Moje życie (Czechow)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Moje życie |
Podtytuł | Opowiadanie prowincyonalisty |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Моя жизнь |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Zarządzający rzekł: »Trzymam pana tylko przez szacunek dla pańskiego ojca, inaczej dawno już byłby pan odemnie wyleciał«. — Odpowiedziałem mu — Jaśnie wielmożny pan zbyt mi pochlebia, przypuszczając, że umiem latać. — Słyszałem później, jak mówił: — »Wyprowadźcie tego pana, działa mi na nerwy«.
W przeciągu dwóch dni uwolnili mnie. A więc, odkąd uważam się za człowieka dorosłego, zmieniłem, ku wielkiemu zmartwieniu mego ojca, budowniczego miejskiego, dziewięć razy zajęcia. Służyłem w przeróżnych wydziałach, ale wszystkie te dziewięć zajęć podobne były jedne do drugich, jak dwie krople wody; musiałem siedzieć, pisać, słuchać głupich, albo ordynarnych uwag i czekać chwili zwolnienia.
Ojciec, kiedy do niego poszedłem, siedział z zamkniętemi oczami, w wielkim fotelu. Twarz jego chuda, wyschnięta, z niebieskim odcieniem na miejscach wygolonych (podobny był z twarzy do starego, katolickiego organisty), wyrażała spokój i pokorę. Nie odpowiedział na moje powitanie i nie otwierając oczów, rzekł:
— Gdyby moja kochana żona a twoja matka żyła, życie twoje byłoby dla niej źródłem bezustannej zgryzoty. Bóg wiedział co robi, zabierając ją przedwcześnie z tego świata. Proszę cię, nieszczęśliwy chłopcze — mówił dalej, otwierając oczy — naucz mnie, co mam z tobą robić.
Dawniej, kiedy byłem młodszy, krewni moi i znajomi wiedzieli co ze mną robić, jedni radzili, abym wstąpił do wojska, jako ochotnik, drudzy mówili o aptece, inni o telegrafie; teraz zaś, kiedy skończyłem dwadzieścia pięć lat, zacząłem łysieć od skroni i kiedy już służyłem i jako ochotnik, i jako farmaceuta, i jako telegrafista, wszystkie zdaje się zajęcia ziemskie były dla mnie wyczerpane, nic mi więc nie radzili, a tylko wzdychali, albo kiwali głowami.
— Cóż ty sam o sobie myślisz? — mówił dalej ojciec. — Młodzi ludzie w twoim wieku miewają już utrwalone stanowisko społeczne, a ty co: nędzny proletaryusz, siedzisz ojcu na karku!
I, według zwyczaju, zaczął mówić o tem, że współcześni młodzi ludzie giną, giną z braku wiary, z materyalizmu i z zarozumiałości, że powinno się zabronić teatrów amatorskich, gdyż odciągają młodzież od religii i spełniania obowiązków.
— Pójdziemy jutro razem, przeprosisz zarządzającego i przyrzekniesz mu, że sumiennie służyć będziesz — zakończył. — Nie powinieneś zostać ani jednego dnia bez stanowiska społecznego.
— Proszę ojca mnie wysłuchać — rzekłem ponuro, nie spodziewając się szczęśliwego obrotu tej rozmowy. — To, co ojciec nazywa stanowiskiem społecznem, stanowi przywilej kapitału i wykształcenia. Niezamożni zaś i niewykształceni ludzie zarabiają na kawałek chleba pracą fizyczną i nie widzę dlaczego miałbym tutaj stanowić wyjątek.
— Jak tylko zaczynasz mówić o pracy fizycznej, gadasz głupstwa! — rzekł rozdrażniony ojciec. — Zrozum raz, tępy człowieku, zrozum nierozumna głowo, że oprócz siły fizycznej masz w sobie ducha Bożego, masz ogień święty, który stanowi różnicę między tobą, a osłem, albo gadem i zbliża cię do bóstwa. Tysiące lat zdobywali ten ogień najlepsi z ludzi. Twój pradziad Połozniew, generał, walczył pod Borodino, dziad twój był poetą, mówcą i marszałkiem szlachty, wuj... pedagogiem, nakoniec ja, ojciec twój... architektem; wszyscy Połozniewowie strzegli ognia świętego po to, abyś ty go zgasił!
— Trzeba być sprawiedliwym — rzekłem — miliony ludzi pracuje fizycznie.
— Niech pracują! Nie umieją nic innego robić. Pracą fizyczną może się zajmować każdy, nawet skończony głupiec i zbrodniarz, praca ta jest przedewszystkiem właściwością niewolnika i barbarzyńcy, podczas gdy ogień dan jest niewielu w udziale.
Nie było celu prowadzić dalej tej rozmowy. Ojciec ubóstwiał sam siebie i przekonywającem było dla niego tylko to, co sam mówił. Przytem wiedziałem doskonale, że ta duma, z jaką się odzywał o pracy fizycznej, miała w swem założeniu nie tyle święty ogień na względzie, ile skrytą obawę, że zostanę robotnikiem i mówić o mnie będą w całem mieście. Co więcej, wszyscy moi rówieśnicy dawno już skończyli uniwersytet i byli na dobrej drodze, a syn naczelnika biura banku państwa był już assesorem kollegialnym, ja zaś, jedynak, niczem nie byłem! Nie było celu prowadzić dalej tej rozmowy, ale siedziałem dalej i słabo przeczyłem, w nadziei, że mnie nakoniec zrozumieją. Przecież cała ta kwestya przedstawiała się naturalnie i jasno, chodziło tylko o sposób, w jaki zdobyć mogę kawałek chleba, ale na to nie zwracali uwagi, mówili mi, szumnie zaokrąglając zdania, o Borodinie, o świętym ogniu, o wujaszku, zapomnianym poecie, który pisał kiedyś nieudane i podrabiane wiersze, nazywali mnie ordynarnie nierozumną głową, tępym człowiekiem. A jak ja pragnął, żeby mnie zrozumieli! Kocham bardzo ojca i siostrę i od dzieciństwa przyzwyczaiłem się radzić ich we wszystkiem, przyzwyczajenie to tak głęboko wrosło w moją duszę, że rzadko się od tego uchylam; miewam nieraz racyę, bywam winnym, ale przedewszystkiem boję się ich zmartwić, boję się, żeby ojcu w rozdrażnieniu nie zaczerwieniła się chuda jego szyja i żeby nie dostał ataku apopleksyi.
— Siedzieć w dusznym pokoju — mówiłem — przepisywać, spółzawodniczyć z maszyną do pisania, to dla człowieka w moim wieku wstyd, obraża mnie to. Czy może tu być mowa o świętym ogniu?
— Ale zawsze to umysłowa praca — rzekł ojciec. — Ale dosyć tego, przerwiemy tę rozmowę, a w każdym razie uprzedzam cię, jeśli nie wrócisz do służby i poddasz się swym obrzydliwym skłonnościom, wtedy i ja i córka moja pozbawimy cię naszej miłości. Wydziedziczę cię, przysięgam na Boga!
Najzupełniej szczerze i chcąc okazać czystość pobudek, któremi chciałem się kierować przez całe moje życie, powiedziałem:
— Kwestya spadku jest dla mnie podrzędną. Wyrzekam się zawczasu wszystkiego.
Nie wiem dlaczego, zupełnie niespodzianie słowa te obraziły mego ojca. Zaczerwienił się cały.
— Nie waż się tak odzywać do mnie, głupcze! — krzyknął cienkim, piskliwym głosem: — Nicpoń! — I prędko i zręcznie, zwykłym ruchem w twarz mnie uderzył raz i drugi. — Zapominasz się.
W dzieciństwie, kiedy mnie ojciec bił, musiałem stać wyprostowany i patrzeć mu w oczy. I teraz, kiedy mnie uderzył, straciłem zupełnie głowę i jakbym był dzieckiem jeszcze, starałem się patrzeć mu prosto w oczy i wyprężałem się jak mogłem. Ojciec mój był stary i bardzo chudy, ale widocznie cienkie jego muskuły bardzo były mocne, gdyż bił bardzo boleśnie.
Cofałem się do przedpokoju, ale tutaj schwycił swój parasol i uderzył mnie kilka razy w głowę i w ramiona; w tej samej chwili siostra otworzyła drzwi od salonu, chcąc zobaczyć co to za hałas, ale natychmiast się odwróciła z wyrazem strachu i żalu, nie powiedziawszy ani słowa na moją obronę.
Postanowienie moje nie wracania do kancelaryi i rozpoczęcia nowego, pracowitego życia, było we mnie niezachwianem; pozostawało tylko wybrać rodzaj zajęcia, a to nie wydało mi się trudnem, ponieważ miałem się za bardzo silnego, wytrzymałego i zdolnego do najcięższej pracy. Grozi mi życie jednostajne, głód, będę narażonym na obcowanie z ludźmi ordynarnymi, na bezustanną troskę o kawałek chleba. I pozazdroszczę inżynierowi Dołżykowowi jego umysłowej pracy, ale teraz było mi jakoś wesoło na myśl o tych moich przyszłych niewygodach. Niegdyś marzyłem o działalności umysłowej, widziałem się to w roli lekarza, to nauczyciela, to pisarza, ale marzenia te nie ziściły się. Zamiłowanie do umysłowych rozkoszy, naprzykład do teatru i czytania, graniczyło z namiętnością, ale czy byłem dostatecznie uzdolnionym do pracy umysłowej, nie wiem. W gimnazyum miałem nieprzezwyciężony wstręt do greckiego języka, do tego stopnia, że musieli mnie z czwartej klasy odebrać. Przez dłuższy czas przychodzili korepetytorzy i przygotowywali mnie do piątej klasy, potem służyłem w przeróżnych wydziałach, próżnując większą część dnia, i mówili mi, że to... umysłowa praca; działalność moja w sferze naukowej i służbowej nie wymagała ani naprężenia umysłu, ani talentu, ani osobistych zdolności, ani twórczego wzlotu ducha: stawałem się maszyną; tego rodzaju umysłową pracę stawiam niżej od fizycznej, pogardzam nią i nie zdaje mi się, żeby mogła choć na chwilę usprawiedliwić życie bezczynne i bez trosk, jest to zamydleniem oczów, jest odmienną formą tejże bezczynności. Coprawda, rzeczywistej pracy umysłowej nie widziałem w życiu.
Nadszedł wieczór. Mieszkaliśmy na Wielkiej Dworjańskiej, była to główna ulica w mieście i po niej wieczorami spacerował nasz beau monde. Porządnego ogrodu nie mieliśmy wcale. Wspaniała ta ulica po części zastępowała ogród, gdyż po obu jej stronach rosły topole, wydające bardzo miły zapach, zwłaszcza po deszczu; z poza płotów zwieszały się gałązki akacyi, wysokie krzaki bzu, czeremchy, jabłoni. Majowy zmierzch, delikatna młoda zieloność w przeróżnych odcieniach, zapach bzu, brzęczenie chrabąszczy, cisza, ciepło, jakżeż to wszystko nowe i jak niezwykłe, chociaż wiosna powtarza się co rok! Stałem przed furtką i przypatrywałem się spacerującym. Z wielu z pomiędzy nich wzrosłem i swawoliłem, teraz moje towarzystwo mogłoby ich obrazić, bo ubrany byłem biednie i niemodnie, patrząc na moje wązkie spodnie i na duże, niezgrabne trzewiki mówili, że noszę makarony na okrętach. Poza tem używałem niedobrej reputacyi w mieście, gdyż nie miałem ustalonego stanowiska społecznego, grywałem często w tanich cukierniach w bilard, a być może i dlatego, że prowadzili mnie dwa razy do oficera żandarmeryi, coprawda bez mojej winy.
W wielkim domu naprzeciw nas, u inżyniera Dołżykowa, grali wesoło na fortepianie. Zaczynało się już ściemniać, na niebie zamigotały pierwsze gwiazdy. Oto, wolno, kłaniając się co chwila, przeszedł ojciec w starym cylindrze z wysoko zagiętemi brzegami, wsparty na ramieniu mej siostry.
— Patrz! — mówił do siostry, wskazując na niebo tym samym parasolem, którym mnie niedawno bił. — Spojrz na niebo! Gwiazdy, nawet najmniejsze, wszystko to światy! Jakże nic nie znaczącym jest człowiek w porównaniu z wszechświatem!
Mówił to takim tonem, jak gdyby mu było niezwykle rozkosznie i przyjemnie, że jest tak mało znaczącym. Cóż to za niezdolny człowiek! Niestety, był u nas jedynym architektem i podczas ostatnich piętnastu, czy dwudziestu lat nie zbudowano ani jednego porządnego domu. Kiedy zamawiali u niego plan, to przedewszystkiem rysował salony; tak jak swego czasu pensyonarki umiały tańczyć tylko od pieca, tak i jego artystyczne pomysły mogły się rozwijać tylko od salonów. Przy nich dorysowywał jadalny, dziecinny, gabinet, łącząc pokoje drzwiami, wskutek czego wszystkie stawały się przechodnimi, a w każdym z nich było dwoje, lub troje niepotrzebnych drzwi. Widocznie pomysł nie przedstawił mu się jasno, był raczej niezwykle zawikłanym, a wtedy za każdym razem, czując widocznie, że czegoś brak, uciekał się do różnorodnych przybudówek, ustawiając je jedne obok drugich, i widzę, jak gdybym je miał przed oczami, wązkie sionki, wązkie korytarzyki, kręte schodki, prowadzące do antresoli, gdzie stać można tylko zgiętym i gdzie zamiast podłogi, trzy olbrzymie stopnie w rodzaju łaziennych półek: kuchnia z konieczności pod domem, ze sklepionym sufitem i z ceglaną podłogą. U frontu linie suche, nieśmiałe, dach niski, spłaszczony, a na grubych jakby wyrośniętych na drożdżach kominach wznoszą się druciane kaptury z czarnemi chorągwiami. I nie wiem dlaczego, wszystkie te stawiane przez mego ojca domy, tak podobne jeden do drugiego, niewyraźnie przypominają mi jego cylinder i jego kark suchy i uparty. Z biegiem czasu w mieście przyzwyczaili się do niezdarności mego ojca, zakorzeniła się u nas i stała się naszym stylem.
Styl ów wprowadził ojciec i do życia mojej siostry. Zaczynając od tego, że nazwał ją Kleopatrą, tak jak mnie nazwał Misaelem; kiedy była jeszcze dzieckiem, straszył ją opowieściami o gwiazdach, o starożytnych mędrcach, o naszych przodkach, mówił jej o tem, co to jest życie i co to jest obowiązek; teraz kiedy już miała dwadzieścia sześć lat, postępował dalej tak samo, pozwalając jej z jednym tylko ojcem chodzić pod rękę i wyobrażał sobie, że wcześniej czy później zjawić się musi przyzwoity młodzieniec, który zechce ją poślubić przez cześć dla jego osobistych zalet. A ona ubóstwiała ojca, bała go się i wierzyła w jego niezwykły rozum.
Zrobiło się zupełnie ciemno i ulica pomału opustoszała. W domu, naprzeciwko, muzyka ucichła; otworzono naoścież bramę i po naszej ulicy, miękko poruszając dzwonkami, przejechała trójka. To wyjeżdżał inżynier z córką na spacer. Czas iść spać.
W domu miałem własny pokój, ale mieszkałem w szopie pod jednym dachem z murowanym składem, który wybudowali kiedyś prawdopodobnie dla przechowania uprzęży, do ściany były wbite wielkie gwoździe, teraz zaś był niepotrzebnym i ojciec składał w nim od trzydziestu lat gazety, które oprawiał co pół roku i nie pozwalał nikomu ruszać. Mieszkając tutaj, rzadziej spotykałem ojca i jego gości i zdawało mi się, że jeśli nie mieszkam w moim pokoju i nie jadam codziennie w domu, to słowa ojca, że mu siedzę na karku, jakby nie tak obraźliwie brzmiały.
Czekała na mnie siostra. W tajemnicy przed ojcem przyniosła mi kolacyę: nieduży kawałek zimnej cielęciny i kromkę chleba. W naszym domu mówili często: »pieniądze lubią rachunkowość«, »ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka« i t. p., i siostra, przejęta temi zasadami, starała się ograniczać wydatki, dlatego też żywieni byliśmy bardzo nędznie. Postawiwszy talerz na stole, usiadła na mojem łóżku i rozpłakała się.
— Misaelu — rzekła — co ty z nami robisz?
Nie zakrywała twarzy, łzy spłynęły jej na piersi i na ręce i wyraz jej oczów był stroskany. Upadła na poduszkę i rozpłynęła się we łzach, trzęsąc się całem ciałem i szlochając.
— Znów rzuciłeś służbę... — rzekła. — O jakże to straszne?
— Ale zrozumże, siostro, zrozumże... — odparłem i na widok jej łez ogarnęła mnie rozpacz.
Jakby umyślnie w lampie mojej wypaliła się nafta, lampa kopciła, gasła, stare gwoździe na ścianach wyglądały surowo i migotały ich cienie.
— Oszczędź nas! — rzekła siostra, wstając. — Ojciec strasznie zmartwiony, a ja rozchorowałam się, jak bez zmysłów chodzę. Co z ciebie będzie? — zapytywała, łkając i wyciągając do mnie ręce. — Proszę cię, błagam cię, w imieniu matki cię proszę: wróć do służby!
— Nie mogę, Kleopatro! — rzekłem, czując, że niewiele brak, abym się na to zgodził. — Nie mogę!
— Dlaczego? — mówiła dalej siostra. — Dlaczego? Jeśli nie zgodziłeś się z naczelnikiem, poszukaj innego miejsca. Dlaczego nie pójdziesz służyć naprzykład na kolei? Mówiłam z Aniutą Błagowo, upewnia mnie, że cię przyjmą na kolei, obiecała mi nawet, że się tem zajmie. Na miłość Boską, Misaelu, zastanów się? Zastanów się, błagam cię!
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę i poddałem się. Powiedziałem, że nigdy mi na myśl nie przyszło, abym mógł służyć na kolei żelaznej i że chętnie spróbuję.
Uśmiechnęła się radośnie przez łzy i ścisnęła mi rękę, potem długo jeszcze płakała, nie mogąc się uspokoić, a ja poszedłem do kuchni po naftę.
W gronie miłośników teatrów amatorskich, koncertów i żywych obrazów na cel dobroczynny, pierwsze miejsce w naszem miejcie należało się Ażoginym, mieszkającym we własnym domu, na Wielkiej Dworjańskiej; za każdym razem dawali mieszkanie i brali na siebie wszystkie kłopoty i wydatki. Owa bogata mieszczańska rodzina miała w powiecie około trzech tysięcy dziesięcin ze wspaniałym dworem, ale nie lubiła wsi i mieszkała, tak w zimie jak w lecie, w mieście. Rodzina ta składała się z matki, wysokiej, chuderlawej, delikatnej kobiety, noszącej krótkie włosy, krótki kaftanik i gładką spódnicę w angielskim rodzaju — i trzech córek, których, kiedy o nich mówili, nie nazywali po imieniu, ale poprostu: starsza, średnia i najmłodsza. Wszystkie miały nieładne, ostre podbródki, krótki wzrok, garbiły się, ubrane były jak matka, a jednak pomimo to uważały za swój obowiązek brać udział w każdem przedstawieniu i ciągle coś robiły na cel dobroczynny — grały, czytały, śpiewały. Były bardzo poważne, nigdy się nie uśmiechały i nawet w wodewilach ze śpiewami, grały bez najmniejszej wesołości, z urzędowym wyrazem twarzy, jak gdyby się zajmowały buchalteryą.
Lubiłem nasze widowiska, a zwłaszcza próby, częste, trochę niedorzeczne, hałaśliwe, po których podawali zawsze kolacyę. W wyborze sztuk i w rozdawaniu ról nie brałem udziału. Do mnie należały zakulisowe sprawy. Rysowałem dekoracye, przepisywałem role, służyłem za suflera; do mnie należało też urządzenie różnych efektów, jak grzmotu, śpiewu słowika i t. p. Ponieważ nie miałem społecznego stanowiska i porządnej pensyi, na próbach trzymałem się na uboczu, w cieniu kulis i w głębokiem milczeniu.
Rysowałem dekoracye u Ażoginych w składzie, albo na podwórzu. Pomagał mi malarz, albo, jak on sam siebie nazywał dostawca robót malarskich, Andrzej Iwanow, człowiek lat pięćdziesięciu, wysoki, bardzo chudy i blady, z zapadniętą piersią, ze wklęsłemi skroniami, z podbitemi oczami, trochę nawet straszny na pierwszy rzut oka. Chorował na jakąś wycieńczającą słabość, co jesień i co wiosna mówili o nim, że kona, ale on, poleżawszy, wstawał, a potem mówił ze ździwieniem: »A ja znów nie umarłem!«
W mieście nazywali go Riedką i mówili, że to jest jego prawdziwe nazwisko. Lubił teatr, tak jak i ja, i skoro tylko usłyszał, że u nas urządzają widowisko, natychmiast rzucał wszystkie swoje roboty i szedł do Ażoginych rysować dekoracye.
Nazajutrz po rozmowie z siostrą, od rana do wieczora pracowałem u Ażoginych. Próba była naznaczona na siódmą wieczór, na godzinę przed jej rozpoczęciem byli już w sali wszyscy aktorzy, a po scenie chodziły starsza, średnia i najmłodsza i czytały coś w kajecikach. Riedka w długim, wyrudziałym palcie i w chustce na szyi, przyłożywszy skroń do ściany, patrzał na scenę. Ażogina matka podchodziła to do jednego, to do drugiego gościa i mówiła każdemu z nich coś miłego. Miała zwyczaj, rozmawiając z kimś, patrzeć mu w oczy i mówić cicho, jak gdyby w tajemnicy.
— Musi być bardzo trudno rysować dekoracye — rzekła cicho, podchodząc do mnie. — A właśnie przed chwilą mówiłam z panią Mufke o przesądach i widziałam, jakeś pan wszedł. Boże mój, Boże, ja przez całe życie walczyłam z przesądami! Chcąc przekonać służbę, że głupimi są wszystkie ich strachy, zapalam u siebie zawsze trzy świece i wszystkie ważne sprawy rozpoczynam trzynastego.
Przyszła córka inżyniera Dołżykowa, piękna, okazała blondynka, ubrana, jak twierdzono u nas, zupełnie po parysku. Ona nie grała, ale na próbach stawiali dla niej krzesło na scenie i nie zaczynali przedstawienia dopóki się nie zjawiła w pierwszym rzędzie, jaśniejąca i zdumiewająca wszystkich swym strojem. Jej, jako mieszkance stolicy wolno było podczas próby robić uwagi i robiła je z miłym, pobłażliwym uśmiechem; widać było, że uważała nasze przedstawienia za dziecięcą zabawkę. Mówiono, że uczyła się śpiewu w petersburskiem konserwatoryum i nawet, że przez całą zimę śpiewała w prywatnej operze. Bardzo mi się podobała i zwykle przez cały czas próby nie spuszczałem z niej oczów.
Wziąłem zeszyt, żeby zacząć suflować, gdy niespodzianie zjawiła się moja siostra. Nie zdejmując płaszcza i kapelusza, podeszła do mnie i rzekła:
— Proszę cię, chodźmy!
Poszedłem. Za sceną, w drzwiach stała Aniuta Błagowo, również w kapeluszu z ciemną woalką. Była to córka wice-prezesa sądu, służącego oddawna w naszem mieście, prawie od chwili założenia sądu okręgowego. Była wysokiego wzrostu i ładnie zbudowana, to też musiała brać udział w żywych obrazach, i kiedy przedstawiała wróżkę, albo Sławę, twarz jej gorzała ze wstydu; w widowiskach nie występowała, zachodziła na próbę na chwilkę tylko, z jakimkolwiek interesem, nie wchodząc do sali. I teraz widać było, że zaszła na minutkę.
— Ojciec mój mówił o panu — rzekła sucho, nie patrząc na mnie i rumieniąc się. — Dołżykow obiecał dać panu posadę na kolei żelaznej. Niech pan pójdzie do niego, jutro go pan zastanie.
Skłoniłem się i podziękowałem za starania.
— A to pan może zostawić — dodała, wskazując na zeszycik.
Podeszła z siostrą do Ażoginy i szeptały z nią przez parę minut, spoglądając na mnie. Naradzały się nad czemś.
— Rzeczywiście — rzekła cicho Ażogina, podchodząc do mnie i nie spuszczając ze mnie oczów — rzeczywiście, jeśli to pana odciąga od poważnych zajęć — wysunęła z rąk moich zeszycik — to może go pan oddać komu innemu. Nie kłopocz się pan, idź pan z Bogiem.
Pożegnałem się z nią i wyszedłem zawstydzony. Idąc po schodach, widziałem jak odchodziła moja siostra z Aniutą Błagowo; rozmawiały o czemś bardzo żywo, prawdopodobnie o mojem wstąpieniu na kolej, i spieszyły się. Siostra nigdy przedtem nie bywała na próbach i teraz miała pewno wyrzuty sumienia i bała się, żeby się ojciec nie dowiedział o tem, że ona bez jego pozwolenia była u Ażoginych.
Udałem się nazajutrz o pierwszej do Dołżykowa. Lokaj wprowadził mnie do wspaniałego pokoju, który był jednocześnie salonem i gabinetem inżyniera. Było tu wszystko miękkie, wytworne i dla człowieka, tak nieprzyzwyczajonego do tego, jak ja, nawet dziwne. Kosztowne dywany, ogromne fotele, bronzy, obrazy, złote i pluszowe ramy; na fotografiach, rozwieszonych na ścianie bardzo piękne kobiety, rozumne, cudowne twarze, swobodne pozy; z salonu drzwi prowadzą wprost do ogrodu, na ganek; widać bez turecki, widać stół nakryty do śniadania, dużo butelek, bukiet róż, czuć wiosnę, drogie cygaro, czuć tu szczęście — i wszystko zdaje się mówić, że człowiek ten żył, pracował i nakoniec doczekał się szczęścia, jakie tylko jest możliwe na świecie. Przy biurku siedziała córka inżyniera i czytała gazetę.
— Pan do ojca? — zapytała — Przyjmuje, zaraz przyjdzie. Niech pan usiądzie, proszę pana.
Usiadłem.
— Pan zdaje się naprzeciw nas mieszka? — zapytała, po chwili milczenia.
— Tak.
— Ja z nudów codzień wyglądam przez okno, niech pan wybaczy — mówiła dalej, patrząc w gazetę; — i często widzę pana i siostrę pańską. Ona ma zawsze taki dobry, skupiony wyraz twarzy.
Wszedł Dołżykow. Wycierał ręcznikiem szyję.
— Papo, monsieur Połozniew — rzekła córka.
— Tak, tak, mówił mi Błagowo — zwrócił się żywo do mnie, nie podając mi ręki.
— No posłuchaj pan, cóż ja mogę panu dać? Cóż ja mam za posady? Dziwni z was ludzie, panowie! — mówił dalej głośno takim tonem, jak gdyby mówił kazanie. — Przychodzi was na dzień dwudziestu, czy sobie wyobrażacie, że ja mam departament? Ja mam linię, panowie, mam ciężkie roboty, potrzeba mi mechaników, ślusarzy, kopaczy, stolarzy, kołodziejów, a przecież pan może tylko siedzieć i pisać, nic więcej. Z was tylko pisarze!
I rozszedł się od niego zapach tego szczęścia, które rozchodziło się od jego dywanów i foteli. Barczysty, zdrów, z czerwonymi policzkami, z szeroką piersią, wymyty, w perkalowej koszuli i w szarawarach, wyglądał jak porcelanowy pocztylion do zabawy. W okrągłej, kędzierzawej bródce nie było ani jednego siwego włoska, nos był z garbkiem, oczy ciemne, spojrzenie pogodne, niewinne.
— Co pan umie robić? — mówił dalej. — Nic pan nie umie. Ja jestem inżynierem, mam byt niezależny, ale zanim zdobyłem stanowisko, długo ciężko pracowałem, byłem maszynistą, dwa lata pracowałem w Belgii jako prosty posługacz kolejowy. Niechże pan sam osądzi, mój panie drogi, jaką robotę mogę panu ofiarować?
— Zapewne, to tak — bąknąłem, silnie zmieszany, nie mogąc znieść jego pogodnych, niewinnych oczów.
— Ostatecznie, czy pan umiesz się obchodzić z aparatem? — zapytał po chwili milczenia.
— Tak, służyłem w telegrafie.
— Hm... No, zobaczymy. Idź pan tymczasem do Dubieczni... Tam już siedzi jeden, ale straszny łajdak.
— A na czem będą polegały moje zajęcia? — pytałem.
— Zobaczymy. Idź pan tymczasem, już ja się rozmówię z kim należy. Tylko proszę nie upijać się u mnie i nie niepokoić mnie prośbami. Wypędzę.
Odszedł i nawet głową nie kiwnął. Ukłoniłem mu się, również jak jego córce, czytającej gazetę, i wyszedłem. Było mi do tego stopnia ciężko na duszy, że kiedy siostra zapytała, jak byłem przyjęty, nie powiedziałem ani słowa.
Mając iść do Dubieczni, wstałem bardzo wcześnie, o wschodzie słońca. Na ulicy nie było żywej duszy, wszyscy jeszcze spali, a kroki moje rozlegały się samotnie i głucho. Topole, okryte rosą, napełniały powietrze delikatną wonią. Było mi smutno i nie chciało mi się wyjść z miasta. Lubiłem moje rodzinne miasto. Wydawało mi się pięknem i ciepłem. Lubiłem tę zieloność, ciche, słoneczne poranki, dźwięk naszych dzwonów; ale ludzie, z którymi żyłem w tem mieście, nudzili mnie, byli dla mnie obcy, a czasem nawet wstrętni. Nie lubiłem i nie rozumiałem ich.
Nie rozumiałem poco i jak żyje te sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi. Wiedziałem, że w Kimrach zarabiają na życie wyrobem bucików, że w Tule robią samowary i broń, że Odessa jest portem, ale czem jest nasze miasto i co w niem wyrabiają, nie wiedziałem. Na Wielkiej Dworjańskiej i jeszcze na dwóch większych ulicach żyli z dochodów od kapitału i z pensyi, którą pobierali urzędnicy rządowi; ale z czego żyli ludzie mieszkający na ośmiu innych ulicach, rozciągających się równolegle na przestrzeni trzech wiorst i znikających poza pagórkiem, to było zawsze dla mnie niepojętą zagadką. I jak oni żyli ci ludzie, to aż wstyd powiedzieć! Ani ogrodu, ani teatru, ani porządnej orkiestry; miejską i klubową czytelnię odwiedzały tylko żydowskie wyrostki, a dzienniki i nowe książki miesiącami całymi leżały z nierozciętemi kartkami; bogaci sypiali w dusznych, ciasnych sypialniach, na drewnianych łóżkach, pełnych pluskiew, dzieci trzymali we wstrętnych i brudnych pokojach, zwanych dziecinnymi, a słudzy, nawet starzy i godni poszanowania, spali w kuchni, na podłodze i przykrywali się łachmanami. W mięsne dni czuć było w domu barszcz, a w postne, jesiotrzynę smażoną na solonem maśle. Jedli niesmaczne potrawy, pili niezdrową wodę. U gubernatora, u archireja, wszędzie oddawna mówiono o tem, że niema w naszem mieście dobrej i taniej wody i że trzeba koniecznie pożyczyć od skarbu dwieście tysięcy na wodociągi; bardzo bogaci ludzie, których w naszym miejcie naliczyć można było ze trzydziestu, a którzy, jak się nieraz zdarzało, przegrywali w karty cały majątek, również pili złą wodę i przez całe życie mówili ze wściekłością o pożyczce, czego zrozumieć nie mogłem; mnie się zdawało, że byłoby o wiele prościej wziąć i wyłożyć te dwieście tysięcy z własnej kieszeni.
Nie znałem w całem mieście ani jednego uczciwego człowieka. Ojciec mój brał łapówki i wyobrażał sobie, że mu je dają w dowód uznania przymiotów jego ducha; gimnazyaści, chcąc przejść z klasy do klasy, szli na stancyę do swoich nauczycieli, zaco ci ostatni grube pobierali pieniądze; żona wojennego naczelnika podczas poboru obdzierała rekrutów, pozwalała im się ugaszczać i raz nawet w cerkwi wstać nie mogła, tak była pijaną; podczas poboru brali i lekarze, a lekarz miejski i weterynarz opodatkowali jatki mięsne i traktyernie; w szkole powiatowej handlowali świadectwami, dającemi ulgę trzeciego rzędu; dziekan brał od niższego kleru i od skarbnika parafi; w miejskim, w mieszczańskim, w lekarskim i we wszystkich innych zarządach wołali na każdego podającego prośbę: »Trzeba się odwdzięczyć!« i proszący powracał, żeby dać trzydzieści do czterdziestu kopiejek. A ci, którzy łapówek nie brali, jak naprzykład członkowie okręgu sądowego, byli dumni, zarozumiali, podawali końce palców, odznaczali się chłodem i ciasnymi sądami, dużo grali w karty, dużo pili, żenili się bogato i niezawodnie mieli w swem kółku zły, przewrotny wpływ. U jednych tylko dziewcząt czuć było czystość moralną; większość z nich miała wzniosłe dążności i uczciwe, czyste dusze; ale one nie rozumiały życia i wierzyły, że łapówki dają jako uznanie przymiotów duszy; wychodząc zamąż, prędko się starzały, zaniedbywały i tonęły beznadziejnie w ciszy nędznego, mieszczańskiego życia.
W naszej miejscowości budowano kolej żelazną. W przededniu świąt tłumnie chodzili po mieście oberwańcy, których nazywano »czugunką« i bano ich się bardzo. Nieraz widziałem, jak prowadzono do cyrkułu oberwańca z zakrwawioną twarzą, bez czapki, a za nim, jako dowód rzeczowy niesiono samowar, albo świeżo upraną bieliznę. »Czugunka« gromadziła się zwykle do koła karczem i na rynkach; jedli, pili, wymyślali sobie od ostatnich słów, a każdą przechodzącą obok dziewczynę lekkiego prowadzenia przeprowadzali przenikliwem gwizdaniem. Nasi handlarze chcąc zająć tę zgłodniałą hołotę, poili koty i psy wódką, albo też przywiązywali psu do ogona bańkę od nafty, gwizdali przeciągle i pies pędził ulicami, brzęcząc bańką i wyjąc z przerażenia; zdawało mu się, że jakiś potwór bije go w nogi, wybiegał daleko poza miasto, w pole i tam padał bez tchu. W mieście było kilka psów, bezustannie drżących, z podwiniętymi ogonami, o których mówiono, że nie zniosły tej zabawy i dostały pomieszania zmysłów.
Budowano dworzec w odległości pięciu wiorst od miasta. Mówiono, że inżynierzy chcieli zato, żeby droga podchodziła do samego miasta pięćdziesięciu tysięcy rubli łapówki, a zarząd miejski zgadzał się tylko na czterdzieści, rozeszło się o dziesięć tysięcy, a teraz żałowali mieszczanie tego, gdyż musieli do stacyi budować szosę, co kosztowało znacznie więcej. Były ułożone już na całej linii relsy, chodziły już służbowe pociągi, przewożące materyał budowlany i robotników, brak tylko było mostów, które budował Dołżykow; gdzieniegdzie też nie były gotowe stacye.
Dubiecznia — tak się bowiem nazywała pierwsza nasza stacya — leżała w odległości siedemnastu wiorst od miasta. Szedłem pieszo. Ozimina i jare zboże jaśniało ogrzane rannem słońcem. Miejscowość była równa, wesoła, a w oddali zarysowywały się wyraźnie dworzec, kurhany i różne osady... Jakże dobrze było na wolności! I jak gorąco pragnąłem przejąć się tem odczuciem swobody, chociażby na ten jeden poranek, żeby nie myśleć o tem, co się działo w mieście, nie myśleć o swoich potrzebach, nie chcieć jeść. Nic mi tak w życiu nie dokuczało, jak dotkliwe uczucie głodu, wtedy, gdy moje najwznioślejsze myśli mieszały się w dziwny sposób z myślami o kaszy gryczanej, o kotletach, o gotowanej rybie. Oto stoję sam jeden na polu i patrzę w górę na skowronka, który zawisł w powietrzu i zaczął wywodzić swe trele, jakby w napadzie histeryi, a sam myślę: »Chętnie zjadłbym teraz kawałek chleba z masłem!« Lub też siadam przy drodze i zamykam oczy, chcąc odpocząć i posłuchać tego cudownego majowego szumu, a jednocześnie przypominam sobie, jaki jest zapach gorącego kartofla. Przy moim dużym wzroście i silnej budowie jeść mogłem bardzo niewiele, to też głównem mojem uczuciem w ciągu dnia był głód i dlatego doskonale rozumiałem dlaczego tak dużo ludzi pracuje tylko dla kawałka chleba i rozmawiać może tylko o zapasach żywności.
W Dubieczni tynkowali stacyę na wewnątrz i budowali górne drewniane piętro i wodociągi. Było gorąco, czuć było wapno i robotnicy kręcili się ospale po kupach drewna i gruzu: zwrotniczy spał przy swojej budce i słońce świeciło mu prosto w oczy. Nie było ani jednego drzewa. Brzęczał lekko drut telegraficzny, na którym tu i ówdzie spoczywały jastrzębie. Włócząc się po tych stosach, nie wiedząc co robić, przypomniałem sobie, że na moje pytanie na czem polegać będą moje obowiązki, inżynier odpowiedział: »Zobaczymy«. Ale co można było zobaczyć na tej pustyni? Murarze mówili o dziesiętniku i o jakimś Teodorze Wasiljewie, nic z tego nie rozumiałem i pomału opanowała mnie tęsknota i jakiś ból fizyczny, jak kiedy czujesz twe ręce, nogi i całe twoje wielkie ciało, a nie wiesz co z niemi robić, gdzie się z niemi obrócić. Kręcąc się tu i ówdzie blizko przez dwie godziny, zauważyłem, że po prawej stronie stacyi, wzdłuż linii kolejowej ciągnęły się słupy telegraficzne, kończąc się w odległości półtorej do dwóch wiorst pod białym murem: robotnicy ozmajmili mi, że tam właśnie jest kantor i nakoniec domyśliłem się, gdzie się mogę zwrócić.
Był to bardzo stary folwark. Płot z białych podziurawionych belek przewracał się, a na oficynie, której jedna ściana wychodziła na pole, dach pokryty był rdzą i gdzieniegdzie świeciły się łatki z blachy. Z bramy widać było obszerne podwórze, zarośnięte zielskiem, i stary dwór, z żaluzjami w oknach i z wysokim dachem, czerwonym prawie od rdzy. Po obu stronach domu, na prawo i na lewo, wznosiły się dwa boczne skrzydła; w jednem okna zabite były deskami, dokoła drugiego, którego okna były poroztwierane, wisiała na sznurach bielizna i pasły się cielęta. Ostatni słup telegraficzny stał na podwórzu, a drut od niego szedł do okien oficyny, której głucha ściana wychodziła na pole. Drzwi były otwarte, wszedłem. Przy stole siedział jakiś młodzieniec, z ciemną kędzierzawą czupryną, w płóciennej marynarce; spojrzał na mnie surowo, zpodełba, ale natychmiast się uśmiechnął i rzekł:
— Jak się masz, mały zysku!
Był to Jan Czeprakow, mój kolega szkolny, którego wyrzucili z drugiej klasy za palenie papierosów. Razem niegdyś łapaliśmy szczygły, czyżyki i wywielgi i sprzedawaliśmy je na targu, raniutko, gdy nasi rodzice jeszcze spali. Zaczajaliśmy się na stada przelatujących szpaków i strzelaliśmy do nich śrótem, potem ranione podnosiliśmy i jedne umierały w strasznych męczarniach (do dziś dnia pamiętam, jak kwiliły w nocy w mojej klatce), drugie, które wracały do zdrowia, sprzedawaliśmy czemprędzej i zuchwale przysięgaliśmy, że to same samce. Pewnego razu został mi jeden tylko szpak, którego długo ofiarowywałem przechodniom i wkońcu oddałem za jedną kopiejkę. »I tak mały zysk!« — powiedziałem sobie na pociechę i od tej pory ulicznicy i koledzy gimnazyalni przezwali mnie; »mały zysk«, teraz jeszcze chłopcy i sklepikarze drażnili mnie czasem tem przezwiskiem, chociaż prócz mnie nikt już nie pamiętał skąd ono pochodziło.
Czeprakow był słabej budowy, miał wązkie piersi, długie nogi i chodził zgarbiony. Kamizelki nie nosił wcale, buty miał gorsze od moich, z wykrzywionymi obcasami. Często mrugał oczami, wyglądał jakby chciał ciągle coś gonić, wyraz twarzy miał zakłopotany.
— Poczekaj no — mówił, mieszając się — Posłuchaj!... O czem to ja mówiłem?
Zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałem się, że majątek, w którym się obecnie znajdowałem, należał do niedawna do Czeprakowych, a w jesieni przeszedł do Dołżykowa, który uważał, że lepiej jest umieszczać pieniądze w ziemi, niż w papierach, i kupił już u nas trzy piękne majątki z prawem przelania długu. Matka Czeprakowa przy sprzedaży wymówiła sobie prawo do zamieszkania przez dwa lata w jednej z oficyn i wyprosiła dla syna miejsce w kantorze.
— I jeszcze by nie kupił! — odezwał się Czeprakow o inżynierze. — Ileż on samych dostawców zdziera! Ze wszystkich zresztą...
Później zaprosił mnie na obiad, zdecydowawszy z zakłopotaną miną, że mieszkać będziemy we dwóch w oficynie, a stołować się będę u jego matki.
— Skąpa ona — rzekł Czeprakow — ale tobie drogo nie policzy.
W maleńkich pokoikach, w których mieszkała jego matka, było nadzwyczaj ciasno, wszystkie, nie wyłączając sieni i przedpokoju, zawalone były meblami, które po sprzedaży majątku przenieśli tutaj z dużego domu; wszystko to było staroświeckie, meble mahoniowe. Pani Czeprakow była tęga, nadzwyczaj otyła kobieta, ze skośnemi, chińskiemi oczami, siedziała pod oknem w ogromnym fotelu i robiła pończochę. Przyjęła mnie bardzo ceremonialnie.
— Mamo, Połozniew — rzekł, przedstawiając mnie Czeprakow. — Obejmie tutaj posadę.
— Czy pan szlachcic? — zapytała dziwnie nieprzyjemnym chropowatym głosem, jak gdyby w jej gardle smażyło się sadło.
— Tak — odpowiedziałem.
— Proszę, niech pan siądzie.
Obiad był marny. Podali mi pierog z kwaśnym twarogiem i mleczną zupę. Helena Nikiforowna, pani domu, bezustannie mrugała to jednem, to drugiem okiem. Jadła, piła, ale w całej jej postaci było już coś martwego, bodaj, że czuć było nawet trupa. Życie w niej ledwo się tliło, ledwo się też tliło wspomnienie, że to jest pani, obywatelka, która miała swoich poddanych, że to jest generałowa, którą służba tytułowała jaśnie wielmożną, a kiedy te nędzne resztki życia zapalały się w niej na chwilę, wtedy mówiła do syna:
— Jean, jak trzymasz nóż?
Lub też mówiła do mnie, z trudnością oddychając, z nienaturalnością gospodyni, chcącej zabawić gościa:
— Pan wie, sprzedaliśmy nasz majątek. Szkoda, rozumie się, przyzwyczailiśmy się do niego, ale Dołżykow obiecał, że Jean będzie zawiadowcą stacyi Dubieczni, tak że nie wyjedziemy stąd, będziemy mieszkali na stacyi, a to już wszystko jedno, czy tu, czy w majątku. Inżynier taki dobry! Czy pan uważał, jaki on piękny!?
Do niedawna Czeprakowie żyli bardzo zamożnie, ale po śmierci generała wszystko się zmieniło. Helena Nikiforowna zaczęła się kłócić z sąsiadami, procesować się z nimi, nie wypłacała należności urzędnikom i robotnikom; bała się, żeby ją nie ograbili i w przeciągu dziesięciu lat Dubiecznia stała się nie do poznania.
Z tyłu, za wielkim domem, był stary ogród, dziś już ździczały, zagłuszony burzanem i różnymi krzakami. Przeszedłem się po terasie, pięknym jeszcze i twardo ubitym; przez szklane drzwi widać było pokój wyłożony posadzką, widocznie gościnny; stał w nim staroświecki fortepian, na ścianach wisiały obrazy w szerokich mahoniowych ramach i nic więcej. Z dawniejszych klombów ocalały tylko piwonie i maki, które wzniosły wysoko swe białe i ponsowe głowy, na ścieżkach rosły młode klony i wiązy oskubane przez krowy. Gąszcz był straszny i ogród zdawał się być nie do przebycia, ale to tylko dokoła domu, w miejscach gdzie stały jeszcze topole, sosny i stare lipy, ich rówieśnice, tworzące dawniej wspaniałe aleje: dalej, poza niemi karczowano ogród dla sianożęcia i tutaj nie było już tak duszno, pajęczyna nie właziła do ust i do oczów, powiewał przyjemny wietrzyk: im dalej, tem robiło się przestronniej, rosły tu wiśnie, śliwy, rozłożyste jabłonie, zeszpecone podporami i gangreną, i grusze, tak wysokie, że trudno było uwierzyć, że to istotnie są grusze. Tę część ogrodu dzierżawili nasi miejscy handlarze, a strzegł go od złodziei i od szpaków miejscowy głupi chłopek, mieszkający w szałasie.
Ogród był coraz rzadszy, zamieniał się stopniowo w łąkę, zniżał się ku rzece, porośniętej zieloną trzciną i wierzbiną. Przy grobli młyńskiej była przestrzeń wodna głęboka i zarybiona, huczał gniewnie niewielki młyn ze słomianym dachem, skrzeczały wściekle żaby. Na wodzie gładkiej, jak lustro, tworzyły się od czasu do czasu wielkie kręgi, drżały lilie rzeczne, wstrząsane wesołemi rybkami. Wioska Dubiecznia leżała po tej stronie rzeki. Ciche, niebieskie wody wabiły ku sobie, obiecując chłód i spokój. A teraz wszystko i woda i młyn i spokojne brzegi wszystko to było własnością inżyniera!
I oto zaczęła się moja nowa służba. Odbierałem depesze i posyłałem je dalej, pisałem różne wykazy, przepisywałem na czysto reklamacye i raporty, które odbieraliśmy od niepiśmiennych dziesiętników i majstrów. Ale większą część dnia nic zupełnie nie robiłem, chodziłem po pokoju, czekając na depesze albo zostawiałem w oficynie chłopaka, a sam szedłem do ogrodu i spacerowałem dopóki mały nie przybiegał z oznajmieniem, że odezwał się aparat. Obiad jadłem u Czeprakowej. Mięso dawali bardzo rzadko, wszystkie potrawy były mleczne, a w środy i w piątki postne; tego też dnia jedliśmy na różowych talerzach, tak zwanych postnych. Czeprakowa mrugała ciągle oczami, przeszło to już u niej w zwyczaj a obecność jej krępowała mnie.
Ponieważ w oficynie było i dla jednego człowieka za mało roboty, Czeprakow przeważnie nic nie robił, spał, lub też chodził na kaczki. Wieczorami pił we wsi lub na stacyi, a zanim szedł spać, przeglądał się w lustrze i krzyczał:
— Dzień dobry, Janie Czeprakow!
Kiedy był pijanym, robił się strasznie bladym, zacierał ręce i śmiał się jak gdyby rżał: hi-hi-hi! Nieraz rozbierał się do naga i goły biegał po polu. Zjadał muchy i twierdził, że są kwaskawe.
Pewnego razu po obiedzie, przybiegł zdyszany do oficyny i rzekł:
— Idź, siostra twoja przyjechała.
Wyszedłem. Istotnie, przed gankiem dużego domu stała miejska linijka. Przyjechała moja siostra, a z nią Aniuta Błagowo i jeszcze jakiś pan w wojskowym kitlu. Podszedłszy bliżej, poznałem wojskowego: był to brat Aniuty, doktór.
— Przyjechaliśmy do pana na piknik — rzekł. — Nic pan nie masz przeciwko temu?
Siostra moja i Aniuta chciały się dowiedzieć, jak mi się tu wiedzie, tymczasem obie milczały i przypatrywały mi się. Ja również milczałem. Zrozumiały, że mi się tutaj nie podoba, siostrze łzy napłynęły do oczów, a Aniuta Błagowo zaczerwieniła się. Poszli do ogrodu. Doktór wyprzedził wszystkich i mówił z zachwytem:
— Co za przepyszne powietrze! Matko Boska, co za powietrze!
Z twarzy wyglądał jeszcze na studenta. Mówił i chodził jak student, a spojrzenie jego szarych oczów było również żywe, proste i otwarte, jak u dobrego studenta. Obok swej wysokiej i pięknej siostry zdawał się być słabym, bez wyrazu, i bródkę miał rzadziutką i głos cieniutki, tenorek, dosyć zresztą przyjemny. Służył w jakimś pułku, a teraz przyjechał na urlop do swoich i mówił, że w jesieni pojedzie do Petersburga zdawać egzamin z medycyny. Miał już swoją własną rodzinę, żonę i troje dzieci; ożenił się wcześnie, jeszcze na drugim kursie, a teraz opowiadano w mieście, że jest nieszczęśliwym i że z żoną nie żyje.
— Która teraz godzina? — niepokoiła się siostra. — Musimy wcześniej wrócić, ojciec pozwolił mi być u brata tylko do godziny szóstej.
— Ach, ten pański ojciec! — westchnął doktór.
Nastawiłem samowar. Na dywanie przed werandą dużego domu piliśmy herbatę. Doktór, klęcząc, pił ze spodka, twierdząc, że mu to sprawia niezwykłą rozkosz. Potem Czeprakow poszedł po klucz i otworzył szklanne drzwi, przez które weszliśmy wszyscy do domu. Było tu ponuro, tajemniczo; czuć było grzyb i kroki nasze dźwięczały głucho, jak gdyby pod podłogą była piwnica. Doktór stojąc, dotknął klawiszów fortepianu i odpowiedziały mu słabo, drżącym, ochrypłym, ale jeszcze harmonijnym akordem; spróbował głosu i zaśpiewał jakąś piosnkę miłosną, marszcząc brwi i tupiąc niecierpliwie nogami, kiedy który z klawiszów mu nie odpowiadał. Moja siostra nie wybierała się już do domu, lecz wzruszona chodziła po pokoju, mówiąc:
— Tak mi wesoło! Tak mi bardzo, bardzo wesoło.
W głosie jej czuć było zdziwienie, jak gdyby jej się to wydawało nieprawdopodobnem, że i jej może być wesoło. Pierwszy raz w życiu widziałem ją taką. Wyładniała nawet. Z profilu była brzydką, nos jej i usta wystawały naprzód jak gdyby dmuchała, ale miała piękne, ciemne oczy, bladą, bardzo delikatną cerę i wzruszający wyraz dobroci i smutku, a gdy mówiła, wydawała się milutką i nawet piękną. Oboje my i siostra i ja wrodziliśmy się w matkę, byliśmy szerocy w ramionach, silni, wyniośli, ale jej bladość była chorobliwa, często kaszlała i w oczach jej zauważyłem niejednokrotnie wyraz, jaki miewają ludzie poważnie chorzy, którzy słabość swą ukrywają. W jej wesołości było coś dziecięcego, naiwnego, jak gdyby ta radość, którą za jej młodszych dni dusili i zagłuszali surowem wychowaniem, zbudziła się teraz w jej duszy i wyrwała na swobodę.
Lecz gdy nadszedł wieczór i zajechały konie, siostra zamilkła, sposępniała i wsiadła na linijkę z takim wyrazem twarzy, jak gdyby to była ława podsądnych.
I oto wszyscy odjechali, zrobiło się cicho... Przypomniałem sobie, że przez cały czas Aniuta Błagowo ani razu nie odezwała się do mnie.
»Dziwna dziewczyna! — pomyślałem. — Dziwna dziewczyna!«
Nadszedł post przed świętem Apostołów i teraz już codzień podawali nam postne potrawy. Bezczynność i nieokreślone stanowisko zamęczały mnie i nudziły i niezadowolony sam ze siebie, rozleniwiony, głodny, słaniałem się po osadzie i czekałem na pierwszą lepszą sposobność, aby to wszystko rzucić.
Pewnego razu, przed wieczorem, kiedy siedział u nas w oficynie Riedka, wszedł niespodzianie Dołżykow, zgrzany i przykryty kurzem. Spędził trzy dni na ucząstku, teraz przyjechał do Dubieczni na parowozie, a ze stacyi do nas przyszedł pieszo. Czekając na powóz, który sprowadzał z miasta, obszedł z dozorcą osadę, donośnym głosem wydawał rozkazy, potem przez cały czas siedział u nas w oficynie i pisał listy; przychodziły przy nim różne depesze, sam na nie odpowiadał, a my, staliśmy wszyscy trzej w milczeniu, gotowi na zawołanie.
— Co za nieporządki — odezwał się nakoniec, przeglądając wykazy. — Za dwa tygodnie przenoszę biuro na stacyę i nie wiem, co z wami będzie panowie.
— Ja się staram, jaśnie wielmożny panie — wyszeptał Czeprakow.
— Tak, tak, widzę, jak się pan stara. Umiecie tylko pensyę brać — mówił dalej inżynier, patrząc na mnie. — Spodziewacie się protekcyi, chcecie jak najprędzej zrobić karyerę. Ja nie będę zważał na protekcyę. O mnie nikt się nie troszczył. Zanim mi powierzyli linię, służyłem za maszynistę, pracowałem w Anglii jak prosty wyrobnik. A ty, Pantielej, co ty tu robisz? — zapytał, zwracając się do Riedki. — Upijasz się razem z nimi?
Nie wiem dlaczego ludzi niższego stanu nazywał Pantielejami, a takimi jak ja i Czeprakow pogardzał i wymyślał nam zaocznie od pijaków, bydląt i łajdaków. Wogóle okrutnym był dla służby, karał i wypędzał z zimną krwią, nie mówiąc im nawet zaco.
Nareszcie zajechały po niego konie. Na pożegnanie obiecał nam, że wszystkich oddali za dwa tygodnie, dozorcę nazwał bałwanem, poczem rozłożywszy się w powozie, pojechał do miasta.
— Andrzeju Iwanyczu — rzekłem do Riedki — przyjmij mnie pan do siebie za robotnika.
— No cóż!
I poszliśmy razem w stronę miasta. Kiedy stacya i osada były już daleko po za naszemi plecami, zapytałem:
— Andrzeju Iwanyczu, pocoś pan przed chwilą był w Dubieczni?
— Po pierwsze, dzieci moje pracują na linii, a podrugie, przyszedłem zapłacić procent pani generałowej. W przeszłym roku pożyczyłem od niej pięćdziesiąt rubli i płacę jej teraz rubla miesięcznie.
Malarz przystanął trzymając mnie za rękę i rzekł:
— Misaelu Aleksieiczu, aniele ty nasz: ja tak rozumuję, jeżeli jaki prosty człowiek albo pan bierze choćby najmniejszy procent, to on już jest złodziejem. W takim człowieku prawda istnieć nie może.
Chudy, blady, straszny Riedka zamknął oczy, pokiwał głową i wyrzekł tonem filozofa:
— Mszyce niszczą trawę, rdza — żelazo, a kłamstwo — duszę. Panie, zbaw nas grzesznych!
Riedka nie był praktycznym i nie umiał liczyć; nabierał roboty więcej niż był w stanie wykonać i przy obrachunku bał się, tracił głowę i prawie zawsze miał straty. Malował, wprawiał szyby, tapetował pokoje, przyjmował nawet krycie dachów, i pamiętam, że nieraz biegał za pierwszym lepszem obstalunkiem przez dwa, lub przez trzy dni, szukając robotnika. Był znakomitym majstrem, zarabiał nieraz do dziesięciu rubli dziennie i gdyby nie pragnienie zostania za jakąbądź cenę pierwszorzędnym wykonawcą i nazywania się »dostawcą«, to miałby z pewnością grube pieniądze.
Należność moją wypłacał mi codziennie, a wynosiło to od siedemdziesięciu kopiejek do rubla. Jak długo trwała piękna pogoda, było gorąco i sucho, wykonywaliśmy robotę na świeżem powietrzu, przeważnie malowaliśmy dachy. Nogi moje nieprzyzwyczajone do takiego żaru, bolały mnie tak, jak gdybym chodził po rozgrzanej płycie, a kiedy kładłem łapcie, wytrzymać w nich nie mogłem. Ale to tylko było z początku, potem przywykłem do żaru i wszystko poszło jak po maśle. Żyłem teraz wśród ludzi, dla których praca była obowiązkiem nieuchronnym i którzy pracując, jak pociągowe konie, nie rozumieli nieraz moralnego znaczenia swej pracy i nawet w rozmowie nie używali nigdy wyrazu »praca«; przy nich i ja zamieniłem się w pociągową szkapę, przejmując się coraz bardziej myślą, że to, co robię, jest nieuniknionym obowiązkiem. Przekonanie to ułatwiło mi życie, ratując mnie od wszelkich wątpliwości.
Z początku wszystko mnie zajmowało, wszystko było dla mnie nowem, jak gdybym drugi raz na świat przyszedł. Mogłem sypiać na ziemi, mogłem chodzić boso, wszystko to mnie bawiło. Mogłem się mieszać z tłumem, nie wchodząc nikomu w drogę, a kiedy na ulicy padał koń doróżkarski, biegłem czemprędzej, aby pomódz go podnieść, nie bojąc się o ubranie. A co najważniejsze, to, że się sam utrzymywałem i że nikomu nie byłem ciężarem!
Malowanie dachów, zwłaszcza z naszym pokostem i z naszą farbą uważanem było za bardzo korzystne zajęcie i dlatego ordynarną tą i nudną robotą nie gardzili nawet tacy majstrowie, jak Riedka. W krótkich spodniach, z chudemi, fiołkowemi nogami, chodził po dachu, podobny do bociana i słyszałem nieraz, jak machając pędzlem, ciężko wzdychał i mówił:
— Biada, biada nam grzesznym!
Chodził zaś po dachu równie swobodnie, jak po polu. Pomimo że był chory i blady, jak trup, zwinny był niezrównanie; podobnie, jak młodzi czeladnicy, malował kopułę cerkwi bez rusztowania, tylko za pomocą drabin i powrozów i aż strach brał, gdy stojąc na wysokości, daleko od ziemi, wyprostował się, wyprężył i przemawiał niewiadomo do kogo:
— Mszyce niszczą trawę, rdza — żelazo, a kłamstwo — duszę!
Lub też, myśląc o czemś, odpowiadał głośno własnym dumaniom:
— Wszystko to być może! Wszystko to być może.
Gdy z roboty wracałem do domu, wtedy wszyscy ci, którzy siedzieli pod bramą, na ławkach, wszyscy urzędnicy, chłopcy i ich pryncypałowie rzucali za mną przeróżne uwagi, szydercze i złośliwe, co z początku drażniło mnie i wydawało mi się dziwnem.
— Mały zysk! — dało się słyszeć ze wszystkich stron. — Mały zysk! Malarz! Ochra!
I nikt nie obchodził się ze mną tak niemiłosiernie, jak ci, którzy tak niedawno temu byli prostymi ludźmi i ciężką pracą zdobywali kawałek chleba. W halach, kiedy przechodziłem koło sklepu żelaza, oblewali mnie, jakby przypadkiem wodą, raz rzucili nawet na mnie kijem. A jeden z kupców, siwy staruszek, zaszedł mi drogę i rzekł, patrząc na mnie ze złością:
— Ciebie, błaźnie, nie żałuję! Ojca twego mi żal!
Znajomi, spotykając mnie, mieszali się. Jedni spoglądali na mnie jak na dziwaka i na figlarza, drudzy żałowali mnie, inni zaś nie wiedzieli jak się ze mną zachowywać i ja też zrozumieć ich nie mogłem. Kiedyś spotkałem na bocznej uliczce Aniutę Błagowo. Szedłem właśnie do roboty i trzymałem w ręku dwa długie pędzle i wiadro z farbą. Poznawszy mnie Aniuta zarumieniła się.
— Proszę mi się nie kłaniać na ulicy — rzekła nerwowo, surowo, drżącym głosem, nie podając mi ręki i w oczach jej zabłysły łzy. — Jeśli podług pana wszystko to jest w porządku, to trudno... ale proszę pana przestać mi się kłaniać!
Nie mieszkałem już na Wielkiej Dworjańskiej, lecz na przedmieściu u mojej niańki, Karpowny, dobrej, ale ponurej staruszki, która ciągle przewidywała coś złego, bała się wszystkich snów bez wyjątku i nawet w pszczołach i w osach, wlatujących do jej pokoju upatrywała złośliwość. Zatem i to, że byłem prostym wyrobnikiem, nie wróżyło podług niej również nic dobrego.
— Przepadłeś, mój drogi, ze wszystkiem! — mówiła kiwając głową. — Przepadłeś!
Razem z nią mieszkał wychowaniec jej, Prokop, rzeźnik, mały, niezgrabny człowieczek, mający lat trzydzieści, rudy, z olbrzymimi wąsami. Spotykając się ze mną w sieni, w milczeniu i z szacunkiem ustępował mi z drogi, a jeśli był pijany, wtedy kłaniał mi się, przykładając wszystkie pięć palców do czoła. Wieczorem, gdy jadł kolacyę, słyszałem nieraz przez drewnianą przegródkę, jak jęczał, pijąc jedną szklaneczkę za drugą.
— Mamo! — wołał półgłosem.
— No? — odzywała się Karpowna, kochająca szalenie swego wychowańca. — Co, synku?
— Mogę ci, mamo, łaskę moją okazać. Przez całe twoje ziemskie życie będę cię karmił, przez całą starość twoją na tym padole płaczu, a kiedy umrzesz, sam ci pogrzeb sprawię.
Wstawałem codziennie o wschodzie słońca i kładłem się wcześnie. Jedliśmy wszyscy bardzo dużo; spaliśmy doskonale, ale nie wiem dlaczego tak mi serce w nocy biło. Z towarzyszami żyłem w zgodzie. Wymyślania, przekleństwa, i życzenia w rodzaju tego: »żeby ci oczy wypłynęły«, albo »cholera dotknęła«, trwały cały dzień, ale po za tem nie kłóciliśmy się wcale. Czeladnikom zdawało się, że jestem jakimś religijnym odszczepieńcem i dobrodusznie żartowali ze mnie, mówiąc, że rodzony ojciec mnie się zaparł, a jednocześnie opowiadali, że i oni rzadko zachodzą do świątyni Pańskiej i że niektórzy z nich po dziesięć lat nie chodzili do spowiedzi, a tą rozwiązłość usprawiedliwiali tem, że malarz miedzy ludźmi jest tem, czem kawka między ptakami.
Czeladnicy poważali mnie i obchodzili się ze mną z szacunkiem; im, widocznie podobało się to, że ja nie piję, nie palę, i prowadzę proste stateczne życie. Raziło ich to tylko nieprzyjemnie, że nie biorę udziału w kradzieży pokostu i że nie chodzę do obstalujących prosić o parę groszy na piwo. Kradzież pokostu i farby gospodarzowi była u malarzów w zwyczaju i nie uważano jej za kradzież. Dziwna rzecz, że nawet człowiek tak sprawiedliwy, jak Riedka, odchodząc od roboty, zabierał za każdym razem trochę farby i pokostu. Prosić na piwo nie wstydzili się nawet poważni starcy, posiadający swe własne domy, i wstyd i przykro było patrzeć, gdy czeladnicy tłumnie winszowali jakiejkolwiek miernocie, przed rozpoczęciem pracy i kończąc ją, a otrzymując dwudziestkę pokornie dziękowali.
Z klientami zachowywali się, jak chytrzy dworacy i przypominali mi Szekspirowskiego Poloniusza.
— Chyba będzie deszcz — mówił klient, patrząc na niebo.
— Będzie, z pewnością będzie — potwierdzali malarze.
— Co prawda chmury nie są deszczowe. Chyba nie będzie deszczu.
— Nie będzie, wielmożny panie. Z pewnością nie będzie.
Za plecami tych ludzi wyśmiewali się z nich i kiedy naprzykład widzieli, że jakiś pan, siedząc na ganku, czyta gazetę, mówili:
— Czyta, a jeść niema co.
W domu rodzicielskim nie bywałem wcale. Wracając z roboty, znajdowałem u siebie często karteczki, na których siostra pisała mi o ojcu: to był podczas obiadu niezwykle zamyślonym i nic do ust nie wziął, to chwiał się na nogach, to znów zamknął się w swoim pokoju i nikogo nie przyjmował. Podobne wiadomości martwiły mnie i nieraz nawet kręciłem się w nocy po Wielkiej Dworjańskiej wprost naszego domu, chcąc poznać przez okna, czy nic złego w domu nie zaszło. W niedzielę zawsze przychodziła siostra, ale w sekrecie, jak gdyby nie do mnie, a do niańki. Bywała wtedy strasznie blada, oczy miała zapłakane, i po chwili zalewała się łzami.
— Ojciec nie przeżyje tego! — mówiła. — Jeśli, broń Boże, stanie się z nim co złego, to przez całe życie dręczyć cię będzie sumienie. To straszne, Misaelu! W imieniu nieboszczki matki błagam cię: popraw się!
— Droga, kochana siostro — odpowiadałem — w jaki sposób mam się poprawić, jeśli jestem głęboko przekonany, że postępuję według głosu sumienia? Zrozumże to!
— Ja wiem, że tak jest, ale może by się udało jakoś inaczej to urządzić, tak żeby nikogo nie martwić.
— Och Boże! — wzdychała stara za drzwiami. — Przepadłeś ty już ze wszystkiem!
Pewnego razu, w niedzielę, zupełnie niespodzianie zjawił się u mnie doktór Błagowo. Miał na sobie kitel zarzucony na jedwabną koszulę i wysokie, lakierowane buty.
— Przyszedłem do pana! — zaczął, mocno, po studencku ściskając moją rękę. — Codzień słyszę o panu i oddawna wybieram się tutaj, aby z panem otwarcie porozmawiać. W mieście straszne nudy, niema żywej duszy, niema do kogo ust otworzyć. Matko Przeczysta, jakie straszne gorąco! — mówił dalej, zdejmując kitel.
— Pozwól, kochany panie, trochę porozmawiać.
Ja sam nudziłem się bardzo i oddawna pragnąłem innego towarzystwa, jak malarze. Szczerze też ucieszyłem się z tych odwiedzin.
— Przedewszystkiem muszę panu powiedzieć, że współczuję panu z całego serca i poważam pana za to życie, które prowadzisz. W naszem mieście nie rozumieją pana, ale też niema kto pana zrozumieć, przecież to, za przeproszeniem, z małymi wyjątkami świnie! Ale ja wtedy na pikniku odrazu pana odgadłem. Pan jesteś człowiekiem szlachetnym, uczciwym, pan masz wzniosłą duszę. Szanuję pana i uważam sobie za zaszczyt podać panu rękę! — mówił dalej z uniesieniem. — Żeby tak śmiało i radykalnie zmienić życie, musiałeś pan przebyć bardzo złożony duchowy proces, a chcąc prowadzić dalej to życie i stać niezachwianie na wysokości swych przekonań, musisz pan bezustannie pracować umysłem i sercem. Teraz, powiedz pan, czy pan nie uważa, że gdyby tę siłę woli, to wytężenie, całą tę potęgę zużyć na co innego, naprzykład wykierować się na wielkiego uczonego, lub artystę, to życie pańskie obejmowałoby więcej i głębiej i stałoby się bardziej produkcyjnem w każdem tego słowa znaczeniu?
Rozgadaliśmy się, a gdy się wszczęła rozmowa o pracy fizycznej, wyraziłem następująca myśl: silni nie powinni ujarzmiać słabszych; mniejszość nie powinna być ciężarem dla większości i jak pasożyt, lub pompa wysysać chronicznie najlepszych jej soków, trzeba zatem, żeby wszyscy bez wyjątku — silni i słabi, bogaci i biedni, w równym stopniu brali udział w walce o byt, każdy sam za siebie, a chcąc dojść do tego, niema lepszego środka, jak praca fizyczna, obowiązująca.
— A zatem pan uważa, że pracą fizyczną powinni się zajmować wszyscy ludzie, bez wyjątku?
— Tak.
— A czy pan nie znajduje, że jeśliby wszyscy ludzie, a więc i najlepsi, myśliciele i wielcy uczeni, biorąc udział w walce o byt, zaczęli tracić czas na rozbijaniu gruzu, lub malowania dachów, to mogłoby grozić idei postępu poważnem niebezpieczeństwem?
— Gdzież to niebezpieczeństwo? — zapytałem. — Przecież postęp polega na miłości, na spełnianiu prawa moralności. Jeśli pan nikogo nie ujarzmiarz i dla nikogo nie jesteś ciężarem, jakiegoż innego pragnież postępu?
— Za pozwoleniem! — uniósł się nagle doktór Błagowo, wstając z krzesła. — Za pozwoleniem! Jeżeli ślimak zajmuje się w swej skorupie wyłącznie samym sobą i grzebie się w prawie moralności, to pan nazywa postępem?
— Dlaczegoż grzebię się? — odparłem dotknięty. — Jeśli pan nie żąda, aby bliźni pana karmili, odziewali, wozili, bronili od nieprzyjaciół, to w życiu, które się opiera na niewolnictwie, czyż to już nie jest postępem? Podług mnie to jedyny, prawdziwy postęp i chyba jedyny możebny i potrzebny dla człowieka.
— Granice ogólno-ludzkiego postępu świata leżą w nieskończoności i mówić o jakimś postępie możebnym, ograniczonym naszemi potrzebami, lub też chwilowymi poglądami, to, wybacz pan, jest cokolwiek śmiesznem.
— Jeśli, jak pan mówi, granice postępu leżą w nieskończoności, zatem cel jego jest nieograniczonym — rzekłem. — Żyć i nie wiedzieć dokładnie poco się żyje!
— Niech i tak będzie! Ale owe »nie wiedzieć« mniej jest smutnem, niż wasze »wiedzieć«. Idę po drabinie, którą nazywamy postępem, cywilizacyą, kulturą, idę i idę, nie wiedząc dokładnie dokąd, ale doprawdy dla samej tej cudownej drabiny warto jest żyć; a pan, czy wiesz, poco żyjesz? poto, aby jedni nie ujarzmiali drugich, żeby artysta i ten, który dla niego rozciera farby taki sam mogli mieć obiad. Przecież to jest mieszczańska, kuchenna, szara strona życia i czyż nie jest wstrętnem dla niej tylko żyć? Jeśli jedne robaki pastwią się nad drugimi, to bierz ich dyabli, niech się pożerają, kiedy im z tem dobrze! Nie warto nawet o nich myśleć, przecież one i tak zdechną i zgniją, czy pan je oswobodzisz z niewoli, czy też nie, ale musimy się zastanowić nad tą wielką niewiadomą, która w oddalonej przyszłości całą ludzkość czeka.
Błagowo mówił z zapałem, ale jednocześnie znać było, że zajmuje go jakaś myśl inna zupełnie.
— Siostra pańska już chyba nie przyjdzie — rzekł, patrząc na zegarek. — Była wczoraj u nas i mówiła, że będzie u pana. Pan powtarza ciągle: niewola, służba, jarzmo... — mówił dalej — a przecież to kwestya zupełnie odrębna i wszystkie tego rodzaju zagadnienia ludzkość rozstrzyga stopniowo.
Zaczęliśmy rozprawiać o stopniowości. Powiedziałem, że pytanie, czy czynić dobrze czy źle, każdy sam za siebie rozstrzyga, nie czekając żeby ludzkość doszła do rozwiązania go drogą stopniowego rozwoju. Przytem stopniowość to kij o dwóch końcach. Obok procesu stopniowego rozwoju idei humanitarnych można również zauważyć wzrost innych idei. Prawo poddaństwa upadło, zato rozszerzył się kapitalizm. I w najwyższym rozkwicie idei wyzwolenia, również jak za czasów Batego, większość karmi, odziewa i broni mniejszości, będąc sama głodną, gołą i bezbronną. Taki stan rzeczy zgadza się cudownie z każdym nowym powiewem, z każdym kierunkiem, gdyż sztuka ujarzmienia wydoskonala się stopniowo. Nie drzemy już pasów z naszych służących, ale nadajemy niewoli delikatniejsze kształty, a co więcej umiemy w każdym poszczególnym wypadku znaleźć dla niej usprawiedliwienie. U nas idee ideami, ale gdyby teraz, w końcu dziewiętnastego wieku, można było zwalić na podwładnych wszystkie nasze fizyologiczne nawet funkcye, zrobilibyśmy to z rozkoszą, a potem mówili byśmy naturalnie, chcąc się cokolwiek usprawiedliwić, że jeśli najlepsi ludzie, myśliciele i wielcy uczeni będą marnowali drogocenny czas swój, to idei postępu grozić może poważne niebezpieczeństwo.
Ale oto weszła siostra. Zobaczywszy doktora, zmieszała się, przestraszyła i zaraz zaczęła mówić o tem, że czas jej iść do domu, do ojca.
— Kleopatro Aleksiejewno — odezwał się doktór przekonywająco, przyciskając do serca obie ręce: — co się stanie ojcu, jeśli pani spędzi z bratem i ze mną maleńkie pół godziny?
Był niezwykle prosty i szczery i umiał udzielać innym swego ożywienia. Siostra, zastanowiwszy się przez chwilę, roześmiała się i poweselała nagle, niespodzianie, tak, jak wtedy na pikniku. Poszliśmy w pole i rozłożywszy się na trawie, prowadziliśmy dalej naszą rozmowę, pstrząc na miasto, w którem wszystkie okna zwrócone na zachód, wydawały się złotemi w blasku zachodzącego słońca.
Później, ile razy przychodziła do mnie siostra, zjawiał się Błagowo i oboje witali się jak gdyby spotkanie to było dla nich niespodzianka. Siostra słuchała naszej dyskusyi i miała wtedy twarzyczkę radośnie zachwyconą, wzruszoną i zaciekawioną; zdawało mi się, że otwiera się przed jej oczami nowy, inny świat, którego dawniej nie widywała nawet w marzeniach, a który starała się teraz odgadnąć i zrozumieć. W nieobecności doktora była cicha i smutna i jeśli kiedy płakała, siedząc na mojem łóżku, to już nie chciała powiedzieć dlaczego.
W sierpniu Riedka kazał nam wybierać się na linię. Na dwa dni przed tą wyprawą za miasto, przyszedł do mnie ojciec. Usiadł i nie spiesząc się, nie patrząc na mnie, obtarł swą czerwoną twarz, potem wyjął z kieszeni nasz miejski Wiestnik i wolno, akcentując każdy wyraz, przeczytał wiadomość, że mój rówieśnik, syn dyrektora banku państwa dostał miejsce naczelnika oddziału w izbie skarbowej.
— A teraz spójrz na siebie — rzekł, składając gazetę — nędzarz, oberwaniec, łotr! Nawet mieszczanie i chłopi otrzymują jakieś wykształcenie, żeby się wykierować na ludzi, a ty, Połozniew, potomek ludzi znakomitych, szlachetnych, rzucasz się w błoto! Ale ja nie po to przyszedłem, żeby prowadzić z tobą rozmówki, ja już na tobie krzyż postawiłem — mówił dalej przyciszonym głosem. — Przyszedłem, żeby się dowiedzieć, gdzie jest twoja siostra, łajdaku? Wyszła z domu podczas obiadu, a teraz godzina ósma, a jej jeszcze niema. Często wychodzi, nic mi o tem nie mówiąc, coraz mniej ma dla mnie szacunku, ja widzę w tem niegodziwy, podły twój wpływ. Gdzie ona jest?
W rękach trzymał znany mi dobrze parasol, straciłem głowę i wyprostowałem się, czekając, kiedy ojciec bić mnie zacznie, ale on, zauważył spojrzenie, które rzuciłem na parasol i widocznie pomiarkował się.
— Żyj, jak ci się podoba! — rzekł. — Pozbawiam cię mego błogosławieństwa!
— Ojcze Niebieski! — mruczała niańka za drzwiami. — Biedny ty, nieszczęśliwy! Och, serce moje przeczuwa!
Pracowałem na linii. Przez cały sierpień padały nieprzerwanie deszcze, było pochmurno i chłodno; z pola nie zwozili zboża, a w większych gospodarstwach, gdzie kosili maszynami, pszenica nie leżała w stertach, tylko w snopach i pamiętam, jak te nędzne snopy stawały się coraz czarniejszymi i ziarno w kłosach porastało. Trudno było pracować, ulewa niszczyła każdą naszą robotę. W stacyjnych budynkach nie było nam wolno ani mieszkać, ani spać, i szukaliśmy schronienia w brudnych, wilgotnych, glinianych lepiankach, w których latem przebywała »czugunka«, ale w nocy oka zmrużyć nie mogłem, tak było zimno i po mojej twarzy pełzały stonogi. Gdyśmy pracowali przy mostach, wieczorem napadała na nas tłumnie »czugunka«, dla której bicie malarzy stanowiło rodzaj sportu. Bili nas, wykradali nam pędzle i chcąc nas rozzłościć i pobudzić do kłótni, psuli naszą robotę, mazali naprzykład budki zieloną farbą. W dodatku do wszystkich naszych bied, Riedka zaczął nam płacić bardzo nieregularnie. Wszystkie malarskie roboty na oddziale zdane były na dozorcę, ten powierzył je innemu, który ostatecznie zdawał rachunki Riedce, wymawiając sobie dwadzieścia procent. Praca sama przez się nie była zbyt korzystną, deszcze nam przeszkadzały, traciliśmy bardzo dużo czasu, a Riedka powinien był płacić czeladnikom codziennie. Zgłodniali malarze o mało go nie bili, nazywali go pijawką, Judaszem, a on, biedak, wzdychał, zrozpaczony wznosił ręce do nieba i co chwila biegał do Czeprakowej po pieniądze.
Nadeszła dżdżysta, brudna, ponura jesień. Nastało bezrobocie i nieraz po trzy dni siadywałem w domu, nic nie robiąc lub też wykonywałem różne nie malarskie prace, naprzykład woziłem taczkami ziemię, zaco dostawałem czterdzieści groszy na dzień. Doktór Błagowo wyjechał do Petersburga. Siostra nie przychodziła już do mnie. Riedka leżał w domu chory, oczekując lada dzień śmierci.
Jesiennym był też nastrój ogólny. Być może, że odkąd zostałem wyrobnikiem, widziałem tylko złe strony naszego miasta, ale doprawdy co chwila odkrywałem coś, co mnie wprost doprowadzało do rozpaczy: Tych z moich współobywateli, o których nie miałem dawniej wyrobionego zdania; lub którzy wydawali się być ludźmi porządnymi, uważałem teraz za natury nizkie, okrutne, zdolne do wszelkiej podłości. Nas, ludzi prostych, oszukiwali, obdzierali, kazali nam całemi godzinami wyczekiwać na siebie w zimnych przedpokojach, lub w kuchni, obrażali nas i obchodzili się z nami bardzo grubiańsko. Pewnego razu tapetowałem w klubie czytelnię i dwa sąsiednie pokoje; płacili mi siedem kopiejek od rolki, ale kazali policzyć po dwanaście kopiejek; a gdy odmówiłem, wtedy jakiś przystojny mężczyzna, w złotych okularach, prawdopodobnie ktoś z zarządu klubu, rzekł do mnie:
— Jeśli się jeszcze raz, błaźnie jakiś, odezwiesz, to dostaniesz w mordę.
A kiedy lokaj szepnął, że jestem synem architekty Połozniewa, zmieszał się, zaczerwienił się, ale po chwili znów rzekł:
— A niech go dyabli wezmą!...
W sklepach sprzedawali nam, robotnikom, zgniłe mięso, stęchłą kaszę i zleżałą herbatę; w kościele pchała nas policya, w szpitalach okradali nas felczerzy i dozorczynie, a jeżeli, nie mając na to, nie dawaliśmy im łapówek, podawali nam obiad na brudnych naczyniach; na poczcie pierwszy lepszy urzędniczyna obchodził się z nami, jak ze zwierzętami i krzyczał na nas wściekle: — »Czekaj! Gdzie leziesz?« Nawet psy podwórzowe — i te nieprzyjaźnie na nas patrzyły i rzucały się na nas ze złością. Ale co mnie najwięcej drażniło na mojem nowem stanowisku, to zupełny brak sprawiedliwości, to, co lud określa słowami: »O Bogu zapomnieli«. Rzadko przeszedł dzień bez oszustwa. Oszukiwali kupcy, sprzedający nam pokost, i dozorcy i czeladnicy i nawet klienci. Rozumie się, że o tem, aby nam przyznali jakiekolwiek prawa, mowy być nie mogło, a o zarobione przez nas pieniądze musieliśmy prosić, jak o jałmużnę, stojąc bez czapki przed schodami ganku.
Tapetowałem w klubie jeden z pokojów, sąsiadujących z czytelnią; wieczorem, gdy już miałem odejść, weszła do pokoju córka inżyniera Dołżykowa z paczką książek w ręku.
Ukłoniłem jej się.
— Dobry wieczór! — rzekła, poznając mnie i wyciągając rękę. — Bardzo się cieszę, że pana widzę.
Uśmiechała się i oglądała z ciekawością, choć z pewnem wahaniem moją bluzę, wiadro z klajstrem, tapety, rozłożone na podłodze; zmieszało mnie to, a i jej zrobiło się nieprzyjemnie.
— Przepraszam, że ja tak na pana patrzę — rzekła. — Tak dużo o panu słyszałam. Zwłaszcza od doktora Błagowo, on poprostu zakochał się w panu. Z siostrą pańską zaznajomiłam się, bardzo miłe i sympatyczne dziewczę, ale nie mogłam jej przekonać, twierdząc, że w pańskiem życiu niema nic tak strasznego. Przeciwnie, jesteś pan teraz najbardziej interesującym człowiekiem w mieście.
Spojrzała powtórnie na wiadro z klajstrem, na tapety i mówiła dalej:
— Prosiłam doktora Błagowo, aby mnie z panem zaznajomił, ale widocznie nie zdążył już przed wyjazdem, lub też może zapomniał. Jakkolwiekbądź, my się przecie znamy i gdyby pan zechciał zajść kiedy do mnie, byłabym panu bardzo wdzięczną. Takbym rada pogadać trochę! Ja jestem prostą dziewczyną — dodała, podając mi rękę — przedemną nie będziesz się pan krępował. Ojca niema, wyjechał do Petersburga.
Poszła do czytelni, szeleszcząc suknią, a ja powróciwszy do domu, długo nie mogłem zasnąć.
Podczas tej niewesołej jesieni jakaś poczciwa istota, chcąc widocznie ułatwić mi życie, przysyłała mi od czasu do czasu to herbaty i cytryn, to pieczeni, to smażonych jarząbków. Karpowna mówiła, że to wszystko przynosi jakiś żołnierz, ale od kogo — niewiadomo; tenże żołnierz wypytywał się o moje zdrowie, o to, czy codzień jem obiad i czy mam ciepłe ubranie. Gdy nadeszły mrozy, podczas mojej nieobecności przysłano mi przez żołnierza miękki, wełniany szalik, od którego rozchodził się delikatny, ledwie uchwytny zapach perfum, i wtedy domyśliłem się, kto był moją dobrą wróżką. W szaliku czuć było konwalie, ulubione perfumy Aniuty Błagowo.
Gdy nastała zima, było coraz więcej roboty, zrobiło się weselej. Riedka znów odzyskał siły i pracowaliśmy razem w cerkwi cmentarnej, przy złoceniu ikon. Była to robota czysta, spokojna, a przytem niemała. Przez jeden dzień można było jednak dużo zrobić, czas schodził prędko, prawie niedostrzegalnie. Nie było ani kłótni, ani śmiechu, ani głośnych rozmów. Samo miejsce zmuszało nas do zachowania ciszy i skupienia i budziło w nas ciche, poważne myśli. Zajęci pracą staliśmy, lub siedzieliśmy nieruchomo, jak figury; cisza była niczem niezakłócona, taka, jaka jest właściwa cmentarzom, i jeśli upadło które z narzędzi lub zaskwierczało światło w lampce, dźwięki te rozlegały się głucho i ostro — i z przestrachem oglądaliśmy się dokoła. Po długiej ciszy rozlegało się jakieś brzęczenie, jak gdyby przelatywały pszczoły: to w przedsionku nucili wolno, półgłosem chłopcy; lub też malarz, rysujący na kopule gołębia wśród złotych gwiazd, zaczynał cicho gwizdać i spostrzegłszy to, umilkł; czasem Riedka odpowiadając swym myślom, mówił z westchnieniem: »Wszystko to być może! Wszystko to być może!«, lub też rozlegał się nad naszemi głowami powolny, żałosny głos dzwonu i malarze robili sobie szeptem uwagę, że pewno niosą do grobu bogatego nieboszczyka...
Dni całe spędzałem w tej ciszy, w zmroku cerkiewnym, a wieczorami grałem w bilard, lub też chodziłem do teatru na galeryę, w nowem kortowem ubraniu, które kupiłem z zarobionych pieniędzy. U Ażoginych rozpoczęto już przedstawienia i koncerty; dekoracye malował już teraz tylko Riedka. Opowiadał mi treść sztuk i żywych obrazów i słuchałem go z zazdrością. Coś mnie ciągnęło do tych prób, ale nie decydowałem się na to, aby pójść do Ażoginych.
Na tydzień przed Bożem Narodzeniem przyjechał doktór Błagowo. I znów rozpoczęliśmy nasze dyskusye, a wieczorem graliśmy w bilard. Podczas gry zdejmował tużurek, rozpinał na piersi koszulę i wogóle starał się, nie rozumiem dlaczego, nadać sobie pozory skończonego pijaka. Pił niewiele, ale hałaśliwie, i robił co mógł, aby w ohydnej restauracyi, jaką naprzykład była »Wołga«, wydać przez jeden wieczór do dwudziestu rubli.
I znów zaczęła mnie odwiedzać siostra; spotykając się oboje udawali zdziwienie, ale po jej radosnem, onieśmielonem spojrzeniu łatwo było poznać, że schadzki te nie były przypadkowemi. Pewnego razu, gdy wieczorem graliśmy w bilard, doktór rzekł do mnie:
— Słuchaj pan, dlaczego pan nie bywasz u Dołżykówny? Pan nie zna Maryi Wiktorówny, to mądra, prosta i dobra kobieta.
Opowiedziałem mu, jakiego tam na wiosnę doznałem przyjęcia u inżyniera.
— Głupstwo! — roześmiał się doktór. — Z inżynierem jest co innego, a z nią co innego. Doprawdy, nie obrażaj jej pan, zajdź pan do niej koniecznie. Wiesz pan co, idźmy do niej jutro na wieczór. Dobrze?
Przekonał mnie. Nazajutrz, trochę wzruszony, udałem się do Dołżykówny. Lokaj nie wydał mi się już tak pysznym i strasznym, meble taką niedoścignioną rozkoszą, jak tego rana, kiedy zanosiłem do inżyniera mą prośbę. Marya Wiktorówna czekała na mnie i przyjęła mnie jak starego znajomego, silnie i przyjaźnie ściskając mi rękę. Była w szarem, sukiennem ubraniu z szerokimi rękawami, a fryzurę nosiła taką, jaką u nas w mieście nazywali rok temu: »psiemi uszami«. Włosy ze skroni były zaczesane na uszy i przez to twarz Maryi Wiktorówny stała się jakby szerszą i ona sama wydała mi się tym razem bardzo podobną do ojca, który miał twarz szeroką, rumianą i w wyrazie coś stangreckiego. Marya była piękną i okazałą, ale wyglądała na jakie trzydzieści lat, choć nie miała więcej nad dwadzieścia pięć.
— Kochany doktór, jakże mu jestem wdzięczną! — mówiła, podając mi krzesło. — Gdyby nie on, pan nie przyszedłby z pewnością do mnie. Ja się tak nudzę śmiertelnie! Ojciec wyjechał i zostawił mnie samą, a ja już nie wiem co robić.
Potem zaczęła się mnie wypytywać, ile zarabiam, gdzie teraz pracuję, gdzie mieszkam.
— Pan się utrzymujesz tylko z tego, co pan zarabia? — zapytała.
— Tak.
— Szczęśliwy człowiek! — rzekła z westchnieniem Dołżykówna. — Zdaje mi się, że wszystko złe w życiu pochodzi z bezczynności, z nudów, z jakiejś pustki w duszy i jest to nieuniknionem, z chwilą, gdy się przyzwyczaimy żyć z cudzej pracy. Niech pan nie myśli, że to jest poza z mej strony, ja panu mówię to, co myślę: nie jest ani zabawnie, ani przyjemnie być bogatym. Zyskajcie przyjaciół niesprawiedliwem bogactwem — mówią — gdyż w rzeczywistości sprawiedliwego bogactwa niema i być nie może.
Rzuciła zimne, poważne spojrzenie na meble, jak gdyby chciała obliczyć ich wartość i mówiła dalej:
— Wygody i udogodnienia posiadają moc czarodziejską: z czasem przyciągają ludzi z prawdziwym hartem duszy. Niegdyś żyliśmy oboje z ojcem bardzo skromnie, a teraz, widzi pan jak jest. Czy to słyszane rzeczy — odezwała się po chwili, wzruszając ramionami — przecież my wydajemy do dwudziestu tysięcy rocznie! W zaklętej prowincyi!
— Trzeba się zapatrywać na różne udogodnienia życiowe jako na przywilej kapitalistów i ludzi wykształconych — odparłem — i zdaje mi się, że można je połączyć z każdą pracą, nawet z najcięższą i najbrudniejszą. Ojciec pani jest człowiekiem bogatym, jednakże, sam mówi, że musiał służyć jako maszynista i jako prosty wyrobnik.
Dołżykówna uśmiechnęła się i wstrząsnęła niedowierzająco głową.
— Tatuś je czasem okruszyny z chleba maczane w kwasie — rzekła. — Dla zabawy, dla zaspokojenia kaprysu!
W przedpokoju rozległ się głos dzwonka. Wstała.
— Ludzie wykształceni i bogaci powinni pracować, tak jak wszyscy — mówiła dalej: — a jeśli są w życiu jakie udogodnienia, to również wszyscy powinni z nich korzystać. No, Bóg z nią, z tą całą filozofią. Niech mi pan opowie co wesołego. Opowiedz pan co o malarzach. Jacy oni są? Czy zabawni?
Wszedł doktór. Zacząłem opowiadać o malarzach, ale nieprzyzwyczajony do prowadzenia rozmowy, mieszałem się co chwila, mówiłem, jak etnograf, poważnie i nudnie. Doktór przytoczył również kilka anegdot z życia rzemieślników. Przechylał się to w jedną, to w drugą stronę, płakał, padał na kolana i nawet udając pijanego, położył się na podłodze. Była to doskonała aktorska gra i Marya Wiktorówna, patrząc na niego, śmiała się do łez prawie. Potem zasiadł do fortepianu i zaczął śpiewać swym miłym, wysokim tenorem, a Marya Wiktorówna stała przy nim, wybierała co on miał śpiewać i poprawiała go, gdy fałszował.
— Słyszałem, że pani też śpiewa — zapytałem.
— Też! — krzyknął doktór. — Przecież pani jest doskonałą śpiewaczką, artystką, a pan mówisz — też! A toś się pan wyrwał!
— Kiedyś zajmowałam się tem poważnie — odpowiedziała na moje pytanie — ale teraz i to zarzuciłam.
Siedząc na nizkiej kanapce opowiadała nam o swojem życiu w Petersburgu, mówiła o znanych śpiewakach, naśladowała ich głosy i sposób śpiewania; rysowała w albumie portret doktora, potem mój portret, rysunek był zły, ale obaj wyszliśmy podobni. Śmiała się, figlowała, swawoliła, ale z tem wszystkiem bardziej jej było do twarzy, niż z rozmowami o niesprawiedliwem bogactwie; zdaje mi się, że ona nie traktowała poważnie tej kwestyi, a tylko poruszyła ją, jakby przedrzeźniając kogoś. Była to znakomita artystka komiczna. Porównywałem ją w myśli z naszemi paniami, i nawet piękna, ślicznie zbudowana Aniuta Błagowo nie wytrzymywała porównania; różnica była tak wielka, jak pomiędzy ładną, hodowaną w cieplarni różą i dzikim głogiem.
Usiedliśmy do kolacyi. Doktór i Marya Wiktorówna pili czerwone wino, szampan i czarną kawę z koniakiem; uderzali się kieliszkami, pili na cześć przyjaźni, rozumu, postępu, swobody i nie upili się, a tylko poczerwienieli i śmiali się bez powodu, do łez prawie. Nie chcąc się wydać nudnym, piłem i ja czerwone wino.
— Utalentowane, bogato obdarzone natury — mówiła Dołżykówna — wiedzą, jak żyć powinni i idą drogą swego przeznaczenia; przeciętni zaś ludzie, tacy naprzykład, jak ja, nic nie wiedzą i sami nic zrobić nie mogą; jedyna rzecz, która im pozostaje to jest wyśledzić jakikolwiek głęboki, społeczny kierunek i płynąć tam, gdzie prąd poniesie.
— Czyż można wyśledzić to, czego zupełnie niema? — zapytał doktór.
— Nie, bo my wogóle nic nie widzimy.
— Czyż tak? Społeczne kierunki, to jest najświeższy wymysł literacki. W rzeczywistości wcale ich niema.
Zaczęła się ożywiona dyskusya.
— Nie było i nie będzie u nas nigdy głębszych społecznych kierunków — mówił głośno doktór. — Mało to rzeczy wymyśliła ta nowa literatura! Głosi o jakichś inteligentnych pracownikach wśród włościan, a przeszukajmy nasze wsie, znajdziemy w nich jakiegoś jegomościa w marynarce, albo w czarnym tużurku, który w jednym wyrazie »jeszcze« potrafi zrobić cztery błędy. Życie kulturalne jeszcze się u nas nie zaczęło. Panuje to samo ździczenie, ta sama gburowatość, ta sama znikomość, co i przed pięciuset laty. Kierunki, prądy, jakież to wszystko małe, nędzne, związane z prywatą, z groszowymi interesami, czyż można poważnie się na nie zapatrywać? Jeśli się pani zdaje, że wyśledziła głęboki społeczny kierunek i idąc za nim, poświęci pani życie podobnym zadaniom, jak wyzwolenie robaków z niewoli, lub powstrzymanie się od jedzenia wołowych kotletów, to winszuję pani. Uczyć się powinniśmy, uczyć i uczyć, jeszcze czas na społeczne kierunki, jeszcześmy do nich nie dorośli i prawdę powiedziawszy, nic z nich nie rozumiemy.
— Pan nie rozumie, a ja rozumiem — rzekła Marya Wiktorówna. — Święty Boże, jakiż pan dziś nudny!
— Naszem zadaniem jest uczyć się i uczyć, starać się posiąść możliwie dużo wiadomości, gdyż poważne kierunki społeczne opierają się na wiedzy i szczęście przyszłego człowieka leży tylko w nauce. Piję więc na cześć nauki.
— Jedno tylko wiemy na pewno: trzeba urządzić życie jakkolwiek inaczej — rzekła Marya Wiktorówna, po chwili milczenia — takie życie jakie było dotychczas nic nie jest warte: Nie, lepiej o niem nie mówmy.
Gdyśmy wychodzili, zegar bił godzinę drugą.
— Cóż, podobała się panu? — zapytał doktór. — Wspaniała, nieprawdaż?
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia jedliśmy u Dołżykówny obiad, a później przez cały czas Świąt chodziliśmy do niej niemal codziennie. Oprócz nas nikt u niej nie bywał i prawda, że prócz mnie i doktora w całem mieście nie miała znajomych. Przeważnie spędzaliśmy czas na rozmowach; czasem przynosił doktór jakąś książkę, lub dziennik i czytał nam głośno. Był to istotnie jeden z najbardziej wykształconych ludzi, jakich znałem. Trudno mi osądzić, czy on dużo umiał, ale to jedno wiem, że objawiał swoją wiedzę, chcąc ażeby i inni ją poznali. Mówiąc o czemś z dziedziny medycyny, nie był podobnym do żadnego z naszych miejskich lekarzy, a jednak robił ogromne wrażenie i słuchając go, myślałem, że gdyby chciał, mógłby zostać prawdziwym uczonym. To też był to jedyny człowiek, wywierający wtedy na mnie poważny wpływ. Obcując z nim i czytając książki jakie mi pożyczał, zacząłem coraz bardziej odczuwać potrzebę nauki, któraby mi ułatwiła moją niewesołą pracę. Już teraz wydawało mi się dziwnem, że był czas, gdy nie wiedziałem, naprzykład, że świat cały składa się z sześćdziesięciu pierwiastków, że nie wiedziałam czem jest pokost, czem są farby i mogłem się obejść bez tych wiadomości. Znajomość z doktorem i moralnie mnie podniosła. Często sprzeczałem się z nim i chociaż zwykle zostawałem przy swoich przekonaniach, zawsze, dzięki niemu, zdawałem sobie coraz jaśniej sprawę, że nie wszystko dokładnie rozumiałem i odtąd starałem się wyrobić w sobie możliwie określone pojęcia, żeby żyć w zgodzie z własnem sumieniem.
Jednakże ten wykształcony i miły człowiek w mieście nie uchodził bynajmniej za doskonałość. Miał zwyczaj sprowadzać każdą rozmowę do kłótni, w jego dźwięcznym tenorze i w jego uprzejmości było zawsze coś ordynarnego, a kiedy zdejmował tużurek i zostawał w samej jedwabnej koszuli, lub kiedy w restauracyi rzucał kelnerowi na piwo, wtedy miałem zawsze wrażenie, że kultura kulturą, ale od czasu do czasu odzywa się w nim Tatar.
Na Trzech Króli odjechał znów do Petersburga. Wyjechał rano, a popołudniu przyszła do mnie siostra. Nie zdejmując futra i czapki, siedziała, nie mówiąc ani słowa, bardzo blada, wpatrzona w jeden punkt. Widać było, że walczy z jakąś chorobą.
— Czy ty się zaziębiłaś? — zapytałem.
Oczy jej napełniły się łzami, wstała i poszła do Karpowny, nie odpowiadając mi wcale, jakby obrażona. Chwilę później słyszałem, jak mówiła tonem, gorzkiej wymówki:
— Nianiu, poco ja dotychczas żyłam? Poco? Powiedz, czy młodość moja nie jest zmarnowana? W najlepszych latach życia wiedzieć tylko to, że mam zapisać wydatki, rozlać herbatę, zliczyć kopiejki, bawić gości i wierzyć w to, że niema nic lepszego na świecie! Nianiu, zrozum, że i ja mam ludzkie żądania i ja chcę żyć, a tymczasem zrobili ze mnie klucznicę. Przecież to straszne, straszne!
Rzuciła klucze ze złością i upadły w moim pokoju. Były to klucze od kredensu, od spiżarni, od piwnicy i od pudełka z herbatą, te same klucze, które kiedyś nosiła moja matka.
— Ach! Och! Boże miłosierny! — biadała staruszka. — Święci Pańscy!
Idąc do domu, siostra weszła do mego pokoju, podniosła klucze i rzekła:
— Przebacz mi. Od jakiegoś czasu dzieje się ze mną coś dziwnego.
Pewnego razu, wracając późnym wieczorem od Maryi Wiktorówny, zastałem w swoim pokoju młodego rewirowego, ubranego w nowy mundur; siedział przy stole i przeglądał książkę.
— Nakoniec! — rzekł, wstając i przeciągając się. — Ja już trzeci raz do pana przychodzę. Gubernator kazał, żebyś się pan stawił u niego, jutro, o godzinie dziewiątej rano. Tylko bez zawodu.
Kazał mi się podpisać, jako że istotnie spełnię rozkaz gubernatora i wyszedł. Późno odwiedziny rewirowego i niespodziane wezwanie gubernatora podziałały na mnie przygniatająco. Został mi od dzieciństwa paniczny strach przed żandarmami, policyantami, sędziami i teraz dręczył mnie niepokój, jak gdybym rzeczywiście był winnym. Nie mogłem usnąć. Niańka i Prokop również byli przestraszeni i oboje oka zmrużyć nie mogli. W dodatku niańkę bolało ucho, jęczała i nawet kilkakrotnie rozpłakała się z bólu. Słysząc, że ja nie śpię, Prokop wszedł ostrożnie do mnie ze szklaneczką i usiadł przy stole.
— Powinien pan napić się pieprzówki — rzekł po namyśle. — Jakąkolwiek masz pan biedę, napijesz się, to i przejdzie. Dobrze by też było gdyby matka nalała sobie pieprzówki do ucha, bardzo by jej to pomogło.
O trzeciej poszedł do rzeźni po mięso. Wiedziałem, że już spać nie będę, a chcąc sobie choć trochę skrócić czas do godziny dziewiątej, poszedłem razem z nim. Nieśliśmy latarnie, a synek jego, Mikołajek, wyrostek trzynastoletni, z twarzą pokrytą sińcami od częstych uderzeń, z wyglądem skończonego łotra, jechał w saniach za nami, popędzając konie zachrypniętym głosem.
— A to chyba gubernator karać pana będzie — mówił po drodze Prokop. — Jest nauka gubernatorska, jest klasztorna, jest oficerska, jest doktorska, każdy stan wymaga nauki. A pan nie trzyma się swojej nauki i na to pozwolić panu nie mogą.
Rzeźnia była za cmentarzem i dotychczas widziałem ją tylko zdaleka. Były to trzy ponure szopy, ogrodzone szarym płotem, a gdy wiał wiatr, w lecie, w upalne dni rozchodził się stąd przykry zapach. Wchodząc na podwórze nie dostrzegłem po ciemku owych szop; napotykałem co krok konie i sanie puste, lub już napełnione mięsem, chodzili ludzie z latarkami w rękach i kłócili się w przeraźliwy sposób. Wymyślali też i Prokop i Mikołajek, równie ohydnych używając wyrazów i w powietrzu rozlegał się przeraźliwy hałas kłótni, kaszlu i rżenia koni.
Czuć było zabite zwierzęta i nawóz. Śnieg topniejąc, mieszał się z błotem, i zdawało mi się, że stąpam po kałużach krwi.
Nałożywszy pełne sanie mięsa, pojechaliśmy na rynek do jatki. Dniało. Szły jedna za drugą kucharki i otyłe damy w salopach. Prokop, z toporkiem w ręku, w białym fartuchu, obryzganym krwią, klął, żegnając się przed kościołem, krzyczał tak głośno, że się rozlegało na całym rynku, zapewniając, że sprzedaje mięso po cenie kosztu, a nawet taniej. Oszukiwał na wadze, źle wydawał resztę, kucharki widziały to dobrze, ale ogłuszone jego krzykiem, nie protestowały, a tylko przezywały go katem. Podnosząc swój straszny topór i opuszczając go, przybierał nienaturalne pozy, za każdym razem z dzikim wyrazem twarzy wydawał okrzyk »hek!«, bałem się tak, jak gdyby istotnie miał komuś odrąbać głowę, lub rękę.
Przesiedziałem w jatce całe rano i gdy później poszedłem do gubernatora, futro moje przesiąknięte było zapachem krwi i mięsa. Miałem uczucie, jak gdybym z czyjegoś rozkazu szedł z oszczepem na niedźwiedzia. Przypominam sobie owe wysokie schody, pokryte pasiastym dywanem, i młodego urzędnika we fraku ze świecącymi guzikami, który, milcząc, wskazał mi obiema rękami drzwi i pobiegł mnie zameldować. Wszedłem do sali wspaniale umeblowanej, ale zimno i niesmacznie, nieprzyjemnie zwłaszcza raziły oczy wysokie i wązkie lustra, umieszczone pomiędzy oknami i jaskrawo żołte portyery i firanki; znać było, że gubernatorowie się zmieniali, ale umeblowanie pozostało to samo. Młody urzędnik wskazał mi powtórnie obiema rękami na drzwi, skierowałem się więc w stronę wielkiego, zielonego stołu, przy którym siedział wojskowy z orderem Włodzimierza na piersiach.
— Panie Połozniew — rzekł, trzymając w ręku jakiś list i otwierając usta tak szeroko i okrągło, jak gdyby wymawiał literę o — prosiłem, abyś pan przyszedł, gdyż muszę panu oznajmić co następuje. Zacny i powszechnie szanowany ojciec pański niejednokrotnie ustnie i piśmiennie, zwracał się do marszałka szlachty, prosząc, aby pana do siebie wezwał i przedstawił panu jak niestosownem jest postępowanie pańskie i jak niezgodnem z tytułem szlachcica, który pan masz zaszczyt nosić. Aleksander Pawłowicz mniemając słusznie, że życie pana może być zgorszeniem dla innych, i uważając, że samo dowodzenie tego panu nie wystarcza i że tu jest niezbędnem wmieszanie się władzy administracyjnej, podał mi oto piśmienne postanowienie co do pana, a ja je w zupełności podzielam.
Mówił to wszystko cicho, poważnie, wyprostowany, jak gdybym ja był jego naczelnikiem i patrzał na mnie zupełnie nie surowo. Twarz jego była zwiędła, pokryta zmarszczkami, pod oczami skóra tworzyła fałdy, włosy miał uczernione i w ogóle, z powierzchowności jego trudno było poznać, czy ma czterdzieści, czy sześćdziesiąt lat.
— Mam nadzieję — mówił dalej — że pan potrafisz ocenić delikatność czcigodnego Aleksandra Pawłowicza, który nie zwrócił się do mnie oficyalnie, lecz prywatnie. Ja też nie wzywam pana drogą oficyalną, i rozmawiam z panem, jako szczery wielbiciel pańskiego ojca. A więc, proszę pana, albo zmienić tryb życia i wrócić do zajęcia odpowiedniego dla pańskiego stanu, albo też zechce pan dla uniknięcia zgorszenia, przesiedlić się w strony, gdzie pana nie znają i gdzie pan możesz robić, co się panu podoba. W przeciwnym razie będę zmuszonym uciec się do surowych środków.
Przez parę sekund stał z otwartemi ustami i milcząc, patrzał na mnie.
— Czyś pan wegetaryanin? — zapytał.
— Nie, ekscelencyo, jem mięso.
Usiadł i wyciągnął rękę po jakiś papier: ukłoniłem się i wyszedłem.
Przed obiadem nie warto już było iść do roboty. Wróciłem do domu, aby się trochę przespać, ale usnąć nie mogłem; męczyły mnie nieprzyjemne, bolesne uczucia, jakich doznałem w rzeźni, a potem u gubernatora i nareszcie, doczekawszy się wieczora, poszedłem do Maryi Wiktorówny. Opowiedziałem jej moją ranną wizytę, a ona patrzała na mnie niedowierzająco, i nagle roześmiała się wesoło, głośno, donośnie, tak jak śmiać się mogą tylko dobrzy, skłonni do śmiechu ludzie.
— Ach, gdyby to tak opowiedzieć w Petersburgu! — rzekła, przewracając się prawie ze śmiechu i przechylając głowę przez poręcz krzesła. — Gdyby to można było opowiedzieć w Petersburgu!
Od tej pory widywaliśmy się często: czasem i dwa razy na dzień. Prawie codziennie przyjeżdżała po obiedzie na cmentarz i czekając tam na mnie odczytywała napisy na krzyżach i na nagrobkach; niekiedy wchodziła do cerkwi i stojąc przy mnie, przyglądała się mej robocie. Cisza, naiwne pomysły malarzy i złotników, filozofia Riedki, to, że ja na zewnątrz niczem się nie różniłem od innych rzemieślników i pracowałem tak jak oni, w kamizelce i w spodniach, i że mówili do mnie »ty«, to wszystko było dla niej czemś nowem i zajmowało ją.
Pewnego razu zawołał jeden z malarzy, rysujący na suficie gołębia:
— Misaelu, podaj mi farbę!
Zaniosłem mu farbę, a kiedy spuszczałem się na dół po cienkiem rusztowaniu, patrzała na mnie, wzruszona do łez i uśmiechała się.
— Jaki pan miły! — rzekła.
Z dziecinnych lat moich zostało mi wspomnienie, jak z domu jednego z naszych bogaczów uciekła z klatki zielona papuga i potem piękny ten ptak łaził przez cały miesiąc po mieście, przelatując leniwie z ogrodu do ogrodu, samotny, nie mający przytułku. Marya Wiktorówna przypominała mi tę papugę.
— Ja doprawdy nie mam gdzie pójść, jeśli nie przychodzę na cmentarz — mówiła do mnie ze śmiechem. — Miasto stało mi się wstrętnem. U Ażoginych czytają, śpiewają, plotkują, znieść ich nie mogę od pewnego czasu; pańska siostra jest odludkiem, M-lle Błagowo znienawidziła mnie, teatru nie lubię. Cóż ja pocznę, nieszczęśliwa?
Przychodząc do niej przynosiłem z sobą zapach farby i terpentyny, ręce miałem prawie czarne — i to się jej podobało; prosiła też, abym przychodził do niej w mojem zwykłem, robotniczem ubraniu, ale w salonie ubranie to raziło mnie i krępowało, jak gdybym był w mundurze; to też idąc tam, kładłem zawsze moje nowe kortowe ubranie. Gniewało ją to.
— Przyznaj się pan, żeś pan jeszcze nie zupełnie przyzwyczajony do swego obecnego stanowiska — rzekła pewnego razu. — Ubranie wyrobnika dokucza panu, czujesz się pan w niem nieswojsko. Niech pan powie, czy to nie dlatego, że pan pracujesz bez przekonania i że praca ta nie daje panu zadowolenia? Sam rodzaj pracy, który pan wybrałeś, to pańskie smarowanie, czyż ono pana zadawalnia? — zapytała ze śmiechem. — Wiem, że pomalowanie upiększa przedmioty i czyni je trwalszymi, ale przecież przedmioty te są własnością mieszczan, bogaczów i w rzeczywistości są zbytkiem. Po za tem pan sam mówiłeś nieraz, że każdy powinien zdobywać sobie chleb własnemi rękami, a pan nie zdobywa chleba, tylko pieniądze. Dlaczegoż się pan nie trzymasz tego słowa w dosłownem jego znaczeniu? Powinno się zdobywać chleb, a zatem trzeba orać, siać, kosić, młócić, lub wogóle robić coś takiego, co stoi w ścisłym związku z wiejskiem gospodarstwem, naprzykład paść krowy, uprawiać ziemię, budować chaty...
Marya Wiktorówna otworzyła szafę stojąca przy biurku i mówiła dalej:
— Mówię panu to wszystko, chcąc odkryć panu moją tajemnicę. Voilà! Oto moja wiejsko-gospodarska biblioteka. Jest tu i pole i ogród i sad i obora i pasieka. Pochłaniam to wszystko i w teoryi nauczyłam się już tego. Moje najgorętsze pragnienie, moje słodkie marzenie, to jest zaraz w początku marca wyjechać do naszej Dubieczni. Jak tam dziwnie, zdumiewająco! Nieprawdaż? Przez pierwszy rok będę się pracy przypatrywała i starała się do niej przyzwyczaić, a na drugi sama wezmę się do niej, nie oszczędzając czasu ani sił. Ojciec obiecał podarować mi Dubiecznię i zrobię tam, co tylko zechcę.
Rozpromieniona, wzruszona do łez i śmiejąc się radośnie, zaczęła głośno marzyć o życiu swem w Dubieczni, o tem rozkosznem, idealnem życiu. Byłem o nią zazdrosny. Do marca było już niedaleko, dni stawały się coraz dłuższe i w jasne, słoneczne dni krople topniejącego śniegu spływały z dachów; mnie też ciągnęło coś na wieś.
I kiedy powiedziała, że się przenosi do Dubieczni, zrozumiałem odrazu jak bardzo osamotnionym zostanę. Nie znałem wiejskiego gospodarstwa i nie lubiłem go, chciałem jej powiedzieć, że podług mnie jest to robota niewolników, na szczęście przypomniałem sobie, jak często ojciec mówił mi to samo i wolałem zamilczeć.
Nadszedł Wielki Post. Przyjechał z Petersburga inżynier Wiktor Iwanycz, o którego istnieniu zaczynałem już zapominać. Przyjechał niespodzianie, nie uprzedzając nawet telegraficznie. Gdy jak zazwyczaj wieczorem poszedłem do Maryi Wiktorówny, on, ostrzyżony, umyty, odmłodzony o jakie lat dziesięć, chodził po sali i coś córce opowiadał; ona zaś, klęcząc, wyjmowała z kufra torebki, flakony, książki i podawała wszystko lokajowi Pawłowi. Spostrzegłszy inżyniera, mimowoli zacząłem się cofać, ale on wyciągnął do mnie obie ręce i rzekł z uśmiechem pokazując swe białe, mocne, furmańskie zęby:
— Otóż i on, otóż i on! Bardzo się cieszę, widząc cię, panie malarzu! Masza wszystko mi opowiedziała, wyśpiewała przed chwilą cały panegiryk na cześć pana. Rozumiem pana doskonale i pochwalam pana — mówił dalej, biorąc mnie pod rękę.
— O ileż jest rozsądniej i uczciwiej być porządnym wyrobnikiem, niż po biurach marnować papier i nosić na głowie gwiazdkę. Ja sam pracowałem w Belgii, potem służyłem przez dwa lata jako maszynista...
Ubrany był w krótką marynarkę i obuty po domowemu w pantofle, chodził jak podagryk, kołysząc się zlekka i zacierając ręce. Nucąc coś pod nosem, cieszył się, że nareszcie wrócił do domu.
— Nie ulega wątpliwości — mówił do mnie podczas kolacyi — jesteście wszyscy miłymi i sympatycznymi ludźmi, ale dlaczego to u was, panowie, jak tylko się weźmiecie do pracy fizycznej, lub też zaczynacie zbawiać włościan, wszystko to ostatecznie kończy się na sekciarstwie? Czyż pan nie jesteś sekciarzem? Przecież pan wcale wódki nie pije. Cóż to jest innego, jak sekciarstwo?
Chcąc go zadowolnić, napiłem się wódki. Wypiłem i wina. Próbowaliśmy serów, kiełbas, pasztetów i najrozmaitszych przekąsek, które ze sobą przywiózł inżynier, jakoteż i win, które nadeszły podczas jego nieobecności. Wina te były znakomite. Nie wiem dlaczego inżynier dostawał z zagranicy wina i cygara bez opłaty cła; kawior i jesiotra przysyłał mu ktoś w prezencie, za mieszkanie nie płacił, gdyż gospodarz domu dostawiał na linię naftę, i wogóle tak ojciec, jak i córka robili na mnie wrażenie, jak gdyby wszystko najlepsze w świecie było na ich usługi i jakby wszystko dostawali od kogoś w darze.
Bywałem dalej u nich, ale już nie tak chętnie. Obecność inżyniera krępowała mnie, nie czułem się już tak swobodnym. Nie mogłem znieść jego jasnych, niewinnych oczów, sądy jego męczyły mnie i napełniały mnie wstrętem; drażniło mnie też wspomnienie, że tak niedawno byłem podwładnym tego sytego, rumianego człowieka, i że obszedł się ze mną niezwykle ordynarnie. Prawda, że obejmował mnie wpół, klepał mnie przyjaźnie po ramieniu, pochwalał moje życie, ale czułem, że tak jak dawniej, pogardza moją nędzą i znosi mnie tylko przez wzgląd na swą córkę; nie mogłem się już śmiać i mówić co mi przez głowę przejdzie, stawałem się znów odludkiem i tylko czekałem na to, kiedy mnie nazwie Pantielejem, tak jak nazywał swego lokaja, Pawła. Jakże się buntowała moja prowincyonalna, mieszczańska duma! Ja, proletaryusz, malarz, chodzę dzień w dzień do tych ludzi bogatych, obcych dla mnie zupełnie, których całe miasto uważa za cudzoziemców, piję u nich dzień w dzień kosztowne wina i jem niezwykłe potrawy... nie, na to musiało się moje sumienie oburzyć! Idąc do nich unikałem spotkania ze znajomymi i patrzałem zpodełba, jak gdybym był istotnie sekciarzem, a wracając do domu, wstydziłem się mej sytości.
Przedewszystkiem bałem się samego siebie. Czy chodząc po ulicach, czy też pracując, czy rozmawiając z dziećmi, myślałem tylko o tem, że wieczorem pójdę do Maryi Wiktorówny, wyobrażałem sobie jej głos, śmiech, sposób chodzenia. Wybierając się do niej, stałem długo przed krzywem zwierciadłem niańki, wiążąc krawat, kortowe ubranie wydawało mi się wstrętnem, cierpiałem a jednocześnie pogardzałem sobą za tę drobiazgowość. Kiedy krzyknęła z drugiego pokoju, że nie jest ubraną i prosiła, abym chwilkę poczekał, słuchałem jak się ubierała; denerwowało mnie to i miałem uczucie, jak gdyby się podemną zapadała podłoga. Widząc na ulicy jakąkolwiek kobietę, czyniłem w duszy porównanie: wydawało mi się wtedy, że wszystkie nasze kobiety i dziewczęta są ordynarnie, brzydko ubrane, że nie umieją się zachowywać w towarzystwie; porównania te budziły we mnie uczucie dumy: Marya Wiktorówna ładniejsza od nich wszystkich. A w nocy widywałem ją często we śnie obok siebie!
Kiedyś podczas kolacyi zjadłem wespół z inżynierem całego homara. Później, wracając do domu, przypomniałem sobie, że inżynier dwa razy powiedział do mnie »najmilszy« i doszedłem do wniosku, że w tym domu obchodzą się ze mną, jak z dużym nieszczęśliwym psem, porzuconym przez pana, że się mną bawią, a z chwilą, gdy mnie będę mieli dosyć, wypędzą również jak psa. Zawstydziłem się i zabolało mnie to do łez prawie, czułem się skrzywdzonym i wznosząc oczy ku niebu, przysiągłem, że koniec temu położę.
Nazajutrz nie poszedłem do Dołżykowych. Wieczorem, gdy już było zupełnie ciemno i padał deszcz ulewny, przeszedłem się po Wielkiej Dworjańskiej, spoglądając na okna. U Ażoginych wszyscy już spali i tylko w jednem z narożnych okien widać było światło: to stara Ażogina szyła w swoim pokoju przy trzech świecach, wierząc w to, że walczy z przesądami. U nas było ciemno, a naprzeciwko, u Dołżykowych we wszystkich pokojach było jasno, ale nie można było nic rozróżnić poprzez kwiaty i firanki. Chodziłem tam i nazad wzdłuż całej ulicy, przemoknięty chłodnym deszczem marcowym. Słyszałem, jak mój ojciec powracał z klubu, zastukał do drzwi, a po chwili ukazało się światło i zobaczyłem moją siostrę, która szła lękliwie, z lampą w ręku, poprawiając po drodze swe wspaniałe włosy. Potem ojciec mój przechadzał się po pokoju i opowiadał coś, zacierając ręce, a siostra siedziała na fotelu nieruchoma, zamyślona, nie słuchając go nawet.
Ale oto odeszli, światło zgasło... Spojrzałem na dom inżyniera, i tam było już zupełnie ciemno. W ciemnościach, przemoknięty, poczułem się beznadziejnie samotnym, porzuconym na pastwę złośliwego losu, poczułem jak w porównaniu z tem mojem osamotnieniem, w porównaniu z cierpieniem mem obecnem i z tem, które mnie jeszcze w życiu czekało, nic nieznaczącemi są moje czyny, marzenia i wszystko to, o czem dotychczas mówiłem i myślałem. O, uczynki i myśli stworzeń żyjących mniej mają znaczenia od ich bólu! I nie zdając sobie jasno sprawy z tego, co robię, szarpnąłem silnie dzwonek przy drzwiach Dołżykowa, zerwałem go i wybiegłem pędem na ulicę, jak mały chłopiec zawstydzony i przerażony myślą, że lada chwila mnie dopędzą i poznają. Kiedy się w końcu zatrzymałem, słychać już tylko było szum ulewnego deszczu, a gdzieś w oddali stróż nocny stukał w miedzianą deskę.
Przez cały tydzień nie poszedłem do Dołżykowych. Kortowe ubranie było już sprzedane. Roboty malarskiej nie było i znów przymierałem z głodu, zarabiając dziennie dziesięć do dwudziestu kopiejek, gdzie popadło, przy ciężkiej i niemiłej pracy. Siedząc po kolana w zimnem błocie, nadwerężając piersi, chciałem przygłuszyć w swem sercu wspomnienia, mściłem się sam na sobie za te wszystkie sery i konserwy, jakiemi mnie karmiono u inżyniera; ale napróżno, zaledwie się położyłem do łóżka, głodny i zmarznięty, natychmiast grzesznej wyobraźni rysowały się obrazy cudne, ponętne, ze zdumieniem spostrzegałem, że kocham, namiętnie kocham, i zasypiałem z uczuciem zdrowia i siły i z przekonaniem, że pomimo tej ciężkiej pracy katorżnika ciało moje staje się coraz młodszem i silniejszem.
Któregoś wieczoru spadł niespodzianie śnieg i zawiał wiatr północny, zwiastun nadchodzącej zimy. Wieczoru tego wracając z roboty, zastałem w swoim pokoju Maryę Wiktorównę. Siedziała w futrze, trzymając obie ręce w mufce.
— Dlaczego pan już do mnie nie przychodzi? — zapytała, podnosząc swe mądre, jasne oczy, a ja, nieprzytomny prawie z radości, stałem przed nią wyprostowany, podobnie jak przed ojcem, gdy mnie chciał bić; ona patrzała na mnie i widać było po jej oczach, że rozumie powód mego zmieszania.
— Dlaczego pan nie przychodzi? — powtórzyła. — Pan niechce u mnie bywać, więc ja sama przyszłam.
Wstała i podeszła do mnie.
— Nie porzucaj mnie pan — rzekła i oczy jej zaszły łzami. — Taka jestem sama, zupełnie sama.
Marya Wiktorówna rozpłakała się i rzekła znów, zakrywając twarz mufką:
— Sama! Życie jest dla mnie ciężkiem, bardzo ciężkiem i na całym świecie nie mam nikogo oprócz pana. Niech mnie pan nie opuszcza.
Szukając chusteczki dla otarcia łez, uśmiechnęła się; milczeliśmy przez chwilą oboje, potem przycisnąłem ją do piersi i pocałowałem ją; kalecząc sobie przytem twarz szpilką wpiętą w jej czapkę.
I zaczęliśmy rozmawiać, tak jak gdybyśmy byli przyjaciółmi od wielu, wielu lat...
Dwa dni później posłała mnie do Dubieczni, co mnie niewymownie ucieszyło. Idąc na foksal, a później siedząc w wagonie, śmiałem się ciągle bez przyczyny i patrzono na mnie jak na pijanego. Śnieg padał gęsty, rano mróz był silny, ale drogi pociemniały i nad niemi z głośnem krakaniem latały gawrony.
Z początku chciałem urządzić mieszkanie dla nas obojga, dla mnie i dla Maszy w bocznej oficynie naprzeciw okien pani Czeprakowej, ale tam, jak się okazało gnieździły się oddawna gołębie i kaczki, a oczyścić pokojów nie można było bez zniszczenia tego mnóstwa gniazd. Trzeba było, chcąc nie chcąc, zająć duży, niewygodny dom z żaluzyami w oknach. Chłopi nazywali to mieszkanie pałacem; było w nim więcej niż dwadzieścia sal, ale ze sprzętów tylko fortepian i krzesło dziecinne, leżące na strychu, tak że gdyby Masza przywiozła z miasta wszystkie swoje meble, to i wtedy nie moglibyśmy usunąć przykrego wrażenia pustki i chłodu. Wybrałem trzy nieduże pokoje, z oknami wychodzącemi na ogród i od rana do nocy sprzątałem, wstawiałem nowe szyby, tapetowałem, zaklejałem różne dziury i szpary w podłodze. Była to lekka, przyjemna robota. Od czasu do czasu biegłem nad rzekę zobaczyć, czy lód się nie ruszył, zdawało mi się, że słyszę skowronka śpiewającego. A w nocy, myśląc o Maszy, słuchałem z niewypowiedzianie słodkiem uczuciem, jak hałasowały szczury i jak nad sufitem wył i świstał wiatr; zdawało mi się, że na strychu kaszle stary sługa.
Śnieg grubą warstwą pokrywał ziemię; w końcu marca spadło go jeszcze więcej, ale stopniał prędko, jakby pod dotknięciem laski czarodziejskiej, wody wiosenne rozlały się gwałtownie, a w początkach kwietnia wrzeszczały szpaki i latały po ogrodzie różnobarwne motyle. Pogoda była cudowna. Codziennie przed wieczorem chodziłem do miasta na spotkanie Maszy i co to była za rozkosz stąpać bosemi nogami po wilgotnej i miękkiej jeszcze ziemi! W połowie drogi siadałem i patrzałem w stronę miasta, nie mając odwagi się do niego zbliżyć. Widok jego drażnił mnie. Myślałem ciągle o tem, co powiedzą moi znajomi, dowiadując się o mojej miłości? Co powie ojciec? Głównie zaś męczyła mnie myśl, że od tej chwili tracę sposobność do udoskonalenia mego życia, które jak balon unosi mnie, Bóg jeden wie dokąd. Nie zastanawiałem się już nad tem, w jaki sposób zdobyć utrzymanie, jak żyć, myślałem, doprawdy sam dobrze nie wiem o czem.
Masza przyjeżdżała w karetce; przysiadałem się do niej i jechaliśmy razem do Dubieczni, weseli, swobodni. Lub też, doczekawszy się zachodu słońca wracałem do domu, niezadowolony, smutny, nie mogąc pojąć dlaczego Masza nie przyjechała, a przed bramą ogrodu czekała na mnie, jak cudowne zjawisko. Okazywało się wtedy, że przyjechała koleją, a ze stacyi przyszła pieszo. Co to była wówczas za radość! W prostej wełnianej sukience, ze skromną parasolką w ręku, ale ubrana starannie, elegancko, w drogich, zagranicznych bucikach, była to utalentowana aktorka, grająca rolę mieszczki. Oglądaliśmy nasze gospodarstwo, decydując, gdzie będzie czyj pokój, jakie będą aleje, ogród warzywny, pasieka. Mieliśmy już kury, kaczki i gęsi, które lubiliśmy już jako naszą własność. Przygotowaliśmy już dwa zasiewy owsa, koniczyny, gryki i nasion warzywnych i za każdym razem oglądaliśmy to wszystko, zastanawiając się nad tem, jaki może być urodzaj i wszystko to, co mówiła Masza, wydawało mi się niezwykle mądrem i pięknem. Był to najszczęśliwszy okres mego życia.
Ślub nasz odbył się wkrótce po Wielkanocy, w naszej parafialnej cerkwi we wsi Kuryłówce, oddalonej trzy wiorsty od Dubieczni. Masza chciała, aby ceremonia odbyła się skromnie; stosownie do jej życzenia, drużbami naszymi byli chłopi, śpiewał jeden jedyny dyakon, wracaliśmy do domu na małym tarantasie i ona sama powoziła. Z gości miejskich była tylko siostra moja Kleopatra, do której Masza napisała na trzy dni przed naszym ślubem. Siostra była w białej sukni i w rękawiczkach. Podczas uroczystości płakała cicho z radości i ze wzruszenia, w wyrazie twarzy miała coś macierzyńskiego, bezgranicznie dobrego. Upojona naszem szczęściem, uśmiechała się, jak gdyby wdychała słodki zapach, i spojrzawszy na nią podczas ślubu, zrozumiałem, że niema dla niej na całym świecie nic większego od miłości, od miłości ziemskiej i że marzy o niej skrycie i nieśmiało, ale wytrwale i namiętnie. Ściskała i całowała Maszę i nie wiedząc, jak jej wyrazić swoją radość, mówiła o mnie:
— On dobry! On bardzo dobry!
Przed odjazdem przebrała się w swoją codzienną suknię i zabrała mnie do ogrodu na poufną pogawędkę.
— Ojciec bardzo jest rozżalony, żeś do niego nie napisał — rzekła — powinieneś był prosić o błogosławieństwo. Ale w rzeczywistości jest zadowolony. Mówił, że małżeństwo to podniesie cię w opinii całego społeczeństwa i że pod wpływem Maryi Wiktorówny zaczniesz i ty poważniej zapatrywać się na życie. Całymi wieczorami rozmawiamy teraz o tobie, a wczoraj powiedział nawet: »nasz Misael«. Ucieszyło mnie to. Zdaje mi się, że ma coś na myśli i kto wie, czy nie chce okazać ci swej wspaniałomyślności i podać pierwszy rękę do zgody.
Przeżegnała mnie kilkakrotnie i rzekła:
— No, Bóg z tobą. Bądź szczęśliwy! Aniuta Błagowo, to bardzo mądra dziewczyna, twierdzi, że Bóg przez to małżeństwo wystawia cię na nową próbę. Być może. W życiu rodzinnem, nie same są tylko radości, są i cierpienia. Tych nigdy nie brak.
Odprowadzając ją przeszliśmy oboje z Maszą trzy wiorsty, potem wracając szliśmy cicho i w milczeniu, odpoczywaliśmy. Masza trzymała mnie za rękę, było nam dobrze, idealnie, i nie mieliśmy już ochoty mówić o miłości; po ślubie zbliżyliśmy się jeszcze i zdawało nam się, że już nic rozłączyć nas nie może.
— Twoja siostra, to sympatyczne stworzenie — rzekła Masza — ale wygląda, jak gdyby ją w życiu dużo męczono. Ojciec twój musi być strasznym człowiekiem.
Zacząłem jej opowiadać w jaki sposób wychowywano siostrę i mnie i jak rzeczywiście dzieciństwo nasze smutne było i męczące. Słysząc, że jeszcze tak niedawno temu ojciec mnie bił, zadrżała i przytuliła się do mnie.
— Nie opowiadaj więcej — rzekła. — To straszne.
Odtąd nie rozłączaliśmy się wcale. Mieszkaliśmy w dużym domu, w trzech pokojach, a wieczorem zamykaliśmy mocno drzwi, prowadzące do pustej części domu, jak gdyby tam mieszkał ktoś, kogo znamy i boimy się spotkać. Wstawiałem wcześnie, o świcie i zaraz brałem się do jakiejkolwiek pracy. Naprawiałem wozy, robiłem w ogrodzie alejki, kopałem grzędy, malowałem dach. Gdy nadszedł czas siejby owsa, próbowałem przeorywać grunt, bronować, siać i robiłem to wszystko sumiennie, nie pozostając w tyle za innymi robotnikami; męczyłem się od deszczu ostrego, chłodnego wiatru, paliła mnie twarz i bolały nogi, w nocy śniła mi się zaorana ziemia. Ale roboty polne nie pociągały mnie. Nie znałem wiejskiego gospodarstwa i nie lubiłem go; być może, że to dlatego, iż przodkowie moi nie byli ziemianami i w żyłach moich płynęła krew mieszczan. Naturę lubiłem tkliwie, lubiłem i pole, i łąki i ogrody, ale chłop, poruszający suchą ziemię, nawołujący swego nędznego konia, obdarty, przemoknięty, z wyciągniętą szyją, był dla mnie wyrazem ordynarnej, dzikiej, nizkiej siły, i patrząc na jego niezgrabne ruchy, mimowolnie przypominałem sobie te stare, legendowe czasy, kiedy ludzie jeszcze ognia nie znali; dziki byk, chodzący z chłopskiem stadem, i konie, gdy stukając kopytami, przebiegały przez wieś, przejmowały mnie strachem i wszystko co silne i złe, czy to baran z rogami, gęsior, czy pies łańcuchowy stały się dla mnie wyrazem tej ordynarnej siły. Odczuwałem to bardziej jeszcze w dni pochmurne, gdy nad czarnem, świeżo zaoranem polem zawisły ciemne chmury. Gdy zaś orałem, lub siałem i ludzie gromadzili się, aby patrzeć, jak ja to robię, wtedy nie myślałem już o tem, że praca jest koniecznym obowiązkiem człowieka, zdawało mi się, że się bawię. Wolałem też o wiele robić cokolwiekbądź w domu i nic mi takiej przyjemności nie robiło jak malowanie dachów.
Chodziłem przez ogród i przez łąkę do naszego młyna. Wziął go w dzierżawę Stepan, piękny, kuryłowski chłop, wysmukły, z gęstą, czarną brodą, widać siłacz wielki. Roboty we młynie nie lubił, uważał ją za nudną, a mieszkał tam tylko dlatego, żeby nie być w domu. Z zawodu był rymarzem i rozchodził się od niego zawsze zapach smoły i skóry. Rozmawiać nie lubił, ciężki był i nieruchliwy, najczęściej siedząc na brzegu rzeki lub na progu, zawodził zcicha: »u-lu-lu-lu«. Od czasu do czasu przychodziły do niego z Kuryłówki żona i teściowa, obie blade, wątłe, nieśmiałe, kłaniały mu się nizko i mówiły: »wy, Stepanie Piotrowiczu«. A on, nie odpowiadając na ich ukłon najlżejszem skinieniem głowy, siadał nieco dalej i śpiewał tęsknie: »u-lu-lu-lu«. W ten sposób upływała cała godzina. Teściowa i żona, zamieniwszy między sobą słów parę, wstawały i patrzały na niego w nadziei, że się choć obejrzy, potem kłaniały mu się znów nizko i mówiły słodkimi, śpiewnymi głosami.
— Bywajcie zdrowi, Stepanie Piotrowiczu.
I odchodziły. Nieco później, podnosząc z ziemi pozostawiony przez nie węzełek z obwarzankami, lub z koszulą, Stepan wzdychał i mówił, zwracając oczy w ich stronę:
— Ach te kobiety, te kobiety!
Dwa kamienie młyńskie pracowały dzień i noc. Pomagałem Stepanowi, zajęcie to podobało mi się i gdy odchodził, zastępowałem go chętnie.
Po ciepłej i jasnej pogodzie nastąpiła słota; przez cały maj padały deszcze, zrobiło się zimno. Łoskot z kół młyńskich, łącząc się ze szmerem deszczu, usposabiał do lenistwa i do snu. Podłoga drżała, czuć było mąkę i to również budziło senność. Żona moja w krótkiem futerku i w wysokich, męskich kaloszach przychodziła do nas dwa razy na dzień i mówiła zawsze jedno i to samo:
— I to się nazywa wiosną. Przecież to gorzej niż w październiku.
Piliśmy razem herbatę, gotowaliśmy kaszę, lub też siedzieliśmy całemi godzinami w milczeniu, nadsłuchując, czy nie przestaje deszcz padać. Kiedyś, gdy Stepan poszedł na jarmark, Masza pozostała w młynie przez całą noc. Gdyśmy rano wstali, nie mogliśmy rozpoznać, która może być godzina, gdyż chmury deszczowe zasłaniały całe niebo; tylko koguty piały sennie w Dubieczni i na łące wrzeszczały derkacze; było jeszcze bardzo, bardzo wcześnie... Spuściliśmy się oboje wzdłuż prosto idącej przestrzeni wodnej pomiędzy dwoma brzegami i wyciągnęliśmy więcierz, który przy nas poprzedniego dnia zarzucił był Stepan. Poruszał się w nim duży okoń i podnosząc w górę nożyce, wyciągał głowę rak.
— Wypuść je — rzekła Masza. — Niechże i one będą szczęśliwe.
Ponieważ wstaliśmy bardzo wcześnie i potem nic zupełnie nie robiliśmy, dzień ten wydał się bardzo długim, najdłuższym w całem mem życiu. Przed wieczorem powrócił Stepan i poszedłem do domu.
— Ojciec twój był tu dzisiaj — rzekła Masza.
— Gdzież jest? — zapytałem.
— Wyjechał. Nie przyjęłam go.
Widząc, że stoję nic nie mówiąc i że mi ojca żal, dodała:
— Trzeba być konsekwentnym. Nie przyjęłam go i kazałam mu powiedzieć, żeby się więcej nie trudził i do nas nie przyjeżdżał.
Chwilę później byłem już za bramą i szedłem do miasta, aby się z ojcem rozmówić. Było ślizko, zimno, na drodze leżało błoto. Po raz pierwszy od dnia ślubu, zrobiło mi się smutno i w umyśle moim, zmęczonym tym długim, szarym dniem, zabłysła myśl, że ja, być może, nie żyję tak, jak powinienem. Byłem wyczerpany, pomału owładnęła mną trwoga, gnuśność, nie chciało mi się ruszać, myśleć i przeszedłszy kawałek drogi, machnąłem ręką i wróciłem do domu.
Na środku podwórza stał inżynier w gumowym płaszczu i mówił głośno:
— Gdzie są meble? Były wspaniałe meble w stylu empire, były obrazy, były porcelanowe wazy, a teraz... Przecież ja kupiłem majątek z meblami, gdzież one są do dyabła?
Przy nim stał, gniotąc w rękach czapkę, wyrobnik Mojżesz, dwudziestopięcioletni chłopiec, chudy, ospowaty, z maleńkiemi, zuchwałemi oczami, miał jeden policzek większy od drugiego, jak gdyby sobie twarz odleżał.
— Jaśnie wielmożny pan raczył kupić bez mebli — rzekł niepewnym głosom. — Ja byłem przy kupnie i pamiętam dobrze.
— Milczeć! — krzyknął inżynier, zaczerwienił się, zadrżał i echo w głębi ogrodu powtórzyło głośny jego okrzyk.
Kiedy robiłem cokolwiekbądź w ogrodzie, lub na podwórzu, Mojżesz stał przy mnie i założywszy ręce w tył, leniwie i zuchwale patrzał na mnie swojemi maleńkiemi oczami. To mnie do takiego stopnia drażniło, że rzucałem robotę i odchodziłem.
Od Stepana dowiedzieliśmy się, że ów Mojżesz był kochankiem generałowej. Zauważyłem, że gdy przychodzili do niej po pieniądze, zwracała się przede wszystkiem do Mojżesza i raz widziałem, jak jakiś chłop cały czarny, widocznie węglarz z zawodu, kłaniał mu się do nóg; innym razem, po krótkiej i cichej rozmowie wydawał pieniądze sam, nic pani nie mówiąc, z czego wywnioskowałem, że przy okazyi operuje na własny rachunek.
Strzelał w naszym ogrodzie i nawet pod naszemi oknami, kradł produkty z naszej piwnicy, brał, nie pytając, konie, a my złościliśmy się, przestawaliśmy wierzyć, że Dubiecznia jest naszą własnością i Masza mówiła, blednąc:
— Czyż naprawdę jeszcze przez półtora roku żyć musimy z tym motłochem?
Syn generałowej, Jan Czeprakow, służył za konduktora na naszej drodze. Przez zimę schudł bardzo i osłabł, tak że upijał się już jedną szklaneczką. Ubranie konduktorskie nosił ze wstrętem, wstydził go się; ale dogadzało mu to miejsce, gdyż mógł kraść świece i sprzedawać je. Moje nowe stanowisko budziło w nim mieszane uczucie zadziwienia, zazdrości i smutnej nadziei, że i z nim coś podobnego stać się może. Przeprowadzał Maszę zachwyconemi oczami, pytał, co teraz jadam podczas obiadu. Na jego chudej, nieładnej twarzy zjawiał się wyraz smutku i słodyczy, i poruszał palcami, jak gdyby chciał namacalnie przekonać się o mem szczęściu.
— Słuchaj, mały zysku — mówił zmieszany, zaciągając się co chwila; tam, gdzie on stał było zawsze naśmiecone, bo do jednego papierosa zużywał do dziesięciu zapałek. — Słuchaj, prowadzę życie podłe. Przedewszystkiem, pierwszy lepszy chorąży może do mnie mówić: »ty, konduktorze! ty!« Nasłuchałem się ja, bracie, w wagonach najróżniejszych różności i wiesz, zrozumiałem jak przykrem jest życie. Stracony już jestem ze wszystkiem! Przywiodła mnie matka do zguby! Kiedyś powiedział mi jakiś doktor w wagonie: jeśli rodzice są rozpustni, to ich dzieci wychodzą na pijaków, albo na przestępców. Ot co jest.
Pewnego razu przyszedł, zataczając się, na podwórze. Oczy jego bezmyślnie błądziły, oddech miał ciężki: śmiał się, płakał i plótł coś jak w gorączce, a z jego powikłanych zdań mogłem tylko zrozumieć słowa: »Moja matka! Gdzie moja matka?«, które wymawiał z płaczem, jak małe dziecko, gdy w wielkiej ciżbie odłączą je od matki.
Zaprowadziłem go do ogrodu i położyłem go pod drzewem, a potem przez cały dzień i całą noc oboje z Maszą zmienialiśmy się przy nim kolejno. Było mu ciągle niedobrze, Masza patrzała ze wstrętem na jego chudą, mokrą twarz, i mówiła:
— Czyż naprawdę gawiedź ta jeszcze półtora roku w naszem podwórzu mieszkać będzie? To straszne! To straszne!
A co przykrości znosić musieliśmy od chłopów! Co ciężkich rozczarowań od samego początku, w wiosennych miesiącach, kiedy tak bardzo pragnęliśmy szczęścia! Żona moja urządzała szkołę. Nakreśliłem plan szkoły na sześćdziesięciu chłopców i zarząd ziemski zatwierdził go, radząc jednakże założenie szkoły w Kuryłówce, w dużej wsi, zaledwie o trzy wiorsty od nas oddalonej, właśnie zaś kuryłowski zakład, w którym uczyły się dzieci z czterech wsi, a w tej liczbie i z naszej Dubieczni, stary był i ciasny i po glinianej podłodze niebezpiecznie było chodzić. W końcu marca wybrano Maszę, na jej żądanie, na opiekunkę szkoły, a w początkach kwietnia trzykrotnie zwołaliśmy zebranie celem przekonania chłopów, że szkoła ich jest za ciasna i że bezwarunkowo trzeba budować drugą. Przyjeżdżał członek ziemskiej komisyi i inspektor szkolny i obaj w tym samym duchu przemawiali. Po każdem zebraniu otaczali nas dokoła i prosili o wiadro wódki; było nam gorąco w tym tłumie, męczyliśmy się prędko i wracaliśmy do domu niezadowoleni i zawstydzeni. Ostatecznie chłopi dali ziemi pod szkołę i obiecali dostawić z miasta cały materyał budowlany własnymi końmi. Skoro tylko załatwili się z jarowem zbożem, w pierwszą zaraz niedzielę wyszły z Kuryłówki i z Dubieczni podwody po cegłę do podmurowania. Wyjechali skoro świt, a wrócili późnym wieczorem; wszyscy byli pijani i twierdzili, że są zamęczeni.
Jakby na złość deszcze i zimno trwały przez cały maj. Drogi były zepsute, błoto nie do przebycia. Podwody, wracając z miasta, zajeżdżały zwykle na nasze podwórze i aż strach co się wtedy działo! Oto w bramie pokazuje się koń, rozstawia przednie nogi, kłania się wjeżdżając; wsuwa się na długim wozie belka, długa na dwanaście arszynów, mokra; przy niej, otulony przed deszczem nie patrząc przed siebie, nie obchodząc kałuż, idzie chłop z połą sukmany zatkniętą za pasem. Ukazuje się druga podwoda — z tarcicą, potem trzecia — z belkami, czwarta... i pomału cała przestrzeń przed domem zapełnia się ludźmi, końmi, belkami, deskami. Chłopi i baby z owiniętemi głowami i podkasanemi sukniami patrzą złowrogo na nasze okna, hałasują, żądają żeby do nich przyszła pani; słychać ordynarne obelgi. A z boku stoi Mojżesz i zdaje nam się, że widok nasz sprawia mu rozkosz wielką.
— Nie będziemy więcej wozili! — krzyczą chłopi. — Jesteśmy zamęczeni! Niechby sama poszła i woziła!
Masza, blada, przestraszona, zdaje jej się, że lada chwila wpadną wszyscy do jej mieszkania, posyła czemprędzej po pół wiadra wódki; wobec czego hałas cichnie i długie belki znikają powoli z podwórza.
Gdy szedłem na miejsce budowli, żona lękała się o mnie i mówiła:
— Chłopi są wściekli. Jeszcze ci zrobią co złego. Nie, poczekaj, pójdę z tobą.
Jechaliśmy razem do Kuryłówki i tam cieśle znów prosili nas o parę złotych na piwo. Wrąb był gotów, można już było zacząć podmurowanie, ale murarze nie przychodzili; nastąpiła zwłoka i cieśle zaczynali szemrać. A gdy nareszcie przyszli i murarze, okazało się, że nie było piasku, zapomnieli o nim zupełnie. Korzystając, że jesteśmy w położeniu bez wyjścia, chłopi zażądali po trzydzieści kopiejek od wozu, chociaż od miejsca budowli do rzeki, gdzie brali piasek nie było i pół wiorsty, a wozów zebrało się do pięciuset. Nie było końca nieporozumieniom, obelgom i natręctwu, a dostawca murarski, Tytus Piotrow, siedemdziesięcioletni staruszek, brał Maszę za rękę i mówił:
— Patrz tutaj. Spójrz tutaj! Dostarcz ty mnie tylko piasku, przypędzę ci odrazu dziesięciu ludzi i w dwa dni wszystko skończymy! Spojrz tylko tutaj!
Przywieźli piasek, przeszły dwa dni i cztery i tydzień, a na miejscu przyszłych podwalin wciąż jeszcze był tylko rów.
— Pomieszania zmysłów dostać można! — rozpaczała żona. — Co za naród! Co za naród!
W czasie tych nieporządków przyjeżdżał do nas inżynier Wiktor Iwanycz. Przywoził ze sobą wino, przekąski, długo jadł, a potem kładł się spać na werandzie i chrapał tak, że robotnicy kiwali głowami i mówili:
— Jednakże!
Masza nie lubiła, gdy on przyjeżdżał, nie wierzyła mu, ale jednocześnie prosiła go o radę; kiedy on, przespawszy się po obiedzie, wstawał źle usposobniony i niepochlebnie mówił o naszem gospodarstwie, lub też wyrażał żal, że kupił Dubiecznię, która już tyle przyniosła mu straty, wtedy na twarzy biednej Maszy ukazywały się łzy; skarżyła się przed nim, on ziewał i powtarzał, że chłopom wymyślać trzeba.
Małżeństwo nasze i całe nasze życie nazywał komedyą, mówił że to kaprys, swawola.
— Z nią bywały już podobne rzeczy — mówił do mnie o Maszy. — Pewnego razu, przywidziało jej się, że jest śpiewaczką operową i uciekła odemnie; szukałem ją przez dwa miesiące i, najmilszy, na same depesze wydałem przeszło tysiąc rubli.
Wiktor Iwanycz nie nazywał mnie już sekciarzem, ani panem malarzem, nie chwalił tak jak dawniej mego życia, lecz mówił:
— Dziwny z pana człowiek! Nienormalny z pana człowiek! Nie chcę być złym prorokiem, ale pan dobrze nie skończy!
A Masza źle po nocach sypiała i zajęta jakiemiś smutnemi myślami siedziała przy oknie naszej sypialni. Nie było już ani śmiechu podczas kolacyi, ani jej rozkosznych minek. Cierpiałem strasznie i kiedy deszcz padał, wszystkie jego krople zapadały się w mem sercu, jak śrócina, gotów byłem paść przed Maszą na kolana i przepraszać ją za brzydką pogodę. I kiedy na podwórzu hałasowali chłopi, również czułem się winnym. Godzinami przesiadywałem na jednem i tem samem miejscu, myśląc wyłącznie o doskonałościach Maszy. Kochałem ją namiętnie i zachwycałem się każdym jej ruchem, każdem jej słowem. Miała pociąg do spokojnych, gabinetowych zajęć, lubiła długo czytać, uczyć się czegoś; ona, znająca gospodarstwo tylko z książek, zadziwiała nas wszystkich swą wiedzą i rady, które dawała, bardzo się przydawały, ani jedna z nich nie była bez pożytku dla naszego gospodarstwa. A przy tem wszystkiem tyle szlachetności, dobrego smaku i łagodności idealnej, jaką miewają tylko ludzie dobrze wychowani!
Dla kobiety tej ze zdrowym, szerszym rozumem, nieporządne życie z drobnymi kłopotami i brudami, wśród których teraz żyliśmy, bardzo było męczącem; widziałem to i sam również nie mogłem sypiać po nocach, myśli moje pracowały i łzy napływały do gardła. Traciłem głowę, nie wiedząc co robić.
Co chwila pędziłem do miasta i przywoziłem dla Maszy książki, dzienniki, cukierki, kwiaty, łowiłem razem ze Stepanem ryby, godzinami całemi brnąłem po szyję w zimnej wodzie pod ulewnym deszczem, żeby złapać miętusa i urozmaicić trochę naszą kuchnię; prosiłem pokornie chłopów, aby nie hałasowali, poiłem ich wódką, przekupywałem ich, dawałem im przeróżne obietnice. I ileż ja jeszcze innych głupstw popełniłem wtedy!
Nareszcie deszcz przestał padać, ziemia obeschła. Wstaniesz rano, o godzinie czwartej, wyjdziesz do ogrodu, rosa błyszczy na kwiatach, ptaki świergoczą, owady brzęczą, a na niebie niema ani jednej chmurki; i ogród i łąka i rzeka, wszystko takie piękne, i gdyby nie wspomnienia o chłopach, o furmankach, o inżynierze! Jeździliśmy oboje z Muszą w pole popatrzeć na owies. Ona powoziła, ja siedziałem z tyłu; ramiona miała wzniesione i wiatr igrał jej włosami.
— Prawej strony się trzymaj... krzyczała do spotykanych ludzi.
— Wyglądasz, jak stangret, rzekłem jej kiedyś.
— A może być! Przecież mój dziad, ojciec inżyniera, był stangretem. Nie wiedziałeś tego? — zapytała, obracając się do mnie i jednocześnie naśladując okrzyki i śpiewy furmanów.
— I dzięki Bogu! — myślałem, patrząc na nią. — Dzięki Bogu!
I znów rozmyślania o chłopach, o podwodach, o inżynierze...
Przyjechał na rowerze doktór Błagowo. Siostra często odwiedzać nas zaczęła. I znów rozmowy o pracy fizycznej, o postępie, o wielkiej niewiadomej, o przyszłości, jaka czeka ludzkość. Doktór nie lubił naszego gospodarstwa, gdyż odrywało nas od dyskusyi; twierdził, że orać, kosić, chować cielęta, nie jest godnem człowieka wolnego i że wszystkie te rodzaje walki o byt ludzie powierzą z czasem zwierzętom i maszynom, a sami zajmować się będą wyłącznie badaniami naukowemi. Siostra bezustannie prosiła, abyśmy ją wcześnie odesłali do domu i jeśli zostawała do wieczora, lub też nocowała, skargom jej nie było końca.
— Boże drogi, jakiż z ciebie jeszcze dzieciak — mówiła Masza z wymówką. — To w końcu śmieszne, doprawdy!
— Tak, śmieszne — zgadzała się siostra — wiem, że to jest śmieszne, ale cóż ja na to poradzę, kiedy nie mogę się przezwyciężyć? Ciągle mi się zdaje, że robię coś złego.
Podczas sianokosu bolało mnie całe ciało; siedząc wieczorem ze swoimi na werandzie, zasypiałem nagle; wyśmiewano się ze mnie głośno. Budzono mnie i prowadzono do stołu, do kolacyi, przygniatała mnie senność i jak w omdleniu widziałem światła, twarze, talerze, słyszałem głosy i nie rozumiałem ich. A wstając nazajutrz skoro świt, brałem kosę, lub też szedłem na miejsce budowli i pracowałem przez cały dzień.
W święto, gdy siedziałem w domu, zauważyłem, że żona i siostra ukrywają coś przedemną i nawet bodaj, że mnie unikają. Żona była dla mnie równie miła, jak zawsze, ale zajęta swemi myślami, nie chciała mi ich powiedzieć. Widocznem było, że jej rozdrażnienie na widok chłopów rosło, życie stawało się dla niej coraz cięższem, a tymczasem nie skarżyła się już przedemną. Chętniej teraz rozmawiała z doktorem, a ja nie mogłem zrozumieć dlaczego tak być może.
W naszej gubernii był zwyczaj, że podczas sianokosu i żniwa wieczorem przychodzili do dworu żniwiarze, częstowano ich wódką, a nawet młode dziewczęta piły po szklaneczce. My znieśliśmy u siebie ten zwyczaj, kosiarze i baby stali na podwórzu do późnego wieczora i nareszcie odchodzili, przeklinając nas głośno. Wtedy Masza marszczyła surowo brwi i milczała, lub też, rozdrażniona, mówiła półgłosem do doktora:
— Dzicz!
We wsi nowo przybywających widzą niechętnie, zupełnie tak jak w szkole. I nas też nieprzychylnie przyjęto. Z początku patrzyli na nas jak na ludzi głupich i prostych, którzy kupili wieś tylko dlatego, że nie wiedzieli co robić z pieniędzmi. Wyśmiewali się z nas. W naszym lesie i nawet w ogrodzie chłopi paśli swoje bydło, zaganiali do siebie do wsi nasze krowy i konie, a potem przychodzili z żądaniem wynagrodzenia. Przychodzili całemi gromadami na nasze podwórze i oznajmiali, że podczas sianokosu zajęliśmy kawał pola z nienależącej do nas Byszejewki, czy też Siemienichy; a że istotnie nie znaliśmy jeszcze dokładnie granic naszej posiadłości, wierzyliśmy im na słowo i płaciliśmy karę; później okazało się, żeśmy kosili zupełnie prawidłowo. W lesie obdzierali korę z drzew. Jeden z dubieczeńskich chłopów, lichwiarz, handlujący wódką bez patentu, przekupywał naszych robotników i razem z nimi oszukiwał nas w najstraszniejszy sposób; zamieniał nowe koła w wozach na stare, brał nasze chomąta i sprzedawał je nam powtórnie i t. d. Ale najgorszem było to wszystko, co działo się w Kuryłówce przy budowli; tam, po nocach baby kradły deski, cegłę, kafle, żelazo: wójt z kilku świadkami robił u nich rewizyę, brał po dwa ruble kary od każdej kradzieży, a potem te pieniądze wszyscy razem przepijali.
Masza, dowiadując się o tem, mówiła przy mojej siostrze do doktora:
— Co za bydło! To straszne, straszne!
I nieraz słyszałem, jak wyrażała żal, że wzięła się do budowania tej szkoły.
— Ale niechże pani zrozumie — starał się przekonać ją doktór — niech pani zrozumie, że budując tę szkołę i w ogóle czyniąc coś dobrego, nie robi pani tego dla chłopów, tylko w imię kultury, w imię przyszłości. Im ci chłopi są gorsi, tem bardziej potrzebną jest im szkoła. Niechże pani to zrozumie.
W głosie jego słychać jednak było brak wiary we własne słowa i zdawało mi się, że równie, jak Masza nienawidził chłopów.
Masza chodziła często do młyna, brała ze sobą moją siostrę i mówiły ze śmiechem, że idą popatrzeć na Stepana, który tak jest piękny. Jak się okazało, Stepan powolny i małomowny wobec mężczyzn, w towarzystwie kobiet ożywiał się i mówił bez przestanku. Pewnego razu, kąpiąc się w rzece, wysłuchałem mimowoli rozmowy. Masza i Kleopatra, obie w białych sukniach, siedziały na brzegu, pod wierzbą, w cieniu szerokich konarów, a Stepan stał przy nich i założywszy ręce w tył, mówił:
— Alboż chłopi, to ludzie? To nie ludzie, ale, wybaczą panie, to zwierzęta, szarlatany. Jakież życie chłop prowadzi? Tylko się najeść, napić, jakiejkolwiek strawy, byle taniej, a w karczmie krzyczeć na całe gardło; i ani porozmawiać nie umie, ani obrócić się, jak się należy, ani coś załatwić, tak, poprostu, jak gbur! Sam żyje w brudzie, żona jego żyje w brudzie i dzieci żyją tak samo; co miał na sobie, w tem się kładzie, kartofle z zupy palcami wyciąga, kwas pije z robactwem...
— Bieda u nich wielka! — wtrąciła siostra.
— Co tam za bieda! Ano, zapewne, nędza jest, ale cóż robić, proszę pani. Ot, jeżeli ktoś w więzieniu siedzi, lub też, powiedzmy, jest niewidomy, albo kulawy, rzeczywiście, nie daj tego Boże nikomu, ale jeżeli jest wolny, ma zdrowe zmysły, ma ręce i nogi, silny jest i wierzy w Boga, to czegoż mu jeszcze potrzeba? Lenistwo to, proszę pani, prostactwo, a nie bieda. Jeżeli naprzykład, państwo, dobrzy i wykształceni, jak jesteście, z miłości do tych ludzi chcecie im okazać waszą dobroć, to oni pieniądze wasze przepiją, lub też, co gorzej sami założą szynk i za te wasze pieniądze innych okradać będą. Pani mówi, bieda. A czyż zamożny chłop żyje lepiej? Też, przepraszam, jak świnia. Grubianin, krzykacz, łotr, a gęba, jak opuchnięta, czerwona, aż miałoby się ochotę zamierzyć się i lunąć go, nicponia. A przecież Łarion dubienczewski też bogaty, a drze korę z waszych drzew nie gorzej od biednego; i sam wymyśla od ostatnich słów i dzieci jego wymyślają, a gdy zadużo wypije, utknie nosem w kałużę i śpi. Z nimi wszystkimi wytrzymać nie można, wielmożna pani. Pożyje człowiek we wsi przez jakiś czas, a to jak w piekle. Zalazła mi za dziesiątą skórę ta nasza wieś kochana i dzięki Panu Bogu najwyższemu jestem syty, odziany, odsłużyłem w dragonach swoje lata, byłem trzy razy wójtem, a teraz wolny kozak ze mnie: mieszkam gdzie mi się spodoba, robię to, co chcę. We wsi mieszkać nie będę i nikt mnie do tego zmusić nie może. Mówią — żona. Ty, mówią, powinieneś być w chacie z żoną twoją. A to dlaczego? Ja się do niej nie najmowałem.
— Powiedzcie, Stepanie, czyście się z miłości ożenili? — zapytała Masza.
— Co tam u nas na wsi za miłość? — odpowiedział Stepan z uśmiechem. — Właściwie, proszę pani, jeśli o to idzie, to ja już drugi raz żonaty. Ja nie jestem z Kuryłówki, lecz z Zalegoszcza, a tutaj sprowadziła mnie rodzina mojej drugiej żony. Ojciec nie chciał pomiędzy nas pięciu braci dzielić gruntu, więc ja, pokłoniłem mu się i do obcej wsi odszedłem. Pierwsza moja żona bardzo młodo umarła.
— Z czego?
— Z głupoty. Płacze, nieraz, płacze i płacze bez przerwy, aż w końcu suchot dostała. Ciągle jakieś tam trawy piła, żeby być piękną i widocznie jej to zaszkodziło. A druga moja żona, kuryłowska, cóż ona jest? Prosta chłopka i nic więcej. Kiedy nas swatali, pomyślałem sobie: młoda, biała, czysto mieszka. Jej matka też porządna, pije kawę, a co najważniejsze, obie są czyste. Więc ożeniłem się: na drugi dzień siadamy do obiadu, proszę teściową, aby mi podała łyżkę, patrzę, a ona ją palcami wyciera. Masz tobie, myślę, taki to u was porządek. Przemieszkałem z niemi przez rok i odszedłem. Może ja powinienem z miejską dziewczyną się ożenić — mówił dalej po chwili milczenia. — Mówią, że żona jest pomocnicą męża. Na co mnie pomocnica, ja sobie sam dam radę, a ty lepiej porozmawiaj ze mną, ale nie to, żeby było ciągle tie-tie-tie, a rozsądnie, z uczuciem. Cóż to za życie bez dobrej rozmowy!
Stepan umilkł i dało się słyszeć jego nudne i monotonne »u-lu-lu-lu«. Widocznie, zobaczył mnie zdaleka.
Masza często bywała w młynie, lubiła widać towarzystwo Stepana; on z takiem przekonaniem wymyślał na chłopów, to jej się w nim podobało. Kiedy wracała z młyna, wołał za nią za każdym razem głupi chłopak, pilnujący ogrodu:
— Dziewko Pałaszka! Jak się masz, dziewko Pałaszka!
I naśladując psa, krzyczał: Z haw! Haw!
A ona zatrzymywała się i przypatrywała mu się uważnie, jak gdyby w szczekaniu tego chłopca znajdowała odpowiedź na swoje myśli, widocznie przyciągało ją to równie silnie jak wymyślanie Stepana. A w domu czekała ją wiadomość, w rodzaju takiej naprzykład, że chłopskie gęsi zniszczyły naszą kapustę, albo, że Łarion ukradł gwoździe, i wtedy wzruszając ramionami, mówiła ze śmiechem:
— Czegoż wy od tych ludzi chcecie?
Narzekała, do duszy jej napływał żal, a ja tymczasem coraz bardziej przyzwyczajałem się do chłopów i coraz bardziej mnie coś do nich ciągnęło. Byli to przeważnie ludzie nerwowi, rozgoryczeni, rozżaleni; byli to ludzie z przytłumioną wyobraźnią, ciemni, z ubogim, ciasnym widnokręgiem, ciągle z jednemi i temi samemi myślami o szarej ziemi, o ponurych dniach, o czarnym chlebie; ludzie, którzy oszukiwali, ale jak ptaki chowali tylko głowę za drzewo, którzy nie umieli rachować. Oni nie pójdą do ciebie do sianokosu za dwadzieścia rubli, ale pójdą za pół wiadra wódki, chociaż za dwadzieścia rubli mogliby kupić całe cztery wiadra. Istotnie, jest u nich i brud i pijaństwo i głupota, i oszustwo, ale przy tem wszystkiem czuć jednak, że życie chłopskie opiera się na jakimś silnym zdrowym rdzeniu. Jakkolwiekbądź, chłop, idąc za sochą, wydaje się być brudnem tylko zwierzęciem i żeby nie wiem jak ogłupiał się wódką, jednak, gdy mu się lepiej przyjrzymy, poznajemy, że w nim jest coś bardzo ważnego, czego niema naprzykład w Maszy i w doktorze, a mianowicie, chłop wierzy, że główną rzeczą na ziemi jest prawda, że zbawienie tak jego własne, jak i całego narodu leży w prawdzie i dlatego nadewszystko kocha on sprawiedliwość. Mówiłem nieraz żonie, że widzi plamy na szkle, ale nie widzi samego szkła; w odpowiedzi na to, albo milczała, albo zaczynała śpiewać tak, jak Stepan: »u-lu-lu«... Kiedy ta dobra, mądra kobieta bladła z oburzenia i drżącym głosem mówiła z doktorem o pijaństwie i oszustwie, wtedy doprowadzała mnie do rozpaczy ta jej zapamiętałość. Jak ona mogła zapomnieć o tem, że jej ojciec, inżynier, również pił, dużo pił, i że pieniądze, za które była kupiona Dubiecznia zdobyte były przy pomocy całego szeregu bezczelnych, bezwstydnych oszustw? Jak ona mogła zapomnieć?
I siostra moja żyła swojem własnem życiem, które starannie ukrywała przedemną. Szeptała coś często do Maszy. Gdy się do niej zbliżałem, kurczyła się cała i spojrzenie jej stawało się pokornem, błagalnem; musiało w jej duszy zachodzić coś, czego się wstydziła, czy też obawiała. Nie chcąc spotkać się ze mną w ogrodzie, lub też zostać sama ze mną, nie odstępowała na krok od Maszy, tak że rozmawiać z nią mogłem rzadko, tylko podczas obiadu.
Kiedyś wieczorem, szedłem cicho przez ogród, wracając z miejsca, gdzie budowano. Zmierzch już zapadał. Nie spostrzegając mnie, nie słysząc moich kroków, siostra chodziła dokoła starej, rozłożystej jabłoni, cicho, jakby jakie zjawisko. Ubrana była czarno i chodziła prędko, wciąż po tej samej linii tam i nazad, z oczami utkwionemi w ziemię. Z drzewa spadło jabłko, zadrżała na ten niespodziany szelest, przystanęła i przycisnęła ręce do skroni. Podszedłem do niej.
Słodkie uczucie braterskiej miłości napłynęło do mego serca i ze łzami, przypominając sobie naszą matkę, nasze dzieciństwo, objąłem ją w pół i pocałowałem.
— Co ci jest? — zapytałem. — Ty cierpisz, widzę to oddawna. Powiedz, co ci jest?
— Tak mi straszno!... — rzekła, drżąc cała.
— Co ci jest? — pytałem. — Na litość Boską, bądźże szczerą!
— Będę, będę szczerą, powiem ci całą prawdę. Tak mi ciężko ukrywać coś przed tobą, tak mnie to męczy! Misaelu, kocham... — mówiła dalej szeptem. — Kocham, kocham... Jestem szczęśliwą, ale tak mi czegoś straszno!
Rozległy się czyjeś kroki, między drzewami ukazał się doktór Błagowo w jedwabnej koszuli, w wysokich butach. Widocznie tutaj, pod jabłonią naznaczyli sobie spotkanie. Zobaczywszy go, rzuciła się gwałtownie ku niemu, z bolesnym okrzykiem, jak gdyby ją od niego odrywano:
— Włodzimierzu! Włodzimierzu!
Przytulała się do niego, z miłością wpatrywała się w jego oblicze i dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo schudła i zbladła w ostatnich czasach. Znać było zwłaszcza po jej kołnierzyku, który oddawna znałem i który swobodniej, niż kiedykolwiek okrywał jej szyję, długą i cienką. Doktór zmieszał się, ale natychmiast odzyskał równowagę i rzekł, gładząc jej włosy:
— No, dobrze, dobrze... Czegoż się tak rozdrażniać? Widzisz, przyjechałem.
Staliśmy chwilę w milczeniu, przypatrując się jedno drugiemu nieśmiało. Potem szliśmy wszyscy troje razem i słyszałem, jak doktór mówił do mnie:
— Życie kulturalne jeszcze się u nas nie zaczęło. Starcy mówią sobie na pociechę, że jeśli teraz nic niema, to było chociaż cośkolwiek w czwartym, lub szóstym dziesiątku lat: tak mówią ludzie starzy, ale my przecież jesteśmy młodzi, naszych mózgów nie dotknął jeszcze marasmus senilis, nie możemy się pocieszać podobnemi złudzeniami. Początek Rosyi sięga roku 863, a początku kulturalnej Rosyi jeszcze nie było.
Ale nie zastanawiałem się głębiej nad temi kwestyami. To było coś tak dziwnego, uwierzyć nie mogłem, że siostra moja jest zakochana, że oto idzie, że trzyma za rękę obcego mężczyznę i czule na niego spogląda. Moja siostra, to nerwowe, wystraszone, przygnębione stworzenie, kocha człowieka, który już ma żonę i dzieci! Coś mnie ścisnęło za serce, ale dlaczego nie wiem; obecność doktora była mi wprost przykrą i nie mogłem zrozumieć czem się ta miłość skończyć może.
Jechaliśmy we dwoje z Maszą do Kuryłówki na uroczystość poświęcenia szkoły.
— Jesień, jesień, jesień... — mówiła cicho Masza, rozglądając się dokoła. — Lato już przeszło. Ptaków niema, a z drzew już się tylko wierzby zielenią.
Tak, przeszło lato. Nadeszły jasne, ciepłe dni, ale ranki są chłodne, pastuchy wychodzą w kożuszkach, a w naszym ogrodzie rosa przez cały dzień nie wysycha na astrach. Słychać ciągle jakieś żałosne dźwięki i trudno rozpoznać, czy to skrzypią zardzewiałe zawiasy, czy też lecą w górze żórawie — robi się przyjemnie na duszy i tak się pragnie życia, użycia!...
— Przeszło lato... — mówiła Masza. — Możemy się teraz obrachować. Pracowaliśmy dużo, myśleliśmy dużo, udoskonaliliśmy się przez to, bardzo to dla nas zaszczytne, praca nad własnem udoskonaleniem udała nam się szczęśliwie, ale czy te nasze postępy miały dodatni wpływ na otaczające nas życie, czy przyniosły chociaż komukolwiek korzyść? Nie. Ciemnota, brud fizyczny, pijaństwo, zatrważająca śmiertelność między dziećmi — wszystko zostało, tak jak było, i przez to, żeś ty orał i siał, a ja traciłam pieniądze i czytałam książki nic dobrego nie zrobiliśmy. Widocznie, pracowaliśmy tylko dla siebie i myśleliśmy wyłącznie o sobie.
Podobne uwagi mieszały mnie i nie wiedziałem co myśleć.
— Działaliśmy od początku do końca szczerze — rzekłem — kto jest szczerym, ten jest niewinnym.
— Któż temu przeczy? Byliśmy niewinni i byliśmy w swojem prawie, a tylko w niewłaściwy sposób doprowadziliśmy do skutku nasze myśli. Przedewszystkiem czy samo założenie nasze nie jest błędne? Chcesz być dla ludzi pożytecznym, a już przez to samo, że kupujesz majątek, odrazu niweczysz sposobność do zrobienia dla nich czegoś pożytecznego. Następnie jeśli pracujesz, ubierasz się i jesz jak chłop, to ty swoim autorytetem uprawniasz niejako ich ciężką, niezgrabną odzież, wstrętne chaty, te ich głupie brody... Z drugiej zaś strony, przypuśćmy, że pracujesz długo, bardzo długo, przez całe twoje życie i w końcu dochodzisz do pewnych praktycznych rezultatów, ale cóż one, te twoje rezultaty mogą przeciwko takim bajecznym siłom, jak prostactwo, głód, zimno, wyrodzenie się? Kropla w morzu. Tu potrzeba innego rodzaju walki, walki śmiałej, otwartej, prędkiej! Jeśli istotnie chcesz być pożytecznym, to porzuć ciasne koło zwykłej działalności i staraj się działać na masy. Potrzeba przedewszystkiem głośnego, energicznego kazania. Dlaczego sztuka, naprzykład muzyka tak jest żywotną, tak popularną i istotnie tak silną? Dlatego, że muzyk, czy też śpiewak działa odrazu na tysiące. Miłą, miłą jest sztuka! — mówiła dalej, patrząc na niebo rozmarzonemi oczyma. — Sztuka daje skrzydła i unosi daleko, daleko! Komu dokuczył brud, drobne groszowe interesa, kto znudzony, smutny, ten tylko w pięknie znaleźć może spokój i zadowolenie.
Kiedyśmy dojeżdżali do Kuryłówki, pogoda była jasna, urocza. Tu i owdzie młócono na podwórzach, czuć było zapach słomy. Za chróścianym płotem świeciła się jarzębina i wszystkie dokoła drzewa, gdziekolwiek rzucić okiem, złote były, lub czerwone. Uderzono w dzwony, w szkole ustawiono ikonę i słychać było śpiewy: »Miłosierna Orędowniczko«. A jakie przeźroczyste powietrze, jak wysoko latały gołębie!
W szkole odprawiali nabożeństwo; potem kuryłowscy chłopi przynieśli Maszy ikonę, a dubienczewscy, wielki obwarzanek i pozłacaną solniczkę. Masza rozpłakała się nagle.
— A jeżeli powiedziano co niepotrzebnego, lub nieprzyjemnego, to wybacz nam pani — przemówił jakiś staruszek, kłaniając się Maszy i mnie.
Gdyśmy wracali do domu, Masza oglądała się na szkołę; zielony dach, pomalowany przezemnie, błyszczał teraz w słońcu i długo go widzieć mogliśmy. I czułem, że spojrzenia, które teraz rzucała Masza, były pożegnalnemi.
Wieczorem wybrała się do miasta.
W ostatnich czasach jeździła często do miasta i nie wracała na noc do Dubieczni. Podczas jej nieobecności nie mogłem pracować, ręce mi opadały i traciłem siły; nasze ogromne podwórze wydawało mi się nudnym, wstrętnym placem, ogród szumiał złowrogo i bez niej dom, drzewa, konie nie były już dla mnie »naszemi«.
Nie wychodziłem wcale z domu, siedziałem ciągle przy stole, obok jej szafy z wiejsko-gospodarskiemi księgami, tymi byłymi ulubieńcami, teraz już niepotrzebnymi, a które jakby zawstydzone spoglądały na mnie z półek. Godzinami całemi, dopóki biła godzina siódma, ósma, dziewiąta, dopóki za oknem nie zapadła czarna, jak sadza, noc jesienna, oglądałem jej starą rękawiczkę, albo pióro, którem zwykle pisała, lub jej maleńkie nożyczki; niczem zupełnie się nie zajmowałem i coraz jaśniej zdawałem sobie sprawę, że jeśli przedtem cośkolwiek robiłem, jeśli orałem, kosiłem, rąbałem, to tylko dlatego, że ona tego chciała. I gdyby mi kazała czyścić głęboką studnię, w której musiałbym brnąć po pas w wodzie, wlazłbym i do studni, nie zastanawiając się, czy to potrzebne, czy też nie. A teraz, kiedy jej przy mnie nie było, Dubiecznia ze swemi rozwalinami, ze swym brudem, ze skrzypiącemi okiennicami, ze złodziejami we dnie i w nocy była dla mnie chaosem, w której każda praca byłaby bezużyteczną. Bo i poco tu pracować, poco się troszczyć myślą o przyszłości, jeśli czułem, że tracę grunt pod nogami, że rola moja w Dubieczni już odegrana, jednem słowem, że czeka mnie ten sam los, który spotkał księgi gospodarskie. Ach, jakże strasznie cierpiałem w nocy, podczas długich godzin samotności, kiedy co chwila nadsłuchiwałem ze strachem, czekałem niejako, czy ktobądź nie krzyknie, że czas już, abym się stąd wyniósł. Nie żałowałem Dubieczni, żałowałem mojej miłości, dla której widocznie też nadchodziła jesień. Jakież to olbrzymie szczęście kochać i być kochanym i jak strasznem jest uczucie, że się zaczyna spadać z wysokiego piedestału!
Masza wróciła z miasta na drugi dzień przed wieczorem. Była z czegoś niezadowolona, ale starała się to ukryć, zapytała tylko dlaczego drugie okna wstawione, twierdziła, że udusić się można. Wyjąłem dwie framugi. Jeść nam się nie chciało, ale usiedliśmy do kolacyi.
— Idź, umyj ręce — rzekła żona. — Czuć farby od ciebie.
Przywiozła z miasta nowe ilustrowane dzienniki i zaczęliśmy je razem po kolacyi oglądać. W dodatkach umieszczone były najświeższe żurnale mód. Masza przeglądała je pobieżnie i odkładała na bok, chcąc je później dokładnie obejrzeć. Jedna z sukien, z szeroką, jak dzwon, gładką spódnicą i z wielkimi rękawami zwróciła jej uwagę i przypatrywała jej się przez chwilę uważnie.
— To nie złe — rzekła.
— Tak, dobrze byłoby ci w takiej sukni. Bardzo dobrze.
I patrząc z rozrzewnieniem na suknię, lubując się widokiem szarego rysunku, tylko dlatego, że jej się podobał, mówiłem dalej czule:
— Cudowna, prześliczna suknia! Piękna, cudowna Masza! Najdroższa moja Masza!
I łzy spłynęły z mych oczów na szary rysunek.
— Zachwycająca Masza... — szeptałem — Miła, droga Masza...
Poszła i położyła się, a ja godzinę jeszcze siedziałem przy stole i oglądałem ilustracye.
— Szkoda, żeś wyjął okna — odezwała się z sypialnego pokoju. — Boję się, że będzie za zimno. Czy czujesz, jak wieje?
Przeczytałem coś niecoś z »rozmaitości« o wytwarzaniu najtańszego atramentu i o największym na świecie brylancie. I znów wpadł mi w ręce rysunek z modną suknią, która jej się tak podobała i wyobraziłem ją sobie na balu z wachlarzem w ręku, z obnażonemi ramionami, promieniejącą, zachwycającą, obeznaną z muzyką, z malarstwem, z literaturą, i jakże maleńką, nędzną wydała mi się moja rola!
Spotkanie się i małżeństwo nasze było tylko epizodem, których niemało jeszcze będzie w życiu tej żywej i hojnie obdarzonej kobiety. Wszystko najlepsze na świecie było, jak już mówiłem, na jej usługi, otrzymywała to darmo i nawet ideje i modny ruch umysłowy służyły dla jej rozkoszy, dla urozmaicenia jej życia; ja zaś byłem tylko furmanem, który od jednej rozrywki przewiózł ją do drugiej. Teraz byłem już niepotrzebny, ona odleci, a ja zostanę sam.
I jakby w odpowiedzi na moje myśli rozległ się na dworze rozpaczliwy krzyk:
— Stra-a-ż!
Był to cienki kobiecy głos i jakby chcąc go przedrzeźnić, zawył w kominie wiatr równie przenikliwie. Upłynęło pół minuty i znów dało się słyszeć wśród szumu wiatru wołanie, ale jakby z drugiego końca podwórza:
— Stra-a-ż!
— Misaelu, czy słyszysz? — zapytała cicho żona. — Czy słyszysz?
Wyszła do mnie z sypialni w samej koszuli, z rozpuszczonymi włosami i nadsłuchiwała, patrząc w ciemne okna:
— Duszą kogoś! — rzekła. — Tego jeszcze brakowało.
Wziąłem broń i wyszedłem. Na dworze było bardzo ciemno, wiał silny wicher, trudno było utrzymać się na nogach. Podszedłem do bramy, nadsłuchiwałem, drzewa szumią, wiatr świszczy i w ogrodzie, widać u głupiego chłopka, leniwie pies się odzywa; za bramą ciemność straszna, na linii niema ani jednego światełka. I przy oficynie, w której był przed rokiem kantor, rozległ się nagle przygłuszony okrzyk:
— Stra-a-ż!
— Kto tam? — zawołałem.
W pobliżu biło się dwoje ludzi. Jeden z nich pchał, drugi bronił się i obaj ciężko dyszeli.
— Puść! — mówił jeden i poznałem Jana Czeprakowa; on to krzyczał takim kobiecym głosem. — Puść, przeklęty, bo ci ręce poobgryzam!
W drugim poznałem Mojżesza. Rozłączyłem ich i przytem nie wytrzymałem i uderzyłem Mojżesza dwa razy w twarz. Upadł, podniósł się i uderzyłem go po raz trzeci.
— Chciał mnie zabić — mruczał. — Dobierał się do matczynej komody... Ja go chcę dla bezpieczeństwa zamknąć w oficynie.
A Czeprakow był pijany, nie poznał mnie i głęboko wzdychał, jakby dla nabrania tchu, żeby znów przywołać strażnika.
Zostawiłem ich i wróciłem do domu. Żona moja, już ubrana leżała na łóżku. Opowiedziałem jej o tem, co się działo na dworze, nie zamilczałem i o tem, że biłem Mojżesza.
— Straszne jest życie na wsi — rzekła. — I jaka to długa noc. Boże drogi.
— Stra-a-ż! — rozległo się znów po chwili.
— Pójdę ich zamknąć — rzekłem.
— Nie, daj im spokój, niech sobie tam poprzerzynają gardła — odrzekła z wyrazem wstrętu na twarzy.
Patrzała na sufit i przysłuchiwała się hałasom na podwórzu, a ja siedziałem z boku, nie śmiejąc z nią rozmawiać, z takiem uczuciem, jak gdybym to ja był winien, że na dworze wołają strażnika i że noc taka strasznie długa.
Milczeliśmy oboje i czekaliśmy z niecierpliwością chwili, kiedy w oknach zabłyśnie zorza poranna. A Masza ciągle patrzała, tak jakby się nagle budziła z letargu i zrozumieć nie mogła, jak ona, taka mądra, wykształcona, taka wytworna, mogła się dostać na nędzną, głęboką prowincyę, w towarzystwo nędznych ludzi i jak mogła zapomnieć się do tego stopnia, że aż dała się pociągnąć przez jednego z tych ludzi i przez przeszło pół roku była jego żoną. Teraz wyglądała, jak gdyby jej było wszystko jedno, czy to ja, czy Mojżesz, czy Czeprakow; wszystko zlało się w jej oczach w ten dziki, pijany okrzyk: »stra-a-ż!« — i ja i nasze małżeństwo i nasze gospodarstwo i jesienna pogoda; i kiedy wzdychała, lub unosiła się, aby się wygodniej położyć, czytałem na jej twarzy jedną i ciągle tą samą myśl: — »O, żeby jak najprędzej było rano!«
Skoro świt wyjechała.
Zostałem w Dubieczni jeszcze przez trzy dni, oczekując jej powrotu, następnie zniosłem wszystkie nasze rzeczy do jednego pokoju, zamknąłem go i poszedłem do miasta. Gdy zaszedłem do inżyniera był już wieczór i na Wielkiej Dworjańskiej paliły się latarnie. Paweł oznajmił mi, że w domu niema nikogo: Wiktor Iwanycz wyjechał do Petersburga, a Marya Wiktorówna musi być u Ażoginych na próbie. Pamiętam z jakiem wzruszeniem szedłem później do Ażoginych, jak biło i zamierało me serce, gdym szedł po schodach i na górze długo zatrzymałem się przed drzwiami, nie mając odwagi wejść do tej świątyni muz! W sali na stoliku, na fortepianie, na scenie paliły się świece, wszędzie po trzy, pierwsze przedstawienie miało się odbyć trzynastego, a teraz pierwsza próba miała miejsce w poniedziałek — dzień feralny. Walka z przesądami! Wszyscy miłośnicy sztuki byli zebrani; najstarsza, średnia i najmłodsza chodziły po scenie, czytając swe role z małych zeszycików. Z boku, zdala od innych stał Riedka nieruchomo, oparty skronią o ścianę i z uwielbieniem patrzał na scenę, czekając na rozpoczęcie próby. Wszystko, tak jak było!
Skierowałem się w stronę pani domu, trzeba było się przywitać, ale nagle wszyscy zaczęli sykać, dając mi znaki, abym nie stukał nogami. Zrobiło się cicho. Otworzono fortepian, usiadła przed nim jakaś dama, mrugająca bezustannie oczami, a po chwili zbliżyła się moja Masza, w wyciętej sukni, piękna, ale jakąś niezwykłą pięknością, nie podobna zupełnie do tej Maszy, która na wiosnę przychodziła do mnie do młyna; zaczęła śpiewać:
»Dlaczego ja ciebie kocham, o świetlana nocy?«
Pierwszy raz od początku naszej znajomości słyszałem jej śpiew. Miała piękny, silny głos, słuchając jej miałem uczucie, że jem dojrzałą, słodką, pachnącą dynię. Skończyła, przyklasnęli jej, a ona uśmiechała się, zadowolona, rzucając krótkie spojrzenia, przerzucając nuty, poprawiając ozdoby sukni, wyglądała, jak ptak, który wydostawszy się na wolność, próbuje swych skrzydeł. Włosy miała zaczesane na uszy, wyraz jej twarzy był nieprzyjemny, nieładny nawet, wyzywający, jak gdyby chciała krzyknąć na nas, jak na konie: »Hej, wy, maleńkie!«
Musiała być bardzo w tej chwili podobną do swego dziada, furmana.
— I ty tutaj, Misaelu? — zapytała, podając mi rękę — Czy słyszałeś, jak śpiewałam? No, jakże uważasz? — i nie czekając na moją odpowiedź, Masza roztargniona mówiła dalej: — Bardzo dobrze, żeś przyjechał. Oznajmiam ci, że wyjeżdżam dziś wieczór na pewien czas do Petersburga. Czy pozwalasz?
O północy odwiozłem ją na dworzec. Uścisnęła mnie serdecznie, widocznie wdzięczna za to, że jej nie stawiam niepotrzebnych pytań, obiecywała, że często pisać będzie, a ja ściskałem mocno jej ręce i całowałem je, z trudem wstrzymując się od łez, nie mówiąc ani słowa.
A gdy wyjechała, stałem długo jeszcze patrząc na oddalające się światło, wołałem za nią w sercu pieszczotliwemi nazwami i mówiłem cicho:
— Moja miła, droga Masza...
Nocowałem u Karpówny, a już nazajutrz rano pracowałem razem z Riedką u bogatego kupca, wydającego córkę za doktora.
W niedzielę, po obiedzie przychodziła do mnie siostra i piliśmy razem herbatę.
— Czytuję teraz bardzo dużo — mówiła pokazując mi książki, które idąc do mnie wzięła z miejskiej czytelni. — Dzięki twojej żonie i Włodzimierzowi obudziło się we mnie samopoczucie. Zbawili mnie, zrobili to, że czuję się człowiekiem. Przedtem nie sypiałam po nocach, dręczona różnymi kłopotami: »ach, jakże dużo cukru wyszło u nas przez tydzień! ach, żeby nie przesolili ogórków!« Teraz również nie sypiam, ale już myślę o czem innem. Męczę się tem, że tak głupio i małostkowo przeszła połowa mego życia. Pogardzam moją przeszłością, wstydzę się jej, a ojca uważam teraz za największego wroga. O, jakże wdzięczną jestem twojej żonie! A Włodzimierz? Jakiż to cudowny człowiek! Oni oboje otworzyli mi oczy.
— To niedobrze, że ty nie śpisz w nocy — rzekłem.
— Czy myślisz, że jestem chora? Ale gdzież tam. Włodzimierz badał mnie i orzekł, że jestem zupełnie zdrowa. Ale nie o zdrowie tu idzie, ono mniejszej wagi... Powiedz: czy ja mam słuszność?
Potrzebowała moralnego wsparcia — to było widoczne. Masza wyjechała, doktór Błagowo był w Petersburgu i w całem mieście nie miała nikogo prócz mnie, ktoby jej mógł powiedzieć, że ma słuszność. Patrzyła mi bystro w oczy, starając się odgadnąć moje myśli, a jeśli się przy niej zamyślałem lub milczałem, brała to na swój rachunek i stawała się smutną. Trzeba było ciągle mieć się na baczności i gdy mnie zapytywała, czy ma słuszność, odpowiadałem jej czemprędzej, że tak i że mam dla niej głęboki szacunek.
— Wiesz? U Ażoginych dali mi rolę — mówiła dalej. — Chcę grać na scenie. Chcę żyć, jednem słowem chcę pić z pełnego kielicha. Nie mam coprawda najmniejszego talentu i cała rola składa się z dziesięciu wierszy, ale wszystko to jest o wiele wyższe i szlachetniejsze, jak rozlewanie herbaty po pięć razy na dzień i podglądanie czy kucharka nie wzięła o jeden kawałeczek za dużo. A przedewszystkiem, niechże ojciec raz zobaczy, że i ja zdolną jestem do oporu.
Po herbacie położyła się na mojem łóżku i chwilę poleżała bardzo blada.
— Jaka ja słaba! — szepnęła, wstając. — Włodzimierz mówił, że wszystkie kobiety i dziewczęta żyjące w mieście są anemiczne z powodu bezczynności. Jakiż to mądry człowiek ten Włodzimierz! On ma słuszność, bezwarunkowo ma słuszność. Trzeba pracować.
Dwa dni później przyszła do Ażoginych na próbę z zeszycikiem w ręku. Ubrana była w czarną suknię, na szyi miała sznur korali, przy staniku broszkę, wyglądającą zdaleka jak francuskie ciastko, w uszach jej błyszczały wielkie brylantowe kolczyki. Gdym spojrzał na nią, zrobiło mi się nieprzyjemnie: raził mnie brak smaku. W dodatku i inni zauważyli jak niepotrzebnie włożyła kosztowne kolczyki i jak dziwnie była ubraną; widziałem na twarzach niepewne uśmiechy i słyszałem, jak ktoś odezwał się szyderczo:
— Kleopatra Egipska.
Starała się wydać światową, naturalną, spokojną i przez to samo wyglądała zmanierowana i zabawna. Prostoty i wdzięku nie było ani śladu.
— Oznajmiłam przed chwilą ojcu, że idę na próbę — odezwała się, podchodząc do mnie — krzyknął, że pozbawia mnie swego błogosławieństwa, nawet o mało mnie nie uderzył. Wyobraź sobie, że ja wcale mojej roli nie umiem. A więc stało się — mówiła dalej, silnie wzburzona. Stało się...
Zdawało jej się, że wszyscy na nią patrzą, dziwią się, że się zdobyła na tak ważny krok i spodziewają się po niej czegoś niezwykłego; przekonać ją, że nikt nie zwraca uwagi na ludzi tak nic nie znaczących jak ona i ja — nie było sposobu.
Do trzeciego aktu nic nie miała do roboty, a jej rola gościa, prowincyonalnej kumoszki, polegała na tem, że powinna była stać chwilkę pod drzwiami, jakby podsłuchiwała i potem wypowiedzieć krótki monolog. Tymczasem zaś, blizko przez półtorej godziny, dopóki na scenie spacerowali, czytali, pili herbatę, kłócili się, nie odchodziła odemnie, mrucząc bezustannie swą rolę i nerwowo mięła zeszycik; przytem wyobrażając sobie, że wszyscy na nią patrzą i oczekują pierwszego jej wystąpienia, drżącą ręką poprawiała włosy i mówiła do mnie:
— Ja się z pewnością omylę... Żebyś ty wiedział, jak mi ciężko na duszy! Tak się boję, jak gdyby mnie za chwilę na śmierć prowadzić mieli!
Nareszcie przyszła na nią kolej.
— Kleopatro Aleksiejewno, prosimy! — zawołał reżyser.
Wyszła na środek sceny z wyrazem strachu na twarzy, nieładna, kanciasta, i stała przez pół minuty jak skamieniała, nieruchoma, a dwa wielkie kolczyki poruszały się pod jej uszami.
— Za pierwszym razem można czytać — rzekł reżyser.
Widziałem najwyraźniej, że drży cała i dlatego nie może mówić, ani otworzyć zeszytu, i chciałem podejść do niej, powiedzieć jej cośkolwiek, gdy nagle upadła na kolana na środku sceny i głośno płakać zaczęła.
Wszyscy poruszyli się z miejsca, powstał hałas nie do opisania, ja tylko sam stałem, wsparty o kolumnę, przerażony tem, co się stało, nic nie rozumiejąc, nie wiedząc co robić. Widziałem, jak ją podniesiono i wyprowadzono z sali. Widziałem, jak podeszła Aniuta Błagowo; nie zauważyłem jej poprzednio, pokazała się nagle jakby z ziemi wyrosła. Była w kapeluszu, miała spuszczoną woalkę i jak zwykle wyglądała, jak gdyby tu weszła na chwilkę tylko.
— Mówiłam jej, żeby nie grała — rzekła gniewnie, wymawiając ostro każde słowo i rumieniąc się. — To szaleństwo! Powinien był pan ją od tego powstrzymać.
Podeszła przyspieszonym krokiem Ażogina matka w krótkim kaftaniku, z krótkimi rękawami, z popiołem na piersiach, chuda i sztywna.
— Mój przyjacielu, to straszne — rzekła, załamując ręce i według zwyczaju patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem. — To straszne! Siostra pańska jest w stanie... ona jest ciężarna! Zabierz ją pan, proszę pana...
Ze wzruszenia ciężko dyszała. A z boku stały trzy córki, takie jak ona chude i wystraszone, tuliły się jedna do drugiej. Były przerażone, oszołomione, jak gdyby schwytano w ich domu kryminalnego przestępcę. Co za wstyd, jakież to straszne! A przecież owa czcigodna rodzina przez całe życie walczyła z przesądami; przypuszczała widocznie, że wszystkie przesądy i błędy ludzkości zawierają się w trzech świecach, w trzynastce, w poniedziałku — feralnym dniu!
— Proszę pana... proszę... — powtarzała pani Ażogina, śmiesznie składając usta przy zgłosce »szę« i wymawiając ją jak »się« — proszę, zabierz ją pan do domu.
Niedługo potem szedłem z siostrą ciemną ulicą. Przykrywałem ją połą mego płaszcza; szliśmy prędko, wybierając uliczki, na których nie było latarni, unikając przechodniów, w ogóle wyglądaliśmy na zbiegów. Nie płakała już, ale patrzała na mnie wyschniętemi oczami. Do Makarychy, dokąd ją prowadziłem, nie było więcej nad dwadzieścia minut drogi, a dziwna rzecz, przez ten krótki przeciąg czasu zdążyliśmy przypomnieć sobie całe nasze życie, rozmawialiśmy o wszystkiem, omówiliśmy nasze obecne położenie, namyślaliśmy się...
Doszliśmy do wniosku, że nie możemy żadną miarą zostać dłużej w tem mieście i że skoro tylko zdobędę cokolwiek pieniędzy, przeniesiemy się gdzieindziej. W niektórych domach już spano, w innych grano w karty; nienawidziliśmy tych domów, baliśmy ich się i rozmawialiśmy o przesądach, o bezgranicznem grubiaństwie, o nędzy tych przezacnych rodzin, tych miłośników sztuki dramatycznej, których tak przestraszyliśmy. Zadawałem sobie pytanie, w czem ci głupi, okrutni, leniwi, nieuczciwi ludzie lepszymi są od pijanych i zabobonnych kuryłowskich chłopów, ale nawet od zwierząt, które też buntują się, jeżeli jakikolwiek wypadek naruszy jednostajność ich życia ograniczonego instynktami. Co by się teraz stało z siostrą, gdyby została w domu? Jakie moralne męczarnie przechodziłaby rozmawiając z ojcem, lub spotykając się ze znajomymi? Myślałem o tem wszystkiem i przypominałem sobie ludzi, moich znajomych, których powoli pozbywali się ich blizcy, lub krewni, przychodziły mi na myśl zamęczane psy, żywe wróble, oskubywane przez łobuzów i rzucane do wody, i długi, długi szereg powolnych cierpień, które dokoła siebie nieprzerwanie w mieście widziałem; i nie rozumiałem czem żyje sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, poco oni czytają ewangelię, poco się modlą, poco czytają książki i dzienniki. Jaką korzyść przyniosło im to, co dotychczas pisano i mówiono, jeśli są ciągle pogrążeni w tej samej duchowej ciemnocie i mają tenże sam wstręt do swobody, co przed stu i przed trzystu laty? Czeladnik ciesielski buduje domy przez całe swoje życie, a jednak do śmierci mówi »galdarya« zamiast »galerya«, tak i te sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców przez ciąg wielu pokoleń czyta i słyszy o prawdzie, o miłości i o wolności, a do śmierci kłamią od rana do wieczora, zamęczają jedni drugich, a wolności boją się i unikają jej jak wroga.
— A więc losy moje zdecydowane — rzekła siostra, gdy przyszliśmy do domu.
— Po tem co zaszło, wracać »tam« już nie mogę. Boże wielki, jakże to dobrze! Zrobiło mi się lekko na duszy.
Położyła się zaraz do łóżka. Na rzęsach jej błyszczały łzy, ale na twarzy widniał wyraz szczęścia, spała twardo i mocno, a znać było, że rzeczywiście na duszy jej zrobiło się lekko i że dopiero teraz wypocząć jest w stanie. Jakże dawno nie spała tak smacznie!
I odtąd zamieszkaliśmy razem. Bezustannie śpiewała i mówiła, że się czuje dobrze, a książki, które braliśmy z biblioteki, odnosiłem nieprzeczytane, bo czytać zupełnie nie mogła; marzyła i mówiła o przyszłości. Naprawiając moje ubranie, lub też pomagając Karpownie przy paleniu w piecu, śpiewała, lub też mówiła o swoim Włodzimierzu, o jego rozumie, pięknych manierach, dobroci, o jego niezwykłem wykształceniu, a ja zgadzałem się na to, co mówiła, choć już jej doktora nie lubiłem. Chciała pracować, żyć samodzielnie i twierdziła, że skoro tylko wyzdrowieje, wykieruje się na nauczycielkę, lub też na felczerkę i będzie sama myła podłogę i prała bieliznę. Już teraz kochała namiętnie swoje dzieciątko; nie było go jeszcze na świecie, a ona już wiedziała jakie ma oczy, jakie ręce, jak się śmieje. Lubiła mówić o wychowaniu, a że dla niej najlepszym człowiekiem na świecie był Włodzimierz, więc i wszystkie jej pojęcia o wychowaniu skierowane były do jedynego marzenia, aby mały był również czarującym, jak ojciec. Nie było końca rozmowom i wszystko co mówiła, budziło w niej żywą radość. Czasem i ja cieszyłem się, sam nie wiedząc dobrze z czego.
Zaraziłem się widocznie jej marzycielstwem. Wcale już także nie czytałem, bawiłem się marzeniami; wieczorem, nie zważając na zmęczenie, wsunąwszy rękę do kieszeni, chodziłem po pokoju z kąta w kąt i mówiłem o Maszy.
— Jak myślisz? — zapytywałem siostrę — kiedy ona powróci? Mnie się zdaje, że przed Bożem Narodzeniem, nie później. Poco by tam dłużej siedziała?
— Jeśli do ciebie nie pisze, to widocznie wróci bardzo prędko.
— To prawda — zgadzałem się, chociaż wiedziałem doskonale, że Masza niema już poco wracać do naszego miasta.
Zatęskniłem do niej bardzo, nie mogłem już sam siebie oszukiwać, więc starałem się, aby mnie inni łudzili. Siostra oczekiwała swego doktora, a ja — Maszy, i oboje mówiliśmy o tem bez przerwy, śmialiśmy się i nie zwracaliśmy na to uwagi, że nie dajemy spać Karpownie, która leżała u siebie na piecu i mruczała:
— Samowar syczał dziś rano, sy-czał! O nic to dobrego nie wróży, najmilsi, nic dobrego.
U nas nikt nie bywał oprócz listonosza, który przynosił siostrze listy od doktora, i Prokopa, który czasem wieczorem zachodził do nas, a popatrzywszy w milczeniu na siostrę, wychodził i już w kuchni mówił:
— Każdy stan powinien pamiętać o swojej nauce, a kto nie chce tego rozumieć, przez pychę, temu... biada.
Pewnego razu — było to już po świętach — kiedy przechodziłem przez rynek, wezwał mnie do swojej jatki i nie podając mi ręki, oznajmił, że ma ze mną do pomówienia w bardzo ważnej sprawie. Był czerwony z mrozu i od wódki; przy nim stał za stołem Mikołajek z rozbitą szczęką, trzymając w ręku zakrwawiony nóż.
— Chcę panu objawić dwa słowa — zaczął Prokop. — Ten stan rzeczy nie może trwać dalej, gdyż sam pan rozumie, że za taką hańbę ludzie nie pochwalą ani nas, ani was. Mama, rozumie się z litości, nie może wam mówić nieprzyjemności i żądać, aby siostra pańska zamieszkała gdzieindziej z powodu swego stanu poważnego, a ja sobie tego dłużej nie życzę, bo postępku jej pochwalić nie mogę.
Zrozumiałem go i wyszedłem ze sklepu. Tego samego dnia przeniosłem się z siostrą do Riedki. Nie mieliśmy pieniędzy na doróżkę i szliśmy pieszo; ja niosłem na plecach węzełek z naszemi rzeczami, siostra nic nie miała w rękach, ale traciła oddech, kaszlała i ciągle zapytywała, czy prędko dojdziemy.
Nadszedł nareszcie list od Maszy.
— Miły, dobry M. A. — pisała — dobry, kochany »aniele ty nasz« — jak mówi twój stary malarz — bywaj zdrów, jadę z ojcem do Ameryki na wystawę. Za parę dni zobaczę ocean, będę tak daleko od Dubieczni, że aż strach pomyśleć. Dalekie to i nieobjęte jak niebios sklepienie, i chcę tam jechać, chcę być wolną, waryuję, szał mnie ogarnia i widzisz sam, jak bez sensu jest cały mój list. Miły, dobry, daj mnie wolność, zerwij czemprędzej nić, która się jeszcze trzyma, wiążąc mnie z tobą. To, że cię spotkałam i poznałam, było niebiańskim promieniem, rozjaśniającym całe moje istnienie; ale to, że zostałam twoją żoną było błędem, chyba sam to rozumiesz, i na kolanach błagam cię, wspaniałomyślny przyjacielu, telegrafuj czemprędzej zanim wyjadę na ocean, że zgadzasz się na poprawienie naszego błędu, że zdejmiesz ten jedyny kamień, ciężący na mych skrzydłach, a ojciec mój, przyjmując na siebie wszystkie kłopoty, obiecał, że nie będziesz zbyt obarczonym formalnościami. A więc wolna jestem i mogę jechać na wszystkie cztery strony świata? Czy tak?
— Bądź szczęśliwy i niech cię Bóg błogosławi. Wybacz mnie grzesznej.
— Żyję, jestem zdrowa. Rozrzucam pieniądze, robię dużo głupstw i co chwila dziękuję Bogu, że kobieta tak głupia, jak ja, niema dzieci. Śpiewam, mam wielkie powodzenie, ale to już nie jest dla mnie rozrywką, nie, to mój port zbawienia, to cela, w której szukam spokoju; król Dawid miał w pałacu koło z napisem: »wszystko przemija«. Kiedy człowiek smutny, słowa te rozweselają go, kiedy wesół, zasmucają go. Ja też zrobiłam sobie taki pierścień z europejskiemi literami i talizman ten strzeże mnie od namiętnych porywów. Wszystko przemija, przejdzie więc i życie, a zatem niczego nie potrzeba. Lub też potrzeba tylko uczucia swobody, gdyż człowiek wolny niczego, niczego, niczego nie pragnie. Zerwij nić wiążącą nas. Ściskam cię mocno wraz z siostrą. Przebacz twej Maszy i zapomnij o niej.
Siostra leżała w jednym pokoju, Riedka, który znów był chory, a teraz powracał do zdrowia — w drugim. W chwili, kiedy dostałem ów list, siostra przeszła cicho do pokoju malarza, usiadła przy nim i zaczęła głośno czytać. Czytywała mu codziennie Ostrowskiego, lub Gogola, a on słuchał, wpatrzony w jeden punkt, w milczeniu kiwając głową i od czasu do czasu mruczał coś pod nosem:
— Wszystko to być może! Wszystko być może!
Jeśli w sztuce przedstawiano coś brzydkiego, niemoralnego, wtedy mówił, jakby ze złością, uderzając palcem w książkę:
— Oto jest kłamstwo ohydne! Oto co ono zrobić może kłamstwo to wstrętne!
Sztuki teatralne pociągały go tak treścią, jak nauką moralną i złożoną, sztuczną budową; dziwił się »jemu«, nie wymawiając nigdy jego nazwiska:
— Jak »on« to zręcznie doprowadził do celu.
Tym razem siostra przeczytała cicho jedną tylko stronę; dłużej już czytać nie mogła, zabrakło jej głosu. Riedka wziął ją za rękę i poruszając wyschniętemi wargami, rzekł ledwo dosłyszalnym głosem:
— Dusza człowieka sprawiedliwego, biała jest jak kreda i gładka, grzesznika — czarna, jak smoła. Dusza sprawiedliwego — to oliwa jasna, a grzesznika — to smołowiec ziemny. Trzeba pracować, cierpieć trzeba, chorować trzeba — mówił dalej — a kto nie pracuje i nie cierpi, nie wnijdzie do Królestwa Niebieskiego. Biada, biada sytym, biada możnym, biada bogatym, biada lichwiarzom. Nie ujrzą oni Królestwa Niebieskiego. Mszyce niszczą trawę, rdza — żelazo...
— A kłamstwo — duszę — zakończyła siostra i roześmiała się.
Przeczytałem list po raz drugi. Do kuchni przyszedł żołnierz, przynoszący nam dwa razy na tydzień, niewiadomo od kogo, herbatę, francuskie bułki i jarząbki, od których rozchodził się zapach perfum. Roboty nie miałem, całymi dniami przesiadywałem w domu, i dobroczyńca, który nam przysyłał prowianty, musiał dobrze wiedzieć, jak bardzo ich potrzebujemy.
Słyszałem, jak siostra moja rozmawiała z żołnierzem i śmiała się głośno. Później leżąc, jadła bułkę i mówiła do mnie:
— Odkąd porzuciłeś urzędniczą służbę i zostałeś malarzem, obie z Aniutą Błagowo wiedziałyśmy, że masz słuszność, ale nie śmiałyśmy powiedzieć tego głośno. Powiedz, co to za siła nie pozwala przyznać się do swych własnych myśli? Weźmy naprzykład Aniutę Błagowo. Ona cię kocha, ubóstwia, wie, że masz słuszność; ona i mnie kocha, jak siostrę, i wie, że mam słuszność i ręczę ci, że w głębi duszy zazdrości mi, ale jakaś niezwalczona siła nie pozwala jej przyjść do nas, unika nas, boi się nas.
Siostra złożyła ręce na piersiach i rzekła z uniesieniem:
— Gdybyś ty wiedział, jak ona ciebie kocha! Mnie przyznała się do tej miłości i to po cichu, o zmroku. Nieraz, prowadzi mnie w ogrodzie do ciemnej alei i szepcze jak jesteś jej drogim. Zobaczysz, ona nigdy zamąż nie pójdzie, za bardzo pokochała ciebie. Czy ci jej żal?
— Tak.
— To ona przysłała bułki. Zabawna jest co prawda, czegoż się wstydzi? Czemu się ukrywa? Ja również byłam śmieszną i głupią, a przecież zmieniłam się i już nikogo się nie boję, myślę i mówię głośno co mi się podoba i jestem szczęśliwą. Kiedy byłam jeszcze w domu, nie miałam pojęcia o szczęściu, a teraz nie zamieniłabym się z królewną.
Przyszedł doktór Błagowo. Otrzymał stopień doktora i mieszkał w naszem mieście, u ojca, odpoczywał i mówił, że niezadługo wyjedzie znów do Petersburga. Chciał się zająć szczepieniem tyfusu i zdaje mi się cholery; dlategoto wyjechałby chętnie za granicę dla dokończenia studyów i zajęcia katedry. Rzucił służbę wojskową i nosił obszerne szewiotowe tużurki, bardzo szerokie spodnie i wspaniałe krawaty. Siostrę wprawiały w zachwyt jego szpilki, spinki, jedwabna, czerwona chusteczka, którą zapewne przez kokieteryę nosił w przedniej kieszeni tużurka. Kiedyś, nie mając nic do roboty, wzięliśmy się do przeliczenia wszystkich jego garniturów i doszliśmy do wniosku, że ma ich conajmniej z dziesięć. Widać było, że tak jak dawniej, kocha moją siostrę, ale ani nawet na żart nie odezwał się z tem, że ją ze sobą zabierze do Petersburga, lub za granicę, i nie mogłem dobrze wyobrazić sobie tego, co się stanie z nią, jeśli żyć będzie, co się stanie z jej dzieciątkiem. A ona ciągle marzyła i mówiła o przyszłości, ale nie myślała o niej poważnie, mówiła, że niech sobie jedzie, gdzie chce, niech ją nawet porzuci, byle sam był szczęśliwy, ona cieszy się wspomnieniem tego co było.
Zwykle, przychodząc do nas, badał ją bardzo troskliwie, żądał, aby piła przy nim mleko z kroplami. I tym razem było to samo. Zbadał ją i kazał jej wypić szklankę mleka, a potem czuć było u nas kreozot.
— Oto mądrość — rzekł, odbierając od niej szklankę... — Nie wolno ci dużo mówić, a w ostatnich czasach paplesz jak sroka. Bądź cicho, proszę cię bardzo.
Roześmiała się. Potem wszedł do pokoju Riedki, gdzie i ja siedziałem, i poklepał mnie poufale po ramieniu i rzekł:
— No cóż, stary? — zapytał doktór, nachylając się nad chorym.
— Wielmożny panie... — odezwał się Riedka, poruszając lekko ustami — jaśnie wielmożny panie, ośmielę się powiedzieć... wszyscy od Boga zależymy, wszyscy umrzemy... Niech pan pozwoli prawdę powiedzieć... Jaśnie wielmożny pan nie wnijdzie do Królestwa Niebieskiego.
— Cóż robić — żartował doktór — musi choć ktokolwiek pójść do piekła.
I nagle stało się we mnie coś dziwnego; przywidziało mi się, że jest zima, że stoję w rzeźni w nocy, na dworze, a przy mnie stoi Prokop, od którego czuć zapach pieprzówki; zrobiłem wysiłek i przetarłem oczy i wtedy znów wydało mi się, że idę do gubernatora dla rozmówienia się z nim. Nic podobnego nie zdarzyło mi się, ani przedtem ani potem, i dziwne te wspomnienia, podobne do snów tłómaczę sobie wyczerpaniem nerwów. Przeżywałem i bytność w rzeźni i rozmowę z gubernatorem i jednocześnie zdawałem sobie wyraźnie sprawę, że nic z tego w rzeczywistości niema. Gdy odzyskałem przytomność, spostrzegłem, że już nie jestem w domu, lecz na ulicy i stoję obok doktora pod latarnią.
— Smutno, smutno — mówił i łzy spływały mu po twarzy. — Wesoła jest, śmieje się ciągle, jest pełna nadziei, biedactwo! Wasz Riedka nienawidzi mnie i chce mi dać do zrozumienia, że źle z nią postąpiłem. On ma poniekąd słuszność, ale ja to sądzę z innego punktu widzenia i zupełnie nie żałuję tego co się stało. Trzeba kochać, my wszyscy powinniśmy kochać, nieprawdaż? bez miłości nie byłoby życia; ten kto się boi miłości i unika jej, nie jest wolnym.
Pomału przeszedł na inne tematy, zaczął mówić o nauce, o swojej dyssertacyi, która się podobała w Petersburgu; mówił z uniesieniem i nie pamiętał już ani o mojej siostrze, ani o swym bólu, ani o mnie. Życie pociągało go. Ta marzy o Ameryce i o pierścieniu z napisem, a ten — o stopniu doktora i o karyerze i tylko moja siostra i ja zostaliśmy po staremu.
Pożegnawszy się z doktorem, podszedłem do latarni i znów przeczytałem swój list. I żywo stanęła mi w pamięci chwila, gdy na wiosnę, wczesnym rankiem, przyszła do mnie do młyna i ubrała się w krótki watowany kaftan, chcąc wyglądać, jak prosta baba. A kiedy innym razem — było to też rano — wyciągaliśmy z wody więcierz, wtedy spadły na nas z listków wierzbiny ogromne krople dżdżu i śmieliśmy się...
W naszym domu na Wielkiej Dworjańskiej było ciemno. Przeszedłem przez płot i tak jak dawniej poszedłem tylnemi drzwiami do kuchni po lampę. W kuchni nie było nikogo; przy piecu syczał samowar, czekając na mego ojca. »Kto teraz — myślałem — nalewa ojcu herbatę?« Wziąwszy lampę, udałem się do składu i tam przyrządziłem sobie posłanie ze starych gazet i położyłem się. Gwoździe na ścianach patrzały równie srogo, jak dawniej i cienie ich migotały. Było zimno. Wyobraziłem sobie, że za chwilę powinna przyjść siostra i przynieść mi kolacyę, ale zaraz przypomniałem sobie, że jest chora i leży w domu Riedki i wydało mi się dziwnem, że przelazłem przez płot i leżę w nieopalanym składzie. Coraz bardziej traciłem przytomność i majaczyły mi się przeróżne obrazy.
Dzwonek. Od dzieciństwa znane mi dźwięki: naprzód brzęczy drut na ścianie, potem rozlega się w kuchni krótki, żałosny odgłos. To z klubu ojciec powrócił. Wstałem i poszedłem znów do kuchni. Kucharka Aksynia, zobaczywszy mnie, klasnęła w ręce i nie wiem dlaczego rozpłakała się.
— O mój kochany! — odezwała się cicho. — Mój drogi! O, Panie!
I ze wzruszenia zaczęła gnieść w rękach swój fartuch. Na oknie stały czworokanciaste butelki z jagodami i z wódką. Nalałem sobie filiżankę i chciwie wypiłem, gdyż miałem silne pragnienie. Aksynia wymyła niedawno stół i ławki i w kuchni był zapach jaki bywa w jasnych, wygodnych kuchniach, u porządnych kucharek. I zapach ten i krzyk świerszcza wabiły nas kiedyś w dzieciństwie tutaj do kuchni i usposabiały nas do słuchania bajek, do gry w króle...
— A Kleopatra gdzie? — zapytała cicho Aksynia, wystraszona, tamując oddech. — A twoja czapka gdzie? A żona, mówią, że do Pitra wyjechała?
Służyła jeszcze za czasów mojej matki i w swoim czasie kąpała Kleopatrę i mnie, to też teraz byliśmy dla niej dziećmi, których upominać trzeba. Przez kwadrans zdążyła mi wypowiedzieć wszystkie swoje zapatrywania i myśli, które z rozwagą starej sługi kropla po kropli gromadziła w ciszy tej kuchni przez cały czas odkąd nie widzieliśmy się. Powiedziała że można zmusić doktora, aby się ożenił z Kleopatrą, trzeba go tylko przestraszyć i jeśliby dobrze napisać prośbę, to archirej rozwiąże jego pierwszy ślub; że dobrze byłoby w tajemnicy przed żoną sprzedać Dubiecznię i złożyć pieniądze w banku na moje imię, że gdybyśmy oboje z siostrą upadli do nóg ojcu i grzecznie go przeprosili, to on przebaczyłby nam może: że dobrze byłoby zakupić nabożeństwo do Królowy Niebieskiej...
— No, idź, kochanie moje, porozmawiaj z nim — rzekła Aksynia, gdy dał się słyszeć kaszel mego ojca. — Idź, porozmawiaj, padnij mu do nóg, korona z głowy ci nie spadnie.
Poszedłem. Ojciec siedział już przy stole i kreślił plan willi z gotyckiemi oknami i z grubą wieżą, podobną do ogniowej strażnicy, coś niezwykle niezdarnego i kanciastego. Wchodząc do gabinetu, stanąłem tak, że mogłem widzieć cały rysunek. Nie wiedziałem poco do ojca przyszedłem, ale pamiętam, że gdy zobaczyłem jego chudą twarz, jego cień na ścianie, chciałem mu się rzucić na szyję i jak uczyła Aksynia upaść mu do nóg; ale widok willi z gotyckiemi oknami i z grubą wieżą wstrzymał mnie od tego kroku.
— Dobry wieczór — rzekłem.
Spojrzał na mnie i natychmiast spuścił oczy.
— Czego chcesz? — zapytał po chwili.
— Przyszedłem ojcu powiedzieć, że siostra bardzo chora. Ona lada dzień umrze — dodałem głucho.
— Cóż? — westchnął ojciec, zdejmując okulary i kładąc je na stole. — Jak sobie pościelesz tak się wyśpisz. Co zasiejesz to i zbierzesz. Co zasiejesz — powtórzył, wstając z krzesła — to i zbierzesz. Przypomnij sobie, proszę cię, że dwa lata temu, byłeś tu u mnie i oto na tem samem miejscu prosiłem, błagałam cię, abyś się wyrzekł swego błędu, przypominałem ci o obowiązku, o honorze, o twoich obowiązkach względem przodków i tradycyi, której święcie strzedz winniśmy. Czyś mnie usłuchał? Wzgardziłeś memi radami i uporczywie trzymałeś się dalej fałszywych poglądów; nie dosyć tego, swoją głupotą pociągnąłeś siostrę, przez ciebie utraciła wstyd i poczucie moralności. Teraz wam obojgu jest niedobrze. Cóż? Co zasiejesz, to i zbierzesz!
Mówiąc to, chodził po gabinecie. Myślał widocznie, że przychodzę go przepraszać i spodziewał się, że prosić go będę za siostrę i za siebie. Było mi zimno, trząsłem się jak w gorączce i ledwo mówiłem ochrypniętym głosem.
— I ja proszę, aby sobie ojciec przypomniał — rzekłem — na tem samem miejscu błagałem ojca, abyś mnie zrozumiał, abyś się nademną zastanowił, abyśmy razem obmyślili, jak i dlaczego żyć warto, a ty w odpowiedzi zacząłeś mi opowiadać o przodkach, o dziadku, który pisał wiersze. Teraz mówię ojcu o tem, że jedyna córka twoja jest umierająca, a ty znów mówisz o przodkach, o tradycyach!... I taka lekkomyślność w starości, kiedy śmierć nie jest za górami, kiedy zostało już tylko pięć, lub dziesięć lat życia!
— Pocoś tu przyszedł? — zapytał surowo ojciec, widocznie obrażony tem, że mu zarzucam lekkomyślność.
— Nie wiem. Kocham cię, ojcze, jest mi niewypowiedzianie przykro, że tak dalecy jesteśmy jeden od drugiego, więc przyszedłem. Ja jeszcze cię kocham, ale siostra zerwała już z tobą zupełnie. Ona nie przebacza i nigdy nie przebaczy. Samo imię twoje budzi w niej wstręt do przyszłości, do życia.
— A kto temu winien? — krzyknął ojciec. — Tyś temu winien, łajdaku.
— Dajmy na to, że ja jestem winien — rzekłem. — Przyznaję, że dużo w tem i mojej winy, ale dlaczego to twoje życie, które i dla nas uważasz za obowiązujące, dlaczego ono tak nudne, tak niezaradne, dlaczego w żadnym z tych domów, które od trzydziestu lat budujesz, niema ludzi, od których mógłbym się nauczyć, jak żyć, żeby nie być winnym? W całem mieście niema ani jednego uczciwego człowieka! Te wasze domy, to gniazda przeklęte, w których usuwają ze świata matki, córki, męczą dzieci... Biedna moja matka! — mówiłem dalej z rozpaczą. — Biedna moja siostra! Trzeba się ogłupiać wódką, kartami, plotkami, trzeba się upadlać, być obłudnym, lub też dziesiątki lat rysować i rysować, żeby nie zauważyć całej tej ohydy, która się w tych domach ukrywa. Nasze miasto istnieje od setek lat, a przez cały ten czas nie mieliśmy ani jednego pożytecznego człowieka, ani jednego! To, co było żywsze i jaśniejsze dusiliście w samym zarodku! Miasto sklepikarzy, karczmarzy, biurokratów, bigotów, niepotrzebne, niepożyteczne miasto, którego, gdyby się nagle pod ziemię zapadło, nikt by nie pożałował.
— Ja nie chcę ciebie słuchać, nicponiu! — rzekł ojciec, biorąc ze stołu linijkę. — Pijany jesteś! Jak ty śmiesz w takim stanie pokazywać się ojcu? Po raz ostatni ci mówię i powtórz to odemnie twojej niemoralnej siostrze, że nic odemnie nie wskóracie. Krnąbrne dzieci wyrwałem ze swego serca i jeśli one cierpią przez brak pokory i przez upór, to mnie ich wcale nie żal. Możesz wracać tam, skądeś przyszedł! Podobało się Bogu ukarać mnie wami, ale ja ze spokojem znoszę tę próbę i jak Job znajduję pociechę w cierpieniu i w ciągłej pracy. Nie wolno ci przestąpić progu mego domu dopóki się nie poprawisz. Jestem sprawiedliwy, wszystko co mówię jest dobre i jeśli pragniesz szczęścia, powinieneś przez całe życie pamiętać to, co ci mówiłem i co dziś jeszcze mówię.
Machnąłem ręką i wyszedłem. Później nie pamiętam, co było w nocy i na drugi dzień.
Mówią, że chodziłem po ulicach, bez czapki, chwiejąc się na nogach i głośno śpiewałem, a za mną biegał tłum łobuzów i krzyczał:
— Mały zysk! Mały zysk!
Gdybym chciał zamówić sobie pierścień, taki jak Masza, wybrałbym napis: »nic nie przechodzi«. Wierzę, że nic nie przechodzi bez śladu i że każdy krok ma znaczenie tak w tem, jak i w przyszłem życiu.
To co przeżyłem, nie przeszło bez pożytku. Moje wielkie nieszczęścia, moje cierpienia dotknęły serca obywateli; teraz nie nazywają mnie już małym zyskiem, nie wyśmiewają się ze mnie, i kiedy przechodzę przez rynek targowy, nie oblewają mnie już wodą. Przyzwyczaili się już do tego, że jestem robotnikiem i nie widzą nic dziwnego w tem, że ja, choć szlachcic, noszę wiadra z wodą i wstawiam szyby; przeciwnie, dają mi chętnie obstalunki, uważają mnie za najlepszego wyrobnika po Riedce, który chociaż już wyzdrowiał i chociaż po dawnemu maluje na rusztowaniach kopuły na dzwonnicach kościelnych, nie daje sobie już rady z robotnikami; ja teraz biegam zamiast niego po mieście i staram się o obstalunki, umawiam się z czeladnikami i wypłacam im należność, pożyczam pieniądze na wysokie procenty. I teraz rozumiem, że można nieraz dla małego obstalunku przez trzy dni biegać po mieście i szukać robotników. Są ze mną bardzo grzeczni, mówią do mnie »wy«, i w domach, w których pracuję, częstują mnie herbatą i zapytują, czy nie chcę jeść obiadu. Dzieci przychodzą często i smutnie a z ciekawością spoglądają na mnie.
Pewnego razu pracowałem w ogrodzie gubernatora, malowałem altanę. Gubernator, spacerując po alejach, zaszedł do altany, a nie mając nic lepszego do roboty, zaczął rozmawiać ze mną, a ja przypomniałem mu, jak w swoim czasie wzywał mnie do siebie. Wpatrywał się we mnie przez chwilę, potem ułożył usta w formie litery »o« i rzekł:
— Nie pamiętam.
Zestarzałem się, zrobiłem się milczącym, surowym, poważnym, śmieję się rzadko i mówią, żem się stał podobnym do Riedki i jak on zanudzam dzieci i napędzam im strachu niepotrzebnemi przestrogami.
Marya Wiktorówna, dawna moja żona, żyje teraz za granicą, a ojciec jej, buduje gdzieś we wschodnich guberniach drogę żelazną i skupuje tam majątki. Doktór Błagowo mieszka również za granicą. Dubiecznia stała się znów własnością pani Czeprakowej, która ją odkupiła, wytargowawszy od inżyniera 20% ustępstwa. Mojżesz chodzi w cylindrze; przyjeżdża często za interesami powozem do miasta i staje przy banku. Mówią, że kupił majątek z prawem przelania długu i ma zamiar kupić Dubiecznię. Biedny Jan Czeprakow włóczył się długo po mieście, nic zupełnie nie robiąc, upijając się co dnia. Zaciągnąłem go do naszych robót i przez pewien czas razem z nami malował dachy i wstawiał szyby, wpadł też prędko w tryb życia robotników i tak jak oni kradł pokost, prosił o parę groszy na piwo, upijał się z nimi. Prędko też sprzykrzyła mu się ta praca, zatęsknił do swobody, i wrócił do Dubieczni, a później czeladnicy przyznali mi się, że namawiał ich, aby w nocy napadli razem z nim na Mojżesza i ograbili dom generałowej.
Ojciec zestarzał się bardzo, zgarbił się i wieczorami spaceruje naokoło swego domu. Nie chodzę do niego wcale.
Prokop leczył podczas cholery sklepikarzy dziegciem i pieprzówką, brał za to pieniądze i dowiedziałem się z gazet, że skarcili go rózgami za to, że siedząc w swej jatce wymyślał na lekarzy. Pomocnik jego, Mikołajek umarł na cholerę. Karpowna żyje jeszcze i tak jak dawniej kocha zawsze swego Prokopa i boi się go. Gdy mnie zobaczy, kiwa zawsze smutnie głową i mówi z westchnieniem:
— Przepadłeś ty już ze wszystkiem.
Przez cały dzień jestem zajęty. W święta, jeśli jest ładna pogoda, biorę na ręce moją małą siostrzeniczkę (siostra marzyła o synu, ale urodziła się dziewczynka) i idę wolnym krokiem na cmentarz. Tam stoję, lub siedzę, wpatruję się długo w ukochaną mogiłę i mówię dziewczynce, że tu spoczywa jej mateńka.
Niekiedy zastaję przy grobie Aniutę Błagowo. Witamy się i stoimy razem, milcząc, lub też rozmawiamy o Kleopatrze, o jej córeczce, o tem jak strasznie smutno jest na świecie. Potem, wychodząc z cmentarza, idziemy w milczeniu, ona zwalnia kroku umyślnie, aby być dłużej ze mną. Dziewczynka, wesoła, szczęśliwa, mruży oczy przed silnym blaskiem słonecznym, śmieje się, wyciąga do Aniuty rączęta, zatrzymujemy się wtedy i razem pieścimy biedną, milutką sierotę.
A kiedy wchodzimy do miasta, Aniuta Błagowo rumieni się nagle, żegna się ze mną pośpiesznie i idzie dalej sama, poważna, surowa... I teraz nikt ze znajomych, spotykając ją, nie mógłby się domyśleć, że przed chwilą szła razem ze mną i pieściła nawet dziewczynkę.