnął ku drzwiom, przeprowadził przez pokoik, następnie przez salon.
Oboje weszli do ciemnego buduaru. Kamil wciąż trzymając Zuzannę w objęciach, usiadł z nią razem na kanapie.
Przez chwilę wszystko było tak milczące, jak w grobowej komnacie, gdzie spoczywał umarły. Pierwsza Zuzanna przerwała milczenie.
— A więc, rzekła głosem ponurym, jestem sama na ziemi, bez rodziców, bez rodziny, bez przyjaciół!
— Zapominasz, że ja jestem, Zuzanno! odezwał się młodzieniec, tłumiąc pocałunkiem ostatnią zgłoskę.
— Ty, odparła, zapewne ty mi pozostajesz, ty mnie kochasz, tak mówisz przynajmniej.
— Daj mi sposobność przekonania cię o tem.
— Czy prawdę mówisz? zawołała Zuzanna.
— Dotąd przynajmniej nie kochałem nikogo prawdziwie, oprócz ciebie, rzekł kreol.
— Więc, rzekła Zuzanna, gdybym nawet w tem nieszczęściu mojem znalazła sposobność abyś przekonał mnie o twej miłości, nie wahałbyś się?
— Przyjąłbym skwapliwie z wdzięcznością.
— Słuchaj więc.
Kamil mimowolnie zadrżał. Zdawało mu się, że przy tych słowach jakieś przeczucie złowieszcze wstrząsnęło nim, miał jednak siłę ukryć to wrażenie i z uśmiechem na ustach:
— Słucham cię, odpowiedział.
— Po śmierci brata nie należę już do nikogo, nie potrzebuję nikogo oszczędzać, żadnej obawy, żadnego względu na kogobądź mieć w świecie. Jestem wolną, zależę tylko od siebie, mogę więc uczynić z sobą wszystko, co mi się podoba.
— Zapewne, Zuzanno, ale do czego zmierzasz?
— Chcę powiedzieć, że od dzisiaj jestem twoją, należę do ciebie duszą i ciałem.
— Ą więc?
— Żyć będziemy jedno dla drugiego. Nie opuszczę cię odtąd ani na chwilę.
— Co ty mówisz, Zuzanno, zawołał młodzieniec, zapominasz...
— Że ty jesteś żonaty? Nie, ale co mnie to obchodzi?
Kamil otarł chustką czoło potem zroszone.
— Posłuchaj, Kamilu, mówiła dalej młoda kobieta, odpowiedz mi jak przed Bogiem: czy ty ją, czy mnie kochasz?
Młodzieniec zawahał się.
— Odpowiadaj, nalegała Zuzanna, bo całe moje życie zależy może od słów twoich: dla której z nas dwóch żyjesz?
— Zuzanno! droga moja Zuzanno! zawołał kreol, chwytając ją w ramiona.
Ale młoda kobieta odepchnęła go zlekka.
— Pocałunek nie jest odpowiedzią, rzekła głosem lodowatym.
— Bo też naprawdę, Zuzanno, pytanie twoje nie jest pytaniem.
— Nie rozumiem cię.
— A! odezwał się młodzieniec, składając ręce, czy wątpisz o mnie?
— Mnie tedy kochasz, rzekła, przyciągając go do siebie.
— O! tak, ciebie jedną, odpowiedział kreol głosem stłumionym, ciebie jedną, tylko ciebie.
— Otóż, mówiła Zuzanna, opuszczamy Paryż za tydzień, jedziemy do Hawru, do Marsylji, do Bordeux, gdzie chcesz. Tam weźmiemy pierwszy lepszy statek udający się do Ameryki, do Indyj, do Oceanji. Jak ci się jedna okolica niepodoba, pojedziemy do innej, jeżeli cię znudzi jedna część świata, udamy się na drugą. Płynąć będziemy gdzie nas fala poniesie, gdzie nas wiatr popędzi, poszukamy raju, a znalazłszy go, staniemy.
— Ależ, Zuzanno, zawołał Kamil, nie pamiętasz jakiego to trzeba majątku, ażeby podobne prowadzić życie?
— Nie turbuj się o to.
— Kochanko, rzekł Kamil, mój majątek pochodzi w znacznej części od mojej żony.
— Pozostawisz go jej w całości, zrealizujemy mój: sprzedamy ten pałac, będziemy mieli dwa miljony, sto tysięcy franków dochodu. Ze stu tysiącami można rozrządzać przyszłością.
— Czy tylko pewną jesteś posiadania tych dwóch miljonów? zapytał Kamil.
Zuzanna drgnęła; myśl straszliwa przebiegła jej przez głowę, gdy zapytanie to przeszywało jej serce.
— Ha! rzekła, i ty także słyszałeś o nim.
— O kim? zapytał Kamil.
— O niczem, o nikim, odpowiedziała Zuzanna, przecierając ręką oczy, jakby dla zbudzenia się ze snu przykrego.
— Zuzanno, Zuzanno, ręce twoje są zimne, rzekł kreol.
— Tak, prawda; zimno mi, Kamilu.
— Wróć do swojego pokoju!
— O! Kamilu, krzyknęła Zuzanna z akcentem strasznym, rozdzieleniśmy na zawsze!
— Zuzanno! rzekł młodzieniec prawdziwie wzruszony, przyjdź do siebie; boleść cię uwodzi. To ja, Kamil; jestem przy tobie, całuję cię, kocham!
— Nie! ty wiesz dobrze, że mówię prawdę; ty także słyszałeś o nim.
— Więc to prawda, co powiadają? zapytał Kamil.
— A co powiadają?
— Czy prawdziwą jest historja o testamencie, która zaczyna wychodzić na świat?
— Widzisz! widzisz! Tak, to prawda, tak, kiedy ten człowiek zechce, będę uboższą niż dziecię przychodzące na świat, bo dziecię ma rodziców, a ja nie mam nikogo.
— Więc jest inny spadkobierca?
— Jest, Kamilu, jest; zapomniałam o tem. Jest spadkobierca prawdziwy; brat mój chciał realizować, sprzedawać, chciał... Biedak nierozmyślny! czynił projekty, ale nie spieszył się z ich wykonaniem; śmierć pospieszyła się.
— A tym spadkobiercą jest?...
— Dla nas Konrad de Valgeneuse, którego mieliśmy za umarłego; dla innych Salvator.
— Salvator! ów tajemniczy posłaniec? ów dziwny człowiek? zawołał kreol. Więc wszystko dobrze idzie, Zuzanno, rzeki Kamil, człowiek ten wplątał się także i w moje życie; szorstką ręką potrącił mój honor. I ja także mam do załatwienia rachunek z panem Konradem de Valgeneuse.
— Cóż więc uczynisz? zapytała Zuzanna, drżąc zarazem z obawy i nadziei.
— Zabiję go, odpowiedział rezolutnie kreol.
Przypominacie zapewne, kochani czytelnicy a w przeciwnym razie odwołuję się do waszych wspomnień, młodą piękną kreolkę z Havany, która była wam przedstawioną pod nazwiskiem pani de Rozan, w salonach pani de Marande owego wieczoru, gdy Karmelita śpiewała romans pod tytułem „Wierzba“.
Ukazanie się jej wtedy zrobiło na całem zgromadzeniu niezmierne wrażenie.
Wprowadzona w świat pod protekcją pani de Marande, to jest jednej z najpowabniejszych jego władczyń, piękna kreolka w kilku dniach stała się głośną we wszystkich salonach Paryża.
Śniada jak noc, świeża jak jutrzenka, z oczami pełnemi błyskawic, pożądliwemi usty, pani de Rozan jednem spojrzeniem, jednym uśmiechem pociągała do siebie nietylko mężczyzn, ale nawet kobiety. Przypisywano jej tysiąc zwycięztw, a ani jednej porażki, i to było prawdą; żywa, gorąca, namiętna, na swój sposób może nawet wyzywająca, miała w naturze odcień zalotności, ale nic więcej; a jeżeli pozwalała, jak wyrażał się Kamil, młodym ludziom bawić się drobnostkami, to jednak umiała ich zatrzymać w porę.
Tajemnicą jej cnoty była miłość dla Kamila.
Pani de Rozan kochała się w swym mężu, więcej nawet, ubóstwiała go; ubóstwienie nie na swem miejscu, przyznajemy, zwłaszcza, jeżeli przypominamy sobie to cośmy opowiadali w przeszłych rozdziałach, lecz zupełnie zrozumiale dla tych, co nie zapomnieli tego sztucznego blasku, którym natura go obdarzyła.
W samej rzeczy był młodym, pięknym, lecz kapryśnym raczej niż dystyngowanym. Kamil wszelakoż, lekki, płochy, fantastyk, wesoły aż do szału, podobał się wszystkim kobietom wogóle, a w szczególności młodej dziewicy, kredce namiętnej.
Tryumfy zatem pani de Rozan były zwodnicze. Całą ich chwałę składała ona wiernie swemu mężowi, a jednakże, dowiemy się zaraz dlaczego ta zakochana i pełna tryumfów kreolka, była, mimo świetnych powodzeń, tak głęboko smutną, iż możnaby ją wziąć za dotkniętą tajemną chorobą duszy lub ciała. Robiono tę uwagę w kilku salonach, widząc ją bladą i z podsiniałemi oczami: jakaś zazdrosna dziedziczka utrzymywała, że jest suchotnicą; pewien zakochany lecz odrzucony dawał do zrozumienia, iż ma kochanka; inny znów, trochę litościwszy, odkrył, iż mąż ją bije, wreszcie, każden mówił swoje, lecz nikt nie mówił prawdy.
A teraz, jeżeli czytelnik zechce pójść z nami aż do sypialnego pokoju tej pięknej, młodej kobiety, dowie się wprędce tajemnicy tego osmutnienia, które zajmowało cały Paryż.
Wieczorem, w dniu pogrzebu pana Loredana de Valgeneuse, to jest we dwadzieścia cztery godzin po wypadku, który opowiadaliśmy w poprzednim rozdziale, pani Kamilowa de Rozan, zagłębiona w kanapce różowej aksamitnej, oddawała się osobliwemu zajęciu o godzinie pierwszej o północy, o godzinie, w której każda kobieta powinna być już w łóżku.
Siedząc przed małym stoliczkiem z laki chińskiej, zajęta była nabijaniem prześlicznych pistoletów w hebanowej oprawie, nakładanych złotem, które w rękach jej, cudnych kształtów, dziwnie odbijały. Nabiwszy pistolety z dokładnością i uwagą godną mistrza, pani de Rozan opatrzyła starannie lufy, popodnosiła kurki, następnie wzięła pistolety w prawą rękę, lewą schwyciła mały sztylecik.
W dłoni pięknej kreolki sztylet ten nie powinienby zdaje się budzić obawy, pochwa jego była srebrna ze złotem; rękojeść pysznie rzeźbiona, żelazna, nabijana drogiemi kamieniami, tak, że arcydzieło to sztuki złotniczej wyglądało raczej na bawidełko kobiece, niż na broń zabójczą; a jednakże dreszczby przeszedł na widok błyskawic iskrzących się w jej oczach, gdy patrzyła na ostrze, i trudnoby odgadnąć wtedy, które promienie były ostrzejsze, puginału, czy też jej oczu? Obejrzawszy sztylet z równą uwagą jak pistolety, położyła go na stole, ściągnęła brwi, a zagłębiając się w kanapkę, złożyła ręce na piersiach i pogrążyła się w myślach. Zostawała tak z dziesięć minut, gdy posłyszała chód dobrze sobie znany, w korytarzu prowadzącym do sypialnego pokoju.
— To on, powiedziała.
I z szybkością myśli wyciągnęła szufladkę od stolika, wrzuciła pistolety i puginał, zasunęła, zamknęła na kluczyk i skryła go w kieszeń od sukni. Powstała prędko, Kamil wszedł.
— To ja, wyrzekł. Jakto! tyś jeszcze nie w łóżku, o tej godzinie, pieszczotko?
— Nie, odparła zimno pani de Rozan.
— Ależ to już pierwsza godzina, moje dziecko kochane, powiedział Kamil, całując ją w czoło.
— Wiem o tem, odrzekła tym samym tonem.
— Wychodziłaś więc? zapytał Kamil, rzucając płaszcz na krzesełko.
— Nie wychodziłam, odparła krótko pani de Rozan.
— Więc miałaś gości?
— Nikogo nie było.
— I czuwałaś aż dotąd?
— Jak widzisz.
— Cóżeś robiła?
— Czekałam na ciebie.
— To nie w twoim zwyczaju.
— Jeśli zwyczaje są złe, to trzeba je zmienić.
— O! jakimże tragicznym głosem mówisz! zawołał Kamil, poczynając się rozbierać.
Pani de Rozan nic nie powiedziawszy siadła znów na kanapie.
— No jakże, zapytał Kamil, nie kładziesz się?
— Nie, muszę z tobą pomówić, rzekła kreolka głosem ponurym.
— Do licha! musi to być rzecz bardzo smutna, kiedy mi ją zapowiadasz w taki sposób?
— Bardzo smutna.
— Co to może być, kochanko? spytał Kamil zbliżając się, czyś ty nie chora? możeś otrzymała jaką złą wieść? co się tu stało takiego?
— Nic się nie stało innego, odrzekła kreolka, tylko to, co się dzieje codziennie; żadnej nowiny nie otrzymałam i wcale nie jestem chorą.
— Pocóż więc przybierasz pogrzebową minę? zapytał uśmiechając się Kamil. Chyba, dodał, próbując uścisnąć żonę, na cześć pamięci naszego biednego przyjaciela Loredana.
— Pan Loredan wcale nie był „naszym“ przyjacielem, pan Loredan był „twoim“ przyjacielem, więc i w tem się mylisz.
— Kiedy tak, to nie będę dłużej głowy nad tem łamał, powiedział Kamil, rzucając odzienie na fotel.
— Kamilu, zapytała pani de Rozan, czyś nie zauważył żadnej we mnie zmiany od kilku tygodni?
— Nie, na honor, odrzekł Kamil, zawsze jesteś zachwycająca.
— Nie spostrzegłeś mojej bladości?
— Paryski klimat! Przytem, powiem ci jedną rzecz, oto z bladością tą tak ci do twarzy, że z każdym dniem stajesz się piękniejszą.
— Siność koło moich oczu, czy cię nie naprowadziła na myśl, że nie sypiam po nocach?
— Sądziłem, że je sobie podmalowujesz, jak to dziś w modzie.
— Kamilu, wielkim jesteś samolubem, lub bardzo płochym, podjęła młoda kobieta, potrząsając głową.
I dwie łzy popłynęły jej z oczu.
— Płaczesz, moje życie? zapytał Kamil osłupiały.
— Ależ, przypatrz mi się, powiedziała, podchodząc ku niemu ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, ja umieram!
— O! wyrzekł Kamil, uderzony bladością i uroczystym wyrazem twarzy żony, w samej rzeczy, biedna moja Dolores, wydajesz mi się cierpiącą.
I chwytając ją wpół, usiadł i próbował przyciągnąć ją na kolana. Ale młoda kobieta, wysuwając się z jego objęcia, oddaliła się gwałtownie, rzucając rozgniewane spojrzenie.
— Dosyć tych kłamstw! zawołała energicznie, znużyłam się i wstyd mi, że tak długo milczę; pragnę żebyś się wytłómaczył.
— Jakiego tłómaczenia żądasz? spytał Kamil głosem tak zwyczajnym, jak gdyby żądanie to dziwiło go w samej rzeczy.
— Żądam, abyś się wytłómaczył z twego postępowania, począwszy od dnia, w którym po raz pierwszy noga twa przestąpiła próg pałacu Valgeneuse.
— Jeszcze podejrzenia! rzekł Kamil z niecierpliwością, zdawało mi się, że uspokoiłem cię pod tym względem.
— Kamilu, wiara moja w ciebie była równie wielką, jak miłość moja. Gdy cię pytałam o twe stosunki z panną Zuzanną de Valgeneuse i gdy mnie zapewniłeś, że ona nie ma dla ciebie, ani ty dla niej tylko pewne uczucie serdeczności, co najwyżej braterskie, wtedy kochałam cię, pragnęłam tylko wierzyć i wierzyłam.
— Cóż dalej? wtrącił amerykanin.
— Poczekaj, Kamilu; owa przysięga, którąś wykonał cztery miesiące temu, czy powtórzyłbyś mi ją dzisiaj?
— Bez wszelkiej wątpliwości.
— Więc kochasz mnie dziś, tak jak rok temu kochałeś, to jest w dniu ślubu naszego?
— Trochę więcej, odrzekł Kamil z giestem galanterji, który dziwnie odbijał przy ponurej twarzy jego żony.
— I nie kochasz panny de Valgeneuse?
— Spodziewam się, moja kochana.
— Przysiągłbyś na to?
— Przysięgam, powiedział Kamil, śmiejąc się.
— Nie, nie tak, nie tym tonem, lecz uroczyście, jak przed Bogiem.
— Przysięgam, jak przed Bogiem, odrzekł Kamil, który dał nam już jednę próbkę, jaką wagę przywiązywał do przysiąg miłości.
— A więc przed Bogiem, Kamilu, zawołała kreolka z głębokim wyrazem obrzydzenia, jesteś obłudnikiem i podłym, krzywoprzysiężcą i zdrajcą!
Kamil skoczył i chciał się odezwać, lecz ruchem ręki nakazującym młoda kobieta powstrzymała go.
— Dość tych kłamstw, raz ci już powiedziałam, wiem wszystko. Od kilku dni śledzę cię, chodzę za tobą, widuję cię wchodzącego do pałacu Valgeneuse i wychodzącego stamtąd. Nie zadawaj sobie trudu udawaniem jeszcze chwilę dłużej.
— O! zawołał Kamil zniecierpliwiony, wiesz, że wcale nie lubię tego rodzaju scen, moja droga, zostawmy je mieszczaństwu i biedakom, a sami starajmy się postawić tak jedno względem drugiego, jak stoimy względem świata, to jest, jako ludzie dobrze wychowani. Nie ma żadnego stosunku między mną i panną de Valgeneuse. Przysiągłem ci i raz ci jeszcze przysięgam, to ci powinno wystarczyć, o ile mi się zdaje.
— Za wiele czelności! zawołała kreolka, wyczerpana lekkim tonem, jakim Kamil traktował jej boleść. Oto masz, czy i temu zaprzeczysz?
I dobywając list z za sukni, roztworzyła go szybko i powtórzyła słowa, które zawierał:
„Kamilu, drogi Kamilu, gdzie jesteś w tej chwili, w której widzę tylko ciebie, słyszę tylko ciebie, w której myślę tylko o tobie?“
— O! teraz na mnie kolej powiedzieć: „Dość tego!“ zawołał Kamil, wyrywając list gwałtownie z rąk kreolki i przedzierając go.
— O! drzej, drzej, rzekła, umiem go na pamięć.
— Więc to tak! nie dosyć, że chodzisz za mną i szpiegujesz, jeszcze pozwalasz sobie otwierać moje listy lub dobierać się do moich szuflad? krzyknął Kamil z zaczerwienioną od gniewu twarzą.
— A więc tak. I cóż z tego? Prawda, że cię śledzę... że cię szpieguję, że listy otwieram, szuflady przetrząsam! Więc ty mnie nie znasz, nieszczęsny, nie wiesz do czego ja zdolną jestem? Przypatrz mi się dobrze. Czyżbym przypadkiem wyglądała tak, jak kobieta, którą można zdradzać bezkarnie?
I w samej istocie, mimo całej swej urody, straszną była; malarz byłby odnalazł w dzikiem spojrzeniu jej oczu, w gwałtownem wzburzeniu muskułów twarzy, pyszny wzór na Medeę lub Judytę.
Kamil cofnął się krokiem w tył, cokolwiek przestraszony, i słowa nie mogąc przemówić. Ale zważywszy niebezpieczeństwo położenia, jeżeli milczenie to dłużej potrwa, usiłował przywrócić równowagę przez pochlebstwo.
— O! jakże piękną jesteś w tej chwili! wykrzyknął, przypatrz się sobie tylko i porównaj z innemi kobietami, czyż jest choć jedna piękniejsza od ciebie? czyż może znajdować się choć jedna równie kochana, jak ty?
— Nie przystoi mi, żebym kochaną była więcej nad inne, powiedziała dumnie kreolka, chcę być kochaną jedynie.
— Ależ i ja tak to rozumiem, zauważył Kamil.
— Do rzeczy! przerwała Dolores, teraz gdy dowody mam w ręku, czy spróbujesz zaprzeczyć, że masz stosunki z tą nędzną istotą?
Ten wyraz, nędzna istota, zastosowany do jego ukochanej Zuzanny, wstrząsnął Kamilem; zmarszczył brwi nie odpowiadając.
— Tak, powtórzyła Dolores, tak, nędzna istota! i przymiotnik i rzeczownik są na właściwem miejscu. O! znam ja ją, równie dobrze jak ty, lepiej może niż ty, dość mi było jednego wieczora, ażeby ją poznać.
I coś nakształt chmury wstydu przemknęło po czole młodej kobiety, gdy mówiła te słowa, tak mało znaczące na pozór.
Kamil dostrzegł zmieszanie żony i postanowił z tego skorzystać.
— Posłuchaj, począł, choć to będzie niedyskretnie z mej strony, nie będę zapierał, że Zuzanna zajęła się mną trochę.
— Więc cię kocha? zawołała kreolka, ty przyznajesz, że cię kocha?
— Czyż to w naszej mocy, moja droga, natchnąć kogo, albo nie natchnąć miłością, odrzekł Kamil, co najwyżej, dodał filozoficznie, że można kochać, albo niekochać?
— Kochasz, czy nie kochasz pannę Zuzannę Valgeneuse? spytała Dolores, która niech ciała, by Kamil wymknął jej się z rąk.
— Nie kocham... To jest, bo to widzisz, jest różnica między kochać i kochać, jest to siostra mego przyjaciela, przecież jej nie nienawidzę.
— Czy kochasz miłością pannę Zuzannę de Valgeneuse? a jaśniej jeszcze, czy panna Zuzanna de Valgeneuse jest twoją kochanką?
— Moją kochanką?
— Ponieważ ja jestem twoją żoną, ona nie może być czem innem.
— Nie, zaiste, nie jest moją kochanką.
— I nie kochasz jej miłością?
— Miłością? Nie.
— Chcę ci zawierzyć.
— A! jak to dobrze, zawołał Kamil, wyciągając ręce.
— Poczekaj, Kamilu, chcę ci zawierzyć, ale potrzeba mi pewnego dowodu.
— Jednego?
— Wyjedzmy ztąd?
— Jakto, wyjedzmy? zawołał Kamil zdziwiony, dlaczego mamy wyjechać?
— Bo nieuczciwie jest dać się tak łudzić pannie de Valgeneuse. Ona cię kocha, powiadasz: więc ma nadzieję, ty jej nie kochasz więc cierpi. Nadzieja i cierpienie; dla zniszczenia obojga jeden jest tylko sposób, odjazd.
Kamil próbował żartować.
— Przypuszczam, iż odjazd stałby się rozwiązaniem, powiedział, widzimy tego dowody w rozlicznych komedjach; potrzeba jeszcze wiedzieć dokąd mamy jechać.
— Tam, gdzie nas kochają, Kamilu; miejsce, gdzie nas kochają, to prawdziwa ojczyzna. Dokąd zechcesz pojadę, o sto mil od Francji, o tysiąc mil od Francji tylko jedźmy.
— Zapewne, odparł Kamil, i byłbym ci nawet sam zaprojektował oddawna podróż do Włoch lub Hiszpanii, gdybym się był nie obawiał wymówek.
— Wymówek, odemnie?
— Tak jest. Rozważ tylko. Ja, który całemi laty, przebywałem w Paryżu, nie mam naprawdę tak dalece co w nim widzieć, mówiłem sobie, lecz ona, moja biedna Dolores, która, jak wszystkie młode dziewczęta z naszych stron, tak długo pieściła się słodkiem marzeniem: widzieć Paryż i umrzeć, czyż nie przebudzę jej gwałtownie, nim jej marzenie się spełni?
— Jeżeli ten wzgląd powstrzymywał cię jedynie, Kamilu, niechaj nic już nie opóźnia naszego wyjazdu; widziałam Paryż i wszystko com chciała widzieć.
— Dobrze więc, niech tak będzie, rzekł Kamil, pojedziemy.
— Kiedy?
— Ależ, kiedy zechcesz.
— Jedzmy tedy jutro.
— O! wykrzyknął osłupiały amerykanin, jutro?
— Bez wątpienia, ponieważ nic cię nie zatrzymuje w Paryżu, prócz obawy zbudzenia mnie z mojego snu.
— Nie, nie, powiedział Kamil, jak to łatwo powiedzieć. Choćby tylko walizy spakować to już potrzeba na to więcej niż dwudziestu czterech godzin. Jutro! powtórzył, a nasze sprawunki, wizyty, załatwienie interesów?
— Moje kufry są spakowane, sprawunki załatwione, interesy zaspokojone, a wczoraj rozesłałam bilety z pożegnaniem do wszystkich domów, gdzieśmy bywali.
— Ależ potrzeba przecie z kilka dni żeby módz uścisnąć dłoń naszych przyjaciół.
— Najpierw, kto ma taki charakter, jak ty, Kamilu, ten nie posiada przyjaciół a tylko znajomych. Twoim najzaufańszym znajomym był Loredan; Loredan został zabity wczoraj a pogrzebany dzisiaj. Nie masz ani jednej dłoni więcej do uścisku w Paryżu, jedźmy więc jutro.
— To niepodobna.
— Zważ dobrze, jaką mi odpowiedź dajesz, Kamilu.
— Zapewne. A co moi dostarczyciele rzekliby na to, gdybym tak raptem odjechał? Wyglądałbym na bankruta. Przecie odjeżdżam, a nie uciekam.
— Ile ci czasu potrzeba, żeby twój odjazd nie miał pozoru ucieczki? Odpowiedz.
— Ależ ja nie wiem...
— Trzy dni, czy ci wystarczą?
— Prawdziwie, taka natarczywość jest istotnie nierozsądną, moja droga.
— Cztery dni, pięć, sześć, mówiła głosem jak zgrzyt ostrym młoda kobieta, czy dosyć?
— Tak bardzo ci o to chodzi? spytał Kamil, który poczynał niepokoić się tem rozdrażnieniem żony.
— Tak jak o życie.
— No to ośm dni.
— Ośm dni, niech będzie, rzekła decydująco, lecz mówię prawdę, dodała, spoglądając na szufladę, w której pistolety i sztylet były zamknięte, jeżeli od dziś za ośm dni nie wyjedziemy, dziewiątego dnia, ty, ona i ja, Kamilu, staniemy przed Bogiem, by tam zdać rachunek z naszego postępowania.
— Dobrze, powiedział, ściągając brwi i jakby rozważając coś więcej jeszcze, dobrze, za ośm dni pojedziemy, na mnie kolej, żebym ci na to dał słowo honoru.
Przypominamy sobie, iż opuszczając pannę Zuzannę de Valgeneuse, przy końcu przedostatniego rozdziału, przyjacielowi naszemu Kamilowi zdawało się, iż znalazł bardzo łatwy sposób pozbycia się Salvatora, albo, jeżeli wolicie, Konrada, to jest prawego dziedzica rodu Valgeneusów.
Ale nie dość jest na tym świecie pełnym sprzeczności znaleźć środek na oswobodzenie się od tego, co nam zawadza; między środkiem a wykonaniem jest jeszcze przepaść.
Wskutek powziętego postanowienia Kamil de Rozan poszedł do Salvatora, ale nie zastawszy go, zostawił bilet swój wizytowy.
Jakoż nazajutrz po zajściu małżeńskiem, któreśmy opisali, Salvator pod swem prawdziwem nazwiskiem Konrada de Valgeneuse, kazał się zameldować szlachcicowi amerykańskiemu.
Kamil cokolwiek wzruszony, jak to się wogóle zdarza w chwili stanowczej ludziom, którzy czynią szybkie postanowienia, wynikające raczej z ich temperamentu, aniżeli z namysłu, kazał służącemu poprosić Konrada do salonu, gdzie też za chwilę i sam się udał.
Lecz, aby dobrze zrozumieć to co nastąpi, powiedzmy, gdzie był Salvator nim przyszedł do Kamila.
Wracał od swej krewnej, panny Zuzanny de Valgeneuse.
Gdy zażądał widzieć się z młodą kobietą, odpowiedziano mu, że panna de Valgeneuse nie przyjmuje. Nalegał, ale napróżno. Lecz nasz przyjaciel Salvator był cierpliwy, i to, czego chciał, wiedział jak dopiąć. Wziął tedy drugi bilet wizytowy i pod swem nazwiskiem Konrada de Valgeneuse dopisał ołówkiem.
„Przychodzi w celu porozumienia się o dziedzictwo“.
Nigdy jeszcze żadne czarodziejskie słowo, nigdy cudowny talizman nie podziałał na otwarcie drzwi zaklętego pałacu z równym pospiechem.
Wprowadzono go do salonu, gdzie panna de Valgeneuse zjawiła się wkrótce.
Rozpacz, w którą pogrążyła ją strata majątku, zmieniła ją znacznie; cera jej zbladła, oko zmartwiało; podobną była do owych pięknych, gorączkowych dziewic z Maremmes, których wzrok błędny zdaje się przebywać w innym święcie. Dreszcz nerwowy, który nią wstrząsał, udzielił się po części i Salvatorowi, bo gdy weszła, zadrżał i on mimowoli.
Salvator ubrał się nietylko jak człowiek światowy, ale jak elegant w najściślejszej formie.
Widząc go tak dystyngowanym, tak pięknym, oczy młodej dziewicy zabłysły ponurem światłem i trysnęły z nich błyskawice gniewu i nienawiści.
— Masz pan do mnie interes? spytała sucho.
— Tak, kuzynko, odpowiedział Salvator.
Panna de Valgeneuse zrobiła minę wzgardliwą, słysząc ten wyraz, kuzynko, który wydał jej się obelżywą poufałością.
— Czego pan odemnie żąda? wyrzekła tym samym tonem.
— Przychodzę się rozmówić, począł Salvator, którego pogardliwe miny panny de Valgeneuse nic nie obchodziły, względem położenia, w jakiem postawiła cię śmierć brata twego, kuzynko.
— A więc to o sprawie dziedzictwa chcesz pan mówić?
— Uznajesz pani jej ważność, nieprawdaż?
— Pan przypuszczasz, iż dziedzictwo to do pana należy, tak sądzę?
— Nie przypuszczam, lecz twierdzę stanowczo.
— Twierdzić nic nie kosztuje. Pójdzie to na drogę sądową.
— Twierdzić nic nie kosztuje, w samej rzeczy, powiedział Salvator, lecz procesować się, kosztuje wiele; nie będziesz procesować się, kuzynko.
— A któż mi zabroni? Czy pan?
— Niech mnie Bóg broni!
— Któż tedy?
— Własny rozsądek; rozum, adwokat nadewszystko.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że wczoraj przywołałaś kuzynko notarjusza, którego i ja sobie obrałem, pana Baratteau, uczciwego człowieka! kazałaś mu się obeznać ze sprawą, a dowiedziawszy się, że nic nie posiadasz, spytałaś go o radę. On ci doradził, żeby się nie procesować, ponieważ testament, który ja posiadam, jest tak zrobiony, że w razie procesu nie daje ani cieniu nadziei wygranej.
— Poradzę się innego adwokata.
— Scylla nie da ci kuzynko lepszej rady, jaką dała Charybda.
— A więc czego pan żądasz? Nie rozumiem celu pańskich odwiedzin, chyba, że masz zamiar mścić się na kobiecie tą samą nienawiścią, jaką czułeś dla jej brata.
Salvator potrząsnął głową z dobrocią i smutkiem.
— Nie czuję nienawiści dla nikogo, powiedział, nie miałem jej nawet dla Loredana, jakżebym mógł ją mieć dla ciebie kuzynko? Trzeba było jednego słowa tylko, żeby nas zbliżyć, twojego brata i mnie. Prawda, że słowo to było drobnostką, było to słowo „sumienie“, a on nie umiał nigdy go wymówić. Nie przychodzę zatem, żeby ci czynić obelgi, daleki jestem od tego, gdy zechcesz mnie posłuchać, dowiesz się, iż serce, któreście sądzili, że jest wezbrane nienawiścią, pełne jest współczucia dla ciebie.
— Uniżenie dziękuję za twoją uprzejmą litość, mój kochany panie, tylko że kobiety mojego rodu nie zniżają się do jałmużny.
— Bądź pani łaskawą wysłuchać mnie, wyrzekł z uszanowaniem Salvator.
— Tak, rozumiem, pan chcesz ofiarować mi pensję dożywotnią, aby świat nie powiedział, żeś pozwolił umrzeć w szpitalu swej krewnej.
— Nic pani nie ofiaruję, odpowiedział Salvator, nie zatrzymując się na obelżywych przypuszczeniach młodej dziewczyny, przyszedłem tutaj w celu dowiedzenia się, jakie są twoje potrzeby, z chęcią i nadzieją zaspokojenia ich.
— Kiedy tak, to wytłómacz się pan jasno, odparła Zuzanna zdziwiona, bo już sama nie wiem do czego pan zmierzasz.
— Jest to wszelako rzecz prosta. Ile wydajesz pani na siebie rocznie? czyli inaczej: jakie sumy trzeba pani na utrzymanie domu na takiej stopie, na jakiej prowadzisz go dzisiaj?
— Nie tego nie wiem, odrzekła panna de Valgeneuse, nigdy się nie zajmowałam temi szczegółami.
— No, w takim razie to ja pani powiem, mówił Salvator, za życia brata wydawaliście na was dwoje sto tysięcy franków rocznie.
— Sto tysięcy franków! zawołała młoda panna w osłupieniu.
— Jakoż przypuszczam, że ty, moja kuzynko, przyczyniłaś się w trzeciej części do tego wydatku; potrzeba ci zatem trzydzieści do trzydziestu pięciu tysięcy franków na rok.
— Ależ, panie, przerwała Zuzanna osłupiała znowu, tylko, że osłupiała tym razem z innego powodu, bo przychodziło jej na myśl, iż dla tej czy owej przyczyny krewny ma zamiar zbogacenia jej i że będzie mogła pojechać w świat z Kamilem, ależ, panie, ja zaledwie wydaję tę sumę.
— Wszystko jedno, powiedział Salvator, ale są i lata złe. Przekazuję ci zatem kuzynko, w przewidywaniu złych czasów, pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie; kapitał zostanie u pana Baratteau, a pani pobierać będziesz, bądź miesięcznie, bądź kwartalnie, według własnego upodobania, procenty. Czy ta propozycja będzie przez panią przyjęta?
— Ależ, panie, podjęła Zuzanna, której twarz zarumieniła się z radości, przypuszczając, że ją przyjmę, potrzebaż jeszcze, abym wiedziała, jakie mam prawo przyjmować dar podobny?
— Co do naszych praw, panno Zuzanno, ciągnął dalej Salvator, uśmiechając się, tak, jak to już miałem honor powiedzieć, nie masz żadnych.
— A więc chcę wiedzieć z jakiego tytułu? podjęła żywo młoda dziewczyna.
— Z tytułu siostrzenicy mojego ojca, panno Zuzanno, wyrzekł poważnie Salvator. Czy przyjmujesz pani?
Cały świat myśli poruszył się w mózgu młodej panny na tę propozycję tak jasno przełożoną, przejrzała jak przez mgłę, że są istoty wyższe od tych, które dotąd znała, i od niej samej, że istoty te, wybrane zapewne przez Boga, odebrały z niebios wcielenie dobra, by rzucone tu na ziemię, naprawiły zło, które istoty podrzędne sprawiają, to też z sercem oddanem upojeniu nadziei podniosła na Salvatora wzrok, w którym zajaśniała tym razem najżywsza wdzięczność.
Dotąd spoglądała na niego oczami nienawiści, lecz, rzucając teraz nań okiem wdzięczności, nie mogła powstrzymać uwielbienia; ujrzała go pięknym, wspaniałym, jaśniejącym i nie wahała się objawić mu swego uwielbienia spojrzeniem, jeżeli już nie słowami.
Salvator zdawał się nie uważać wrażenia, jakie widok jego sprawił na dziewicy i spytał się po raz wtóry i z równą powagą, jak pierwszym razem:
— Czy przyjmujesz kuzynko?
— Z najwyższą wdzięcznością, odpowiedziała panna de Valgeneuse głosem wzruszonym, i wyciągając obie ręce do młodego człowieka.
Ale ten ukłonił się i krokiem w tył się cofnął.
— Odchodzę, panno Zuzanno, powiedział, aby natychmiast kazać panu Baratteau przygotować akt któryby cię uczynił spadkobierczynią miljona. Już jutro będziesz pani mogła podnieść swój pierwszy kwartalny procent.
— Kuzynie! zawołała, zatrzymując go jaknajsłodszym głosem, Konradzie! czy podobna, abyś mógł mnie nienawidzieć?
— Powtarzam to, panno Zuzanno, wyrzekł Salvator zimno się uśmiechając, nikogo nie nienawidzę.
— Czy to podobna, Konradzie, ciągnęła dalej Zuzanna, nadając głosowi i twarzy wyraz najtkliwszego uczucia, czy podobna, iżbyś zapomniał, że większa część naszego życia, dziecinnych lat młodości spłynęła razem, że mamy przeszłość wspólną, że nosimy to samo nazwisko i że wreszcie ta sama krew płynie w żyłach naszych?
— Niczego nie zapomniałem, Zuzanno, powiedział ze smutkiem Salvator, ani o zamiarach powziętych przez naszych rodziców względem nas, i dlatego właśnie, że nie zapomniałem, jestem tu dziś u ciebie, kuzynko.
— Czy prawdę mówisz, Konradzie?
— Nigdy nie kłamię.
— Ależ, w takim razie, czy sądzisz, że dosyć zrobiłeś dla siostrzenicy twojego ojca, zapewniając jej, nawet tak wspaniałomyślnie jak to uczyniłeś, byt materjalny? Jestem sama na świecie, Konradzie, sama począwszy od tego dnia. Nie mam już ani krewnego, ani przyjaciela, ani pomocy żadnej.
— To kara Boga, Zuzanno, powiedział poważnie młody człowiek.
— O! jesteś zanadto surowy.
— Czy nic sobie nie wyrzucasz, Zuzanno?
— Nic tak wielkiego, Konradzie; chyba, że może nazwiesz wielkiemi błędami, kokieterję młodej dziewczyny, albo kaprysy dorosłej panny.
— Czy to przez kokieterję lub kaprys, mówił dalej Konrad uroczyście, udzieliłaś pomocy w tej obrzydłej sprawie, której wynikiem było porwanie pewnej młodej panienki z waszej pensji, porwanie wykonane w twoich oczach, przez twojego brata i przy twoim współudziale? Czy sądzisz, że Bóg nie karze, jeśli nie dziś, to jutro, podobnego kaprysu? Tak, Zuzanno, ten dzień przyszedł, a Bóg cię karze opuszczeniem, osamotnieniem, odłączeniem od całej rodziny; kara surowa ale zasłużona, i tem samem sprawiedliwa.
Panna de Valgeneuse spuściła głowę; rumieniec, którego nie mogła powstrzymać, wybiegł jej na twarz. W chwilę potem podniosła głowę jakby szukając następujących słów:
— Tak to, powiedziała, ty Konradzie, mój najbliższy i mój ostatni krewny, odmawiasz mi nietylko swej przyjaźni, ale nawet pomocy. Nie jestem zatwardziałą grzesznicą jednakże, Konradzie. Grunt mojego serca jest dobry, wierzaj mi, i może nawet będę mogła naprawić przy twej pomocy straszliwy błąd zapewne, lecz który można łagodniej sądzić jeśli nie usprawiedliwić, ze względu na jego przyczynę. Tożto miłość braterska popchnęła mnie do złego czynu. Gdzie jest ta młoda dziewczyna? Pójdę, rzucę jej się do nóg; błagać ją będę o przebaczenie. Ona była sierotą i biedną, wezmę ją do siebie, będzie moją przyjaciółką, moją siostrą; wyposażę ją, wydam za mąż. Wreszcie, dla zatarcia owych lat poświęconych złym uczynkom, spędzę resztę życia dobrze czyniąc. Tylko błagam cię jak o łaskę, dodaj mi odwagi, pomóż mi, nie odbiegaj odemnie.
— Zapóźno, wyrzekł Salvator.
— Konradzie, prosiła młoda dziewica, nie bądź aniołem mścicielem. Słyszałam nieraz wymawiane imię twoje Salwatora, jako imię człowieka dobroczyńcy. Nie bądź równie surowym, jak Bóg, ty, który jesteś tylko jednem z Jego stworzeń. Podaj rękę temu, kto cię błaga, zamiast go pchnąć głębiej w przepaść. W braku przyjaźni daj mi swą litość, Konradzie; jesteśmy jeszcze młodzi oboje, jeszcze więc nie wszystko stracone. Badaj mnie, wystaw na próby, na pokusy, a jeśli wezmę się z równą gorliwością do dobrego, jak się oddawałam złemu, zobaczysz, Konradzie, jakie skarby poświęcenia i serdecznego uczucia odnajdziesz w tem sercu tak nieprzystępnem dobremu!
— Zapóźno! powtórzył smutno Salvator. Jestem w święcie moralnym do pewnego stopnia lekarzem, Zuzanno; postanowiłem opatrywać i leczyć rany, które społeczeństwo zadaje. Ten czas, który spędziłem z tobą, jest to czas skradziony moim chorym. Pozwól mi więc powrócić do nich i zapomnij, żeś mnie kiedykolwiek widziała.
— Nie, zawołała gwałtownie młoda dziewczyna, nikt mi nie zarzuci, iż niedość cię prosiłam. Błagam cię, Konradzie, spróbuj być moim przyjacielem.
— Nigdy! odrzekł gorzko młody człowiek.
— Dobrze więc, szepnęła Zuzanna powstrzymując gniew, lecz, ponieważ podobało ci się obdarować mnie tak wspaniale, niewiadomo z jakiego powodu, czy zechcesz w tej samej sprawie usłużyć mi zupełnie?
— Powód jest ten, jaki ci wskazałem, Zuzanno, odparł surowo Salvator, przysięgam ci na Boga. Co zaś do tego, żeby ci usłużyć zupełnie, w interesie, o którym mówisz, zgadzam się, ale wytłómacz się. Czy może chcesz pieniędzy za cały rok naprzód?
— Chcę opuścić Paryż, odrzekła Zuzanna, i nietylko Paryż, ale nawet Europę. Chcę się usunąć w miejsce samotne w Ameryce, lub Azji; zbrzydziłam sobie świat; potrzebuję więc całego majątku, który mi tak łaskawie ofiarowałeś.
— Gdziekolwiek będziesz, Zuzanno, procenty cię dojdą; nie miej obawy pod tym względem.
— Nie, rzekła Zuzanna, która zdawała się wahać, potrzebuję mieć cały majątek z sobą; chcę go z sobą zabrać i niechaj nikt nie wie o miejscu pobytu, jaki sobie za schronienie wybrałam.
— Jeśli cię dobrze rozumiem, Zuzanno, więc ty kapitału twego, to jest miljona, odemnie żądasz?
— Czyś nie powiedział przed chwilą, że ten miljon złożony jest u pana Baratteau?
— I powtarzam, Zuzanno. Kiedy chcesz go mieć?
— Jaknajprędzej.
— Kiedy chcesz wyjechać?
— Dziś, gdybym mogła.
— Dziś, już zapóźno, żeby podnieść sumę.
— Ileż więc czasu na to potrzeba?
— Dwudziestu czterech godzin najwięcej.
— A więc jutro o tej porze, powiedziała panna Valgeneuse, której oczy błysnęły szczęściem, będę mogła wyjechać z miljonem?
— Tak, jutro o tej porze.
— O, Konradzie, wykrzyknęła młoda dziewica z rodzajem miłosnego uniesienia, czemuż nie spotkaliśmy się na lepszej drodze! Jakąż kobietą byłabym w twoim ręku! Jakąż gorącą miłością otoczyłabym ciebie!
— Żegnam cię, kuzynko, wyrzekł Salvator, niechcąc nic więcej słyszeć. Niechaj ci Bóg przebaczy złe, któreś wyrządziła i niech cię chroni od tego, które masz zamiar może jeszcze uczynić.
Panna de Valgeneuse zadrżała mimowolnie.
— Żegnam cię, Konradzie, powiedziała, zaledwie ośmielając się na niego spojrzeć, życzę ci ze swej strony całego szczęścia, na jakie zasługujesz, i cobądź się stanie, nie zapomnę nigdy, iż przez kwadrans za twojem dotknięciem byłam kobietą uczciwą i dobrego serca.
Salvator skłonił się pannie de Valgeneuse i udał się, jak to powiedzieliśmy na początku tego rozdziału, do Kamila de Rozan.
— Panie, wyrzekł, jak tylko spostrzegł amerykanina, znalazłem pański bilet wizytowy u siebie i przybyłem dowiedzieć się jak mogłem najprędzej, z jakiego powodu zaszczycony zostałem jego wizytą?
— Panie, odpowiedział Kamil, pan nazywasz się Konrad de Valgeneuse.
— Tak jest, panie.
— Pan jesteś tedy krewnym panny de Valgeneuse?
— W samej rzeczy.
— A więc byłem u pana nie w innym celu, jak tylko aby się dowiedzieć od niego, który, jak słyszałem jest w prostej linii spadkobiercą, jakie są pańskie zamiary względem panny Zuzanny?
— Chciałbym odpowiedzieć panu, lecz pierwej potrzeba, żebym wiedział z jakiego tytułu mnie o to pytasz. Czy jesteś pełnomocnikiem mojej krewnej, może adwokatem, albo jej doradcą? O co raczysz mnie pan zapytać? Czy o jej prawa, czy też o moje uczucia?
— O jedno i drugie.
— Kiedy tak, kochany panie, czy jesteś zarazem jej krewnym i jej pełnomocnikiem?
— Ani jedno, ani drugie. Byłem zaufanym przyjacielem Loredana i sądzę, że posiadam tytuł wystarczający do zajęcia się losem jego siostry, która jest odtąd sierotą.
— Bardzo dobrze, kochany panie. Byłeś pan przyjacielem pana de Valgeneuse, więc pocóż odnosisz się pan do mnie, którego był on śmiertelnym wrogiem?
— Ponieważ nie znam żadnego innego jej krewnego.
— To więc do mej litości pan się odwołujesz?
— Do pańskiej litości, jeżeli ten wyraz panu się podoba.
— W takim razie, kochany panie, dlaczego przemawiasz w tym tonie? dlaczego jesteś tak niespokojny, rozstrojony, gorączkowy? Kto wypełnia święty obowiązek, jaki pan obecnie wypełniasz, nie powinien być pomieszany, jak pan. Dobry uczynek załatwia się z zimną krwią; co się z panem dzieje?
— Panie, nie na to zeszliśmy się żeby rozbierać mój temperament.
— Zapewne, ale na to, aby pomówić o interesach osoby nieobecnej; trzeba więc wziąć się do tego spokojnie. Jednem słowem, o co raczysz pan zapytywać?
— Pytam się, zawołał Kamil gwałtownie, co pan myślisz zdziałać na korzyść panny de Valgeneuse.
— Mam honor panu odpowiedzieć, mój kochany panie, że jest to sprawa do załatwienia między mną i moją krewną.
— Inaczej mówiąc, odmawiasz mi pan odpowiedzi?
— Odmawiam, w rzeczy samej, i wręcz oświadczam, że nie chcę panu nic powiedzieć.
— Kiedy tak, panie, ponieważ odzywam się do ciebie w imieniu brata panny de Valgeneuse, uważam odmowę pańską za brak serca.
— Co chcesz, kochany panie! moje serce nie w taki sam sposób ulepione jak pańskie.
— Ja, panie, powiedziałbym otwarcie myśl moją i gdyby mnie przyjaciel zapytywał, nie zostawiałbym go w niepokoju o los sieroty.
— To pocóż pan zostawiłeś Kolombana w niepokoju o los Karmelity? zapytał Salvator tonem surowym.
Amerykanin zbladł i zadrżał.
— Byle kto będzie mi śmiał rzucać nazwiskiem Kolombana w oczy? wykrzyknął z wściekłością. Dobrze! Zapłacisz mi pan za wszystkich, ciągnął dalej, spoglądając na Salvatora wzrokiem groźnym, i zdasz mi sprawę ze wszystkiego.
Salvator uśmiechnął się, jak się uśmiecha dąb, gdy widzi gniewającą się trzcinę.
— Dałby Bóg, żebyś pan sam sobie mógł zdać sprawę ze wszystkiego, powiedział półgłosem, czyniąc z pogardą aluzję do wyzwania Kamila.
Ale tenże, nie hamując się już, podszedł ku niemu i zdawał się chcieć dołączyć giest do pogróżki, gdy Salvator z tym samym silnym spokojem, jakiego widzieliśmy już próbę dwa, czy trzy razy podczas tego dramatu, schwycił rękę, którą Kamil podniósł, ściskając tak silnie, iż amerykanin cofnął się o dwa kroki, a Salvator wracając na miejsce, powiedział:
— Widzisz tedy, że nie masz zimnej krwi, kochany panie.
Wszedł służący, trzymając list w ręku, który przyniósł posłaniec.
Kamil rzucił list na stół, lecz na naleganie służącego wziął go, i prosząc Salvatora o pozwolenie, przeczytał co następuje:
„Konrad tylko co wyszedł odemnie. Spotwarzyliśmy go. Jest to szlachetne i wzniosłe serce. Daje mi miljon; piszę ci to, bo odtąd wszystkie usiłowania jakiebyś względem niego przedsięwziął co do tego przedmiotu, będą niepotrzebne. Pakuj więc rzeczy jaknajprędzej; pojedziemy nasamprzód do Hawru, a wyjeżdżamy jutro o godzinie trzeciej.
— Powiedz, że dobrze, rzekł Kamil do służącego, drąc list, którego resztki wrzucił w kominek. Panie Konradzie, dodał, podnosząc głowę i podchodząc do Salvatora, proszę cię o przebaczenie za moje słowa, mają one wymówkę w przyjaźni mojej dla Loredana. Panna de Valgeneuse dała mi poznać braterskie znalezienie się pana względem niej. Pozostaje mi wyrazić cały żal za postępowanie, jakiego dopuściłem się względem pana.
— Żegnam, powiedział surowo Salvator, żeby odwiedziny moje nie były próżne, daję panu przestrogę: strzeż się, wierzaj mi, i nie łam serca kobiety. Nie wszystkie mają anielską rezygnację Karmelity.
Arcybiskupi są śmiertelni; nikt nie zaprzeczy temu. W każdym razie my tylko wypowiadamy myśl, która niepokoiła monsignora Coletti w dniu, gdy dowiedział się od pana Rappta o niebezpiecznej chorobie arcybiskupa Paryża, pana de Quelen.
Jak tylko pan Rappt odjechał, monsignor Coletti kazał zaraz zawieźć się co koń wyskoczy do lekarza monsignora. Lekarz potwierdził słowa pana Rappta, a monsignor Coletti wrócił do swego pałacu z sercem pełnem nieokreślonej błogości.
W onej to chwili przyszedł wewnętrznie do przekonania, iż wszyscy arcybiskupi są śmiertelni, myśl, która wyrażona przez pana de la Palisse, byłaby roznieciła wesołość w każdym, lecz w umyśle monsignora Coletti miała bardzo wesołą ważność wyroku śmierci.
Podczas zawichrzeń, które nastąpiły po wyborach, monsignor Coletti nieomieszkał jeździć sam i posyłać do pałacu arcybiskupiego z zapytaniem o zdrowie prałata, najmniej trzy razy na dzień.
Gorączka codzień stawała się silniejszą, a nadzieje monsignora Coletti rosły w miarę wzrostu gorączki monsignora de Quelen.
Choroba stała na tym punkcie w dniu, gdy dla wynagrodzenia pana Rappta za jego dragonady uliczne, król mianował męża Reginy parem Francji i marszałkiem polnym.
Monsignor Coletti kazał się zawieźć do pana Rappta i pod pozorem złożenia mu życzeń, zapytał czy otrzymał wieści z Rzymu odnoszące się do jego nominacji.
Rzym jeszcze nie odpowiedział.
Kilka dni upłynęło i pewnego poranka, wjeżdżając do Tuilleries, z wielkiem zdziwieniem i zgryzotą spostrzegł monsignor Coletti karetę arcybiskupa, który wjeżdżał w dziedziniec pałacowy równocześnie z nim. Spuścił natychmiast okno, a wychylając głowę, przyglądał się zdala powozowi arcybiskupa, żeby się przekonać, czy czasem nie dostał bielma na oczy.
Ze swej strony monsignor de Quelen, który poznał karetę monsignora Coletti, tę samą miał myśl co i on, tak, że wychylając głowę przez okno, spostrzegł biskupa w chwili, gdy tenże go rozpatrywał.
Wzrok monsignora Coletti nie zdawał się martwić monsignora de Quelen, ale spojrzenie monsignora de Quelen, w pełnem zdrowiu, głęboko zasmuciło monsignora Coletti.
Tak przeznaczenie mieć chciało: „sic fata voluerunt.“ Arcybiskup jadący do Tuilleries, było to unicestwienie wszystkich złudzeń ambicji; monsignor Coletti był to arcybiskup osiadły na mieliźnie, albo co najmniej odesłany do kalendarza greckiego.
Obaj prałaci pozdrowili się i po zobopólnem wymienieniu zapytań „co słychać“, weszli na schody prowadzące do pokojów króla.
Posłuchanie było krótkie, zwłaszcza monsignora Coletti, który widział zdrowie promieniejące na obliczu i w oczach arcybiskupa. Szybko się skłonił królowi, pod pozorem, iż nie chce przeszkadzać konferencji z monsignorem de Quelen i kazał się wieźć do hrabiego Rappta.
Jakkolwiek komedjant w wysokim stopniu, jakim był świeżo mianowany par Francji, zaledwie mógł z wielką trudnością powstrzymać oznakę głębokiej nudy jaką mu sprawiały odwiedziny monsignora Coletti. Monsignor zauważył zmarszczenie brwi hrabiego, lecz nie zdawał się chcieć ani tłómaczyć, ani też dziwić. Złożył ukłon pełen uszanowania.
Gdy usiadł biskup, zdawał się rozmyślać i ważyć wyrazy, które ma powiedzieć. Pan Rappt ze swej strony zachowywał milczenie. Do tego stopnia, że jakkolwiek byli razem już od kilku chwil, jeszcze nie zamienili jednego słowa, gdy Bordier, sekretarz pana Rappta, wszedł, trzymając w ręku list i podał hrabiemu.
— Oto list, który nie mógł przyjść więcej w porę, powiedział par Francji, pokazując biskupowi stępel i kopertę.
— To list z Rzymu, wyrzekł zarumieniony z rozkoszy monsignor Coletti.
— W samej rzeczy, ekscelencjo, jest to list z Rzymu, odezwał się hrabia, a miarkując po pieczątce, dodał obracając kopertę, z kancelarji papieskiej.
Biskup przeżegnał się, a pan Rappt uśmiechnął się nieznacznie.
— Czy pozwolisz mi, ekscelencjo, otworzyć ten list? zapytał hrabia.
— I owszem i owszem, panie hrabio, pospieszy! odpowiedzieć biskup.
Pan Rappt rozerwał kopertę i przebiegał list szybko, podczas gdy monsignor Coletti, skierowane mając na pismo gorejące spojrzenie, był pod wpływem gorączkowego niepokoju skazanych, słuchających wyroku.
Bądź, że list był długi, lub ciężki do zrozumienia, czy też, że par Francji robił sobie złośliwą igraszkę przedłużając wzruszenie biskupa, dość, że pan Rappt tak długo pogrążony był w czytaniu, że monsignor Coletti uważał za stosowne zrobić następującą uwagę:
— Pismo Jego świątobliwości trudne jest bardzo do odczytania? wyrzekł, aby coś powiedzieć.
— Ależ nie, upewniam pana, odparł hrabia Rappt, podając mu list, przeczytaj ekscelencjo.
Biskup schwycił list chciwie i przeczytał w całości od jednego wejrzenia. Był on krótki, a jednak bardzo wyrazisty. Była to odmowa jasna, czysta, prosta, stanowczo wypowiadająca, iż nic nie zrobi dla człowieka, którego całe zachowanie się głośno wołało o napomnienie Stolicy Apostolskiej.
Monsignor Coletti zbladł, a oddając list hrabiemu:
— Panie hrabio! powiedział, czy nie zawiele śmiałości z mej strony, jeśli odwołam się do pańskiego poparcia w tej nieszczęsnej konjunkturze?
— Nie rozumiem cię, ekscelencjo?
— Widocznie ktoś mi się przysłużył.
— Bardzo być może.
— Spotwarzono mnie.
— Być może.
— Ktoś nadużył względów, jakie ma u Jego świątobliwości, żeby mnie zgubić.
— Tak i mnie się zdaje.
— Panie hrabio, będę miał honor prosić, abyś pan zechciał użyć swego wpływu, a jest on niezaprzeczony, aby mnie do łask przywrócić.
— Niepodobna, wyrzekł sucho par Francji.
— Nie ma nic niepodobnego człowiekowi twojego genjuszu, panie hrabio, zauważył biskup.
— Człowiek mojego genjuszu, ekscelencjo, nie kłóci się nigdy, cokolwiekbądź, ze stolicą Apostolską.
— Nawet dla przyjaciela?
— Nawet dla przyjaciela.
— Nawet dla ocalenia niewinnego?
— Niewinność sama w sobie nosi zbawienie, ekscelencjo.
— Więc tedy, wyrzekł biskup, wstając i zatapiając wzrok pełen nienawiści w hrabiego, utrzymujesz pan, iż nic nie możesz zrobić dla mnie?
— Ja nie utrzymuję, ekscelencjo, ale twierdzę.
— Jednem słowem, odmawiasz pan bezwarunkowo?
— Stanowczo odmawiam.
— Więc szukasz pan wojny?
— Ani jej szukam, ani odbiegam od niej; przyjmuję i oczekuję.
— Do widzenia zatem wkrótce, panie hrabio! powiedział biskup, wychodząc gwałtownie.
— Kiedy zechcesz, ekscelencjo, odparł hrabia uśmiechając się.
— Sameś wywołał, mruknął głucho biskup, spozierając okiem groźby na pawilon hrabiego.
I wyszedł pełen żółci i nienawiści, przewracając w swej głowie tysiące projektów zemsty.
Przybywszy do siebie, zrobił postanowienie, bo środek zemsty wynalazł. Skierował kroki do gabinetu, gdzie zwykle pracował i wyjął z szuflady biurka papier. Była to obietnica napisana przez hrabiego Rappta, kilka godzin przed wyborami, że zamianuje, jeżeli zostanie ministrem, monsignora Coletti arcybiskupem.
Monsignor Coletti uśmiechnął się szatańsko. Goethe byłby w nim poznał wcielenie Mefistofelesa. Złożył papier, a wkładając go do kieszeni, zbiegł szybko ze schodów, wskoczył do karety, kazał się zawieźć do ministerjum wojny i zameldować marszałkowi de Lamothe-Houdan.
W parę chwil jeden z woźnych przyszedł powiedzieć, iż marszałek czeka na niego.
Marszałek de Lamothe-Houdan nie był bynajmniej dyplomatą, a jeszcze mniej obłudnikiem w rodzaju monsignora Coletti, lecz posiadał przymiot, który wyrównywał hipokryzji i podstępowi. Zręcznością jemu właściwą była otwartość, siła, prawość. Znał biskupa o tyle tylko, iż tenże był spowiednikiem i przewodnikiem jego żony. Lecz o jego konszachtach polityczno-religijnych, o podziemnych robotach dla reguły, o czynach skandulicznych ogółowi znanych nie wiedział zupełnie, do tego stopnia wysoka jego prawość oddając się dobremu, zamykała się przed złem.
Przyjął więc biskupa, jak księdza, w rękach którego złożony był drogocenny depozyt sumienia jego żony; skłonił się z uszanowaniem i przysuwając fotel, giestem wskazał mu by usiadł.
— Wybacz, panie marszałku, zaczął biskup, że przychodzę przeszkadzać panu w jego ważnych zajęciach.
— Tak rzadko mam sposobność widzenia cię ekscelencjo, odrzekł marszałek, że przyjmuję z pospiechem. Jakiemuż szczęśliwemu wypadkowi winnien jestem pańską wizytę.
— Panie marszałku, powiedział biskup, jestem uczciwym człowiekiem.
— Nie wątpię o tem, ekscelencjo.
— Nie wyrządziłem nigdy nic złego i nie chciałbym wyrządzić nikomu.
— Jestem przekonany.
— Wszystkie moje czynności są jawne, mogą świadczyć o czystości mego życia.
— Jesteś ekscelencjo spowiednikiem pani marszałkowej, to dosyć.
— No tak, panie marszałku, i dlatego, że jestem spowiednikiem pani de Larnothe-Houdan, mam honor prosić pana o chwilę rozmowy.
— Słucham cię ekscelencjo.
— Cobyś panie marszałku rzekł, dowiedziawszy się nagle, że spowiednik pańskiej pełnej cnót małżonki jest godnym nienawiści, złośliwym łotrem, pozbawionym honoru i wstydu, zbrodniarzem splamionym.
— Nie rozumiem cię, ekscelencjo.
— Cobyś pan powiedział, gdyby ten, który do pana mówi, był najprzewrotniejszym, najbezwstydniejszym, najniebezpieczniejszym z całego chrześciaństwa zbrodniarzem.
— Powiedziałbym, ekscelencjo, że nie jego miejsce przy mojej żonie, a jeżeliby się opierał, wyrzuciłbym go za drzwi.
— A więc, panie marszałku, ten, o kim panu mówię, jeżeli nie jest wielkim zbrodniarzem, to oskarżają go o to, i od pana też, który jesteś wcieleniem prawości i czci, przychodzę żądać sprawiedliwości.
— Jeśli cię dobrze rozumiem, ekscelencjo, jesteś obwiniony o niewiem już jakie błędy i udajesz się do mnie, żeby otrzymać zadośćuczynienie. Na nieszczęście mocno żałuję, nie mogę na to poradzić. Gdybyś był wojskowym, byłoby co innego; ale jesteś duchownym, więc do duchownego ministra trzeba się z tem odnieść.
— Nie rozumiesz mnie, panie marszałku.
— W takim razie wytłómacz się, ekscelencjo.
— Jestem obwinionym, spotwarzonym u Ojca Świętego przez jednego z członków pańskiej rodziny.
— Przez kogo to?
— Przez pańskiego zięcia.
— Hrabiego Rappta?
— Tak jest, panie marszałku.
— Ależ co za stosunek może być między hrabią Rapptem i tobą ekscelencjo, i dlaczego miałby ciebie spotwarzać?
— Wiesz, panie marszałku, jak wszechwładną jest przewaga duchowieństwa nad umysłami mieszczaństwa?
— Wiem! szepnął marszałek de Lamothe-Houdan, jakby chciał powiedzieć: „Wiem, niestety! aż nadto dobrze.“
— W chwili wyborów, ciągnął dalej biskup, duchowieństwo użyło całej swej przewagi, jaką obdarza je zaufanie publiczne, ażeby wprowadzić do Izby kandydatów jego królewskiej mości. Jednym z członków duchowieństwa, któremu nieskazitelne życie raczej, niż prawdziwa zasługa nadały szeroki wpływ na wyborach Paryża, jestem ja, marszałku, pana pokorny i przywiązany sługa...
— Ależ nie widzę, przerwał marszałek, który poczynał się niecierpliwić, jaki może być stosunek między potwarzami, których jesteś przedmiotem, ekscelencjo, a wyborami i moim zięciem?
— Stosunek ścisły, bardzo prosty, panie marszałku. Oto tak się rzeczy miały: na dwa dni przed wyborami hrabia Rappt przybył do mnie i ofiarował mi, jeżeli dopomogę mu do wyboru, arcybiskupstwo paryskie, w razie, gdyby choroba jego ekscelencji arcybiskupa miała być śmiertelną, lub inne jakie arcybiskupstwo wakujące, w razie, jeżeliby arcybiskup wyzdrowiał.
— Fi! zawołał marszałek z wyrazem obrzydzenia; otóż to szkaradna propozycja, ohydny handel!
— To samo też myślałem, panie marszałku, pospieszył powiedzieć biskup, jako też pozwoliłem sobie zgromić surowo hrabiego.
— I dobrze zrobiłeś, ekscelencjo! żywo odezwał się marszałek.
— Ale pan hrabia nalegał, ciągnął dalej biskup, przedstawił mi, i nie bez słuszności, iż ludzie takiego talentu jak on i poświęcenia tak wypróbowanego, są rządkiem i, że jego królewska mość ma licznych i zawziętych nieprzyjaciół do zwalczenia, i, ciągnął skromnie dalej monsignor Coletti, ofiarując mi arcybiskupstwo, powiedział, że nie ma żadnego innego celu jak tylko, aby mnie również użyć do zagrzewania duchem religijnym, który z dnia na dzień stygnie. To są jego własne słowa, panie marszałku.
— I cóż wynikło z tej niegodnej propozycji?
— Bardzo niegodnej, w samej istocie, panie marszałku, ale więcej niegodnej formą aniżeli zasadą; bo, niestety! aż nadto prawdą jest, że hydra wolności podnosi głowę.
Jeżeli nie będziemy się mieli na baczności, to nim rok upłynie, przepadnie sumienie ludzkie, i oto z jakiego powodu byłem zmuszony przyjąć propozycję pana hrabiego.
— Propozycję tego rodzaju, wyrzekł marszałek, jeśli dobrze rozumiem, ekscelencjo, iż mój zięć zobowiązał się zrobić cię arcybiskupem, a ty zobowiązałeś się zrobić go deputowanym?
— Dla dobra nieba i państwa, tak, panie marszałku.
— A teraz, powiem ci, mości księże, podjął marszałek, gdyś wchodził do mnie przed chwilą, wiedziałem równie dobrze jak ty, co mam myśleć o moralnej stronie hrabiego Rappta...
— Nie wątpię, panie marszałku, wtrącił biskup.
— Gdy wyjdziesz ztąd, mości księże, ciągnął dalej marszałek, będę także wiedział co mam o tobie myśleć.
— Panie marszałku! krzyknął gwałtownie monsignor Coletti.
— Co takiego? zapytał marszałek głosem wyniosłym.
— Niech mi wasza wysokość daruje zdziwienie, ale nie spodziewałem się wcale tego, przyznaję, wchodząc tutaj, jakie ztąd skutki wynikną.
— A jakie wynikną, mości księże?
— Ależ, panie marszałku, jeżeli nie użyjesz całego swego wpływu żeby mnie przywrócić do łask Ojca Świętego, w którego umyśle czerniony jestem przez hrabiego Rappta, będę zmuszony wydać publiczności piśmienne dowody niegodziwości pana hrabiego, a nie sądzę, żeby pan marszałek bardzo był ucieszony, widząc swe dostojne nazwisko skompromitowane w tak gorszących, rozprawach.
— Wytłómacz się pan jaśniej, jeżeli łaska.
— Proszę pana marszałka, wyrzekł biskup, wyciągając z kieszeni list pana Rappta i podając go panu de Lamothe-Houdan.
Twarz starca nabiegła krwią przy czytaniu.
— Proszę pana, powiedział, oddając go z niesmakiem. Rozumiem teraz najzupełniej i widzę po co przyszedłeś do mnie.
Następnie odwracając się, zadzwonił.
— Wychodź ztąd, rzekł, i dziękuj Bogu za sukienkę, która cię okrywa i za miejsce, w którem się znajdujemy.
— Panie generale! zakrzyknął wściekły biskup.
— Cicho! przerwał nakazująco marszałek. Posłuchaj dobrej rady, abyś niekoniecznie miał ten czas za stracony. Nie kieruj dalej sumieniem pani marszałkowej, inaczej mówiąc: niech noga twoja nie postanie więcej w pałacu de Lamothe-Houdan, bo mógłbyś się doczekać, jeżeli nie nieszczęścia, to wielkiego wstydu.
Monsignor Coletti chciał odpowiedzieć, oczy mu płonęły. Już miał rzucić na marszałka najstraszliwsze pioruny, gdy woźny wszedł.
— Odprowadź ekscelencję, powiedział marszałek.
— Sam tego chcesz, mruknął monsignor Coletti, wychodząc od marszałka de Lamothe-Houdan, tak, jak powiedział wychodząc od hrabiego Rappta.
Tylko uśmiech jego był jeszcze bardziej szatański po południu, niżeli z rana.
— Do pani de la Tournelle! zawołał na stangreta.
W przeciągu kwadransa siedział już w buduarze margrabiny, której nie zastał, ale miała wrócić za chwilę.
Właśnie tyle też czasu potrzebował, żeby wygotować swój plan.
I prawdziwie ukartował doskonały. Nigdy może jeszcze zdobywca nie studjował z większą cierpliwością i geniuszem oblężenia miasta. O ile rezultat przedstawiał się pewnym, o tyle napad trudnym był. Z której strony miał najpierw zaczepić? Jakiej broni użyć? Opowiedzieć margrabinie scenę, którą przebył tylko co z hrabią Rapptem, było niepodobnem; między hrabią i nim margrabina nie byłaby się wahała. Biskup wiedział to dobrze, bo znał tyle jej ambicję ile pobożność, a ta wydawała mu się mniejszą niż tamta.
Nie mógł również opowiadać swej rozmowy z marszałkiem de Lamothe-Houdan. Byłoby to dać jej za podstawę człowieka, jak na teraz najmożniejszego z całej rodziny, a jednak trzeba było rozpocząć dzieło i to jaknajprędzej. Ambicja może czekać, zemsta nigdy! A serce biskupa wezbrane było zemstą. Stał na tym punkcie myśli swoich, gdy margrabina weszła.
— Nie spodziewałam się wcale, powiedziała, mieć to szczęście, by widzieć cię, ekscelencjo, dzisiaj. Cóż jest powodem tej dla mnie przyjemności?
— Są to prawie odwiedziny i pożegnanie zarazem, margrabino, odparł monsignor Coletti, podnosząc się i całując więcej z udaną czułością, aniżeli z szacunkiem rękę dewotki.
— Jakto! odwiedziny i pożegnanie zarazem? zawołała margrabina, na której słowa te taki zrobiły skutek, jak gdyby jej kto oznajmił skończenie świata.
— Niestety! tak jest, margrabino, wyrzekł biskup, odjeżdżam, lub przynajmniej odjadę.
— Na długo? zapytała pani de la Tournelle.
— Któż to może wiedzieć, droga margrabino! Na zawsze, być może. Komuż wiadoma godzina powrotu?
— Nigdyś dotąd nie mówił o tym wyjeździe.
— Znam cię, kochana margrabino, znam całą dobrotliwą czułość, jaką masz dla mnie. Wydawało mi się więc, ukrywając wyjazd ten aż do ostatniej chwili, iż zmniejszę jego przykrość. Jeżelim się pomylił, to przebacz.
— Jaka jest przyczyna twojego odjazdu, ekscelencjo? spytała pani de la Tournelle. Jaki cel?
— Przyczyną, odrzekł z namaszczeniem biskup, jest miłość bliźniego; celem, tryumf wiary.
— Wyjeżdżasz dla misji?
— Tak, margrabino.
— Czy daleko?
— Do Chin.
Margrabina wydała okrzyk przerażenia.
— Masz słuszność, ekscelencjo, powiedziała ze smutkiem, może odjeżdżasz na zawsze.
— Trzeba, margrabino! zawołał biskup z uroczystą emfazą, której Piotr Pustelnik dal mu wzór, mówiąc: „Bóg tak chce“.
— Niestety! westchnęła pani de la Tournelle.
— Nie zniechęcaj mnie, kochana margrabino, wyrzekł biskup, udając głębokie wzruszenie. Moje serce i tak aż nadto podlega słabości, gdy pomyślę, że opuszczam takich jak pani wiernych.
— Kiedyż odjeżdżasz, ekscelencjo? zapytała pani de la Tournelle, pełna najwyższego niepokoju.
— Być może jutro, pojutrze z wszelką pewnością. Odwiedziny moje są tedy, tak, jak to miałem honor oznajmić, prawie odwiedzinami pożegnalnemi. Mówię prawie, ponieważ mam misję do przekazania pani, i nie odjadę z sercem zadowolonem, aż będzie spełnioną.
— Co chcesz powiedzieć, ekscelencjo? Wiesz przecie, że nie masz pokorniejszej i przywiązańszej sługi odemnie?
— Wiem o tem, margrabino, i daję dowód tego, zlecając ci posłannictwo najwyższej wagi.
— Mów, ekscelencjo.
— Powziąwszy zamiar wyjazdu, niepokoję się o los dusz, które Bóg raczył powierzyć mojej pieczołowitości.
— Niestety! szepnęła margrabina.
— Nie dlatego, żeby brakowało uczciwych ludzi do prowadzenia moich owieczek, ciągnął dalej biskup, ale że są pewne dusze, które przed tą lub inną regułą postępowania, wytkniętą przezemnie, jako źródło przyszłej ich szczęśliwości, będą się zniechęcać, mieszać, niepokoić w nieobecności swego pasterza zwyczajnego; otóż między temi wiernemi owieczkami, naturalnie pomyślałem o najwierniejszej, pomyślałem o tobie, margrabino.
— Nie mniej spodziewałam się po twem miłosierdziu i troskliwości, ekscelencjo.
— Pracowicie zająłem się, żeby wynaleźć zastępcę przy tobie, margrabino, i zrobiłem wybór z człowieka, którego znasz dostatecznie. Jeżeli wybór mój nie podoba się pani, mów margrabino. Mój rekomendowany jest to osobistość pobożna, człowiek wielkiej uczciwości: ksiądz Bouquemont.
— Nie mogłeś zrobić lepszego wyboru, ekscelencjo, ksiądz Bouquemont jest po tobie człowiekiem najcnotliwszym, jakiego znam.
Ta pochwała zdawała się niedostatecznie cieszyć monsignora, który nie znał wyrównywających mu w cnocie. Lecz ciągnął dalej:
— Tak więc, margrabino, przyjmujesz księdza Bouquemont za spowiednika?
— Z całego serca, ekscelencjo, i bardzo ci dziękuję, żeś z taką sumiennością zajął się losem swej pokornej sługi.
— Jest ktoś inny, margrabino, komu wybór mój nie spodoba się tak, jak tobie.
— O kim chcesz mówić?
— O hrabinie Rappt. Uważałem, iż wiara jej jest niezmiernie chłodna, bezczynna od kilku tygodni. Młoda ta kobieta z uśmiechem idzie nad przepaścią. Bóg tylko raczy wiedzieć kto będzie mógł ją zbawić!
— Ja spróbuję, ekscelencjo, chociaż powiedziawszy prawdę, wątpię o skutku. Jest to dusza zatwardziała, i tylko cud mógłby ją zbawić; ale użyję całego nad nią wpływu a jeżeli mi się nie uda, wierzaj ekscelencjo, że nie będzie to pochodziło z braku poświęcenia dla naszej świętej religji.
— Znam twoją pobożność i gorliwość, margrabino, a jeżeli ściągam uwagę twą na godny litości stan tej duszy, to dlatego, że znam przywiązanie twoje do naszej świętej matki Kościoła; to też chcę ci dać sposobność do okazania nowego dowodu, powierzając ci delikatną misję najwyższego znaczenia. Co się tycze hrabiny Rappt, działaj i mów to, co ci serce podyktuje; a jeśli ci się uda, niechaj Bóg odpuści tej grzesznicy. Ale jest jeszcze ktoś inny, na kogo ty wywierasz wielki wpływ, i na tę to właśnie osobę chcę skierować całą twoją troskliwą baczność.
— Chcesz mówić o księżnie Reginie, ekscelencjo?
— W rzeczywistości, o marszałkowej de Lamothe-Houdan. Nie widziałem jej od dwóch dni, ale była tak mizerną, tak zmienioną i wątłą, iż, albo się grubo mylę, albo ciało jej śmiertelnie jest dotknięte i wkrótce dusza ta przed Bogiem stanie.
— Księżna bardzo jest chora, ekscelencjo; nie chce przyjmować żadnego lekarstwa.
— Wiem o tem; to też mogę rzec, nie obawiając się pomyłki, iż niezadługo księżna opuści swą powłokę śmiertelną. Ale stan jej duszy tak mnie przestrasza niezmiernie! Komu ją powierzyć w tej ostatniej chwili? Wyjąwszy ciebie, wszystko co ją otacza, psuje to co zrobiliśmy dla jej zbawienia. Ponieważ jest bez oporu, bez woli, bez siły, będą naciskać na nią, i kto może przewidzieć co ci niegodziwcy zrobią z tej biednej istoty?
— Nikt nie ma władzy nad księżną, odparła pani de la Tournelle, jej niedołęztwo i słabość są wielkiem zabezpieczeniem jej zbawienia. Można w nią wmówić wszystko co się będzie chciało.
— Ty, margrabino, być może. Jabym też może potrafił; ale dla tego samego, że będzie robić i mówić wszystko co łechcą, ażeby mówiła i robiła, przeto uczyni złe, jeśli jej poradzą.
— Ktoby był tak zuchwałym, albo raczej tak podłym? spytała margrabina.
— Ten, kto ma największą władzę nad jej umysłem, bo przed nim sumienie jej miesza się szczególnie: jej mąż, jednem słowem, marszałek de Lamothe-Houdan.
— Ależ mój brat nigdy nie myślał zmienić usposobienia umysłu marszałkowej.
— Mylisz się, margrabino, męczy ją, łamie, rzuca w nią ziarno swej bezbożności. Biedna istota odebrała tysiąc ran. Wierzaj mi, jeśli się nie będziemy mieli na baczności, on swego dokaże.
— Tylko dla tego, że z twoich ust słyszę te wyrazy, daję im wiarę.
— Trzeba było, żeby on je był wymówił, ażebym ja uwierzył... Wychodzę od niego w tej chwili, i podczas burzliwej rozmowy, w której zrobił mi swe wyznanie wiary, przejrzałem jego nieprawości; ale to był dopiero początek rozmowy. Czy wiesz, margrabino, jaki był jej rezultat? Marszałek po kilku zdaniach nieokreślonych, niezrozumiałych w ustach uczciwego człowieka, dał mi do zrozumienia najformalniej, to nawet nie do uwierzenia! żebym odtąd nie kierował sumieniem księżnej.
— Wielki Boże! zawołała margrabina z najwyższą zgrozą.
— To cię tak przejmuje, margrabino?
— To mnie napełnia boleścią, odrzekła dewotka.
— Otóż, mówił dalej monsignor, jest to piękna misja do spełnienia; chodzi o to, żeby wyrwać tę duszę z jarzma! by zbawić za jakąbądź cenę, za cenę siebie samej, istotę z niedoli. Liczyłem na ciebie, kochana moja penitentko, i śmiem wierzyć, że się nie omyliłem.
— Ekscelencjo! zawołała margrabina pod wpływem najgorliwszego uniesienia, za kwadrans zobaczę się z marszałkiem, i tak prawda, jak wierzę w tego Boga, nim godzina minie, zmuszę marszałka do wejścia w siebie, i zegnę go na kolana u stóp twoich w postawie żalu i pokory.
— Nie rozumiesz mnie, margrabino, podjął biskup trochę zniecierpliwiony, nie idzie tu o marszałka, i, między nami mówiąc, proszę cię, nie wspominaj mu jednego słowa z tego wszystkiego, nie rób nawet najmniejszej aluzji. Nie potrzebuję tłómaczeń marszałka. Wiem oddawna czego się mam trzymać, gdy chodzi o próżność złości ludzkiej; odjeżdżam, a odjeżdżając, przebaczam mu!
— Święty człowiek! szepnęła margrabina wzruszonym głosem i z wilgotnemi oczyma.
— Wszystko o co cię proszę, margrabino, ciągnął dalej monsignor Coletti, jest to, ażebym miał pewność przed odjazdem, że ta dobra dusza pozostaje w dobrych rękach!; inaczej mówiąc, błagam cię, kochana margrabino, byś nie tracąc czasu, poszła do marszałkowej de Lamothe-Houdan i skłoniła ją do przyjęcia na moje miejsce za spowiednika szanownego księdza Bouquemont. Będę miał przyjemność widzieć się z nim tego wieczora i dać mu poufne w tej mierze instrukcje.
— Nim godzina upłynie, ekscelencjo, powiedziała margrabina, ksiądz Bouquemont zostanie przyjęty jako przewodnik sumienia księżnej Riny i powiem ci za kwadrans, czy w tejże chwili nie oczekuję odwiedzin godnego kapłana.
Zaledwie wymówiła te słowa, gdy panna służąca weszła do buduaru, oznajmiając księdza Bouquemont.
— Proś księdza dobrodzieja, rzekła margrabina tryumfująco.
W chwilę potem wszedł ksiądz Bouquemont.
Natychmiast obznajomiono go z tokiem rozmowy; mianowicie, że jego ekscelencja wyjeżdża i że marszałkowa de Lamothe-Houdan jest bez spowiednika.
Ksiądz Bouquemont, który ani śmiał przypuszczać żeby go ten los spotkał, wydał się głośno ze swoją radością, dowiadując się, iż został wybrany. Wejść w tę znakomitą rodzinę oraz do tegn bogatego pałacu Lamothe-Houdan, mieć kierunek nad całym tym szlachetnym domem, co za piękny sen! Nigdy godny kapłan nie śmiałby o podobnym zamarzyć i zdawało mu się, że go do nieba biorą, kiedy mu oznajmiono jego szczęście.
Margrabina de la Tournelle poprosiła obu duchownych o pozwolenie wydalenia się na chwilę do swego gabinetu, i zostawiła ich samych.
— Mości księże, zawołał biskup, przyrzekłem ci dać przy pierwszej sposobności środek wywyższenia się według twoich zasług; sposobność ta przedstawia się, środek masz.
— Ekscelencjo, zawołał ksiądz, bądź pewien wiecznej wdzięczności od swego poświęconego sługi.
— Poświęcenia też w samej istocie twojego będę potrzebował, mości księże, w tej okoliczności, nie dla siebie, ale dla naszej świętej religji. Robię cię na swojem miejscu arbitrem cudzej doli i śmiem wierzyć, iż działać będziesz tak, jak ja sam działałem.
Słowa te, wyrzeczone trochę uroczyście, wznieciły nieokreśloną nieufność w umyśle księdza Bouquemont, już i tak podejrzliwego. Spoglądał na biskupa okiem, które wyrażało jasno: „Gdzie u licha on mnie wiedzie? Trzymajmy się ostro“.
Biskup co najmniej równie nieufny jak jego partner, odgadł te podejrzenia, i żeby je zniweczyć, użył niewielu słów.
— Jesteś wielkim grzesznikiem, mości księże, powiedział, a ja dając ci świetne stanowisko, podaję ci środek zatarcia największych twoich grzechów. Prowadzenie sumienia pani marszałkowej de Lamothe-Houdan jest dla religji dziełem najużyteczniejszem i najpłodniejszem w następstwa. Według tego jaką miarką odmierzasz, taką ci też będzie odmierzone. Za trzy dni wyjeżdżam. Wszyscy sądzić będą, że jestem w Chinach, ty tylko jeden będziesz wiedział, że mieszkam w Rzymie. Tam to przysyłać mi będziesz listy, w których opisywać mi proszę najszczegółowiej jak tylko można swoje wrażenia co do duszy marszałkowej i co do stanu rzeczy.
— Ale, ekscelencjo, zauważył ksiądz, jakim trybem działać powinienem na umysł pani marszałkowej? Mam honor znać ją tylko z tego co ludzie o niej mówią i mogę postawić się w bardzo kłopotliwem położeniu, działając tak, jak wasza ekscelencja żąda.
— Mości księże, popatrz mi w oczy, powiedział biskup.
Ksiądz podniósł głowę, ale ciężko mu było inaczej się patrzeć w twarz biskupa jak z ukosa.
— Czy będziesz dla mnie z poświęceniem lub nie, mości księże, wyrzekł surowo monsignor Coletti, mało mnie to obchodzi. Od dawien dawna poznałem się już z niewdzięcznością ludzką. Ale chodzi mi o to, abyś był dla mnie z poświęceniem pozornem, to jest głuchem i ślepem; żebyś był wykonawcą mojej woli, narzędziem moich zamiarów. Czy czujesz w sobie dosyć odwagi, jakąkolwiek byłaby pycha twoja (a jest ona wielką), stać mi się biernie posłusznym? Uważaj, że własny interes cię do tego obowiązuje, bo grzechy twoje pod tym tylko warunkiem będą ci odpuszczone.
Ksiądz chciał odpowiedzieć. Biskup go zatrzymał.
— Rozważ, zanim odpowiesz, rzekł mu, rozpatrz szczerze, do czego się zobowiązujesz, i odpowiedz, jeżeli czujesz się na siłach dotrzymania obietnicy.
— Którą mi drogę wskażesz, tą pójdę, ekscelencjo; jak mi każesz działać, tak będę, odrzekł głosem pewnym ksiądz Bouquemont po chwili namysłu.
— Dobrze! powiedział biskup, podnosząc się. Gdy wyjdziesz od marszałkowej de Lamothe-Houdan, zajdź do mnie, dam ci potrzebne wskazówki.
— Przysięgam wypełnić je z całem waszem zadowoleniem, ekscelencjo, wyrzekł ksiądz, kłaniając się.
Przy tych słowach margrabina wróciła i skłoniwszy się z szacunkiem biskupowi, uprowadziła z sobą księdza do marszałkowej de Lamothe-Houdan.
Przypominacie sobie, kochani czytelnicy, tę zachwycającą czerkieskę, słabo zarysowaną przez nas, a jeszcze niewyraźniej dostrzeżoną przez was, księżnę Rinę Tchouvadiesky, marszałkowa de Lamothe-Houdan, która leniwie wyciągnięta na miękkich poduszkach otomany, spędzała życie w marzeniach, w połowie jedząc, nakształt Peri, różane konfitury, w połowie przesuwając bezmyślnie pachnącemi ziarnkami swego różańca.
Mógł jej kto jak chciał szukać, nigdzie jej nie znajdował. Nigdzie jej nie widywano; odgadywano ją raczej.
Tysiące różnych historyj krążyło o niej, tyczących się jej odosobnienia, wniosków, niemających żadnego sensu i żadnej podstawy, kłamliwych plotek, wymyślonych według upodobania przez potwarz i zazdrosne koterje salonowe.
Powiemy jaknajprędzej, iż odgłos złośliwych tych szeptów nie doszedł nawet do progu spokojnego pałacu księżnej, ukrytej, albo żeby lepiej określić, zagrzebanej w swym pokoju, nie przestępującej nogą za jego próg ani dla użycia powietrza ani przechadzki.
Ponieważ nic nie mówiła i nic nie robiła takiego coby uwagę drugich ściągało, nie słyszała też nic z tego, co o niej mówiono. Mało kogo przyjmowała: męża, córkę, margrabinę de la Tournelle, monsignora Coletti swego spowiednika i pana Rappta; a nawet odwiedziny tego ostatniego stawały się coraz rzadsze. Po za temi odwiedzinami żyła w najzupełniejszej samotności, jak odosobniona roślina pośród dzikich krzewów. Rzecby można, że nie patrzyła nigdy ani wewnątrz, ani obok siebie, tylko w górę.
Oczy jej ciała, tak jak i wzrok duszy, to jest jej myśli zdawały się pogrążone w niezmierzonych obszarach sfer niebieskich. Gdziekolwiek skierowała wzrok, zdawała się coś widzieć. Zapominała z pogardą o ziemi, rozpościerała skrzydła i ulatała w niebiosa, po za światy nieznane!
Było to jednem słowem niedołęztwo, miękkość, marzenie, zachwyt, uosobione w kobiecie. Żyła marzeniem, a spodziewała się umrzeć z dnia na dzień. Nic ją nie wstrzymywało, a wszystko powoływało; gdyby Bóg każdej chwili zawołał na nią, mogłaby odpowiedzieć (oddawna była przygotowaną) tak jak łowiec z Mohikanów Coopera, w chwili kiedy umierał: „Otom jest, Panie, czego chcesz odemnie?“
Jeżeli prócz tego kochani moi czytelnicy zechcą łaskawie przypomnieć, iż młoda ta szlachetna i piękna księżniczka, pochodząca od starych hanów, to jest z najstarożytniejszego pnia, poślubiła marszałka de Lamothe-Houdan prawie mimo wiedzy, a tylko skutkiem wspólnej narady dwóch cesarzów, zrozumieją iż marszałek de Lamothe-Houdan, zestarzały przed czasem pod piekącem słońcem na polach bitwy, wcale się nie nadawał do urzeczywistnienia słodkich marzeń młodej dziewicy, gorącej duszą i ciałem zarazem.
Ale bogowie chwili tak chcieli.
Wreszcie wracamy dla tego do tych szczegółów, że obszar naszej książki, usuwając z oczu, a tem samem z umysłu naszych czytelników, osobistości, które w niej grają rolę, zaciera lekko też osobistości w pamięci.
Taką tedy była księżniczka Rina, gdy hrabia Rappt zjawił się u niej.
Hrabia Rappt, młody, piękny, śmiały, znalazł sposób na odżywienie tego zeschłego serca i do zaszczepienia w niem ziarna nadziei.
Księżniczka sądziła przez chwilę, że to widziadło miłości, ziemi obiecanej kobiet, i radośnie rozpoczęła słodką pielgrzymkę. Ale w połowie drogi poznała z jakim towarzyszem podróży ma do czynienia. Pycha, ambicja, lodowatość, samolubstwo hrabiego, bardzo prędko dały jej się poznać. Hrabia Rappt dla niej był drugim mężem, tylko mniej dobrym, mniej szlachetnym, mniej pobłażającym, albo raczej więcej despotycznym niż pierwszy.
Przyjście na świat Reginy na chwilę rozżarzyło iskierkę tego zagasłego serca. Ale chwila ta była jednym tylko błyskiem. Pierwszy pocałunek, który marszałek de Lamothe-Houdan złożył na czole dziecka, przeszył do głębi wnętrzności matki. Cała jej dusza wzburzyła się, i począwszy od tej chwili biedna Regina stała się dla niej, nie wstrętną, ale obojętną.
Narodziny małej Pszczółki, w kilka lat później, nie wywarły na niej innego wrażenia. Serce jej uschło nazawsze.
Oto jest istotna przyczyna jej odosobnienia; był to długi akt skruchy, niemy, wewnętrzny, bez szemrania i żalu.
Jedynym powiernikiem tej pokutującej duszy był monsignor Coletti. Jemu tylko wyjawiła ona swe błędy, i on jeden tylko rozumiał jej ponurą boleść.
Żeby określić do jakiego stopnia, do jakich granic doszła nieczułość, dość będzie wyznać naszym czytelnikom, że skończyło się na wewnętrznem zadrżeniu, gdy dowiedziała się o małżeństwie córki z hrabią Rapptem, ale marszałkowa nie usiłowała nawet zbijać przyczyn jakie stawiał hrabia, aby złagodzić potworność swej zbrodni.
Było w tej rezygnacji trochę fatalizmu muzułmańskiego.
Od tego czasu nic nie mówiąc, nie wydała najmniejszej skargi; ciało jej w zjednoczeniu z duszą niszczało codzień więcej. Czuła, że umiera, a myśl śmierci takież samo na niej wywierała wrażenie, jak wspomnienie życia.
Na tym punkcie stała w chwili, gdy marszałek de Lamothe-Houdan rozstał się z monsignorem Coletti. Jakkolwiek młoda jeszcze, już włosy jej z czarnych stały się białemi; cała twarz była tej samej białości, do tego stopnia, iż można było rzec o niej, iż to jest grobowa maska umarłej.
Nie słysząc żadnej z jej ust skargi, nikt też nie zajmował się nią, prócz Reginy, która po dwakroć posyłała jej swego lokaja, ale księżna uparcie odmówiła przyjęcia.
Jaka była jej choroba? Nikt tego nie mógł orzec, bo nigdy nikt nie wiedział. Żeby najlepiej określić, użyjemy tu popularnego wyrażenia, mówiąc iż „podkopywała się“.
Była to budowa zrujnowana, począwszy od szczytu aż do fundamentów, bez widocznego powodu; jedna z owych palm afrykańskich, która gaśnie potrochu z braku wody lub świeżego powietrza.
W tym stanie umysłu księżna zdawała się nie należeć już do ziemi i chciała tylko przeżyć w spokoju pozostające jej dni do śmierci.
Ale margrabina de la Tournelle a raczej monsignor Coletti inaczej zdecydowali.
Kiedy wskutek wydalenia prałata z pałacu de Lamothe-Houdan i podstawienia uczynionego przez monsignora Coletti, który na sposób Partów rzucał strzałę, margrabina ukazała się u księżniczki, poprzedzając księdza Bouquemont, ta odmówiła po trzykroć, niechcąc jej przyjąć, mówiąc, iż się modli i nie chce żeby jej przeszkadzano. Ale margrabina nie była kobietą, której by można tak łatwo się pozbyć; odpowiedziała służebnej, ukazując księdzu fotel i siadając sama:
— Poczekam, póki księżna nie skończy się modlić.
Biedna księżna była więc zmuszoną cokolwiekbądź przyjąć margrabinę i jej towarzysza.
— Przychodzę oznajmić ci bardzo smutną nowinę, rzekła margrabina, przybierając głos najtkliwszy.
Marszałkowa wyciągnięta na szezlągu nawet głowy nie odwróciła. Margrabina mówiła dalej:
— Nowina, która cię zmartwi, kochana siostro.
Księżna ani się poruszyła.
— Monsignor Coletti opuścił Francję, ciągnęła dalej dewotka z rozpaczoną miną. Jedzie do Chin.
Księżna doznała, dowiadując się tej smutnej nowiny, wzruszenia podobnego temu, jakie byłaby uczuła, słysząc przechodnia mówiącego: „Pogoda się zmieni!“
— Sądzę, iż odczuwasz w części zmartwienie jakiem przejęci będą wszyscy prawdziwie wierni, dowiadując się, że ten święty człowiek opuszcza nas może na zawsze; ponieważ każdej chwili w tych dzikich krajach Chin, życie tęgo męczennika będzie narażone.
Księżna nic nie odpowiedziała. Ograniczyła się na powolnem poruszeniu głową w sposób najzupełniej obojętny.
— W swej prawdziwie ojcowskiej pieczołowitości, podjęła niezrażona margrabina, monsignor Coletti pomyślał, iż potrzebujesz więcej niż kiedybądź jego podpory.
W tej chwili księżna poczęła przesuwać różaniec z pewnym rodzajem gorączki. Chciała niecierpliwość, jaką wzbudzała w niej ta rozmowa, zrzucić na pierwszy lepszy przedmiot.
— Monsignor Coletti, ciągnęła nieustraszenie pani de la Tournelle, sam wybrał tego, który ma po nim nastąpić. Mam więc zaszczyt przedstawić ci księdza Bouquemont, który pod każdym względem godnym jest zastępcą świętego człowieka.
Ksiądz Bouquemont powstał i skłonił się księżnie o tyle służalczo, o ile mógł, i bezpotrzebnie, bo bezsilna czerkieska poprzestała na kiwnięciu powtórnem głową, ale poruszenie to nic nie wyrażało.
Margrabina spojrzała na swego towarzysza, wskazując na księżnę z miną, która znaczyła: „Jaka to idjotka!“
Ksiądz wzniósł pobożnie oczy w górę, z miną która oznaczała: „Niech Bóg się nad nią zmiłuje“. I po tej religijnej przemowie usiadł, uważając, że napróżnoby stał kiedy księżna nie widzi go.
Wszelakoż rumieniec i gorączkowa niecierpliwość biły do twarzy margrabinie; zrobiła jeden krok ku otomance, a trzymając się z tej strony, gdzie zwieszały się nogi księżnej, stanęła twarz w twarz z chorą. Kiwnęła na księdza Bouquemont, który podniósł się z krzesła i stanął obok niej.
— Oto jest, wyrzekła pani de la Tournelle, popychając księdza, ksiądz Bouquemont; bądź łaskawą powiedzieć czy raczysz go przyjąć, księżno?
Czerkieska otworzyła powoli oczy i spostrzegła stojącą, nie dalej jak o dwa kroki od twarzy, zamiast anioła białego z swych marzeń, istotę czarno przybraną, która zrobiła na niej wrażenie przychodzącego po nią grabarza. Zadrżała nasamprzód; następnie zatrzymując dłużej wzrok na księdzu, uśmiechnęła się. Lecz jakimże gorzko smutnym uśmiechem! „Śmierć nie jest tak straszną^, zdawał się mówić ten uśmiech. Jednak nic nie odrzekła.
— Tak, czy nie, księżno, zawołała margrabina w najwyższym gniewie, czy przyjmujesz na spowiednika księdza Bouquemont, w miejsce monsignora Coletti?
— Tak, szepnęła księżna stłumionym głosem, jakby mówiła: Zrobię wszystko co chcecie, abyście sobie tylko poszli oboje i zostawili mnie w spokoju, żebym mogła umrzeć.
Margrabina promieniała.
Ksiądz Bouquemont sądził, iż przyszła chwila, w której będzie mógł ściągnąć słowem uwagę księżnej. Począł tedy recytować jakąś czułą homilię, której księżna cierpliwie aż do końca słuchała, dlatego, iż słuchając, zapewne nic nie słyszała.
Margrabina de la Tournelle, powiedziawszy: Amen! przeżegnała się pobożnie i podchodząc ku księżnie, podczas, gdy ksiądz Bouquemont odstępował na stronę;
— Los twój, wyrzekła, spoglądając na umierającą z ukosa, jest odtąd w rękach księdza Bouquemont. Gdy mówię twój los, rozumiem pod tym wyrazem także los całej rodziny. Nosisz imię rodu, który przez wieki był przedmiotem czci dla prawdziwych chrześcian. Idzie więc o to, wszyscy jesteśmy śmiertelni! żeby z nabożeństwem rozpatrzeć, czy czasem czyn jaki w naszem życiu nie rzuci, jak nas już nie będzie, fałszywego cienia na świetne herby naszych przodków. Ksiądz Bouquemont jest cnotliwym człowiekiem, w którego ręce, ze względu na ciebie, złożoną jest chwała bez plamy naszej rodziny; chciej więc, księżno, przed odejściem podziękować księdzu Bouquemont za poświęcenie jakiego daje dowody, podejmując się tak trudnego zadania.
— Dziękuję! szepnęła krótko księżna, nie odwracając głowy.
— I wyznaczyć dzień, ciągnęła oburzona margrabina.
— Jutro! odpowiedziała z tą samą obojętnością marszałkowa de Lamothe-Houdan.
— Chodź, księże dobrodzieju, rzekła pani de la Tournelle pąsowa ze złości, i tymczasem, nim księżna raczy złożyć ci podziękowanie, na jakie zasługujesz, przyjmij za nią odemnie najgorętsze dzięki.
Następnie, dając znak księdzu, uprowadziła go, mówiąc głosem krótkim i suchym:
— Żegnam cię, księżno.
— Żegnam, odpowiedziała księżna tonem, w którym trudno było dopatrzeć najmniejszego zniecierpliwienia. Potem, przyciągając kryształowe naczynie, zanurzyła w niem łyżkę i poczęła jeść różane konfitury.
Wieczorem, tegoż samego dnia, jak sobie przypominamy, prałat włoch naznaczył godzinę u siebie księdzu Bouquemont.
Ksiądz zastał biskupa zajętego ostatniem przygotowaniem do podróży.
— Wejdź do gabinetu, księże, powiedział biskup, za chwilę będę ci służył.
Ksiądz odszedł.
Wtedy monsignor Coletti zwracając się do służącego:
— Osoba, którą kazałem zawołać, czy jest w mojem oratorjum?
— Jest ekscelencjo odpowiedział służący.
— Dobrze. Nie przyjmuję nikogo prócz margrabiny de la Tournelle.
Służący skłonił się.
Monsignor przeszedł do oratorjum.
Tam w jednym rogu stało coś chudego, sinego, z długiemi włosami, które nadawały temu co miał szczęście je nosić, pochlebne podobieństwo z Bazylim z „Wesela Figara“.
Osobistość tę czytelnicy moi zapomnieli, lecz w dwóch słowach przypomnimy ją ich pamięci: jest to ulubieniec wynajemczyni krzeseł, jeden z zaufanych pana Jackala, tak zwany Avoine, który cudem wyrwawszy się z zawichrzenia przy ulicy św. Dyonizego, powrócił do swej siedziby na ulicy Jerozolimskiej.
Zapewne zadziwi się czytelnik widząc tę schorzałą osobistość u naszego włocha-jezuity, lecz kto pójdzie za nami do jego oratorjum, niezadługo zbudowanym będzie tem, co usłyszy.
Spostrzegłszy monsignora Coletti, Avoine skrzyżował ręce na piersiach.
— I cóż, zapytał wioch, jakiż jest rezultat twoich poszukiwań? Mów zwięźle i nie głośno.
— Rezultat jest jaknajlepszy, ekscelencjo, nie potrzebuję długich poszukiwań: są to dwaj najwięksi intryganci z całego chrześciaństwa.
— Zkąd oni pochodzą?
— Z tych samych stron co ja, ekscelencjo.
— A z których ty pochodzisz?
— Z mego rodzinnego miejsca: z Lotaryngji.
— Z Lotaryngji?
— Tak jest, wasza ekscelencja zna zapewne przysłowie: „Lotaryngczyk, zdrajca Boga i bliźniego.“
— To pochlebne dla ciebie i dla nich. A gdzie pobierali nauki.
— W seminarjum w Nancy, tylko księdza wypędzili ztamtąd.
— Dlaczego?
— Dość, gdy wasza ekscelencja powie mu, iż wie dlaczego, nie będzie nalegał, pewien jestem, o wytłómaczenie.
— A jego brat?
— A! ten, to co innego, wiem o nim szczegóły dokładne. Król Stanisław, będąc opiekunem małego kościółka w okolicach Nancy, darował kościołowi obraz Chrystusa, Van Dycka. Potrochu, obsługujący kościół, zapomnieli o wartości tego obrazu, na którym dobrze się poznał malarz Bouquemont. Prosił, i pozwolili mu zdjąć z niego kopję; gdy wykończył kopję, podłożył ją w miejsce oryginału, a oryginał sprzedał za siedm tysięcy franków do muzeum w Antwerpji. Sprawa ta się rozniosła i zapewne byłyby z tego wynikły pewne nieprzyjemności dla malarza-artysty, gdyby ksiądz, który był już wówczas przyjęty do zgromadzenia Saint-Acheul, nie był znalazł poparcia u przełożonego. Rzecz się przyciszyła, ale pierwszego lepszego dnia, skoroby tylko sprawa ta podniesioną została przez człowieka takiej wagi, jak wasza ekscelencja, odzyskałaby całą swą doniosłość.
— Dobrze, słyszałem też, że nazwisko, które noszą, nie jest właściwie ich nazwiskiem. Czy wiesz co o tem?
— Ich rzeczywista nazwa jest Madon, ale nie Bouquemont.
— Od czasu jak opuścili Nancy jak żyli?
— Fizycznie dość dobrze, moralnie bardzo źle, oszukując i zaciągając długi, gdy nie mieli kogo oszukiwać. Gdyby tylko wasza wysokość dała mi dwadzieścia cztery godzin, mogę zaręczyć, iż dowiedziałbym się wszystkiego pod tym względem.
— Napróżno, odjeżdżam dziś wieczorem, a odjeżdżam, dowiedziawszy się tego, com chciał wiedzieć. Potem dobywając pięć ludwików z sakiewki: Oto jest zaliczka, powiedział, dając pięć sztuk złota Avoinowi, być może, iż otrzymasz rozkazy bez podpisu; każde takie polecenie będzie opatrzone maleńkim mandatem, mającym na celu wynagrodzenie cię za trudy; odsyłać będziesz odpowiedź na te zlecenia poste-restante w Rzymie, trzy X położysz na kopercie, po tem będę je poznawał.
Avoine skłonił się z giestem, który oznaczał: „Czy to już na teraz wszystko?“ Monsignor zrozumiał.
— Szpieguj wszystkie poruszenia tych dwóch ludzi, ażebyś był gotów dać mi o nich objaśnienia. Idź już sobie.
Avoine wyszedł cofając się.
Monsignor Coletti czekał aż się drzwi zamkną, a po chwili milczenia i rozmysłu:
— A teraz do drugiego, wyrzekł.
Potem, wyszedłszy z oratorjum, przeszedł przez salon i wkroczył do gabinetu.
Tam siedział ksiądz Bouquemont zagłębiony w fotelu, kręcąc młynka palcami i spoglądając w sufit.
— No cóż, mości księże, zapytał, czy będziesz mógł powiedzieć co zaszło u marszałkowej de Lamothe-Houdan?
— Księżna zdaje się, iż przyjęła mnie za spowiednika, odrzekł ksiądz.
— Jakto, zdaje się? zapytał jezuita głosem zdziwionym.
— Księżna nie bardzo jest rozmowna, podjął ksiądz. Wasza wysokość musi przecież o tem cokolwiek wiedzieć. Nie mogę więc rzec napewno jakie na niej wywarłem wrażenie, i oto dlaczego miałem honor powiedzieć waszej ekscelencji: zdaje mi się, że księżna mnie przyjęła.
— Wszelakoż, zahaczyłeś się w tym domu?
— Takie jest przekonanie margrabiny de la Tournelle, — Kiedy tak, to powinno ono być i twojem. Nie mówmy więcej o tem. Stanąwszy na tym punkcie, kazałem ci przyjść, ażeby ci dać instrukcje tyczące się postępowania względem pani marszałkowej de Lamothe-Houdan.
— Czekam na wasze rozkazy, ekscelencjo.
— Nim wejdziemy na tor rozmowy, dwa słowa jeszcze co do środków, jakie posiadam dla zniszczenia twoich skrupułów w razie mało przypuszczalnym, gdybyś je miał, a nawet w razie potrzeby dla zamienienia twojego wahania się w poświęcenie. Byłeś wypędzony z seminarjum w Nancy. Wiem dla jakich powodów. Tyle, co się tyczy ciebie. Co do twojego brata, wiesz zapewne, iż znajduje się w muzeum w Antwerpji pewien obraz Chrystusa przez Van Dycka...
— Ekscelencjo! przerwał ksiądz Bouquemont, czerwieniąc, dlaczego przypuszczać, iż potrzebujesz odwoływać się do pogróżek, ażeby zrobić to, czego pragniesz od najpokorniejszych sług twoich?
— Ja nie przypuszczam. Mam grę pewną. Jestem wielki gracz. Rzucam karty na stół, ot i wszystko.
Ksiądz zacisnął wargi, ale nie dość uważnie, żeby nie można było słyszeć zgrzytnięcia zębami; spuścił oczy, ale niedość szybko, iżby prałat nie spostrzegł ognia, jaki w nich błysnął.
Monsignor Coletti poczekał chwilkę, aż ksiądz nabrał pewności siebie.
— A! westchnął jezuita, a teraz kiedyśmy się zrozumieli, posłuchaj. Marszałkowa de Lamothe-Houdan jest umierającą, niedługo będziesz jej spowiednikiem, lecz przy gorliwości i rozumie minuty znaczą dnie, a dnie lata.
— Słucham, ekscelencjo.
— Gdy wyspowiadasz księżnę, zrozumiesz część instrukcyj, jakie ci dam i jakie dotąd mogą wydawać ci się trochę niejasne.
— Postaram się zrozumieć, odparł ksiądz Bouquemont z uśmiechem.
— Marszałkowa dopuściła się błędu, powiedział prałat, błędu takiej natury i takiej wagi, iż, jeżeli nie otrzyma przebaczenia od osoby, którą obraziła, wątpię bardzo, czy otrzyma niebo; właśnie to chciałem, żebyś jej wykazał.
— Do tego, ekscelencjo, potrzeba wiedzieć, jakiej natury jest błąd, żeby wykazać potrzebę przebaczenia ziemskiego.
— Dowiesz się, jak ci księżna powie.
— Chciałbym mieć czas przygotować sobie dilemnaty.
— Przypuść naprzykład, iż to jest jeden z owych, ważnych błędów, na odpuszczenie którego potrzeba było aż słowa Chrystusowego.
— Cudzołóztwo? pospieszył powiedzieć ksiądz.
— Uważaj, że ci tego nie wyszczególniam, wyrzekł włoch. Ale w razie, gdyby to było cudzołóztwo, czy sądzisz, że księżna otrzymałaby przebaczenie od Boga, gdyby go nie otrzymała pierwej od męża?
Mimowoli ksiądz zadrżał; widział niewyraźnie cel włocha, i jakkolwiek zepsutym był, ta florencka zemsta przerażała go. Lepiej by może zrozumiał i może mniej się lękał trucizny Medyceuszów i Borgjów. Ale, jakkolwiek potworną była ta sprawa, nie myślał robić najmniejszej uwagi; czuł iż jest jak zając pod łapą tygrysa.
— I jakże, zapytał włoch, podejmujesz się?
— Nie mam nic przeciwko temu, ekscelencjo, tylko chciałbym zrozumieć...
— Zrozumieć! a to na co? Czy to już tak dawno, jak zostałeś przyjęty do świętego stowarzyszenia, iżeś zapomniał pierwszego jej prawa: „Perinde ac cadaver.“ Bądź posłusznym bez uwag, rozmysłów, ślepo posłusznym bądź jak trup.
— Zgadzam się, wyrzekł uroczyście ksiądz, odwołany do praw reguły, wypełnię wiernie misję, którą mi powierzasz, i posłusznym będę jak trup.
— Otóż tak dobrze! powiedział monsignor Coletti. I idąc do biurka, wyjął mały pugilares dobrze wypchany. Wiem, że jesteś biedak, a nawet potrzebujący, wyrzekł, możesz, a to wskutek zleceń, które ci daję, narażonym być na koszty nadzwyczajne. Sądzę, że ci dłużnym pozostaję, gdy bierzesz na mój rachunek wszystkie ciężary doczesne posłannictwa, jakie ci przekazuję. Po jego dokonaniu dostaniesz, jako nagrodę twych dobrych usług, sumę wyrównywającą tej, jaka się mieści w tym pugilaresie.
Ksiądz Bouquemont zarumienił się i zadrżał z radości zarazem, a potrzeba mu było zebrać całą siłę panowania nad sobą, żeby wziąć pugilares końcami palców i włożyć do kieszeni, nie dowiedziawszy się jaką sumę zawiera.
— Czy mogę już się oddalić? zapytał, tak spieszyło mu się teraz pożegnać z włochem.
— Jeszcze słówko, wyrzekł tenże.
Ksiądz skłonił się.
— Jak jesteś z margrabiną de la Tournelle?
— Bardzo dobrze, ekscelencjo.
— A z hrabią Rapptem?
— Jak najgorzej.
— Tym sposobem nie masz żadnej przyczyny, ani żadnej chęci stać się dlań przyjemnym?
— Żadnej, ekscelencjo, przeciwnie.
— I gdyby nieuniknione nieszczęście miało spaść na kogo, to wołałbyś, żeby spadło na niego raczej, niż na kogo innego!
— A! zawołał ksiądz, którego twarz zarumieniła się z radości, rozumiem teraz.
— Milczenie, mości księże! nie masz potrzeby wiedzieć o tem.
— Nim tydzień upłynie, wasza ekscelencja otrzyma świeże wieści. Gdzie mam adresować?
— Do Rzymu, przy ulicy Umilta.
— Dziękuję, ekscelencjo, i niechaj Bóg prowadzi cię w podróży!
— Dziękuję, mości księże; choć życzenie niepewne, intencja wszelakoż jest dobra.
Ksiądz skłonił się i wyszedł skrytemi drzwiczkami.
A wracając do salonu, monsignor Coletti zastał tam margrabinę de la Tournelle.
Stara dewotka przyszła pożegnać się ostatecznie ze swym spowiednikiem.
Ten zaś, ukończywszy wszystko, co miał do załatwienia w Paryżu, i któremu chodziło o to, żeby go jaknajprędzej opuścić, miał jeden środek celem skrócenia łzawej sceny, jaką przyszła mu wyprawić stara margrabina, i już miał go użyć, gdy lokaj margrabiny wszedł z całym pospiechem i oznajmił, że marszałkowa de Lamothe-Houdan dostała tak gwałtownego ataku nerwów, iż obawiają się, ażeby nie umarła podczas napadu.
— Margrabino, wyrzekł monsignor Coletti, czy słyszysz, nie ma chwili do stracenia.
— Biegnę do mojej bratowej! zawołała margrabina, podnosząc się szybko.
— Mylisz się, podjął prałat, wstrzymując ją, toż nie do księżnej biedź należy?
— A gdzie, ekscelencjo?
— Do księdza Bouquemont.
— Masz słuszność, ekscelencjo, dusza jej więcej jest jeszcze chora niż ciało. Żegnam cię więc, godny mój przyjacielu, i niech Bóg opiekuje się tobą podczas tej długiej przeprawy.
— Przetrwam ją w modłach za ciebie i twoją rodzinę, margrabino, odpowiedział prałat krzyżując ręce na piersiach.
Margrabina odjechała.
W kwadrans potem kareta zaprzężona we trzy konie pocztowe niosła monsignora Coletti drogą ku Rzymowi.
W samej rzeczy, w parę chwil po odjeździe margrabiny de la Tournelle i po odejściu księdza de Bouquemont, marszałkowa de Lamothe-Houdan w takie spazmy wpadła, iż pokojowa, która była przy niej wtedy, napełniła cały pałac żałobnym krzykiem: „Pani umiera!“
Stary doktor marszałka, którego księżna ciągle niechciała przyjmować, uprzedzony przez Gruskę, przybiegł z pospiechem, i uznał, po przerażających symptomatach, że to był kryzys ostateczny i że we dwadzieścia cztery godzin księżna przestanie żyć.
Marszałek przybył w chwili, gdy doktor wychodził z apartamentów czerkieski. Widząc ponurą twarz jego, pan de Lamothe-Houdan odgadł wszystko.
— Księżna jest w niebezpieczeństwie? powiedział.
Doktor smutno potwierdził głową.
— Czy nic nie potrafi jej ocalić? zapytał marszałek.
— Nic, odpowiedział doktor.
— Jakiej przyczynie przypisujesz jej śmierć, mój przyjacielu?
— Boleści.
Czoło marszałka pociemniało nagle.
— Czy sądzisz, doktorze, zapytał ze smutkiem, iż osobiście mogłem sprawić zmartwienie księżnie?
— Nie, odrzekł doktor.
— Znasz ją od lat dwudziestu, mówił dalej pan de Lamothe-Houdan, uważałeś równie jak ja tę ustawiczną letargiczność, w której pani marszałkowa bezprzestanku żyła. Gdym się zapytywał w tym względzie, zacytowałeś mi tysiąc podobnych przykładów, i sądziłem, tak jakeś mi to mówił, że ten lunatyzm, w jaki zapada księżna co chwila, był skutkiem jakiejś wady wewnętrznej, a teraz przypisujesz śmierć jej, boleści; wytłumacz się więc, mój przyjacielu, i jeżeli zrobiłeś jaką uwagę pod tym względem, powiedz mi ją.
— Panie marszałku, powiedział doktor, nie zauważyłem żadnego faktu, który osobno wzięty mógłby uzasadnić tę opinię; ze wszystkich faktów odrębnych wychodzi na to, iż nie żaden inny powód, tylko boleść wyrodziła śmiertelną chorobę pani marszałkowej.
— Jest to zdanie człowieka światowego lub filozofa, doktorze; ja ci się pytam o twą opinię wyłączną, o zdanie lekarza.
— Panie marszałku, prawdziwy lekarz jest filozofem, który po to bada ciało, żeby lepiej poznać duszę. Badanie, w tem co dotyczy księżny, było trudne; ale rezultat jest tem pewniejszy i tak prawdziwy, marszałku, jak to, że tu stoimy jeden naprzeciw drugiego; utrzymuję o tyle o ile człowiek może utrzymywać, przez rozpatrzenie faktów głównych; utrzymuję, powiadam, że zmartwienie głębokie, straszne, stanowi przyczynę, która zaprowadzi panią marszałkową do grobu.
— Nie pytam cię o nic więcej, mój przyjacielu, powiedział wzruszonym głosem, wyciągając do doktora obie ręce, a jeślim cię zapytywał, to nietyle, żeby zasięgnąć twego zdania, ile żeby się wzmocnić we własnem. Dwadzieścia lat temu jak ta myśl mi przyszła, a jeżeli jej nie wyjawiłem nikomu nawet tobie, w którym pokładam zaufanie bez granic, to dlatego, iż sądziłem, że boleść kobiety kochanej przez męża może mieć tylko jeden powód, błąd!
— Panie marszałku! przerwał doktor, rumieniąc się, wierzaj mi, że nie miałem ani na chwilę podobnej myśli.
— Jestem tego pewien, mój przyjacielu, wyrzekł marszałek, ściskając serdecznie rękę doktora. A teraz do widzenia! Czy nie masz żadnego szczegółowego polecenia, żadnego rozkazu względem zdrowia księżnej?
— Żadnego, panie marszałku, odpowiedział doktor. Księżna zgaśnie cicho; między jej życiem i śmiercią taka będzie różnica, jak między blaskiem i zgaśnięciem świecy; przymknie spokojnie oczy, a śmierć jej w tem tylko różnić się będzie od snu, iż będzie to sen wiekuisty.
Marszalek de Lamothe-Houdan spuścił smutno głowę i ścisnął raz jeszcze znacząco rękę doktora. W chwilę potem wszedł do pokoju księżny; leżała na łóżku, ubrana w bieli, jak narzeczona, i blada na twarzy białością tak delikatną, jak jej suknia, do tego stopnia, iż z temi włosami, twarzą, ubraniem, fałdami pościeli, wyglądała już, jakby leżała na marach. Brakowało tylko księdza, świec i naczynia srebrnego ze święconą wodą.
Widok ten poruszył marszałka de Lamothe-Houdan. Widział wielu umierających na wojnie. Widok śmierci wcale nie był nowym dla niego, lecz jakkolwiek odważny, nie rozumiał, jak można uledz śmierci, nie bronić się przeciw niej, nie próbować odepchnąć jak nieprzyjaciela.
Ta postać niema, łagodna, bez protestacji, oporu, bez buntu, napełniała go zdziwieniem. Czuł, że mu się nogi zginają; zbliżył się z uszanowaniem do łóżka chorej i odezwał się do niej głosem najsłodszym:
— Czy cierpisz?
— Nie, wyrzekła księżna Rina, zwracając głowę w stronę marszałka.
— Czy czujesz się chorą?
— Nie, odpowiedziała znowu.
— Spotkałem doktora, który wychodził od ciebie, nalegał marszałek.
— Tak, wymówiła czerkieska.
— Może czego żądasz?
— Księdza.
W tej chwili panna służąca oznajmiła panią baronową de la Tournelle i księdza Bouquemonta, a podczas konferencji marszałek usunął się z margrabiną do buduaru księżnej.
Znamy błędy marszałkowej de Lamothe-Houdan, nie będziemy więc powtarzać, przedstawiając jej spowiedź przed oczy naszych czytelników.
— Moja siostro, zaczął ksiądz Bouquemont, który podczas wyliczania grzechów księżny zrozumiał całą ważność poselstwa, jakie mu zdał monsignor Coletti, i spostrzegł zemstę, jaką miał wywrzeć na pana Rappta, moja siostro, czy rozumiesz wielkość twojego grzechu?
— Tak, odrzekła księżna.
— Czy próbowałaś naprawić twój błąd?
— Tak.
— W jaki sposób?
— Przez żal.
— To wiele, ale niedosyć, potrzeba zadość uczynienia więcej budującego.
— Powiedz mi jakiego?
— Gdy człowiek co ukradnie, podjął po chwili rozmyślania ksiądz, czy sądzisz, że żal jego równoważy zwrot skradzionego przedmiotu?
— Nie, powiedziała marszałkowa, nie rozumiejąc do czego ksiądz zmierza.
— A więc jest na twe błędy, kochana siostro, środek zadość uczynienia, analogiczny zwrotowi ukradzionej rzeczy.
— Co chcesz, księże, przez to powiedzieć?
— O kradłaś honor twojego małżonka; w braku restytucji niemożebnej, wyznanie otwarte, prawe, szczere twojej winy, równoważy w takim razie zwrot.
— Jakto, co! zawołała marszałkowa.
Ale zatrzymała się nagle, jakby się obawiała usłyszeć swój głos. Podniosła się w połowie i zwracając głowę w stronę księdza, patrzyła się z taką siłą, iż ten, którego system nerwowy nie był przecież bardzo wrażliwy, zadrżał mimowoli.
— Drżysz, mości księże? wyrzekła, spoglądając wciąż na niego z tą samą pewnością.
— Zapewne! moja siostro! odpowiedział bardzo zmieszany ksiądz Bouquemont.
— Ty sam drżysz, mości księże, na myśl tak strasznego zadość uczynienia, ciągnęła dalej wzruszona.
— Dlatego, że w istocie, moja siostro, rozważając następstwa, jakie może przynieść podobne wyznanie, czuję się żywo wzruszony współczuciem dla ciebie.
— To więc ze względu na mnie jedynie niepokoisz się, mości księże?
— Najpewniej, moja siostro.
— To dobrze, rzekła księżna po chwilce namysłu, nie mówmy już o tem i wróćmy do aktu zadość uczynienia, jaki mi księże przedstawiłeś.
Biedna kobieta nigdy jeszcze tyle nie mówiła, zatrzymała się chwilę jakby wyczerpana, a krople potu zlały jej czoło.
Ksiądz osądził, iż najlepiej zrobi, gdy będzie milczał; ona też pierwsza zaczęła:
— Mości księże, powiedziała, jeżeli nie uczynię wyznania, którego odemnie żądasz, co z tego może wyniknąć?
— Kara wiekuista dla ciebie na drugim świecie.
— A bezwarunkowy spokój dla pana marszałka na tym?
— Zapewne, moja siostro, ale...
— Ale, mości księże, czy nie sądzisz, iż większem będzie zadość uczynienie, jeżeli ja kosztem kary wiekuistej okupię spokój mego męża?
— Nie, wyrzekł ksiądz, którego kwestja ta dziwnie kłopotała, nie, powtórzył, jakby dla nadania przez powtórzenie słowa, w braku możności przekonania, więcej siły swej odpowiedzi.
— Racz mi powiedzieć dlaczego, mości księże? nalegała marszałkowa.
— Nie można frymarczyć zbawieniem, moja siostro, odparł twardo ksiądz, próbując przestraszyć biedną kobietę, nie można go kupić za żadną cenę, można nań tylko zasłużyć.
— Czyż nie zarabia się na zbawienie, zapewniając zbawienie osoby drugiej?
— Nie, moja siostro, gdybyś mogła pożyć jeszcze z kilka lat, zostawiłbym Opatrzności oświecenie twojego sumienia, lecz ponieważ jesteś tak bliską oddania duszy Bogu, nie możesz się wahać, żeby ją oddać czystą i wolną od wszelkiej zmazy. Przyznaję, iż środek zmazania grzechów twoich jest straszny, ale nie masz pani wyboru i powinnaś przyjąć ten, który ci się przedstawia jako łaska Boska.
— Tak więc! szepnęła biedna księżna, życie zacnego człowieka splamionego mojemi błędami ma być złamane odrazu i to wykonawca zasad Chrystusowych tak mi radzi! O mój Boże, oświeć Ty mnie sam, spuść promień światła na to serce ciemne jak loch więzienny.
— Co niech się stanie! wyjąkał ksiądz.
— Księże, odezwała się stanowczo marszałkowa, przysięgnij mi przed Bogiem, że to zadosyć uczynienie jest potrzebnem.
— Każda przysięga jest bezbożną, moja siostro, wyrzekł surowo ksiądz.
— Kiedy tak, mości księże, to powiedz mi przyczyny popierające twoją radę; powiedz choć jednę. Ja się chętnie poddam, ale chciałabym zrozumieć.
— Jest to słabość umysłu i pycha, moja siostro. Prawda się nie dowodzi, ona się odczuwa.
— To też dlatego, iż jej nie odczuwam, mości księże, błagam cię ze złożonemi rękami, żebyś mi wyjaśnił.
— Powtarzam, iż to pycha twoja, twój umysł, buntują się przeciw sumieniu, albowiem sumienie twoje woła, bez powtarzania, te słowa: „Każde złe, jakie popełniłeś, powinieneś naprawić“. Taki jest rozkaz najwyższy, taki jest wyrok najwyższy. Lecz cóż znaczy głos sumienia dla przewrotnych umysłów? Przypuśćmy, że staniesz przed sądem Boga splamiona tą zbrodnią, gdy mogłaś stanąć oczyszczona! Czy sądzisz, iż Bóg w surowej swej sprawiedliwości nie ześle posłańca, który przyjdzie powiedzieć temu obrażonemu mężowi; „Człowieku! kobieta, która była twoją przed Bogiem, zdradziła cię pośród ludzi“.
— Łaski, księże, zawołała biedna kobieta bezprzytomna.
— „Człowieku! mówił dalej ksiądz głosem ostrym, kobiecie tej dałem radę, żeby prosiła cię o przebaczenie, a była ona tak występną, że przyszła klęknąć u stóp mojego tronu ze splamionem czołem“.
— Łaski! łaski! powtarzała księżna.
— „Nie, nie ma łaski! powie głos Boga. Człowieku, bądź bez litości dla zbrodni tej niegodnej i przeklnij imię jej na ziemi, tak, jak ja ukarzę duszę jej w niebiosach!“ Oto tak straszną karę Bóg ci gotuje, tak samo tam, wysoko, jak i tu na ziemi, bo powtarzam, Bóg nie dozwoli aby mąż, którego ci dał, pozostawał w nieświadomości twej zbrodni i twojego wstydu.
— Dość, mości księże! zawołała silnym głosem marszałkowa, odzyskując na chwilę wszystkie siły, podniosła się raptem, i wskazując palcem na drzwi, dodała łagodnym głosem: Nie pozwolę nikomu zawiadamiać mego męża. Wyjdź więc i powiedz marszałkowi, iż na niego czekam.
— Ależ pani, zawołał ksiądz, który na to wyniosłe pożegnanie cały zsiniał, mówisz do mnie z goryczą, której przyczyny wytłómaczyć sobie nie mogę.
— Mówię do ciebie, mości księże tak, odrzekła dumnie księżna, jak do człowieka, którego zamiary niewyraźnie dostrzegam, nie rozumiejąc ich. Bądź łaskaw, wychodząc, prosić pana marszałka do mnie.
I odwracając się od niego, upadła na łoże.
Ksiądz wyszedł, rzuciwszy na biedną kobietę spojrzenie pełne gniewu i złości.
Ale zanadto tego było dla nieszczęśliwej księżnej. Walka, którą podtrzymywała przeciwko księdzu, przez cały czas trwania tej strasznej utarczki, do reszty złamała jej ostatnie siły, i gdy marszałek wszedł do sypialnego pokoju, wydał głuchy jęk, widząc ją tak złamaną, iż zdawało się, że jej zostaje parę chwil już tylko do życia.
Zawołał co żywo pokojowej, która pobiegła do łóżka swej pani i nacierając skronie, ocuciła ją trochę.
Zaledwie umierająca otworzyła oczy, obejrzała się ze strachem na drzwi.
— Co tak spoglądasz, moje dziecko? zapytał łagodnie marszałek.
— Czy już poszedł? wyrzekła drżącym głosem księżna.
— Kto, proszę pani? spytała jej wierna Gruska, z oczami łez pełnemi.
— Ksiądz! odpowiedziała marszałkowa, na której twarzy malowała się głęboka trwoga, jak gdyby zobaczyła wchodzący do pokoju cały legion szatanów, prowadzonych przez księdza Bouquemonta.
— Wyszedł, odpowiedział marszałek, silnie marszcząc brwi na myśl, iż ksiądz był zapewne powodem tego przestraszającego stanu, w jakim znalazł żonę.
— A! odetchnęła głęboko księżna, jakby jej kto zdjął niezmierny ciężar z piersi. Następnie, zwracając się do pokojowej: Idź sobie, Gruska, powiedziała, muszę pomówić z marszałkiem.
Pokojowa wyszła, zostawiając księżnę sam na sam z mężem.
— Przysuń się bardzo blisko do mnie, panie marszałku, wyszeptała tak cichutko księżna, że pan de Lamothe-Houdan zaledwie mógł ją słyszeć, bo głos mój bardzo jest slaby, a mam tak wiele do powiedzenia.
Marszałek przysunął fotel i usiadł w głowach.
— Nie jesteś w stanie mówić, wyrzekł, nie mów więc. Daj mi rękę i tak zaśnij.
— Nie, panie marszałku, odparła księżna, usnę już tylko snem wiecznym, a przed śmiercią mam ci zrobić zwierzenie.
— Nie, zaprzeczył znów marszałek, nie, Rino, ty nie umrzesz; zadanie twoje jeszcze nie skończone na ziemi, moje dziecko; nie powinniśmy umierać, póki nasze dzieło nieskończone. Mała Pszczółka potrzebuje jeszcze twoich starań.
— Pszczółka! szepnęła umierająca ze drżeniem.
— Tak, ciągnął dalej pan de Lamothe-Houdan, dzięki tobie, ona ma się lepiej teraz; dzięki twoim doskonałym radom, życie kochanego dziecka naszego jest prawie ocalone. Nie zostawisz dzieła swego rozpoczętem, moja kochana Rino, a wtedy, gdy Bóg powoła cię do siebie, nie odejdziesz sama, bo i nademną się zlituje i zabierze razem.
— Panie marszałku, mówiła księżna, której dobroć męża łzy rozczulenia wyciskała z oczu, jestem niegodną twego uczucia, i dlatego właśnie błagam cię, byś mnie wysłuchał.
— Nie, Rino, nie będę nic słuchał, nie chcę nic słuchać. Śpij spokojnie, moje dziecię i niech Bóg czuwa nad twoim snem!
Łzy które spływały od jakiegoś czasu z oczu księżnej, trysnęły tak obficie, iż zrosiły rękę, w której marszałek trzymał rękę żony.
— Ty płaczesz, Rino moja! wyrzekł wzruszonym głosem, może masz jakie zmartwienie, którego ci mógłbym ulżyć?
— Tak, odpowiedziała umierająca, wielkie zmartwienie, głęboką boleść.
— Mów więc, moja duszo!
— Przedewszystkiem, panie marszałku, rzekła księżna wysuwając rękę z dłoni męża i wyciągając złoty kluczyk na piersiach wiszący, weź ten kluczyk i otwórz moje biurko.
Wysuń drugą szufladkę, mówiła dalej pani de Lamothe-Houdan.
— Już, odrzekł marszałek.
— Musi tam być paczka listów związana czarną wstążką.
— Oto jest, powiedział marszałek, podejmując paczkę i ukazując ją księżnie.
— Weź ją i usiądź przy mnie.
Marszałek wykonał rozkaz.
— Ta paczka listów zawiera moją spowiedź, rzekła biedna kobieta.
Marszałek wyciągnął rękę, chcąc podać listy żonie, lecz ta odpychając je, powiedziała:
— Przeczytaj je, bo niemiałabym siły powiedzieć ci co zawierają.
— Co zawierają te listy? spytał marszałek zmieszany.
— Wyznanie i dowody wszystkich moich błędów, panie marszałku.
— Kiedy tak, wyrzekł marszałek ze wzruszeniem, pozwól mi odłożyć czytanie to na inny raz. Jesteś za słabą w tej chwili, żebyś się miała zajmować swojemi błędami, a ja poczekam aż wyzdrowiejesz.
Potem, rozpinając surdut, włożył listy do kieszeni.
— Ależ ja umieram, panie marszałku, powiedziała księżna głosem rozdzierającym, a nie chcę iść do Boga z tak wielkim ciężarem na sumieniu.
— Jeżeli cię Bóg powoła do siebie, Rino, wyszeptał marszałek głosem smutnym, to niechaj ci przebaczy w niebie tak, jak ja przebaczam na ziemi wszystkie błędy, jakie mogłaś popełnić.
— Ależ to więcej niż błędy, panie marszałku, ciągnęła dalej prawie gasnącym głosem pani de Lamothe-Houdan, to są zbrodnie i nie chcę opuszczać ziemi, zanim ci ich nie wyznam, ponieważ idzie tu o twój honor, który ja bezwstydnie splamiłam, panie marszałku.
— Dość tego, Rino! zawołał marszałek drżąc cały. Dosyć, dosyć! dodał, łagodząc głos. Powtarzam ci, iż nie chcę nic słyszeć. Przebaczam ci i błogosławię, i ściągam na twą głowę całe miłosierdzie Boskie.
Łzy wdzięczności zajaśniały jeszcze raz w oczach księżnej. Zwróciła oczy do marszałka i spoglądając na niego z nieujętym wyrazem rozczulenia i czci, powiedziała:
— Czy chcesz podać mi rękę?
Marszałek wyciągnął obie ręce. Księżna wzięła jednę z nich w obie dłonie, poniosła do ust; potem całując gorąco, wyrzekła pod wpływem pewnego rodzaju ekstazy, egzaltacji pobożnej:
— Bóg mnie woła do siebie. Będę się modlić za was!
Następnie, opuszczając głowę na poduszki, zamknęła cichutko oczy i przeszła bezpośrednio z życia do snu wiecznego, przy wspaniale pięknym dniu lata, gasnącego w cieniach nocy.
— Rino! Rino! moja biedna kochanko droga! zawołał marszałek, oddany przejmującemu wzruszeniu, w jakie pogrążyła go ta scena, otwórz oczy, spójrz na mnie, odpowiedz mi, ja ci przebaczyłem, biedna żono! czy mnie słyszysz? ja ci przebaczyłem!
Tak był przyzwyczajony do niemoty księżnej, iż nie widząc nic, coby oznaczało śmierć na tej twarzy pełnej spokoju i słodyczy, przyciągnął ją do siebie i pocałował w czoło. Lecz czując marmurowe zimno na tem czole, przykładając usta do lodowatych ust i nie czując oddechu, zrozumiał, że już skończyła nieszczęśliwa jego żona, a opuszczając zwolna głowę jej na poduszki, podniósł obie ręce nad nią, mówiąc:
— Cokolwiek uczyniłaś, przebaczam ci w tej ostatecznej godzinie, biedna, słaba istoto! Jakikolwiek jest twój błąd lub jakąkolwiek jest twoja zbrodnia nawet, przywołuję na głowę twoją błogosławieństwo Boże.
W tej chwili drobniutki głosik dziecięcy dał się słyszeć.
— Matko! matko! wołał ten głos, ja chcę cię widzieć.
Był to głos Pszczółki, która czekała z niepokojem w buduarze końca rozmowy marszałkowej z mężem.
Obie siostry weszły szybko do sypialnego pokoju, gdyż Regina towarzyszyła Pszczółce.
— Nie wchodźcie, nie wchodźcie, moje dzieci! wołał marszałek głosem przerywanym łkaniem.
— Ja chcę mamę widzieć, mówiła płacząc Pszczółka i rzuciła się do łóżka księżnej.
Lecz marszałek zatrzymał ją, wziął w objęcia, i prowadząc do księżniczki Reginy:
— Wyprowadź ją, w imię Boga, moje dziecię! powiedział.
— Jakże się miewa? spytała Regina.
— Ależ lepiej, zasnęła, powiedział marszałek głosem, który kłamał jego słowom, wyprowadź Pszczółkę.
— Matka umarła! jęknęło dziecko.
Księżniczka jednym skokiem ze Pszczółką w objęciach stanęła przy łóżku marszałkowej.
— Nieszczęśliwe dzieci! powiedział pan de Lamothe-Houdan, wydając bolesne westchnienie, nie macie już matki!
Jednocześnie obie siostry wydały krzyk.
Na ten krzyk margrabina de la Tournelle i pokojowa, a za nią ksiądz Bouquemont, weszli do pokoju.
Spojrzawszy na obłudną twarz księdza Bouquemont, marszałek zdawał się zapominać o swem wzruszeniu, przypominając sobie wzruszenie, w jakiem księżna zostawała w chwili, gdy ksiądz opuścił sypialny pokój. Podszedł do księdza i patrząc nań surowo, powiedział poważnym głosem:
— To ty, mości księżę, zastępujesz monsignora Coletti?
— Tak, panie marszałku, odpowiedział ksiądz.
— A więc, panie, twój obowiązek jest skończony; kobieta, którą spowiadałeś, umarła.
— Jeżeli pan marszałek pozwoli, odezwał się ksiądz, spędzę noc czuwając przy ciele nieszczęśliwej księżnej.
— Nie potrzeba, panie, sądzę, że będę mógł sam zająć się tem.
— Ależ, zazwyczaj, panie marszałku, nalegał ksiądz, którego po raz drugi odprawiano tego dnia, do duchownego ten pogrzebowy obrządek należy.
— Być może, mości księże, wyrzekł marszałek tonem niedopuszczającym odpowiedzi, ale powtarzam ci, że obecność twoja jest odtąd niepotrzebną; mam więc zaszczyt pożegnać cię.
Potem odwracając się tyłem do księdza Bouquemont, połączył się z dwiema siostrami, które całowały płacząc ręce swojej matki, podczas gdy ksiądz rozgniewany wciskał zuchwale kapelusz na głowę na sposób Tartufa, ciskającego pogróżki, gdy wychodził z domu Orgona: „Ty wyjdziesz stąd, co tu przemawiasz głosem pana“, i wyszedł, zatrzaskując gwałtownie za sobą drzwi od buduaru.
Takie zachowanie się zapewne zasługiwało na napomnienie, ale marszałek de Lamothe-Houdan zanadto był znękanym w tej chwili, żeby uważać na zuchwałe obejście się księdza.
Noc zaszła przez ten czas i zaledwie coś dojrzeć było można w pokoju księżnej. Śmiertelna cisza panowała dokoła.
Oznajmiono, że obiad na stole, lecz marszałek odmówił w nim udziału. Wyprawił wszystkich, a gdy mu przyniesiono lampę i sam pozostał, usiadł przy biureczku, na którem zazwyczaj opierała się księżna, potem, wyciągając z kieszeni paczkę listów, rozwiązał drżącą ręką wstążkę przewiązującą i zaczął czytać zamyślonemi z boleści oczyma.
Pierwszy list był od niego, pisany z obozu w przeddzień bitwy; drugi z obozu nazajutrz po zwycięztwie; wszystkie nosiły datę wojny; jedno słowo streszcza je wszystkie:
„Kiedyż wrócimy do Francji?“ Innemi słowy, wszystkie listy męża poświadczały jego nieobecność, opuszczenie i odosobnienie żony.
Taką była furtka, przez którą weszło nieszczęście w życie księżnej, nieobecność jego, odosobnienie jej.
Zatrzymał się chwilę widząc inne pismo, nie swoje, jak gdyby, zanim pójdzie dalej, potrzebował dobrze zrozumieć drogę, po której przeszedł; na tej drodze zobaczył żonę, to jest jedną z najsłabszych istot, błąkającą się, samotną, bez podpory, wystawioną na łup żarłocznego lwa.
Odwrócił się do trupa, i idąc ku niemu:
— Przebacz droga żono! powiedział, lecz pierwszy błąd jest moim błędem; niech mi Bóg przebaczy, biorę go na siebie.
Powrócił, usiadł przy biurku i zaczął czytać listy pana Rappta.
Dziwna rzecz! jak gdyby instynktem przeczuł, że za tym błędem znajduje się zbrodnia, przeświadczenie się o swej hańbie nie wywarło na nim tak strasznego skutku, jaki wywiera zazwyczaj na każdym człowieku, jakiegobądź temperamentu, w podobnem położeniu. Bez zaprzeczenia, czoło jego okryło się wstydem; bez zaprzeczenia drżał cały czas podczas czytania tych listów; bez zaprzeczenia, gdyby miał w swem ręku hrabiego Rappta, byłby go nieochybnie udusił; lecz odkrycie nieszczęścia, objawiające się nienawiścią względem dawnego protegowanego, przyjmowało formę litości dla żony. Żałował jej szczerze, czule i serdecznie; obwiniał się, iż jest sam sprawcą własnej hańby, zdrajcą samego siebie, i wezwał raz jeszcze całego miłosierdzia Boskiego dla zmarłej.
Taki to podwójny skutek pierwszy list pana Rappta wywarł na marszałka: współczucie względem żony, oburzenie względem protegowanego; żona oszukała męża, adjutant zdradził swego dowódzcę.
Prowadził dalej uroczyste czytanie z sercem ściśniętem.
Czytał z początku same tylko parafrazy. Żadnego nieszczęścia nie było tam jeszcze, a jednak przez intuicję czuł, że jeszcze o większem nieszczęściu się dowie, i przerzucał gorączkowo wszystkie listy. Pochłaniał je po większej części, jak człowiek, który widzi armatę wycelowaną na siebie i rzuca się naprzeciw kuli.
Wydał okrzyk straszliwy, nieokreślony, okropny, przyszedłszy do następujących wyrazów:
„Damy córce naszej imię Regina. Czyż nie będzie ona równie jak ty królewskiej urody?“
Piorun nie czyni większego spustoszenia w miejscu, przez które przechodzi, jak ten wiersz zrobił na marszałku de Lamothe-Houdan. Nie serce to już kochanka, ani męża, ani nawet ojca podskoczyło w piersi jego z całą siłą, ale serce człowieka, godność człowieczeńska, sumienie.
Wydało mu się, iż nie jest sam sobą, lub też, iż sam jest występnym z tego powodu tylko, że krążył koło zbrodni. Zapomniał, iż był zdradzonym jako małżonek, zdradzonym jako zwierzchnik, zdradzonym jako przyjaciel, jako ojciec. Zapomniał nareszcie o swej hańbie i nieszczęściu, oburzała go jedynie ta potworność, to małżeństwo kochanka z córką kochanki, ojcobójstwo bezczelne, plugawe, bezkarne.
Zwrócił się z okiem pełnem gniewu do łóżka, lecz na widok zwłok żony, z rękami skrzyżowanemi, czołem wzniesionem ku niebu, w postawie uroczystego spokoju, oczy jego przybrały wyraz głębokiej boleści i zawołał rozdzierającym głosem:
— Ach! cóżeś zrobiła, nieszczęsna kobieto!
Potem, wracając znów do listów, próbował odzyskać zimną krew, żeby przeczytać je do końca. Straszne zadanie! od którego byłby wkrótce odstąpił, gdyby nie to, że inna myśl, myśl drugiego nieszczęścia go opanowała.
Pokazaliśmy już w pracowni Reginy, podczas, gdy Petrus malował jej portret, i znów widzieliśmy przed chwila w pokoju zmarłej, małą Pszczółkę. Właśnie też urodzenie tego dziecka niepokoiło obecnie marszałka. Ona w oczach jego przyszła na świat, w oczach jego rosła. Gdy była jeszcze małem dzieciątkiem, wsadzał ją na swego wielkiego obozowego konia, prowadził za rączkę, a rozkosznie było widzieć starego marszałka bawiącego się w serso z małą córeczką. Wiek dziecięcy więcej pociągającym jest dla starców, niż młodość i wiek dojrzały. Jasne włoski dziecięcia harmonijniej się zlewają z białym włosem starca.
Pszczółka była więc koroną starości marszałka, ostatnią pieśnią, której słuchał, ostatnim zapachem, którym oddychał; kochał ją jak najsłodszy uśmiech swego życia, jak ostatni promień zachodu słońca. „Gdzie jest Pszczółka? Dlaczego Pszczółki nie ma? Jak można było pozwolić, by wychodziła na taki czas? Czemuż nie słyszałem dziś ani razu Pszczółki śpiewającej? Pszczółka jest smutna? Pszczółka jest chora?“ I od rana do wieczora nie słyszano nic innego, jak tylko rozlegające się imię Pszczółki; była ona jakoby wietrzykiem odżywiającym cały dom, gdzie jej brakowało, było smutno; gdzie się zjawiła, wesołość wchodziła z nią razem.
To też z nieopisanym strachem począł marszałek czytanie tych listów, które go raz już tak głęboko przeraziło.
Niestety! wszystko się miało zmienić dla tego biednego starca! Na podobieństwo zamków padających w ruinę, rozsypywały się wszystkie jego wierzenia. Jedno mu już tylko zostało i miało zagasnąć tak, jak i tamte. O! srogie przeznaczenie, człowiek ten był piękny, dobry, odważny, uczciwy, godny; posiadał wszystko, co czyni człowieka szczęśliwym i wielkim; nic mu nie brakowało, żeby otrzymać miłość, a oto pod koniec życia począł przechodzić męki, przy których niczem były te, jaki przechodzili najwięksi zbrodniarze.
Gdy się już przekonał o swym losie, gdy już rozważył upadek swój moralny, to jest śmierć wiary, zakrył twarz rękami i gorzko zapłakał.
Łzy są dobroczynne. Zmieniają one truciznę w miód i goją rany duszy.
Po długim płaczu podniósł się, i stanąwszy w głowach umarłej, tak zaczął mówić:
— Kochałem cię bardzo, o Rino! zasługiwałem, abyś mnie również kochała. Ale wóz życia przewiózł mnie szybko, i patrząc tylko przed siebie, w tuman kurzu przezemnie samego wzniesiony, nie dostrzegłem obok siebie biednej roślinki, którą deptałem. Tyś wołała, ale ja nie przyszedłem ci na pomoc, i uchwyciłaś, aby się podnieść, pierwszą lepszą rękę, którą ci podano. To moja wina, Rino, to moja bardzo wielka wina, sam się oskarżam przed twojemi zwłokami, i proszę Boga, żeby mi przebaczył. Ztamtąd wyszły wszystkie twoje niedole, ztamtąd wyrosły wszystkie nasze nieszczęścia... Więc aż życiem przepłacić musiałaś mój pierwszy błąd, a ja mojem przepłacę twój ostatni występek. Bóg był surowym względem ciebie, biedna moja żono! Ja to powinienem był pokutować pierwszy. Ale jest wspólnik wszystkich naszych nieszczęść, i ten nie ma wymówki.
Jest łotr, niegodziwiec bez czci i wiary, zdrajca nikczemny, który z ciernistej ścieżki powiódł cię i wtrącił w przepaść; ten to, Rino, w imię przebaczenia, jakie powołuję na twoją głowę, będzie ukaranym, jako zdrajca i nikczemnik; a gdy wykonam ten akt sprawiedliwości, wtedy, Rino, pójdę prosić Boga, ażeby gniew jego, jeśli się jeszcze nie rozbroił, na mnie spadł całym ciężarem. Żegnam cię więc, biedna żono! albo raczej do zobaczenia, gdyż ciało nie na długo przeżyć może duszę.
Po tej przemowie starzec skierował się do biurka, wziął listy, włożył je do kieszeni i miał już wyjść, gdy uchyliła się portjera i w cieniu ukazał się człowiek, którego nie mógł zrazu rozpoznać.
Podszedł ku niemu, był to hrabia Rappt.
— O! szepnął głucho, spostrzegłszy hrabiego Rappta marszałek de Lamothe-Houdan, a twarz jego przybrała uroczysty wyraz, ta twarz wyrażająca zazwyczaj dobroć. On! powtórzył, rzucając na hrabiego błyszczącem okiem i spoglądając na sposób pioruna gotującego się uderzyć.
Hrabia Rappt, jak to widzieliśmy, był odważny, śmiały, pełen krwi zimnej i odwagi, a jednak niech kto chce rozwiąże ten fenomen, jego krew zimna, odwaga, śmiałość znikły odrazu przed marszałkiem, jak wały miasta obleganego przed nieprzyjacielem zwycięzcą! Tyle błyskawic tryskało z oczu obrażonego starca, tyle strasznych pogróżek rzucał wzrok jego, iż hrabia nic nie odgadując, zadrżał mimowoli.
Sądził, że pan de Lamothe-Houdan dostał pomieszania zmysłów po śmierci żony. Przypisywał bystrość jego spojrzenia warjacji, wziął jego gniew za rozpacz i przedsięwziął go pocieszać. Próbował tedy nabrać potrzebnego spokoju, żeby wyrazić z całą przyzwoitością zmartwienie, jakiego doznał, z powodu śmierci księżnej i współczucia, jakiem był przejęty dla boleści marszałka. Zbliżył się do pana de Lamothe-Houdan, schylając głowę na znak smutku i współczucia.
Marszałek pozwolił mu postąpić trzy czy cztery kroki. Pan Rappt wyrzekl głosem, który usiłował uczynić wzruszonym:
— Marszałku, wierzaj, jestem głęboko dotknięty nieszczęściem, jakie na ciebie spada!
Marszałek nie przeszkadzał mu mówić.
Pan Rappt ciągnął dalej.
— Nieszczęście ma to w sobie przynajmniej pocieszającego, że nam czyni droższymi przyjaciół, jacy nam zostają.
Marszałek milczał. Hrabia mówił dalej:
— W tem smutnem zdarzeniu, jako i w każdem innem, wierzaj mi, panie marszałku, że jestem zawsze na usługi twoje.
Tego było zanadto. Słysząc te wyrazy, pan de Lamothe-Houdan podskoczył.
— Co panu jest, marszałku? zawołał przestraszony hrabia Rappt.
— Co mi jest, nędzniku? wyszeptał półgłosem marszałek, pod stępując ku hrabiemu.
Ten cofnął się w tył.
— Co mi jest, niegodziwcze, zdrajco podły? zapytał marszałek spoglądając na hrabiego, jakby go chciał pożreć.
— Panie marszałku, zawołał hrabia Rappt, poczynając przeczuwać prawdę.
— Zdrajco! nędzniku! powtarzał pan de Lamothe-Houdan.
— Obawiam się, panie marszałku, wyrzekł, kierując się do drzwi hrabia Rappt, żeby głęboka boleść nie pomieszała ci zmysłów i dlatego przepraszam, ale się oddalę.
— Nie wyjdziesz ztąd! zawołał marszałek, rzucając się ku drzwiom i zagradzając mu przejście.
— Panie marszałku, zauważył hrabia, wskazując palcem na łoże śmiertelne, podobna scena w takiem miejscu, jakakolwiek byłaby jej przyczyna, nie przystoi, ani panu, ani mnie; proszę więc mnie puścić.
— Nie! powiedział marszałek, tu doznałem zniewagi i tu chcę dopełnić zadość uczynienia.
— Jeśli pana dobrze rozumiem, wyrzekł chłodno hrabia, jeżeli dla tego lub owego powodu chcesz się pan ze mną rozmówić, jestem na twoje usługi, ale, powtarzam, winnym czasie i na innem miejscu.
— W tej chwili i tu właśnie! odpowiedział marszałek głosem nakazującym, który nie dopuszczał odpowiedzi.
— Jak pan chcesz, rzucił krótko hrabia.
— Czy znasz to pismo? zapytał pokazując hrabiemu Rappt paczkę listów.
Hrabia wziął listy, obejrzał je i zbladł.
— Czy znasz to pismo? powtórzył pan de Lamothe-Houdan.
Hrabia Rappt zbladł jak śmierć i spuścił głowę.
— A więc, ciągnął dalej marszałek, uznajesz się za autora tych listów?
— Tak! odpowiedział głucho hrabia.
— A więc księżniczka Regina jest twoją córką? Hrabia skrył twarz w rękach, możnaby powiedzieć, że chce uniknąć piorunu, który od czasu wejścia jego do śmiertelnego pokoju ryczał mu nad głową.
— A więc, mówił dalej marszałek de Lamothe-Houdan, który, zdawało się, że nie potrafi wymówić tych słów, więc twoja córka... jest... żoną twoją?
— Przed Bogiem pozostała moją córką, panie marszałku, zawołał żywo hrabia.
— Zdrajco! nędzniku! szeptał marszałek. Nędzarz, którego wyciągnąłem z kału, którego dobrodziejstwy obsypałem, któremu uczciwie podawałem rękę przez dwadzieścia lat, wchodzi do składu mojej rodziny, jako uczciwy człowiek, a przez dwadzieścia lat okrada mnie, jak złodziej! Nędzniku! czyż żaden lęk, żadna zgryzota nigdy nie odezwały się w twem sercu! Twoja dusza jest więc zgniłem śmietniskiem, gdzie powietrze czyste nigdy nie wniknęło! Zdrajco! Złodzieju mego dobra! Zabójco mojego szczęścia! I czyż nigdy nie przyszła ci myśl, że mogę o wszystkiem się dowiedzieć i że mogę zażądać od ciebie straszliwego rachunku z twoich dwudziestoletnich kłamstw i nikczemności!
— Panie marszałku! jąkał hrabia Rappt.
— Cicho bądź, nędzniku! wyrzekł twardo pan de Lamothe-Houdan, i słuchaj mnie od początku do końca. Wszak ja nauczyłem cię trzymać pałasz?
Hrabia nic nie odpowiedział.
— Ja, czy nie ja? zapytał starzec.
— Ty, panie, odpowiedział hrabia.
— Wiesz tedy, w jaki sposób, ciągnął dalej urywanym głosem marszałek, mogę się nim posłużyć?
— Panie marszałku! przerwał hrabia.
— Cicho bądź, powiadam ci! Mogę cię więc zabić?
— Możesz mnie zabić natychmiast, panie marszałku, zawołał hrabia Rappt, gdyż, na honor, nie będę się bronił.
— Nie chcesz się bić ze starcem, powiedział drwiąc głucho marszałek, przez uszanowanie dla siwych włosów, nieprawdaż?
— Tak, wyrzekł ze stanowczością hrabia.
— Ależ, nieszczęsny, zawołał starzec podchodząc do hrabiego z rękami skrzyżowanemi i prostując się w całej wysokości swej nakazującej postawy, nie wiesz tedy, że gniew dodaje nadludzkich sił i że ta ręka, mówił dalej wyciągając prawą dłoń i kładąc ją na ramieniu hrabiego, ta ręka? silnie nacisnąwszy, zmusiłaby cię zgjąć się do ziemi.
Bądź że ręka starca była istotnie ciężaru nadzwyczajnego, bądź, że gniew mu dodał sił nadludzkich, nogi hrabiego zgjęły się i padł na kolana w głowach łóżka umarłej.
— O tak, na kolana! wyrzekł surowo marszałek, oto postawa, jaka przystoi nikczemnikom i zdrajcom. Bądź przeklętym, ty, który wniosłeś w dom mój kłamstwo i wstyd! Bądź przeklętym, ty, który mnie obrzuciłeś sromotą; ty, któryś mi zaszczepił nienawiść; ty, którego zniewaga przejęła mnie zwątpieniem o całej ludzkości, przeklętym bądź!
O rozpaczy! ten waleczny mąż, ten prawy człowiek zbliżywszy się do hrabiego, chcąc go w twarz uderzyć, zbladł i upadł na kobierzec, jak gdyby nędzny zdrajca, któremu groził i którego chciał ukarać, przewrócił go.
Uśmiech radosny przebiegł po wargach hrabiego i rozjaśnił mu twarz. Przyglądał się starcowi rozpostartemu na podłodze, tak, jak się przygląda drwal ściętemu dębowi.
— Panie marszałku, wyrzekł półgłosem.
Ale starzec nie słyszał.
— Panie marszałku, powtórzył cicho, potrząsając nim z lekka.
Lecz pan de Lamothe-Houdan pozostał nieporuszony i milczący.
Hrabia Rappt przyłożył rękę do piersi marszałka, czoło mu się zachmurzyło, bo uczuł uderzenia serca.
— Żyje! szepnął, patrząc na niego obłąkanym wzrokiem.
Potem, wstając nagle, rzucił oczami w tę i ową stronę, szukając czegoś, jakiego narzędzia śmierci zapewne. Lecz kobiecy ten pokój nie posiadał ani pistoletu, ani puginału, ani żadnej broni. Zbliżył się do łóżka zmarłej i pociągnął żywo na bok prześcieradło, którem była przykrytą; lecz, zgrozą przejęty, ujrzał, jak prawa ręka zmarłej podniosła się w górę, trzymając koniec prześcieradła.
Cofnął się przerażony.
W tejże chwili cień jakiś stanął przed nim.
— Czego tu chcesz? Zadrżał, poznając głos księżniczki Riny.
— Nic! ostro odpowiedział, rzucając strasznym wzrokiem na księżniczkę.
I wyszedł nagle, zostawiając biedną Rinę między trupem matki a nieruchomem ciałem marszałka de Lamothe-Houdan.
Księżniczka zadzwoniła, weszła Gruska, a za nią lokaj marszałka.
Ocucono starca i przeniesiono do sypialni, gdzie za staraniem lekarza spiesznie przybyłego, przyszedł wkrótce do życia.
Spojrzał naokoło siebie, mówiąc:
— Gdzie on jest?
— Kto, mój ojcze? spytała księżniczka.
Ten wyraz, ojcze, jakim mianowała go Regina, przejął marszałka dreszczem.
— Twój mąż, wymówił z wysileniem, hrabia Rappt.
— Czy chcesz z nim mówić? spytała księżniczka.
— Tak, odpowiedział pan de Lamothe-Houdan.
— Przyślę ci go ojcze, skoro tylko będziesz się miał lepiej.
— Czuję się zupełnie dobrze, wyrzekł marszałek, podnosząc się i prostując dumnie.
— Przyślę ci go, mój ojcze, powiedziała księżniczka, usiłując odgadnąć w oczach starca, co może mieć za interes w tej chwili do hrabiego Rappta.
Wyszła z sypialni, a w parę minut potem ukazał się hrabia Rappt.
— Chcesz pan ze mną mówić? powiedział sucho.
— Tak, odrzekł krótko marszałek. Uniosłem się przed chwilą przeciwko tobie w pogróżkach i niepotrzebnej gwałtowności, miałem ci tylko jedno słowo powiedzieć i tego słowa właśnie nie powiedziałem.
— Jestem na rozkazy, panie marszałku, odrzekł hrabia.
— Czy raczysz bić się ze mną? powiedział wzgardliwie starzec.
— Tak, odparł z postanowieniem hrabia.
— Na szpady, naturalnie?
— Na szpady.
— Bez świadków?
— Bez świadków, panie marszałku.
— Tu, w ogrodzie?
— Gdzie się panu podoba, marszałku.
Marszałek rzucił surowem spojrzeniem na hrabiego.
— Bardzoś prędko zmienił postanowienie, powiedział.
— Rozważyłem, panie marszałku, iż odmowa moja byłaby nową zniewagą, odpowiedział hrabia.
— Może mi uczynisz zniewagę i nie będziesz się bronił?
— Będę się bronił, panie marszałku, przysięgam, dodał.
— Według upodobania, panie. Lecz czy będziesz bronił się, czy nie, ja cię nie myślę oszczędzać.
— Niech się wola Boska spełni! wyrzekł obłudnie hrabia, wznosząc oczy w górę z namaszczeniem, któregoby mu ksiądz Bouquemont pozazdrościł.
— Co do dnia, podjął znów marszałek, może być dzień pogrzebu pani marszałkowej. Przeczekamy obrzęd żałobny, i z powrotem zejdziemy się w narożnej altance. Bądź więc gotów na ten czas.
— Będę gotów, panie marszałku.
— Dobrze! kiwnął głową pan de Lamothe-Houdan, odwracając się plecami do hrabiego.
— Czy już nie masz nic więcej do powiedzenia, panie marszałku, spytał tenże.
— Nic! odpowiedział starzec. Możesz odejść.
Hrabia skłonił się z uszanowaniem i wyszedł.
Na progu drzwi ujrzał księżniczkę Reginę.
— Ty tu? zawołał.
— Tak! rzekła po cichu księżniczka. Słuchałam, słyszałam, wiem wszystko! Będziesz się pan bił z marszałkiem?
— W samej rzeczy, odparł hrabia chłodno.
— Zabijesz tego starca, mówiła dalej Regina.
— Być może, odrzekł hrabia.
— Jesteś nikczemnikiem! zawołała księżniczka.
— Większym nikczemnikiem aniżeli sądzisz, księżniczko, bo mam zamiar przed pojedynkiem zawiadomić go o tem, czego nie wie.
— Co chcesz przez to powiedzieć? spytała przerażona księżniczka.
— Pójdź do siebie, a powiem ci, wyrzekł hrabia Rappt, miejsce, w którem się znajdujemy, nie wydaje mi się stosownem na taką rozmowę.
— Idę z tobą, odrzekła księżniczka.
Opowiemy w rozdziale przyszłym rezultat konferencji hrabiego Rappta i księżniczki Reginy.
— Mów pan! zawołała księżna, spuściwszy portjerę na drzwi sypialnego pokoju i rzucając się na fotel.
— Smutna to rozmowa, którą mamy mieć z sobą, powiedział pan Rappt, udając głębokie zmartwienie.
— Jakąkolwiek ona będzie, przerwała księżniczka, bądź pan łaskaw i zacznij mówić, jestem zdecydowaną wszystko usłyszeć.
— Będę się bił, tak, jak to powiedziałaś, zaczął hrabia Rappt, pojutrze z marszałkiem de Lamothe-Houdan.
Biedna Regina zadrżała na całem ciele.
Pan Rappt mówił dalej, nie zdając się uważać wzruszenia księżniczki.
— Jaki rezultat, sądzisz, może mieć ten pojedynek?
— Panie, zawołała księżniczka bledniejąc, pańskie pytanie jest straszne, nie odpowiem na nie.
— Jednakże, ciągnął dalej hrabia, patrząc na nią z najzłośliwszym uśmiechem, ponieważ dowiedzioną jest konieczna potrzeba tej walki, powinnaś uczynić życzenie dla jednego albo dla drugiego z obu potykających się.
— Potrzeba tego pojedynku nie jest dla mnie dowiedzioną, powiedziała księżniczka Regina, zakrywając twarz.
— Widząc, jak się zarumieniłaś, Regino, jestem przeciwnego zdania. Ja ciebie znam, znam całą szlachetność twojego serca, wiem, iż nic z tego, co się tyczy honoru, nie jest ci obce i że na mojem miejscu tak samobyś postąpiła.
— O wstydzie! szepnęła z cicha biedna kobieta.
— Nie przechodźmy do przyczyn, powiedział pan Rappt, i mówmy o skutkach. Będę się bił z marszałkiem. Za kim składasz życzenia? Taką była kwestja, którą miałem zaszczyt postawić pani.
— Panie, odmawiam stanowczo odpowiedzi.
— Trzeba jednak żebyś ją dała, gdyż od twej odpowiedzi zależeć będzie szczęście lub nieszczęście twojego życia.
— Co chcesz pan przez to powiedzieć?
— Nie będę się tlómaczył, za nim usłyszę odpowiedź twoją.
— Panie, twoja natarczywość jest okrutną, muszę ci przypomnieć, że matka moja dziś umarła.
— Nie zapominam o tem, myśląc zarazem, że biję się pojutrze.
— Co ja mam począć? zawołała zrozpaczona księżniczka. Chcesz pan, żebym poszła do marszałka, rzuciła mu się do nóg, żebym błagała go, iżby zaniechał tej walki?
— Nie rozumiesz mnie, księżniczko, odparł hrabia Rappt, spoglądając wyniośle na biedną kobietę. Czy dałem ci powody, żebyś wątpiła o mojej odwadze i czy sądzisz mnie już tak podłym, że proszę kobietę, iżby załatwiła osobiście moją sprawę honorową? Poprostu zapytuję ciebie o życzenie.
— Milcz! zawołała Regina, zadrżawszy.
— Ja ciebie proszę jednem słowem, żebyś mi powiedziała, którego wolisz widzieć na marach, twojego ojca, czy też męża twej matki?
— To niegodne! szeptała płacząc księżniczka.
— To niegodne! powtórzył zimno hrabia, przyznaję, ale co chcesz? Tak się już stało. Odpowiedz więc.
— Panie, powiedziała księżniczka, błagalnie składając ręce, w imię mej matki, zaklinam cię, nie żądaj odemnie odpowiedzi w tym przedmiocie.
— Powtarzam ci, Regino, iż życie twoje i moje zależą od odpowiedzi, jaką mi dasz. Nalegam więc.
— Chcesz tego? zawołała młoda kobieta, patrząc mu bystro w oczy i podnosząc się zwolna, żeby podejść ku niemu.
— Żądam tego, Regino! przepraszam, błagam cię o to!
— Niech więc będzie, wyrzekła księżniczka, zbliżając się do hrabiego ze skrzyżowanemi rękoma. Oto jest moja odpowiedź: nienawidzę cię...
— Regino! Regino!
— Nienawidzę cię! mówiła wciąż księżniczka, o tyle, o ile serce może nienawidzieć.
— Regino! Regino! powtórzył hrabia, czerwieniejąc, Regino, strzeż się!
— Niczego się nie obawiam, powiedziała Regina, gdyż tylko ciebie mogłabym się lękać, a wiesz oddawna, czego się masz trzymać w tym względzie.
— Regino! cierpliwość ma swoje granice!
— Komu to mówisz, panie? Czyż to ja nie znam granic cierpliwości, kiedy ty jesteś u mnie i ja ciebie słucham!
— Regino, ja mogę cię zgubić, albo też ocalić!
— Masz tylko jeden sposób ocalenia mnie, wyrzekła dumnie młoda kobieta, umrzeć.
— Regino! wykrzyknął hrabia, przyskakując do księżniczki, jakby ją chciał zadławić.
Ale ona, patrząc mu chłodno w oczy, powstrzymała go, mówiąc:
— No i cóż tam takiego, mój ojcze?
Hrabia Rappt cofnął się.
— Posłuchaj mnie, powiedział.
— Nie chcę cię już słuchać.
— Trzeba jednakże.
Regina skoczyła do taśmy od dzwonka.
— Nie wołaj nikogo, wyrzekł hrabia siniejąc, odchodzę.
Lecz wyszedłszy ztąd, pójdę, wyspowiadam się przed marszałkiem.
— Co mówisz? spytała księżniczka, zbliżając się do niego.
— Marszałek, sądzi, że jesteś jego córką, powiedział hrabia, pójdę go wywieść z błędu.
— Panie! zawołała biedna kobieta, jeżeli kiedykolwiek miałeś jakie pojęcie dobrego i złego, nie zrobisz tego.
— Zrobię, jak to miałem zaszczyt pani powiedzieć, wyrzekł hrabia, odwracając się i kierując ku drzwiom.
— Panie, wołała Regina, idąc do niego, co chcesz, czego żądasz odemnie w zamian za spokój tego człowieka?
Hrabia odwrócił się, uśmiechając nieznacznie.
— Widzisz więc sama, powiedział, iż trzeba, żebyśmy się rozmówili.
— Słucham.
— Nie wracam już do kwestji twoich życzeń, podjął hrabia z miną drwiącą, zbudowałaś mnie dostatecznie pod tym względem; chciałbym wiedzieć, dodał, zanim umrę, bo możesz się domyśleć, że nie będę się bronił przeciwko temu starcowi, chciałbym wiedzieć, powiadam, czy nie będziesz miała po mojej śmierci odrobiny pobłażania dla moich błędów, widząc, jak je odważnie odpokutowałem. Chciałbym pod tym względem właśnie wiedzieć twoje zdanie pogrobowe! Człowiek, który do ciebie przemawia, Regino, jakimkolwiek jest on zbrodniarzem, dał ci życie. Chciałbym wiedzieć nie to, czy będziesz żałować twego ojca (niestety! nie zasługuję na twój żal), lecz czy się nad nim użalisz! czy go rozgrzeszysz z głębi twojej duszy! Chciałbym jeszcze wiedzieć w chwili śmierci, czy nie przyjdzie ci na myśl, iż byłem więcej nieszczęśliwy, więcej nędzny, jeżeli chcesz, aniżeli zły, i czy nie zasłużyłem przez śmierć na przebaczenie za życie. Taki był mój cel, Regino! Wybacz, jeżeli ci go nie wytłómaczyłem jaśniej.
Te słowa, wydeklamowane więcej z emfazą, niżeli z uczuciem wzruszyły jednak księżniczkę Reginę.
I tu, jeżeli nigdy, to teraz nadarza się sposobność, kochani czytelnicy, spostrzeżenia dobroci kobiet a złości mężczyzn. Oto istota dobra, uczciwa, gruntownie uczciwa, szczera aż do okrucieństwa, prawa aż do szorstkości; oto kobieta, która tylko co wyrzekła te straszne słowa: „Masz tylko jeden sposób ocalenia mi życia: umrzeć“.
Otóż ta kobieta wzrusza się nad tym człowiekiem! Rozrzewnia się, słysząc odegraną rolę przez aktora, rozpatruje w sobie, zapytuje siebie: czy nie była surową, twardą, niesprawiedliwą względem tego człowieka, który z tem wszystkiem jest jej ojcem? Takiem było wzruszenie, którego doznała, słysząc zwrotkę śpiewaną przez tego histrjona.
— Panie hrabio, powiedziała, przebacz mi ostrość moich słów. Jestem śmiertelną i nie mam wcale życzeń. Odnoszę się i poddaję sprawiedliwości Bożej.
Uśmiech zadowolenia zajaśniał na twarzy hrabiego.
— Regino, wyrzekł, dziękuję ci za dobre słowa, ale bądź pewną, godzien ich jestem! Słowo człowieka, który idzie na śmierć, jest święte: Regino, przebacz mi i ulituj się mojej śmierci.
— Co sobie odemnie życzysz, panie? spytała księżniczka.
— Coś bardzo zwyczajnego Regino, twojego szczęścia.
— Nie rozumiem, wyrzekła, rumieniąc się ukochana Petrusa.
— Regino, podjął hrabia uprzejmie, jakikolwiek błąd popełniłem, zawszem cię kochał jak córkę, i jeżeliś wątpiła o tem czasami, moja to wina więcej niż twoja. Myślę więc już tylko o tobie w tej uroczystej chwili i chcę zapewnić twoje szczęście.
— Wytłómacz się, panie, rzekła księżniczka, która przeczuwała cel pana Rappta.
— Ty kochasz, powiedział tenże, człowieka szlachetnego, o ile wiem. Od czasu ostatniej naszej rozmowy wywiadywałem się o niego i dowiedziałem się, że miłość twoja nie może być lepiej umieszczoną.
— Panie! zawołała księżniczka, im dłużej cię słucham, tem mniej rozumiem do czego to wszystko prowadzi.
— Zaraz się dowiesz, odpowiedział hrabia. Proszę cię za ofiarę życia mego, ułatwij mi sposobność rozmówienia się z tym młodzieńcem.
— Nie zastanowiłeś się pan, przerwała Regina.
— Przepraszam księżniczko, o niczem więcej nie myślę, jak tylko o tem, od czasu, jak mam zaszczyt z tobą rozmawiać.
— Czego chcesz od niego? Wyzwać go może?
— Na twą matkę, Regino, przysięgam ci, że go nie wyzwę.
— A więc co masz mu do powiedzenia?
— To moja tajemnica, Regino! Lecz bądź przekonaną, iż jedynie dla ciebie chcę działać w tej chwili. Niedola, w którą cię jako ofiarę wtrąciłem, nie daje mi spokoju, chcę naprawić zbrodnię moją.
— Jeżeli tak, panie, to dlaczego nie pójdziesz do niego, chociaż nie mogę wytłómaczyć sobie celu twojego postępowania.
— Niepodobna, Regino. Widzianoby mnie jakbym wchodził i jakążbym rolę wtedy odgrywał? Pytam się? Nie! moja propozycja jest prostsza: proszę, abyś mi ułatwiła z nim rozmowę jutro, o godzinie, która ci się będzie wydawać dogodniejszą, wieczorem naprzykład.
— Panie, powiedziała księżniczka Regina, patrząc mu bystro i długo w oczy, nie wiem jaki jest twój cel, ale znam prawość charakteru pana Petrusa Herbela. Cokolwiekbądź sobie o nim myślisz, jutro o piątej będzie on tutaj.
— Nie! wyrzekł hrabia Rappt, o godzinie piątej będą tu goście, cała służba by go widziała jakby wchodził, a jabym chciał, żeby nikt nie wiedział, iż on przyszedł do pałacu. Powinnaś zrozumieć całą subtelność podobnego widzenia się. Prawie codzień wieczorem widujesz się z nim w ogrodzie. A więc pozwól mi przyjąć go w ten sam sposób, tajemniczo, incognito; jest to kaprys zapewne, ale przedśmiertny, błagam cię, uszanuj go!...
— Dlaczego w ogrodzie? zauważyła księżniczka. Dlaczego nie tu albo w oranżerj?
— Dlatego, powtarzam ci, księżniczko, że mogliby go spostrzedz, a to nie jest ani w twoim ani w moim interesie. Dowodem, że widujesz go prawie codzień wieczorem w ogrodzie; co, mówiąc nawiasem, jest prawdziwą nieroztropnością, nieusprawiedliwioną ze względu na twoją delikatną budowę...
— Lecz... przerwała żywo księżniczka.
— Lecz... przerwał jeszcze żywiej hrabia, nie rozumiem twoich uwag, chyba, że może masz do mnie jaką nieufność, na ten raz nieuzasadnioną.
Mógł był bardzo dobrze sformułować brak ufności księżniczki; dość była zrozumiałą.
Młoda kobieta myślała w samej rzeczy: „Kiedy chce się z nim widzieć wieczorem, to dlatego, że przygotowuje zasadzkę“.
— A gdybym też nieufała? wyrzekła.
— Uspokoiłbym cię, Regino, odpowiedział hrabia, mówiąc, że możesz być obecną naszej rozmowie, z daleka lub z bliska, jak zechcesz.
— Niech się więc stanie, wyrzekła Regina po chwili namysłu, jutro wieczorem o dziesiątej zobaczysz się z nim.
— W ogrodzie?
— W ogrodzie.
— W jaki sposób go uprzedzisz?
— Oczekuję na niego.
— A gdyby nie przyszedł?
— Przyjdzie.
— Otóż to jest odpowiedź kobiety zakochanej! wyrzekł lekkim tonem hrabia Rappt.
Biedna Regina zarumieniła się aż po białka.
Hrabia Rappt mówił dalej:
— Mogłoby wypaść, że nie przyjdzie właśnie tego dnia, w którym najwięcej potrzebujesz się z nim widzieć; trzeba wszystko przewidzieć. Bądź więc tak dobrą i napisz do niego.
— Dobrze! powiedziała księżniczka stanowczo, napiszę.
— Wszystko ci jedno, jeżeli zaraz do niego napiszesz, nieprawdaż?
— Napiszę zaraz po twojem odejściu.
— Nie, odparł hrabia gniewnie, nie byłbym spokojny. Napisz mu te słowa: „Nieomieszkaj za nic w świecie przyjść jutro“. Dasz mi list, a ja podejmuję się reszty.
Księżniczka Regina spojrzała na niego z rodzajem przestrachu.
— Nigdy! zawołała.
— Dobrze! powiedział hrabia, zwracając się po drugi raz w stronę drzwi, wiem, co mi pozostaje do zrobienia.
— Panie! zawołała biedna kobieta, zrozumiawszy myśl jego, napiszę.
— To co innego! mruknął głucho hrabia, któremu oczy zaświeciły radością złowrogą.
Księżniczka wzięła ćwiartkę papieru, napisała słowa podyktowane przez hrabiego, włożyła list w kopertę nie pieczętując i dała mu go, mówiąc:
— Jeżeli zdrada ukrywa się pod tem, biada ci panie hrabio!
— Jesteś dzieckiem, Regino, powiedział hrabia Rappt, biorąc list, gdy ja zajmuję się twem szczęściem, ty zanadto zapominasz, że jestem twoim ojcem.
Hrabia wyszedł skłoniwszy się z szacunkiem księżniczce, lecz zaledwie drzwi zamknął za sobą, biedna Regina tonąc we łzach i składając ręce do bolesnej modlitwy, zawołała:
— O! moja biedna matko, moja biedna matko!