Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM XVIII.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
Dyplomacja przypadku.

Pan Rappt, jak to czytelnik rozumie, nie zmrużył oka przez noc całą. Człowiek nie przygotowywa się do tak strasznej gry, nie zbadawszy dobrze swoich zasobów. Zagłębiony w wolterowskiem krześle, podparłszy się obiema rękami, z oczami przymkniętemi, obojętny na wszystko co się w koło niego działo, rozpatrywał się głęboko sam w sobie.
Wynikiem tego rozmyślania był wyrok śmierci dla biednego Petrusa.
Koło godziny siódmej z rana, gdy się dzień zrobił, powstał, przeszedł kilka razy gabinet, zatrzymał się przed biurkiem. Z jednej szuflady wyjął ogromną paczkę listów i przysunął się z niemi do lampy. Wziął jeden z nich na chybił trafił, rozwinął i przebiegi szybko oczami.
Czoło jego zachmurzyło się; możnaby rzec, iż wstyd wzbierający przez tyle lat w głębi sumienia, odzwierciedlił się cały na jego twarzy. Zmiął gorączkowo paczkę listów, a zbliżając się powoli do kominka, rzucił w płomień wszystko co pozostało po nieboszczce księżniczce Rinie.
Patrzał, uśmiechając się gorzko, jak ogień pochłaniał listy.
— Tak więc, szepnął, rozwiały się w jednej chwili wszystkie nadzieje mojego życia!
Następnie przesuwając szybko ręką po czole, jakby chciał spędzić zeń chmury, targnął gwałtownie za taśmę od dzwonka, wiszącą nad kominkiem.
Kamerdyner Baptysta wszedł do pokoju.
— Baptysto, wyrzekł hrabia Rappt, bądź łaskaw zobaczyć czy pan Bordier przybył i proś go tutaj.
Baptysta wyszedł.
Pan Rappt znów podszedł do biurka, wyciągnął drugą szufladę i wyjął z niej pistolety. Obejrzał je, opatrzył zamki, i przekonawszy się że są nabite:
— Dobrze, powiedział, kładąc je w to samo miejsce i zasuwając szufladę.
Tylko co spuścił klapę od biurka, usłyszał jak ktoś zapukał z lekka po trzykroć.
— Proszę wejść, powiedział.
Bordier wszedł.
— Siadajmy, Bordier, wyrzekł hrabia, mamy do pomówienia o rzeczach ważnych.
— Czyś pan nie słaby, panie hrabio? zapytał Bordier, widząc zmienioną twarz hrabiego.
— Nie, Bordier. Wiesz pewnie, co zaszło tej nocy i nie powinieneś się dziwić, że po takim wypadku nie jestem w zwykłem usposobieniu.
— Dowiedziałem się w samej rzeczy, panie hrabio, z wielkiem mojem zdziwieniem i żalem, o śmierci pani marszałkowej de Lamothe-Houdan.
— W tym też właśnie przedmiocie chcę się z tobą rozmówić, Bordier. Dla przyczyn, których nie potrzebuję ci wyłuszczać, bić się będę jutro.
— Ty, panie hrabio? zawołał przerażony sekretarz.
— Nie inaczej, ja i nie ma się tem co tak dalece przerażać; znasz mnie i wiesz czy umiem bronić mego życia. To też nietylko o pojedynku chcę z tobą pomówić, ale o skutkach, jakie mogą ztąd wyniknąć. Ze spostrzeżeń, jakie zrobiłem, obawiam się zasadzki; potrzebuję twego poparcia i obecności, żeby nie zginąć.
— Mów, panie hrabio, wiesz, że moje życie do ciebie należy.
— Nigdym o tem nie wątpił, Bordier; lecz przedewszystkiem, dodał, biorąc z biurka arkusz papieru, oto twoja nominacja na prefekta; otrzymałem ją dziś wieczorem.
Twarz przyszłego prefekta w jednej chwili zajaśniała a oczy zabłysły radością.
— O! panie hrabio! wyjąkał, ileż wdzięczności winien ci jestem i jakim sposobem zdołam się kiedykolwiek uiścić...
— Powiem ci. Znasz pana Petrusa Herbela?
— Znam, panie hrabio.
— Potrzeba mi człowieka pewnego, żeby mu zaniósł ten list, liczyłem na ciebie.
— Czy to wszystko, panie hrabio? zapytał Bordier zdziwiony.
— Poczekaj. Czy masz w swem biurze dwóch ludzi, za których mógłbyś odpowiadać?
— Jak sam za siebie, panie hrabio. Jeden z nich pragnie pozyskać biuro tabaczne, drugi stęplowe.
— To dobrze! powiesz jednemu z nich, żeby stanął na bulwarze Inwalidów i nie ruszył się, aż zobaczy wychodzącą przez bramę pałacową, Nanę, służącą hrabiny. Pójdzie za nią w pewnej odległości, a jeżeli zobaczy, że skieruje się na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdzie mieszka pan Petrus, dogoni ją i powie: „W imię hrabiego Rappta oddaj mi list, który niesiesz, albo niepuszczę cię.“ Nana kocha hrabinę, ale ta stara kobieta jest jeszcze więcej tchórzliwą jak poświęconą.
— Stanie się, jak sobie życzy pan hrabia, i to tem lepiej, iż ci dwaj ludzie mają bardzo straszne fizjognomje.
— Co zaś do drugiego, to samo zalecenie, tylko, zamiast umieścić się na bulwarze, zaczai się przy ulicy Plumet, na wprost drzwi pałacu i zaczeka na wyjście mamki, za którą pójdzie i dobiegnie ją, jak to już powiedziałem co do pierwszego.
— I kiedy to mają zacząć tę czynność, panie hrabio?
— Natychmiast, Bordier, nie czekając chwili.
— Licz na mnie, panie hrabio, powiedział Bordier, zwracając się ku drzwiom gabinetu.
— Poczekaj, Bordier! zawołał Rappt, zapominasz co najgłówniejsze.
Następnie, wyjmując z kieszeni list zaadresowany do Petrusa od księżniczki Reginy, oddał go sekretarzowi, mówiąc:
— Niepotrzeba odnosić się do pana Petrusa Herbela; oddasz jak zwyczajnie list służącemu, prosząc go, żeby odniósł jak najspieszniej panu. Skoro tylko wrócisz, przyjdziesz zdać mi sprawę.
Bordier oddalił się, poszedł poumieszczać swoich ludzi na czatach, owinął się obszernym płaszczem i skierował na ulicę Notre-Dame-des-Champs.
Podczas, gdy Bordier szedł pospiesznie ku domowi Petrusa, jakiś człowiek mniej obwinięty od niego, idący krokiem wolnym i równym, jak prawdziwy oficjalista rządowy, bo był to listonosz, przyniósł do pałacu pomiędzy innemi listami, list od Petrusa do księżniczki Reginy.
Pomimo, że hrabia Rappt przez całą noc układał rozmaite kombinacje i zdawało mu się, że wszystko przewidział, a jednak nie przewidział listonosza, to jest rzeczy najzwyczajniejszej, tak, iż wstając, księżniczka odebrała z rąk Nany, według zwyczaju, między innemi listami, list od Petrusa.
Oto co zawierał:
„Zaczynam list mój od tych samych słów, na jakich go skończę, moja Regino: Kocham cię! Lecz niestety! nie dlatego piszę do ciebie, żeby mówić o miłości. Mam ci oznajmić nowinę straszną, okropną, przerażającą; wiadomość, jakiej równej nie ma; wiadomość, na którą krwawi się serce, jeżeli serce twoje przejęte jest tem samem uczuciem jak moje: Nie zobaczymy się aż za trzy dni.
„Czy znasz we wszystkich językach wyraz, który brzmiałby boleśniej: Nie widzieć się! A jednak, moja najdroższa, jestem skazany na napisanie go.
„I co mnie martwi, pośród tylu przykrości, to, że nawet nie mam prawa nienawidzieć i przeklinać przyczyny naszego rozłączenia.
„Oto co się stało: Wczoraj w południe jakiś powóz zatrzymał się przed mojem mieszkaniem; wyjrzałem przez okno pracowni, mając nadzieję nieokreśloną, niewiem dlaczego, gdyż wiedziałem, że z powodu choroby matki niewychodzisz z domu, mając nadzieję, że to ty moja księżniczko, korzystając z promieni słońca, przyjdziesz odwiedzić twego smutnego kochanka.
„Ale wystaw sobie moją rozpacz, gdy zamiast ciebie, widzę wychodzącego z powozu służącego mojego stryja, który blady, przerażony przyszedł mi oznajmić, iż stryj mój ma drugi atak groźnej podagry.
„A! chodź pan co prędzej, rzekł do mnie, pan generał jest bardzo źle!
„Wziąć surdut, nałożyć kapelusz, wskoczyć do powozu, było dziełem jednej chwili.
„Zastałem biedaka w opłakanym stanie, to jest wijącego się na łóżku jak epileptyk i krzyczącego nakształt dzikiego zwierza.
„W jednej z chwil uspokojenia silnie ścisnął mnie za rękę i dwie łzy wdzięczności stoczyły się z jego oczu. Zapytał czy zechcę jakiś czas zostać przy nim. Nie pozwoliłem mu dokończyć i przyrzekłem pozostać aż do zupełnego jego wyzdrowienia.
„Nie potrafię ci opisać, ukochana moja, jakie uniesienie radości zalało twarz jego, gdy go o tem zapewniłem.
„Zainstalowałem się tedy na dozorującego przy chorym na jakiś czas, którego wcale nie przewiduję końca. Lecz chciej mnie dobrze zrozumieć moja Regino, jestem dozorującym chorego, ale nie niewolnikiem, to jest, skoro atak minie, odzyskam wolność i użyję jej najpierw na to tylko, aby ci ustnie powiedzieć to, co ci napisałem na początku tego listu: Regino, kocham cię!
„Widzisz więc, że kończę tem, na czem zacząłem; nie mówię ci, żebyś do mnie napisała, ale cię błagani, gdyż potrzeba mi twoich listów, aby ukazać biednemu stryjowi twarz wesołą.

„Do widzenia kochana i uwielbiana! proś Boga, żeby to mogło nastąpić jaknajprędzej!
Petrus“.

Wiadomość ta, która w innym razie byłaby, jak się wyrażał Petrus, zakrwawiła serce Reginy, wywarła na niej skutek wręcz przeciwny.
Sen miała pełen czarnych marzeń, poprzedzających zwykle wielkie zdarzenia. Widziała ciało swego kochanka leżące na śniegu pokrywającym trawniki parku, ciało tak blade i tak zimne jak sam śnieg. Zbliżyła się i krzyknęła przerażona, ujrzawszy pierś jego poranioną sztyletem.
W głębi krzaków spostrzegła błyszczące jak oczy kota dwoje oczu ognistych; usłyszała krzyk złowrogi, poznała krzyk i wzrok hrabiego Rappta. W tej chwili obudziła się, a siadając na łóżku z rozpuszczonemi włosami, czołem zroszonem, drżąc gorączkowo, patrzała błędnem okiem naokoło siebie, szepcząc:
— Mój Boże! co się to stanie?\
W tej chwili Nana weszła, przynosząc list od Petrusa. Czytając go, z bladej i sinej, twarz księżniczki przybrała barwę róży najdelikatniejszej.
— Ocalony! zawołała, składając ręce i wznosząc je do nieba dla podziękowania Bogu.
Potem wstała, pobiegła do biurka, wzięła ćwiartkę papieru i skreśliła szybko te słowa:
„Niech cię Bóg błogosławi, mój najdroższy; list twój przyszedł mi jak promień światła podczas nocy ciemnej. Biedna moja matka umarła, a ja odebrawszy twój list, myślałam tylko o jednej rzeczy, o zwiększeniu miłości, jaką mam dla ciebie, tą miłością, którą miałam dla niej. „Poddajmyż się więc, mój Petrusie, przykrości oddalenia przez kilka dni; lecz wierzaj, że czy z bliska, czy z daleka, kocham cię!

Regina“’.

Zapieczętowała list i oddała Nanie, mówiąc:
— Zanieś to Petrusowi.
— Na ulicę Notre-Dame-des-Champs? rzekła Nana.
— Nie, odpowiedziała księżniczka, na ulicę Varennes, do hrabiego Herbela.
Nana wyszła.
W chwili gdy Nana przestępowała próg pałacu, dwaj ludzie pana Rappta, albo raczej Bordiera, stali już na stanowiskach. Ten, który czatował na ulicy Plumet, widząc, iż Nana zwraca się na prawo i znika za rogiem bulwaru, poszedł za nią w pewnej odległości, według zalecenia hrabiego Rappta. Przybywszy na bulwar, człowiek z ulicy Plumet złączył się ze swym towarzyszem i rzekł do niego:
— Stara nie idzie drogą prowadzącą do ulicy Notre-Dame-des-Champs.
— Obawia się, żeby jej kto nie śledził, odpowiedział drugi, i dlatego okrąża.
— W takim razie chodźmy za nią! podjął znów pierwszy.
— Chodźmy, powtórzył drugi.
Szli za sługą w oddaleniu dwudziestu kroków. Widzieli jak zadzwoniła do pałacu Courtenay; w minutę potem weszła do wnętrza.
Jakoż, ponieważ mieli instrukcję, żeby wyrwać jej list tylko przy ulicy Notre-Dame-des-Champs, ani nawet pomyśleli, żeby napadać na nią na środku ulicy Varennes. Oddalili się na bok i złożyli radę.
— Niezawodnie, powiedział jeden, weszła tam po to, żeby załatwić jakieś zlecenie, z powrotem pójdzie w stronę bulwaru Montparnasse.
— To bardzo możebne, wyrzekł drugi.
Ale nic z tego. Po pięciu minutach zobaczyli sługę wracającą najzupełniej tą samą drogą, którą przyszła, aż do pałacu de Lamothe-Houdan.
— Skutek żaden! powiedział pierwszy, wracając na swe stanowisko przy ulicy Plumet.
— Zacznijmy od początku! wyrzekł drugi, czając się na ulicy Plumet.
Zobaczymy co się działo u Petrusa, podczas, gdy zajmowano się nim z taką gorliwością.
Bordier przybył na ulicę Notre-Dame-des-Champs w chwili właśnie, gdy Regina odbierała list od Petrusa.
— Pan Petrus Herbel czy jest w domu? zapytał służącego.
— Nie ma, odpowiedział tenże.
— Oddasz mu ten list, skoro powróci.
Bordier wręczył list i oddalił się. Odwracając się, potrącił jakiegoś miejskiego posłańca.
— Uważaj! powiedział ostro.
Posłańcem tym był Salvator, który widząc jakiegoś człowieka owiniętego szerokim płaszczem, przy pogodzie, która nie usprawiedliwiała wcale tej przezorności, spojrzał bystro na niego.
— Mógłbyś sam uważać, panie w płaszczu, wyrzekł, starając się dojrzeć twarzy jego.
— Nie potrzebuję lekcji od pana, odparł wzgardliwie Bordier.
— Bardzo być może, wyrzekł Salvator, biorąc go za kołnierz i opuszczając na dół, przez co twarz odkrył, lecz ponieważ winien mi pan jesteś wytłómaczenie, nie puszczę cię, aż uczynisz zadość.
— Błazen! mruknął Bordier pod nosem.
— Błaznami są tylko ci, którzy zakrywają się na to, aby ich nie poznano, a którzy są poznani, panie Bordier, powiedział posłaniec, ściskając mu jeszcze silniej rękę.
Napróżno usiłował ją wyrwać; wzięty był jak w kleszcze.
— Jużem sobie zadość uczynił, powiedział Salvator, puszczając mu rękę, idź w pokoju i nie grzesz więcej.
Salvator wszedł do Petrusa myśląc:
— Poco u djabła ten łajdak tutaj chodził?
— Nie ma pana w domu, wyrzekł służący, widząc Salvatora.
— Wiem o tem, odrzekł, daj mi klucz i listy.
Salvator wraz z listami i kluczem wszedł do pracowni.
Niektórzy czytelnicy mogliby uważać za zbyt poufałe postępowanie posłańca względem Petrusa: najściślejsza bowiem przyjaźń nie upoważnia do łamania pieczątek, pod jakimkolwiek bądź pozorem, ale uspokoimy ich, uwiadamiając, jakie prawo Salvator miał do otwierania listów swego przyjaciela.
Prócz tego, że Petrus nieukrywał, jak wiemy, żadnej tajemnicy przed Salvatorem, napisał on jeszcze do niego jednocześnie jak i do księżniczki Reginy:
„Kochany przyjacielu! dozorować będę czas jakiś mego stryja niebezpiecznie chorego. Czy będziesz tak dobry, po odebraniu tego pisma, zajść do mnie i zrobić dla twego przyjaciela to, co twój przyjaciel zrobiłby dla ciebie, to jest rozpieczętować moje listy i odpowiedzieć na nie według tego, jak będziesz uważał.
„Tyle razy mówiłeś mi, żebym się udał do twej przyjaźni i darujesz mi, jestem pewien, że się odnoszę do niej.
„Dzięki stokrotne. Twój przyjaciel

Petrus“.

Salvator usiadłszy w pracowni, poroztwierał listy.
Pierwszy był od Jana Roberta, który donosił Petrusowi, że ponieważ dramat jego „Gwelfy i Gibeliny“ ma być wystawiony bez odwłoki przed końcem tygodnia, musi się przeto spieszyć na próbę główną.
Drugi list był od Ludowika; była to sielanka, opiewająca miłość młodzieńca i Róży.
Ostatni, niepodobny do żadnego z poprzednich, na papierze cieniutkim i pachnącym, pisany drobno i charakterem pięknym, był list pod przymusem pisany przez Reginę.
Salvator nigdy niewidział pisma księżniczki, a jednak odgadł odrazu, że to od niej, tak wszystko, czegokolwiek kochana kobieta dotknie, wyróżnia się. Odwracał go na wszystkie strony zanim odpieczętował.
Niewielka rzecz otworzyć list, zwłaszcza, gdy ktoś jest upoważnionym, ale otworzyć list kobiety, a do tego kobiety kochanej! Doznał pewnego rodzaju wstydu, że zagłębi wzrok obcy w tej świątyni.
Bezwątpienia Petrus myślał, że tylko listy od przyjaciół lub nieprzyjaciół i wierzycieli otwierać będzie, a nie przewidział listu księżniczki.
— To się rozumie, rozmyślał Salvator, nie mogę go otwierać.
Następnie, podnosząc się, zadzwonił na służącego.
— Kto przyniósł ten list? zapytał.
— Jakiś człowiek owinięty płaszczem, odpowiedział służący.
— Czy ten, który wychodził, gdy ja wchodziłem?
— Tak jest, panie.
— Dziękuję, rzekł Salvator, możesz odejść. A! to więc powiernik pana Rappta, to ten nędzarz Bordier przyniósł ten list? Toć to nie sekretarz mężowski nosi zazwyczaj listy miłosne od żony? Znam przecie Petrusa; niepodobna, iżby nie zawiadomił księżniczki, gdzie się obecnie znajduje, nie tu powinna ona przysyłać swoje listy. Co większa, toćby nie takiego Bordiera wybrała do podobnego poselstwa. Otóż, jeżeli nie ona przysłała ten list, przysłał go nikt inny, tylko mąż. To zmienia niezmiernie postać rzeczy i kruszy moje skrupuły. Nie wiem dlaczego, ale przeczuwam węża pod temi kwiatami. Odsłońmyż je więc.
I mówiąc albo raczej myśląc to, Salvator złamał herbową pieczątkę hrabiego Rappta i przeczytał list, który przedstawiliśmy naszym czytelnikom w rozdziale poprzednim.
Ale czytanie czytaniu nie równe, a najlepszym tego dowodem, że z dwudziestu adwokatów, z tegoż samego kodeksu, każden według siebie wykręca literę prawa, inaczej mówiąc, nie każdy jednakowo czyta, trzeba czytać wyrazy a odgadywać ducha. Co też uczynił Salvator.
Spojrzawszy na charakter pisma, odgadł, że ręka kreśląca je drżała. Nie znajdując tam miłosnych omówień, których kochankowie tak obficie używają, odgadł, iż pisany był pod przymusem.
— Mam tylko dwie drogi przed sobą, pomyślał, odesłać list Petrusowi (i tym sposobem zatruć mu duszę, ponieważ nie może iść na schadzkę), albo też iść samemu w jego miejsce, żeby odgadnąć wyraz tej zagadki.
Wsunął listy do kieszeni, przebiegł kilka razy pracownię rozmyślając, i wziąwszy dobrze pod rozwagę za i przeciw, postanowił pójść wieczorem na schadzkę w miejsce, swego przyjaciela.

Zszedł szybko ze schodów i udał się na ulicę Żelazną, gdzie zwykli klienci nań oczekiwali, a dziwili się, że o dziewiątej z rana nie ma go jeszcze na miejscu.

II.
W którym wykazuje się, iż stan posłańca miejskiego jest istotnie uprzywilejowanym.

Tego wieczora, o godzinie dziesiątej, ogród a raczej park pałacu de Lamothe-Houdan pokryty śniegiem, oświetlony niebieskim blaskiem księżyca, podobny był do jeziora szwajcarskiego. Gazony świeciły jak perły; krzewy miały na sobie strój djamentowy. Gałęzie drzew schylały się pod obfitością splotów przetykanych drogiemi kamieniami.
Była to jedna z owych pogodnych nocy zimowych, których zimno nie tamuje nawet zapału prawdziwych miłośników natury.
Poeta byłby tam znalazł najpiękniejszy i najwyższy przedmiot do rozmyślania, kochanek, materjał do najsłodszych marzeń.
Salvator przybywszy na bulwar Inwalidów i widząc przez kratę ten piękny park, oświetlony jak w dzień, stanął przejęty podziwem, lecz podziw trwał krótko, bo ciekawy był dowiedzieć się, jakie będzie rozwiązanie tej schadzki, na którą przyjaciel jego był zaproszony, a która wydawała mu się poprostu zasadzką.
Opowiedzmy w kilku słowach, jakim sposobem, prócz, wrodzonego przeczucia, przypadkiem znalazł się na śladzie.
Wyszedłszy z pracowni Petrusa, poszedł do siebie, zanim udał się na ulicę Żelazną po swoje nosze. Gdy przybył na ulicę Macon, opowiedział Fragoli całą tę przygodę. Młoda kobieta, tak, jak to była zwyczajna czynić w podobnych okolicznościach, szybko włożyła kapelusz, zarzuciła futro na ramiona i udała się z całym pośpiechem do księżniczki Reginy, żeby jej wytłómaczyła co znaczył ten list.
Odpowiedź księżniczki, otoczonej osobami przybyłemi, by ją pocieszyć po śmierci marszałkowej, była krótką i znaczącą.
Powiedziała:
— Byłam zmuszoną ten list napisać. Niechaj Petrus nie przychodzi, niebezpieczeństwo mu grozi.
I właśnie też dlatego, iż niebezpieczeństwo groziło Petrusowi, Salvator, przygotowany i uzbrojony na wszelki wypadek, poszedł na schadzkę w miejsce swego przyjaciela.
Rzuciwszy więc okiem na park w sposób, w jaki byłby to zrobił poeta, obejrzał kratę i zapytał siebie, jak on tam wejdzie.
Nie długo potrzebował się namyślać, mała furtka ogrodowa była otwarta.
— Zdradliwe wejście! pomyślał, wyjmując z kieszeni pistolet, który nabił i ukrył pod płaszczem.
Popchnął zwolna furtkę, nie omieszkawszy naprzód z prawej i lewej strony przejrzeć drzewa i krzaki. Uszedłszy z ośm kroków, spostrzegł w jednym klombie z lewej postać w bieli, w której poznał zdała księżniczkę Reginę. Już miał się zbliżyć do niej, ale ostrożny jak Mohikan, odwrócił głowę i wzrok utopił w klombie z prawej strony.
Były to wielkie krzaki bzu, przerżnięte wąziutką ścieżynką, w końcu której zobaczył błyszczące oczy człowieka, schowanego po za grubym kasztanem.
— Oto nieprzyjaciel, powiedział do siebie, chwytając palcem za kurek pistoletu.
Potem zatrzymując się raptem, osadził się mocno na nogach, jak człowiek, który przygotowuje się do obrony życia.
Był to istotnie nieprzyjaciel, hrabia Rappt, który skrywszy się po za drzewami, z pistoletem w każdej ręce, czekał gorączkowo na kochanka księżniczki.
O pół do dziesiątej zeszedł do parku, sam otworzył furtkę i zaczaił się w gąszczu, gdy odwracając się, spostrzegł o trzy kroki od siebie wyprostowaną, białą, nieruchomą jak widziadło, księżniczkę Reginę.
Odkąd widziała się z Fragolą, księżniczka nie obawiała się już o Petrusa, ale znała poświęcenie Salvatora i o niego właśnie drżała w obecnej chwili.
— Pani tu! zawołał hrabia Rappt.
— Nie inaczej, odrzekła zimno księżniczka, czyż nie mówiłeś mi pan, iż mogę być przytomną tej rozmowie?
— Ależ, nie zastanowiłaś się wcale, podjął hrabia, twoje zdrowie bardzo jest delikatne, a noc mroźna. Mam tylko słów kilka do powiedzenia temu człowiekowi, odejdź więc do domu.
— Nie, wyrzekła księżniczka, całą noc przebyłam w najstraszniejszych przeczuciach, za nic w świecie nie odejdę w tej chwili.
— Przeczucia, powtórzył Rappt, wzruszając ramionami, otóż to kobiety! Doprawdy księżniczko, tracisz zmysły, chyba, że myślisz, iż czyham na życie tego młodzieńca, przeczucia twoje nie mają cienia rozsądku.
— A gdybym też tak myślała? spytała Regina.
— W takim razie, księżniczko, żałowałbym cię szczerze, bo miałabyś o mnie przekonanie jeszcze nędzniejsze, niżeli ja je mam sam o sobie.
— A więc panie, przysięgniesz mi?
— Nic, nic ci nie przysięgnę, księżniczko; przysięga służy dla tych tylko, którzy ją chcą złamać. Chcę, żebyś się w zupełności spuściła na mnie. Chcesz zostać w parku i być obecną naszej rozmowie, niech i tak będzie! przystaję, będziesz obecną, ale zdala. Rozumiesz, że dziwną minę miałbym w przytomności twojej i tego młodzieńca. Okryjże się dobrze salopą i przechadzaj się tam w szpalerze, nie długo będziemy już czekać, za chwilę dziesiąta; jeżeli punktualność jest grzecznością królów, stanowi ona przedewszystkiem cnotę kochanków.
Mówiąc te ostatnie słowa, hrabia zaprowadził księżniczkę do szpaleru z lewej strony, gdzie Salvator spostrzegł ją zaraz za wejściem, a sam począł przechadzać się z prawej strony, aż do chwili, gdy zobaczywszy tego, którego wziął za Petrusa, poszedł zaczaić się za kasztanem.
Księżniczka dopatrzyła zdała to poruszenie, a nie rozumiejąc jego znaczenia, rzuciła się szybko ze szpaleru w aleję, biegnąc ku Salvatorowi. Była o dziesięć kroków od niego, gdy strzał padł i ogień błysnął. Krzyknęła i padła na ziemię.
Kula z pistoletu hrabiego trafiając Salvatora w same piersi, wydała brzęk metaliczny. A jednak stał nieporuszony, jak gdyby przeszła o dziesięć kroków od niego. Odbiła się o blachę posłańca miejskiego.
— Bez zaprzeczenia, obrałem sobie dobry stan, powiedział, mierząc do hrabiego pośród ciemności, w chwili, gdy tenże podniósł rękę by wypalić z drugiego pistoletu.
Padł strzał, hrabia runął sztywny na ziemię, a Salvator widząc to, włożył pistolet do kieszeni i skierował się w aleję gdzie leżała księżniczka, mówiąc:
— Sądząc po upadku, możnaby wnioskować, iż hrabia pozostawi nas długi czas w spokoju. Księżniczko, powiedział półgłosem, podnosząc głowę młodej kobiety zemdlonej, księżniczko ocuć się!
Ale księżniczka nie słyszała go.
Podjął trochę śniegu i natarł Reginie skronie. Otworzyła oczy a spoglądając ze smutkiem na Salvatora, wyrzekła:
— Co się to stało?
— Nic, odpowiedział młody człowiek, nic przynajmniej takiego, coby panią mogło zmartwić.
— Ale ten strzał? zapytała Regina, zatapiając wzrok w Salvatora, żeby się upewnić, czy nie był raniony.
— Ten strzał, odrzekł Salvator, wymierzony był we mnie przez człowieka ukrytego za drzewem, ale mnie nie dotknął.
— Tym człowiekiem był hrabia, powiedziała żywo Regina, podnosząc się i opierając na ramieniu zbawcy.
— Nie byłem tego pewny.
— Był to on jednakże, rzekła Regina.
— Żałuję go, po wiedział Salvator, bo strzeliłem do niego, a zapewne nie miał tak jak ja, blachy posłańca, któraby go ocaliła.
— Zabiłeś hrabiego? zapytała Regina przerażona.
— Nie wiem, odrzekł Salvator, ale jestem pewny, żem go trafił, bo widziałem, jak padł na trawnik. Jeżeli pozwolisz księżniczko, pójdę upewnić się.
I Salvator zagłębił się szybko w alei, w końcu której padł hrabia Rappt.
Spostrzegł nasamprzód twarz jego, która z bladej zazwyczaj stała się siną, czy to skutkiem śmierci, czy też przyćmionego światła księżyca; naokoło niego śnieg był krwią poznaczony. Zbliżył się, pochylił nad hrabią i nie słysząc oddechu, przyłożył rękę do piersi: już nie oddychał! kula przeszyła mu serce!
— Niech Bóg zlituje się nad jego duszą! powiedział filozoficznie. Potem, wracając do księżniczki: Nie żyje! wyrzekł lakonicznie.
Regina opuściła głowę.
Lecz nagle pomiędzy niemi zjawił się jakby wyrosły z ziemi człowiek wysokiego wzrostu, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami. Patrząc prosto posłańcowi i młodej kobiecie w oczy, głosem poważnym:
— Co się tu dzieje? zapytał.
— Mój ojciec! zawołała księżniczka przestraszona.
— Pan marszałek! wyrzekł Salvator, kłaniając się.
Był to w samej rzeczy marszałek de Lamothe-Houdan.
Całą poprzednią noc służba czuwała.
Dwa strzały nie zbudziły nikogo.
Tylko marszałek nie spał. Usłyszawszy, zadrżał i rzucił się do parku. Stanął osłupiały, spostrzegłszy o tej godzinie nocy i przy tak dotkliwem zimnie, księżniczkę Reginę sam na sam z posłańcem. Nie mógł streścić inaczej swego zdziwienia, jak przez te wyrazy:. Co się tu dzieje?
Księżniczka milczała.
Salvator postąpił do marszałka i skłoniwszy się powtórnie, powiedział:
— Jeżeli pan marszałek chce mnie posłuchać, wytłómaczę mu co się tu stało.
— Mów pan, wyrzekł surowo marszałek, chociaż ja nie ciebie pytam, i dziwnem mi się wydaje, że zastaję cię tu o tej godzinie wraz z księżniczką.
— Mój ojcze, zawołała młoda kobieta, dowiesz się wszystkiego, ale bądź pewien naprzód, że nic się tu nie stało takiego, za co byś musiał się rumienić.
— A więc, mówcież, jedno lub drugie, powiedział pan de Lamothe-Houdan.
— Kiedy mi pozwalasz, panie marszałku, to wytłómaczę wszystko.
— Dobrze, panie, wyrzekł marszałek, ale śpiesz się, przedewszystkiem bądź łaskaw powiedzieć z kim mam zaszczyt mówić?
— Nazywani się Konrad de Valgeneuse.
— Ty? zawołał pan de Lamothe-Houdan, patrząc bystro w oczy młodemu człowiekowi.
— Ja, panie marszałku, odpowiedział Salvator.
— Pod tem ubraniem? zapytał pan de Lamothe-Houdan, spoglądając na kaftan i pantalony aksamitne posłańca.
— Zaspokoję ciekawość pańską przy innej sposobności, panie marszałku, dziś zaś będzie pan łaskaw zdać się na opinię hrabiny, która mnie zna oddawna.
Marszałek zwrócił się do młodej kobiety.
— Mój ojcze, powiedziała Regina, przedstawiam ci pana Konrada de Valgeneuse, jako najuczciwszego i najgodniejszego człowieka, jakiego znam po tobie.
— Mów pan więc, rzekł starzec, zwracając się do Salwatora.
— Panie marszałku, zaczął tenże, jeden z przyjaciół moich wezwany był z rozkazu pana hrabiego Rappta, by przybył do tego parku o godzinie dziesiątej. Przyjaciel ten był nieobecny, ja przyszedłem w jego miejsce, ale zanim przyszedłem, niektóre wskazówki, znane pani hrabinie, dały mi do myślenia, że wpadnę w zasadzkę. Uzbroiłem się więc...
— Lecz komuż to pan Rappt dał rozkaz przybycia? przerwał pan de Lamothe-Houdan.
— Człowiekowi, który nie mógł ani podejrzewać sideł, ani domyślać się nieuczciwości hrabiego.
— Mnie to, mój ojcze, powiedziała żywo księżniczka Regina, dał hrabia, używszy gwałtu, rozkaz wezwania na ten wieczór, niewiadomo w jakim celu pana Petrusa Herbela.
— W istocie, w jakim celu? zapytał marszałek.
— Nie wiedziałam przed chwilą, ale wiem teraz: żeby go zamordować.
— O! jęknął starzec z oburzeniem.
— Przyszedłem więc o godzinie naznaczonej, podjął Salwator, zamiast mego przyjaciela Petrusa. Zaledwiem wszedł do tego parku, którego furtka otwarta była umyślnie, dostałem w same piersi, to jest w sam znak posłańca miejskiego z blachy, kulę pistoletową z ręki człowieka, ukrytego w cieniu. Byłem uzbrojony, powtarzam, i obawiając się nowego napadu, uprzedziłem, wycelowawszy w hrabiego.
— Ale ten człowiek, zapytał pan de Lamothe-Houdan ze strachem, ale ten człowiek?
— Nie wiedziałem kto on był, panie marszałku, ale hrabina, która, tak jak ja, obawiała się podstępu, ukryła się w szpalerze, żeby śledzić i uprzedzić to, co się stać miało; pani hrabina powiedziała mi, że tym człowiekiem był hrabia Rappt.
— On! szepnął głucho pan de Lamothe-Houdan.
— On sam, panie marszałku, tylko com się o tem przekonał.
— On! powtórzył starzec z wściekłością.
— Poszedłem do niego, ciągnął dalej Salvator, mając nadziej przyjścia w pomoc. Zapóźno, panie marszałku, kula przeszyła piersi, pan hrabia Rappt nie żyje.
— Nie żyje!... nie żyje!... zawołał starzec z boleścią. Nie żyje!... zabity ręką innego!.. Cóżeś pan uczynił? dodał, patrząc na młodego człowieka ze łzami gniewu w oczach.
— Przepraszam, powiedział Salvator, który niezrozumiał rodzaju boleści starca, lecz przed Bogiem przysięgam, że tylko broniłem życia.
Pan de Lamothe-Houdan nie zdawał się słyszeć; łzy spływały mu po obliczu, a wyrywając sobie włosy z rozpaczy:
— Tak więc, mówił do siebie, lecz o tyle głośno, że Regina i Salvator mogli słyszeć, tak, on oszukiwał mnie przez lat dwadzieścia, zaprowadził żonę moją do grobu, biedne serce moje poddał rozpaczy, wyrwał mi szczęście, splamił moje imię, i w chwili gdy miał ponieść śmierć z mojej ręki, padł z ręki innego? Gdzie on jest? gdzie jest?
— Mój ojcze!... mój ojcze!... wołała księżniczka.
— Gdzie on jest? podjął znów marszałek z wściekłością.
— Mój ojcze! powtórzyła Regina, otaczając go ramieniem, czoło twoje jest zlodowaciałe. Chodźmy do domu, mój ojcze.
— Chcę go widzieć! Gdzie on jest? wyrzekł stanowczo pan de Lamothe-Houdan, spoglądając blędnemi oczyma.
— Błagam cię, chodźmy, ojcze, nalegała Regina.
— Nie jestem twoim ojcem! zawołał straszliwym głosem starzec, odtrącając ją silnem ramieniem.
Młoda kobieta krzyknęła raz tylko, ale tak boleśnie i żałośnie, iż zdało się, że to pożegnanie z życiem. Ukryła głowę w rękach i gorzko płakała.
— Panie marszałku, powiedział Salvator, hrabina ma słuszność, noc jest mroźna, może się pan przeziębić.
— Co znaczy noc! co znaczy zimno! wyrzekł starzec. Bodajby mróz zamienił ciało moje w głaz! bodajby śnieg okrył mnie swoim całunem, a noc pokryła wstyd mój!
— Na miłość Boga! panie marszałku, uspokój się! wyrzekł łagodnie Salvator.
— Więc nie widzisz, że głowa moja pała, że krew gotuje się, że mam gorączkę, i że godzina w której do ciebie przemawiam, jest może ostatnią? Posłuchaj mnie więc, jak słuchają umierającego. Zabiłeś mojego nieprzyjaciela, ja go chcę widzieć.
— Panie marszałku, odezwała się łkając Regina, jeżeli nie mam prawa nazywać cię ojcem, to mam prawo kochać cię, jak córka. W imię więc miłości, jaką zawsze miałam dla ciebie, oddalmy się ztąd, chodźmy do domu.
— Nie, odrzekł gwałtownie starzec, odpychając ją powtórnie. Chcę go widzieć. Ponieważ nie chcecie zaprowadzić mnie do niego, sam pójdę.
I skręcając nagle, poszedł do szpaleru, gdzieśmy widzieli księżniczkę Reginę. Salvator poszedł za nim, a wziąwszy go za ręce, powiedział:
— Chodź, panie marszałku, zaprowadzę cię.
Przebiegli szybko aleję, oddzielającą ich od trupa, a gdy przyszli na miejsce, starzec przyklęknął na jedno kolano, podniósł jego skrzepłą już głowę, zwrócił twarz do światła księżyca, i patrzał oczyma iskrzącemi z wściekłości i nienawiści:
— Jesteś już trupem 1 powiedział. Nie mogę cię wypoliczkować, ani ci w twarz napluć! Ciało twe nieczułe, bezwładność wydziera mi zemstę!
Potem, opuszczając trupa i podnosząc się, popatrzył na Salwatora mokremi od łez oczyma.
— O! nieszczęśliwy! zawołał, pocóżeś go zabił?
— Drogi Pańskie są nieprzeniknione, wyrzekł surowo młodzieniec.
Zanadto tego było dla biednego starca. Raptowny dreszcz go schwycił.
— Oprzyj się pan na mojem ręku, powiedział Salvator, zbliżając się.
— Tak, tak, jąkał pan de Lamothe-Houdan.
Salvator spojrzał na niego, a widząc bladą twarz okrytą zimnym potem, oczy przymknięte, usta zsinałe, porwał go na ręce i przeszedł aleję, w końcu której księżniczka Regina z czołem schylonem, ze skrzyżownnemi rękami czekała.
— Księżniczko, powiedział Salvator, życie marszałka jest w niebezpieczeństwie, prowadź mnie do jego pokoju.
Skierowali się do apartamentów marszałka i złożyli go zemdlonego na kanapie. Regina próbowała ocucić go, ale daremnie. Salvator zadzwonił na służącego.
— Pójdę obudzić Nanę, rzekła księżniczka.
— Pójdź pani najpierw do siebie, powiedział Salvator, przynieś co tylko masz octu i soli trzeźwiących.
Księżniczka pobiegła; wróciła opatrzona flakonami i zastała Salwatora rozmawiającego z marszałkiem, którego za pomocą tarcia, przyprowadził do przytomności..
— Chodź, wyrzekł, jąkając pan de Lamothe Houdan, jak tylko spostrzegł księżniczkę, i przebacz mi moją cierpkość. Byłem przed chwilą okrutnym względem ciebie. Przebacz moje dziecię, jestem nieszczęśliwy! Czy chcesz mnie pocałować?
— Mój ojcze! zawołała przez przyzwyczajenie księżniczka Regina, poświęcę życie, abyś zapomniał wszystkich boleści twoich.
— Życie twoje krótkoby trwało, biedne dziecię, gdybyś je chciała według mego mierzyć, powiedział starzec poruszając głową, widzisz przecie, że pozostaje mi zaledwie kilka godzin.
— Nie mów tego, ojcze! zawołała młoda kobieta.
Salvator spojrzał na nią z wyrazem: „Nie miej żadnej nadziei.“
Regina zadrżała i schyliła głowę, żeby ukryć łzy.
Starzec dał znak Salvatorowi, żeby się zbliżył, bo wzrok począł mu się mieszać.
— Daj mi, wyrzekł głosem tak słabym, że zaledwie można go było słyszeć, to, co potrzeba do pisania.
Młody człowiek przysunął stół, wyjął z teki arkusz papieru, a maczając pióro w kałamarzu, podał je marszałkowi.
Pan de Lamothe-Houdan zwrócił się do księżniczki i spoglądając na nią z nadzwyczajną słodyczą, rzekł ojcowskim głosem:
— Tego młodzieńca, na którego pan Rappt nastawił sidła, kochasz zapewne, moje dziecię?
— Tak, odpowiedziała, rumieniąc się księżniczka.
— Weź błogosławieństwo od starca. Bądź szczęśliwą moja córko! Następnie, zwracając się do Salvatora i wyciągając doń rękę: Naraziłeś życie, wyrzekł, żeby ocalić życie twego przyjaciela. Jesteś godnym synem twojego ojca, przyjmij podziękę uczciwego człowieka!
W tej chwili twarz marszałka zrobiła się purpurową, oczy krwią zaszły.
— Prędko, prędko, papieru!
Pan de Lamothe-Houdan przysunął się do stołu i napisał ręką pewniejszą, niż to można było przypuścić, następujące wyrazy:
„Niechaj nikogo nie obwiniają o śmierć hrabiego Rappta; ja to bowiem zabiłem go dziś wieczorem o godzinie dziesiątej w moim ogrodzie, by ukarać za zniewagę, dla zmazania której zmusiłem go do stawienia się na pojedynek,

podpisano:
Marszałek de Lamothe-Houdan.“

Możnaby rzec, iż śmierć czekała, aż ten ostatni czyn zacnego człowieka dokonanym będzie. Zaledwie podpisał, gdy nagle podniósł się jak podniesiony sprężyną, wydał straszny, ostatni krzyk konania i opadł napowrót rażony apopleksją.
Nazajutrz wszystkie ministerjalne dzienniki ogłosiły, iż boleść po stracie żony zaprowadziła marszałka do grobu.
Pochowano ich oboje jednego dnia, na jednym cmentarzu i w jednym grobie.
Co się tycze hrabiego Rappta, wskutek prośby podanej do króla przez marszałka de Lamothe-Houdan, a dołączonej do jego testamentu, ciało jego poprowadzone zostało do Węgier i pogrzebane w wiosce Rappt, miejscu jego urodzenia, i od której też on przybrał nazwisko.

III.
Rozmyślania pana Jackala.

Chociażby ktoś pomówił nas, że jesteśmy przeciwni zdaniu powszechnemu, my utrzymujemy, że najlepszym rządem jest ten, gdzie można obejść się bez ministrów.
Ludzie naszego wieku, którzy obecni byli utarczkom politycznym, intrygom ministerjalnym w końcu roku 1827, jeżeli tylko zatrzymali choć trochę w pamięci ostatnie tchnienia Restauracji, podzielają nasze zdanie, nie wątpimy o tem.
Widząc ogłoszenie w dziennikach z dnia 26. grudnia, iż pan Chabriol odjeżdża do Bretanji, wszyscy sądzili, że gabinet został ustanowiony i ze strachem oczekiwano umieszczenia wiadomości tej w Monitorze. Mówimy, ze strachem, albowiem od czasu rozruchów z 19 i 20 listopada cały Paryż pogrążony był w osłupieniu, a upadek ministra Villela, który zadawalniał nienawiść ogólną, nie mógł wszelakoż rzucić zapomnienia na przeszłość. Wszystkie stronnictwa były w poruszeniu, a powstało nowe, które z daleka wołało na księcia Orleanu, żeby był opiekunem Francji i żeby tym sposobem zbawił monarchję.
Ale napróżno szukano wiadomości w Monitorze z 27, 28, 29, 30 i 31 grudnia. Monitor był niemy. Myślano, że zbudzi się 1 stycznia 1828 roku. Dowiedziano się tylko, iż Karol X. rozgniewany na rojalistów, którzy przyspieszyli upadek pana de Villele, wykreślał jedno po drugiem nazwiska wszystkich kandydatów do ministerjum, których pan de Chabriol mu przedstawił; między innymi wymienimy dla zacytowania choćby dwóch tylko, pp. Chateaubriand i Labourdonnaie.
Z drugiej strony, politycy, których powoływano do złożenia części nowego gabinetu, wiedząc, jaki wpływ wywierał jeszcze pan de Villele na umysł króla i pomimo odrazy, jaką pozostawił po sobie ostatni prezes gabinetu, nie życząc sobie być malowanemi lalkami, stanowczo odmówili wejścia w podobny skład. Ztąd poszły wszystkie kłopoty pana de Chabriol, i dlatego to, kochani czytelnicy, prosimy o pozwolenie powiedzenia wam: „Póki będą ministrowie, nie będzie dobrego ministerstwa.“
Nakoniec 2. stycznia (expectata dies), ogłoszono, że góra jest w stanie porodu, czyli innemi słowy, że pan de Chabriol zdołał nareszcie złożyć gabinet.
Przesilenie trwało dwa dni, 3 i 4-go, przesilenie straszne, sądząc po wyrazie rozpaczy, jaką twarze dworzan, były nacechowane.
Wieczorem 4-go rozeszła się pogłoska, że nowy gabinet, którego przedstawicielem był pan de Chabriol, został stanowczo zatwierdzonym przez króla.
Jakoż „Monitor“ 5-go stycznia 1828 roku ogłosił dekret datowany 4-go, którego pierwszy artykuł mieścił mianowania następujące: Pan Portalis, ministrem sprawiedliwości; Pan de la Ferronays, ministrem spraw zagranicznych; Pan de Caux, ministrem zarządu wojskowego, gdyż przedstawianie na miejsca wakujące w armji pozostawione zostało Delfinowi; Pan de Martignac, ministrem spraw wewnętrznych, od których odłączono zawiadywanie sprawami przemysłu i handlu, a przyłączono je do wydziału handlu i osad; Pan de Saint-Crieq, prezesem najwyższej rady handlu i osad, z tytułem sekretarza stanu; Pan Roy, ministrem skarbu, i t. d.
Gabinet ten, mając na głównym celu uspokojenie umysłów, rzucił tylko nieufność i obawę na wszystkie stronnictwa; i w samej rzeczy, był on tylko cieniem gabinetu poprzedzającego. Wprawdzie pp. Villele, Corbiere, Peyronnet, Damas i Clermont-Tonnerre opuścili władzę, ale pp. Martignac, Caux i Ferronays, należący już przedtem do zarządu, pierwszy jako członek rady stanu, drugi jako dyrektor jednego z wydziałów wojskowych, trzeci jako poseł w Petersburgu, nie byli wcale ludźmi nowymi, i zdawało się, że przyszli po to tylko, ażeby ciągnąć dopóty, aż się nadarzy sposobna chwila panu de Villele do objęcia nanowo władzy urzędowej.
O tym nowym gabinecie mówili liberalni:
— On nie ma racji istnienia; nie stworzony do życia.
Próbowano załagodzić niezadowolonych, odwołując prefekta policji pana Delavan i zastępując go panem de Belleyme, prokuratorem królewskim w Paryżu; zniesiono nawet policję ogólną do spraw wewnętrznych, co pociągało za sobą odsunięcie pana Franchet; lecz ta podwójna i konieczna satysfakcja, rzucona na ofiarę opinji publicznej nie wzbudziła wiary w siłę i trwałość nowego ministerjum.
Jednym z ludzi najwięcej zważających na niepewne kroki, wahania i zaniepokojenia jego królewskiej mości Karola X. oraz pana de Chabrol, był pan Jackal.
Skoro tylko pan Delavan został odwołanym, wypadało koniecznie panu Jackalowi usunąć się za swym naczelnikiem.
Jakkolwiek rola, którą grał w prefekturze policji, nie miała stałego znaczenia, ani doniosłej ważności dla nowego politycznego kierunku, jakim rząd pójść zamierzał, jednak czytając w „Monitorze“ postanowienie nadające panu de Belleyme zarząd prefektury policji, pan Jackal opuścił ze smutkiem głowę na piersi i rozmyślał głęboko nad próżnością rzeczy ludzkich.
Był pogrążony w tem rozmyślaniu, gdy wszedł woźny z oznajmieniem, że nowy prefekt, zainstalowany od godziny, prosi, aby przyszedł do jego gabinetu.
Pan de Belleyme, człowiek rozumny, głęboki prawnik i równie głęboki filozof, nie potrzebował długo rozmawiać z panem Jackalem, ażeby wiedzieć z kim ma do czynienia, a jeśli udawał przez chwilę, że chce wyprzeć go z posady, to nietylko dlatego, iżby go nastraszyć, jak raczej, ażeby zapewnić sobie jego wierność.
Znał go oddawna i wiedział, jaki skarb środków leżał w tym płodnym mózgu. Położył tylko jeden warunek na sposób zachowania się Jackala. Prosił go, by czynności swe wykonywał, jak szlachcic i rozumny człowiek.
— W dniu, powiedział, gdy zarządzający policją przyjdą do rozumu, nie będzie już złodziei we Francji, a w dniu, gdy policja przestanie stawiać barykady, ustaną zaburzenia w Paryżu.
Tu pan Jackal rozumiejąc doskonale, że nowy prefekt robił przymówkę do zaburzeń z miesiąca listopada, urządzonych przez niego, spuścił głowę i zarumienił się wstydliwie.
— Przedewszystkiem, ciągnął dalej pan de Belleyme, żebyś jaknajprędzej posprzątał i odprowadzić kazał na galery zkąd przybyli, tych szubieniczników, którzy zanieczyszczają dziedziniec pałacowy, bo jeżeli dla zrobienia potrawki potrzeba złapać zająca, nikt mnie nie przekona atoli, iżby dla złapania złodzieja potrzeba było używać galerników. Zgadzam się z tobą, że jest to sposób pewny ale niestosowny, i uważam go za niebezpieczny. Proszę cię zrób wybór jaknajprędzej pomiędzy ludźmi, którzy są pod twoimi rozkazami, i odeślij ich bez hałasu zkąd pochodzą.
Pan Jackal zespolił się najzupełniej z myślą nowego prefekta, i zapewniwszy go o swej gorliwości i poświęceniu, pożegnał oddając z uszanowanien ukłon, i wyszedł.
Wróciwszy do swego gabinetu, pogrążył się w fotelu, wytarł oba szkiełka okularów, wyjął tabakierkę i napchał sobie nos, następnie, krzyżując jednocześnie ręce i nogi, jął znowu rozmyślać.
Powiedzmy odrazu, iż ten drugi przedmiot rozmyślań był daleko przyjemniejszym, aniżeli pierwszy.
Oto bowiem treść jego rozmyślań:
— Z pewnością dobrze osądziłem nowego prefekta; jest to najniezawodniej głęboki człowiek; dowodem, że mnie pozostawił, chociaż nie bez tego żeby doskonale niewiedział, iż troszeczkę przyczyniłem się do przyspieszenia upadku ministerstwa; z tem wszystkiem, może to właśnie dlatego. Więc tedy znów trzymam się dobrze na nogach, skoro przez odłączenie policji od ministerstwa spraw wewnętrznych i usunięcie z urzędu pana Francheta, nabyłem wyższego znaczenia. Z drugiej strony, on prawie wchodzi w moje zapatrywanie się co do szanownych osobistości, któremi dziedziniec prefektury zasłanym jest każdodziennie. Prawda i to, że wyrządzę wiele przykrości tym poczciwym ludziom. Biedny Carmagnol! biedny Papillon! biedny Avoine! biedny Brin-d’Acier! biedny Gibassier nadewszystko! ciebie to ja żałuję przed innymi; ogłosisz mnie za niewdzięcznika; ale co chcesz! „habent sua fata libelli!“ Tak napisano. Inaczej mówiąc: nie ma tak dobrego towarzystwa, któregoby nakoniec nie potrzeba było opuścić.
Mówiąc te ostatnie słowa, pan Jackal, ażeby powściągnąć wzruszenie, wyjął tabakierkę i wciągnął w nos z pewnym rodzajem gwałtowności drugą szczyptę tabaki.
— Ba! z tem wszystkiem, filozoficznie wyrzekł, powstając z siedzenia, doczekał się hultaj tego tylko, na co zasługuje. Wiem o tem, że prosił mnie wczoraj o pozwolenie żenienia się, ale Gibassier nie jest człowiekiem do zagrzania miejsca; on stworzony do włóczęgi po gościńcach, i sądzę, że droga z Paryża do Tulonu lepiej przypadnie jego usposobieniu, niżeli wielki trakt małżeństwa. Jak on przyjmie nowe to swoje stanowisko?
Robiąc wciąż takie uwagi, pan Jacka! pociągnął za taśmę od dzwonka.
Woźny się ukazał.
— Niech mi sprowadzą Gibassiera, powiedział, a jeżeli go nie ma, to Papillona, Carmagnola, Avoina lub Brin-d’Acier.
Po odejściu woźnego, pan Jackal nacisnął guzik służący za dzwonek, niewidzialnie prawie umieszczony w rogu ściany. W chwilę agent policyjny, z odrażającą twarzą, ubrany z miejska, ukazał się w progu maleńkich drzwiczek, ukrytych za zasłoną.
— Wejdź Gołąbku, rzekł pan Jackal.
Człowiek strasznej postaci, noszący tę słodką nazwę, zbliżył się.
— Ilu masz ludzi do rozporządzenia w tej chwili? zapytał pan Jackal.
— Ośmiu, odpowiedział Gołąbek.
— Licząc i siebie?
— Nie licząc mnie; razem dziewięciu.
— Pewnych?
— Jak ja sam, odparł przerażająco ostrym basem Gołąbek, który mógł być w samej rzeczy siły i energji niezwykłej, jeżeli wolno sądzić o sile ciała z siły głosu.
— Wprowadzisz ich tu, mówił dalej pan Jackal, i będziesz trzymał wszystkich dziewięciu w korytarzu przed memi drzwiami.
— Uzbrojonych?
— Dobrze uzbrojonych. Za pierwszym dzwonkiem wejdziesz i zawezwiesz człowieka, którego zastaniesz w moim gabinecie, by poszedł za tobą; jak skoro stanie się więźniem twym, w korytarzu powierzysz go czterem ze swoich ludzi, którzy go zaprowadzą do aresztu. Gdy więzień będzie już w miejscu bezpiecznem, twoi ludzie wrócą i zajmą miejsce w korytarzu aż dotąd, póki znów odgłos dzwonka nie powoła was do drugiego aresztowania; i tak dalej, aż rozkaz odwołam. Zrozumiałeś, nieprawdaż?
— Doskonale! odpowiedział Gołąbek, doskonale! powtórzył, wystawiając szyję naprzód, jak człowiek dumny z lego, że ma zmysł pojmowania tak łatwy.
— Teraz, wyrzekł surowo pan Jackal, powiem ci, że ty mi odpowiesz, jeżeli choć jeden z więźniów się wymknie.
W tej chwili zapukano do drzwi gabinetu.
— To pewno jeden z twoich przyszłych więźniów; spiesz się, sprowadź swoich ludzi.
— Biegnę, powiedział Gołąbek.
Pan Jackal spuścił obicie na drzwiczki, zasiadł się dobrze w fotelu i zawołał:
— Można wejść.
Woźny wprowadził Avoina.

IV.
Likwidacja.

Kochanek wynajemczyni krzeseł z kościoła św. Jakóba, równie długi i blady jak Bazyl z Cyrulika, wszedł miarowym krokiem do gabinetu, oddając tysiąc pokłonów, zupełnie jakby się kłaniał przed wielkim ołtarzem.
— Kazałeś mnie przywołać, szlachetny panie, wyrzekł głosem płaczliwym.
— Tak, Avoine, kazałem cię przywołać.
— W czemże mogę mieć zaszczyt być panu użytecznym? Pan wiesz przecie, że moja krew i życie są na pańskie rozkazy.
— Zaraz się o tem przekonam, Avoine; ale, przedewszystkiem, powiedz mi, czy od czasu, jak jesteś u mnie w służbie, dałem ci jaki powód do niezadowolenia?
— O! Chryste Jezu! nigdy, mój zacny panie, pospieszy! wyrzec głosem pełnym namaszczenia kochanek Barbetty.
— No, to ja, Avoine, mam wielki powód do niezadowolenia z ciebie.
— Najświętsza Panno! Czy być może mój dobry panie?
— Więcej, niż może, Avoine, bo tak jest; dowiodłeś tego, stając się niewdzięcznym.
— Niechaj Bóg, który mnie słyszy, wyrzekł hipokryta głosem miodowym, śmiercią mnie ukarze, jeżeli w każdej godzinie mego życia nie pamiętam o pańskich dobrodziejstwach.
— Właśnie też, Avoine, obawiam się czyś o nich nie zapomniał.
— Mój dobry panie! jakże chcesz, abym zapomniał, że gdy aresztowano mnie na środku ulicy św. Jakóba, przed boczną furtką kościoła, gdym niósł krzyż srebrny oraz monstrancję pozłacaną, byłbym wysłany na galery, gdyby nie twoja ojcowska pieczołowitość, która ocknęła się w sam czas, by mnie wyrwać z przepaści.
— Od tego dnia, powiedział pan Jackal, wziąłem cię do swojej służby; otóż, w jaki sposób wywiązałeś się z niej.
— Ależ czcigodny panie, przerwał Avoine.
— Nie przerywaj, wyrzekł surowo pan Jackal. Wiem wszystko. Od sześciu miesięcy jesteś policjantem na rachunek ojca Roncin, z bractwa.
— W interesie świętej naszej religji! powiedział pobożnie Avoine, wznosząc oczy w górę.
— Interes źle zrozumiany, Avoine, rzekł pan Jackal, przybierając minę zagniewaną, ponieważ ojciec Roncin i jego zgromadzenie pociągnęli pana de Villele, a pan de Villele pociągnął ministerjum do upadku; tak dalece, że ty nieszczęsny, mimo chęci, chcę wierzyć temu, ale fatalnie, stałeś się burzycielem spokoju publicznego i nie domyślając się, podkopałeś fundamenty tronu jego królewskiej mości.
— Czy to być może! zawołał Avoine, patrząc na pana Jackala wzrokiem osłupiałym.
— Wiesz zapewne, iż ministerjum zmieniło się od dzisiaj rana. Otóż, nieszczęsny, ty to jesteś jesteś jedną z przyczyn rewolucji w zarządzie. Jesteś wymieniony jako niebezpieczny człowiek; postanowiłem więc, do czasu, póki stolica wrzeć nie przestanie, umieścić cię w miejscu pewnem, gdziebyś mógł spokojnie wejść w siebie, oddając się rozmyślaniu.
— A! dobry panie! zawołał Avoine, rzucając się do nóg Jackala; przed Bogiem Wszechmogącym przysięgam, że nigdy już noga moja nie postanie w Montrouge.
— Zapóźno, powiedział pan Jackal, wstając i pociągając za guzik od dzwonka.
— Przebaczenia! dobry panie! przebaczenia! ryczał Avoiney płacząc rzewnemi łzami.
Gołąbek ukazał się.
— Przebaczenia! powtarzał Avoine, drżąc na widok odrażającego agenta.
— Zapóźno, wyrzekł surowo pan Jackal, podnieś się i idź za tym człowiekiem.
Avoine, widząc rozgniewaną twarz pana Jackala i zrozumiawszy, że nic nie wskóra, poszedł za agentem, skrzyżowawszy ręce na piersiach, żeby sobie nadać postawę męczennika.
Avoine wyszedł, pan Jackal zadzwonił znowu.
Woźny ukazał się, oznajmiając Carmagnola.
— Niech wejdzie, powiedział pan Jackal.
Prowansalczyk wbiegł raczej niż wszedł do gabinetu.
— Jestem do usług, czego żąda odemnie mój pan? wyrzekł flecikowym głosem.
— Nic nadzwyczajnego, Carmagnole, odparł pan Jackal. Ile zwyczajnych kradzieży masz sobie do wyrzucenia?
— Trzydzieści cztery, prawie tyle ile mam lat, odpowiedział wesoło Carmagnole.
— A kradzieży zawikłanych, chcę powiedzieć z wyłamaniem drzwi?
— Dwanaście, tyle, ile miesięcy w roku, odrzekł marsylczyk tym samym tonem.
— A usiłowań zabójstwa?
— Siedm, tyle, ile dni w tygodniu.
— Zasłużyłeś więc, powiedział, przebiegając myślą wszystko to pan Jackal, trzydzieści cztery razy na więzienie, dwanaście razy na galery, a siedm razy na ścięcie na placu Gréve. Razem wziąwszy, pięćdziesiąt trzy wyroki mniej lub więcej potępiające. Czy taki twój rachunek?
— Taki sam, odrzekł niedbale Carmagnole.
— Otóż, mój przyjacielu, awantury twoje poczynają zanadto wiele robić rozgłosu w świecie, postanowiłem więc posłać cię chwilowo na wygnanie.
— Do której części ziemi? zapytał niezmieszany Carmagnole.
— Sądzę, że w którymkolwiek zakątku zamieszkasz, powinno ci to być obojętnem.
— Tak, aby tylko ten zakątek ziemi nie leżał nad brzegiem morza, odpowiedział prowansalczyk, który dostrzegał niewyraźnie około miejsca pobytu, jakie mu pan Jackal wybrał, czarne mgły Brestu i słońce Tulonu.
— I cóż, dowcipny Carmagnolu, odgadłeś przecie, choć z żalem, malowniczy kraj wygnania, jaki wymarzyłem dla ciebie.
— A! panie Jackal, powiedział, usiłując uśmiechnąć się wesoły marsylczyk, chcesz mnie pan zapewne nastraszyć?
— Ja ciebie nastraszyć, dobry Carmagnolu! wyrzekł zdziwionym głosem pan Jackal, czy to mój zwyczaj straszyć takich poczciwych służalców jak ty?
— Jeżeli dobrze zrozumiałem, odezwał się na wpół wesoło, na wpół smutno prowansalczyk, to pan proponujesz mi partyjkę galer?
— Zgadłeś, dowcipny Carmagnolu, partyjkę galer; ale powiem ci co na tem zyskasz. Wszak jesteś sierotą?
— Od urodzenia.
— Nie masz ani przyjaciół, ani rodziny, ani ojczyzny? Otóż, ja ci chcę dać ojczyznę, rodzinę i przyjaciół. Czego się jeszcze skarżysz?
— Mówmy bez ogródki, wyrzekł rezolutnie marsylczyk, pan chcesz mnie wysłać do Rochefortu, Brestu lub Tulonu?
— Zostawiam ci do wyboru trzy te schronienia, wybierz, które ci się podoba; ale chciej mnie zrozumieć, dowcipny Carmagnolu: nie za twoje to grzechy wysyłam cię tak daleko, lecz, ażeby skorzystać z twej gorliwości i poświęcenia.
— Nie rozumiem pana, zauważył prowansalczyk, który nie pojmował do czego pan Jackal zmierza.
— Wytłómaczę ci, gorący Carmagnolu. Wiesz przecie, iż nadzór rozumnie wykonywany nad czynami i postępowaniem szlachty z Brestu lub Tulonu, jest środkiem tradycjonalnym wielkiej wagi, dla utrzymania porządku w tych domach, będących schronieniem karnem.
— Rozumiem pana, rzekł marsalczyk, ściągając lekko brwi, ze stanowiska szpiega stołecznego, podnosisz mnie pan na stopień lisa lub szpiega więziennego?
— Właśnie tak jest, jak powiedziałeś, przenikliwy Carmagnolu.
— Sądzę, powiedział już wcale nie wesoło prowansalczyk, że pan musiał słyszeć o straszliwych zemstach, jakich się dopuszczają więźniowie względem tych szpiegów.
— Wiem, odparł pan Jackal, ale to dlatego, że oni są osłami. Ułóżmy się: nie bądź szpiegiem-baranem, tylko bądź szpiegiem-lisem.
— A jak długo ma trwać to nadzwyczajne posłannictwo? zapytał z miną litośną Carmagnole.
— Tak długo, póki nie stłumi się hałas, jaki powstał około ciebie od niejakiego czasu. Bądź pewien, że niezadługo sprzykrzy mi się twoja nieobecność.
Carmagnole spuścił głowę i począł się namyślać. Po upływie minuty zaczął:
— Czy to jest zamiar rzeczywisty?
— Najrzeczywistszy, zupełnie na serjo, mój dobry przyjacielu, dam ci tego dowód.
Pan Jackal po raz drugi nacisnął guzik od dzwonka. Po raz drugi Gołąbek ukazał się.
— Pójdziesz z tym panem, rzekł pan Jackal do agenta, wskazując na Carmagnola, i zaprowadzisz go tam, gdziem ci mówił, ze wszystkiemi względami jakie mu się należą.
— Ależ, zawołał nieszczęśliwy Carmagnole, Gołąbek zaprowadzi mnie do aresztu.
— Bez wątpienia. I cóż z tego? powiedział pan Jackal, krzyżując ręce na piersiach i surowo spoglądając więźniowi w oczy.
— A! przebacz pan, wyrzekł prowansalczyk, który zrozumiał znaczenie tego spojrzenia, sądziłem, że to są żarty. I zwracając się do Gołąbka, jak człowiek, który ma pewność wydostania się wkrótce z galer. Idę z tobą, powiedział.
— Ten Carmagnole jest doprawdy więcej wesół, niżby być powinien w podobnym wypadku, mruknął pan Jackal, patrząc wzgardliwie na wychodzącgo marsylczyka.
Potem pociągając po raz trzeci za taśmę od dzwonka nad kominkiem, zwrócił się i zasiadł w fotelu.
Woźny zjawił się i oznajmił Papillona i Brin-d’Aciera, którzy czekali w korytarzu na posłuchanie.
— Który z nich jest niecierpliwszy? zapytał pan Jackal.
— Obaj są niecierpliwi, odparł woźny.
— Niechaj więc wejdą obadwa.
Woźny wyszedł, ale wrócił wkrótce, prowadząc przed sobą Papillona i Brin-d’Acier.
Brin-d’Acier był olbrzym; Papillon karzeł. Papillon drobny i bez zarostu; Brin-d’Acier krzepki i miał wąsy bezmiernej długości. Nakoniec, dla dopełnienia sprzeczności, Brin-d’Acier był melancholijny jak Avoine, a Papillon wesoły jak Carmagnole.
Pospieszmy powiedzieć, że Brin-d’Acier pochodził z Alzacji a Papillon z Girondy.
Pierwszy skłonił się przed panem Jackalem, drugi wykonał coś w rodzaju skoku akrobatycznego raczej, niżeli ukłonu.
Pan Jackal uśmiechnął się nieznacznie, przypatrując się temu dębowi i tej trzcinie.
— Brin-d’Acier, powiedział, i ty Papillonie, coście robili podczas pamiętnych wieczorów 19 i 20 listopada?
— Ja, odrzekł Brin-d’Acier, nazwoziłem na ulicę Saint-Denis tyle kamieni i belek, ile mi zlecono nazwozić.
— Dobrze, odezwał się pan Jackal. A ty, Papillon?
— Ja, odpowiedział zuchwały Papillon, natłukłem wedle zlecenia jego ekscelencji, wielką część szyb na tejże ulicy.
— A potem, Brin-d’Acier? ciągnął dalej pan Jackal.
— Potem z pomocą kilku wiernych przyjaciół, zbudowałem wszystkie barykady przerzynające dzielnicę Bazarową.
— A ty Papillon?
— Ja, odpowiedziała osobistość zagadnięta, wyrzuciłem pod nos mieszczanom przechodzącym wszystkie szmermele, jakie mi wasza ekscelencja raczyła powierzyć.
— Czy to już wszystko? zapytał pan Jackal.
— Wołałem: „Precz z ministerjum!“ powiedział Brin-d’Acier.
— A ja: „Precz z jezuitami!“ dodał Papillon.
— A potem?
— Odeszliśmy spokojnie, wyrzekł Brin-d’Acier, spoglądając na swego przyjaciela.
— Tak jak nieszkodliwi ludzie, potwierdził Papillon.
— Więc tedy, podjął pan Jackal, zwracając się do obu, nic już sobie nie przypominacie, żebyście w czemkolwiekbądź przestąpili rozkazy jakie wam dałem?
— Najzupełniej, wyrzekł olbrzym.
— Nic, najzupełniej, powtórzył karzeł, spoglądając z kolei na swego towarzysza.
— Otóż ja wam odświeżę pamięć, powiedział pan Jackal, przysuwając grubą księgę i dobywając z niej podwójny arkusz papieru, który położył na stole, a przebiegłszy go szybko oczami: Wynika, wyrzekł, z tego raportu przyłączonego do waszych akt: po pierwsze, iż w nocy 13-go listopada, pod pozorem niesienia pomocy kobiecie, która zachorowała, okradliście w części sklep jubilera przy ulicy Saint-Denis.
— O! wykrzyknął Brin-d’Acier przerażony.
— O! powtórzył Papillon oburzony.
— Powtóre, ciągnął dalej pan Jackal, w nocy 20-go listopada obaj za pomocą wytrychów i kobiety Barbetty, kochanki imci pana Avoine, waszego kamrata, dostaliście się do bankiera na tej samej ulicy i złupiliście w dukatach sardyńskich, florenach bawarskich, w talarach pruskich, w gwineach angielskich, w dublonach hiszpańskich oraz w biletach bankowych francuzkich, sumę sześćdziesiąt trzy tysiące siedmset franków, siedmdziesiąt centimów, nie licząc przewyżki kursu.
— To obmowa, powiedział Brin-d’Acier.
— To potwarz szkaradna, dodał Papillon.
— Po trzecie, mówił dalej pan Jackal, nie zdając się zważać na oburzenie dwóch więźniów, w nocy 21-go tego samego miesiąca, obaj, w towarzystwie waszego przyjaciela Gibassiera, napadliście z bronią w ręku, pomiędzy Nemours i Chateau-Laudon, na powóz pocztowy, wiozący anglika z żoną, a przyłożywszy pistolet do piersi pocztyljona i kurjera, skradliście walizę, zawierającą dwadzieścia siedm tysięcy franków. Wzmiankuję tu tylko dla pamięci o złotym łańcuchu i zegarku anglika, jako też o pierścionkach i kosztownościach angielki.
— Ależ to niegodziwość, zawołał alzatczyk.
— Czysta niegodziwość, powtórzył gaskończyk.
— Po czwarte nakoniec, ciągnął dalej, nie tracąc przytomności pan Jackal, ażeby nie zatrzymywać się już nad wszystkiemi waszemi figlami od owej nocy aż do 31-go grudnia, w dniu pierwszym 1828 roku, dlatego zapewne, iżby dobrze rozpocząć rok, pogasiliście wszystkie latarnie gminy Montmartre i odbieraliście pod osłoną nocy wszystkim przechodniom: jednym worki, drugim zegarki; do tego stopnia, że liczba skarżących się doszła do cyfry dotąd aż trzydziestu dziewięciu.
— O! westchnął olbrzym.
— O! jęknął karzeł.
— Z tych powodów, podjął znów pan Jackal głosem magistralnym. zważywszy, iż mimo waszych zaprzeczeń, odpierali, oburzeń i innych wykrętów, jasno wykazałem, żeście znieważające nadużyli zaufania, jakie w was położyłem; zważywszy, powiadam, że rabując, postąpiliście nie jak poważni i uczciwi agenci policyjni, ale jak pospolici złodzieje. Z tych powodów: Wzywam was, żebyście jaknajśpieszniej oddali się człowiekowi, którego znacie; tak zwany Gołąbek przytrzyma was i zaprowadzi w miejsce pewne, aż póki nie znajdę czasu do obmyślenia środka na położenie tamy waszym bezprawiom.
Wymawiając z zimną krwią te wyrazy, pan Jackal zadzwonił na Gołąbka, który wszedł po raz trzeci i nie mógł powstrzymać się od objawienia smutku, widząc wzbudzającą litość postawę, jaką przybrali dwaj jego przyjaciele: Brin-d’Acier i Papillon.
Lecz wierny po wojskowemu swojej chorągwi, schował chwilowo smutek, i na znak pana Jackala, wziął olbrzyma pod pachę, karła pod drugą i powlókł ich raczej, niż uprowadził, dla połączenia z Carmagnolem i Avoinem.
Tu nastąpiła przerwa w likwidacji.
To poczwórne aresztowanie nie wzruszyło wcale pana Jackala. Bez wątpienia umysł Carmagnola był dlań po części sympatycznym i jego strata zasługiwała na pożałowanie; ale znał on marsylczyka aż do głębi, wiedział, iż, czy tym czy innym sposobem (prowansalczyk był pokroju tych zbrodniarzy co to grzybieją w swojem rzemiośle) wywinie się on prędzej czy później.
Co do innych, nie byli nawet kółkami jego administracyjnej maszyny. Więcej przypatrywali się jak odbywali swe czynności, aniżeli pomagali. Avoine był obłudnikiem; Brin-d’Acier był tylko odważnym robotnikiem. Co się tyczy Papillona, pomimo, iż posiadał całą lekkość motyla, był on z tem wszystkiem słabem i złem odbiciem postaci Carmagnola.
Przyszłość tych figur bardzo tylko średnio zajmowała filozofa, pana Jackala.
Jakiejże były wartości w samej rzeczy podrzędne istoty te, wobec niezaprzeczonej wyższości Gibassiera?
Gibassier! agent feniks — „rara avis!“ — szpiegostwo wcielone! człowiek wynajdujący najniespodziewańsze fortele! człowiek z nieokreślonemi środkami! człowiek wcielający się przerozmaicie, jak bożek indjan!
Oto nad czem rozmyślał naczelnik tajnej policji po odejściu Brin-d’Aciera i Papillona a przed przybyciem Gibassiera.
— Wreszcie, szepnął, kiedy tak być musi!
I zadzwoniwszy na woźnego, poszedł zasiąść na fotelu i zagłębił głowę w rękach. Woźny wprowadził Gibassiera.
Tego dnia Gibassier ubrany był po stołecznemu; jedwabne pończochy zdobiły jego nogi, a białe rękawiczki obciągały ręce. Twarz miał zarumienioną a oczy dość ponure zazwyczaj, ożywione były teraz nadzwyczajnym blaskiem.
Pan Jackal podniósł głowę i uderzyła go wspaniałość ubrania i twarzy galernika.
— Idziesz zapewne na wesele albo na pogrzeb dzisiaj? zapytał go.
— Na wesele, kochany panie Jackal, odpowiedział Gibassier.
— Na swoje może?
— Niezupełnie, drogi panie; pan zna moją zasadę tyczącą się małżeństwa, lecz to wszystko jedno, dodał z zarumienieniem, narzeczona jest dawną przyjaciółką moją.
Pan Jackal zapchał sobie nos tabaką, jakby dla powstrzymania napomnienia, jakie miał dać Gibassierowi odnośnie do jego zasady względem kobiet.
— Czy mam przyjemność znać męża? zapytał po chwili milczenia.
— Zna go pan przynajmniej ze słyszenia, odpowiedział złoczyńca, jest to mój towarzysz z Tulonu, ten, z którym tak dowcipnie wymknąłem się z galer, to anioł Gabrjel.
— Przypominam sobie, rzekł pan Jackal potrząsając głową, opowiadałeś mi tę przygodę w głębi Gadającej studni, z której szczęśliwie cię wyłowiłem, co, mówiąc nawiasem, nabawiło mnie kataru, nieopuszczającego mnie dotąd.
I jakby dla nadania większej wagi swoim słowom, pan Jackal począł kaszlać.
— Porządny kaszel, wyrzekł Gibassier, tęgi kaszel, dodał w formie pocieszenia. Dziad mój jeden umarł mając sto siedm lat, gdy uciekał z piątego piętra z takim kaszlem.
— Co się tyczy ucieczki, powiedział pan Jackal, nigdyś mi dobrze nie wyłuszczył swojej, wiem, niedostatecznie, że dozorca infirmerji pomagał Gabrjelowi i tobie; ale, ażeby namówić nawet dozorcę, potrzeba mieć pieniądze. Zkądeś ty wziął pieniędzy? Bo o ile wiem, twoja „ciężka praca“ nie bardzo cię wzbogaciła.
Twarz Gibassiera na te słowa z różowej stała się czerwoną.
— Rumienisz się, zauważył pan Jackal zdziwiony.
— Proszę mi wybaczyć, panie Jackal, wyrzekł złoczyńca, lecz jedno ze wspomnień najzłudniejszych mego pełnego przygód życia, przyszło mi w tej chwili do głowy; nie mogę się powstrzymać od zarumienienia.
— Ułudne wspomnienie tyczące się galer? zapytał pan Jackal.
— Nie, odparł Gibassier, marszcząc brwi, tyczyło ono mojej ucieczki, albo raczej tajemniczej damy, która mi ją ułatwiła.
— Pch! odetchnął pan Jackal, spoglądając wzgardliwie na Gibassiera, to mogłoby nabawić wstrętu na całe życie do pięknej rodu ludzkiego połowy.
— I ta właśnie tajemnicza dama, ciągnął dalej złoczyńca, nie zdając się zważać na wzgardę swego pana, zaślubiła dziś Gabrjela.
— A jednak zapewniałeś mnie, Gibassier, wyrzekł surowo naczelnik policji, że ten przestępca jest za granicą.
— To prawda, odparł z pewnym rodzajem pychy Gibassier, był tam, żeby uzyskać przyzwolenie rodziny i upomnieć się o swoje papiery.
— Schwytano was razem, tak mi się zdaje?
— W samej rzeczy, kochany panie.
— Jako fałszerzy pieniędzy?
— Za pozwoleniem, czcigodny panie, to anioł Gabrjel fałszował pieniądze; co do mnie, jestem opłakanym nieukiem we względzie metalurgji.
— Wybacz, kochany panie Gibassier, ja mieszam fałszywą monetę z fałszywem pismem.
— To zupełnie co innego, wyrzekł poważnie Gibassier.
— Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, przyszły od jego ekscelencji ministra sprawiedliwości pewnego dnia akty, pod adresem pana dyrektora galer w Tulonie; akty te zawierały wszystkie dowody potrzebne do uwolnienia przestępcy, opatrzone wszystkiemi urzędowemi podpisami. Dowody te pochodziły od ciebie, nieprawdaż?
— Było to dla ocalenia anioła Gabrjela, drogi panie Jackal; jest to jeden z czynów najwięcej filantropijnych w mojem przygodnem życiu, i przez skromność byłbym o nim zamilczał, gdyby mnie był pan nie zmusił wyjawić go.
— Są to dotąd jeszcze, powiedział pan Jackal, fraszki i nie tłómaczy mi to trzeciego pobytu na galerach; bądź łaskaw, pomóż mej pamięci.
— Rozumiem, odezwał się złoczyńca, chcesz pan, żebym zdał rachunek sumienia; żądasz pan spowiedzi poprostu.
— Właśnie, Gibassier, chyba, jeżeli masz ważną jaką przeszkodę, sprzeciwiającą się temu zwierzeniu...
— Nie mam żadnej, odparł Gibassier. Tem mniej się waham, że potrzeba tylko przejrzeć gazety z owego czasu.
— Zacznij więc.
— Było to w r. 1823, nie jestem pewien daty.
— Niepotrzebna data do sprawy.
— Był to rok płodny; nigdy jeszcze żniwo nie wydało złocistszych kłosów; nigdy winnice nie okryły się obfitszym liściem i gronami.
— Pozwól sobie powiedzieć, Gibassier, iż żniwo i winogrona zupełnie są obce opowiadaniu.
— To dlatego, żeby pana zawiadomić, kochany panie Jackal, iż upał w tym roku był zaduszający. Trzy dni upłynęło, jak zbiegłem z galer z Brestu; trzy dni ukrywałem się w rozpadlinie tych skał, które tworzą otoczenie brzegów Bretanji, ani pijąc, ani jedząc; poniżej mnie banda cyganów okrytych łachmanami rozmawiała o mej ucieczce i o stu frankach, które miały być wypłacone temu, kto mnie złapie. Pan wiesz, że galery są dla tych włóczęgoskich band obfitem żniwem; żywią się one zdechłą rybą, którą morze wyrzuca na brzegi, ale żyją także z polowania na galerników; znają dobrze gęste lasy, wąwozy, głębokie doliny, opustoszałe rudery, w których zdyszany przestępca stara się wypocząć w ucieczce. Na pierwszy wystrzał armatni, zapowiadający ucieczkę, zdają się wychodzić z pod ziemi uzbrojeni w kije, sznury, kamienie, noże i sposobią się do polowania z chciwością, która zdaje się być instynktowną u cyganów. Byłem tam więc od trzech dni, gdy wieczorem wystrzał armatni dał się słyszeć, oznajmiając drugą ucieczkę. Otóż to dopiero harmider myśliwski między cyganami! Każdy z nich łapie za pierwszą lepszą broń, jaka mu wpada pod rękę, i czając się na mego nieszczęśliwego towarzysza, zostawia mnie w spokoju na mej skale, jak starożytnego Prometeusza, szarpanego przez zęby pragnienia i głodu.
— Twoje opowiadanie drga żywem zajęciem, Gibassier, powiedział pan Jackal z niewzruszonym spokojem, mów dalej.
— Głód, podjął Gibassier, podobnie jak Guzman, nie znosi przeciwności. W dwóch skokach spuściłem się na dół; w trzech susach byłem wgłębi doliny. Spostrzegłem o kilka kroków chatę i światło w oknie. Już miałem zapukać, żeby prosić o trochę wody i chleba, kiedy przyszło mi na myśl, że ta chałupa jest może schronieniem jakiego cygana, albo co najmniej wieśniaka, który nieomieszkałby mnie sprzedać. Wahałem się chwilę, a wkrótce namyśliłem się. Zapukałem do drzwi trzonkiem noża, postanowiwszy drogo sprzedać życie, gdyby co groziło. „Kto tam spytała kobieta, po której złamanym głosie poznałem, że stara, a po akcencie że cyganka. Biedny podróżny, który żąda tylko szklanki wody i kawałka chleba, odpowiedziałem. „Idź swoją drogą“, zakończyła stara, zamykając okienko. Dobra kobieto, w imię ludzkości, daj chleba i wody! zawołałem. Ale stara nie odpowiedziała. Samaś tego chciała, wyrzekłem, uderzając silnie nogą drzwi, tak, że wpadły do sieni. Na odgłos padających drzwi, stara cyganka ukazała się z lampką na wierzchołku drabiny, służącej za schody. Prawą ręką zasłaniała lampkę, żeby lepiej oświetlić twarz moją, ale nie mogąc nic dojrzeć pośród ciemności, zapytała harczącym głosem: „Kto tam?“ Nieszczęśliwy podróżny, odpowiedziałem. „Poczekaj, wyrzekła, schodząc ze stopni drabiny z nadzwyczajną szybkością, jak na jej wiek zadziwiającą, poczekaj, ja ci dam podróżowanie“. Widząc, że będę miał nie lada utrapienie z tą starą czarownicą, pobiegłem do izby, a widząc w dzieży leżący chleb razowy, porwałem go i ukąsiłem chciwie. W tej chwili cyganka zstąpiła z ostatniego stopnia drabiny. Szła wprost do mnie, a popychając mnie za ramię, próbowała wypchnąć za drzwi. Błagam cię, daj mi się napić, mówiłem, spostrzegając w głębi izby stągiewkę. Lecz cofnęła się przestraszona i straszliwie krzyknęła głosem sowy czy puszczyka, widząc moje odzienie. Na ten krzyk inna postać ukazała się na wierzchu drabiny. Była to postać wysokiej, wątłej dziewczyny od szesnastu do siedmnastu lat. „Co to jest „mama“, zawołała. „Galernik!“ ryknęła stara, wskazując na mnie palcem. Dziewczyna zeskoczyła raczej niżeli zeszła z drabiny, a rzucając się na mnie z chciwością dzikiego zwierza, zanim jeszcze mogłem dostrzedz jej poruszenia, z niesłychaną jak na kobietę jej wieku siłą, chwyciła mnie za szyję z tyłu, przewróciła na podłogę, wołając: „Mama!“ Na ten głos matka skoczyła jak szakal, a uchwyciwszy się mojej piersi, zaczęła krzyczeć z całych sił: „Na pomoc! na pomoc!“ Puść mnie, wyrzekłem, próbując odepchnąć te furje. „Na pomoc! na pomoc!“ bełkotały zarazem matka i córka. Uciszcie się i puśćcie mnie! powtórzyłem głosem stentorowym. „Galernik! galernik!“ ryczała jedna przez drugą. Czy będziecie wy cicho? zawołałem, chwytając starą za gardło i przewracając ją na grzbiet tak silnie, że z kolei ja przyciskałem ją sobą. Dziewczyna rzuciła się na mnie, następnie, przechylając mi głowę w tył (ruch, z którym widocznie była obznajmioną) schwyciła mnie za ucho, które usiłowała podrzeć zębami. Widziałem, że czas skończyć z temi wcielonymi djabłami. Ojcowie, bracia lub mężowie mogli nadejść lada chwila. Zatopiłem głęboko dziesięć palców w szyję starej i po chrapaniu, jakie wydawała, zrozumiałem, że już więcej nie będzie krzyczeć. Podczas tego dziewczyna gryzła mnie wciąż. Puść mnie albo cię zabiję! rzekłem ze straszliwą siłą. Lecz bądź, że nie zrozumiała mojego języka, bądź że go nie chciała zrozumieć, z takiem mnie okrucieństwem kąsała, że wydobywszy nóż i zwróciwszy prawą rękę w jej stronę, zagłębiłem ostrze aż po trzonek w jej lewej piersi. Upadła. Skoczyłem do stągiewki i napiłem się chciwie wody.
— Wiem co dalej nastąpiło, przerwał pan Jackal, którego czoło zachmurzało się coraz więcej w miarę, jak opowiadający zbliżał się do okropnego rozwiązania tej swojej historji. Schwytano cię w ośm dni później i zaprowadzono do Talonu; ale darowano ci życie jednym z tych wypadków, w których ręka Opatrzności jest widoczną.
Po tych słowach nastąpiła chwila milczenia. Pan Jackal zdawał się być pogrążony w głębokiej zadumie.
Gibassier, który mimo wesołego ubrania, zasmucił się potrosze opowiadając swoje przygody, zaczął pytać siebie, po co jego pan kazał opowiadać mu przygodę, którą znał równie dobrze jak on.
Skoro raz myśl ta opanowała mózg jego, zapytał znów siebie, jakie znaczenie przywiązywał naczelnik policji do tego rachunku sumienia. Nie mógł odgadnąć, ale przewąchał i przeczuł niewyraźnie. Przebiegł w krótkości rozwiązanie, potrząsając głową i szepcząc na stronie:
— U djabła! coś się tu złego dla mnie święci.
A do reszty utwierdziło go w tej myśli zachmurzona czoło, jednem słowem postawa zamyślona pana Jackala.
Ten znowu podnosząc raptem głowę i przesuwając ręką po czole, jakby chciał zeń spędzić chmury, spojrzał na złoczyńcę z pewnym rodzajem współczucia i wyrzekł:
— Posłuchaj mnie, Gibassier, nie chcę zatruwać tak pięknego dnia wymienianiem wszystkich win, co wydawałoby się zapewne po niewczasie. Idź więc na wesele anioła Gabrjela, mój dobry przyjacielu i baw się dobrze... Miałem ci powiedzieć w twoim interesie pewną rzecz najważniejszej wagi, ale bacząc na ten braterski bankiet, odkładam interes do jutra. Ale, ale, kochany Gibassier, gdzie się odbędą gody weselne?
— Pod „Niebieskim kompasem“, mój drogi panie Jackal.
— Wyborna restauracja, mój dobry przyjacielu, baw się więc dobrze, a na jutro odłóżmy poważne sprawy.
— Na którą godzinę, jeśli wolno spytać? wyrzekł Gibassier.
— Na południe, jeżeli nie będziesz bardzo zmęczony.
— Na południe, godzina wojskowa! powiedział kłaniając się galernik zdziwiony i zachwycony tą rozmową, która tak źle się zaczęła a zakończyła tak dobrze.
Nazajutrz o godzinie wojskowej, jak to był powiedział, Gibassier wszedł do gabinetu pana Jackala.
Tego dnia ubranie jego było najskromniejsze a twarz bardzo blada. Przypatrzywszy mu się uważnie, spostrzegacz byłby odkrył w głębkokich bruzdach jego czoła oraz w sińcach, które otaczały oczy, oznakę bezsennej i pełnej niepokoju nocy. Co też nieomieszkał zauważyć pan Jackal, który nieomylił się względem powodów bezsenności złoczyńcy.
W samej rzeczy, po uczcie nastąpił bal; w czasie balu obnoszono poncz; po ponczu nastąpiła hulanka, i kto nie wie do czego hulanka może zaprowadzić swoich wiernych.
Lecz ani wino, ani poncz, ani hulanka nie były tak dzielne, żeby zmódz człowieka równie silnego jak Gibassier, i pan Jackal byłby widział jaśniejącą na czole galernika jego zwyczajną pogodę, gdyby nie uboczna okoliczność, która wydarzyła się nad ranem, by mu odjąć jednocześnie humor i kolory twarzy. A czytelnik przyzna wraz z nami za chwilę, że mogła mu odjąć i co więcej jeszcze.
W samej istocie oto co się przytrafiło:
O ósmej z rana śpiącego jeszcze Gibassiera zbudziły nagle gwałtowne uderzenia do drzwi.
Począł wołać:
— Kto tam? Głos kobiecy odpowiedział:
— To ja! Gibassier poznał głos, poszedł otworzyć drzwi i spiesznie położył się napowrót.
Niech kto osądzi jakie było jego zdziwienie, gdy zobaczył wchodzącą bladą z rozpuszczonym włosem, z rozszalałym wzrokiem kobietę trzydziestoletnią, która nie była kim innym, jak tylko świeżo poślubioną żoną anioła Gabrjola, dawną przyjaciółką jego, jak to był powiedział panu Jackalowi.
— Co się stało Elizo? zapytał jak tylko weszła.
— Zabrali mi Gabrjela! odrzekła kobieta.
— Jak to, zabrali Gabrjela! powiedział galernik osłupiały. Kto taki?
— Nie wiem.
— Kiedy?
— I tego niewiem.
— To coś nowego, powiedz mi, kochana przyjaciółko, wyrzekł Gibassier, przecierając oczy, żeby się przekonać czy się dobrze zbudził, przecież już nie śpię i nie marzy mi się, że ty tu jesteś i że porwano Gabrjela? Co się to ma znaczyć? Jak się to stało?
— Oto tak, rzekła Eliza. Wychodząc z „Niebieskiego kompasa,“ skierowaliśmy się do naszego mieszkania, nieprawdaż?
— Chcę temu wierzyć.
— Pewien miody człowiek, przyjaciel Gabrjela, i drugi, któregośmy nie znali, bardzo przyzwoicie przytem ubrany, odprowadzili nas aż do drzwi. Gdyśmy już przy nich stanęli, w chwili, gdym sięgnęła do dzwonka, przyjaciel Gabrjela rzeki mu:
„Jestem zmuszony wyjechać jutro z rana, nie będę mógł się z tobą zobaczyć, a jednak mam ci coś ważnego do powiedzenia.
„A więc, odparł Gabrjel, jeżeli to coś tak ważnego, to powiedz mi zaraz.
„Kiedy to tajemnica, wyrzekł z cicha jego przyjaciel.
„Jeżeli o to ci chodzi, odpowiedział Gabrjel, Eliza pójdzie położyć się spać, a ty mi powiesz rzecz całą.“
— Poszłam tedy położyć się w samej rzeczy, a tak byłam zmęczona tańcem, żem zasnęła jak kłoda. Otóż z rana zbudziwszy się o ósmej godzinie, wołam Gabrjela; Gabrjel nie odpowiada. Schodzę do stróżki i rozpytuję ją. Ani widu, ani słychu, wcale do domu nie wrócił!
— Noc weselna!... powiedział Gibassier, pocierając czoło.
— Otóż to właśnie, com sobie rzekła, odezwała się Eliza. Gdyby to nie była weselna noc, dałoby się to jeszcze wytłómaczyć.
— Z łatwością dałoby się wytłómaczyć, zauważył galernik, który szczycił się, że umiał tłómaczyć najzawikłańsze sprawy.
— Wtedy pobiegłam pod „Niebieski kompas“ i do szynku, gdzie Gabrjel zazwyczaj chodzi, usiłując zasięgnąć wiadomości, a ponieważ nie otrzymałam ich od nikogo, przyszłam się czegoś dowiedzieć od ciebie.
— „Od ciebie,“ wyraz to trochę nierozważny, wyrzekł Gibassier, jak na młodą żonę.
— Kiedy mówię, że nie jestem jeszcze jego żoną.
— W końcu masz słuszność, przyznał złoczyńca, który począwszy od tej chwili, zaczął uważać dawną swą przyjaciółkę zupełnie tak jak nową. I nic nie podejrzewasz? podjął po tem rozpatrzeniu się.
— Cóż chcesz, żebym podejrzywała?
— Wszystko u licha!
— To wiele, zauważyła naiwnie Eliza.
— Powiedz mi naprzód, wyrzekł Gibassier, jak się nazywa ten przyjaciel, który was odprowadzał.
— Nie wiem.
— Opisz mi go.
— Jest to mały brunet z wąsami.
— To nie jest opisanie, połowa rodzaju ludzkiego jest małego wzrostu, włosów czarnych i nosi wąsy.
— Chcę powiedzieć, że mi się zdaje, iż pochodzi z Południa.
— Z jakiego Południa? z południa Marsylji czy Południa Tulonu? Jest Południe i Południe różniące się kwadransem.
— Tego ci nie powiem; ubrany był zwyczajnie.
— Gdzie Gabrjel poznał się z nim.
— W Niemczech, tak jak mi się zdaje. Wyjechali razem z Moguncji, gdzie jedli obiad w tej samej oberży, a później z Frankfurtu, gdzie robili interesy na współkę.
— Jakie interesy?
— Nic nie wiem.
— Ty wiesz tak mało, kochana przyjaciółko, a ja nie widzę w drobnych objaśnieniach, jakie mi dajesz, żadnej wskazówki, kóraby mogła zaprowadzić nas na trop.
— Jak więc zrobić?
— Pozwól mi zastanowić się.
— Ty go nie podejrzewasz, żeby był zdolnym spędzić noc gdzieindziej?
— Przeciwnie, droga przyjaciółko, jest to moje najgłębsze przekonanie, gdyż skoro nie był u ciebie, to musiał być gdzieindziej.
— O! przez to słowo „gdzieindziej“ rozumiem dawne jego kochanki!
— Co do tego, utrzymuję przeciwnie. Byłoby to najpierw podłością, następnie głupstwem, a Gabrjel nie jest ani głupim ani podłym.
— To prawda, rzekła Eliza wzdychając, no, ale cóż mam robić?
— Przecież ci powiadam, że muszę nad tem pomyśleć!
W samej rzeczy, złoczyńca skrzyżował ręce, zmarszczył brwi, i zamiast patrzeć na swą dawną przyjaciółkę, jak to dotąd czynił, zamknął oczy i patrzał wewnątrz siebie.
Podczas tego Eliza kręciła młynka palcami i oglądała sypialnią Gibassiera.
Rozmyślanie zdawało się Elizie przeciągać aż do nieskończoności i ostatecznie usposabiać go do snu.
— Hej, hej! przyjacielu Gibassier, powiedziała podnosząc się i ciągnąc go za rękaw od koszuli.
— Co takiego?
— Czyśmy się pospali?
— Ja rozmyślam, mówię ci! przerwał jej z gniewem Gibassier, który ani myśląc zasnąć, rozważał słowo po słowie, całą rozmowę, jaką miał wczoraj z panem Jackalem, i poczynał podejrzewać, przypominając sobie jego ostatnie słowa: „Gdzie będziecie obiadować!“ iż naczelnik tajnej policji mógł cośkolwiek wiedzieć o zniknięciu anioła Gabrjelą.
Jak tylko myśl ta przyszła mu do głowy, wyskoczył z łóżka bez wszelkiej wstydliwości.
— Co ty robisz? zapytała zdziwiona Eliza, która przyszła do galernika nietyle może po objaśnienia ile po pocieszenie.
— Widzisz przecie, ubieram się, odpowiedział Gibassier, ubierając się w samej rzeczy z taką szybkością, iż rzecby można, że go mają aresztować, albo że się dom pali.
We dwie minuty ubrany był od stóp do głów.
— A to co? zapytała Eliza, co ci się dzieje? Czy się czego obawiasz?
— Boję się wszystkiego, droga Elizo, i mam tysiące innych obaw! wyrzekł z przesadą złoczyńca, który mimo niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażało, nie zapominał swego pedantyzmu.
— Jesteś więc na tropie? zawołała żona Gabrjela.
— Najniezawodniej, odpowiedział klasyczny Gibassier, wyjmując z biurka bilety bankowe oraz sztuki złota jakie tam były.
— Bierzesz pieniądze! rzekła Eliza zdziwiona. Wybierasz się więc w podróż.
— Zgadłaś!
— Czy daleko? czy bardzo daleko?
— Na koniec świata zapewne.
— Na długo?
— Na zawsze, jeżeli będzie można, odpowiedział Gibassier, wyjmując z drugiej szuflady dwa pistolety, naboje i sztylet, które wpakował w kieszenie surduta.
— Więc twoje życie zagrożone! spytała Eliza coraz więcej zdziwiona, widząc te wszystkie przygotowania.
— Więcej niż zagrożone! odparł galernik, nasadzając kapelusz na głowę.
— Lecz nie myślałeś wyjeżdżać, gdym tu weszła, zauważyła żona Gabrjela.
— Nie, lecz aresztowanie twego męża dodało mi weny.
— Sądzisz więc, że go aresztowano?
— Ja nie sądzę, tylko jestem pewny, z czego wynika, moje złotko kochane, że przyjmij moje niskie ukłony i zrób tak jak ja, to jest poszukaj bezpiecznego miejsca.
Mówiąc to, złoczyńca wziął Elizę za rękę, pocałował ją żywo i zbiegł ze schodów po cztery na raz, pozostawiwszy żonę anioła Gabrjela osłupiałą do najwyższego stopnia.
Będąc już na dole, Gibassier minął budkę odźwiernej, nie zważając wcale na to, że poczciwa kobiecina chciała mu oddać gazety i listy, które przyszły do niego.
Tak prędko wybiegł na ulicę, że nie zauważył dorożki stojącej przed bramą, niezwykły fenomen na tej ulicy i przed takim domem.
Nie zauważył także czterech ludzi stojących po obu bokach bramy, a którzy, zobaczywszy go, schwycili za kołnierz i wpakowali do dryndy, zanim jeszcze dotknął nogą bruku.
Jednym z tych ludzi był odrażający Gołąbek, a jednym z tych co go trzymali za ręce, był mały brunet z wąsami, którego poznał bezzwłocznie po niewyraźnych wskazówkach Elizy, że to ten, co podciął skrzydła aniołowi Gabrjelowi.
W ciągu dziesięciu minut dorożka zatrzymała się przed prefekturą policji, a po półtory godziny spędzonej w areszcie, gdzie zastał swych współpracowników i przyjaciół, Brin-d’Aciera, Carmagnola, Avoina i Papillona, wszedł jakeśmy to już powiedzieli do gabinetu pana Jackala o samej dwunastej.
Łatwo można było zrozumieć, iż dostatecznie uwiadomiony przez swych towarzyszy o wczorajszych aresztowaniach, Gibassier, musiał mieć nie tęgą minę.
— Gibassier, wyrzekł pan Jackal z twarzą głęboko zasmuconą, bardzo żałuję, wierzaj mi, że jestem zmuszony usunąć cię na czas jakiś na bok. Słońce wielkomiejskie trochę ci przewróciło w mózgu, mój dobry przyjacielu, i gdyś zatrzymał karetę pocztową z anglikiem i jego żoną, pomiędzy Nemours i Chateau-Landon, zapomniałeś niestety, iż mógłbyś poróżnić dwór londyński z francuzkim, innemi słowy, zanadtoś pozwolił szafować sobie wolnością, której ci tak wspaniale udzieliłem.
— Lecz panie Jackal, przerwał Gibassier, wierz mi pan, że zatrzymując powóz pocztowy, nie miałem zamiaru płoszyć tych wyspiarzy.
— Lubię to przynajmniej w tobie, Gibassier, że śmiało przyznajesz się do swych przekonań. Inny na twojem miejscu, Papillon albo Brin-d’Aeier naprzykład, zaraz uderzyliby w krzyki, gdyby im kto zaczął mówić o powozie pocztowym zatrzymanym nocną porą przez nich między Nemours i Chateau-Landon; ale ty... ty przyznajesz się od razu! Powóz został zatrzymany, a przez kogo? „Przezemnie“ Gibassiera! przezemnie mówię i dosyć“. Szczerość najzupełniejsza, oto twój główny przymiot, przeważający, i to dla mnie istotna radość, że ci to mogę przyznać. Na nieszczęście, mój dobry przyjacielu, szczerość jakkolwiek jest cnotą, nie może zastąpić wszystkich przymiotów składających się na utworzenie mędrca; to też z żalem zmuszony jestem powiedzieć, żeś najzupełniej minął się z mądrością. w sprawie karety pocztowej! Jak u djabła, człowiek taki rozumny jak ty, mógł się ośmielić napadać na anglików?
— Wziąłem ich za alzatczyków, odpowiedział Gibassier.
— Jest to okoliczność zmniejszająca winę, chociaż Brin-d’Acier będąc alzatczykiem, wcale się nie spisał napadając na ziomków. Otóż to właśnie dlatego sądzę, że jakiś czas spędzony na uboczu, dobrze ci zrobi.
— Więc, wyrzekł złoczyńca, który poczynał tracić fantazję, więc pan wysyłasz mnie poprostu na galery?
— Poprostu, jak się wyraziłeś.
— Do Rochefort, Brestu, lub Tulonu?
— Według twego wyboru, mój przyjacielu. Widzisz jak po ojcowsku postępuję z tobą.
— A czy na długo?
— I to jak zechcesz. Sprawuj się tylko dobrze a zanadto jesteś mi drogi, żebym cię nie miał odwołać, jak tylko zdarzy się sposobność.
— A czy mam chodzić w parze z drugim?
— Zawsze jak chcesz. Trudno o zgodniejszego człowieka odemnie.
— A więc, powiedział Gibassier, który spostrzegłszy, że nie może inaczej uczynić, pogodził się ze swym losem, kiedy tak, to dobrze, wybieram Tulon, bez pary.
— Niestety! westchnął pan Jackal, jeszcze jeden przymiot drogocenny tracisz Gibassierze. Chcę mówić o wdzięczności, albo przyjaźni, jeżeli tak wolisz. Jakto! czyliż serce twoje bez rozdarcia patrzeć będzie, jeżeli pewnego towarzysza galer przykuję do innego a nie do twego łańcucha?
— Co pan mówisz? zapytał złoczyńca, który nie rozumiał do czego pan Jackal zmierza.
— Czy to podobna! niewdzięczny Gibassier! żebyś mógł tak zupełnie zapomnieć o aniele Gabrjelu, kiedy dwadzieścia cztery godzin temu zaledwie byłeś drużbą na jego weselu?
— Nie omyliłem się, szepnął Gibassier.
— Ty się rzadko mylisz, kochany przyjacielu; trzeba ci tę sprawiedliwość oddać.
— Byłem pewny, że to na pańskie rozkazy został aresztowany.
— Na moje, w samej rzeczy. A czy wiesz, dlaczego kazałem go aresztować?
— Nie, odpowiedział otwarcie złoczyńca.
— Za drobnostkę, która nie ma żadnego sensu, a która jednak potrzebuje maleńkiego skarcenia, żeby go nauczyć, jak ma postępować. Czy uwierzysz, że podczas, gdy proboszcz od św. Jakóba, dając mu ślub, podawał do pocałowania patynę, wtedy on ukradł mu chustkę i tabakierkę. Jak można być tak lekkomyślnym! Tak, że ksiądz, który niechciał robić w kościele skandalu, spokojnie dokończył obrzędu i w pół godziny potem zaniósł do mnie skargę. Czy wierzysz teraz w cnotę aniołów! I oto właśnie, dlaczego jesteś niewdzięczny, kiedy nie prosisz ze złożonemi rękami, żeby cię przykuli do tego samego łańcucha, co tego młodego wartogłowa, któregobyś dokończył edukacji.
— Kiedy tak, wyrzekł Gibassier, to cofam moją prośbę. Proszę o Tulon i o parę.
— Otóż to rozumiem! poznaję nareszcie w tobie Gibassiera, dziecię mojego serca. A! cóżby to za człowiek był z ciebie, gdybyś był w innej szkole! ale cóż, zgnębili cię klasyczną lekturą, a nieznane ci są pierwsze zasady nowożytnej szkoły. Otóż to cię zgubiło. Ale nie wszystko jeszcze stracone, a strata jest może do powetowania. Jesteś młody, możesz się uczyć. Patrzaj, w chwili gdyś wchodził, myślałem o utworzeniu obszernej bibljoteki na pożytek wszystkich takich wydziedziczonych. I właśnie teraz przychodzi mi na myśl, iż gdybym zamiast skuć cię z aniołem Gabrjelem, dał wam tylko lekkie łańcuszki, a od chwili waszego przybycia, wyniósł was na najwyszukańsze, najkorzystniejsze stanowisko, policzył was do rzędu „piśmiennych” to jest pisarzy? Nieprawdaż, jakie to śliczne posłannictwo, którego przedmiotem jest korespondencja towarzyszów nieumiejących pisać, ponieważ tym sposobem można stać się powiernikiem ich najskrytszych tajemnic, być im radą, podporą? Cobyście powiedzieli o podobnej łasce?
— Pan mnie obsypujesz dobrodziejstwy! wyrzekł tonem w połowie ironicznym, w połowie poważnym złoczyńca.
— Zasługujesz na nie, powiedział z przesadzoną grzecznością pan Jackal. A no, więc rzecz skończona, możecie się obydwaj uważać za pisarzy urzędowych. Czy masz, dopóki jesteśmy razem, jeszcze jakie życzenia, jakie prośby do przedstawienia mi?
— Mam jednę, rzekł poważnie Gibassier.
— Mów, kochany przyjacielu; ja sobie głowę łamię żeby znaleźć coś takiego, coby ci było przyjemnem.
— Ponieważ Gabrjela, mówił złoczyńca, aresztowano wczoraj wieczorem, nie miał więc czasu zobaczyć się po ślubie ze swoją żoną. Czy nie zawiele będzie z mej strony, gdy pana poproszę, żeby się ona z nim widziała, zanim małżonek pojedzie na Południe?
— Owszem, kochany przyjacielu. Będzie go widywać codziennie zanim odjedzie. Czy to już wszystko Gibassier?
— Jest to dopiero pierwsza część mojej prośby.
— Obaczmy jaka jest druga?
— Czy pozwolisz jej pan zamieszkać pod tym samym południkiem co jej mąż?
— Zgoda i na to Gibassier, chociaż druga połowa twej prośby gniewa mnie o tyle, o ile mnie pierwsza zachwycała. W pierwszej połowie okazałeś bezinteresowność, przemawiałeś za nieobecnym przyjacielem, gdy w drugiej twoje widoki wydają mi się interesowane.
— Nie rozumiem pana, wyrzekł Gibassier.
— To jednak bardzo proste. Czy nie mówiłeś, że żona twojego przyjaciela była dawną przyjaciółką twoją? Obawiam się czy zarówno dla niego, jak dla siebie marzysz o zainstalowaniu jego żony w tem samem mieszkaniu.
Złoczyńca zarumienił się wstydliwie.
— Wreszcie, wyrzekł smutno pan Jackal, nikt nie jest doskonałym... Czy nie masz już żadnej do mnie prośby?
— Jeszcze jedną i ostatnią.
— Mów więc.
— W jaki sposób odbędzie się nasz odjazd?
— Musisz wiedzieć, czego się masz trzymać w tej mierze, Gibassier. Odbędzie się w sposób zwyczajny.
— Przez Bicetre? zapytał złoczyńca, wykrzywiając się straszliwie.
— Z pewnością.
— Otóż to, co mnie martwi niepomiernie.
— A dlaczegóż to, mój dobry przyjacielu?
— Co pan chcesz, panie Jackal! Nie mogę przyzwyczaić się do Bicetre. Sameś pan powiedział, nikt nie jest doskonałym. Na samą myśl zetknięcia się z warjatami dostaję nerwowego ataku.
— Na nieszczęście, Gibassier, mówił pan Jackal, idąc pociągnąć za guzik od dzwonka, na nieszczęście, nie mogę uczynić zadość twojej potrzebie. Rozumiem w całej pełni smutek, w jaki ta myśl może cię pogrążyć. Jest to straszna konieczność, ale cóż robić? Sam klasykiem będąc, wiesz najlepiej, że starożytni przedstawiali konieczność pod postacią żelaznych klinów.
Zaledwie pan Jackal domówił tych słów, Gołąbek ukazał się.
— Gołąbku, przemówił naczelnik policji, zażywając niuch tabaki i wciągając go z rozkoszą, jakby zadowolony z porządku, jakim rzeczy poszły, Gołąbku, polecam ci osobliwie, rozumiesz mnie, osobliwie pana Gibassiera. Tymczasowo zamiast zaprowadzić go do aresztu, umieścisz razem z więźniem, któregoś wczoraj wieczorem aresztował. Następnie, zwracając się do Gibassiera: To ja o aniele Gabrjelu mówię; powiedz że teraz, że nie myślę o tobie, niewdzięczniku.
— Niewiem doprawdy, jak mam panu dziękować, wyrzekł złoczyńca, kłaniając się.
— Podziękujesz mi za powrotem, powiedział pan Jackal, żegnając się z nim.
I patrzył za odchodzącym z pewnym rodzajem smutku.
— A teraz, mruknął, jestem mańkutem, bo tracę prawa moją rękę.

V.
Łańcuch.

Stary zamek Bicetre, położony na wybrzeżu Ville-juslf, w bliskości wioski Gentilly, z prawej strony drogi do Fontainebleau, o milę na południe oddalony od Paryża, przedstawia oczom zbłąkanego podróżnika jeden z najposępniejszych widoków, jakie sobie można tylko wymarzyć.
W istocie ciężka ta i czarna gromada kamieni, widziana z pewnej odległości, ma pozór jakiś dziwny i straszny, fantastyczny i wstrętny.
Zdaje się, że widzisz jak przelatują nad tem miejscem z rozwianym włosem, zgrzytając zębami, wszystkie choroby, wszystkie nędze, wszystkie występki i zbrodnie, które unoszą się tam w powietrzu, począwszy od epoki króla Ludwika Świętego, aż do naszych czasów.
Zarazem schronienie i więzienie, szpital i dom warjatów. zamek Bicetre przypominał starożytny opuszczony burg niemiecki, nawiedzany przez widma i czarownice piekielne.
Doktor Parisot wyrzekł o Bicetre w raporcie, jaki podał na radzie więziennej ogólnej, że jest wcielonem piekłem poetów.
Ze współczesnych, kto zwiedzał to siedlisko szatanów przed dwudziestu laty, może poświadczyć o prawdzie naszego słowa.
Wtedy to na podwórzu Bicetre odbywała się ceremonia okuwania ludzi.
Prawdziwie, widok ten, który zaczynał się na owym ponurym dziedzińcu a kończył w Brest, Rocheforcie lub Tulonie, był okropnym i można to dobrze zrozumieć, że sam nawet oswojony z tem Gibąssier, szedł z wielką niechęcią odgrywać rolę swoją w tym smutnym melodramacie.
Pierwsze przygotowania do okucia, jak powiedzieliśmy, wykonywały się na wielkim dziedzińcu zamkowym.
Tego rana widok dziedzińca, pogrążonego w gęstej mgle porannej, zdawał się jeszcze więcej złowrogim niż zazwyczaj.
Niebo było szare; powietrze ostre.
Kilka postaci z łotrowskiemi twarzami, z odrażającemi minami błąkało się tu i owdzie jak żałosne cienie, zamieniając od czasu do czasu parę słów w języku niezrozumiałym dla każdego, kto nie był tym cieniem.
Przechadzka trwała już z półtorej godziny, gdy inne postacie, o twarzach równie obrzydliwych, przyszły połączyć się z pierwszymi i pozdrowiwszy towarzyszy w ich języku rzuciły na ziemię ciężkie łańcuchy i rozliczne okucia, któremi były obciążone.
Byli to skazani na uwięzienie, którzy wykonywali w Bicetre czynność posługaczy.
— Będziesz miał dziś porządną porcję! powiedział człowiek z pierwszej gromady do jednego z świeżo przybyłych, który ocierał twarz spoconą.
— Daj pokój, odrzekł tenże, pokazując na okucia, które tylko co złożył, przyniosłem tego trzy razy więcej niż zawsze!
— Więc ich jest tylu? podjął znów pierwszy.
— Blisko trzystu.
— Jeszcze nigdy takiej gromady nie było.
— Policz jeszcze łańcuszki ruchome, które im się na drogę dodadzą.
— Więc nie przechodzili przez proces? Czytam przecie uważnie gazety, a zauważyłem tylko dziewięciu skazanych.
— Zdaje się, że wszyscy inni, to dawni praktykanci.
— Czy ich znasz?
— Ja? podjął ze wstrętem więzień. O! fi!
W tejże chwili świst piszczałki z zamku rozległ się po dziedzińcu.
— Na miejsca! krzyknął ostro człowiek z pierwszej gromady, ostatni za wszystkimi.
Uszykowali się pod murami dziedzińca, każdy przed swojemi łańcuchami.
Jednocześnie przy odgłosie piszczałki wyłoniła się ze drzwi albo raczej furtki, prowadzącej na drugie podwórze, gromada składająca się ze trzystu lub czterystu skazanych, prowadzonych tak jak na smyczy przez oddział żołnierzy.
Zaledwie przybyli na dziedziniec, złoczyńcy wciągając w siebie powietrze, poczęli wydawać przeciągle okrzyki radosne, którym odpowiedział zdała ryk głuchy; byli to drudzy przestępcy, oczekujący na swą kolej zaczerpnięcia powietrza.
Pierwsi ludzie, których widzieliśmy włóczących się zanim odezwała się piszczałka, rzucili się na skazanych, pozdzierali z nich własne ubrania i poczęli skrzętnie przeglądać w najtajniejszych miejscach ich ciała, czy nie schowali jakiej broni lub jakiego zakazanego przedmiotu.
Potem inni starsi dozorcy, rzucili im, jak się kość psu rzuca, pewien rodzaj siermięgi szarawej dla okrycia nagości.
Podczas gdy ich rozbierano i gdy znów ubierali się, dozorcy szykując się do okuwania, rozłożyli na bruku cały szereg ciężkich łańcuchów.
Przy tej czynności drugi świst piszczałki dał się słyszeć. Na ten odgłos ustawiono każdego przestępcę w żelaznej obręczy, którą, dozorcy przeznaczeni do okuwania, podnosili im aż pod szyję. Jak skoro ubrano więźniów w te naszyjniki żelazne, człowiek olbrzymiego wzrostu i straszliwego karku wyszedł z ciemnego kąta, gdzie stał dotąd (możnaby rzec, iż wystąpił z muru) uzbrojony tak ciężkim młotem, iż przestraszyłby nim Tubalkaina wynalazcę i Wulkana procederzystę.
Był to klucznik więzienny.
Na widok olbrzyma kowala dreszcz zatrząsł całą gromadą, co dało jej na chwilę podobieństwo kłosów wiatrem poruszanych. I było czego drżeć, w samej rzeczy.
Klucznik więzienny, uzbrojony ciężkiem narzędziem, przeszedł za plecy każdego ze skazanych i silnem uderzeniem ciężkiego młota zagważdżał śrubkę spajającą obręcz, czynność, przy której złoczyńcy żywo schylali głowy z uczuciem przerażenia.
Po skończeniu czynności tej w całym oddziale, na świst piszczałki wychodził drugi oddział, następnie trzeci, i tak jeden za drugim, aż do liczby trzystu.
Gdy wszyscy zgromadzili się w dziedzińcu, połączono ich w pary.
Łańcuch łączący przechodził od naszyjnika do pasa, zaczepiał się i szedł do naszyjnika więźnia następującego, aż do końca kolumny, która stanowiła długi łańcuch podłużny.
Ale nie tu jeszcze najstraszniejsza strona tego widowiska. Rzeczą najokropniejszą i jeżeli nam wolno tak się wyrazić, malowniczą, było zachowanie się tych osobistości.
Chociaż koledzy w zbrodni, chociaż bracia w niedoli, choć ciasno przykuci jeden do drugiego i według wszelkiego podobieństwa skazani całe życie przebyć z sobą, złoczyńcy nie zgadzali się, zdawali się obcymi sobie.
Szarpali się wzajemnie.
Pośród nich dwaj nasi znajomi przedstawiali smutny widok starej przyjaźni, zerwanej w godzinie zguby.
Chcemy mówić o Papillonie i Carmagnolu, skutych w parze, ręką Opatrzności zapewne.
Papillon lżył Carmagnola a Carmagnol znieważał Papillona. Czyżby kto uwierzył?
Jeden stopień geograficzny, pod którym obaj się porodzili, był, że tak powiemy, przyczyną szorstkich objawów tej zaciętości.
Południowiec marsylczyk upokarzająco dotykał ile tylko mógł południowca z Bordeaux, a ten znów nazywał kolegę swego: „Rodańską gębą“.
Co się tyczy Brin-d’Aciera i Awoina, którzy figurowali w tej scenie, był to także opłakany widok, patrzeć na tych dwoje bliźniąt łańcucha.
Avoine nazywał Brin-d’Aciera „kapciuchem“, a Brin-d’Acier nazywał Avoina „jezuitą“.
Z drugiej strony w cieniu, przy furtce, prawie przy końcu kolumny Rafaelowski Gabrjel, z pochylonem czołem i prawie omdlały na rękach oddanego sobie przyjaciela Gibassiera, wzbudzał pozą żałującego grzesznika, politowanie patrzących.
Co do wytrawnego Gibassiera, ten zdawał się być ojcem zgromadzenia, „duszą“ całego łańcucha.
Bez wątpienia, że wszystkie oczy weń skierowane drażniły straszliwie jego nerwy; ale nie zdawał się zważać na ciekawość tłumu, albo raczej pogardzał nią widocznie.
Z pogodnem czołem, spokojnem okiem, z uśmiechem na ustach, zdawał się być pogrążony w słodkiem marzeniu, w pewnego rodzaju ekstazie, oznaczającej w połowie żal i nadzieję.
Nie zostawiałże bowiem za sobą ułudnych wspomnień? Czyż nie był wielbionym w dwudziestu zgromadzeniach spierających się o chwalę utrzymania go w gronie swem jako prezesa? Najdystyngowańsze kobiety stolicy czy nie wydzierały go sobie? Czyż niebo nie było czarno tego dnia na znak żałoby, przy odjeździe swego ukochanego syna?
Reszta bandy, nie mając zapewne takich samych przedmiotów do marzeń, daleką była od objawów podobnego spokoju.
Wprost przeciwnie, jak tylko zamocowano kneble, podniosły się głosy burzy, tysiące dzikich okrzyków, na wszystkie tony, przez dwieście piskliwych głosów, wywodząc piekielną symfonię, zmieszaną z wyciem, piszczeniem, okrzykami zwierzęcemi, złorzeczeniem i sprośnością.
Nagle, na znak jednego z gromady, milczenie zapanowało jakby za wpływem laski czarnoksięskiej; odezwał się głos intonujący okolicznościową śpiewkę w dość czystym szwargocie złodziejskim, śpiewkę, której wtórował każdy więzień, potrząsając silnie łańcuchem, co tworzyło złowrogie wrażenie. Rzekłbyś, koncert upiorów.
Byli na tym punkcie obrzędu, gdy świeża osobistość zjawiła się w dziedzińcu, z wielkiem osłupieniem tłumu, który skłonił się z uszanowaniem przed przybyłym.
Był to ksiądz Dominik.
Spojrzał ze smutkiem po gromadzie, a wznosząc oczy do nieba, zdawał się błagać miłosierdzia boskiego dla tych nieszczęśliwych. Następnie podchodząc do dowódzcy:
— Panie, wyrzekł, dlaczego nie zakuli mnie w łańcuch jak tych biedaków, kiedy ja tak samo występnym jestem i skazanym?
— Mości księże! odpowiedział dowódzca, ja wykonałem rozkazy, jakie odebrałem w tym względzie.
— Dano ci rozkaz puszczenia mnie wolno?
— Tak, mości księże.
— Kto taki?
— Pan prefekt policji.
W tej chwili powóz wjechał w dziedziniec Bicetre; człowiek czarno ubrany, w białym krawacie wyszedł zeń, a zwracając się do Dominika, skłonił się z uszanowaniem i pokornie pozdrowił go z daleka jak go tylko spostrzegł.
— Panie, powiedział do tego biednego mnicha, oddając mu pargamin, od tej chwili wolnym jesteś. Oto jest twoje ułaskawienie, które jego królewska mość polecił mi panu doręczyć.
— Ułaskawienie zupełne? spytał ksiądz więcej zdziwiony niż uradowany.
— Tak, mości księże.
— Jego królewska mość nie uczynił żadnego zastrzeżenia.
— Żadnego, mości księże, jego królewska mość prócz tego zobowiązał mnie spełnić w swem imieniu życzenie, jakiebyś pan objawił.
Ksiądz Dominik opuścił głowę i rozmyślał. Przypomniał sobie o wielkiem posłannictwie, postanowionem i dokonanem za panowania Ludwika XIII., przez zakonnika reguły świętego Wincentego à Paulo, dla którego utworzonym został urząd generalnego jałmużnika galer.
— Oto właśnie, pomyślał, będę pocieszycielem tych wygnańców; obudzę w nich nadzieję! Kto wie, czy wszyscy ci ludzie są gorsi od innych! Następnie, podnosząc głowę:
— Panie, wyrzekł, ponieważ jego królewska mość pozwala mi objawić życzenie, proszę jak o łaskę, żeby mnie zrobiono jałmużnikiem galer.
— Najjaśniejszy pan przewidział pańskie życzenie, mości księże, powiedział posłaniec królewski, wyjmując z kieszeni drugi pargamin i oddając go księdzu Dominikowi, oto jest pańska nominacja, a jeśli się panu podoba, możesz wejść w obowiązek od tej chwili.
— Jakim sposobem? zapytał ksiądz, widząc, że gromada gotową była do drogi.
— Jest zwyczaj, mości księże, iż odprawia się Msza w kaplicy tutejszej, na intencję uproszenia łaski Bożej dla więźniów, zanim ruszą w drogę.
— Wskaż mi pan drogę, wyrzekł ksiądz Dominik, zwracając się równo z posłańcem królewskim do głównego korpusu budowy, gdzie była kaplica.
Łańcuch poruszył się i szedł za księdzem.
Po skończonej Mszy ostatni świst piszczałki się rozległ.
Złoczyńcy wróciwszy na dziedziniec, poumieszczani zostali w podłużnych wózkach, a wielka brama więzienia otworzyła się na rozcież.
Wózki potoczyły się ciężko po bruku i wyjechały z dziedzińca, a za niemi wozy kuchenne, powozik bez resorów, w którym siedzieli dowódca łańcucha, chirurg przeznaczony do obsługi chorych zbrodniarzy, urzędnik z ministerjum spraw wewnętrznych, mianujący się komisarzem, i ksiądz Dominik, otoczeni silną eskortą żandarmów.
Odjazd gromady, jak przypominamy sobie, miał widzów oczekujących, tę próżniaczą część ludności paryskiej, która lubuje się w smutnych widowiskach.
Za pokazaniem się wózków posypał się grzmot przekleństw rzuconych przez tłum, na który odpowiedziały wszystkie piersi złoczyńców, krzyk, albo raczej śpiew wojenny, złowrogi, zwrotka powszechna na wszystkich galerach, która wydaje się wyzwaniem rzuconem społeczeństwu: „Złodzieje nie zaginą.“
Lecz ksiądz wzniósł obie ręce nad tłumem i zbrodniarzami, a poczet mógł dalej ruszyć w drogę pośród ciszy i skupienia.

VI.
W którym pani Kamilowa de Rozan szuka najlepszego środka do zemszczenia się za swoją zniewagę.
.

Czytelnicy nasi przypominają sobie może słowa wyrzeczone przez panią Kamilowę de Rozan, dającą mężowi ośm dni, których żądał dla zapakowania się i wyrobienia paszportu.
Zwróćmy się do ostatnich wyrazów, które mogłyby służyć za tytuł tego rozdziału i rozdziału następnego.
„Ośm dni? niech i tak będzie! powiedziała rezolutnie kreolka, ośm dni; ale, dodała ona, spoglądając na szufladę, w której zamknięte były pistolety i sztylet, jak prawdą jest postanowienie, które powzięłam, zanim wszedłeś do tego pokoju, tak prawdą jest, że jeżeli od dziś za ośm dni nie pojedziemy, dziewiątego, ty, ona i ja Kamilu, staniemy przed Bogiem, żeby zdać rachunek z naszego postępowania“.
Otóż, nazajutrz po dniu, w którym te słowa były wyrzeczone, Kamil otrzymał wśród rozmowy, jaką prowadził z Salvatorem, bilecik od panny Zuzanny de Valgeneuse, gdzie było napisane: „Salvator daje miljon. Pakuj się jaknajprędzej; ruszamy najpierw do Hawru; wyjeżdżamy o trzeciej godzinie.“
Następnie odpowiedziawszy: „Dobrze“ służącemu, który przyniósł list, Kamil podarł go, rzucił kawałki do kominka i wyszedł.
Lecz jedna z portjer podniosła się żywo i weszła pani de Rozan. Pobiegła prosto do kominka i pozbierała kawałki listu podartego. Przepatrzywszy ściśle popiół ogniska i przekonawszy się, że nie ma tam już więcej, pani de Rozan podniosła znów portjerę i weszła do sypialnego swego pokoju. Po upływie pięciu minut poskładała porządnie wszystkie kawałki papieru i przeczytała bilecik.
Dwie łzy spłynęły jej po twarzy, łzy wstydu raczej, aniżeli smutku.
Oszukano ją!
Siedziała czas jakiś w fotelu z rękami na oczach, płacząc i rozmyślając, Potem podniósłszy się gwałtownie, przebiegła pokój z rękami założonemi, z ściągniętemi brwiami, zatrzymując się co chwila i podnosząc rękę do czoła, jakby dla lepszego myśli zebrania. W ciągu tej gorączkowej przechadzki zatrzymała się, oparła o róg kominka, zmęczona, ale z silnem postanowieniem.
— Oni nie pojada! zawołała, albo raczej zgniotą mnie kołami swego powozu.
Zadzwoniła na pannę służącą, która zaraz weszła.
— Co pani rozkażę? spytała.
— Co ja rozkażę? odrzekła kreolka ze zdziwieniem. Ale ja nic nie rozkazuję! Dlaczego się pytasz co ja rozkażę.
— Czy pani nie dzwoniła?
— W samej rzeczy, dzwoniłam, ale sama już niewiem dlaczego.
— Czy pani nie chora? zapytała służąca, widząc jej twarz bladą.
— Nie jestem chorą, odpowiedziała z rodzajem dumy pani de Rozan, nigdy zdrowszą nie byłam.
— Jeżeli pani ranie nie potrzebuje, to czy mogę odejść?
— Niepotrzebuję ciebie; to jest... poczekaj chwilę... tak jest, mam się o coś zapytać. Wszak urodziłaś się w Normandji?
— Tak jest, proszę pani.
— W którem mieście?
— W Rouen.
— Czy to daleko od Paryża?
— Trzydzieści mil blisko.
— A do Hawru?
— Ta sama prawie odległość.
— Dobrze, możesz odejść.
— Dlaczego przeszkadzać im odjechać? pomyślała kreolka, czyliż nie we własnem sercu mam najlepszy dowód jego niewiary i zdrady? Jest to dowód pewniejszy, niżeli potrzeba, dowód materjalny! Gdzieżbym go indziej znalazła? Gdybym mu rzekła: „Wiem wszystko; jedziesz z nią jutro! Nie jedź, bo pożałujesz!“ zaprzeczy, jak już zaprzeczył! Pójść zaś do owej Zuzanny i powiedzieć: „Jesteś istotą nikczemną; uprowadzasz mi męża!“ rozśmieje się, opowie mu całą przygodę i będą się śmiać ze mnie oboje! Kamil śmiać się będzie ze mnie!... Lecz jaką ta potwora posiada tajemnicę? jakim sposobem potrafiła rozbudzić w nim miłość tak wielką, w tak krótkim czasie? Jakiż to czar posiada? Nie jest ani tak młoda, nie ma tak pięknych czarnych włosów jak ja, ani wogóle nie jest tak jak ja piękną.
Tak rozmyślając, kreolka podeszła do stojącego lustra i przyglądała się bacznie, żeby się przekonać, czy cierpienie nie odjęło jej urody i czy mogłaby z korzyścią dla siebie walczyć z panną Zuzanną de Valgeneuse. Po długiem rozpatrywaniu się dwie łzy zabłysły w jej oczach.
— Nie, zawołała, łkając, nie, nigdy nie zrozumiem dlaczego pokochał tę kobietę!... Cóż robić? Gdybym spróbowała zabrać go mimowoli, to ucieknie i złączy się z nią! Wreszcie, gdyby nawet zgodził się pojechać ze mną, czyż nie ciągnęłabym trupa mej przeszłości za sobą? nie byłożby to widmo naszej miłości? A wróci jeszcze tego wieczora, lekkomyślny, niedbały jak zazwyczaj. Pocałuje mnie w czoło jak codziennie O! zdrajco, kłamco niegodziwy! ja to raczej powlokę się jak cień za tobą, aż do chwili, w której mieć będę dowód zbrodni twojej! Ucisz się więc, moje serce i zacznij bić dopiero, aż zostaniesz pomszczone.
Młoda kobieta otarła łzy i zaczęła układać plan zemsty.
Zostawmy ją w spokoju aż do wieczora i przejdźmy do chwili, gdy Kamil różowy, lekki, niedbały, jak go ona nazywała, wszedł do jej sypialni. Zastał ją, jak wczoraj, stojącą na środku pokoju i jak wczoraj, powiedział do niej, całując ją w czoło.
— Jakto? jeszcze nie jesteś w łóżku o tej godzinie, moja pieszczotko? Ależ to już pierwsza z północy, dziecko ukochane!
— Wszystko mi jedno! odrzekła chłodno pani de Rozan.
— Ale mnie nie wszystko jedno, mój aniołku, podjął Kamil, nadając słowom swoim znaczenie największej czułości, za tydzień wybieramy się przecie w daleką podróż, a ty potrzebujesz wszystkich sil twoich.
— Kto wie czy to będzie daleka podróż? powiedziała półgłosem kreolka, jakby do siebie.
— Ależ ja wiem! odparł Kamil, który nie zrozumiał myśli amerykanki, ja, który cztery czy pięć razy odbywałem podróż z Paryża do Luizjany, i ty sama, która ze mną przebywałaś tę drogę, powinnaś wiedzieć jak długo ona trwa?
— Kochaliśmy się, Kamilu! odrzekła uśmiechając się gorzko amerykanka, więc podróż wydawała mi się krótką.
— Postaram się, żeby ci jeszcze krótszą się wydała! powiedział uprzejmie Kamil, całując ją znowu w czoło. Z tem wszystkiem dobranoc ci moje dziecię; nabiegałem się dzień cały, jestem zmęczony i ogromnie spać mi się chce.
— Dobranoc, Kamilu, rzekła chłodno pani de Rozan.
Szlachcic amerykański poszedł do swego pokoju, nie zauważywszy wcale pomieszania i bladości żony.
Nazajutrz z rana kreolka wraz z panną służącą wsiadła do dorożki i kazała się wieźć do księgarni w Palais-Royal, gdzie chciała kupić książkę pocztową. Zapłaciwszy za książkę, wsiadła znów do dorożki i kazała jechać do zakładu gdzie powozy wynajmują. Woźnica zaciął konie i skierował w ulicę Pepiniere.
— Panie, rzekła kreolka do powoźnika, potrzebuję karety podróżnej.
— Mam ich kilka w składzie, odpowiedział tenże, czy pani zechce obejrzeć?
— Niepotrzeba, spuszczam się na pana.
— Jakiego koloru?
— Wszystko mi jedno.
— Na ile osób?
— Na dwie.
— Pani potrzebuje karety mocnej?
— Wszystko mi jedno.
— Czy to w daleką podróż?
— Nie, sześćdziesiąt mil.
— Może pani pilno dostać się na miejsce?
— Tak jest, bardzo pilno, odrzekła kreolka.
— Pani potrzebuje bardzo lekkiej karetki, podjął wynajmujący, właśnie mam taką.
— Dobrze! A teraz zkąd wziąć koni?
— Na poczcie, proszę pani, odpowiedział, uśmiechając się z zapytania pani de Rozan.
— Czy się pan podejmiesz posłać po nie?
— Tak, pani.
— I przysłać mi karetę zaprzężoną przed dom?
— Bezwątpienia, proszę pani. O której godzinie?
Tu pani de Rozan zastanowiła się trochę.
Schadzka, a raczej odjazd Zuzanny i Kamila oznaczony był na godzinę trzecią. Trzeba więc wyjechać godzinę, albo przynajmniej pół godziny po nich.
— O wpół do czwartej, powiedziała, oddając bilet wizytowy powoźnikowi.
Już miała odchodzić, gdy tenże wyrzekł:
— Jest jeszcze mała formalność do załatwienia.
— Jaka? zapytała kreolka zdziwiona.
— Umówić się o cenę, odpowiedział, śmiejąc się rubasznie powoźnik.
— Nie będę umawiać się o cenę z panem, wyrzekła z dumą kreolka, wyjmując z kieszeni pugilares. Ile panu winna jestem?
— Dwa tysiące franków, odpowiedział powoźnik, ale bądź pani spokojną, masz dobrą karetę, wykwintną, lekką i trwałą zarazem. W tej karecie mogłaby pani zajechać na koniec świata.
— Bierz pan, odezwała się kreolka, podając mu pugilares.
Powoźnik wziął dwa bilety tysiąc frankowe, skłoniwszy się z uniżonością, która cechuje kupców, gdy oszukali kupującego.
— Punkt o wpół do czwartej, rzekła kreolka wychodząc ze składu.
— Punkt o wpół do czwartej, powtórzył powoźnik, zginając się znów aż do ziemi.
Pani de Rozan zastała, wróciwszy do domu, Kamila, który czekał na nią ze śniadaniem.
— Jeździłaś robić sprawunki, pieszczoto moja? wyrzekł ściskając ją.
— Tak, odrzekła kreolka.
— Do naszego wyjazdu?
— Do naszego wyjazdu, powtórzyła kreolka.
Przy śniadaniu Kamil zdobywał się na dowcipy, zużył dla zabawienia żony cały zapas ogni bengalskich, jaki miał na składzie.
Kreolka usiłowała uśmiechnąć się, lecz po kilkakroć chwytała konwulsyjnie za nóż i spoglądała na męża; ten nie zdawał się spostrzegać tych ruchów żony.
Po śniadaniu, było już około wpół do trzeciej, Kamil powstał nagle, mówiąc:
— Jadę do lasku Bulońskiego.
— Nie wrócisz na obiad? spytała pani de Rozan.
— Późno jedliśmy śniadanie, zauważył Kamil, ale jeżeli chcesz aniołku, wrócę na kolację, będziemy wieczerzać w twoim, pokoju, dodał czułym głosem, przypomną nam się prześliczne noce Luizjany.
— Dobrze, Kamilu, będziem wieczerzać! odrzekła kreolka głosem ponurym.
— Do widzenia zatem, do wieczora, mój aniołku! powiedział kreol, ściskając ją żywiej i dłużej niż od kilku tygodni, tak, że przy pocałunkach tych kreolka mimowoli zadrżała.
Kobieta rzadko się myli na rzeczywistej wartości pocałunku. Pani de Rozan wyobraziła sobie w tej chwilą że jeszcze jest kochaną i doznała dzikiej radości: umierałby żałując jej!
Wróciła do swego pokoju, wrzuciła kilka przedmiotów do podróżnego worka, a biorąc pistolety i sztylet z szuflady:
— O! Kamilu! Kamilu! szepnęła głucho, spoglądając na sztylet oczami, z których zdawały się tryskać błyskawice, o Kamilu! duch zemsty wstąpił we mnie i już nie czas podcinać mu skrzydła! Chciałabym cię ocalić, ale zapóźno! Głos, który mówi mi „Uderz! powie ci za kilka godzin: „Pokutuj!“ O Kamilu! a jednak tak cię kochałam i jeszcze cię kocham! Ale, niestety! wola wyższa od mojej prowadzi mnie do zemsty! Wiesz przecie, żem cię uprzedziła żem chciała zasłonić cię przed sprawiedliwym gniewem moim! Mówiłam ci: „Jedzmy! wracajmy pod nasze rodzinne niebo! tam odnajdziemy miłość naszą w pełni kwiecia!“ aleś ty nie chciał słuchać, postanowiłeś umknąć, kłamiąc przedemną. O! Kamilu! Kamilu! ja to powinnam nosić twoje imię, bo czuję w sercu mojem całe wrzenie gotującej się zemsty, i tak jak Kamilla Rzymianka, przeklinam kochając!
W tej chwili panna służąca weszła, oznajmiając, że wszystko do wyjazdu gotowe.
— Dobrze! rzekła krótko kreolka, chwytając za puginał i chowając go do kieszeni.
Następnie skrzyżowawszy ręce, zawołała pod wpływem religijnej ekstazy:
— Panie, daj mi moc potrzebną do przeprowadzenia zemsty mojej!
Potem, owijając się wielkim płaszczem, jedno tylko słowo rzuciła służącej: Jedźmy!
Przestąpiła pewnym krokiem próg pokoju, rzuciwszy ostatnie i smutne spojrzenie na sprzęty, obrazy i rozmaite przedmioty, świadki pierwszych i ostatnich chwil ich miłości. Szybko zsunęła się ze schodów na dziedziniec, gdzie czekały konie pocztowe.
— Jedz prędko, dostaniesz suty tryngield, rzekła do pocztyljona, wsiadając do karety.
Pocztyljon puścił konie z żywością człowieka, który chce uczciwie zarobić.
Nie będziemy opowiadali wrażeń kreolki podczas podróży. Pogrążona w głębokim żalu, nie widziała domów, ani dzwonów kościelnych, ani drzew przy drodze. Zamknięta w sobie, widziała tylko krople krwi spadające z rany i łzy, które spływały z jej oczu.
O szóstej dogoniła powóz zbiegów. Przybyła prawie jednocześnie z niemi do Hawru w nocy i dowiedziała się od pocztyljona, który ich przywiózł, że stanęli w hotelu Royal, na Nadbrzeżu.
— Do hotelu Royal! zawołała na pocztyljona.
Po upływie dziesięciu minut zajęła pokój w tymże hotelu.
Opowiemy w przyszłym rozdziale co widziała i co słyszała.

VII.
Co można usłyszeć stojąc pode drzwiami.

— Zaprowadź panią pod numer 10-ty, rzekła hotelowa do pokojowej.
Numer 10-ty położony był na środku pierwszego piętra.
Pokojowa zaprowadziła panią de Rozan do jej pokoju.
Już miała wychodzić, gdy kreolka dała jej znak, by została.
— Zamknij drzwi i posłuchaj, powiedziała.
Pokojowa wróciła do kreolki.
— Ile plącą ci rocznie w tym hotelu?
Pokojówka nieprzygotowana była na takie pytanie, wahała się więc z odpowiedzią. Zapewne wyobraziła sobie, iż młoda i bogata cudzoziemka chce ją wziąć w służbę. Postąpiła jak powoźnik, gotując się powiększyć w dwójnasób rzeczywiste zasługi. Milczała więc czas jakiś.
— Czyś mnie zrozumiała? zapytała pani de Rozan niecierpliwie. Pytam się, ile ci tu płacą?
— Pięćset franków, odpowiedziała pokojowa, nie licząc w to małych datków od podróżnych, prócz tego mam pożywienie, mieszkanie i pranie.
— To mnie nie obchodzi, odrzekła kreolka, która tak jak wszyscy ludzie, zajęci pewną upartą myślą, najzupełniej nie zważała na wybieg pokojówki; czy chcesz zarobić pięćset franków za pięć minut?
— Pięćset franków za pięć minut? powtórzyła pokojowa, spoglądając na panią de Rozan.
— Bezwątpienia.
— A co potrzeba zrobić, powiedziała pokojowa, żeby tak prędko tyle dostać pieniędzy?
— Nic osobliwego, moja panno. Dwadzieścia minut, a najwięcej pół godziny temu, dwoje podróżnych przyjechało tu do hotelu.
— Tak jest, pani.
— Młody pan i młoda dama, nieprawdaż?
— Mąż i żona, tak pani.
— Mąż i żona! szepnęła kreolka przez zaciśnięte zęby. Gdzie ich pomieszczono?
— W końcu korytarza, pod numerem 23.
— Czy jest pokój przylegający do ich sypialnego pokoju?
— Jest, ale zajęty.
— Ja chcę tego pokoju, moja panno.
— Ale to niepodobna, proszę pani.
— Dlaczego?
— Zajęty jest przez kupca, dla którego zostawiają ten pokój, a ponieważ się do niego przyzwyczaił, nie zgodzi się go opuścić.
— Trzeba jednakże, żeby go opuścił, wymyśl środek; jeżeli mi dasz ten pokój, to dwadzieścia pięć luidorów do ciebie należą.
I kreolka wyjęła dwadzieścia pięć sztuk złota i pokazała je pokojówce.
Ta zarumieniła się z chciwości. Następnie zaczęła namyślać się znowu.
— I cóż? spytała pani de Rozan, która zaczynała tracić cierpliwość.
— Może się znajdzie środek ułożenia wszystkiego, proszę pani.
— Prędzej, prędzej, jaki środek?
— Podróżny ten każdej soboty o godzinie piątej z rana jedzie dyliżansem do Paryża i wraca dopiero w poniedziałek.
— To dziś sobota, odparła pani de Rozan, bo jest godzina pierwsza z północy.
— Tak, ale nie wiem czy się kazał zapisać do książki, żeby go obudzili.
— Idź i dowiedz się.
Pokojowa wyszła i wróciła po kilku minutach.
— Zapisany jest, proszę pani, powiedziała uradowana.
— A więc będziesz mogła dać mi ten pokój o godzinie piątej?
— O wpół do piątej nawet. Kupiec potrzebuje tyle czasu, by zajść na pocztę.
— Dobrze, oto dziesięć luidorów zadatku. Możesz odejść.
— Pani niepotrzebuje czego?
— Nie, niczego, dziękuję ci.
— Możeby pani chciała co zjeść, ten pan i ta pani zadysponowali sobie wieczerzę, toby zarazem i dla pani zrobili, niepotrzebowałaby pani czekać.
— Nie jestem głodna.
— Więc pościelę pani łóżko.
— Pościel, kiedy chcesz, ale się nie położę.
— Jak pani rozkaże, wyrzekła pokojowa oddalając się.
Ten kto widział lwicę uwięzioną, przesuwającą się w ciasnej klatce w Botanicznym ogrodzie, z ognistem okiem, rozwianą grzywą, odłączoną od samca i małych lwiątek, może mieć pojęcie o postawie i wewnętrznem wzburzeniu pani de Rozan, w czasie pomiędzy odejściem pokojowej a godziną oznaczoną.
O kwadrans na czwartą dał się słyszeć szmer w korytarzu; chłopiec dyżurny zapukał do drzwi kupca.
W kwadrans potem pani de Rozan słyszała jak wychodził. Następnie posłyszała skradający się chód pokojowej; kroki te zatrzymały się przed jej numerem.
— Pokój jest wolny, proszę pani, rzekła dziewczyna.
— Zaprowadź mnie.
— Niech pani idzie ze mną.
I poszła przodem.
Kreolka w samej rzeczy poszła za nią przez kręte korytarze, aż do numeru 23-go.
— To tu, proszę pani, rzekła pokojowa dość głośno, tak, że mogli ją słyszeć ci, co nie spali, albo też, że mogła obudzić tych, co spali.
— Ciszej, moja panno, szepnęła kreolka groźnym tonem. Następnie, chcąc się coprędzej pozbyć dziewczyny: Oto masz piętnaście luidorów, którem ci winna, zostaw mnie samą.
Pokojowa wyciągnęła rękę i wzięła piętnaście luidorów, lecz biorąc je, zauważyła śmiertelną prawie bladość młodej kobiety i dziki ogień błyszczący w jej oczach.
— A! rozumiem, pomyślała pokojowa, jest to niezawodnie kobieta, której młody człowiek z 23-go numeru naznaczał schadzkę; podczas, gdy jego żona zaśnie albo gdy będzie wychodził, jutro z rana przyjdzie do niej.
— Dobranoc pani, wyrzekła z drwiącym uśmiechem, właściwym podwładnym i oddaliła się.
Jak tylko pokojowa odeszła, pani de Rozan rzutem oka objęła całą miejscowość swego pokoju.
Był to prawdziwy pokój hotelowy.
Powszechnie wszystkie takie pokoje wychodzą na ten sam korytarz, przytykają jedne do drugich, a oddzielają się tylko drzwiami będącemi w ścianie; właśnie też z radością zauważyła to od pierwszego rzutu oka pani de Rozan.
Z prawej strony znajdowały się drzwi od numeru 21, z lewej od numeru 23-go, to jest drzwi, które łączyły pokój ten z pokojem zajmowanym przez Kamila i Zuzannę. Przysunęła się niebawem do tych drzwi i przyłożyła ucho do zamku.
Zbiegowie nie położyli się jeszcze, kończyli wieczerzę, której nie podano im tak spiesznie, jak to obiecała pokojowa, lub którą oni przedłużyli przez wszystkie te figle, jakich dopuszczają się kochankowie siedząc we dwoje u stołu.
Trafiła na sam środek bardzo ożywionej rozmowy.
— Czy to prawda, co mówisz, Kamilu? pytała Zuzanna de Valgeneuse.
— Nigdy nie kłamię kobietom, odpowiedział Kamil.
— Z wyjątkiem twojej żony?
— To w dobrym celu, wyrzekł Kamil śmiejąc się.
Po tych ostatnich słowach słychać było długi pocałunek.
— A gdybyś mnie zwodził, równie jak ją, pod pretekstem dobrego celu? odparła Zuzanna.
— Zwodzić, ciebie? To zupełnie co innego; nie mam żadnego celu zwodzić ciebie.
— Dlaczego?
— Bo nie jesteśmy zaślubieni.
— Dobrze, ale ze sto razy mówiłeś mi, że gdybyś był wdowcem, zaślubiłbyś mnie.
— To prawda.
— A więc, od chwili, w której zostałabym twoją żoną, zdradzałbyś mnie?
— To bardzo prawdopodobne, moje dziecię.
— Kamilu, ty jesteś niegodny!
— Komu ty to mówisz!
— Byłeś już raz przyczyną nieszczęścia kobiety oraz śmierci człowieka!
Głos Kamila stał się ponury.
— Zamilcz o tem! powiedział, tobie mniej niż komukolwiek dozwolonem jest mówić o Karmelicie!
— Przeciwnie, Kamilu, ja chcę o niej mówić, bo widzisz, w tem leży słaba strona twojego pancerza; mimowoli, cokolwiekbyś czynił, cokolwiekbyś mówił, ty żałujesz, więcej niż żałujesz: masz zgryzotę! to jest dowodem, że twoje serce nie tak jest twarde, jakbyś to rad utrzymywał.
— Cicho bądź, Zuzanno! jeżeli to, co mówisz jest prawdą, jeżeli cierpię na wspomnienie osób, o których mówisz, to dlaczego wymawiasz te imiona, które mnie takiem cierpieniem przejmują? Czy walka, czy miłość jest między nami? Sprzeczamy się, czy też kochamy? Nie, my się kochamy! A więc nie mów mi nigdy już o tym smutnym wypadku mojego życia, byłby to powód więcej niż do zmartwienia, bo do kłótni między nami!
— Niech i tak będzie, nie mówmy o tem, rzekła Zuzanna, nigdy już! ale w zamian za obietnicę, przysięgnij mi...
— Wszystko co chcesz, odpowiedział Kamil, odzyskując wesołość.
— Żądam od ciebie przysięgi, ale przysięgi poważnej.
— Nie ma przysięgi poważnej.
— Widzisz, ty zawsze się śmiejesz.
— Cóż chcesz! życie tak jest krótkie.
— Czy przyrzekasz mi dotrzymać przysięgi, którą wykonasz?
— Jak tylko będzie można najdłużej.
— Jakiś ty nieznośny!
— Mów, jaka to przysięga?
— Przysięgnij, że nigdy mi nie będziesz mówił o swojej żonie.
— Przekonaj się, czy jestem sumiennym człowiekiem: Zuzanno, nigdy ci nie wykonam tej przysięgi!
— Dlaczego?
— Przez Boga! to bardzo proste: bo bym jej nie dotrzymał.
— Więc ją kochasz? wyrzekła Zuzanna ponuro.
— Nie kocham jej tak, jak ty to rozumiesz.
— Nie ma dwóch sposobów kochania.
— Bardzo się mylisz, moja duszo! Tyle jest sposobów kochania, ile jest rodzajów piękności. Czyż niebo nie jest piękne inną pięknością niż ziemia? czy piękność ognia nie różni się od piękności wody? czy tak się kocha jasnowłosą jak brunetkę, kobietę pełną krwi jak istotę nerwową? Ot widzisz, między innemi kochałem prześliczną dziewczynę, ostatnią z gryzetek, prawdziwą gryzetkę, jaka kiedykolwiek wyszła z rąk natury: Chante-Lilas, która dziś, dzięki panu Marande, posiada pałac, powóz, konie, otóż kochałem ją inaczej przecie niż ciebie kocham.
— Więcej?
— Nie, lecz w inny sposób.
— A twoją żonę, kiedy chcesz, żebyśmy o niej mówili, jak ją kochałeś?
— Jeszcze w inny sposób.
— A! otóż widzisz, żeś ją kochał!
— Do licha! zanadto była piękną!
— To znaczy, że kochasz ją jeszcze, nędzniku!
— To inna rzecz, droga Zuzanno, i zrobisz mi nieskończoną przyjemność, jeżeli nie będziesz mówić o niej.
— Słuchaj Kamilu, od czasu wyjazdu naszego z Paryża, imię jej mało pięćdziesiąt razy było na twoich ustach.
— Przez Bóg żywy! to bardzo naturalnie: piękna ośmnastoletnia kobieta, którą opuszczam, żeby jej nigdy już nie zobaczyć, po roku zaledwie małżeństwa...
— To być nie może! Mów co chcesz, to wcale niezwykłe, żeby ktoś mówił do kobiety, którą kocha, o innej kobiecie, którą kochał i którą kocha jeszcze. Nie ma korzyści dla żadnej z nich, a jest zniewaga dla obydwóch. Czy mnie rozumiesz, Kamilu?
— W połowie.
— Zechciej zrozumieć mnie zupełnie. Przysięgam ci przed Bogiem, że ty jesteś pierwszym mężczyzną, jedynym, którego kocham.
Gdyby pani de Rozan mogła dojrzeć z po za drzwi jak z po za drzwi słyszała, byłaby z pewnością uderzona dwuznacznym wyrazem, jaki przybrała twarz jej męża przy tej przysiędze Zuzanny.
— Przysięgam tedy, Kamilu, ciągnęła dalej Zuzanna, nie zdając się uważać na drwiącą minę młodego człowieka, przysięgam, że kocham cię namiętnie. Po tej przysiędze, tak samo, jak prosiłeś mnie, żeby nie mówić ci nigdy o Karmelicie, ja proszę żebyś nigdy nie wspominał mi o pani de Rozan.
— Co u licha może ona robić w tej chwili? zawołał Kamil, unikając odpowiedzi.
— Kamilu, Kamilu! to niegodnie, krzyknęła.
— Hę! co to jest? zapytał młody człowiek z miną budzącego się ze snu. Kto jest niegodnym?
— Ty, Kamilu! ty co marzysz o kobiecie, będąc przy mnie! ty, który nie masz innej myśli nad tę i który nie słuchasz mnie, gdy cię błagam, żebyś mi o niej nie mówił. Kamilu! Kamilu! ty mnie nie kochasz.
— Ja ciebie nie kocham? o moja najmilsza! zawołał Kamil, po kilkakroć ją całując. Ja ciebie nie kocham? powtórzył jeszcze ją całując i tak głośno, iż każdy pocałunek był kroplą rozpalonego ołowiu, padającego na żywe ciało pani de Rozan.
Młoda kobieta o mało nie padła bez zmysłów na ziemię; oparła się o marmurową konsolę i zsunęła się na krzesło, na którem przez kilka chwil, nieruchoma, z zamkniętemi oczyma, bez tchu siedziała, mając tylko tyle siły, żeby prosić Boga, aby ją wspomógł w wykonaniu zamiaru, jakkolwiek ten był strasznym.
Lecz odzyskała całą swą siłę słysząc te słowa:
— Czy wiesz, która godzina? zapytywał Kamil.
— Nie. Lecz cóż mnie obchodzi godzina! odrzekła Zuzanna.
— Jest piąta.
— Cóż z tego?
— To, że będzie lepiej, jak pójdziemy spać, podjął Kamil glosom miłosnym, chodźmy najmilsza!
— Kochasz mnie? zapytała omdlewająco Zuzanna.
— Wielbię cię! odpowiedział Kamil.
— Przysięgasz?
— Dobra jesteś! tobie zawsze trzeba przysięgać.
— Przysięgasz?
— Ależ tak, sto razy, tak.
— Na co?
— Na twoje czarne oczy, twoje lica blade, na twoje białe ramiona.
I przez dziurkę od klucza pani de Rozan zobaczyła jak Kamil prowadził Zuzannę do alkowy.
— Niechaj Bóg mi odpuści! szepnęła żona.
I odsuwając się ode drzwi, podeszła wprost do kominka, nalała szklankę wody i wychyliła ją duszkiem; potem, upewniwszy się, że jest dobrze uzbrojoną, otworzyła drzwi od swego pokoju i wyszła korytarzem aż pod numer 23-ci.
Lecz napróżno szukała klucza: nie było go w zamku. Wróciła do siebie i stała czas jakiś nieruchoma.
Ze strony jej pokoju klucz był w zamku, ale z drugiej była zasuwa.
Lecz dostrzegła jedną rzecz: iż z jej strony znajdowały się także zasuwy przytrzymujące drzwi, jedna od sufitu, druga od podłogi.
Zrozumiała więc, że nie ma nic straconego.
Najpierw więc po cichutku odemknęła zamek, następnie bez hałasu odsunęła obie zasuwki. Drzwi trzymały się już tylko ryglem, który zachodził podwójnie zasunięty na zasuwę. Oparła się o drzwi i otworzyła. Wtedy poszła krokiem poważnym i miarowym wprost do alkowy, a składając obie ręce na piersiach i patrząc na osłupiałych kochanków, trzymających się w uścisku:

— To ja! powiedziała.

VIII.
W którym powiedziane jest jak się mści kobieta, która kocha.

Wejście pani de Rozan do pokoju zajmowanego przez Zuzannę i Kamila było tak niespodziewanem, że wywarło na obojgu wrażenie piorunujące.
Widząc ich nieruchomość i bladość, można było wziąć ich za posągi.
— To ja! podjęła kreolka głucho. Czy nie poznajecie mnie? Kochankowie milczeli.
— Kamilu ciągnęła dalej pani de Rozan, patrząc w oczy swemu mężowi, tyś mnie bezwstydnie oszukał, nikczemnie zdradził, przychodzę żądać od ciebie rachunku za podłość i zdradę.
Zuzanna podniosła głowę słysząc te wyrazy, ona chciała więcej zrobić, jak podnieść głowę, chciała odpowiedzieć, gdy Kamil położył jej rękę na ustach, mówiąc półgłosem, lecz niedość cicho, żeby kreolka nie mogła usłyszeć:
— Cicho bądź!
Pani de Rozan zbladła i zamknęła oczy na chwilę.
Potem, jakby przezwyciężyła żal, który był przyczyną następujących słów:
— Nędzny! powiedziała, mówi jej ty, przy mnie.
Kamil pomyślał, że czas mu wystąpić.
— Posłuchaj mnie, Dolores, wyrzekł najsłodszym głosem, »ie chcę skrywać zdrady, lecz miejsce to nie wydaje mi się wcale właściwem na tłómaczenie, jakiego masz prawo żądać.
— Tłómaczenie! zawołała drżąc kreolka, ty mówisz o tłómaczeniu między nami! Z czegóż ty możesz się tłómaczyć? Ze zbrodni? Czy ja tu nie stoję żywa przed tobą? Czy to ja pierwsza przysięgałam tobie dozgonną miłość? czy ja pierwsza przysięgałam wierność bez granic? czy ja zdradziłam przysięgę? Cóżbyś więc mógł powiedzieć, czego ja nie wiem?
— Powtarzam ci, podjął Kamil, zsuwając brwi, że ta scena w hotelowym numerze jest w najgorszym guście. Wróć więc do swego pokoju, a za chwilę przyjdę do ciebie.
— Czyś szalony, Kamilu, rzekła młoda kobieta, przeraźliwie się śmiejąc, sądzisz, że wpadnę w te grube sidła? Czyś mi nie przysięgał także, że wyjedziemy za ośm dni?
— Przed Bogiem, Dolores, przysięgam ci, że za dziesięć minut będę z tobą.
— Nie wierzę już w nic, Kamilu, a tyś nigdy w nic nie wierzył, odpowiedziała uroczyście kreolka.
— A więc, kiedy tak, to cóż chcesz nareszcie? zawołała panna de Valgeneuse.
Pani de Rozan nie raczyła odpowiedzieć.
— Mówię ci raz jeszcze, Zuzanno cicho bądź! wyrzekł Kamil. Potem, zwracając się do żony: Jeżeli nie chcesz, żebym się złączył z tobą gdziekolwiekbądź, jeżeli nie chcesz, żebym się wytłómaczył przed tobą, to cóż chcesz wreszcie?
— Kamilu, powiedziała pani de Rozan, wyjmując z ponurym spokojem sztylet z za sukni, przyszłam tu z zamiarem, żeby zabić ciebie i tę kobietę; lecz kilka słów, które usłyszałam z pokoju, w którym się ukryłam, zmieniły moje postanowienie.
Uroczysty ton, którym pani de Rozan wymówiła te ostatnie wyrazy, jej pełna powagi postawa, burza wezbrana na czole, oczy rzucające błyskawice, sztylet konwulsyjnie ściśnięty w ręku, nakoniec ponura gwałtowność, którą była przejęta, wznieciły wielką trwogę w dwojgu winowajcach, których dłonie splotły się mimowoli.
Pierwszą myślą Zuzanny, a raczej zmysłem zachowawczym, było rzucić się na panią de Rozan i wyrwać jej za pomocą Kamila sztylet, lecz ściśnienie ręki Kamila powstrzymało ją.
Widząc przytem, że nie potrzebował się obawiać tego, czego bał się wprzód, Kamil powstał i wyciągnął rękę, żeby uskutecznić zamiar Zuzanny.
Lecz kreolka zatrzymała go spojrzeniem.
— Nie zbliżaj się, Kamilu! powiedziała, nie próbuj wyrwać mi sztyletu, lub, klnę się na honor, zabiję cię jak gadzinę jadowitą!
Kamil cofnął się w tył, tak wielką spostrzegł determinację we wzroku pani de Rozan.
— Proszę cię, Dolores, posłuchaj mnie! powiedział.
— A! ty się boisz! zawołała drwiąc panna de Valgeneuse.
— Jeszcze raz, cicho bądź, Zuzanno! powiedział surowo amerykanin, czyż nie widzisz, że muszę rozmówić się z tą biedną istotą.
— Nie potrzebujesz rozmawiać ze mną Kamilu, kiedy ja nie chcę cię słuchać, odrzekła pani de Rozan.
— Powiedz, czego żądasz Dolores? spytał Kamil, schylając czoło. Jestem gotów wszystko uczynić co zechcesz.
— Podły! podły! podły! głucho szepnęła Zuzanna.
Kamil nie słyszał lub udał, że niesłyszy tych słów i powtórzył:
— Mów czego żądasz?
— Żądam, powiedziała pani de Rozan z uśmiechem kobiety przekonanej, iż kara była w jej ręku, żądani żebyś pokutował długo i boleśnie za twoją zbrodnię.
— Będę pokutował, odrzekł Kamil.
— O! tak, tak, szepnęła kreolka, długo, i wcześniej zaczniesz, niźli sam myślisz.
— Zaczynam od tej chwili, Dolores, powiedział Kamil, bo się rumienię ze wstydu.
— To jeszcze nie dosyć, Kamilu, rzekła kreolka potrząsając głową.
— Wiem, że jestem winny, bardzo winny; przepędzę życie, żałując za mój postępek.
— A mnie, Kamilu! odezwała, śmiejąc się Zuzanna, jaką rolę przeznaczasz w tej pokucie?
— Posłuchaj mnie Dolores, a nie słuchaj jej, zawołał młody człowiek, przysięgam, że uczynię wszystko, co będzie w mocy mojej, żebyś zapomniała o chwili błędu.
Ale Dolores potrząsnęła po raz drugi głową.
— To nie dosyć, powtórzyła.
— Czegóż więc chcesz?
— Zaraz ci powiem.
Pani de Rozan zdawała się namyślać przez chwilę. Następnie podjęła:
— Po wiedziałam ci Kamilu, że wszystko słyszałam z pokoju, gdzie byłam ukrytą.
— Tak jest; słucham cię, mów, mów.
— O szepnęła Zuzanna.
— Wiesz zatem, ciągnęła dalej kreolka, wszystko com mogła wysłuchać; otóż mimo twej wiedzy, Kamilu, nie domyślając się, machinalnie, tyś mówił ciągle o mnie tylko tej kobiecie dla której mnie zdradziłeś.
— To prawda! żywo zawołał Kamil, zachwycony, że żona jego słyszała sprzeczkę, jaką prowadził z panną de Valgeneuse. Widzisz więc, żem cię zawsze kochał.
Zuzanna wydała rodzaj ryku.
— Żeś mówił o mnie w podobnej chwili, powiedziała Dolores, było to wyznaniem pewnego rodzaju zgryzoty.
— Było to wspomnienie, więcej niż wspomnienie: krzyk mojego serca! zawołał Kamil.
— O! nędznik! szepnęła Zuzanna.
Kamil wzruszył lekko ramionami.
— Sądziłam, w samej istocie, że to był krzyk serca, powtórzyła Dolores poważnym głosem, kochałeś mnie i wspominałeś nawet w przytomności tej, dla której mnie zdradziłeś.
— O! tak, tak, kochałem cię, przysięgam, wołał Kamil.
— Nie potrzebujesz przysięgać tym razem, podjęła gorzko kreolka, mówisz prawdę, wiem o tem i z miłości twojej dla mnie, z miłości, której przytłumić nie potrafiłeś, wyciągnę moją zemstę.
— Co chcesz przez to powiedzieć? zapytał Kamil, którego niepokój budził się, chociaż był o sto mil od domyślenia się, do czego Dolores zmierza.
— Twoja śmierć, Kamilu, byłaby tylko krótką i niedorzeczną zemstą. Nie, nie, ja chcę, żebyś żył, ażeby twoja pokuta była równie straszliwą, jak twoja zbrodnia i żeby zemsta moja wyryła się na twojem sercu w głoskach niezatartych i wiekuistych.
W tej chwili panna de Valgeneuse, która zdawała się rozumieć jaki rodzaj zemsty zamyśla wykonać pani de Rozan, wysunęła naprzód głowę i rozkosz zajaśniała w jej oczach, na ustach i na całej twarzy.
Lecz ani Kamil ani jego żona nie zauważyli tego.
— Chcę, ciągnęła dalej Dolores, zapalając się coraz więcej i przychodząc stopniowo do tego zapału, którym jaśniało czoło męczenników, chcę żeby życie twoje było powolną i bolesną śmiercią; chcę, żebyś odbierał karę przez lat tyle, przez ile ja dni cierpiałam; chcę, żebyś mnie widział o każdej godzinie, o każdej minucie obok siebie, przed sobą, przy twoim łożu, przy stole; chcę być cieniem twoim nieodłącznym, twojem straszliwem widziadłem; chcę żebyś płakał aż do ostatniej chwili twojego życia. Ażeby uprzytomnić się myśli twojej na cale życie, oddam się śmierci, a ponieważ nie dosyć ci widma Kolombana, chcę, żebyś miał także widmo Dolores.
I mówiąc te słowa, kreolka, która od pewnej chwili szukała lewą ręką miejsca, gdzie biło jej serce, oparła na niem koniec sztyletu, który trzymała w prawej dłoni i bez żadnego wysilenia, żadnego nie wydając krzyku, zatopiła aż po rękojeść ostrze w swem sercu.
Krew trysnęła aż na twarz Kamila, który, uczuwając ten ciepły, śmiertelny płyn, wzniósł obie ręce do czoła i odjął je wilgotne i zakrwawione.
Zuzanna nie traciła z oczu ruchów młodej kobiety; od pewnej chwili, jak powiedzieliśmy, wszystko odgadła.
Oboje, Zuzanna i Kamil, wydali każde krzyk różnobrzmiący. Głos Kamila przejęty był zdziwieniem, przerażeniem, osłupieniem. Głos Zuzanny był to wyraz okrutnej radości.
Pani de Rozan tak szybko padła na kobierzec, że Kamil, który rzucił się do niej, zapóźno ręce wyciągnął, żeby ją podtrzymać.
— Dolores! Dolores! zawołał drżącym głosem.
— Żegnam cię! powiedziała młoda kobieta słabym głosem.
— O! powróć do życia! szepnął Kamil, przyczepiając się do tego ciała, które zdawało się umierać bez konania; całując szyję, ramiona, którym krew, dobywająca się kłębami z rany, nadawała gładkość, i barwę marmuru.
— Żegnam cię! powtórzyła kreolka tak cichutko, że Kamil usłyszał ją zaledwie. Lecz czyniąc wielkie wysilenie głosem najwyraźniejszym: Przeklinam cię! dodała. I upadła nieruchoma.
Oczy jej zamknęły się jak kielich powoju, gdy wieczór się zbliża.
Umarła.
— Dolores, mój aniele! zawołał młody człowiek, którego ta gwałtowna śmierć, tak nagła, tak niespodziewana, tak odważna, napełniała przerażeniem i uwielbieniem zarazem; Dolores, ja ciebie kocham. Ja ciebie tylko kocham, Dolores, Dolores!
I zapomniał o Zuzannie, która siedząc na brzegu łóżka, patrzała chłodno na tę straszną scenę, a nareszcie przypomniała Kamilowi o obecności swojej tak świętokradzkiem szyderstwem, że tenże, odwracając się do niej:
— Rozkazuję ci, milcz, powiedział, czy słyszysz? rozkazuję ci.
Zuzanna wzruszyła ramionami i rzekła:
— Wiesz co ci powiem, Kamilu, wzbudzasz we mnie litość!
— O! Zuzanno, Zuzanno, wyrzekł Kamil, potrzeba doprawdy, abyś była ową nędzną istotą, jaką powiedzieli mi, że jesteś, byś mogła śmiać się wobec tego trupa jeszcze ciepłego.
— Niech i tak będzie, odparła zimno Zuzanna, czy chcesz, żebym odmawiała modlitwy za spokój jej duszy?
— Jakto! zawołał Kamil przerażony tym okrutnym chłodem, widzisz co się dzieje i nie masz litości ani zgryzot sumienia?
— A! obciąłbyś, żebym żałowała twej ukochanej Dolores? rzekła Zuzanna. A więc niech i tak będzie, żałuję, czyś zadowolony?
— Zuzanno, jesteś nikczemna! krzyknął Kamil, szanuj przynajmniej ciało tej, którąś zabiła.
— Trzeba powiedzieć, że to my zabiliśmy ją, powiedziała Zuzanna, czyniąc giest pełen litości.
— Biedne dziecię! szeptał amerykanin, całując lodowate już czoło zmarłej, biedne dziecię! które wydarłem matce, siostrom, ojczyźnie, całej rodzinie, umarłaś zdala od modłów ich, zdala od łez. A jednak ja kocham ciebie, ty byłaś ostatnim kwiatem mej miłości, najsłodszym, najświeższym, najwonniejszym; ty byłaś na czole mojem obciążonem grzesznemi myślami, zasianem chmurą pełną błyskawic, koroną nawrócenia; za twem dotknięciem stałem się dobrym prawie; żyjąc obok ciebie, mogłem stać się lepszym. O! Dolores, Dolores!
I ten lekkomyślny, ten zimny, nieczuły kreol, którego na początku tej książki widzieliśmy niedbałym, samolubnym, drwiącym, zaniósł się płaczem, zwracając oczy na nieruchome ciało swej żony. Następnie unosząc jej głowę i całując w uniesieniu miłosnem jakby żywą była:
— O! Dolores! Dolores! zawołał, jakaś ty piękna!
Wyraz pogardy, wściekłości i nienawiści, malujący się w tej chwili na twarzy Zuzanny, jest nie do określenia. Lica się jej rozogniły, oczy jakoby płonęły krwią i płomieniem. Zdołała ledwie wymówić te wyrazy, żeby określić jak szczególnem uczuciem scena ta ją przejmowała:
— O! chyba ja śnię!
— O! ja to śniłem i to nieszczęsnym snem owego dnia, w którym po raz pierwszy cię widziałem, zawołał z wściekłością Kamil, zwracając się ku Zuzannie, ja to śniłem w dniu, w którym sądziłem, że cię kocham... tak jest, sądziłem, że cię kocham: czy bowiem godną jest miłości ta, której usta zwracają się do pocałunków w domu, gdzie płynie krew jej brata? Tego dnia, Zuzanno, jakkolwiek lekkomyślnym jestem, czułem jakiś okropny dreszcz przebiegający po całem ciele mojem; serce mi wezbrało, i gdy ci me usta mówiły: „Kocham!“ coś mówiło mi: „Kłamiesz, ty jej nie kochasz!“
— Kamilu! Kamilu! z pewnością mówisz w malignie, rzekła panna de Valgeneuse, możesz mnie już nie kochać, ale ja, ja kocham cię zawsze, a nawet w braku miłości, ciągnęła dalej, wskazując na zwłoki pani de Rozan, śmierć, równie silna jak miłość, związała nas na zawsze jedno z drugiem.
— Nie! nie! nie! zawołał Kamil, drżąc cały.
Jednym rzutem ciała Zuzanna skoczyła do niego i objęła go rękami.
— Kocham cię, zawołała, nadając oczom swoim i głosowi wyraz namiętny.
— Daj mi pokój, daj pokój, wyrzekł, próbując odczepić się od niej.
Ale ona otoczyła go ramiony, uchwyciła się go, pociągając za sobą, ściskając coraz silniej, jak wąż pierścieniami.
— Precz, mówię ci! zawołał Kamil, odpychając ją tak gwałtownie, że byłaby się przewróciła, gdyby nie róg kominka, o który oparła się tracąc równowagę.
— A! więc to tak! powiedziała, marszcząc brwi, spoglądając na kochanka pełnem pogardy okiem, nie będę już prosić, tylko, tak chcę, każę, rozkazuję!
I w samej rzeczy, nakazującym tonem, wyciągając ku niemu rękę;
— Zaczyna dnieć, powiedziała, Kamilu, zamknij walizę i chodź za mną.
— Nigdy! zawołał Kamil, nigdy!
— Niech i tak będzie, odejdę sama, rzekła stanowczo Zuzanna, opuszczając hotel, oskarżę cię, żeś zamordował tę kobietę.
Kamil krzyknął przeraźliwie.
— Przed sądem oskarżę cię; na rusztowanie pójdziesz!
— Tego nie zrobisz, Zuzanno! zawołał Kamil przestraszony.
— Tak prawda, jak to, że kochałam cię przed pięciu minutami i że nienawidzę cię teraz, wyrzekła zimno panna de Valgeneuse, zrobię tak albo raczej idę, żeby tak zrobić.
I skierowała się, grożąc, ku drzwiom.
— Ty nie wyjdziesz! zawołał Kamil, chwytając ją gwałtownie w ramiona i odprowadzając do kominka.
— Będę wołać, powiedziała Zuzanna, wymykając się z objęcia Kamila i podbiegając do okna.
Kamil uchwycił ją za warkocze wysunięte z pod grzebienia wtedy jeszcze, gdy ją otaczał tysiącznemi pieszczotami. Ale Zuzanna zdołała uchwycić za ramę okna i przyczepić się do niej, Kamil napróżno silił się ją oderwać.
W tej walce Zuzanna jednem ramieniem wybiła szybę. Skaleczona stłuczonem szkłem ręka zafarbowała się krwią.
Na widok krwi Zuzanna wpadła w taką wściekłość, iż bez rozmysłu nawet może, nie zdając sobie sprawy, co czyni, zaczęła z całych sił krzyczeć:
— Na pomoc, na pomoc!
— Milcz! rzekł Kamil, zaciskając jej ręką usta.
— Zabójca, na pomoc! wołała Zuzanna, gryząc mu rękę zębami.
— Czy będziesz milczeć żmijo, wyrzekł głucho Kamil, ściskając jej szyję drugą ręką i zmuszając, żeby tamtą puściła.
— Zabójca, zabój...! bełkotała stłumionym głosem panna de Valgeneuse.
Kamil, nie znajdując sposobu, żeby jej przeszkodzić krzyczeć, przewrócił ją, ściskając coraz bardziej gardło, tuż obok trupa pani de Rozan.
Wtedy poczęła się walka straszna.
Zuzanna miotana konwulsjami konania, wiła się, próbując umknąć z pod straszliwego nacisku; Kamil zrozumiawszy, iż jeżeli ona zdoła wyśliznąć się, będzie zgubiony, ściskał coraz mocniej; nakoniec zdołał opanować ją zupełnie i opierając kolano na jej piersiach:
— Zuzanno, wyrzekł, idzie tu o życie lub śmierć; przysięgnij mi, że będziesz milczeć, albo, na moją duszę, zamiast jednego trupa...
Zuzanna wydala głuche chrapanie; widocznem było, że chrapanie to było pogróżką.
— A więc, niechaj się stanie jak sobie życzysz żmijo! powiedział młody człowiek, naciskając całym ciężarem swego ciała szyję jej i piersi.
Kilka sekund upłynęło w ten sposób.
Nagle zdawało się Kamilowi, że słyszy kroki kilku osób; odwrócił się.
Przez drzwi pokoju Dolores, zostawione otworem od korytarza i otwarte do pokoju Kamila, właściciel hotelu, uzbrojony strzelbą o dwóch nabojach, wszedł, a za nim trzy lub cztery osoby, w połowie podróżni, mieszkający w hotelu, w połowie służący, którzy się na krzyk zbiegli.
Kreol wyprostował się machinalnie, oddalając od Zuzanny de Valgeneuse.
Ale ta leżała równie nieruchoma, jak pani de Rozan.
Kamil udusił ją. Nie żyła.


∗             ∗

W pięć, lub sześć lat po tem zdarzeniu, to jest około 1833 roku, gdyśmy weszli na galery w Rochefort, by złożyć cześć świętemu Wincentemu a Paulo XIX. wieku, księdzu Dominikowi Sarranti, pokazał on nam kochanka Chante-Lilas, zabójcę Kolombana oraz zabójcę Zuzanny.
Jego włosy, tak niegdyś czarne, zbielały jak śnieg; twarz tak wesoła nosiła na sobie cechę ponurej rozpaczy.
Gibassier, zawsze świeży, jędrny i dowcipniś, utrzymywał, że Kamil de Rozan ma coś około lat stu więcej od niego.

IX.
W którym dewotka zabija wolterjanina.

Zostawiliśmy naszego przyjaciela Petrusa w mieszkaniu generała Herbela, gdzie dozorował stryja w chorobie; ztamtąd to napisał do Reginy, iż, jak tylko napad pedogryczny opuści hrabiego, to on odzyska wolność i odwiedzi swą piękną przyjaciółkę.
Ale pedogra podobną jest niestety, do wierzycieli: opuszcza dopiero w godzinę śmierci, to jest, gdy nie może już inaczej uczynić.
Otóż, napad pedogryczny ani myślał tak prędko przeminąć, jak to był marzył synowiec hrabiego Herbela; przeciwnie, wzmagał się co parę godzin, a generał w wielkich cierpieniach myślał nieraz, żeby wypłatać figla pedogrze, strzelając sobie w głowę.
Petrus tkliwie kochał swego stryja; odgadł jego myśl, a kilka słów od serca, po nich dwie łzy otarte ukradkiem, do tego stopnia rozrzewniły generała, iż wyrzekł się swego smutnego zamiaru.
Stanęło na tem, gdy weszła do pokoju jak uragan, margrabina de la Tournelle, czarno ubrana.
— O! zawołał hrabia Herbel, czy śmierć tak już jest bliską, że przysyła mi największe utrapienie mego życia?
— Kochany generale, wyrzekła margrabina de la Tournelle głosem, który starała się uczynić wzruszonym.
— Co tam takiego? zapytał opryskliwie hrabia. Czy nie mogłabyś pani pozwolić mi umrzeć spokojnie?
— Generale, wiesz, jakie nieszczęścia zaszły w pałacu de Lamothe-Houdan?
— Widzę już, co się święci, wyrzekł hrabia Herbel, marszcząc brwi i przygryzając usta, odgadłaś pani, że synowiec mój i ja szukamy najkrótszej drogi do wyzwolenia się z życia i przyszłaś je skrócić.
— Nie w świetnym humorze jesteś dziś, jak widzę, generale.
— Przyznaj pani, że cieszyć nie mam się wcale z czego, odpowiedział hrabia, spoglądając to na margrabinę, to na swą nogę, pedogra i... Miał wyrzec i „pani,“ ale się powstrzymał i mówił dalej: Cóż nareszcie chcesz pani odemnie?
— Czy zechcesz posłuchać? zapytała margrabina wesoło.
— Cóż mam robić? odpowiedział hrabia wzruszając ramionami. Następnie zwracając się do synowca: Petrusie, wyrzekł, już trzy dni nie oddychałeś powietrzem Paryża; wracam ci wolność na dwie godziny, moje dziecko; wiem ja co znaczą rozmowy pani margrabiny, ani wątpię, że zechce przedłużyć dzisiejszą aż do twego przyjścia. Tylko rozumiesz mnie, baw się, ale nie dłużej, jak dwie godziny, bo nie odpowiadam za siebie.
— Za godzinę będę z powrotem, mój stryju! zawołał Petrus, ściskając serdecznie ręce generała, tyle tylko, że pójdę do siebie.
— Ba! ozwał się hrabia, jeżeli masz kogo odwiedzić, pozwól sobie.
— Dziękuję ci, mój poczciwy stryju, wyrzekł miody człowiek, kłaniając się pani de la Tournelle i wychodząc.
— A teraz możemy porozmawiać margrabino! powiedział pół serjo, pół ironicznie hrabia Herbel, po odejściu synowca. No, ale bez żartów, jesteśmy sami; między nami mówiąc, chcesz pani skrócić życie moje, nieprawdaż?
— Nie chcę śmierci grzesznika, generale, powiedziała z namaszczeniem dewotka.
— Teraz, gdy pan Rappt, syn pani...
— Nasz syn, żywo przerwała margrabina de la Tournelle.
— Teraz, powiadam, wyrzekł z naciskiem generał, gdy pan Rappt, syn pani, poszedł zdać rachunek z całego życia przed trybunał najwyższy, już się pani nie będziesz upominać o dziedzictwo po mnie dla niego.
— Nie chodzi tu o dziedzictwo twoje, generale.
— Teraz, mówił dalej hrabia Herbel, nie zdając się wcale zważać na słowa margrabiny, teraz, gdy dostojny i prawy marszałek de Lamothe-Houdan, brat pani, umarł, niepotrzebujesz już, jak przy ostatnich odwiedzinach, prosić mnie o pomoc w głosowaniu za jednem z tych potwornych praw, któremi posługuje się lud, żeby wtrącać królów do więzienia, albo wysyłać ich na wygnanie, rozpraszając na wiatr korony, a trony wrzucając do rzeki. Otóż, jeżeli nie o hrabi Rappt, ani o marszałku de Lamothe-Houdan chcesz pani ze mną mówić, cóż więc takiego mogło sprawić mi zaszczyt odwiedzin pani?
— Generale, wyrzekła margrabina de la Tournelle głosem płaczliwym, wiele cierpiałam, postarzałam, zmieniłam się od czasu tego podwójnego nieszczęścia. Nie po to przyszłam, żeby ci mówić o moim bracie lub o naszym synu...
— O pani synu! przerwał hrabia Herbel niecierpliwie.
— Przychodzę mówić ci o sobie.
— O sobie, margrabino? zapytał generał, spoglądając na dewotkę z niedowierzaniem.
— O sobie i o tobie, generale.
— Trzymajmy się dobrze! szepnął hrabia Herbel. Cóż to za przyjemną dysputę mamy prowadzić, margrabino? w jakiejże to zajmującej materji?
— Mój przyjacielu, zaczęła miodowym swym głosikiem margrabina de la Tournelle, rzucając na hrabiego Herbela wzrokiem rozkochanej gołębicy, mój przyjacielu, jesteśmy już nie młodzi.
— Do kogo to mówisz, margrabino, odpowiedział, a raczej westchnął generał.
— Godzina zadosyć uczynienia za błędy naszej młodości, ciągnęła dalej pani de la Tournelle, nastrojona na ton wzdychający i pobożny, wybiła dla mnie oddawna: czynie wybije ona i dla ciebie nareszcie, mój przyjacielu?
— Co właściwie nazywasz godziną zadosyć uczynienia, margrabino? zapytał niedowierzająco i marszcząc brwi hrabia Herbel, na którym to zegarze słyszałaś, że wybiła?
— Czyż to nie czas, generale, przypomnieć nam sobie, iż w młodości naszej kochaliśmy się czule?
— Mówiąc otwarcie, margrabino, nie sądzę, żeby na czasie było przypominać.
— Więc zaprzeczysz może, żeś się we mnie kochał?
— Nie zaprzeczam, margrabino, lecz puszczam w niepamięć.
— Zaprzeczysz może praw, jakie mam do twej pamięci?
— Najzupełniej margrabino, nastąpiło przedawnienie.
— Stałeś się bardzo przewrotnym, mój przyjacielu.
— Pani wiesz, że djabli na starość stają się pustelnikami, a ludzie djabłami. Ażeby cię przekonać, margrabino, mogę ci pokazać moje nogi z kopytami.
— Więc nic sobie nie wyrzucasz?
— I owszem, margrabino, mam jeden wyrzut.
— A jaki?
— Ten, że pozwalam pani tracić drogi czas napróżno.
— Jest to wyraźny sposób wyprawienia mnie, rzekła rozgniewana margrabina.
— Wyprawienia ciebie, margrabino! zawołał dobrodusznie hrabia Herbel. Wyprawienia ciebie, powtórzył. Jakiż to brzydki wyraz wyrzekłaś. Kto tu u djabła myśli cię wyprawiać?
— Ty! odpowiedziała pani de la Tournelle, ty, który od czasu, jak przyszłam, same mi tylko mówisz niegrzeczności.
— Przyznaj margrabino, że wołałabyś zapewne gdybym je czynił?
— Nie rozumiem pana! żywo przerwała pani de la Tournelle.
— Co właśnie jest dostatecznym dowodem, margrabino, żeśmy oboje przebyli już wiek, w którym czynią się głupstwa, nie zaś mówią.
— Powtarzam ci, że jesteś człowiekiem przewrotnym, i że ani śluby, jakie czynię na twoją intencję, ani modlitwy moje nie zbawią cię.
— Jestem więc istotnie nad przepaścią, margrabino?
— Jesteś więcej niż w połowie potępiony!
— Doprawdy!
— Widzę już z góry, jakie miejsce zajmiesz w życiu nieśmiertelnem.
— Czy mówisz o piekle, margrabino?
— Zapewne, że nie o raju.
— Pomiędzy piekłem a rajem jest jeszcze czyściec, margrabino, i jeżeli ty mnie doń nie sprowadzisz w tej chwili, to wyznacz mi łaskawie w nim miejsce na tamtym święcie, żebym mógł rozmyślać nad błędami popełnionemi tu na ziemi!
— Tak, jeżeli się upokorzysz.
— W jaki sposób?
— Wyznając swe winy i naprawiając je.
— Więc to jest winą, żem się w pani kochał, margrabino? wyrzekł z galanterją hrabia Herbel. Przyznaj sama, iż wcalebym się nie spisał, gdybym tego żałował.
— Możnaby winę tę wynagrodzić.
— Widzę, na co się zanosi, margrabino; chcesz mnie wyspowiadać i kazać potem pokutować; jeżeli nie będzie to przechodzić moich sił, przysięgam ci imieniem szlacheckiem, że pokutę spełnię.
— Żartować będziesz aż do ostatniej chwili życia! powiedziała margrabina z gniewem.
— O! i jeszcze długo potem, margrabino.
— Nareszcie mów, czy chcesz, czy niechcesz uczynić zadość swoim błędom?
— Wskaż mi środek?
— Ożeń się ze mną.
— Nikt nie naprawi błędu, popełniając drugi, kochana przyjaciółko.
— Jesteś niegodny!
— Niegodny zaślubić panią, zapewne.
— Odmawiasz więc?
— Niezachwianie. Jeżeliby to miało być nagrodą, uważałbym ją za małą, jeżeli zaś karą, uważałbym ją za wielką.
W tej chwili twarz starego szlachcica tak gwałtownie się wykrzywiła, że margrabina de la Tournelle zadrżała mimowoli.
— Co tobie, generale, zawołała.
— Przedsmak piekła, margrabino, wyrzekł hrabia Herbel, uśmiechając się smutno.
— Bardzo cierpisz?
— Okropnie, margrabino.
— Czy chcesz, żebym kogo zawołała?
— Nie potrzeba.
— Czy mogę ci w czem przyjść w pomoc?
— Zapewne.
— Jakim sposobem?
— Odchodząc, margrabino.
Nie dwuznaczny sposób, z jakim wymówione zostały ostatnie słowa, ten sprawił skutek, że margrabina de la Tournelle zbladła, szybko się podniosła i spojrzała na starego generała okiem pełnem żółci, w sposób będący tylko przywilejem dewotek.
— Niech i tak będzie, powiedziała, niech djabeł weźmie twoją „duszę!“
— A! margrabino, wyrzekł stary szlachcic smutno wzdychając, widzę, że do ciebie należę na wieki.
W tej chwili wchodził Petrus do sypialni, a margrabina z niej wychodziła.
Nie zważając na panią de la Tournelle, spostrzegłszy zmienioną twarz hrabiego, pobiegł do stryja i ujął go w objęcia, mówiąc:
— Mój stryju! mój drogi stryju! Ten patrzał nań okiem pełnem smutku, mówiąc:
— Czy ona poszła już sobie?
Margrabina tylko co zamknęła drzwi.
— Już, mój stryju, odpowiedział Petrus.
— Niegodziwa! westchnął generał, dobiła mnie.
— Przyjdź do siebie, drogi stryju! zawołał młodzieniec, którego blada twarz hrabiego przeraziła, przyprowadziłem z sobą doktora Ludowika, czy pozwolisz mi go tu sprowadzić?
— I owszem, moje dziecko, odrzekł hrabia, chociaż obecność doktora jest niepotrzebną... Już zapóźno.
— Mój stryju! mój stryju! zawołał młody człowiek, nie mów tak!...
— Odwagi, chłopcze! a ponieważ żyłem zawsze jak na szlachcica przystało, nie chciej, bym umierał jak mieszczanin, rozczulając się nad swoją śmiercią. Idź więc po swego przyjaciela.
Ludowik wszedł.
Po pięciu minutach Petrus mógł wyczytać w oczach Ludowika wyrok śmierci hrabiego Herbela.
W samej rzeczy, podawszy rękę młodemu lekarzowi, generał ścisnął następnie z wylaniem dłoń swego synowca:
— Moje dziecko, powiedział najczulszym swym głosem, margrabina de la Tournelle prosiła mnie tylko co, czując zapewne moją śmierć bliską, żebym jej się wyspowiadał z grzechów mojego życia. Popełniłem o ile wiem, jeden tylko, to prawda, że nie do powetowania; zaniechałem widywać się z najuczciwszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem, chcę mówić o twym ojcu, korsarzu. Powiesz temu staremu jakobinowi, że mojem jedynem zmartwieniem przy śmierci było, ze nie mogłem uścisnąć mu ręki.
Dwaj młodzi ludzie odwrócili głowy, żeby ukryć przed poczciwym szlachcicem łzy spływające im z oczu.
— Cóż znowu, Petrusie, wyrzekł hrabia Herbel, który zauważył ten ruch i zrozumiał jego znaczenie, czy nie jesteś mężczyzną? a widok dogasającej lampy czyż jest tak niezwykłem zdarzeniem, żebyś miał przedemną chować twoją zacną twarz w ostatniej chwili mego życia? Zbliż się, moje dziecko, ty także, doktorze, mój przyjacielu. Dużo i długo żyłem; szukałem, nie zdając się szukać słowa zagadki życia ludzkiego; nie szukajcie go, moje dzieci, bo przyszlibyście tak jak ja do tego smutnego przekonania, iż z wyjątkiem jednego lub dwóch serdecznych uczuć, jak to, któremi wy mnie natchnęliście, twój ojciec i ty, najsłodszą chwilą w życiu jest zaiste chwila, gdy je człowiek opuszcza.
— Mój stryju! mój stryju! zawołał Petrus łkając, w imię Boga, pozwól mi sądzić, że mamy przed sobą wiele jeszcze dni, w których będziemy filozofować nad życiem i śmiercią.
— Dziecko! wyrzekł hrabia Herbel, spoglądając na synowca okiem zarazem pełnem żalu, ironji i rezygnacji, dziecko, patrzaj! Potem, zwracając się jakby go wołał wódz: Oto jestem! zawołał, jak stary Mohikan z Prerji.

Tak to umarł potomek rodu Courtenay, generał hrabia Herbel.

X.
Wszystko jest dobrze gdy się dobrze kończy.

Czarownice mają dobre serca, tak, jak prawie wszystkie zwyczajne osoby.
Czytelnik, który przypomina sobie odrażającą brzydotę Brocanty, będzie może bardzo zdziwiony, gdy mu powiemy, iż dwa razy w swem fantastycznem życiu, uznało Brocantę za bardzo piękną dwóch ludzi, znających się na piękności: Jan Robert i Petrus, że obaj odbili oblicze jej, jeden na papierze, drugi na płótnie.
Lecz jako wierny opowiadacz, mimo zdziwienia i niedowierzania naszych czytelników, jestem zmuszony powiedzieć prawdę.
Brocanta piękną była w dwóch wypadkach: pierwszy raz w dzień zniknienia Róży; drugi raz, w dniu powrotu dziewicy do domu przy ulicy Ulm.
Wiemy, że gdy Salvator chciał co otrzymać od Brocanty, potrzebował wymówić tylko trzy wyrazy: było to jego „Sezamie, otwórz się!“ On zaś mówił: „zabiorę ci Różę“, i natychmiast Brocanta robiła cokolwiek chciał. Uwielbiała to dziecię znalezione.
Człowiek najgorszy, największy chociażby samolub, ma, jakkolwiekby ona ukrytą była, żyłkę, która zadrga na widok dziecka. Ta stara, ponura, samolubna istota, uwielbiała Różę, jak to powiedzieliśmy na początku tego opowiadania.
Czy przypominacie sobie zachwycające pianto Trybouleta „Król się bawi“, naszego kochanego Hugo? Otóż, krzyk przerażenia, zgrozy Brocanty, równał się owemu krzykowi, gdy powróciła i dowiedziała się o zniknieniu Róży.
Zaiste, ten ojciec błaznów, którego nazywają Tribouletem, jest wzniośle pięknym gdy dowiaduje się o porwaniu swej córki, w taki sam sposób piękną była Brocanta, dowiadująca się o porwaniu Róży.
Gdybym nie obawiał się stać paradoksalnym, starałbym się wykazać, iż utrata dziecka jest równie straszną dla przybranej, jak dla własnej matki. U jednej, krzyk boleści wychodzi z wnętrzności: jest to kawał ciała, który się odrywa; u drugiej, konanie wypływa z serca: życie tamtędy ucieka.
Znałem starca, który wychowywał dziecko przez dwadzieścia pięć lat i padł trupem, dowiadując się, iż syn jego był oszustem w grze w karty. Rzeczywisty ojciec byłby go napomniał i wysłał do Belgii lub do Ameryki, iżby tam czekał na przedawnienie swej zbrodni.
Brocanta na wieść o zniknieniu Róży, stała się prawdziwie wielką. Poruszyła cały świat cygański w Paryżu; wywołała całą złodziejską szajkę; ofiarowała się dać zakład, gdyby była potrzeba, za wynalezienie tego drogocennego klejnotu, który zwie się dzieckiem przybranem. Wreszcie boleść jej doszła do ostatecznych granic i wyrównywała ogromowi jej radości, gdy odzyskała dziecko.
Tego dnia Jan Robert, Petrus, Ludowik i przedewszystkiem Salvator unosili się nad tryumfującą pięknością czarownicy.
I właśnie dlatego pozwoliliśmy sobie powiedzieć, że ta straszna wiedźma była dwa razy piękną w swem życiu.
Z tem wszystkiem piękność jej nie długo trwała.
Przypominamy sobie, iż Róża aż do chwili oznaczonej na zaślubiny z Ludowikiem miała wejść na pensję.
Gdy Salvator oznajmił wiadomość tę Brocancie, czarownica zalała się łzami, potem podnosząc się i spoglądając na Salvatora pełnem groźby okiem:
— Nigdy! zawołała.
— Brocanto, powiedział Salvator słodko, wzruszony do głębi poczciwem uczuciem, jakie dyktowało te słowa, Brucanto, potrzeba, żeby to dziecko nabrało nauki świata, do którego wejść ma. To jeszcze nie wszystko, nauczyć się języka wron i psów; społeczeństwo wymaga więcej urozmaiconej edukacji. W dniu, w którymby biedna ta dziewczyna przestąpiła próg najskromniejszego salonu, byłaby w nim obcą, jak dziki z dziewiczych lasów w gmachu Tuileryjskim.
— To moja córka! wyrzekła gorzko Brocanta.
— Zapewne! powiedział Salvator poważnym tonem. A dalej?...
— Ona do mnie należy, mówiła dalej Brocanta, widząc Salvatora tak przejętego jej macierzyńskiemi prawami.
— Nie! odrzekł Salvator, ona należy do świata; ona przedewszystkiem należy do człowieka, który ocalił ją pokochawszy, albo który pokochał ją, ocalając; jest on jej przybranym ojcem, tak, jak ty jesteś matką! Trzeba ją więc wychować dla świata, w którym będzie żyła, a ty Brocanto, nie potrafisz jej uczyć. Zabierani ją więc.
— Nigdy! powtórzyła Brocanta zgrzytając.
— Kiedy trzeba, Brocanto, wyrzekł surowo Salvator.
— Panie Salvatorze! zawołała błagająco czarownica, zostaw mi ją jeszcze z rok, jeden, jedyny rok!
— To nie może być!
— Jeden rok, proszę cię, błagam, panie! Starannie chowałam kochane to dziecię, zapewniam cię panie; teraz jeszcze staranniej chodzić koło niej będę! Ubierać ją będę w jedwabie i aksamity; nie będzie piękniejszej od niej dziewczyny. Błagam cię, panie Salvatorze, zostaw mi ją jeszcze na rok, na jeden rok tylko!
Biedna czarownica płakała wymawiając te wyrazy.
Salvator głęboko wzruszony nie dał przecież poznać tego po sobie. Przeciwnie, udawał, że jest rozgniewany. Zmarszczył brwi i wyrzekł krótko:
— To już postanowione.
— Nie, nie, nie! powtarzała raz po raz Brocanta. Nie, panie Salvatorze, ty nie uczynisz tego. Ona jest jeszcze bardzo słaba. Przedwczoraj miała straszliwe spazmy. Pan Ludowik tylko co był wyszedł. W kwadrans po jego odejściu krzyknęła strasznie: „Duszę się!“ Krew rzuciła jej się do oczu. Biedna mała Różyczka! W owej chwili, panie Salvatorze, myślałam, że ją tracę. Mało brakowało. Przewróciła się na krześle, zamknęła oczy, potem zaczęła krzyczeć!... ale jak krzyczeć! Boże miłosierny! Był to krzyk z tamtego świata, panie Salvatorze! Wtedy wzięłam ją na ręce, położyłam na ziemi, jak mi to pan Ludowik kazał i rzekłam: „Różo! moja Różo! moja mała Różyczko!“ wreszcie wszystko, com mogła jej tylko powiedzieć; ale krzyczała tak mocno, że nie słyszała mnie wcale. I trzebaż było widzieć jej biedne, małe, wznoszące się piersi, jakby je kleszczami ściskano; a jak jej żyły na szyi nabrzmiały i zaczerwieniły się, to jakby tylko co miały pęknąć! O! panie Salvatorze! dużo widziałam smutnych, rzeczy w życiu, lecz nigdy tak smutnej, jak ta! Wreszcie, zapłakała! łzy ochłodziły ją, jak dobry deszcz, otworzyła piękne oczy i uśmiechnęła się: znów ją to ocaliło! Ale ty mnie nie słuchasz, panie Salvatorze!...
To naiwne opowiadanie przejścia najważniejszego kobiety z dzieciństwa, które nazywają spazmami, tak żywo wzruszyło Salvatora, że odwrócił głowę, żeby wzruszenie to ukryć.
— Wiem o tem, Brocanto, wyrzekł głosem, który usiłował uczynić suchym, Ludowik opowiadał mi to dziś z rana i właśnie dlatego chcę ją zabrać. To dziecko potrzebuje większych, starań.
— I gdzie chcesz ją pan zaprowadzić? zapytała Brocanta.
— Jużem ci powiedział, na pensję.
— Co pan myślisz, panie Salvatorze! Czy to pan niewiesz, iż także na pensji umieszczoną była mała Mina?
— Bez wątpienia.
— Czyż jej nie wykradli?
— Z tej pensji gdzie ona pójdzie, Brocanto, nikt jej nie wykradnie.
— Kto jej będzie pilnował?
— Dowiesz się zaraz. Przedewsżystkiem, powiedz mi, gdzie ona jest?
— Gdzie ona jest? powiedziała Brocanta, spoglądając na Salvatora wzrokiem obłąkanym i drżąc cala na myśl, że zbliża się chwila, w której będzie się musiała rozstać z dzieckiem.
— Ależ tak! gdzie ona jest?
— Nie ma jej tu, bąknęła stara kobieta, w tej chwili jej nie ma, ona jest...
— Kłamiesz Brocanto! przerwał Salvator.
— Przysięgam, panie Salvatorze...
— Kłamiesz, powiadam ci! powtórzył młodzieniec, patrząc na Brocantę okiem surowem.
— Łaski! panie Salvatorze! zawołała biedna stara, padając na kolana i chwytając Salvatora za ręce. Łaski, panie, nie zabieraj jej! zabijesz mnie! to moja śmierć!
— No, no, podnieś się! powiedział Salvator coraz więcej wzruszony, jeżeli prawdziwie ją kochasz, powinnaś pragnąć, abyś była z niej dumną. A więc pozwól jej się uczyć, a będziesz ją mogła widzieć, kiedy zechcesz.
— Przyrzekasz mi, panie Salvatorze?
— Przysięgam ci, powiedział uroczyście młodzieniec. Przywołaj ją więc.
— O! dzięki! dzięki! zawołała staruszka, okrywając ręce Salvatora łzami i pocałunkami.
Następnie, podnosząc się z taką żywością, jakiej nie można było przypuszczać w jej wieku:
— Różo! Różyczko! moja kochana Różyczko! wołała.
Na to wezwanie Róża ukazała się.
Psy zaszczekały radośnie, wrona zatrzepotała skrzydłami.
Nie było to już to samo dziecko, któreśmy na początku opowiadania naszego w Kafarnaum przy ulicy Tripperet widzieli; nie była to już młoda dziewczynka, ubrana jak Mignon nieodżałowanego Ary-Scheffera; nie była to już chorowita twarzyczka biednych dzieci zamieszkałych na przedmieściach: była to wysoka, szczupła dziewica, z oczyma głęboko osadzonemi pod brwią czarną i gęstą, trochę błędnemi może, ale z których tryskały żywe płomienie.
Przy wejściu do pokoju bawialnego Brocanty, lica jej blado-różowego koloru zarumieniły się gwałtownie na widok Salvatora. Pobiegła doń, skoczyła mu do szyi, objęła rękami i ucałowała serdecznie.
— A mnie? powiedziała Broeanta, spozierając na tę scenę okiem zazdrosnem.
Różyczka podbiegła do Brocanty, a ściskając ją w swoich objęciach.
— Kochana matko! zawołała, całując ją.
W tej chwili ktoś nowy wszedł, albo raczej wskoczył, jak piłka elastyczna do pokoju.
— E! Brocanto! wyrzekł, wywijając młynka dlatego zapewne, ażeby prędzej stanąć przed osobą, do której się kierował, idę oznajmić ci gości, cztery kobiety z państwa! Chcą zapewne, byś im pociągnęła karty; ale to głupstwo! ty im pociągniesz talary. Potem, spostrzegając Salvatora: Przepraszam, powiedział, stawając na nogach i spuszczając oczy, przepraszam, panie Salvatorze, niewidziałem pana.
— To ty, uliczniku! wyrzekł Salvator do Babolina, którego najmniej przenikliwy czytelnik zapewne poznał.
— Ja sam! do usługi odparł Babolin.
— O jakiem towarzystwie mówisz? zapytał.
— O czterech paniach, odrzekł Babolin, które przyszły zapewne po to, żeby im położyć kabałę.
— Wprowadź je, powiedział Salvator.
Po małej chwilce cztery młode kobiety weszły do pokoju.
— Oto są, wyrzekł Salvator do Brocanty, wskazując na cztery kobiety, oto są osoby, które mają zająć się edukacją Róży.
Czarownica zadrżała.
— Ta pani, powiedział Salvator pokazując na Reginę, uczyć będzie dziecko rysować, czego już Petrus dawał jej początki; pani, mówił dalej spoglądając ze smutkiem na Karmelitę, uczyć ją będzie muzyki; pani, dodał, wskazując na panią de Marande i patrząc na nią prawie z uśmiechem, nauczy ją gospodarstwa, praktyczności codziennej. Co się tyczy pani, kończył, spoglądając na Fragolę, nauczy jej...
Regina, Karmelita i Lidja nie pozwoliły mu dokończyć; powiedziały jednocześnie i prawie takim samym głosem:
— Dobroci! Miłości!
Salvator podziękował im wzrokiem.
— Czy chcesz pójść z nami, moje dziecię? wyrzekła Regina.
— I owszem, tak, dobra nimfo Carito! odpowiedziała Róża.
Brocanta zadrżała, twarz jej powlekła się taką czerwonością, iż przez chwilę Salvator obawiał się, żeby jej krew nie zalała. Podszedł do niej.
— Brocanto! wyrzekł biorąc ją za rękę, odwagi! oto cztery anioły, które ci Bóg zsyła, żeby cię uchronić od piekła. Przypatrz się im, czy ci się nie zdaje, że temu dziecku, które ty tak kochasz, lepiej będzie pod ich białemi skrzydłami, niż pod twojemi czarnemi pazurami? No, no, odwagi biedna staruszko! nie rozłączysz się z nią, powtarzam. A jeden z tych dobrych geniuszów zaopiekuje się tobą, jak swojem dziecięciem. Która z was moje panie bierze w opiekę Brocantę? dodał zwracając się do czterech kobiet.
— Ja! wyrzekły wszystkie jednocześnie.
— A widzisz Brocanto, powiedział Salvator.
Staruszka spuściła głowę.
— I otóż to właśnie dowód, dodał filozoficznie młodzieniec, spoglądając kolejno na czarownicę i cztery kobiety, dowód, iż w przyszłym świecie nie będzie już sierot, bo społeczeństwo sianie się ich matką!
— Co daj Boże, amen! zawołał niemniej filozoficznie Babolin, ironicznie uśmiechając się i robiąc znak krzyża świętego.
W rok po tej scenie Róża odziedziczywszy dwa miliony, które mimowoli zostawił jej pan Gerard, zaślubiła przyjaciela naszego Ludowika, który się stał jednym z najsławniejszych lekarzy i jedną z naszych naukowych znakomitości.
I jakby dla usprawiedliwienia przysłowia, które mówi: „Wszystko jest dobre, co się kończy dobrze“, Róża odzyskała zdrowie, przez miłość, co dowodzi, iż Molier, jak to utrzymywał Jan Robert, jest także najsławniejszym lekarzem w świecie, ponieważ jego to dziełem jest utwór: „Miłość lekarzem!“

XI.
Cześć nieszczęśliwemu męztwu.

Od pana Marande najpierw dowiedziała się Chante-Lilas o śmierci pani Kamilowej de Rozan i o aresztowaniu szlachcica amerykańskiego. Księżniczka Vanvres poświęciła jedną łzę pamięci swego dawnego kochanka i szybko przeszła do innego w rozmowie przedmiotu.
Jest to cechą nieszczęśliwych naszych paryskich gryzetek, że ogołacają się choćby z ostatniej koszuli dla pierwszego kochanka, a zaledwie łzę jednę poświęcają kochankom następnym.
— Takie było jego przeznaczenie! rzekła, gdy pan de Marande powiedział, iż Kamil co najmniej, i to za wielkiemi protekcjami, skazanym miał być na kilka lat galer.
— A dlaczegóż to, kochana przyjaciółko, zapytał pan de Marande, jesteś tego przekonania, iż każdy, kto ma zaszczyt kochać się w tobie, tak smutno kończy? Jest to nader okrutne rozwiązanie?
— Zamieniają tylko kajdany, odrzekła, uśmiechając się gryzetka. A wreszcie, dodała spoglądając drwiąco na nowego ministra skarbu, ja przecież nie mówię, żeby wszyscy tak kończyli! Naprzykład ty, moje życie, tak mało nabroiłeś na świecie, że możesz w zamian mieć zapewnione krzesło w raju. Ale, ale, miałam też zapytać się à propos krzesła, kiedy ostatecznie debiutuje signora Karmelita?
— Pojutrze, odrzekł pan de Marande.
— Czy zamówiłeś dla mnie lożę, o którą cię prosiłam?
— Spodziewam się, odpowiedział z ugrzecznieniem bankier.
— Pokaż? zawołała pieszczotliwie, otaczając obiema rękami szyję pana de Marande.
— Oto jest, wyrzekł tenże, wyjmując bilet z kieszeni.
Chante-Lilas rzuciła się na bilet, spoglądając nań z rumieńcem uszczęśliwienia.
— Tak więc, zawołała, będę na równi z księżniczkami!
— Czyż ty sama nie jesteś księżniczką?
— Zapewne, strój sobie drwinki ze mnie, wyrzekła z markotną miną księżniczka de Vanvres, ale ja się radziłam Brocanty trzy miesiące temu i zaklęła się, iż jestem córką księcia i księżniczki.
— To jeszcze nie dosyć, pieszczotko ty moja, ona ci nie powiedziała całej prawdy! ty jesteś nietylko księżniczką, ale nawet królową! Dzieci podrzutki są królami świata.
— A ludzie zgubieni są ich ministrami! wyrzekła Chante-Lilas, złośliwie patrząc na bankiera. Nareszcie zobaczę księżniczki z bliska, bo nieszczególne miejsce miałam przedwczoraj w Porte-Saint-Martin, na pierwszem przedstawieniu sztuki twojego przyjaciela Jana Roberta, której tytułu nie przypominam sobie.
— Gwelfy i Gibeliny! powiedział uśmiechając się pan de Marande.
— Otóż to właśnie, Kwefy i Gobeliny! zawołała księżniczka Vanvres. Tym razem zapamiętam nazwisko. Gdzie byłeś przy końcu sztuki, moje złotko?
— Poszedłem do loży pani de Marande, żeby jej powinszować powodzenia, jakiego doznał nasz przyjaciel Jan Robert.
— Albo, żeby mi się przeniewierzyć, szkaradny latawcze, przerwała Chante Lilas. Ale, ale, mówiąc o latawcu; czy to prawda, że biegasz za wszystkiemi kobietami?
— Tak mówią! odrzekł dosyć zrozumiale pan de Marande, tylko, że jeżeli pozwalam sobie biegać za wszystkiemi kobietami, to trzymam się jednej tylko.
— Wielkiej damy?
— Największej ze wszystkich, jakie znam.
— Księżniczki?
— Księżniczki krwi.
— A czy ja ją znam?
— Spodziewam się, ponieważ ty nią sama jesteś, księżniczko.
— I ty powiadasz, że jesteś u nóg moich?
— Jak widzisz! wyrzekł pan de Marande, klękając przed Chante-Lilas.
— Otóż to właśnie, powiedziała wstrząsając główką, zostań tak za karę; zasłużyłeś na nią.
— Będzie to nagrodą, księżniczko. Czy nie powiedziałaś przed chwilą, że pójdę wprost do nieba za zasługę cnót moich?
Źlem się wyraziła, przerwała gryzetka. Są cnoty i cnoty, tak jak są grzechy i grzechy. Inaczej mówiąc, są cnoty, które są grzechami, tak, jak są grzechy, które są cnotami.
— Naprzykład, księżniczko?
— Jest grzechem kochać w połowie kobietę; jest znów cnotą kochać ją zupełnie.
— Nie wiedziałem, że tak jesteś wymowną, moja pieszczotko.
W tem dał się słyszeć głos dzwonka.
— Ktoś dzwoni, księżniczko, wyrzekł pan de Marande.
— I mnie się tak zdaje, odpowiedziała Chante-Lilas cokolwiek zmieszana.
— Czekałaś na kogo? zapytał bankier udając zły humor.
— Przysięgam, że nie, odrzekła gryzetka, i jeżeli będziesz tak dobry, żeby odprawić osobę, która dzwoniła, oddasz mi rzeczywistą usługę. Pozwoliłam wyjść pokojówce, a nie mogę przecież sama iść i powiedzieć, że mnie w domu nie ma.
— Bardzo sprawiedliwie księżniczko, rzekł uśmiechając się pan de Marande, idę więc odprawić natręta. Skierował kroki do przedpokoju, zkąd wrócił niebawem. Zgadnij kto, księżniczko? powiedział.
— Hrabina du Battoir, zapewne?
— Nie, księżniczko.
— Moja mamka może?
— Jeszcze nie to.
— Szwaczka?
— Nie, jest to młodzieniec!
— Wierzyciel?
— Wierzyciele zawsze są starzy, księżniczko! Młody człowiek może być tylko dłużnikiem pięknej kobiety.
— To może mój krewny, Alfons! powiedziała czerwieniąc się Chante-Lilas.
— Nie, księżniczko, jest to młody i ładny chłopiec, który przychodzi od pana Jana Roberta.
— A! już wiem. To biedny chłopiec, który nie ma za co kupić biletu do teatru Porte-Saint-Martin i przyszedł mnie prosić o protekcję do Jana Roberta. Są oni z jednych stron, ale to młodzieniec bardzo skromny, nie śmie sam prosić swego ziomka... tym sposobem...
— Tym sposobem przyszedł prosić ciebie, ciągnął dalej pan de Marande, słowo honoru, księżniczko, ma słuszność. Śliczny chłopiec! I mówisz, że jest ubogi?
— Równie ubogi, jak młody.
— A po co przybył do Paryża?
— Za kawałkiem chleba.
— Chcesz powiedzieć za kawałkiem smacznego chleba, księżniczko, kiedy się udał do ciebie. A czy umie on co przynajmniej?
— Umie czytać i pisać... jak wszyscy.
— Jak wszyscy, to za szerokie określenie, pomyślał bankier, który znał i ortografię i styl gryzetki. A czy umie on rachować, przypadkiem? Bo mógłbym mu dać zatrudnienie.
— Zrobiłbyś to dla niego, choć go nie znasz wcale? zawołała Chante-Lilas.
— Zrobiłbym dla ciebie, którą niedosyć znam, odparł wesoło i z galantarją pan de Marande. Możesz go przysłać zaraz jutro do ministerjum. Jeżeli jest tyle rozumny, ile przyjemny, zajmę się jego przyszłością. Ale, ale, księżniczko, mówiąc o przyszłości, warto i o twojej pomyśleć. Obawiam się, żebyś się nie omyliła na roli, którą prosiłem cię, iżbyś odegrała w życiu mojem. Mam wiele do czynienia, księżniczko, a sprawy stanu, nie mówiąc już o swoich własnych, pochłaniają do tego stopnia mój czas, że nie mogę, jak zwyczajny człowiek, zajmować się drobnostkami. Z drugiej strony jestem zmuszony z przyczyn wręcz ekonomiczno-politycznych, które za długo musiałbym ci tłómaczyć, jestem zmuszony, powiadam, udawać, że mam kochankę. Czy raczyłaś zrozumieć mnie, księżniczko?
— Przewybornie! odrzekła Chante-Lilas.
— Nie wymawiając, kochana pieszczotko, poświęciłaś na to dosyć czasu. Ale, dla pamięci, sformowałem rzeczywisty stan stosunków naszych, w rodzaju układu, który ci zostawiam, ażebyś go rozpatrzyła do woli. Będziesz, o ile mi się zdaje, zadowoloną z ceny, jaką wyznaczam w nagrodę oryginalnych naszych stosunków. A teraz, księżniczko, pozwól mi trochę poprawić swoje loki, które przez niezręczność moją powybiegały z papilotów.
I wyjmując z portfelu kilka biletów tysiąc frankowych, pozawijał w nie, w formie papilotów, włosy księżniczki de Vanvres.
— Żegnam cię, księżniczko, powiedział, złożywszy ojcowski na jej czole pocałunek, przyszlę ci tu ziomka pana Jana Roberta, jestem pewien, że chłopiec ten zrobi zaszczyt nam obojgu; a jeżeli głos jego odpowie opierzeniu, toś prawdziwie, księżniczko, odnalazła owego feniksa, o którym mówi Juwenalis.
I pan de Marande wyszedł z buduaru gryzetki, zachwycony, że się jej pozbył tak tanim kosztem.

XII.
Kolomba.

W trzy lata po dramacie przez nas opowiedzianym, a w trzy dni po bytności pana de Marande u Chante-Lilas, to jest przy końcu zimy 1830 roku, w Teatrze Włoskim dawano nadzwyczajne przedstawienie opery „Otello“, na występ śpiewaczki sławnej od dwóch lat we Włoszech, signory Karmelity, nazwanej dosadniej głosem ogółu: „Signora Colomba“.
„Cały Paryż“, jak to dziś piszą, lecz jak mówiono naówczas, cały dystyngowany bogaty Paryż, artystyczny wreszcie, jakby się umówił, iżby zejść tego wieczora do Włoskiego Teatru.
To też, jak tylko ogłoszono o tym występie, sala teatralna wynajętą została, począwszy od dołu aż do góry, a młodzi ludzie czekając tłumnie u drzwi, nie byli pewni, czy miejsce dostaną.
Usprawiedliwieniem tego pośpiechu, przedwczesnego zapału był, musimy powiedzieć, nietylko znany talent debiutantki, ale także jej charakter i zajęcie, jakie obudziła w tych wszystkich, którzy znali część przygód jej życia.
Literaci, poeci, romansopisarze, dramatycy, dziennikarze, opisali ją w rozmaitych formach i na wszystkie sposoby.
Jan Robert i Petrus niezmiernie przyłożyli się do powodzenia Karmelity.
Wiemy, czy godną tego była.
Po roku próby, podczas której była moralnie między życiem i śmiercią, poradziła się trzech swych przyjaciółek: Reginy, Lidy i Fragoli, do czego się ma wziąć, żeby uśpić lub pogrzebać swą boleść.
Pani de Marande radziła świat. Regina, klasztor. Fragola, teatr. Wszystkie trzy miały słuszność.
W samej rzeczy, z któregokolwiek punktu przypatrując się, świat, klasztor i teatr, są to trzy przepaście, w które człowiek nieszczęśliwy się rzuca.
Osobistość wtedy przepada, człowiek należy już tylko do Boga, do przyjemności, do sztuki, ale do siebie nie należy wcale.
Widzieliśmy Karmelitę usiłującą wypróbować siły swe u pani de Marande, owego wieczora, gdy ujrzała znów Kamila de Rozan i zemdlała na jego widok.
Stary Miller przyszedł pewnego dnia do Karmelity i rzekł:
— Pójdź za mną.
I poprowadził ją, nie mówiąc gdzie.
Jednego ranka zbudziła się we Włoszech.
Przybywszy do Medjolanu, Miller zaprowadził ją do teatru „la Scala.“
Grano „Semiramidę.“
— Oto twój klasztor, powiedział wskazując na teatr. Następnie, pokazując jej Rossiniego, siedzącego w głębi loży: Oto twoje bożyszcze, dodał.
W piętnaście dni potem w Wenecji grała „la Donna del Lago,“ a młode patrycjuszki wyprawiały dla niej na „Canal Grande“ pod oknami pałacu, gdzie mieszkała, serenadę, która na długo pozostała w pamięci wszystkich gondolierów.
Podczas dwóch lat, które spędziła w kraju melodji, przechodziła, jak to widzieliśmy, z tryumfu w tryumf; przeszła na role „divy;“ Rossini wziął ją w opiekę; Bellini pisał operę dla niej; a Rosja, która od tego czasu zaczynała już zabierać nam najsławniejszych artystów zapoznanych lub źle płaconych, zrobiła jej propozycję.
Margrabiowie włoscy, baronowie niemieccy, książęta rosyjscy, stu pretendentów wreszcie, ubiegali się ojej rękę; lecz ręka jej wiecznie pozostać miała w uścisku lodowatej dłoni Kolombana.
Zapał więc tłumów, jak to powiedzieliśmy na początku tego rozdziału, jakkolwiek przedwczesny, bardzo był usprawiedliwiony. Sala zasłana była kwiatami, brylantami i płonęła światłem.
Dwór zajmował pierwsze loże od sceny; ambasadorowie loże dalsze; ministrowie loże naprost sceny. Piąta loża od sceny zajęta była przez trzy osoby, których uroda ściągała uwagę wszystkich a szczęście obudzało zazdrość.
Był tam przyjaciel, nasz Petrus Herbel, ożeniony od roku z księżniczką Reginą de Lamothe-Houdan; była tam księżniczka Regina i mała Pszczółka zamieniona od kilku tygodni w pannę; posiadała już ona z dziecinnych lat ów tylko ostatni promień, jakiem! jaśnieją gorące dnie wiosenne z rana.
Wprost tej loży, z drugiej strony, a po prawej od sceny, para nosząca niezatarte piętno uszczęśliwienia w oczach, zwracała również uwagę ogólną; był to przyjaciel nasz Ludowik, który tylko co poślubił małą Różyczkę, miljonerkę przez śmierć pana Gerarda, a wyleczoną przez miłość Ludowika.
W środku sali teatralnej, w prost sceny, dwie loże, a raczej osoby, które je zajmowały, szczególniej obudzały zajęcie.
Powiedzmy jednak, że zajęcie, z jakiem spoglądano na loże z prawej, różniło się od zajęcia; z jakiem spoglądano na lożę z lewej strony.
W loży z lewej z pysznie nastrojoną miną wielkiej damy, w sukni oślepiającej jak słońce, siedziała księżniczka Vanvres, śliczna Chante-Lilas, od czasu do czasu omdlewająco odwracając głowę w stronę pana de Marande, który ukrył się, a raczej udawał, że się ukrywa w głębi loży.
Ale do najwyższego stopnia zaciekawiały spojrzenia widzów cztery osoby, zapełniające loże z lewej.
Nie przypominacie sobie może, kochani czytelnicy, i trzeba przyznać, że i my sami zaledwie przypominamy tę zachwycającą tancerkę, nazywającą się Rozyna Engel, na benefisie której wraz z czytelnikiem byliśmy w teatrze cesarskim w Wiedniu.
Ona to siedziała w pośrodku ubrana w suknię z gazy białej, błyszczącej od pereł, djamentów i drogich kamieni. Obok niej, z prawej, czarno przebrany tym razem, siedział ten, któregośmy widzieli w teatrze w Wiedniu strojnego w kaszmirze białym, przetykanym perłami, w turbanie ze złotogłowi i z którego spływały szmaragdowe pawiego koloru pióra, ten, którego brano w cesarskiej sali za genjusza djameniowych kopalni w Pounach, generała Lebastard de Prémont.
Z drugiej strony signory Rozyny, równie czarno jak generał przybrany, zasłaniając nieco tancerkę, siedział poważny jak sama boleść, pan Sarranti.
Gdyby ktoś z loży tej zapuścił wzrok do łóż parterowych, łatwo mógłby przekonać się po fizjognomjach osób zapełniających je, że i one również zainteresowane były powodzeniem tego pierwszego występu.
W samej rzeczy, byli to Justyn i Mina, tylko co ożenieni, starając się uspokoić starego Millera, którego serce biło z obawy na myśl, że publika francuska może nie stwierdzić powodzenia jego uczennicy.
Obok nich (śliczna para), Salvator i Fragola, to jest miłość spokojna bez chmurki, bez obawy, szczęście we dwoje, świeże, jak pierwsza miłość, silne i trwałe jak ostatnia.
Na wprost tych dwóch lóż siedziały dwie osoby, nie zwracające niczyjej uwagi, i które nie uczuwały żadnej chęci zwracać jej na siebie, był to Jan Robert i pani de Marande.
Gdy powiemy jeszcze, że w orkiestrowem krześle, sam jak parjas, filozoficznie napychając sobie nos tabaką, zapewne, żeby nagrodzić odosobnienie i niewdzięczność ludzką, siedział pan Jackal, wskazaliśmy wszystkich już aktorów, którzy odegrali najgłówniejsze role w tym dramacie.
Powodzenie Karmelity a raczej Kolomby, (gdyż począwszy od dnia tego nazwa ta jej się została), przeszło wszelkie oczekiwanie.
Nigdy Pasta, Pizzaroni, Mainvielle nie zrobiły takiego wrażenia. Romans ostatniego aktu: „Al pié d’un salice“ po trzykroć musiał być powtórzony.
Możnaby rzec, iż widzowie nie mogli wyrwać się z teatru. Głos Kolomby przykuwał ich do miejsca.
Wywołano ją dziesięć razy, mężczyźni posyłali odgłosy radości, kobiety posyłały bukiety i laury.
Tysiąc osób czekało u drzwi, żeby jej powinszować, żeby widzieć z bliska, żeby dotknąć jeżeli można, poły od sukni tej pięknej smutnej dziewicy, w osobie której nieokreśloność i niepewność sztuki w muzyce, zdawała się przybierać kształt i koloryt prawdziwy.
Pomiędzy osobami, które czekały u drzwi, był i stary Miller, płacząc z radości.
Wyróżniła go wśród innych Kolomba, podeszła ku niemu, nie zważając na uwielbienie tłumu.
— Panie, czy jesteś zadowolony ze mnie? spytała.
— Śpiewasz muzykę tak, jak ją Bóg dyktuje i jak ją Weber pisze, moja córko, powiedział stary mistrz odkrywając głowę, to jest bez zarzutu.
Ten hołd prosty i pełen szacunku, oddany przez starca młodej dziewicy, tak dobrze zrozumiany był przez tłum, że wszyscy pozdejmowali kapelusze z głów i kłaniali jej się gdy przechodziła.
Co do niej, wzięła starego mistrza pod rękę i zniknęła mówiąc:
— Dlaczego, zamiast umrzeć, Kolomban nie udusił mnie, jak Otello Desdemonę!

XIII.
Zakończenie.

Dla naszych czytelników, tych, których osobistości poboczne lub podrzędne tej powieści mogłyby interesować, nie zakończymy tej książki inaczej, jak pokrótce lub zupełnie obznajmiając ich z losem tych osób.
Jan Byk (sławny siłacz!) zrzekł się ostatecznie panny Fifiny i jej sprawek; jest on właścicielem ogrodu bez drzew w Colombes.
Co do niej, pewnego karnawałowego wieczora, wychodząc z Courtille, została nieszczęśliwie uderzoną. Poprowadzona bezzwłocznie do szpitala Saint-Louis, umarła w kilka dni potem.
Fafiou, rywal Jana Byka, zaślubił Kolombinę z teatru Galileusza Kopernika. Wszyscy troje zaciągnęli się do jednego z bulwarowych teatrów, gdzie doznają wielkiego powodzenia. Jeden z nich, jak nam mówiono, imci pan Galileusz Kopernik pod nazwiskiem Boutina: drugi wiecznie młody Fafiou pod nazwą Kolbruna.
Toussaint-Louverture poszedł do fabryki gazu został nadzorcą po upływie pięciu lat.
Szkopek z robotnika mularskiego postąpił na majstra i on budował pod rozkazami architekta te niedorzeczne domy, podobne do koszar, któremi dziś ozdabiają okolice Paryża
Haczyk, gałganiarz stał się ostatecznie przyjacielem owego Zwierzynki, czyli mordercy kotów. Stowarzyszyli się obaj do wyłapania kotów z dwunastu dzielnic Paryża. Haczyk posiada w okolicach Paryża gospodę pod znakiem „Niebieskiego Królika“ Zwierzynka otworzył przy ulicy św. Dyonizego sklep pod pociągającym szyldem „ Kotki białej“.
Co się tyczy monsigniora Coletti, ten został w ostatnich czasach kardynałem w Rzymie. Ale to nie my zamianowaliśmy go!
Nakoniec Brezyl-Roland, który najmniej jest osobistością zajmującą w tej powieści, resztę swojego życia dzielił między Salvatora i Różę, gdzie umilano mu życie o ile można, w nagrodę dobrych i uczciwych usług, jakie wyświadczył.

XIV.
Sens moralny.

31 lipca 1830 roku książę Orleański, mianowany zawiadowcą królestwa, kazał przywołać Salvatora, jednego z tych, którzy z Joubertem, Godefroy, Cavaignaciem, Bastidem, Thomasem, Guinardem i dwudziestoma innymi, po stoczonej bitwie w dniu 29-tym lipca, wywiesili trójkolorową chorągiew w Tuilleries.
— Jeżeli wola narodu wyniesie mnie na tron, powiedział książę Orleański, czy sądzisz pan, że republikanie zjednoczą się ze mną?
— Z pewnością nie, odrzekł Salvator w imieniu swych towarzyszy.
— Cóż tedy poczną?
— To co wasza wysokość poczynałeś razem z nami: będą spiskować.
— To upór: powiedział przyszły król!
— To wytrwałość! odrzekł Salvator kłaniając się

Koniec tomu ośmnastego i ostatniego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.