<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wieczór był letni, słońce zapadało za lasy ciemne; ogród brański cały leżał w mrokach i chłodzie. Około dworu panowała cisza zwyczajna, uroczysta, przerywana zaledwie ostrożnym chodem sług i szeptem spotykających się ludzi. Ksiądz Serafin wracał z kapliczki, odmawiając resztę pacierzy. Wincentowicz szedł z polowania od lasu z torbą próżną, z głową zwieszoną. Burski przechadzał się z rękami wtył po napoleońsku założonemi, dumając może o legjonach i czarnookich Włoszkach. Okna pokojów generała były pootwierane, a on sam gospodarował około ulubionych swych sprzętów. Zbroja jedna zaczęła mu była rdzewieć, kazał ją przy sobie czyścić i napuszczać oliwą. Szambelan słuchał monotonnego czytania swego sekretarza, który mu z Bielskiego kroniki, nie wiem który raz, bitwę grunwaldzką powtarzał. Starzec udawał, że słucha, lecz myślą znać był gdzie indziej i roztargniony.
— Daj waćpan już pokój temu, trochę ciemno się robi, dokończym to innym razem. Proszę się spytać, czy posłaniec z poczty przyjechał.
Sekretarz poszedł, wrócił i oznajmił, że posłaniec był, lecz listów żadnych nie przywiózł z sobą.
Szambelan, który przed swym dworem nie zwykł się był nigdy wynurzać z myślami, choć go to zdziwiło mocno, nie rzekł nic.
— Proszę waćpana generała do mnie wezwać, jeżeli ma czas.
W kwadrans potem chód żywy księcia Hugona dał się słyszeć w przedpokoju — otwarły się drzwi.
— Dobrywieczór. Co szambelan rozkaże?
— Nic ci, mój bracie, do rozkazania nie mam, — westchnął stary — a radbym się tylko poskarżyć. Wystawże sobie, znowu poczta przyszła próżna. Listu, jak niema, tak niema: niedarowane niedbalstwo! I hrabia niegrzeczny, i ten Robert. Czy tak się tam zapamiętale kocha?
Generał ruszył ramionami.
— E! nie, — rzekł — ale zawsze taż sama historja z tą Warszawą. Gdy się tam człowiek dostanie, na nic czasu nie ma, to wiadoma rzecz. Nie trzeba się tem niepokoić. Nawet panna Alfonsyna, która Stelli przyrzekała pisać, od pierwszego swego bileciku już zamilkła. Może być, że im się tam trudno urządzić, to, owo... Wszystko to wyklaruje się wprędce. Bądź pan brat spokojny.
— Jednakby już czas było, ażeby o sobie znać dali — szepnął szambelan. — Robert się nigdy tak nie zaniedbywał w swych obowiązkach.
— Kochany bracie, na ten raz należy być wyrozumiały; staranie o pannę, świat, znajomości, bieganina — rzekł generał.
— Lecz jużby też na napisanie kilku choćby słów czas się powinien znaleźć, zwłaszcza do ojca — powtórzył książę Norbert.
Na to generał jakoś nic odpowiedzieć nie umiał.
— Wierzaj mi, Hugonie, — dodał powoli stary — choć do naszego domu nie dopuszczamy zatrutego oddechu wieku, wciska się on mimo nas. Ludzie się psują, stosunki rodzinne wypaczają, znika dla starych poszanowanie, lekceważą się obowiązki. Młodzi górę biorą na świecie, a czy ich panowanie lepsze będzie, to rzecz wielce wątpliwa.
— Robertowi wszakże pod tym względem nic zarzucić nie można — bronił książę Hugon; — pomimo że do lat czterdziestu się zbliża, uległości synowskiej wcale się nie zaparł. Dobry to, zacny i poczciwy chłopak, który wstydu nam nie zrobi.
— A niechże nas Bóg strzeże, by się w rodzinie znalazł kto, coby gniazdo nasze czyste pokalał — odezwał się szambelan. — Znam Roberta, jak wy, i kocham go pewno nie mniej od was, tylko mi się to postępowanie nie podoba. To już ta nieszczęsna emancypacja! Emancypuje się wszystko i wszyscy, z pod rządów Bożych, z pod władzy ojcowskiej, z pod posłuszeństwa mężów i rodziców.
Rozśmiał się książę Hugon.
— A! tylko nie w Brańsku! nie w Brańsku! — przerwał wesoło. — U nas jeszcze patrjarchalny, na miłości oparty trwa stary porządek.
— I mam nadzieję, że nam tu nowych idei a nieładu z niemi nie wniesie hrabianka Alfonsyna, choć ją Angielka wychowała, a między Anglikami nurtują różne opinje. To, zdaje mi się, dobre dziecko.
— I mnie się tak zdaje, — potwierdził generał — zresztą, gdyby nawet weszła w nasz dom z trochę innemi wyobrażeniami, wpływ tutejszej atmosfery musi na nią oddziałać... nie może się nam zbuntować.
— Zewszechmiar szczęśliwe obiecuje się małżeństwo — dodał szambelan. — Robertowi, choć to jeszcze młode, czas było żonę pojąć, sama pora. Imię dobre, choć hrabstwo niekoniecznie, ale się to utarło; ojciec poczciwy człek, choć mu na powadze zbywa, majątek, słyszę, bardzo znaczny, panna wychowana starannie, a że niepiękna, — bo trudno powiedzieć, żeby piękna była — to i lepiej. Robert się do twarzy przyzwyczai, a dobrą żonę kochać będzie; jejmość zaś nie tak w sobie zakochana, jak bywają owe cuda wdzięków, przywiąże się łatwiej do wiejskiego domu i życia. Słowem, mój generale, ja w tem wszystkiem widzę rękę Opatrzności i opiekę Jej nad domem naszym. Byle przyszło do skutku.
— Ale to nie ulega wątpliwości, — zawołał książę Hugon — hrabia pragnie tego związku nad wyraz wszelki. Umie on ocenić, co znaczy nazwisko, które spadnie na jego córkę, jedno z najpiękniejszych imion w kraju. Alfonsyna formalnie zakochana w Robercie, czemu się nie dziwię.
— A on? a on? — spytał ojciec.
— Hm! Robert dla kobiet wogóle jest zimny, — mówił generał — nadzwyczajnej pasji po nim wymagać było trudno, jednakże zajął się nią wyraźnie. Il lui faisait la cour, jakem się nie spodziewał, bardzo przyzwoicie, i zawrócił głowę hrabiance.
— Robert każdejby się musiał podobać — rzekł szambelan. — Podobniusieńki do mojego ojca, a ten, jak wiesz, na dworze saskim należał do najświetniejszych gwiazd. Król August mówił o nim, że piękniejszego nie widział mężczyzny. Teraz — kończył szambelan — myślę tylko już o weselu. Hrabia musi wymagać, aby się odbyło na Podolu. Proszę cię, co to za kłopot, powozy, ludzi, konie tak odlegle przeprowadzić. Hrabia wystąpi pewnie przy przenosinach, o którychby zawczasu pomyśleć należało. Dla mnie podróż, jeśli jeszcze pora roku będzie niedogodna, bardzo ciężka, a pojechaćbym życzył. Wszakże to syn jedyny.
— No, do tego jeszcze daleko może! — rozśmiał się generał.
— Zwlekaćbym nie chciał, jestembo stary, to darmo, metryka przypomina memento mori. Chciałbym już Roberta widzieć ożenionego, dobra sąsiednie okupione, dawną świetność domu przywróconą i umrzeć o mój ród spokojnym.
— Zapomniałeś o Stelli, musisz poczekać przynajmniej, póki jej zamąż nie wydamy — odezwał się Hugon.
— Zdaje mi się, że z jej pięknością, imieniem — ano, i posagiem — mówił ojciec — nie będzie to trudne, choć ja z mej strony muszę być wybredny. Lada komu jej nie dam! to anielska dziewczyna.
— Tak, ale kto tu ją na wsi zobaczy?
— O to się nie troszcz. Ja mam przeczucie, że na weselu Roberta, na tem Podolu bogatem znajdzie się jakie tamtejsze książątko. Czetwertyńskich jest dużo, a ludzie bardzo pięknie wychowani, choć niemajętni, no, i Światopełki. Stellibym nie chciał wydać za prostego hrabiego lub bogatego szlachcica, chociaż w samym domu Zamoyskich mamy tego przykłady. Ale zawsze Zamoyscy, to Sarjusze, szlachta dorobkiewicze, nic innego tylko dobra szlachta!
Rozprawiali tak i byliby, nie wiem jak długo, puściwszy się na heraldykę, rozmawiać mogli, gdyby nie weszła księżniczka Stella, która ręce ojca ucałować chciała. Stary, zobaczywszy ją, uśmiechnął się i ze wzruszeniem pocałował w śliczną główkę. Pięknabo była, jak postacie w raju Fra Angelica, rozpromieniona swem anielstwem, a pełna wdzięku, jak młody kwiatek w poranku — pieszczona ojca dziecina, ukochana całego domu i niezepsuta miłością, ale nią wyszlachetniona. Przybiegłszy do kolan starego ojca, schyliła się do nich i drżące ręce ujęła w białe dłonie. Generałowi, który stał zboku, łza się zakręciła pod powieką, coś mu, jakby przeczucie, ścisnęło serce; nie mógł ustać w miejscu i, przypomniawszy, że swych zbroi nie pozawieszał, powrócił co najśpieszniej na górę.
Wieczór był już dość późny i zmrok coraz gęstszy, tak że dla poustawiania rozłożonego żelastwa trzeba było światło zapalić. Kroki jakieś ciche dawały się słyszeć w przedpokoju. Książę Hugon sądził, że służący przynosi lampę i zawołał nań głośno, gdy wśród ciemności ktoś się zbliżył krokiem powolnym, ostrożnie. Poznać nadchodzącego było trudno, dopiero gdy przystąpił o kroków parę, generał postrzegł w nim księcia Roberta i z podziwienia krzyknął, a rękawica żelazna na ziemię mu padła.
— Co to jest? wróciłeś? kiedy?
— Cicho, kochany stryju, na miłość Bożą! — rzekł stłumionym głosem przybyły. — Chodźmy do gabinetu, musimy pomówić z sobą.
Niespodziane przybycie, ton, jakim wyrazy te były wymówione, sama postawa Roberta i tajemnica, którą się zdawał ukrywać, nad wszelki wyraz przeraziły generała; dorozumiewał się jakiegoś nieszczęścia, ale nie mógł przewidzieć, co się stało. Weszli razem do gabinetu.
— Kiedy wróciłeś? dlaczego? jak? — począł generał — co to znaczy?
— Mówmy cicho, potrzeba się naradzić, ażeby ojcu nie uczynić przykrości — odezwał się książę Robert. — Powróciłem, bo nie miałem co robić w Warszawie. Koniec końcem, ani ja hrabiance, ani hrabianka mnie się nie podobała... musiałem zerwać.
— Jakto? ty? dlaczego? to coś nadzwyczajnego! mów mi prawdę!
— Hrabia znać musiał się dowiedzieć o stanie naszego majątku, — dodał książę Robert — dosyć, że on pierwszy krok zrobił. Nie mogłem postąpić inaczej, musiałem z mej strony...
Stary padł na krzesło i pochwycił się za głowę.
— A wiesz ty, do czego to prowadzi? — zawołał. — Szambelan w błogiej nieświadomości nie domyśla się niczego, ale my, tak dobrze ty jak ja, wiemy, że małżeństwo i posag były jedynym ratunkiem, inaczej... zginęliśmy.
— Winy z mojej strony niema — rzekł sucho Robert. — Jakkolwiek, szczerze mówiąc, panna mi się wcale nie podobała i podobać nie mogła, zmuszałem się do grzeczności. Kazaliście mi jechać, pojechałem, chodziłem za nimi posłuszny, a wkońcu... wkońcu mi dali odprawę.
— Hrabia? ale cóż mu się stać mogło? oszalał!
— Zląkł się ruiny — rzekł Robert. — Rzecz jest spełniona, nie mamy co mówić o tem. Zdaje mi się, że gdy kto raz odmówił Brańskiemu, nie możemy się z sobą napraszać, trzeba myśleć, co powiemy ojcu. Ojciec musi się uczuć obrażonym, dotkniętym, radbym mu oszczędzić cierpienia i dlatego, nie pokazując się we dworze, przyszedłem do stryja na radę.
Książę Hugon słuchał jak ogłuszony, nie zdawał się rozumieć wyrazów; zasępiony to podnosił wzrok na Roberta, to go rozpaczliwie spuszczał na ziemię. Ale rada, którą miał dać synowcowi, nie przychodziła. Zbolały, zwątpiały, czuł tylko własne znękanie.
— Jeżeli stryj sądzisz, że mniej zaboli ojca mój kaprys, niż odrzucenie starań moich przez hrabiego, powiemy mu, że wina jest moja. Może lepiej, by się gniewał na mnie chwilę, niż uczuł, że nami tak pomiatać można. Dotknie go to i upokorzy.
— Ja nic nie wiem, — z ciężkością ozwał się generał — bądź co bądź, trzeba ojca twego oszczędzić, musimy skłamać. W jego wieku doznane nagle upokorzenie, oburzenie, gniew są groźne. Szambelan żył i żyje, dzięki Bogu, w błogiem spokoju, oszczędźmy mu, ile się to da, cierpienia. Powiedzieć mu całą prawdę odrazu, znaczyłoby może go zabić. My, co żyjemy więcej z tym światem nowym, tak od starego odmiennym, wiemy, że się po nim niczego pono spodziewać nie można, ale on — on! biedny, poczciwy Norbert!
Załamawszy ręce, generał chodził i wzdychał.
— Ty się tu długo ukryć nie możesz. Ktoś wypadkiem powie, żeś przyjechał, szambelan się domyśli czegoś złego, może gorszego, niż jest, to go może zabić. Trzeba natychmiast radzić.
I znowu przechadzał się zadumany.
— Ano! — rzekł. — Zdaje mi się, że to będzie jedyny sposób: Pan Bóg mi przebaczy pobożne kłamstwo moje. Pójdę i powiem mu, że ktoś, wracający z Warszawy, przywiózł mi wiadomość, iż powracasz, i posłuch, że jakoś z hrabią i hrabianką nie idzie, jakby Brańskiemu, starającemu się o taką Mościńską, iść powinno. Może go to trochę zmartwi, a jutro już ty oficjalnie przyjedziesz, no... i — opowiesz, jak ci się będzie zdawało najlepiej. Dziś przenocuj u Gozdowskiego, żeby cię nikt tu nie widział, albo u Zenona.
To mówiąc, uściskał go ze łzami w oczach. W tejże chwili dał się słyszeć dzwonek, zwołujący na herbatę i wieczerzę.
— Idź, żeby cię tu kto nie zastał, myśl, co jutro powiesz; ja będę też głowę łamał, a jutro pójdziemy razem do starego.
Uściskali się w milczeniu.
— Ha, — rzekł w duchu generał, schodząc powoli — już teraz o ocaleniu nas mowy niema, idzie o to tylko, aby ruinę przeciągnąć, ażeby ją ukryć przed szambelanem. My, niedobitki, będziemy z godnością dźwigać nędzę naszą, ale ta biedna Stella, ten anioł, który...
W tej chwili wchodził do rzęsisto oświetlonego salonu. Jak na przekorę, wszystko się w nim śmiało, jakby nikt nie przeczuwał jutra. Sparty na ramieniu córki, stary wchodził, uśmiechając się do niej, znowu rozweselony i z czołem bez chmury. Stella prowadziła ojca z czułością, z troskliwością, poszanowania pełną, posadziła go na jego krześle, złożyła mu pod nogi jego poduszkę, przysunęła, co zwykł był jadać wieczorem.
Antonina przybiegła jej pomóc, szambelan rozczulony opierał się tym zbytnim pieszczotom.
— Ale moje panny, moje panny kochane, — mówił, śmiejąc się — ja bo nie chcę być tak starym, dam sobie radę; aż mi wstyd, że mnie tak dorlotujecie. Cóż to generała nie widać?
Generał spóźnił się był umyślnie; zato cały dwór pozostały był na swych miejscach, a do niego przyłączyli się młody Żurba i Gozdowski. Ksiądz Serafin odmawiał modlitewkę, złożywszy ręce; Wincentowicz się przeżegnał, spoglądając zukosa na Burskiego, który tych praktyk religijnych w wojsku się oduczył, chociaż do kaplicy chodził regularnie.
— Cóż tam, księże kapelanie, ryby mówią? — spytał szambelan.
— Milczą, jaśnie panie, — rozśmiał się kapelan, nawykły do tego często powtarzającego się pytania — nawet raki się wyszeptały — silentium jak u trapistów.
— Ale połów asindzieja dzisiejszy? boś pewnie na ryby chodził, hę?
— A jakże! muszę, inaczejby w piątek z mięsem gotowano, więc to obowiązek sumienia. Dziś tylko jeden szczupak niezgorszy, reszta płotki, parę linów i tyle.
— A pan Wincentowicz czem się pochwali?
— Jednym szarakiem, mości książę — i to... kulawym, — rzekł Wincentowicz — okazało się, że mu ktoś nogę dawniej przestrzelił, że się bez lekarza wykurował i dziś padł ofiarą. Jakoś tego roku zwierzyny mało.
— Ale ba, — szepnął szambelan — wszystkiego dobrego na świecie coraz mniej. Cóż pan kapitan Burski porabiał?
— A cóż, mości książę, — zkolei rzekł legjonista — nie mam żadnej funkcji na dworze waszej książęcej mości, więc z założonemi rękami używam świeżego powietrza, jem i śpię, obserwuję tylko niebo i chmury.
— Wróży się pogoda?
— Niepewna, bo mnie coś po kościach łamie, a to u mnie barometr najpewniejszy.
Szambelan zwykł tak był po monarszemu wszystkich u stołu swego siedzących obchodzić pytaniami i darzyć słowem łaskawem; był to niezmienny obyczaj w Brańsku. Obrócił się więc do Żurby.
— A pan doktór praw czy zdrów i co porabia?
— Dziękuję waszej książęcej mości, na zdrowiu mi nie zbywa, ani na ochocie do roboty, ale zajęcia nie mam. Ojciec mnie nie dopuszcza do pracy i robi za nas dwóch.
— O! czcigodnyż to ten twój dobry ojczysko! — zawołał książę. — Jak go długo nie widzę, to mi za jego poczciwą twarzą i sercem tęskno.
Odwrócił się do Gozdowskiego.
— Asindziej jeździłeś pono kędyś?
— Za interesami wasza książęca mości; nigdy na nich nie zbywa.
— Spodziewam się, że nic tak ważnego?
— Nic tak ważnego... tak ważnego niema nic, — spuszczając głowę, odezwał się cicho plenipotent — ale trzeba się zawsze pilnować.
— Dobrywieczór kochanej pannie Marjannie — kiwając głową, dokończył wreszcie szambelan.
Panna Marjanna przyszła go w rękę pocałować.
— Konfitury się pewnie smażą, bo to właśnie czas! — rozśmiał się staruszek. — Powodzenia życzę, cha, cha!
Wtem wszedł i generał, którego miejsce po prawicy szambelana stało opróżnione, ale chmurny widocznie. Stary dostrzegł to zaraz i pochylił się ku niemu.
— Co ci to? — spytał. — Możeś list jaki odebrał, od Roberta czy od księdza sufragana.
— Nie, listu nie mam, — bardzo cicho począł szeptać generał, schylając się także ku bratu — ale przejeżdżający z Warszawy Parśnicki do mnie zawitał i miałem przez niego nienajlepsze wiadomości.
— W jakim względzie?
— Tyczące się konkurów Roberta.
— Cóżby się tam miało popsuć, hę?
— Zdaje się, Parśnicki zwiastuje nam nawet bardzo rychły powrót księcia.
— Ależ nie zerwał przecie? nie może być!
— Zerwać nie zerwał, — odezwał się generał — on tam dobrze tych szczegółów nie wie, słyszał tylko, że coś zaszło i że Robert powraca; snadź dlatego nie pisał. Jutro pewnie będzie.
Gospodarz, który pił, słuchając, herbatę swoją, postawił filiżankę i popatrzył na brata.
— Tylko mi ty nic nie taj, generale. Wy macie ten nieszczęśliwy system, że obawiając się o mnie, kryjecie coś często przede mną. Ja jestem dziecko.
— To mówię, co słyszałem, nic więcej nie wiem. Parśnicki powiada, że w stolicy strasznie się nasi hrabstwo wydają parafjańsko i śmiesznie, że to może Roberta zraziło. Nieprzyjemna w istocie rzecz, gdy ci się z narzeczonej śmieją, a powiem prawdę, Alfonsyna przy Angielce gustu nie nabrała, hrabia zaś nigdy go nie miał.
Szambelan sposępniał i milczał, drobił bułkę na obrusie zamyślony; nie odpowiadając nic, spojrzał na brata.
— Nie trzeba obwiniać księcia Roberta, on to bardzo dobrze rozumie, że księżna Brańska śmieszna być nie powinna. Gdyby królewną była, a nie umiała się znaleźć, nie możnaby mu jej narzucać, boby się jej ciągle wstydzić musiał. Ale Parśnicki przesadza. Zacny to obywatel, zda mi się wszakże, iż chwycił nieco idei demokratycznych.
— Może — potwierdził generał.
— Robert ma takt wielki. Zresztą zobaczymy, gdy przyjedzie, jeśli prawda, że wraca. A hrabia?
— Ten podobno zostaje w Warszawie z córką.
— No i rotmistrz może tylko dla pomówienia z nami przyjeżdża.
— I to być może.
— Zawsze do jutra będę cokolwiek niespokojny.
— Ja także, — mruknął generał — a ponieważ niema jednak czem się tak bardzo niepokoić, zostaw mnie troskę i śpij, nie myśląc o tem, ja za dwóch będę się gryzł.
Nie chcąc okazać, że się czegoś niemiłego dowiedział, szambelan przybrał fizjognomję pogodną i począł znowu rozmowę ze swym dworem. Księżniczka Stella poznała tylko po twarzach stryja i ojca, że coś zajść musiało.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.