Moje życie (Czechow)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moje życie |
Podtytuł | Opowiadanie prowincyonalisty |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Моя жизнь |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Pewnego razu, wracając późnym wieczorem od Maryi Wiktorówny, zastałem w swoim pokoju młodego rewirowego, ubranego w nowy mundur; siedział przy stole i przeglądał książkę.
— Nakoniec! — rzekł, wstając i przeciągając się. — Ja już trzeci raz do pana przychodzę. Gubernator kazał, żebyś się pan stawił u niego, jutro, o godzinie dziewiątej rano. Tylko bez zawodu.
Kazał mi się podpisać, jako że istotnie spełnię rozkaz gubernatora i wyszedł. Późno odwiedziny rewirowego i niespodziane wezwanie gubernatora podziałały na mnie przygniatająco. Został mi od dzieciństwa paniczny strach przed żandarmami, policyantami, sędziami i teraz dręczył mnie niepokój, jak gdybym rzeczywiście był winnym. Nie mogłem usnąć. Niańka i Prokop również byli przestraszeni i oboje oka zmrużyć nie mogli. W dodatku niańkę bolało ucho, jęczała i nawet kilkakrotnie rozpłakała się z bólu. Słysząc, że ja nie śpię, Prokop wszedł ostrożnie do mnie ze szklaneczką i usiadł przy stole.
— Powinien pan napić się pieprzówki — rzekł po namyśle. — Jakąkolwiek masz pan biedę, napijesz się, to i przejdzie. Dobrze by też było gdyby matka nalała sobie pieprzówki do ucha, bardzo by jej to pomogło.
O trzeciej poszedł do rzeźni po mięso. Wiedziałem, że już spać nie będę, a chcąc sobie choć trochę skrócić czas do godziny dziewiątej, poszedłem razem z nim. Nieśliśmy latarnie, a synek jego, Mikołajek, wyrostek trzynastoletni, z twarzą pokrytą sińcami od częstych uderzeń, z wyglądem skończonego łotra, jechał w saniach za nami, popędzając konie zachrypniętym głosem.
— A to chyba gubernator karać pana będzie — mówił po drodze Prokop. — Jest nauka gubernatorska, jest klasztorna, jest oficerska, jest doktorska, każdy stan wymaga nauki. A pan nie trzyma się swojej nauki i na to pozwolić panu nie mogą.
Rzeźnia była za cmentarzem i dotychczas widziałem ją tylko zdaleka. Były to trzy ponure szopy, ogrodzone szarym płotem, a gdy wiał wiatr, w lecie, w upalne dni rozchodził się stąd przykry zapach. Wchodząc na podwórze nie dostrzegłem po ciemku owych szop; napotykałem co krok konie i sanie puste, lub już napełnione mięsem, chodzili ludzie z latarkami w rękach i kłócili się w przeraźliwy sposób. Wymyślali też i Prokop i Mikołajek, równie ohydnych używając wyrazów i w powietrzu rozlegał się przeraźliwy hałas kłótni, kaszlu i rżenia koni.
Czuć było zabite zwierzęta i nawóz. Śnieg topniejąc, mieszał się z błotem, i zdawało mi się, że stąpam po kałużach krwi.
Nałożywszy pełne sanie mięsa, pojechaliśmy na rynek do jatki. Dniało. Szły jedna za drugą kucharki i otyłe damy w salopach. Prokop, z toporkiem w ręku, w białym fartuchu, obryzganym krwią, klął, żegnając się przed kościołem, krzyczał tak głośno, że się rozlegało na całym rynku, zapewniając, że sprzedaje mięso po cenie kosztu, a nawet taniej. Oszukiwał na wadze, źle wydawał resztę, kucharki widziały to dobrze, ale ogłuszone jego krzykiem, nie protestowały, a tylko przezywały go katem. Podnosząc swój straszny topór i opuszczając go, przybierał nienaturalne pozy, za każdym razem z dzikim wyrazem twarzy wydawał okrzyk »hek!«, bałem się tak, jak gdyby istotnie miał komuś odrąbać głowę, lub rękę.
Przesiedziałem w jatce całe rano i gdy później poszedłem do gubernatora, futro moje przesiąknięte było zapachem krwi i mięsa. Miałem uczucie, jak gdybym z czyjegoś rozkazu szedł z oszczepem na niedźwiedzia. Przypominam sobie owe wysokie schody, pokryte pasiastym dywanem, i młodego urzędnika we fraku ze świecącymi guzikami, który, milcząc, wskazał mi obiema rękami drzwi i pobiegł mnie zameldować. Wszedłem do sali wspaniale umeblowanej, ale zimno i niesmacznie, nieprzyjemnie zwłaszcza raziły oczy wysokie i wązkie lustra, umieszczone pomiędzy oknami i jaskrawo żołte portyery i firanki; znać było, że gubernatorowie się zmieniali, ale umeblowanie pozostało to samo. Młody urzędnik wskazał mi powtórnie obiema rękami na drzwi, skierowałem się więc w stronę wielkiego, zielonego stołu, przy którym siedział wojskowy z orderem Włodzimierza na piersiach.
— Panie Połozniew — rzekł, trzymając w ręku jakiś list i otwierając usta tak szeroko i okrągło, jak gdyby wymawiał literę o — prosiłem, abyś pan przyszedł, gdyż muszę panu oznajmić co następuje. Zacny i powszechnie szanowany ojciec pański niejednokrotnie ustnie i piśmiennie, zwracał się do marszałka szlachty, prosząc, aby pana do siebie wezwał i przedstawił panu jak niestosownem jest postępowanie pańskie i jak niezgodnem z tytułem szlachcica, który pan masz zaszczyt nosić. Aleksander Pawłowicz mniemając słusznie, że życie pana może być zgorszeniem dla innych, i uważając, że samo dowodzenie tego panu nie wystarcza i że tu jest niezbędnem wmieszanie się władzy administracyjnej, podał mi oto piśmienne postanowienie co do pana, a ja je w zupełności podzielam.
Mówił to wszystko cicho, poważnie, wyprostowany, jak gdybym ja był jego naczelnikiem i patrzał na mnie zupełnie nie surowo. Twarz jego była zwiędła, pokryta zmarszczkami, pod oczami skóra tworzyła fałdy, włosy miał uczernione i w ogóle, z powierzchowności jego trudno było poznać, czy ma czterdzieści, czy sześćdziesiąt lat.
— Mam nadzieję — mówił dalej — że pan potrafisz ocenić delikatność czcigodnego Aleksandra Pawłowicza, który nie zwrócił się do mnie oficyalnie, lecz prywatnie. Ja też nie wzywam pana drogą oficyalną, i rozmawiam z panem, jako szczery wielbiciel pańskiego ojca. A więc, proszę pana, albo zmienić tryb życia i wrócić do zajęcia odpowiedniego dla pańskiego stanu, albo też zechce pan dla uniknięcia zgorszenia, przesiedlić się w strony, gdzie pana nie znają i gdzie pan możesz robić, co się panu podoba. W przeciwnym razie będę zmuszonym uciec się do surowych środków.
Przez parę sekund stał z otwartemi ustami i milcząc, patrzał na mnie.
— Czyś pan wegetaryanin? — zapytał.
— Nie, ekscelencyo, jem mięso.
Usiadł i wyciągnął rękę po jakiś papier: ukłoniłem się i wyszedłem.
Przed obiadem nie warto już było iść do roboty. Wróciłem do domu, aby się trochę przespać, ale usnąć nie mogłem; męczyły mnie nieprzyjemne, bolesne uczucia, jakich doznałem w rzeźni, a potem u gubernatora i nareszcie, doczekawszy się wieczora, poszedłem do Maryi Wiktorówny. Opowiedziałem jej moją ranną wizytę, a ona patrzała na mnie niedowierzająco, i nagle roześmiała się wesoło, głośno, donośnie, tak jak śmiać się mogą tylko dobrzy, skłonni do śmiechu ludzie.
— Ach, gdyby to tak opowiedzieć w Petersburgu! — rzekła, przewracając się prawie ze śmiechu i przechylając głowę przez poręcz krzesła. — Gdyby to można było opowiedzieć w Petersburgu!