Moja piękna sąsiadka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rabindranath Tagore
Tytuł Moja piękna sąsiadka
Pochodzenie Głodne kamienie
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Narodowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. প্রতিবেশিনী
My Fair Neighbour
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MOJA PIĘKNA SĄSIADKA



Uczucia, jakie żywiłem dla młodej wdowy, mieszkającej w sąsiednim obok mnie domu, były uczuciami głębokiej czci i szacunku, przynajmniej tak ja mówiłem swym przyjaciołom i sobie. Nawet mój najbardziej zaufany przyjaciel, Nabin, nie wiedział nic o prawdziwym stanie mego umysłu, ja zaś czułem się nawet do pewnego stopnia dumnym, iż, ukrywając swą namiętność w najgłębszym zakątku swego serca, mogłem ją w ten sposób utrzymać w czystości. Była ona niby zawcześnie strącone na ziemię, lśniące od rosy kwiecie sephali. Za czysta i za święta dla obsypanego kwiatami łoża poślubnej nocy, była poświęcona niebiosom.

Jednakże namiętność jest jak strumień górski, którego nie można zatrzymać w domu, bo on musi się wyładować w świecie. Dlatego też i ja próbowałem uczuciom swym dać wyraz w poezji, ale pióro moje wzdragało się pokalać przedmiot mego ubóstwienia.
Dziwnym zbiegiem okoliczności zdarzyło się jakoś, że właśnie w tym czasie mój przyjaciel uległ również ciężkiej chorobie wierszowania. Spadło to na niego nagle, jak trzęsienie ziemi. Był to pierwszy paroksyzm biednego chłopca, wobec czego oczywiście nie umiał jeszcze władać ani rymem, ani rytmem. A mimo to nie umiał się oprzeć, lecz uległ urokowi, jak wdowiec swej drugiej żonie.
Zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc. Temat jego poezyj był odwieczny i wiecznie nowy: wszystkie jego wiersze poświęcone były miłości. Śmiejąc się, poklepałem go po ramieniu i zapytałem:
— No, chłopcze, a któż to jest ta „ona?“
Odpowiedział również ze śmiechem:
— Sam jeszcze nie wiem.
Muszę wyznać, że pomoc, jakiej użyczałem swemu przyjacielowi, była dla mego serca wprost niezmiernem dobrodziejstwem. Jak kura, wysiadująca kacze jajo, tak i ja trwoniłem całe ciepło swej świeżo rozkwitłej namiętności na urabianie wylewów Nabina. Zmieniałem i poprawiałem jego niedojrzałe wierszydła z taką gorliwością, że większa część każdego jego poematu była właściwie mojem dziełem.
A wtedy Nabin zdziwiony pytał:
— Przecie to właśnie to samo, co ja chciałem powiedzieć, a tylko że słów znaleźć nie mogłem. Skąd do licha bierzesz te wszystkie piękne uczucia?
Odpowiadałem jak poeta:
— Czerpię je z własnej fantazji, bo prawda, jak ci dobrze wiadomo, jest zawsze niema, zaś fantazji słów nigdy nie brak. Rzeczywistość hamuje je, niby skała prąd uczucia, ale fantazja zawsze potrafi znaleźć sobie ujście.
Biedny, zdumiony Nabin mówił:
— Ach, tak, oczywiście, rozumie się — a potem po chwili namysłu: — Oczywiście, masz słuszność.
Jak to już powiedziałem, moja własna miłość była pełna tak pokornej i wstydliwej czci, że obawiałem się skalać ją słowy. Jednakże mając Nabina za parawan, mogłem już bez przeszkody dać swemu pióru wszelką wolność, przez co żar szczerego uczucia spłynął w te pisane dla niego wiersze.
W swych jasnych chwilach Nabin wołał:
— Ależ to są twoje własne wiersze! Pozwól mi je ogłosić pod twem nazwiskiem!
— Nonsens — odpowiadałem. — Wiersze są twoje, mój kochany, a ja tylko je gdzieniegdzie zaokrągliłem!
Zwolna sam Nabin istotnie zaczął w to wierzyć.
Nie chcę przeczyć, że nieraz w tym czasie kierowałem wzrok swój ku oknu sąsiedniego domu z uczuciem, jakie musi mieć astronom, wpatrujący się w gwiaździste niebo. Te moje ukradkowe spojrzenia spotykały się też od czasu do czasu z nagrodą. A ile razy trafił mnie choćby tylko przelotny promień tego czystego oblicza, wszystko, co w namiętności mojej było burzliwego i mętnego, w jednej chwili uspokajało się i stawało się czystem.
Ale jednego dnia przeraziłem się. Czyż mogłem wierzyć własnym oczom? Było gorące, letnie popołudnie. Groziła jedna z tych rozpętanych, nagle wybuchających burz północno-zachodnich. Czarne masy chmur spiętrzyły się w północno-zachodniej stronie nieba i w dziwnem, niepokojącem świetle tego tła stała moja piękna sąsiadka, w zamyśleniu patrząc przed siebie w przestrzeń. Cóż za świat bezsilnej tęsknoty odkryłem w rozmarzonem spojrzeniu tych promiennych, ciemnych oczu! Czy ten mój księżyc ze swym jasnym blaskiem ukrywał jeszcze może w swej głębi wulkaniczny ogień? Ach, to spojrzenie bezgranicznej tęsknoty, unoszące się nakształt chorego na nostalgję ptaka ponad chmurami, szukało z pewnością — nie nieba, lecz gniazda serca ludzkiego.
Na widok bezgranicznej namiętności, jaka się mi tu nagle objawiła, ledwie mogłem zapanować nad sobą. Teraz mało mi już było poprawiać niedojrzałe poematy. Cała moja istota pragnęła znaleźć swój wyraz w jakimś godniejszym czynie. Wreszcie przyszło mi na myśl, że powinienem poświęcić się sprawie powtórnego zamążpójścia wdów w naszym kraju. Postanowiłem sobie nie tylko wygłaszać na ten temat mowy i pisać, ale także popierać tę propagandę finansowo.
Nabin nie ze wszystkiem ze mną się zgadzał.
— Wieczne wdowieństwo — mówił — ma w sobie coś dziwnie czystego i spokojnego; cicha piękność spoczywa na niem jak na milczących grobach umarłych w łagodnem świetle księżyca. Czy już sama możliwość ponownego związku nie zmąciłaby tego niebiańskiego piękna?
Otóż taka czułostkowość doprowadza mnie zawsze do wściekłości. Cóżbyśmy powiedzieli, gdyby w czasie głodu człowiek dobrze odżywiony i syty mówił lekceważąco o jedzeniu i radził napół zagłodzonemu człowiekowi nasycić swój głód zapachem kwiatów i śpiewem ptaków. To też odpowiedziałem poniekąd gwałtownie:
— Posłuchaj, Nabin, dla malarza ruina może być czemś nadzwyczaj pięknem, jednakże domy buduje się nie po to, aby je artyści podziwiali, lecz aby mieszkać mogli w nich ludzie; dlatego muszą być odpowiednio utrzymywane, choćby to nawet raziło estetyczne uczucia artystów. Łatwo ci w swym cichym kącie śpiewać hymny pochwalne na cześć wdowieństwa, nie powinieneś jednak zapominać o tem, że pod białą szatą wdowy, w męce i ogniach pożądania bije żywe serce ludzkie!
Miałem wrażenie, że nawrócenie Nabina będzie rzeczą niełatwą, dlatego rozpędziłem się nieco więcej niż było potrzeba. Zdziwiło mnie trochę, że gdy skończyłem swą krótką mowę, Nabin, wydawszy głębokie westchnienie, najzupełniej ze mną się zgodził. Większa a zupełnie już druzgocąca perora, jaką miałem na języku, okazała się zupełnie zbyteczna.
Kiedyś po jakimś tygodniu przyszedł Nabin do mnie i oświadczył mi, że jeśli mu zechcę dopomóc to on da dobry przykład i pierwszy się z wdową ożeni.
Szalałem z radości. Uściskałem go z całej siły i przyrzekłem mu, że, o ile idzie o potrzebne na ten cel pieniądze, wszystko dla niego zrobię. Wówczas Nabin opowiedział mi swoją historję.
A więc dowiedziałem się, że ukochana Nabina nie była bynajmniej postacią urojoną, lecz rzeczywistą. Pokazało się, że jak ja, tak i Nabin od jakiegoś czasu adoruje jakąś wdowę, o czem jednak żywej duszy nie mówił. Następnie — pisma, w których zwykły się pojawiać Nabina, a właściwie moje wiersze, dostawały się też do rąk pięknej wdowy, i wywierały również pewne wrażenie.
Jak mi Nabin wyraźnie zapewnił, bynajmniej nie miał powziętego zgóry zamiaru starać się w ten sposób o rękę swej damy. Sam mówi, że nie miał wyobrażenia, czy wdowa umie wogóle czytać, czy nie. Nie zdradzając nazwiska nadawcy, posyłał zwykle pismo pod adresem jej brata. Była to poprostu jego fantazja, ustępstwo, jakie robił swej beznadziejnej namiętności. Była to jak gdyby ofiara z kwiatów, złożona bóstwu; ofiarujący nie pyta nawet, czy bóg dowie się o ofierze, czy ją przyjmuje lub odtrąca.
Nabin starał się wyjaśnić mi przedewszystkiem, że nie miał na oku żadnego określonego celu, starając się wszelkiemi sposobami pozyskać przyjaźń brata wdowy, co mu się też ostatecznie udało. Kochanka musi żywo zajmować każdy bliski krewny ukochanej.
Następnie przyszła długa historja o tem, jak to choroba brata sprowadziła ich razem. Już sama obecność poety wystarczała, jak to jest zupełnie zrozumiałe, do wywołania licznych dyskusyj na temat poezyj, przyczem oczywiście dyskusje te nie ograniczały się do tego jedynego tematu.
Kiedy ja niedawno temu w puch rozbiłem wszystkie jego przesądy dotyczące ponownego zamęźcia wdowy, zebrał się na odwagę oświadczenia się wdowie. Zrazu zgody jej pozyskać nie mógł, używszy jednak szerzej moich wymownych słów, do których dodał od siebie parę łez, uczynił ją sobie bezwarunkowo powolną. Teraz opiekun jej potrzebowałby tylko trochę grosza, aby móc poczynić odpowiednie przygotowania.
— To możesz mieć natychmiast! — odpowiedziałem.
— Owszem, ale widzisz — mówił Nabin dalej — parę miesięcy może upłynąć, zanim uda mi się ojca tak udobruchać, że znowu zacznie mi wypłacać mą miesięczną pensję. Z czegóż będziemy żyli przez ten czas?
Niezwłocznie wypełniłem czek na potrzebną sumę, poczem zapytałem:
— Ale teraz powiedz mi, kto ona? Nie potrzebujesz się we mnie obawiać rywala, przysięgam ci, nigdy nie będę pisał do niej wierszy, a nawet gdybym to uczynił, nie poślę ich jej bratu, lecz tobie.
— Nie gadaj głupstw! — rzekł Nabin — Jeśli ci jej nazwiska nie wymieniłem, to nie dlatego, żebym się bał w tobie rywala! Rzecz w tem: Ona bała się tego kroku i prosiła mnie, abym nic o tem przyjaciołom nie wspominał. Teraz jednak, kiedy wszystko tak szczęśliwie się skończyło, to nie ma znaczenia. Ona mieszka tu obok, pod numerem dziewiętnastym.
Gdyby serce me było żelaznym kotłem, pękłoby z pewnością.
— Zatem ona wcale nie jest przeciwna powtórnym związkom małżeńskim? — zapytałem spokojnie.
— Teraz już nie! — odpowiedział Nabin, uśmiechając się.
— A więc to tylko wiersze wywołały tę czarodziejską zmianę?
— No, moje wiersze nie są przecie wcale takie złe, nieprawdaż?
Kląłem w głębi duszy.
Kogo kląłem? Jego? Siebie? Los?
Ale kląłem — co wlazło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rabindranath Tagore i tłumacza: Jerzy Bandrowski.