Morituri/Część druga/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz rano po mszy świętej sekretarz przyszedł z wiadomością do szambelana, że książę Robert powrócił. Prawie w tej samej chwili księżniczka Stella, w kapelusiku jeszcze i z książką do nabożeństwa, wbiegła o jego przybyciu oznajmić. Szambelan posłał natychmiast, aby go do siebie prosić, dodając, żeby się nie przebierał. Wedle zwyczaju książę Robert winien był suknie podróżne zrzucić i prezentować się ojcu w rannym stroju domowym. Na ten raz uwolniono go od zachowywanej formy.
Pomimo że rozkazowi ojca, jak mógł, najprędzej starał się Robert zadosyć uczynić, staruszek chodził niespokojny, znajdując, że nie przybywa dość prędko. Gdy się ukazał w progu i zbliżył do ręki ojcowskiej — szambelan obejrzał się dokoła, aby świadków nie mieli.
— Cóż to tak prędko z podróży? — rzekł — hę? Tu do nas jakieś wieści doszły, nie wiem, czy mam im dać wiarę? Zaszło coś?
— Stanowczego nie zaszło nic, — odpowiedział Robert, usiłując się spokojnym okazać — lecz po bliższem poznaniu zaczynam wątpić, ażeby to małżeństwo, którego kochany ojciec życzył sobie, a na które byłbym się zgodził chętnie, idąc za jego wolą, mogło przyjść do skutku.
— A to dlaczego?
— Nie sądzę, żebym mógł pozyskać szczerą sympatję panny Alfonsyny, charaktery nasze niedosyć okazują się zgodne.
— A hrabia?
— Hrabia, — rzekł Robert — hrabia, zbyt ufny w swój ogromny majątek, zdaje mi się nadto wymagającym dziś, a cóżby dopiero było później. Radby sam wszystkiem, więc zapewne i przyszłem pożyciem, kierować i rządzić.
— Parafjanin? — spytał książę — złego tonu?
— Zapewne, ale z tą wadą możnaby się oswoić; gorzej, że jest nieco absolutny i rubaszny.
— Ale nie uchybił ci? — niespokojnie spytał stary.
— Bynajmniej, tylko codzień mniej dobrześmy się z sobą godzili, a wkońcu zdawało mi się najwłaściwszem na jakiś czas odjechać.
Szambelan siadł zadumany, spuściwszy głowę.
— Jakoś mi to mówisz, obwijając — niejasno. Czyś zerwał?
— Ja? nie.
— A hrabia?
— Niezupełnie — lecz... lecz być bardzo może, iż gdy mu się tam co innego trafi...
Szambelan porwał się z krzesła cały.
— Co innego? cóż? co lepszego od księcia Brańskiego? ciekawybym był! Może królewicz Golkondy, czy cesarzewicz brazylijski. Coś lepszego? cha, cha!
Pomimo iż pozornie spokojnym chciał się okazać szambelan, na twarzy jego oburzenie i tłumiony gniew znać było.
— Jak skoro ty mi to mówisz, w zupełności wierzę, iż wina jest hrabiego. Żaden Brański z ręką swą, imieniem i majątkiem nie napraszał się nawet równej sobie, cóż dopiero takiej tam hrabiance. Zatem, to rzecz skończona, nieodwołalnie skończona, zerwana! Hrabia zapewne rozmyśli się, może zechce wrócić, ale — ja nie pozwalam, ja nie chcę! Mowy już o związku z nimi być nie może. Dość, i o tem ani słowa!
Po krótkiej pauzie rzekł tonem rozkazującym, biorąc syna za rękę.
— Proszę cię, mój Robercie, wyręcz mnie w tem i powiedz generałowi, Stelli, wszystkim naszym, aby tu więcej nigdy mowy o hrabi i hrabiance nie było. Proszę o to... nie istnieją już dla nas, nie znamy się i... koniec. Ani wspomnienia, ani słowa o nich. Do księdza sufragana napisać też, aby, przybywszy tu, oszczędził mi przykrości i nie mówił o nich.
Skończył i siadł szambelan. Książę Robert złożył przed nim na stole powierzone sobie tysiąc dukatów, a rozmowa w tejże chwili zwróciła się na Warszawę, na przyozdobienia w niej zaszłe i zmiany — na wypadki spółczesne, na dawnych księcia znajomych.
O godzinie zwykłej sekretarz wszedł, a Robert, rad, że mu się udało małym stosunkowo kosztem wytłumaczyć, powlókł się biedny do siebie. Nie dano mu wszakże dojść, bo z jednej strony Stella z Antoniną, z drugiej generał czatowali na niego. Osobliwie kobiety ciekawe były, co mogło tak prędko zwrócić Roberta, a na twarzy panny Żurbianki, zwykle ożywionej, malowała się ciekawość, radość, uciecha jakaś niewytłumaczona, dziecinna, której wybuchy ledwie Stella pohamować mogła.
— Jaka bo ty dziś jesteś osobliwie wesoła! — odezwała się księżniczka. — Powiedziałby kto, że się cieszysz z tego, iż biedny Robert podobno z grochowym wiankiem powrócił.
— Ja? — krzyknęła Antonina — ja? a cóż mnie do tego? Ja się cieszę, że powrócił, a księżniczka nie?
— Ja cieszę się, że powrócił, ale nie mogę tego pojąć, że się znalazła kobieta, która go — nie chciała.
— A może on jej nie chciał — spytała Antonina. — Daruj mi, droga Stello, ja taka jestem prosta sobie szlachcianeczka, że nie mogę, myśląc coś, całej swej myśli nie wypowiedzieć. Wystawiałażeś sobie hrabiankę Alfonsynę księżną Robertową? Byłaż ona stworzona na nią? Jam nigdy przypuścić nie mogła, aby ta ubrylantowana złota laleczka...
— Jaka ty jesteś złośliwa, ja nie chcę słuchać tego! — zawołała Stella. — Ja ją przez pryzmat serca widziałam, przez miłość moją dla Roberta, rozwijającą się z tych obsłonek, twardych trochę, i na ślicznego wyrastającą motyla.
— Stello, najdroższa moja pani, na motyla! — zanosząc się od śmiechu, wołała Antonina. — Chyba na ćmę.
— Doprawdy ja się ciebie aż boję, taka zła być umiesz.
— Pozwól mi nią być tylko dla niej.
— Ale dlaczego?
— Bo książę Robert wart jest przecie czegoś idealniejszego nad nią, serca gorętszego, coby go kochać umiało i...
Zamilkła nagle, bo Robert nadchodził właśnie, a generał gonił za nim. Na smutnej twarzy księcia znać było wrażenie podróży.
— Wracasz więc nam — biegnąc go uściskać, odezwała się Stella. — Nie potrzebuję mówić, jak jesteśmy ci radzi... i jak ciekawi...
— O, ciekawi bardzo! — dodała Antonina.
Książę spojrzał z uśmiechem.
— Nie będę miał czem ciekawości zaspokoić, bo nie przywożę nic, nad wątpliwość i mgliste domysły.
— Alfonsyną? — podchwyciła Stella.
— Bawi się, uczy śpiewać, bywa w teatrze i stroi się.
— Czy piękniej, jak tu u nas? — szepnęła złośliwie Antonina.
Robert zmilczał, Stella nie pytała, patrzyła mu tylko w oczy, jakby z nich coś chciała wyczytać, a widziała w nich tylko smutek, który walczył z sobą, aby się nie pokazać ludziom.
— Myślisz powrócić do Warszawy? — odezwała się cicho siostra.
— Bardzo, jak na teraz, wątpię — równie zniżonym głosem odpowiedział brat.
To jedno starczyło; księżniczka nie sądziła właściwem rozpytywać go więcej. Generał odciągał go już nabok, niecierpliwy.
— Chodź ze mną, mamy do pomówienia, przejdziemy się po ogrodzie.
Nadchodził też pan Zenon z powitaniem niby, choć wczoraj już u Gozdowskiego z Robertem mówił i więcej trochę wiedział, niż inni. Panny z żalem i zawiedzioną nieco ciekawością usunęły się, wracając do swych pokojów — mężczyźni zostali sami.
— Muszę najprzód prosić generała, — zagaił Robert — abyś mnie powagą swą w spełnieniu woli ojca wyręczył. Szambelan czuje się obrażony za mnie, wydał więc rozkaz, aby o hrabi i hrabiance więcej u nas mowy nie było i wspomnienia.
— Bardzo to uczuł? czy się zarumienił, czy pobladł? — rzekł książę Hugon. — Jeśli się zaczerwienił, to przejdzie, jeśli zbladł, to odchoruje.
— Nie zdaje mi się, żeby to tak bardzo wziął do serca.
— A ty? — spytał generał.
Na to pytanie, którego nie dosłyszał może młody książę — nie było odpowiedzi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.