<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


POWIEŚCI O DAWNYM OBYCZAJU — Tom XI


J. I. KRASZEWSKI
MORITURI
CZĘŚĆ I



1935


WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
DRUKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCH
M. ARCT SP. AKC. W WARSZAWIE,
CZERNIAKOWSKA 225



JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI
ur. 1812 r. † 1887 r.



JANOWI.
Kochany Janie!

Zapisuję imię twoje na pierwszej stronicy tej powieści, nic ci dziś więcej dać nie mogąc, nad ten dowód pamięci serdecznej. Niech ona zostanie jako świadectwo nietylko mojego przywiązania do ciebie, ale twej synowskiej miłości dla mnie, której tyle odebrałem dowodów. Ślę ci za nią i podziękę i błogosławieństwo na życie pracy, bogdaj szczęśliwe!... a niech ci dzieci twe oddadzą sercem i miłością twoje dla mnie serce i miłość.

Przywiązany ojciec.

Morituri vos salutant.

W roku 1850, na przedmieściu miasta Lublina, zwanem Winiarami, wznosił się jeszcze dom murowany, którego dziś niema i śladu. Nic dziwnego, albowiem wówczas już dziwić się można było, iż mury te się trzymały i mieszkańca jakiegoś w sobie mieścić mogły. Zdala wyglądało to na opuszczoną ruinę, zwłaszcza że resztki dachu od czoła zasłonięte były starą wystawką, nakształt tej, która przystrajała boki dawnych Sukiennic. Poza tą zębioną, z tynków odartą ścianką trzymało się jednak na krokwiach przegniłych odwieczne pokrycie, które różne przechodziło koleje, nosiło bowiem szczątki dachówek, gontów, a ostatecznie pozatykane słomą, porosłe zostało rodzajem darniny i korzonkami składających ją roślin więcej się zachowywało, niż pozostałościami staremi. Przód tej kamienicy, która, nie wiedzieć dla jakiej tradycji, zwała się Firlejowszczyzną, równie nędznie jak dach wyglądał i tynk pooblatywał z niej, świeciły odarte cegły, choć miejscami odarcia z ciosu świadczyły, iż starannie wzniesioną niegdyś została, ale kilkaset lat doprowadziło ją do tego stanu zgrzybiałości. Ślady przeszłości nietylko w obramowaniach okien i drzwi istniały jeszcze, ale w zaklepanych tynkami i pobiałą nadpsutych rzeźbach, które słota i deszcz poobnażał później kawałami. Wielka część dolnych mieszkań tak osuta była narosłą dokoła ziemią, iż kupy jej prawie do okien sięgały, a drzwi znajdowały się w rodzaju wyżłobienia, wąską do nich prowadzącego ścieżyną. Dotykający ogród, niegdyś murem otoczony, gdy go powoli częściami rozebrano i rozwalono, obwarował się chróścianym płotem, niezgrabnie poprzyczepianym do szczątków cegieł i kamieni. W ogrodzie tym zostało parę drzew bardzo starych, poobrąbywanych nielitośnie, w kącie trochę zarośli; reszta, obrócona na warzywny sad, naga, poprzerzynana grzędami, rozdzielona na kilka części, wydzierżawiona znać być musiała sąsiadom.
W oknach górnych pięter domu były tylko stare drewniane okiennice, w niższych trochę szkła nawpół z deskami, na dole szyby gdzie niegdzie błoniaste w ołowiu, nowe w ramach, a wiele zabitych łupanem łuczywem. Obraz to był opuszczenia i nędzy. Odsunięta nieco od porządniejszych trochę domów żydowskich, Firlejowszczyzna stała otoczona pustkowiem, jakby na wygnaniu.
Pomimo tej nędzy, wydawała się jak ów żebrak Hiszpan, przez którego płaszcza dziury duma wyglądała; miała w sobie coś pańskiego, znać w niej było zgruchotaną jakąś wielkość i przeszłość lepszą a ciekawą. Każdy przechodzień, który pierwszy raz zapędził się na Winiary, spoglądał na nią z podziwieniem, dlaczego tak długo stała i co wśród świata żywych nieboszczka ta robić mogła. Ciekawość też budził zagadkowy właściciel, który, posiadając te mury, ani ich zrzucić, ani poprawić i mieszkalnemi uczynić nie chciał. Żydzi, posiadacze pobliskich domów i sklepów, pytani o niego, ruszali ramionami, spluwali i niechętnie objaśnień udzielali. Że jednak kamienica pustką całkowitą nie była, świadczyła i wydeptana do niej ścieżyna, i komin jeden, z którego się czasem kurzyło, i dwa okna w stanie prawie przyzwoitym utrzymane, których szkło nawpół było przezroczyste. Z poza szyb widać w nich było coś nakształt firanek. Firlejowszczyzna groziła jednak ruiną, bo mury boczne, z góry do dołu spękane, ogromnemi otwierały się szparami; jedną ścianę zdawna miała klocami grubemi, do belki przytwierdzonemi podpartą, i róg jeden, z którego się dach osunął, przegniwszy, opadł na ziemię. Kupa gruzu powstała stąd, narosnąć już trawą czas miała i nikt jej nie ruszył. Sąsiedzi znali dobrze właściciela Firlejowszczyzny, który, przed laty trzydziestu nabywszy ją z publicznego targu bardzo tanio, w wyjątkowych jakichś okolicznościach, połatał tyle, by mu się na głowę nie obaliła, zamieszkał w niej i, mimo późniejszych, stosunkowo dosyć korzystnych ofiar, odprzedać już nie chciał. Był to dumny, jak mówiono, oficjalista książąt Brańskich, który, czy się sam od nich odprawił, czy odprawionym został i, nigdzie już nowej nie przyjmując służby, żył z zagadkowych jakichś spekulacyj. Uchodził on zrazu za ubogiego, nikt i dotąd o stanie jego kieszeni dobrze nie wiedział, żył jak nędzarz, lecz od lat piętnastu ludzie z początku domyślać się w nim zaczęli bogacza i lichwiarza, potem przyszli zwolna do tego przekonania, iż bajeczne posiadać musiał skarby. Nie było na to żadnych oznak i powodów, lecz raz powzięty domysł zmienił się koleją czasu w niezachwianą pewność. W istocie pan Leon Zembrzyński, człek niewiadomego pochodzenia, gdyż jedni go mieli za zbiegłego chłopa, drudzy za szlachcica, niektórzy za przechrztę, a na dobitkę znajdowali się i tacy, co go o pochodzenie i krew tatarską posądzali — w okolicy żadnych nie miał stosunków i interesów nie robił, nie wiedziano, czem się zajmował: czasem tylko wycieczki czynił, po kilka tygodni się gdzieś włóczył, wracał i ludzie do niego nieznajomi zajeżdżali. Nie było najmniejszego powodu o coś go niegodziwego podejrzewać, ale to życie zakryte dziwnie jakoś wyglądało. Z ludźmi dokoła albo nie żył wcale, lub w takich stosunkach, iż się one ledwie znajomością daleką nazwać mogły. Człeczek ten wyglądał ni z pierza, ni z mięsa, mały, przygarbiony, chuderlawy, kaszlący, pokornie, ubogo i milcząco. Nosił się zwykle w szaraczkowej kapocie, w której głębokich kieszeniach ręce zwykł był nosić, jakby się bał, żeby mu kto w nie nie zajrzał. Ludzie, co wszystko wiedzą, szczególniej zamieszkujące parę dworków starych dewotek kilka zaprzysięgały, iż noga jego nie postała w kościele i że nawet na Wielkanoc się nie spowiadał. Widziano go też w Wielki Piątek kupującego mięso... a w niedzielę łupiącego drzazgi przed domem, bo ów mniemany bogacz tak sam sobie służył, jak najuboższy z ludzi. Jedna podżyła już bardzo kobieta, zwana Stroczychą, od lat przeszło dziesięciu jeść mu gotowała, i na płotach widywano poszarpaną bieliznę, którą prała znać dla jegomości. W piątek, gdy pospolicie żebracy się po miastach włóczyć zwykli, nie mijali tutejsi Firlejowszczyzny, gdyż każdy trzeźwy po groszu dostawał. Ani mniej, ani więcej żadnemu nie dano, nikogo też próżno nie odprawiono, chybaby nietrzeźwym się okazał. Jałmużnę rozdzielała Stroczycha we drzwiach i pamiętała tak dobrze, komu grosz dała, iż się żaden dwa razy przyjść nie ważył, bo ten, co się dopuścił nadużycia, już następnych piątków nic nie miał i mógł nie powracać. Sposób życia Zembrzyńskiego naturalnie ciekawość obudzał długo, śledzono go, domyślano się, wostatku powiedziano sobie, że musi kradzionemi rzeczami frymarczyć, albo gdzieś na lichwę pożyczać, ale znać, jak wilcy, dokoła gniazda szkody nie robi, aby mu nie zakłócono spokoju. Ta fama sknery i bogacza sprowadzała nieraz do Firlejowszczyzny różnych ludzi, naciskanych pieniężną potrzebą; często bardzo korzystne interesa ofiarowano Zembrzyńskiemu, nigdy się na żaden nie pokusił.
Gdy go tak napastowano, ręce obie podnosił do góry, za głowę się chwytał, spuszczał twarz ku ziemi i cicho a krótko odpowiadał:
— A dajcież mi święty spokój, złamanego talerza nie mam, dajcie wy mi święty spokój!
I za drzwi tak co prędzej wyprawiał.
Jeden z najmajętniej szych kupców starozakonnych na Winiarach, Zelmanowicz, człowiek uczciwy i powszechnie szanowany, raz go przecież na ulicy pochwycił, zagadnął i, przytrzymawszy, do dłuższej nieco rozmowy przymusił. Okazało się z niej, że Zembrzyński tylko do handlu lnem i konopiami się przyznał. Ale nikt temu nie wierzył, a Zelmanowicz mniej niż inni. Gdyby handlował lnem i konopiami, pocóżby się z tem miał taić tak bardzo?
Powoli z latami pewne światło na tajemnicę pokątnych krzątań Zembrzyńskiego padać zaczęło. Szło ludziom o to, aby wiedzieli, z kim do czynienia mieli. Zaczęto więc śledzić tych, co się tu czasem zjawiali, przyjeżdżając do niego i jeden szlachcic, jak utrzymywano, przyznał się, że Zembrzyńskiemu do frymarków dobrami i pożyczania na lichwę pomagał. Ale ktoby napiłemu wierzył? Mogło być w tem coś prawdy, nikt nie wiedział wiele. Gdy się wreszcie ustaliło mniemanie, iż pieniądze miał i robił a szachrował niemi pokątnie — dano mu pokój. Raz tylko pod niebytność w domu, złodzieje się nocą wrąbali do niego, związali i, zakneblowawszy Stroczychę, poszli szukać skarbu po całym domu, przetrzęśli wszystkie zakamarki i, nic nie znalazłszy, poszli zawiedzeni. Stroczysze grożono, aby im powiedziała, gdzie stary pieniądze chował i byłaby może na mękach wydała wszystko, gdyby cokolwiek wiedziała. Gdy Zembrzyński potem z podróży wrócił, a dano mu znać zawczasu o wypadku, nim się jeszcze do domu dostał, nie zląkł się wcale, ramionami ruszył i pośmiał się ze zbójów, głośno wyrzekając, że u niego kraść nie było co. Nikt temu wszakże nie uwierzył, a Zelmanowicz utrzymywał, iż w takim starym domu o bezpieczną kryjówkę było łatwo. Stroczycha, odchorowawszy strach, przeleżawszy u Św. Ducha, w kilka tygodni do pracy wróciła. Zembrzyński zaś, jakby na potwierdzenie tego, co mówił, wprędce w nową puścił się podróż, dom zostawiając na łasce Bożej. Już go też drugi raz złodzieje nie próbowali; omijano dom nawet z pewnym wstrętem, jako gniazdo bezbożnika.
Tak rzeczy stały w roku pańskim 1850, gdy dnia jednego w lecie, mężczyzna bardzo porządnie ubrany i lepiej wyglądający od tych, którzy Zembrzyńskiego nawiedzać byli zwykli, zapytał przechodzącego Zelmanowicza o Firlejowszczyznę. Stary kupiec, bardzo zresztą zacny człowiek, był nieco ciekawy, a wiek uczynił go gadatliwym, skorzystał więc ze zręczności, aby się coś od nieznajomego dopytać o nim samym i o interesie, który go tu sprowadzał, a i o panu Zembrzyńskim.
— Pan się pyta o Firlejowszczyznę Zembrzyńskiego? — odezwał się z uprzejmem pozdrowieniem, wpatrując się pilno w obcego przybysza. — No, czemu nie! znam! wiem! czemu nie! to niedaleko ode mnie, ja jegomości przeprowadzę, to po drodze.
Firlejowszczyznę i drogę, wiodącą do niej, doskonale stąd widać było, nie potrzebował podróżny przewodnika, wszelako Zelmanowicz mu jej nie pokazał i prosił z sobą. Szli powoli.
— A jakże, znam pana Zembrzyńskiego, — dodał — to jest mój sąsiad, szkoda tylko, że tak swój dom opuścił. Pan do niego ma interes? On to żadnych z nami nigdy nie ma interesów. Pan go zna? Hm! to dobry człowiek, inaczej nie można powiedzieć, ale bardzo osobliwy.
Nieznajomy się uśmiechnął.
— Znam go mało, — rzekł — ale potrzebuję się z nim widzieć. Czy znajdę w domu, tego pewno nie wiecie?
— Czemubym nie miał wiedzieć? — odparł Zelmanowicz. — Choć on tu z nikim nie żyje, ale go codzień widujemy. Siedzi w domu, albo jeździ gdzieś daleko, w miasteczku żadnych interesów nie ma. Mówię panu, to jest osobliwszy człowiek.
Podróżny pokręcił wąsa, aby ukryć półuśmiechu.
— Wczoraj, co pewna, — rzekł Zelmanowicz — był u siebie w domu, widziałem, jak w starym szlafroku, podwiązany rzemieniem i w czapeczce, łuczynę sobie łupał, bo już Stroczycha nie zdąży wszystkiego zrobić... Chybaby dziś wyjechał rano, ale gdyby miał jechać, tobyśmy o tem wiedzieli, bo idzie za Grodzką bramę szukać sobie fury, a potem fura po tłumoczek zajeżdża przed Firlejowszczyznę, a potem gospodyni mu kobiałkę z jadłem wynosi. No, a tego wszystkiego nie było, to go pan pewnie w domu znajdzie.
— Daleko stąd? — zapytał podróżny.
Stali o kilka kroków, ale Zelmanowicz, który zawsze jeszcze miał nadzieję czegoś jeszcze się dowiedzieć, nie pokazał domu, tylko odpowiedział:
— O! to jest bardzo blisko... a pan nie tutejszy? zdaleka? Może jegomości służyć można kwaterą? U mnie o trzy kroki bardzo porządny pokój dla podróżnych... i niedrogo! U Zembrzyńskiego pan nie może stanąć, bo ani koniom, ani człowiekowi niema gdzie się pomieścić, choć dom duży.
Czekał odpowiedzi, lecz nieznajomy potrząsł głową i dodał:
— Ja mam już kwaterę na mieście.
Widocznie do żadnych poufnych zwierzeń ochoty nie miał i Zelmanowicz, wyczerpawszy wszelkie środki, musiał mu wkońcu ową Firlejowszczyznę, od której stali o kilka kroków, pokazać. Oczy nieznajomego chciwie się na nią zwróciły, przypatrywał się jej bacznie, długo, ramionami poruszył i uśmiech mu po ustach się plątał, co nie uszło baczności Zelmanowicza. Naostatek, jakby wychodząc z zadumania, pokłonił się, dziękując Żydowi, i szybkim odszedł krokiem. Zelmanowicz widział go przyglądającego się jeszcze domostwu, kroczącego powoli, wsuwającego się wreszcie do drzwi, obwarowanych kupami śmieci, i znikającego we wnętrzu zagadkowej Firlejowszczyzny, przez której próg oddawna żaden z sąsiadów nie przeszedł. Nie miał już potem ani czasu, ani ochoty stary kupiec śledzić dalsze jego kroki i do wieczora o wszystkiem zapomniał.
My jednak zmuszeni jesteśmy wnijść razem z owym podróżnym do zaklętego domostwa. Próg jego kamienny, wyżłobiony latami, trzymał się jeszcze wyżej od zaklęsłej posadzki sieni, złożonej z potrzaskanych, niegdyś kosztownych tafli, także kamiennych. Błota na nich jednak narosło miejscami dużo i trzeba było postępować zwolna, aby w mroku znaleźć drogę. Przodem obszerny roztwierał się korytarz, który dawniej wieść musiał na paradne schody do pierwszego piętra domu, teraz go wszakże kawałem płotu zagrodzono i mała chróściana furtka mogła do środka przepuścić, a ta była na kłódkę zardzewiałą zamknięta. W prawo i w lewo dwoje drzwi, głęboko w mur wpuszczonych, do których trzeba się było dostawać po kilku schodkach, prowadziły do dolnych mieszkań. Z tych prawe ogromnym, w mur wyciosany niezgrabnie wpuszczonym drągiem zaparte się zdawały na wieki, lewe miały klamkę i zamek. Do tych, nie próbując, dostał się podróżny i, dopatrzywszy klucza w zamku, otworzył je nie bez trudności, bo klamka była zardzewiała i chodziła ciężko. Wszedłszy wewnątrz, nie znalazł nikogo. Rodzaj przedsieni sklepionej, pustej zupełnie, z zamurowanym kominem olbrzymim rzeźbionym, wyłożonej płytami równie zabrukanemi, jak wnijście, miał znowu drzwi dwoje w głębi, jedne wprost, drugie na prawo. Na skrzypnięcie podwoi znać obudzony ledwie ruszył się, drzwi naprzeciw wnijścia przetwarły się ostrożnie, mała głowa w czapeczce, ciekawie wytknięta, popatrzyła na przychodnia, który stał i rozglądał się także. Nagle roztwarto szerzej... człowieczek mały w szlafroku, podpasanym rzemieniem, wybiegł do przedsieni i zawołał skrzypłym głosem:
— A! pana mecenasa! wszak pan mecenas! a! to pan! cóż to go przyniosło?...
Człowiek, witający przybyłego temi słowy, drobny był, skurczony, żółty i minę miał wielce zakłopotaną, chociaż ożywioną jakąś ciekawością razem.
— Mój Boże! jakże ja tu w tej pustce pana mego przyjmę — dodał, ręce łamiąc. — Widzi pan, to czysta ruina! Ale czy to człowiekowi na starość wiele potrzeba! byle dach... byle dzień do wieczora!... Nie chciało mi się, widzi pan, wziąć do reparacji tych gruzów, bo toby nie wiedzieć wiele kosztowało, a co mnie potem, co mnie potem?
Nagle uciął zakłopotany gospodarz... przybiegł do mecenasa, którego w ramię pocałował, chciał go prowadzić do wnętrza, zawahał się, poskrobał w głowę i ręce załamał.
— Jakże ja tu pana mojego przyjmę! a! bo to, panie, ruina!
Nieznajomy jakby z politowaniem się uśmiechał.
— Ale cóż znowu za ceremonje, — rzekł nieco rubasznie — albo to tam na moje przyjęcie co potrzeba, byle na czem usiąść było a pogadać, bo są ważne rzeczy...
— A! ważne! ważne rzeczy! — zawołał gospodarz i ściśnioną w kułak rękę włożył w usta. — No, ale siąść toż przecie będzie na czem... — dodał — choć mi wstyd. Widzi pan, mnie na nic wygody nie potrzebne, ja, ja nawykłem do biednego życia, bo to się dorabiało, dobijało... z niczego.
To mówiąc, otworzył drzwi do izby, z której wyszedł, i ukazało się jej wnętrze, dwoma oknami najlepszemi w całym domu oświecone. Była ona obszerna, sklepiona, a tak prawie pusta jak sień. W rogu stało łóżko, podobne do zakonniczego, a raczej tapczan na czterech chudych nóżkach z siennikiem, skórzaną poduszką i kołderką wełnianą, której barwy rozeznać już nie było podobna... W głowach stół prosty, niebejcowany, z szufladką, zrzynkami papieru był usiany, miał kałamarz drewniany z zatyczką na sznurku i parę piór fantastycznie powykrzywianych od długiego znać leżenia bezczynnie. W jednej ze ścian była wpuszczona szafka, niegdyś biało malowana, dziś brudna tylko. W rogu znajdował się jeszcze kominek marmurowy, na którym w butelce stał ogarek świecy, przy nim wiadro z wodą i kubek... Na podłodze parę misek glinianych i cynowa łyżka na nich świadczyły, że niegdyś ktoś się tu czemś pożywiać musiał. Okruszyny kartofli i chleba dozwalały nawet odgadnąć, czem się karmił. W papierku, wydartym z książki, leżała szczypta soli, na drugim rozkrojona cebula. Dodawszy do tego sprzętu półokrągły sepecik, niegdyś skórą cielęcia obity, wytarty, z popodnoszonemi od zamków klapkami, który nudził się sam jeden w ciemniejszym kącie, będziemy mieli obraz dokładny salonu pana Zembrzyńskiego. Był to w istocie salon dla niemnogich gości, sypialnia, jadalnia, kancelarja, wszystko, a reszta ogromnego domu, — z wyjątkiem izby Stroczychy, która za kuchnię i śpiżarnię służyła — stała pustką i gospodą dla szczurów, nietoperzy, myszy i wszelkiego rodzaju nieproszonych gości.
Wprowadzając mecenasa do nędznej izby tej, w której oknach łachmany białe wytarte niby zasłony czy firanki reprezentowały, Zembrzyński się zarumienił na chwilę, lecz wprędce bardzo blada twarz jego odzyskała barwę zwyczajną. W pokoju jedno było tylko słomą wyplatane krzesełko, to żwawo podsunął gospodarz przybyłemu.
— Niechno pan siada bez ceremonji, — rzekł — ja mam miejsce na tapczanie, niechno tylko pan siada.
Mecenas musiał się czegoś podobnego do tego, co tu zastał, spodziewać, nie okazał bowiem najmniejszego podziwienia, wziął podane krzesło, nie oglądając się nawet bardzo po izbie, i siadł naprzeciw tapczana, na którego rogu mały człeczek w szlafroczku przycupnął, oczy płowe, ciekawe wlepiając w mecenasa.
Mecenas Hartknoch był mężczyzną w sile wieku, dobrze zbudowanym i cała jego powierzchowność zdradzała człowieka, który — oprócz kancelarji i izby sądowej — obcy nie był nawet salonom stolicy. Ubrany niezbyt pokaźno, skromnie, lecz wykwintnie i ze smakiem, poruszał się z wielką swobodą i pewnem staraniem o swą powierzchowność. Twarz ogolona świeżo, kształtna, z wąsikiem nie bez pretensji wymuskanym, wyraz miała pojętny, dowcipny i życia pełen. Znać w nim było inteligencję samoistną, dzielną i nawykłą do stykania się z najrozmaitszemi rodzajami ludzi, dlatego nie potrzebował śledzić zbytecznie człowieka, którego dom i otoczenie już mu starczyło do wyciągnięcia potrzebnej diagnozy. Usiadłszy swobodnie naprzeciw pana Zembrzyńskiego, powiódł raz tylko oczkiem po izbie i zwrócił wzrok na skurczonego, zwiniętego niemal w kłębuszek gospodarza.
— Cóż tam, mój mecenasie dobrodzieju, — ozwał się on po westchnieniu, które za wstęp służyć miało — już to nie bez kozery, kiedy pan mecenas do mnie się sam fatygować raczył, tyle mając interesów na głowie. Ale nie lepiejże było mnie wezwać słówkiem, jabym siadł na furkę i przyleciał.
Periculum in mora, — ozwał się mecenas — zrozumiesz mnie waćpan, boś pono do szkół jezuickich chodził. Potrzeba się nam było rozmówić koniecznie, a że i drugi jeszcze interes pilny miałem w tych stronach, myślałem, że nie narażając pana na koszta zbyteczne, lepiej zrobię, gdy sam przyjadę.
Na wzmiankę o kosztach lice Zembrzyńskiego rozjaśniło się, westchnienie, jakby mu ciężkie brzemię spadło z piersi, z ust się wyrwało — złożył ręce gdyby do modlitwy i rzekł rozczulony:
— A pan to jesteś nieoceniony mój dobrodziej, rozum i trafność, i serce... czem się tu wywdzięczyć! Wyrazów mi braknie na wypowiedzenie tego, co czuję.
— Dajmy pokój sentymentom, gdy rzecz o interes idzie, — przerwał, śmiejąc się, mecenas — do rzeczy, panie Zembrzyński, do rzeczy, pan się powinieneś domyślić, co mnie sprowadza.
— Ale się nie umiem i boję domyślać, — szepnął, kurcząc się, gospodarz — no, naturalnie te sprawy Brańskich... ale... jakże to tam stoi?
— Według życzeń waszych coraz lepiej, coraz lepiej, — rzekł mecenas — a właściwiejby było powiedzieć: coraz gorzej, coraz gorzej. Pieniędzy ciągle potrzebują, hipoteka się obciąża i wywłaszczenie bardzo wprędce nastąpić musi... Jeszcze sto tysięcy dać potrzeba... a potem już dosyć, procenta nieopłacone ich dojedzą.
— Dojedzą! — powtórzył Zembrzyński, wzdychając. — Gdyby też to raz tego końca, tego dnia sądu i sprawiedliwości doczekać...
— Przyjdzie, przyjdzie, bo nieuchronny jest jak dzień sądu ostatecznego, — rzekł mecenas — a myślę, że nawet wprędce. Zresztą to od waćpana zależy... zechcesz, pozwiemy o długi, nie będzie sposobu wyratowania się, dobra na licytację wystawione zostaną, a że pan na nich masz wszystko, co tam cięży, że najróżniejsze długi ponabywałeś wkońcu, tak że nie będziesz miał współzawodnika, niema wątpliwości, iż się przy majątkach utrzymasz.
Gospodarz zatarł ręce, oczy mu błysnęły, ale wprędce, jak ślimak do skorupy, wrócił do swego skulenia i zbiedzenia.
— Więc powiada pan? — przerwał.
— Trzeba na dobicie prędsze sto tysięcy — dodał mecenas. — Zwykłym sposobem da je ktoś trzeci, podstawiony ad hoc i natychmiast dług ten panu przeleje... To moja rzecz... W najszczęśliwszym razie, tak jak stoją rzeczy, mogą trwać najdłużej rok, potem...
— A czy on rok pożyje? — spytał niespokojnie gospodarz.
— Kto? on, szambelan? — rzekł mecenas. — Alboż panu nie jedno po nim, czy po synu wziąć majątki?
Chwilę trwało milczenie, Zembrzyński wahał się, jakby mu ciężko słowo potrzebne wymówić przychodziło.
— Otóż, nie jedno mi, nie jedno! — szepnął z wyrazem dziwnym — mnie trzeba... jabym chciał, jego... jego... widzieć na takim tapczanie, na jakim ja życie moje przeleżałem.
Mówiąc to, rozgrzewał się mimowolnie — mecenas, słuchając go, zdawał się ciekawe czynić studjum psychologiczne, tak oczy weń wlepiał błyszczące. Ale Zembrzyński się hamował.
— Mów pan otwarcie, — poddał mecenas — bez ogródki...
— Pan mnie i bez tego zrozumiesz, — mruknął pierwszy — więcej ja mu mówić nie potrzebuję. Szambelan urodził się w r. 1770, niechno pan obrachuje, ma teraz lat osiemdziesiąt, a choć twarda natura i chuchają tam na niego, to wiek, w którym i za rok ręczyć trudno.
— Wszakże i roku, gdy zechcesz, a pilno ci tak, czekać nie potrzebujesz — odparł Hartknoch. — To od waćpana zależy.
Gospodarz milczał a ważył.
— Szanowny mecenasie, dobrodzieju mój najosobliwszy, — rzekł — gdy się na co długo, długo czekało, a przychodzi uczynić krok stanowczy, należy się tak wyliczyć, aby fałszywego nie zrobić kroku. Czy pan wiesz, ale pan to wiesz tak dobrze jak ja, że rodziny stare a możne nie upadają łatwo... Mają krewnych, koligatów... mają resursa... mają protekcje, mają środki wszelkie, których ja jestem pozbawiony.
Przysunął się bliżej do mecenasa, zajmując już zaledwie sam rożek tapczana.
— Niechno pan mnie posłucha, ja nie nawykłem do gadania, to może się źle wyrażam. Człowiek siedzi ciągle sam, oto tu w czterech ścianach zamknięty, jak więzień, to się mówić oducza. Widzi pan, trzeba wszystko dobrze rozważyć. Czyż to może być, ażeby oni, oni, co im tam przecie na rozumie nie zbywa, nie wiedzieli tego, iż nad przepaścią stoją? Wnoszę stąd, że coś na obronę swą chować muszą, że mają jakieś środki ratunku skryte, dla mnie niedostrzeżone, które nagle wystąpią, aby całą moją zburzyć robotę.
Mecenas poruszył się na krześle, jakby coś chciał powiedzieć, Zembrzyński schwycił go za rękę i mówił dalej:
— Szambelan ma familję, nie licząc pana Hugona, którego majątek stopniał dawno; jest tu sufragan, a ten musi mieć pieniądze, są dalsi krewni.
— Ale waćpan wiesz, — przerwał mecenas — że sufragan, co tylko miał i mógł zebrać, na ratunek interesów brata poświęcił, ba, nawet i długi pozaciągał...
— Wiem, wiem, — dodał gospodarz — ale duchowny, ma dochody... Kto go tam wie, na złą godzinę musi coś chować... i, jak przyjdzie zła godzina, dobędzie z kryjówki. Są dalsi krewni... możni i kto tam zresztą zgadnie? To pewna, że ja, ja się boję, ja muszę być ostrożnym.
— Ale o cóż waćpanu idzie? — zapytał mecenas żywo. — W żadnym razie tego, co włożyłeś, stracić nie możesz, jesteś prawnie ubezpieczony.
— O co mi idzie? — gorąco i jakby mimowoli zawołał Zembrzyński. — O to mi idzie, aby nędzę cierpieli... aby padli, aby doznali upokorzenia zasłużonego...
Nagle wstrzymał się, jakby za wiele wygadał, spojrzał bojaźliwie na mecenasa i znowu porwał go za rękę.
— To jest, — dodał — źle się może wyraziłem, źle, panby mnie mógł o jakąś chęć zemsty posądzić... tak nie jest. Za cóżbym ja się mógł mścić? Mnie idzie, tak, mnie idzie tylko o ich majątek.
— To rozumiem, — odparł przybyły, mierząc go oczyma bystremi — a majątku możesz pan być pewnym.
— Ale jeszcze rok czekać! — westchnął stary.
Po krótkiem milczeniu, Zembrzyński wstał z tapczana i zrobił kilka kroków ku stolikowi.
— Jeśli tam tych sto tysięcy jeszcze potrzeba, — odezwał się cicho — no, to dam asygnację do bankiera. Nie mogę się już cofać, ale jak się panu zdaje? Czyż to być może, aby oni swojego niebezpieczeństwa nie widzieli, ratunku nań nie szukali i tak lecieli ślepo na zgubę?
— Mój panie Zembrzyński, — począł mecenas, uśmiechając się — jakkolwiek pan tu odludnie siedzisz i mało ze światem obcujesz, znasz pono ludzi i świat tak dobrze, jak i ja, znasz nadewszystko ten ich świat, albo go odgadujesz. Wielokrotnie miałem się o tem zręczność przekonać. Wiesz więc, jak to tam idzie. Nadzieja w najrozpaczliwszem położeniu nie opuszcza człowieka do końca. Rachują i oni — szczególniej na małżeństwo księcia Roberta, na bogatą jakąś dziedziczkę, która miljony wniesie i rodzinę ocali.
— I taką gotowi znaleźć! — krzyknął Zembrzyński — gotowi znaleźć! Tytuł książęcy! Pan rotmistrz ma nie więcej nad lat czterdzieści, wygląda młodo, człowiek piękny, nie można powiedzieć, aby się i podobać nie mógł i...
— Sameś waćpan powiedział, że ma lat czterdzieści, — roześmiał się mecenas — od lat dziesięciu szuka tej żony, z lada kupcówną, jak inni, nie ożeni się... wybredny on jest, a ojciec i rodzina jeszcze więcej. Zresztą, mój panie Zembrzyński, — dodał mecenas — to są rzeczy uboczne... to nie moja sprawa... ja robię, co mogę i umiem, abyś dobry zrobił interes, reszta do mnie nie należy.
Gospodarz, jakgdyby się już zanadto wygadał, umilkł, zagryzając wargi, kiwnął głową i zbliżył się ku stolikowi; ręce, które ku piórom i kałamarzowi wyciągnął, widocznie mu drżały. Hartknoch, nie chcąc przerywać milczenia, rozpatrywał się po nędznej izdebce, interes, z którym przybył, już został załatwiony, ale ciekawość znać budziła się w człowieku na widok mieszkania i tego, co Zembrzyńskiego otaczało. Gospodarz zdawał się śledzić ruch każdy gościa swojego i odgadywać jego myśli.
— Hm! — szepnął — pan się może dziwi, patrząc na mnie i na dom, że ja tak nędznie żyję, choćby się tam może znalazło za co wygodniej? Ale do czego to? do czego? Jam nawykł, mnie to wszystko jedno. Czy pasztetem, czy chlebem razowym dzień przebędę, różnicy mi nie robi. Los mnie nie pieścił, mnie tu dobrze.
— A pocóż zbierasz pieniądze, spekulujesz, gromadzisz? — śmiejąc się, zapytał mecenas. — A tobie one niepotrzebne, zostawić nie masz komu...
— Ano, ano, znajdzie się, o to kłopotu niema — zawołał Zembrzyński. — O! o! sukcesorów jeszcze nikomu nie zabrakło!
— Dom ci jeszcze kiedyś na głowę upadnie — przerwał mecenas.
— E nie! on nas obu przestoi, — odparł gospodarz — porysował się, połupał, to prawda, ale dawniej nie tak budowano, jak dzisiaj. Co pan myśli? Czybym ja miał chwilę spokoju, gdyby ludzie wiedzieli, że coś mam, a dom inaczej wyglądał?
— Przecież domyślają się, że ciułasz i że nie jesteś bez grosza.
— Tak, ale też wiedzą, że gdy sobie żałuję, drugim też pewno dawać nie będę miał ochoty. I ot, tak jestem spokojny! — machnął ręką.
— Bądź co bądź, panie Zembrzyński, — odezwał się poufnie mecenas — nie mogę powiedzieć, żebym was rozumiał, choć szczycę się zaufaniem waszem. W tem wszystkiem jest na dnie jakaś tajemnica.
Gospodarz rękami strzepnął żywo, jakby pośpiesznie to chciał oddalić.
— Co za tajemnica? jaka? skąd? najprostsza rzecz w świecie! — zawołał. — Jestem chciwy, skąpy, zapragnąłem wzbogacić się i po wszystkiem. Przecież ani rozbijam, ani kradnę, a że z pomocą mego dobrodzieja używam wszelkich godziwych środków, aby na swojem postawić, no, to co?
— Godziwych? — począł, przerywając, mecenas. — Tak! prawnie oba nie mamy sobie nic do wyrzucenia, a raczej nikt nas nie złapie na nadużyciu, ale w środkach nie przebieramy... nie!
— A gdzież się inaczej dzieje, mój łaskawco? — pochwycił Zembrzyński — gdzie? Każdy się dobija i broni takim orężem, jaki pochwyci. Nieuczciwego w tem niema nic, a serdeczności w interesach szukać, to trudno, to trudno. Zresztą, panie mecenasie, łaskawco mój, ani ja, ani pan obowiązków względem tej familji nie mamy.
Ruszył ramionami.
— Idzie tedy o sto tysięcy? hę? prawda? — ciągnął dalej, już na stoliku się oparłszy — o ostatnie sto tysięcy? Dam, dam! kogoś zapewne spłacimy. Co pan ceni ich majątki? Jak się mecenasowi zdaje... dużo im zostanie, jeśli na subhastację pójdą?
— To wyrachować trudno, — rzekł Hartknoch — majątki mogą się sprzedać drożej lub taniej, od tego zależy, co im pozostanie, w każdym razie niewiele. Jest dług Towarzystwa, są legata, są sumki drobne, są zaległe procenta...
Oba zamilkli i oba liczyć się zdawali. Zembrzyński pochylił się nad stołem i coś na papierku kreślił, podniósł się potem... zadumał... z za szlafroka dobył kluczyka i śpiesznie wyszedł z nim do drugiego pokoju, to jest do pustej sieni.
Mecenas został sam. Wstał z krzesła i począł się przechadzać po nędznem mieszkaniu swojego klienta, który znikł i chodu jego nawet ani otwierania drzwi dalszych słychać nie było. Dla nawykłego do najwykwintniejszego życia, mieszkania, powietrza i sprzętu człowieka pobyt nawet w tej izbie krótki musiał być przykry. Znać to było w twarzy mecenasa, który, chodząc, unikał dotknięcia tych brudów, niektórym sprzętom przyglądał się z dziwnym uśmiechem i znowu, ramionami ruszając, chodzić poczynał. Przez szyby, któremi na przedmieście chciał spojrzeć, od kopcia i pyłu odwiecznego osmolone a grubą warstwą pleśni okryte, nic prawie widać nie było. Ściany miały tę barwę neutralną, nieokreśloną, jaką wiek i wilgoć nadawać zwykły; pył okrywał wszystko, co niedotknięte życiem powszedniem pozostać mogło... nędza, a raczej zaniedbanie osobliwsze i dobrowolne patrzyły zewsząd. Jeszcze się przechadzał mecenas, gdy zwolna drzwi się otworzyły i powoli wsunęła się postać kobieca, która na widok obcego, pozostawionego sam na sam w izbie gospodarza, stanęła niema i jakby osłupiała.
Była to Stroczycha... baba pięćdziesięcioletnia, w odzieży ubogiej, zbrukanej, z licem zwiędłem i bezmyślnem. Na twarzy jej Hartknoch nie wyczytał nic więcej nad kwaśne znudzenie życiem. Żółta pomarszczona skóra okrywała policzki zapadłe — włos rozrzucony, siwiejący spadał po skroniach i czole. Siwe oczki, głęboko w jamach zaklęsłe, patrzyły obojętnie, ze zdziwieniem jakiemś ospałem. Chciała się może spytać przybysza, co tu robi, usta jej poruszyły się już, ale pomiarkowawszy wstrzymała się i, chwilę postawszy bez ruchu, schyliła się po miski i łyżki na ziemi przy kominie, podniosła je, pomruczała coś niewyraźnie i znikła.
Prawie w tejże chwili powrócił Zembrzyński, widocznie zmieszany tem, że gospodyni jego niepotrzebnie się gościowi przedstawiła; rzucił okiem na mecenasa i, niosąc sznurkiem owinięty papierów pęczek, żywo do stołu przystąpił.
Hartknoch poszedł za nim, usiedli jeden na krześle, drugi na tapczanie i rozpoczęło się nieme przezieranie przyniesionych papierów, które gospodarz podawał zkolei, a mecenas pobieżnie przeglądał i odkładał. Nie potrzebowali wzajemnych objaśnień, gdyż interes, o który chodziło, obu był dobrze znany. Kilkanaście minut trwało rozpatrywanie dokumentów, kilka z nich mecenas odłożył do zabrania.
— A więc, mój łaskawco, — odezwał się pocichu Zembrzyński — pojedziecie do Brańska... pojedziecie?
— Prosto stąd — rzekł Hartknoch. — Muszę być sam, ażeby interes ten załatwić, a przyznam się wam, że dość rad jestem, iż ten dom zobaczę.
— Ano, wierzę, — szepnął gospodarz — tylko, na miłość Bożą, nie daj się im pan obałamucić. Ci ludzie czary doprawdy rzucać umieją, gdy chcą... O! o! niema człowieka, coby się im oprzeć potrafił.
Hartknoch śmiać się począł.
— Tak, tak! — dodał Zembrzyński — ja ich dawniej znalem, ja ich znam i teraz, bo to się tam nic nie zmienia. Stary Norbert, ten nikogo nie pozyszcze... bo o nikogo nie dba... prosto z Panem Bogiem rozmawia, a reszta świata zdaje mu się, że do jego kolan nie dorosła; to jeszcze złomek z innych czasów, gdy się ludzie na różne gatunki lepsze i gorsze dzielili! Cha, cha! Straszny jest, choć już mu siła z rąk wypadła. Ten nie obałamuci nikogo, ale syn... ale córka... ale choćby książę Hugon... Przyznam się wam, — dorzucił cicho — bardzom ciekaw, jakie oni na was uczynią wrażenie... ale wy, wy tędy już powracać nie możecie.
— Nie mogę i nie będę — rzekł mecenas. — Czas mi drogi, pojadę prosto do Warszawy.
— To może ja u was tam będę... trochę później, — dodał cicho Zembrzyński — nie zawadzi pomówić, jak się dalej te rzeczy prowadzić mają. Mój łaskawco... nie dziwujcie się, człek im bliżej końca, tem się więcej niecierpliwi...
Mecenas wstał z krzesła.
— Już jedziecie? — zapytał niespokojnie Zembrzyński. — Ano, poczekajcież, ja was do miasta przeprowadzę... tylko, tylko się ogarnę... dopędzę was na drodze... natychmiast...
To mówiąc, podali sobie obie ręce.
— Mój łaskawco, — dorzucił bojaźliwie gospodarz — jabym was tu przyjąć powinien, ale sami widzicie, jak żyję, nie mam nic... W ustabyście wziąć nie mogli tego, czem ja się karmię... Jam do tego nawykł, mnie to wszystko jedno, wszystko jedno, — dodał gorączkowo — ja o wygody nie dbam.
Mecenas, skłoniwszy się tylko, co najśpieszniej z dusznej i zatęchłej atmosfery tej chciał się wydostać. Zembrzyński poprowadził go aż do sieni, spojrzał jeszcze za wychodzącym i prawie biegiem poszedł się przeodziać, aby swemu gościowi do miasta towarzyszyć.

Nazajutrz ku wieczorowi bryczka pana mecenasa Hartknocha, zaprzężona tęgiemi czterema końmi, najętemi w Lublinie, zbliżała się ku małej mieścinie, na skraju lasów położonej. Zdala widać było na tle ich ciemnem wieżycę białą kościoła, mury i czerwone dachy i szereg porozrzucanych domostw wśród sadów. Wbok od osady tej w drzewach starych przeglądały zakryte niemi mury, w których domyślać się było można pańskiej rezydencji. Woźnica najęty zwrócił się do mecenasa i, wskazując biczyskiem miasteczko, ozwał się z triumfem:
— Widzi pan, jeszcze słońce nie zaszło, a oto za kwadrans na miejscu będziemy, jak mówiłem... żeby nie te szelmowskie piaski w borze, jużbyśmy byli od pół godziny stanęli. Czy pan każe wprost do pałacu?
Hartknoch się zamyślił.
— Najprzód w miasteczku do zajezdnego domu, muszę się przebrać, potem, jeśli nie będzie za późno... zobaczymy.
— Dlaczego ma być późno? — rzekł woźnica. — Jeszcze słońce nie zaszło. Toć książęcy dwór, proszę pana; u nich się życie zaczyna, gdy kury spać idą. Tam jeszcze będzie zawsze czas, choćby do północy.
To mówiąc, konie podpędził i, nie zważając na rozpoczynającą się groblę dosyć wybitą i jam pełną, ku miasteczku pośpieszał.
Mecenas ciekawie przypatrywał się okolicy. Mieścina niepozornie wcale wyglądała, lecz była podobna do mnóstwa innych w kraju naszym, od wieków na jeden wzór się kształtującym. Życie i warunki jego jednakie w ten sam zawsze sposób wyrażać się muszą. Długa grobla, ponad którą stały młyny czarne i stare, prowadziła do głównej ulicy miasta, zastawionej niskiemi chatami, podobniejszemi do wieśniaczych, niż do domków miejskich. Gdzie niegdzie tylko wznosił się porządniejszy, obielony, a nad drzwiami jego lub oknem znak rzemiosła albo czarna z napisem tablica: gdzie niegdzie ocalała wierzba obcięta, grusza z gałęźmi poobijanemi lub szeroko ocembrowana studnia z żórawiem wiejskim. Zbliżając się do rynku, aż nadto szeroko rozłożonego, dla targów niedzielnych i świątecznych, domki coraz były porządniejsze, a między niemi coraz gęstsze zajazdy i gospody. Szereg ich otaczał dokoła targowicę, przerwany tylko w jednem miejscu parkanem parafjalnego kościoła, dalej bramą, wiodącą w lipową aleję, ciągnącą się znać ku rezydencji. Z karczem parę było wcale czysto wyglądających, a szyldy świadczyły, że się zwały hotelami. W samym środku targowicy, naprzeciw bramy kościelnej, murowana figura w stylu gotyckim, ze smakiem pobudowana, obwiedziona kratą żelazną, osadzona topolami, brzozami i różami, wykwintnością swą dziwnie się sprzeczała z niepozornemi domostwy, stojącemi dokoła. W niszy piękny posąg Bogarodzicy z kamienia kuty, z wieńcem gwiazd u czoła, miał napis: „Zdrowaś Marjo!“ Równyż smak i staranie widać było około kościoła i podwórca. Sztachety, wrotka, krzyż żelazny na cmentarzu utrzymane były z pobożną troskliwością. Zielone drzewa, bujno rozrosłe, osłaniały ten cichy kątek.
Woźnica pana mecenasa, któremu miejscowość znana była, bez namysłu zajechał, nie pytając, do hotelu, noszącego tytuł Warszawskiego, sądził bowiem, że warszawianina nigdzie właściwiej nie potrafi umieścić. Oprócz tego utrzymujący zajazd chrześcijanin, właściwiej przechrzta, był mu osobiście znany. Bryczka, mocno stuknąwszy w próg wyniosły, wtoczyła się do szopy, starym obyczajem połączonej z mieszkalną budową. Mecenas żwawo wysiadł i służąca nadbiegająca wskazała mu numer opróżniony, w którym przebrać się było można. Rad się był jednak przybyły dowiedzieć nieco o obyczajach dworu, do którego jechał, aby tam nie wpaść w godzinę niewłaściwą, i poprosił o gospodarza. Życzenie to wprędce spełnione zostało. Otyły, biały, czarno zarastający, przystojny mężczyzna, bez chustki na szyi i w fartuchu pod surdutem, narzuconym naprędce, poważnie wtoczył się do pokoiku. Skłonił się, bacznie obrachowywując, aby zbyt niskiej nie okazać uniżoności, i czekał na zapytanie.
— Powiedz mi pan, — odezwał się przybyły — czy mogę jeszcze nad wieczór być we dworze? Mam interes...
— Dlaczego nie, jeśli pan ma interes, — rzekł gospodarz z namysłem, a po chwili dodał: — tylko ja nie wiem, do kogo pan ma interes, bo tu u nas do interesów jest plenipotent, a co się tyczy państwa...
— Przepraszam cię, panie gospodarzu, — przerwał Hartknoch, — muszę prosić o małą informację. Któż tu właściwie zajmuje się interesami? Młody książę, czy stary? czy...
Oberżysta głową pokiwał, jakby dawał do zrozumienia, iż to tu nie tak łatwo trafić było i zorjentować się, jak sobie naiwny przybysz wyobrażał.
— Proszę pana dobrodzieja, — rzekł z akcentem izraelskiego pochodzenia — tu u nas... to wielki dwór... wielkie państwo... przystęp niełatwy i trzeba wiedzieć, z jakim kto interesem przyjeżdża. Plenipotent i rządca dóbr, pan Gozdowski, najlepiejby pana poinformował, a mnie się zdaje, że taki od niegoby zacząć wypadało... i z nim się porozumieć.
— A mieszka we dworze? — spytał Hartknoch.
— Chce pan mówić w pałacu, — poprawił oberżysta — nie, ale ma dwór swój osobny przy folwarku... bo to tu, proszę pana, wielkie państwo... książęca rezydencja...
Mecenas się uśmiechnął.
— Zatem, bylebym drogę wiedział, pojadę do pana Gozdowskiego — dodał. — Tak będzie najlepiej.
— Najlepiej, — pochwalił gospodarz — a trafić do pana plenipotenta łatwo, ino aleją wciąż i w prawo, pominąwszy pałace, to tam ludzie pokażą. Dwór porządny z ogrodem, co się zowie.
— A jest ten pan w domu? — spytał mecenas.
— Pewno jest... nie wyjeżdża nigdzie.
Podziękowawszy za tę pierwszą wskazówkę, Hartknoch ubierać się zaczął. Kawał dobry drogi było jeszcze od miasteczka do rezydencji, musiał więc, koni nie każąc wyprzęgać, siąść znowu do bryki i jechać szukać pana Gozdowskiego.
Tu woźnica, człek bywały i znający miejscowość, wielką stał się pomocą. Trafił odrazu aleją na drogę, do dworu rządcy prowadzącą, i zajechał śmiało przed ganek. Mieszkanie plenipotenta jak porządny szlachecki dwór wiejski wyglądało, porządniejsze tylko było od wielu starych naszych domów wiejskich. Otaczał je sad, i drzewa, i klomby, a w nich kwitły całą krasą letnią starannie utrzymywane rośliny. W ganku służący w szaraczkowej liberji się znalazł i wskazał w lewo mieszkanie pana Gozdowskiego, który szczęściem był w domu. Salonik, do którego wszedł z sieni pan mecenas, tak był poważnie piękny i smakownie przybrany, jakby majętnemu służył obywatelowi; w każdym razie powziąć z niego było łatwo wielkie wyobrażenie o dostatkach państwa, których pełnomocny rządca tak wytwornie mógł się urządzić.
Prawie równocześnie z mecenasem z drugiego pokoju wyszedł przeciwko niemu mężczyzna niemłody, słuszny, pięknej postawy, wyglądający pańsko, który go dość zimno zdaleka pozdrowił. Był to pan Maurycy Gozdawa Gozdowski, z dawnych lat przyjaciel domu i pełnomocny rządca dóbr i interesów książąt Brańskich. Patrząc na jego jasne a niezachmurzone czoło i pogodny wyraz oblicza, można było sądzić, iż sprawy, których pieczę miał sobie powierzoną, w najświetniejszym znajdowały się stanie. Najmniejsza troska nie zakłóciła tej fizjognomji, dziwnie spokojnej i wewnętrzne zadowolenie malującej wymownie. W ruchach i obejściu znać było człowieka, który nawykł poufale w najwykwintniejszem żyć społeczeństwie i sam nabrał w niem jego tonu, ruchów i ogłady.
Pan Gozdowski siwy już, ale czerstwy, z włosem postrzyżonym krótko, ubrany wykwintnie, podobniejszy był do pana, niż do skromnego urzędnika, w pracowitych znajdującego się usługach. Ogromny sygnet z krwawnikiem herbowym na palcu oznajmiał dbałego o swój klejnot szlachcica, który za plebejusza ani na chwilę uchodzić nie chce.
— Mam honor przedstawić się panu dobrodziejowi, — odezwał się, kłaniając, mecenas — jestem prawnikiem, imię moje może nie będzie mu całkiem nieznane. Hartknoch... przybywam tu w interesie...
— A! Hartknoch, tak, — odparł, podając krzesło, Gozdowski — w istocie imię pana mecenasa obce nam nie jest i interesu nawet mogę się domyśleć, ale niechże pan dobrodziej siada... Bardzo mi miło.
Ostatnie słowa, przecedzone przez ściśnięte usta, przy nagle zmienionym wyrazie twarzy, mogły wprost oznaczać coś przeciwnego temu, co mówiły. Zakłopotanie pana Gozdowskiego, rodzaj zniecierpliwienia krótkiego ustąpiły natychmiast wracającej pogodzie i uśmiechowi.
— Niechże pan dobrodziej siada, — powtórzył. — Pan dobrodziej z drogi, może mu czem służyć mogę.
— Bardzo dziękuję, bardzo dziękuję — zaczął mecenas. — Czasu mam mało i, jeśli pan pozwoli, radbym natychmiast przystąpić do interesu...
— A tak, więc przystąpmy do interesu! — sucho, lecz grzecznie rzekł, siadając naprzeciw Hartknocha, pan Gozdawa Gozdowski i oczyma bojaźliwemi starając się zbadać, z kim miał do czynienia. — Jest to interes, jak się domyślam... z Horkiewiczami.
— Tak, tak, jak wiadomo panu, — mówił Hartknoch, egzaminując również fizjognomję przeciwnika — Horkiewiczowie potrzebowali i potrzebują koniecznie zwrotu swojego kapitału.
Gozdowski ruszył ramionami.
— Kapitał ten, — ciągnął dalej mecenas — wypowiedziany w terminie, spłacony być musi, inaczej byliby zmuszeni do kroków...
— Rozumiem, proces, sprzedaż z publicznego targu i tam dalej, — dodał Gozdowski — lecz...
— Za pozwoleniem pana, w krótkich słowach rzecz całą skończę, bom nie dopowiedział — rzekł Hartknoch. — Następstwa te, dla obu stron nieprzyjemne, przyszłyby niechybnie, gdyby nie znalazł się środek uniknienia ich i wielkiego kłopotu... w sposób dla stron obu dogodny.
— Jaki? jaki? — przerwał niespokojnie plenipotent. — Z dóbr wyzuwać się nie możemy, to mówię zgóry.
— I, na teraz, nie potrzebujecie państwo — kończył mecenas powoli, wpatrzony w zmieniającą się od wrażeń nadaremnie ukrywanych twarz plenipotenta. — Oto znajduje się nabywca długu tego Horkiewiczów, który ich spłaci, a sam w prawa ich wstępuje...
Gozdowski odetchnął lżej, oczy mu się uśmiechnęły, wyciągnął rękę nieco drżącą ku mecenasowi.
— Tak że pan mów! — zawołał — wyśmienicie! My nic więcej na teraz nie potrzebujemy, nad odroczenie wypłaty, które w ten sposób właśnie osiągniemy. Dla nas wierzyciele nie są straszni, czas tylko straszny być może...
— Idzie więc o przelanie długu na osobę, która się ofiaruje spłacić Horkiewiczów i dla spełnienia tej formalności właśnie przybyłem.
Gozdowski aż się porwał z krzesła z licem rozweselonem.
— No, to chwała Bogu! chwała Bogu! — odezwał się przejęty radością. — Nie będę panu dobrodziejowi taił, iż termin dla nas był wielce uciążliwy. Odroczenie go przez to ustępstwo bardzo mi na rękę, ucieszy to księcia Roberta, uspokoi tych czcigodnych ludzi... Lecz... są zapewne jakieś warunki? — dodał bojaźliwie.
— Żadnych szczególnych, — rzekł mecenas — żadnych, któreby mogły zaciężyć: przejmujemy należność, Horkiewicze kwitują i rzecz skończona... co się zaś tyczy procentów...
— My zaległe od Nowego Roku opłacimy niezawodnie, — dorzucił plenipotent — ale któż nabywca?
Mecenas chwilę się zawahał.
— Pan Dawid Salomson z Warszawy, — rzekł powoli.
— A! Dawid Salomson! Dawid Salomson... tak! tak! — chmurząc nieco brew, począł powtarzać plenipotent. — Jest to osobistość nam nieznana jakaś... a, przyznam się panu, tą tajemniczością swą wydaje się nam groźna... Ten pan Dawid Salomson wciąż nabywa rozmaite wierzytelności na dobrach księcia... ma w tem zapewne zamiar jakiś. Tacy ludzie nie czynią nic bez planu i myśli. Znaczne już sumy, lokowane na dobrach naszych, przeszły na jego imię.
Mecenas ruszył ramionami.
— Jest to spekulant, — rzekł — nie jestem jego powiernikiem, prawnikiem tylko jestem, nie należy więc do mnie badanie zamiarów klienta. Mając znaczne kapitały uruchomione, a przekładając hipotekę ziemi i dóbr nad papiery, jako większą dającą rękojmię i pewność, pan Salomson nabywa wierzytelność; cóż w tem dziwnego?
— Tak... nie byłoby w tem nic dziwnego, — odezwał się Gozdowski — gdyby... gdyby Salomson inne też tego rodzaju interesa robił, lecz to szczególne przywiązanie się do dóbr książęcych...
— Zapewne większą tu widzi dla siebie pewność, — przerwał Hartknoch — nietylko bowiem dobra są hipoteką, ale i charakter ich dziedziców.
Gozdowski skłonił się, dziękując za ten kompliment, ale westchnął.
— Bądź co bądź, my — dodał — nie możemy temu ani zapobiec, ani się sprzeciwić, dla nas to chwilowo jest dogodne. Pozwoli tylko pan dobrodziej, ażebym o tem z księciem Robertem pomówił. Wiadomo zapewne panu, iż książę szambelan, ojciec, który już w czerstwem zdrowiu dochodzi lat osiemdziesięciu, dla samego wieku nie może się zajmować swemi interesami, zdał je więc całkowicie na syna, księcia Roberta. Książę zaszczyca mnie zupełnem zaufaniem, wszelako sama forma wymaga, by wiedział i aprobował, co się czyni.
Hartknoch się skłonił tylko, a Gozdowski ciągnął:
— Pan dobrodziej, chociaż, jak mi to oznajmiłeś, mało masz czasu, już dziś, przy nadchodzącej nocy, nie zechcesz się wyrywać.. jutro skończymy wszystko w kilku słowach. Gdyby to mu nie czyniło subjekcji, wniósłbym o spędzenie wieczora z nami w pałacu. Oznajmię tylko przybycie pańskie księciu Robertowi, a potem pójdziemy razem i będę miał przyjemność zaprezentować go czcigodnej rodzinie książąt, której poznanie pewnie mu będzie miłe. Mało już takich w kraju domów mamy. Dziś właśnie, choć zwykle żyjemy bardzo odosobnieni, mamy całą familję zgromadzoną, dla obchodzących w ścisłem kółku rodziny imienin j. m. księdza sufragana, brata pana naszego, który tu zjechał wedle zwyczaju, aby wraz z księciem Hugonem i naszym panem dzień ten przepędzić. Braknie nam tylko siostry księcia, w ścisłym zakonie pp. brygidek życie wiodącej, aby cała czcigodna i zasłużona familja połączona była.
To mówiąc, westchnął Gozdowski.
— Ale to właśnie przyczyna, — rzekł mecenas — abym się państwu w takim dniu nie narzucał, nie chcę sam jeden obcy być nutą dysharmonijną!
— Ale bynajmniej, bynajmniej, — zawołał Gozdowski — u nas tu wielki świat, choć na wsi, nigdy na obcych i łaskawych nie zbywa. Będą panu radzi, jak są wszystkim. U nas tu jeszcze staropolska panuje gościnność. Przed chwilą wstaliśmy od obiadu, teraz pobiegnę do pałacu oznajmić pana, a wcześnie go zapraszam na herbatę i wieczerzę.
To mówiąc, plenipotent podał gościowi cygara i śpiesznie, zostawiając go samego, pobiegł do pałacu, do którego od dworku przez ogród umyślna prowadziła ścieżka. Pozostawszy sam, mecenas miał się czas rozpatrzyć w tem, co go otaczało, najprzód w domu plenipotenta, urządzonym z wielkim komfortem, potem przez okna ogrodowi i rezydencji. Wszystko to niezmiernie było pańskie i na ogromną skalę, a dziwnie się nie godziło z tem, co pan mecenas wiedział o stanie majątkowym książąt Brańskich. Groził on rychłą ruiną, której tu ani się było można domyślać, owszem, dostatek i zamożność widać było wszędzie, choć przypatrzywszy się zbliska, dostrzec też mógł, że przeszłość zostawiła po sobie, co było najpokaźniejszego, a teraźniejszość trochę się opuściła już i zaniedbała. Zaniedbanie to dopiero staranniejszy rozbiór wykrywał, gdyż pokryte było i niewidoczne. Szczątki dostatków mogły jeszcze olśnić oko niewprawne.
Wyczekawszy z pół godziny na samotnem rozmyślaniu, Hartknoch doczekał się nareszcie razem ze świecami, które służący wniósł w srebrnych staroświeckich lichtarzach, powrotu plenipotenta, oznajmiającego uprzejmie, iż książę Robert i całe towarzystwo oczekuje pana mecenasa. Herbata miała być razem z wieczerzą około ósmej, godzina ta się zbliżała, a wieczór był piękny i pogodny. Gozdowski zaproponował małą po ogrodzie przechadzkę. Wyszli tedy. Tuż za dworkiem ozdobna furtka w murze, od której klucz miał plenipotent, wprowadziła ich do rozległego, napół francuskiego, pół angielskiego pałacowego ogrodu, pełnego szpalerów, przepysznych starych drzew i cieniu. Stąd już tylną facjatę pałacu, przerobionego za czasów Stanisława Augusta, widać było. Wznosił się on na wzgórzu, z kolumnadą wspaniałą, galerjami, posągami i wazonami na szczytach, patrząc na zieloną łąkę, rozściełającą się u stóp jego, a dalej na ogromny i piękny staw, poza którym ciągnął się jeszcze park później założony, z wcielonym do niego lasem. Kilka posągów, zepsuta fontanna, ławy i stoły kamienne przyozdabiały ogród rzeczywiście wspaniały, ale już nie tak utrzymany, jakby jego piękność wymagała. Trzymał się on tem, że ścieżki, wydeptywane przez wiek cały, niebardzo zarastały, a suche gałęzie drzew, opadające na trawniki zdziczałe, wybierano na kuchnię. Wszystko, co ładu wymagało, opuszczone było i jakby zapomniane. Wszakże bliżej pałacu rosły jeszcze świeżo znać posiane piękne kwiaty, ganek ostawiony był ogromnemi drzewy pomarańczowemi, laurowemi i granatami. Czoło pałacu z kilkudziesięciu oknami od tej strony oznajmowało gmach bardzo obszerny, już nieco zabrukany i z tynków odarty, ale cały zamieszkany. Pomimo że na dworze jeszcze było dosyć jasno, w oknach, pierwszego piętra szczególniej, gorzały już światła rzęsiste. Około pałacu kręciło się mnóstwo służby niezbyt potrzebnej, bez której u nas żaden dwór większy obejść się nie umiał. Gozdowski, oprowadzając gościa i umiejętnie pokazując mu piękności rezydencji, badał wrażenie, jakie ona czyniła na nim, i starał się je zwiększyć swem opowiadaniem o książęcym dworze.
— Wszystko to, jak pan dobrodziej widzisz, — mówił — choć jeszcze wspaniale wygląda i na pańską stopę jest utrzymywane, niczem jest przy tem, co książęta mieli dawniej i czem dawniej byli. W tym majątku dopiero od stu lat mieszkają, straciwszy przez nieszczęśliwy skład okoliczności prywatnych i publicznych ogromną fortunę. Są to tylko resztki — dodał — ale, wedle przysłowia, pańskie ostatki lepsze niż szlacheckie dostatki. W Bogu nadzieja, że się z chwilowych trudności podźwigniemy, bo, i to dobre przysłowie, że więcej ma Pan Bóg, niż rozdał. Ażebym panu dobrodziejowi, — mówił ciągle dalej — ułatwił poznanie osób, w których towarzystwie wieczór spędzić mamy, nie zawadzi, gdy mu do rodziny należące wyliczę. Głową rodu, jak panu wiadomo, jest nasz szanowny i czcigodny książę Norbert, niegdyś szambelan j. k. m., już osiemdziesiątletni starzec, choć mu, spojrzawszy nań, niktby tego wieku nie dał. Naszą anielską księżnę jejmość straciliśmy już od lat wielu. Książę szambelan nie zajmuje się już niczem, zdawszy na syna wszystko. Zatem idzie młody książę Robert, nasz dziedzic i pan, który służył wojskowo, a teraz potrosze się zajmuje bieżącemi sprawami, w czem ja mu mam honor dopomagać. Mamy też gwiazdę naszą, siostrę księcia Roberta, księżniczkę Stellę, anioła piękności i dobroci... warta tronu... — dorzucił z zapałem Gozdowski. — Z braci starego księcia zamieszkuje przy nim pan generał Hugon, kawaler maltański, którego pan wieczorem zobaczy, a jest też przybyły w gościnę j. m. ksiądz sufragan, świątobliwy kapłan... To są panowie nasi, dworu zaś nie będę wyliczał, chyba panu przy sposobności moich przyjaciół przedstawię.
— O, panie dobrodzieju! — odezwał się mecenas — ja tu bawię tak krótko, iż mi trudno będzie korzystać z jego uprzejmości.
Domyślając się poniekąd formalności, jakie go tu spotkać mogą, mecenas, zważywszy spóźnioną porę, wziął był szczęściem frak, a białe rękawiczki miał zawsze na pogotowiu w kieszeni, i to go wyratowało, bo nawet Gozdowski przenoszone popielate wydobył zawczasu. Godzina się zbliżała, podeszli więc ku pałacowi, lecz że Gozdowski szedł z nieznajomym, etykieta nie dozwoliła mu wnijść od ogrodu, musieli więc okrążyć gmach i paradnem wejściem po szerokich kamiennych schodach dostali się do przedpokoju. Służby wszędzie było mnóstwo, w liberji z herbowanemi pasami, w trzewikach i pończochach. Tłumaczył to wprawdzie ów dzień uroczysty. Z przedsienia weszli do wielkiej sali białej ze złotem, w której jeszcze było pusto; głosy gości dochodziły z prawej strony, gdzie już wszyscy w mniejszej bawialni byli zgromadzeni. Pokój ten, a raczej salon z zielonem obiciem, przedstawiał w tej chwili obrazek jakby z dawnych, lepszych czy gorszych, lecz wcale innych czasów. Sprzęty wszystkie były tu z XVIII w., pięknie utrzymane, ale dosyć wytarte. Za stołem, okrytym wspaniałą mozaiką florencką, siedział w fotelu z poręczami stary książę z księdzem sufraganem. Wysoki, słuszny, sztywny mężczyzna, z włosami białemi, długiemi, na tył zaczesanemi, w surducie czarnym, bardzo wykwintnie zrobionym i z kilku wstążeczkami orderowemi u guzika, przechadzał się, ręce trzymając w kieszeni, wzdłuż salonu. Był to kawaler maltański, generał Hugon.
Fizjognomje wszystkich trzech zgromadzonych tu braci miały do siebie wielkie familijne podobieństwo. Najpiękniejszą z nich jednak była twarz blada, poważna, o rysach nadzwyczaj delikatnych i szlachetnych, samego pana domu, księcia szambelana Norberta. Rysy jego oblicza odznaczały się tem, cośmy arystokratycznem zwykli nazywać. Czoło obnażone, białe, lśniące jak kość słoniowa, nos rzymski, suchy, usta, mimo wieku, ślicznego rysunku, którego lata zepsuć nie mogły, owal twarzy regularny, oprawa oczu przepyszna, całość wreszcie, jakby dla malarza stworzona, ściągały wzrok i obudzały mimowolny jakiś szacunek i poważanie. Starzec też, znać to było, sam się bardzo szanował i dbał o to, aby go szanowano. Ubranie szambelana, mimo późnego wieku, staranne było bardzo i ze smakiem dobrane do twarzy i postawy; suknie miał czarne, chustkę białości śnieżnej i takąż kamizelkę, a przy rękawach koszuli świeciły wielkie guzy ametystowe. Podobne oblicze, ale ogorzałe nieco, więcej marsowego wyrazu, chmurniejsze, ostrzejsze, mniej delikatnie narysowane, miał brat szambelana, kawaler maltański, generał Hugon, w którego obcisłym stroju, chodzie, ruchach znać było żołnierza. Wąs poczerniony, podkręcony do góry, czarne brwi, przy siwych, do góry podczesanych włosach, nadawały mu postać marsową. Chodził też bez ostróg, jakby chciał ostrogami brzęczeć, zwracał się całym sobą i sztywny był jak młody rekrut. Najmniej podobny do obu braci, choć z fizjognomją tego samego stylu i kroju, był ksiądz sufragan, siedzący w fioletach przy szambelanie... niższy od starszych swych, nieco ułomny, bo jedno ramię miał wyższe; na twarzy smutnej wyraz miał trosk przebytych i walki z życiem, cerą żółtą, oczy zgasłe. Utrata zębów zmieniła mu kształt ust i skróciła twarz. Roztargniony, zamyślony, posępny, potrzebował nieustannych powtórzeń i przypomnień, aby toku rozmowy nie zgubić.
Oprócz tych trzech osób znajdował się w salonie spadkobierca jedyny imienia książąt Brańskich, były rotmistrz huzarów, nadzieja rodziny, książę Robert. Postać ta ze wszechmiar zasługiwała na baczne wejrzenie już pięknością swą i szlachetnym wyrazem, już powagą niezwykłą i inteligencją, która z jej oczu błyskała. Typ był to ten sam, jaki starsze przedstawiało pokolenie, lecz ożywiony, oświetlony wyższem wykształceniem i twardszemi zadaniami życia, z którem łamać się musiał. Pewien rodzaj spadkowej dumy, ale spokojnej i zamkniętej w sobie, otaczał ją aureolą, nosił ją książę raczej z obowiązku i jako ciężar, włożony na ramiona, niż z własnego poczucia jej potrzeby. Pomimo dobiegających lat czterdziestu, był to jeszcze piękny, młody, żywy, pełen ognia człowiek, którego wychowanie uczyniło nie salonową lalką, ale — można było rzec — ideałem wyższego świata. W tej postaci całej napróżnobyś szukał nuty fałszywej, dźwięku jakiegoś niesfornego; co w niej było słabością ludzką, pokryło się tym werniksem ogłady, poza którym nic dostrzec nie można. Książę Robert na pierwszy rzut oka podobać się musiał i nikt się nie dziwił, że o jego powodzeniach w wielkim świecie stolicy prawiono cuda. Zbudowany jak Antinous, z twarzą Apollina belwederskiego, wychowany w domu, w wojsku i na pierwszych salonach europejskich, do wszystkiego, cokolwiek spotkać go mogło, zdawał się męskiem obliczem wyzywać losy, by mu odebrały ten spokój i pogodę, którą świecił i uśmiechał się zwycięsko. Wszystko, co włożył, wydawało się na nim wytwornem i pięknem, w najprostszem ubraniu odznaczał się elegancją i smakiem, słowem, była to jedna z tych istot wybranych, któremi arystokracja krwi poszczycić się może. Co więcej, powierzchowność ta nie kłamała, jak utrzymywali ci, co go znali; książę Robert był w „swoim rodzaju“, ze swemi pojęciami, teorjami, przesądami nawet, niepospolitym człowiekiem. Ani go porównać można było do innych typów blisko pokrewnych ślepem naśladownictwem, wyrobionych twardym młotem pracowitego wychowania — książę Robert był sobą, miał coś odrębnego i samoistnego, co go wśród tysiąca odznaczało, lecz razem z tem widać w nim było zupełne życiem złamanie i zobojętnienie, uśmiechał się bez wesela, mówił, nie rozgrzewając, ubolewał bez bólu, zdawał się znudzonym i dźwigał się tylko z obowiązku. Mało co go obchodziło w istocie, choć wszystkiem przez grzeczność zajmować się zdawał. Gdzie indziej była dusza jego i myśli.
Gdy pan Gozdowski wszedł, prowadząc mecenasa za sobą, Robert, który zdawał się oczekiwać na ich przybycie, zbliżył się pierwszy na powitanie gościa i z wyszukaną grzecznością pańską sam poszedł go ojcu, księdzu sufraganowi i stryjowi generałowi przedstawić. Szambelan podniósł się nieco z krzesła, skłoniwszy protekcjonalnie głową, ksiądz sufragan pozdrowił ręką, generał skłonił się zdaleka. Mecenas, mimo nawyknienia do ludzi, po tym wstępie uczuł się jakoś zmieszanym, poczuł bowiem, że w towarzystwie, do którego wszedł, musi pozostać obcym, choćby nawet trochę zuchwale głębiej się w nie chciał wcisnąć. Oczy trzech braci patrzyły nań wyraźnie, jak na przybysza i natręta, którego cierpieć się musi do czasu. Szambelan, dopełniając obowiązków grzeczności, zapytał, co słychać w stolicy, nie dosłuchał odpowiedzi i rozmowa przerwana z księdzem sufraganem o dawnych czasach ciągnęła się dalej. Robert tylko z panem Gozdowskim w odwodzie stał przy panu mecenasie, nie opuszczając go, a po chwili zbliżył się do nich generał.
Rozmowę jednak zawiązać było ciężko. Trzej starsi panowie należeli do innego wieku i świata. Mecenas był tu cudzoziemcem, nie umiejącym języka i nie znającym obyczaju. Parę razy zagadnął go książę Robert, dodał coś Gozdowski, aby rozmowę ogólną uczynić, ozwał się i mecenas z wielką pewnością siebie, ale sam, słuchając tego, co powiedział, zrozumiał, iż śpiewa nutą fałszywą — zamilkł więc.
Położenie stawało się dosyć przykrem dla wszystkich, szczęściem otwarły się drzwi zamknięte bocznego salonu, zwanego małą salką jadalną — podano herbatę i całe towarzystwo sposobiło się przejść do stołu; to ocaliło mecenasa. Szambelan, uśmiechnąwszy się i skinąwszy grzecznie głową gościowi, jakby go chciał przeprosić, wziął sufragana pod rękę, wiodąc go przodem. Robert zbliżył się do mecenasa, stając z nim w parze, nareszcie Gozdowski, który się był zagadał z generałem, nieco opodal i spóźniony za towarzystwem pociągnął. Otwarte szeroko podwoje do rzęsiście oświetlonej salki owalnej z kolumnami dokoła dozwalały wchodzić parami, co uwalniało od ceremonji na progu.
W salce marmoryzowanej ludniej było niż w pierwszym pokoju, mecenas ciekawe oczy zwrócił na znajdujące się tu osoby i zrozumiał, że bez tłumacza a przewodnika zorjentować się nie potrafi. Odgadł tylko jedną księżniczkę Stellę, której został przedstawionym przez brata, reszta osób była dlań zagadką.
Nie przesadził wcale pan Gozdawa Gozdowski, zowiąc Stellę gwiazdą... była to nawet jedna z gwiazd pierwszej wielkości, jakie się rzadko na horyzoncie chmurnych czasów naszych w całym blasku zjawiają. Jak książę Norbert był znakomitym typem arystokracji rodu, bez najmniejszej skazy i śmieszności, które często wybranym towarzyszą — tak księżniczka Stella wydała się mecenasowi czemś nadziemsko pięknem i idealnem. Słusznego wzrostu, kształtna, pełna wdzięku w ruchu każdym, twarzą przypominała księżniczka angielskie ilustracje do dramatów Shakespaere’a, była nieprawdopodobnie piękna. Ale piękność taka regularna, klasyczna, nie opisuje się i gdyby nią tylko odznaczała się siostra księcia Roberta, nicby już o niej więcej powiedzieć nie można; piękności rysów wszakże towarzyszył tu wdzięk i urok pełen dobroci i słodyczy — na pierwszy rzut oka poznać było można, iż nie była młodziuchną, ale jeszcze w kwiecie dziewiczej młodości. Coś smętnego w oczach i ustach pociągało ku niej bardziej jeszcze. Cichy, harmonijny głos, którym przywitała mecenasa, doreszty mu głowę zawrócił. Śmiały zwykle i w żadnem towarzystwie nie czujący się obcym Hartknoch, z upokorzeniem własnem, gniewając się na siebie, czuł, że tu musiał się straszliwie plebejuszowsko i gminnie wydawać. Ruchy jego, zwykle zuchwale swobodne, stały się sztywne i śmieszne... sam to rozumiał. Jakkolwiek ciekawy przypatrzyć się zbliska temu dworowi zaczarowanemu, jakby z bajek tysiąca nocy wydartej karcie, Hartknoch myślał, że im prędzej się stąd wyrwie, tem będzie lepiej. Jątrzyło go to, iż się znalazł na świecie kątek, w którym on, co się miał za równego wszystkim, mógł tak się czuć nieswoim. Radby był zaprzeczył temu, czego doznawał, ale rzeczywistość cisnęła go żelazną ręką. W chwili gdy najmniej wiedział, co ma robić z sobą, z kapeluszem, z nogami, głową... nawet z językiem, Gozdowski wziął go pod rękę, począł rozmowę cichą i wyratował z tej toni. O trzy kroki odszedłszy, mecenas czuł się już na lądzie i bezpiecznym.
Dopiero powiódł wzrokiem po reszcie towarzystwa. Zasiadano do stołu i herbaty, osób było sporo, prócz już wymienionych; Gozdowski podjął się sumarycznie obeznać pana Hartknocha z tym światem. Przy księżniczce Stelli bardzo piękna także panienka jej wieku zajmowała się gospodarstwem. Przypadała ona do tego towarzystwa, a jednak nie można było powiedzieć, żeby do niego należała. Coś było poufalszego, bardziej ziemskiego, zrozumialszego w pięknej jej, ożywionej twarzyczce, bystro patrzących oczach, uśmiechu białych ząbków, rozmowie śmiałej, zręcznej i jakby obowiązkowej, którą wszystkich zabawić się starała. Mówiła za siebie, za księżniczkę, interpelowała, począwszy od księdza sufragana, wszystkich, rzucała pytania, dawała odpowiedzi, słowem, wzięła na siebie urząd mistrza ceremonji przy herbacianej rozmowie. Jedną ręką podawała filiżanki, drugą dawała znaki, usta się jej nie zamykały, oczy biegały po przytomnych niezmordowane; wyręczała, podpowiadała, pomagała każdemu.
Mecenasowi łatwo się w niej było domyśleć towarzyszki księżniczki, obytej z domem i ostrzelanej z jego etykietą, spytał jednak, kto była ta śliczna i tak miła panienka.
— Patrzajno pan tam dalej, poza generała, — rzekł Gozdowski — zobaczysz tłustą, poczciwą, rumianą twarz szlachcica z długiemi wąsami, który sobie pot z czoła ogromną chustą ociera, spoglądając z zachwyceniem na naszą pannę. Jest to rodzony ojciec panny Antoniny, od lat dwudziestu dzierżawca części dóbr książęcych, pan Grzegorz Żurba. Panna Antonina wychowała się z naszą gwiazdą razem i od niej tego nabrała blasku. Tuż za ojcem masz waćpan chmurnego młodzieńca, rodzonego jej brata, pana Zenona Żurbę, doktora praw i administracji, wielce uczonego jegomości, który tu z nami dlatego może gadać nie raczy i zawsze nam taką twarz pochmurną przynosi. Jestem pewny, że gdyby go tu ojciec gwałtem nie przywiózł, z dobrej woliby nie przyjechał.
Mecenas, widząc, że trafił na drażliwą materję mimowoli, zamilkł nic nie odpowiadając, ale spojrzawszy na owego pana Zenona, poczuł w nim jakby brata i sprzymierzeńca. Obaj do tego świata nie należeli. Obiecał sobie po herbacie zbliżyć się do niego i zapoznać. Oprócz dwóch panien, starsza od nich, zakonnie jakoś wydająca się, w sukni czarnej pod szyję, już niebardzo młoda, stała milcząca trzecia kobieta, twarzy dość przystojnej, surowego wyrazu, pochmurna. Pomagała ona nieco przy gospodarstwie herbacianem, ale jakby roztargniona i tylko z obowiązku.
— Ta panna — rzekł, wskazując, Gozdowski — to krewna książąt, wprawdzie daleka i uboga, lecz zawsze należąca do familji. Dobra bardzo osoba ta panna Marcjanna; ona się tu opiekuje szpitalami, apteką, chorymi i kaplicą. Bardzo pobożna, księżniczka ją ceni i kocha.
Męska strona stołu obsadzona była jeszcze wielu figurami, w których mecenas bez komentarza domyślił się łatwo rezydentów wszelkiego rodzaju, bez których żaden dwór większy istnieć nie mógł. Pierwsze tu miejsce zajmował milczący, rumiany, nieśmiałych ruchów i wejrzenia kapelan-bernardyn ksiądz Serafin. Nie odznaczał się on niczem tak dalece, chyba zdrowiem, którem okrągła twarz jego tryskała. Gdy drudzy zajęci byli wstępną rozmową, ksiądz Serafin chleb swój rozkroił, masło przysunął i zabierał się smarować kromkę, na którą miał apetyt. Za nim siedziała głową od niego wyższa, z szyją niezmiernie długą, suchą, kościstą, figura donkiszotowska, z wąsami miotlastemi, na dwa świata przeciwne bieguny zaczesanemi, nieco łysa, długoręka, wyprostowana, żołnierska. Kresa przez czoło biała, jedno oko zmrużone na wieki mówiły o przeszłości, spędzonej czynnie i żwawo. Był to pan Polikarp Wincentowicz, który się długo błąkał po świecie, dopóki się tu na łaskawy chleb nie dostał. Powierzony on sobie miał departament łowiectwa, psy, konie, myślistwo, i najczęściej do stołu nie przychodził, tak był zajęty lasami i dzikiemi zwierzęty, ale na dziś uczynił wyjątek, bo to był dzień uroczysty. Robił też czasami fajerwerki ku uciesze dworu i miał się za pierwszego w Europie mistrza ogni sztucznych.
Naostatek siedział jeszcze na szarym końcu, nie dobijając się lepszego miejsca, człek niepozorny, ubrany ubogo, ze wstążeczką legji honorowej u guzika. Nikt na niego nie patrzył i on raczej się zdawał unikać wzroku, niż chcieć go ściągnąć na siebie. Był i to też stary żołnierz jakiś, któremu dom otwarto, gdy żadnego nie miał.
Tak złożone towarzystwo zasiadło do owalnego stołu, rozdzielając się na kilka gronek prowadzoną rozmową. Szambelan wciąż jeszcze opowiadał coś księdzu sufraganowi, który, pochylony nad stołem, słuchał go, zdając się nie słyszeć i nie rozumieć, generał zaczepiał pannę Antoninę, Stella wypytywała o coś brata pocichu. Wszystkich oczy zkolei biegały ku nieszczęśliwemu mecenasowi, zdając się pytać, kto to był i co tu robił — bawił go jeden tylko Gozdowski, który może umyślnie do niego się przysiadł. Rozmowy niepodobna było uczynić ogólną, bo głowa domu nieprzerwanie pocichu zabawiała opowiadaniem księdza sufragana.
— Wszak pan wprost jedzie z Warszawy? — odezwała się, nalawszy herbatę i siadając do swojej filiżanki, panna Antonina, której miejsce przypadło wprost naprzeciw mecenasa.
— Tak jest, pani, — odpowiedział wyzwany — ale zatarł mi się obraz stolicy najprzód widokiem kraju, którego dawno nie widziałem, potem pobytem w Lublinie, chociaż bardzo krótkim.
— I zapomniałeś pan zupełnie, — przerwała panna Antonina — tak że nam nic o niej powiedzieć nie potrafisz?
— Nic, oprócz tego, że w lecie jest pusta, bo my mamy zwyczaj wszyscy wyjeżdżać na wieś lub zagranicę, a miasto w lecie stoi zwykle pustkami. Tylko tacy, jak ja, niewolnicy interesów, skwarzą się w murach przez kanikułę.
Panna Antonina, znać spodziewająca się bardziej ogólnikowej odpowiedzi, spojrzała z uwagą na mecenasa, a oko jej zaczęło go baczniej wybadywać. Widać było, iż z kilku tych słów lepszego o nim nabrała wyobrażenia, ale rozmowa, tak niefortunnie poczęta, przerwała się i oczy ją tylko przeciągnęły dłużej nieco. Gozdowski znów podjął się gościa zabawiać, szambelan wreszcie długie opowiadanie swe cichem jakiemś zwierzeniem do ucha księdzu sufraganowi dokończył i zwrócił oblicze pogodne ku dworowi i gościom. Wszyscy umilkli, domyślano się, iż stary będzie kogoś interpelował.
Począł od księdza Serafina.
— Dziękuję ojcu za szczupaka, — rzekł — co szczuka to szczuka, niełatwo o takiego teraz... dawniej, pamiętam, trafiały się olbrzymie, dziś to wszystko zmarniało...
Bernardyn się rozśmiał.
— Niema za co, — zawołał — de tuis donis tibi offerrimus; toż to z książęcych wód tak mi się go w porę pochwycić udało... ale że nieszpetny był, to prawda, i o mało mi niewodu nie rozerwał... Ledwieśmy go na brzeg wydobyli.
— Osobliwość rzeczywiście na teraźniejsze czasy, — dodał książę szambelan — dziś ani porządnego szczupaka, ani kozła rogacza nie napotkasz w lesie. Nieprawdaż, panie Wincentowicz? — rzekł, zwracając się do wąsacza. — Dawniej u nas jelenie bywały, budowano dwory i kościoły modrzewiowe, łosie chodziły stadami, a dziś... a dziś wszystko drobnieje, marnieje, schodzi i ginie.
Nikt nic nie odpowiedział, tylko generał, pokręcając wąsa, zaśpiewał cienkim jakimś głosem, osobliwie odbijającem od jego marsowej postawy:
— Niech sobie, co chcą, gadają, ma foi, świat materjalnie i moralnie w upadku, to nie potrzebuje dowodzenia. Ludzie mówią o postępie, gdzie postęp? jaki? co? Odkopujemy mamuty i słonie, tam, gdzie teraz o cielaka trudno, ludzie drobnieją i, z pozwoleniem, parszywieją (wyraz ten powiedział pocichu), wszystko do góry nogami! — ruszył ramionami generał — koniec świata! koniec świata!
— To pewna, — szepnął bernardyn — że z apokalipsy i ze wszystkich przepowiedni, ze wszech znaków, przyjście antychrysta bliskie.
Antychrystem tym wszystkim usta zamknął: spojrzeli po sobie i nikt się nie sprzeciwił.
— Gdyby co weselszego udało się wprowadzić w rozmowę — szepnęła księżniczka, mrugając na brata.
Książę Robert ramionami ruszył. Nastąpiło milczenie. Szambelan dopiero teraz, obwodząc oczyma po stole, baczniej począł się wpatrywać w mecenasa. Instynktowo jakoś i twarz ta, i jej wyraz mu się nie podobały. Obcy ten żywioł nie dawał mu ze zwykłą swobodą nacieszyć się rodziną i domownikami, gościnność wszakże znieść go, a nawet przyjąć mile nakazywała. Obowiązkom jej nigdy książę nie chybił. Nie zdawał sobie tylko dobrze sprawy, co to był za jeden i poco się tu niespodzianie zjawił. Skinął na syna, który natychmiast ku ojcu pośpieszył. Poczęła się żywa na ucho rozmowa.
Mon cher, cóż to za jeden ten Hart... jakże Hart-burg, Hart-berg, czy jak tam? Mecenas? cóż to, interes znowu jaki?
— Tak jest, kochany ojcze, przyjechał z interesem, który jutro załatwimy, — rzekł syn — grzeczność sama kazała go tu zaprosić.
— A bardzo dobrze, — rzekł stary książę — nic nie mam przeciwko temu. Czy szlachcic? — dodał na ucho.
— Tego to prawdziwie nie wiem, — odparł książę Robert — ale sądzę... zdaje mi się, że to stara szlachta pruska... Hartknoch. Jeden tego imienia napisał kronikę.
— Ano! chwała Bogu, jest wiele starożytnej szlachty w Prusach! Hilzen, ale nie! Hilzen pisał o Inflantach, a inny jakiś o Prusach — szambelan potarł czoło. — Wolałbym wszakże, żeby innego dnia przyjechał — dodał — jakoś nam z nim obco.
— Ale bo zważać nie trzeba na niego, mości książę, — przerwał syn — niech się ojciec nim nie kłopocze... Gozdowski go zabawi.
— Zawsze mi jakoś dolega! — odezwał się stary. — Nie lubię nowych twarzy... stary jestem.
Westchnął.
Gdy w jednym końcu stołu tak szeptano, w drugim udało się panu Żurbie zawiązać żywą rozmowę, która się stała ogólną. Mówiono o zwierzu, polowaniach i dawnych sławnych łowach. Wincentowicz, wyciągnąwszy dwie swoje miotły, aby mu ust nie zakrywały, zaczynał jakąś historję myśliwską nieprawdopodobną, z której o. Serafin śmiał się zawczasu, bo ją znał i najmniej dziesięć razy słyszał. Była to powieść o łosiu, który, zabity, rozciągnięty, nieżywy, nagle gdy nań wsiadł myśliwy, zerwał się, kopnął biednego łowca, zaniósł gdzieś na grzbiecie na trzęsawiska, z których się ledwie wyratował, bo potem za uciekającym całe stado rozjuszone gonić miało.
Cichusieńko siedzący obok stary żołnierz z legją honorową kiwał tylko głową i powtarzał jakby sam do siebie:
— Ale, ale, jeszcze czego! jeszcze czego!... aż się za nim kurzy!... otóż przyjechał na łosiu, ha! ha!...
O. Serafin trząsł się ze śmiechu...
Piękna księżniczka, wsparta na łokciu, zadumana, jakby na innym świecie przebywała myślami, utopiona w marzeniu jakiemś, zdawała się zupełnie obcą temu, co ją otaczało. Z tego snu budziło ją tylko ciche, rzucone czasem słowo Antoniny, na które odpowiedziawszy uśmiechem, zamyślała się znowu.
Mecenas, o ile przyzwoitość dozwalała, oczu z niej nie spuszczał. Tak pięknej twarzy, tak smutnej razem, nie widział nigdy w życiu... Na czołach brata i siostry czytało jego oko wyrok przeznaczeń nieuchronny... były to istoty bez przyszłości, ostatnie z rodu i ducha...
Morituri — szepnął mimowolnie mecenas.
Przykro mu się zrobiło, po raz pierwszy w długim zawodzie, być tu narzędziem Opatrzności, siedzieć przy tym gościnnym stole skazanych, z wyrokiem zguby i zniszczenia! W prawniku, zwykle zimnym, któremu się zdawało, że jest zbrojny przeciw wszelkiemu uczuciu, odezwało się miłosierdzie ludzkie. Na ten raz wolałby był może nie mieć tu tego posłannictwa, nie widzieć jasno, co tę rodzinę, tak swobodnie, nieopatrznie ucztującą godami życia, czekało w bardzo bliskiej przyszłości...
Wśród tych myśli zaczęto wstawać powoli od stołu. Zostali przy nim starsi, lecz wymykał się, kto chciał, ku gankowi i sali. Nie było w zwyczaju nigdy palić cygar w pałacu, w obecności starego księcia, który zrana tylko po kawie wypalał jedną fajkę tureckiego tytuniu, tem bardziej przy księżniczce, do której idąc, brat starał się pozbyć zapachu cygar; ci więc, co byli nawykli palić, musieli sobie szukać ustronnego kąta. Zwykle obierano na to starą altanę w ogrodzie nad stawem, nieopodal się znajdującą, i do niej też tym razem poprosił książę Robert gościa, z którym razem poszedł Gozdowski, a za nimi wkrótce generał.
Noc była bardzo ciepła i piękna, księżyc w pełni podnosił się nad lasami, obiecując niepotrzebnie wcale przyświecać fajerwerkowi pana Wincentowicza, niespodziance, o której wszyscy doskonale wiedzieli. Wincentowicz też śpieszył się, ażeby księżyc uprzedzić i pilno mu było, by od herbaty wstano. Gdy się tylko ruszać zaczęto, pierwszy pobiegł na staw obejrzeć swoje przyrządy.
— Ten pan Polikarp — odezwał się Gozdowski do księcia Roberta — z temi swojemi nieszczęsnemi fajerwerkami, do których ma pasję, jeszcze mi kiedy stodoły popali. Ale to darmo, wyperswadować tego nie można. Stare dziecko.
— Dajże mu pokój, — rzekł, śmiejąc się, młody książę — jego to bawi, a nigdy jeszcze żadnego nie było przypadku. Wszystkie jego buraki w staw lecą.
Towarzystwo, powoli grupując się rozmaicie, w części na ganku od ogrodu zasiadło, częścią się do altany przeniosło, do której poszedł później pan Żurba z synem i pokorny ów wiarus z legją honorową.
Wieczór skończył się dosyć szczęśliwie spalonym fajerwerkiem, książę Robert pożegnał mecenasa, a Gozdowski odprowadził go do swego dworku, skąd gotowe konie zawiozły go do gospody, bo mimo ofiarowanego noclegu u plenipotenta, Hartknoch uparł się przespać w hotelu i nazajutrz rano miał przyjść dla ukończenia interesu.

Już był na progu swej izdebki pan mecenas i zabierał się budzić służącego, gdy postrzegł naprzeciw w równym kłopocie znajdującego się pana Zenona Żurbę, owego doktora praw, którego najrzał był przy stole, ale z którym zapoznać się nie miał sposobności. Przywitali się jednak bez zbytnich ceremonij, a że sługa mecenasa prędzej się znalazł, Hartknoch, zaprezentowawszy się Żurbie, zaprosił go tymczasem do siebie na cygaro. Od pierwszego wejrzenia i słowa dwaj ci ludzie poczuli się jakoś bliskimi sobie. Mecenas tylko łatwiejszy był do znajomości i rozmowy, pan Zenon milczący i bojaźliwy. Na twarzy młodego prawnika malowało się jakieś niezadowolenie, pomimo wesoło spędzonego wieczora.
— Jesteśmy pono potrosze koledzy, — ozwał się Hartknoch, wprowadziwszy do swej izdebki pana Zenona — pan podobno także skończyłeś naukę prawa, a ja praktykuję.
— Tak jest, — rzekł Zenon — uczyłem się prawa... chociaż nie wiem, czy mi się ono przyda inaczej, chyba jak nauka każda... bo może mi wypadnie gospodarować. Zresztą nie wiem jeszcze, co pocznę.
— Prawo nigdy panu nie zaszkodzi — odezwał się mecenas. — Nie jest to wesoły zawód i, równie jak lekarzowi, trzeba doń dobrze zahartowanych nerwów; ale życie walką.
Zenon westchnął.
— Tak, — rzekł — życie walką. Przyznam się panu, że nicbym przeciwko temu nie miał, gdyby nie było konieczności zjadania się wzajemnie dla utrzymania życia... Kto nie jest zjedzonym, ten musi być zjadającym.
— Cóż poradzić przeciw... przeciw powszechnemu prawu? — rozśmiał się Hartknoch, zapalając cygaro i bystro spojrzał na Zenona, posądziwszy go może, iż odgadł chyba, z czem przyjechał.
— Przyznam się panu, — rzekł, zwracając rozmowę — że dzisiejszy dzień będzie mi pewnie na całe życie pamiętny. Co za osobliwszej powagi i starodawnego jakiegoś obyczaju rodzina! Co za typy! jakie oryginały! jak przedziwny gabinet starożytności! Ale niech się pan nie obraża, proszę, ja tego w złem rozumieniu nie mówię. Owszem, rodzina ta budzi we mnie najżywsze zajęcie.
Zenon się uśmiechnął.
— Mów pan otwarcie, zdaje mi się, że w poglądzie na ten żywy obraz zgadzamy się zupełnie. Widziałeś mnie pan przy tym stole siedzącym, jak gość skamieniały, nie umiejącym rzec słowa; mogłeś się domyśleć, jak mi było duszno i ciężko, tem ciężej, że w świecie tym mam i ojca, i siostrę, bo choć ja do niego nie należę, oni, niestety, są tam wcieleni. Prawda? obraz osobliwszy... a dla mnie wielce, wielce smutny!
— Toż samo i na mnie uczynił wrażenie, — pocichu odezwał się mecenas — a może tem większe, że ja go po raz pierwszy oglądałem w życiu, i że... że... ale o tem mówić trudno.
Zenon spojrzał mu bystro w oczy.
— Mówić trudno panu, ale mnie aż nadto się łatwo domyśleć — rzekł głosem wzruszonym Żurba. — To, co dla pana jest domysłem, dla mnie jest dotykalną rzeczywistością... Patrząc na Brańskich, zdaje mi się, że widzę załogę okrętu, którą morze lada chwila pochłonie, biesiadującą spokojnie w przeddzień zatonięcia.
Mecenas nic nie odpowiedział; milczenie to było znaczące.
— Dla wszystkich — mówił pan Zenon — niebezpieczeństwo to jest jawne, oprócz dla nich i dla tych, co w ich koło zaczarowane zostali wciągnięci. Jako prawnik miałem kilkakrotnie sposobność dotykania się ich interesów, z któremi interesa mojego ojca są ściśle związane — to ludzie zgubieni! Wystawże sobie pan ten dwór, tych panów z ich nawyknieniami, z ich niepraktycznością i nieumiejętnością życia... nagle pozbawionych majątku, dostatku, dachu, domu, zmuszonych — ale nie... myśleć o tem nie chcę! — dodał pan Zenon.
— Nie sądzę, — przerwał mecenas — ażeby ta ruina była tak bardzo bliska.
— Mnie się ona zdaje groźną, jutrzejszą, — zawołał Żurba — radbym ją kosztem krwi mej i życia odwrócić, bo to są najczcigodniejsi ludzie w świecie. Ze wszystkiemi swemi pojęciami nie naszego wieku, z tradycją, której wątek został przecięty, żyją oni tem, co przeszłość może po sobie zostawiła najszlachetniejszego. Szambelan jest prawdziwym patrjarchą; kawaler maltański prawdziwym rycerzem, gotowym jutro iść na oswobodzenie Jerozolimy, byle znalazł dwóch jeszcze podobnych sobie; ksiądz sufragan jest kapłanem wedle ewangelji, a dla rodziny opiekunem najczulszym; książę Robert najszlachetniejsza dusza... księżniczka Stella... anioł. Cóż pan chcesz? Nawet panna Marcjanna — to siostra miłosierdzia, napół święta uczynkami za życia... Pomimo to szambelan waha się przyjść do stołu, gdy wie, że przy nim zasiąść musi z mieszczańczukiem lub plebejuszem, książę Robert wierzy w posłannictwo rodów, a wszyscy razem pewni są, że świat się wykoleił i że jeśli do patrjarchalnego żywota nie wróci, to antychryst przyjdzie, jak prorokował ksiądz Serafin. Oprócz tego najmocniej są przekonani, — mówił dalej Zenon — że wybawienie ich z interesów, od ruiny, przyjdzie cudem łaski Bożej... odprawiają na ten cel nabożeństwa, ale siedzą z założonemi rękami i nie czynią nic, coby ich własną siłą poratować mogło. Wierzą w to, że dla wybranych, jak oni, dzieją się w istocie cuda... Pannie Marcjannie śnią się skarby zakopane, księżniczka Stella marzy o tem, że Robert mógłby zaślubić choćby córkę królowej angielskiej, która ma ich kilka... ksiądz sufragan modli się, płacze i ostatni grosz oddaje... Tymczasem życie się nie zmienia, wydatki nie zmniejszają, długi rosną; jedna kropla jeszcze, a z naczynia płyn się poleje.
Załamał ręce.
— Zapomniałem panu powiedzieć, — rzekł wzruszony — iż siostra księcia szambelana jest ksienią brygidek i modlitwy jej uważane są przez rodzinę za rodzaj specyfiku, który w ostateczności niebo rozłamie i złotą mannę sprowadzi. Cóż tu z tymi świętymi począć? — mówił, zniżając głos, Zenon. — Odjąć im ich złudzenia, któremi żyją szczęśliwi? Niepodobna... one płyną z krwią w ich żyłach. Pomimo nich ratować?... któż potrafi? Trzeba patrzyć na to z sercem skrwawionem, gdy się ich szanuje i kocha... ratunku niema.
Mecenas słuchał z uwagą wielką, odpowiedzieć mu wszakże było trudno.
— Wierzącym dzieją się cuda — zawołał z półuśmiechem. — Juściż bogate ożenienie księcia Roberta nie byłoby niepodobieństwem.
— Zapewne — odparł Zenon — ale należałoby choć pofatygować się i szukać tej żony obiecanej... bo ona sama do Brańska nie przyjedzie. Książę Robert odkłada, marzy, zapatruje się jak chrześcijanin-fatalista na wszystko, wierzy niewzruszenie w Opatrzność Bożą i siedzi sobie spokojnie nad książkami, niewiele myśląc o jutrze.
— A pan Gozdowski? — spytał mecenas.
Zenon począł się śmiać serdecznie.
— Ale to gąbka, która się tak napiła tego, w czem ją zanurzano, że z niej się już nic nie wyciśnie więcej, nad spotęgowaną rezygnację samych książąt. Czy pan nie widzisz, że ten poczciwy człek nabrał nawet fizjognomji swych ukochanych pryncypałów, wpatrując się w nią długie lata? W nim niema nic własnego, swojego... to zwierciadło posłuszne, nic więcej.
Mówił i unosił się coraz goręcej pan Zenon, chodząc po małej izdebce.
— Ręczę, — dodał nareszcie — że i pan tu przybyłeś nienadaremnie.
— To łatwo odgadnąć, — cicho rzekł mecenas — my prawnicy nigdy darmo nie przyjeżdżamy tak daleko. Mogę jednak zapewnić pana, iż na ten raz interes nie jest jeszcze groźny.
Młody Żurba, dłużej dopytywać się nie śmiąc, nagle zamilkł, a że noc była późna, podali sobie ręce i rozeszli się jakoś smutni.
Są wypadki, w których się najchłodniejsza nawet natura wrażeniu pewnemu oprzeć nie może. Hartknoch był jedną z tych chłodnych postaci, dla których życia zadanie mieści się całe w ciasnym egoizmie jednostki, szanującej tylko inne egoizmy i ustępującej im nieco, aby one też ustępstwami za to zapłaciły. Nie był to jednak człowiek zły ani bez serca. Na nieszczęście rozum brał zawsze nad nim górę. Tym razem mecenas, który czuł się zupełnie spokojny w sumieniu, przybywszy w interesie klienta swego, uległ wrażeniu, jakie na nim widok rodziny książąt Brańskich uczynił. Rozmowa z panem Zenonem przyczyniła się do tego. Długo zasnąć nie mógł, zastanawiając się nad naturą fenomenów, których był świadkiem. Serce podbudziło go może do tych badań, lecz rozum zimno je dokonywał. Wkońcu z reasumującym dlań wszystko wyrazem: Morituri! pan mecenas, westchnąwszy, usnął.
Zbudziło go rano otwarcie drzwi za wczesne i ukazanie się w progu tego samego pana Zenona, z którym wczoraj dopóźna prowadził rozmowę.
— Przebacz mi pan, — rzekł, wchodząc — iż go tak rano budzę; całą noc rozmyślając nad różnemi rzeczami, zasnąć nie mogłem. Przychodzę pana prosić o objaśnienie... jestem niespokojny nieco. Wszak to nie będzie niedyskrecją zapytać go o bliższe wyjaśnienie interesu, który tu pana sprowadził. Powiedziałeś mi pan, jeśli dobrze pamiętam, iż na ten raz nie jest on groźny jeszcze. Wnioskuję z tego, iż groźnym się stać może. Losy tej rodziny obchodzą mnie mocno. Możebyśmy conjunctis viribus poradzić coś mogli, nawet mimowoli tych starych dzieci, co same sobie radzić nie umieją i nie chcą. Nie mam żadnego prawa wymagania od pana w tem współczucia i pomocy, ale się odzywam do szlachetności jego charakteru.
Mecenas ledwie miał czas przetrzeć oczy i zebrać snem trochę powikłane myśli, ale umysł miał świeży i łatwo przyszedł do siebie.
— Niezmiernie to naturalne, co pan mówisz, i bardzo szlachetne z jego strony, — rzekł — ale, kochany kolego-prawniku, postawże się na mojem miejscu. Gdybyś przybył w cudzej sprawie, powierzonej ci z zaufaniem, mógłżebyś sumiennie dopełnić cokolwiek bądź szkodliwego interesowi klienta, który ci zaufał?
— O cóż ci właściwie idzie? — zapytał, siadając, Zenon.
— To, z czem przybyłem, nie jest tajemnicą — odparł mecenas. — Między innemi długami na dobrach książęcych ciąży suma pewna, o którą się wierzyciele upomnieli. Zapłacić ją było trudno; ja nabywam ją i biorę przelew w imieniu spekulanta, który tę hipotekę uważa za dostateczną. Nic w tem dotąd dla Brańskich niema groźnego.
Pan Zenon się zamyślił głęboko.
— Ale cóż to za ideał kapitalisty, — zawołał — który proprio motu chce się lokować na obciążonych dobrach książęcych? To rzecz niepojęta. Z najlepszą wiarą w ludzką uczynność, lekkomyślność i t. p. trudno mi przypuścić, żeby ktoś bez tajemnego celu popełnił z kapitałem taką... powiem poprostu, niedorzeczność.
Spojrzał w oczy mecenasowi, który zarumienił się mimowolnie.
— W tej sprawie — odpowiedział — ja jestem pośrednikiem bezwiednych celów, jestem posłem i nic więcej.
— Któż nabywa ten dług? — spytał Zenon.
— Dawid Salomson z Warszawy, kapitalista — odparł mecenas. — Zważ pan, że to nic a nic położenia książąt nie zmienia. Dług pozostaje i przechodzi tylko na imię innego człowieka.
— A warunki?
— Są, jakie były, nic uciążliwszego do nich nie przybywa — rzekł Hartknoch. — Za to, co powiadam, uczciwem słowem zaręczyć mogę. Zresztą książęta nie mają do wyboru, tylko albo zapłacić, lub od zapłaty uwolnić się tym przelewem.
— Nie rozumiem, — dodał Zenon — a czego nie rozumiem, tego się lękam. Dawid Salomson, którego nazwisko dozwala się domyślać przemyślnego bankiera-izraelity, musi w tem mieć cel jakiś. To sprawa ciemna.
— Ale ja jej więcej nie widzę od pana — odezwał się mecenas, chcąc się od dalszych badań uwolnić.
Nie mówił całej prawdy pan Hartknoch, wiedział bowiem o zamiarach Zembrzyńskiego, ale zdradzić ich nie chciał i nie mógł. Politowanie nad Brańskimi nie doszło w nim do tego stopnia, by sprawę powierzoną miał dla niego zdradzić. Inkwizycja ze strony Zenona była mu przykra i rad był od niej jak najprędzej się uwolnić.
— Kochany kolego, — rzekł, wyciągając doń rękę, Zenon — o jedno cię tylko proszę, nie śpiesz się zbytecznie do Gozdowskiego; ja się z nim i księciem Robertem chcę wprzódy rozmówić. Gozdowski człowiek uczciwy, ale nieudolny i zaślepiony. Księcia Roberta kocham, szanuję, alem go nigdy zrozumieć nie mógł; chcę otwarcie pomówić z nimi. Daj mi godzinę czasu.
— Najchętniej, — odparł mecenas — przed godziną też nie mógłbym żadną miarą być u plenipotenta. Do zobaczenia.
Pan Zenon śpiesznie wyszedł.
Trudno jest jasno widzieć w duszy człowieka, niełatwo też było odgadnąć, co skłaniało pana Zenona do tak gorliwego a dobrowolnego zajmowania się interesami familji Brańskich. Wprawdzie od lat wielu doświadczał ojciec pana Zenona dużo od nich przyjaźni, wprawdzie na dzierżawie dorobił się mająteczku, wprawdzie sama szlachetna natura i dobre serce młodego Żubry mogły być pobudką; ale jednak nie starczyło to wszystko na wytłumaczenie tej gorączki i zapału, z jaką niepowołany prawnik młody narzucał się na zbawcę tam, gdzie nie widziano nawet niebezpieczeństwa. Śpiesznym krokiem poleciał z gospody do dworku pana Gozdowskiego, który, pomimo pilnych interesów i pełnego przedpokoju ludzi, czekających na jego przebudzenie, zasypiał jeszcze ze spokojem czystego sumienia. Żubra był tu poufałym i nie wahał się wtargnąć do sypialni plenipotenta, wołając nań, aby wstawał, i rozkazując słudze otwierać okiennice.
— Ale cóż się stało? co tak pilnego? zmiłuj się! — zakrzyknął z łoża Gozdowski. — Budzisz mnie, gdym dopiero od godziny usnął. Powróciwszy wczoraj z pałacu, wziąłem do ręki nową powieść pani Sand, którą mi pożyczyła panna Antonina, i zaczytałem się do rana.
— A pocóż czytasz powieści, poco — rozśmiał się Zenon — będąc plenipotentem i mając o ósmej zrana pełen przedpokój ekonomów, pisarzów, wójtów, arendarzy, którzy na ciebie czekają?
— No, to niech poczekają... trudno znowu, — burczał Gozdowski, szukając rannego ubrania — trudno znowu być wiecznie na ich zawołanie.
— Z nimi rób sobie, co chcesz, — odparł, siadając przy łóżku, Zenon — ale ze mną musisz się rozmówić. Uprzedzam cię, że przychodzę z ważną mową o interesach.
— Nieszczęście prawdziwe z temi interesami! Skaranie Boże! — krzyknął Gozdowski. — Odetchnąć mi nie dajecie. Na miłość Chrystusową! daj choć krótki pacierz zmówić, wypić kawę, ubrać się.
— Nie mogę, zaraz tu nadciągnie mecenas warszawski, a ja się z wami rozmówić muszę, nim on przyjdzie.
— Czy to się tyczy jego?
— Tyczy się ogółu interesów, panie Gozdowski, — począł Zenon — znasz pan moje położenie względem tej rodziny, obowiązki wdzięczności, jakie zaciągnęliśmy. Ojciec, ja... wszyscy my kochamy książąt; przyznam się panu, że jestem o nich niespokojny i chcę jasno wiedzieć, jak stoją.
— Cóż? czyście się zlękli o swoje kilkadziesiąt tysięcy? — podchwycił Gozdowski, któremu przebudzenie kwaśny humor wyrobiło.
Zenon się oburzył.
— Jak pan możesz mówić coś podobnego? — zawołał. — My nietylko nie upominamy się o to, co mamy, ale oddamy i to, co jeszcze mieć możemy, byle im spokój zapewnić. Chcemy jednak wiedzieć, jak stoją.
— Znać państwo nie wierzycie we mnie i w prowadzenie tych interesów, któremi od lat dwudziestu kilku, z zadowoleniem książąt, zawiaduję... czy co? — ofuknął Gozdowski. — Pocóż ta indagacja?
— W uczciwość waszą, kochany panie Gozdowski, — rzekł żywo Zenon — wierzę najmocniej, ale w zręczność, w jasnowidzenie, daruj mi, nie wierzę. Nie wierzę tobie, ani księciu Robertowi, ani księciu szambelanowi, ani wszystkim wam, wielu was tu jest, i kwita. Waćpan być może widziałeś jaśniej, ale ciągle patrzysz w słońce i oślepłeś.
Zdumiony tym wybrykiem młodego Żubry, Gozdowski zamilkł, był jednak widocznie urażony, a choć łączyła ich przyjaźń, czuł się dotknięty. Nikt łatwiej się nie obraża nad tego, który niezupełnie sam z siebie jest zadowolony.
— Cóż to znowu? coś nowego? Jakiem mi się prawem tak wtrącacie?
— Prawem miłości dla nich i dla ciebie — rzucając się na szyję opierającemu się Gozdowskiemu, krzyknął Zenon. — Tyś poczciwy i gniewać się nie możesz, a masz tyle światła, że niepodobna, byś sam nie widział miecza Damoklesowego, zawieszonego nad głowami tej rodziny.
Plenipotent wyrwał się z uścisku prawie gwałtem.
— Słowo honoru, — rzekł — że tej napaści rannej nie rozumiem. Cóż się stało? co zagroziło? gdzie niebezpieczeństwo? co ci się śni?
— Gozdowski, jeśli mnie kochasz, pomówmy serjo.
Plenipotent, który się tak bronił, na te słowa uczuł mimowolnie obawę jakąś i zmiękł znacznie. Opuścił go gniew... objęła trwoga, której wszakże okazać nie chciał. Jako człowiek słaby, ulegał wpływowi optymizmu swych pryncypałów, lecz zarówno dał się też zachwiać i groźbie energicznej Zenona, którego wielce szacował. Znużony, padł na fotel.
— Mówmy serjo, no, dobrze, mówmy — odezwał się z westchnieniem ciężkiem. — Pan, tak jak ja, znasz książąt... wiesz, że ich kocham. Czegóż chcesz ode mnie, który jestem narzędziem tylko, aż do zbytku posłusznem?
— Chcę byś mniej słuchał, a więcej się lękał niż oni — gwałtownie kończył Zenon. — Nikt później nie uniewinni cię tem posłuszeństwem, a gdy przyjdzie katastrofa... wina cała spadnie na ciebie.
— Gdzie? jaka katastrofa? co ci się śni? — ofuknął, zrywając się, Gozdowski.
— Otwórzże oczy... na miłość Boga! — łamiąc ręce, mówił Zenon. — Ja nie jestem plenipotentem, a z tego, co wiem i widzę, łacno mogę przepowiedzieć katastrofę, o której mówię. Słuchając, rachuj. Wszystkie majętności książąt ile mogą być warte? Ceń drogo, pozwalam.
Gozdowski się zamyślił chmurno.
— Trzy miljony — rzekł.
— Przypuszczam i to... rachujmy — odezwał się Zenon. — Sumy, zaciągniętej w Towarzystwie, jest przeszło miljon... Są zaległe procenta. Liczyłżeś kiedy długi prywatne? rachowałeś legata i kapitały kościołów, fundacyj i t. p. Ja wiem, że wszystko to razem wzięte, jeśli już nie przewyższa wartości dóbr, to przynajmniej jej dorównywa... Książęta żyją tak zawsze, jakgdyby owe miljony mieli czyste; z każdym rokiem ciężary rosną. Jak z tego wybrnąć? jak? Jeden pozew, jedna suma, której opłacić czem nie będzie, a wszystko runie.
Gozdowski pochwycił się za głowę.
— To nie jest przesadzone, to rzeczywistość ściśle wzięta, nieprzeparta, konieczna. Z roku na rok przeciąga się ruina, ale jest nieuchronna.
Plenipotent milczał.
— Gdyby tak było, — wybąknął nareszcie z ciężkością — gdyby tak było, na co się nie zgadzam, to cóżbyśmy, wedle pana, począć mieli? co?... Zatem niema ratunku?
— Poczynajcie, co chcecie, ale róbcie cokolwiek bądź! — krzyknął Zenon.
— Tak źle nie jest, — odezwał się po namyśle plenipotent — grubo przesadzasz, panie Zenonie. Najprzód znaczniejsza część naszych długów nie jest wymagalna... nie potrzebujemy płacić kapitału, tylko procenty.
— Których nie płacicie wcale, — wtrącił Zenon — a dalej?
— Dalej przecie... przecie książę Robert się ożeni, — triumfująco dodał Gozdowski — przecie weźmie miljon lub półtora i dobra oczyści, toć jasne, jak słońce... Mamy więc prawo czekać cierpliwie i rachować na to.
Żurba opuścił ręce, słysząc to, głowę pochylił i oczy w ziemię wlepił.
— Na to niema odpowiedzi — rzekł.
— Sam widzisz... to cały, jasny plan nasz, — dodał z dobrą wiarą Gozdowski — a nie jest on tak bardzo zły, ani tak niepewny, jakby się mógł zdawać. Książę ma prawo szukać żony w tych sferach, do których jest stworzony. Prawdopodobnie znaleźć ją powinien i rzecz skończona.
— I sprzeda się? — spytał Zenon.
— Jak można mówić coś podobnego? — oburzył się plenipotent. — Poco ma się sprzedawać? Alboż majątek nie może być połączony z umysłowemi przymiotami? alboż miljonowa fortuna nie daje, owszem, prawa wnosić, iż osoba będzie dobrze wychowana i bogata we wszystko, co staranne wychowanie dać musi?
Ironicznie, sucho śmiać się począł pan Zenon, spojrzał na Gozdowskiego, przystąpił do niego, pocałował go, uścisnął i dokończył:
— Kochany, zacny panie Gozdowski, niema co już mówić z wami... każ podawać kawę... ja ci przeszkadzać nie będę.
Plenipotent zdawał się obrażonym zrazu, lecz powoli mu to odeszło, przyjął uścisk i żart za dobrą monetę, byle spokój od natręta uzyskać.
— Tylko słowo jeszcze, — zwracając się od progu, rzekł Zenon — jaki interes sprowadza tego mecenasa z Warszawy?
— Nabycie sumy na nas, rzecz prosta, jasna i już skończona; zyskujemy na czasie, a dla nas on jest wszystkiem; wy zaś, panie Zenonie, co tak kochacie książąt i macie miłość a zaufanie u księcia Roberta, lepiejbyście uczynili, gdybyście, zamiast nas burować niepotrzebnie, skłonić się go starali, ażeby raz na serjo o ożenieniu się pomyślał.
Zenon głową potrząsł, ramionami ruszył i bez pożegnania wyszedł, kierując się wprost do mieszkania księcia Roberta w pałacu.

Książę Robert zajmował apartament na dole, w jednem ze skrzydeł bocznych gmachu, w którem podobne, dosyć obszerne pomieszczenia mieli także ojciec, książę szambelan, pan generał i księżniczka Stella. Wpośrodku na pierwszem piętrze były pokoje galowe, mniejsze i większe, w których się cała rodzina zbierać była zwykła. Korytarze i przejścia ogrzane łączyły wszystkie części pałacu, mieszczącego prócz tego mnogą służbę, prawie wszystkich rezydentów, kapelana, przemieszkującą tu ciągle niemal pannę Antoninę, apteczkę z panną Marcjanną i t. d. Budowa była tak rozległa, iż mogła jeszcze w przypadku potrzeby wygodnie pomieścić gości, nawet tak obszernego lokalu wymagających, jak ksiądz sufragan. Ksiądz sufragan miał raz na zawsze dla siebie oddzielone i nigdy nie zajmowane przez nikogo pokoje na pierwszem piętrze: salon, sypialnię, kancelarję, łazienkę i t. d. Gmach tak urządzony, jak się domyślać łatwo, wymagał też służby licznej, na której nie zbywało; niezawsze zatrudniona, przez pół roku całkiem bezczynna, musiała przecież być na zawołanie. Wszystko też do tej miary zastosowane było.
Może jednym z najskromniejszych był apartament księcia Roberta, który lubił to, co piękne, ale zbytku nie potrzebował i umiał smak dobry połączyć z prostotą. Urządził on sobie sam wygodnie kilka pokoi, po których poznać było łatwo charakter posiadacza. Jeden z nich zajmowała wybrana bibljoteczka osobista księcia, oprócz której na drugiem piętrze znajdowała się tak zwana stara bibljoteka książęca, bardzo szacowna, lecz dosyć zaniedbana. Klucz od niej z urzędu miał kapelan, ale że teraźniejszy ksiądz Serafin lubił przedewszystkiem rybołówstwo i ogrodnictwo, miały czas sobie zamki zardzewieć, a mole i myszy słać gniazda. Reszta pokoi księcia Roberta, jego gabinet zielony z trofeami myśliwskiemi i rycerskiemi, były bardzo smakownie przez niego samego urządzone. Spędzał on tu większą część dnia nad dziennikami, nad nowościami, a że lubił przedewszystkiem historję, pamiętniki, podróże i czytał z łatwością w kilku językach, nie zbywało mu nigdy na miłej rozrywce. Czasem fantazja jakaś zapędziła go do starej bibljoteki, skąd także wyciągał różne dzieła, nie zwracając ich już pod klucz księdza kapelana. Czytał książę Robert wiele, ale czytanie dla niego było rodzajem rozrywki, niż nauką poważną. Czytał bez wyboru, zmieniając treść, szukając kontrastów, biorąc i rzucając dzieła najróżniejsze, i, choć bez książki wytrwać nie mógł i nie umiał, rzekłbyś, że się nią jak opjum tylko upajał, by o życiu i ciężarach jego zapomnieć.
Wszystko mu było dobre, co od rzeczywistości oderwać mogło silnie, dziś Rabelais, jutro Spinoza, zarówno Dante jak Eulenspiegel.
Pomimo pozorów młodości i pełni sił, których wyczerpać nie miał czasu, w księciu Robercie łatwo było dostrzec, iż do życia nie przywiązywał wagi, nie wierzył w nie wiele i nie zakreślił w niem sobie żadnego celu. Napozór miły, wesół, uprzejmy, ożywiony, w towarzystwie chętnie się udzielający i dający rozgrzać na krótko, — zdawał się jednak, w chwilach, gdy był sam sobie zostawiony, strutym, rozczarowanym, zobojętniałym na wszystko. Z indyferentyzmem, a raczej kwietyzmem fatalisty szedł drogą, jaka się nadarzyła, nie szukając ani nowej ani innej. Coś w tę duszę szczelnie zamkniętą padło znać, co jej dalszy rozwój wstrzymało. Nie zgorzkniał, nie znienawidził świata, kochał go, ale on był obojętny, nie spodziewał się po nim niczego więcej i nie był go ciekawy. Czasem można go było o sceptycyzm posądzić, chociaż wszystko, czego po nim świat, formy, przyzwoitość, obyczaje domu, tradycje wymagały, spełniał ze skrupulatnością drobnostkową, pilną, nieznużoną. Poszanowanie ludzi i opinij jak największe — ale do polemizowania z jednymi i drugimi nie schodził nigdy. Wyrozumiałość miał zupełną na błędy, poważanie dla cnoty — ani jedne, ani drugie wszakże zapału ni oburzenia w nim nie wzbudzały. Można go było nazwać beznamiętnym, chociaż gdy szło o uczynienie komu przysługi, o spełnienie czegoś poczciwego, krzątał się bardzo i prawie rozgrzewał. Ale ciepło to nie trwało długo, apatja łagodna wracała prędko. Zostawiony sam sobie, smutny był, a wesołość jego najbujniejsza zawsze zdała się przymuszona.
Zszedłszy go niespodzianie, można było być pewnym, że się go zastanie pogrążonym w bezmyślnem osłupieniu jakiemś lub nad jakąś książką — nigdy w rzeczywistości, zawsze w świecie marzeń i wspomnień. Przed okiem starszych, dla których książę Robert przybierał postać rozweseloną i swobodną, usposobienie to całkiem się kryło, poufalsi tylko chwytali go tak na uczynku, a cały tok życia stwierdzał mniemanie, iż książę Robert żył z obowiązku, ale bez smaku i zajęcia przyszłością.
Łatwo się domyślić, iż wychowanie otrzymał jak najstaranniejsze, że książę szambelan nie żałował niczego dla wykształcenia jedynaka, który od dziecinnych lat okazywał umysł żywy, pojętny i chciwy wiedzy. Niezliczonych nauczycieli brano i odprawiano, posyłano zagranicę, po skończeniu wychowania odbywał jeszcze podróże, potem, wedle rycerskich tradycyj, kazano mu wstąpić do wojska. Tu przypada właśnie epoka, w której szambelan i rodzina nieco go z oczu stracili; młody człowiek dziwnie piękny, wychowany najstaranniej, miły, dowcipny, czarujący wszystkich, nieco rozpieszczony — dostał się nagle w świat, którego pokusom podobno oprzeć się nie mógł. Imię, wielki wówczas jeszcze majątek, który dozwalał mu stanąć na stopie odpowiedniej rodziny stanowisku, zbliżyły go do sfer, w których młodemu, wychodzącemu na świat, z gorącemi namiętnościami a wielkiem niedoświadczeniem, największe grożą niebezpieczeństwa. Jak je wyminął, jak się im obronił, czy ich nawet uniknąć potrafił, o tem domowa milczała kronika. Nikt w Brańsku nie wiedział o niczem, oprócz śpiesznego bardzo awansu i dosyć znacznych księcia wydatków. Zboku dochodziły wieści, iż książę Robert był ulubieńcem najwyższych towarzystw, że go sobie wyrywano, że przepadano za nim; pocichu szeptano jeszcze, iż wielka jakaś miłość tajemnicza, gwałtowna, tragiczna zagroziła zwichnięciem przyszłości księcia, że zakochał się i był kochany przez kobietę zamężną, dla której gotów był poświęcić wszystko, której przywiązania o mało życiem nie przypłacił, że został przez nią zdradzony i w rozpaczy znowu bliski był samobójstwa. Cała ta tragedja jakaś bez nazwisk, jak głucha plotka, dostała się do niższych sfer dworu książęcego, ale do uszu ojca ani stryjów nigdy nie doszła. Rozsądniejsi ludzie poczytywali ją za potwarz i bajkę, gdy jakoś około tego samego czasu szambelan otrzymał od syna list, donoszący mu o chorobie, z powodu której będzie zmuszony opuścić służbę wojskową. Jakoż w parę miesięcy potem powrócił na wieś książę Robert, lecz tak strasznie zmieniony chorobą, że całą przywiązaną do siebie rodzinę przeraził. Reszty słabości tej przeszły zwolna, zdrowie wróciło, ale pozostała po niej owa apatja, smutek, zobojętnienie na wszystko, z którego młody książę wyjść już nie mógł.
Czy było co prawdy w opowiadaniach o jego przeszłości, nikt nie badał nawet; zatarły się powoli wspomnienia. Robert został, czem był — owszem, lata ten stan, który mógł być przechodnim, zmieniły zwolna w naturę. Życie wiejskie jednostajne przyczyniło się ku temu.
Gozdowski mówił prawdę panu Zenonowi, utrzymując, iż rodzina pokładała całe swe nadzieje na świetnem ożenieniu się księcia Roberta, spodziewać się go miano zupełne prawo i Robert wart był losu, który mu wróżono. Ojciec kilkakrotnie mu o tem wspominał, naglił generał, namawiał sufragan, którego głos wiele w rodzinie znaczył, a książę Robert milcząc, nie opierał się wcale, przyjmował rady, ale nic nie czynił, coby mu małżeństwo ułatwić mogło. Siedział na wsi, czytał, dumał i spełniał obowiązki towarzyskie nałogowo. Ilekroć chciano go skłonić do podróży, do odwiedzenia miasta, przejażdżki dalszej, znajdował tyle różnych powodów odłożenia wyjazdu, iż wkońcu całkiem poszła rzecz w zapomnienie. Siostra, którą czule kochał i słuchał najchętniej, nawet siostra wymóc nie potrafiła, by się ruszył z tego swego spokojnego kąta, do którego zdawał się codzień mocniej wrastać.
Taka była zewnętrzna fizjognomja charakteru księcia-rotmistrza, jeśli się tak wyrazić godzi — głębi jego i tajemnic nikt ani śmiał odgadywać. Napozór otwarty, szczery, był jak te domy, w których sieni ogromnej każdemu krążyć wolno, ale do środka nikt się nie dostaje.
Młodszy od niego pan Zenon znał rotmistrza od dziecka; choć wiekiem nierówni, spędzili młodsze lata razem. Cała ta rodzina Żurbów, przywiązana do Brańskich, chowała się, przebywała, żyła na dworze tutejszym, jak u siebie. Stary Żurba, który ubogim przyszedł na dzierżawę, a trzymał ją od lat dwudziestu kilku, przywiązał się poczciwem sercem do swoich dobrodziejów. Winien im był nietylko stosunkową zamożność, ale wychowanie świetne córki, jako towarzyszki księżniczki Stelli, i pomoc w prowadzeniu syna. Obojgiem szczycił się szlachcic, a pochlebiała mu też szczera przyjaźń książąt, serce miał dobre, był im więc oddany, tak cały, iż to, co miał, chętnie był gotów im poświęcić. Zenon na poufałej stopie z lat młodszych pozostał z księciem Robertem, który go kochał; jednakże po powrocie z wojska, gdy w imię młodej przyjaźni chciał się dowiedzieć czegoś o tych tajemniczych stosunkach, o których pocichu rozpowiadano, postrzegł, iż głąb duszy dawnego przyjaciela była dlań zamknięta. Książę Robert zbył zapytania natarczywe półśmiechem, półnadąsaniem, zagadał o czem innem i, we wszystkich innych przedmiotach chętnie rozprawiając z Zenonem, tego jednego nigdy mu dotknąć nie dozwolił. Zenon wniósł, iż rana była niezgojona, że płynęła krwią jeszcze; poszanował i zrozumiał tę boleść, rachując, iż czas powoli uśmierzyć ją musi. Nigdy też nie tykał, z księciem mówiąc, majątkowych spraw, przez delikatność jakąś, a może, by się nie zdało, iż o swój i ojca los się obawia, mieli bowiem u książąt sumę znaczną, a worek ich na zawołanie był otwarty.
Tym razem jednak przybycie mecenasa, które rozbudziło jakiś niepokój w duszy pana Zenona, skłoniło go nietylko do napaści wcale niezwyczajnej na Gozdowskiego, ale do postanowienia otwartego rozmówienia się z księciem Robertem. Czuł się w sercu czystym, to mu dodawało odwagi.
— Lekarz — mówił do siebie, idąc — musi mieć męstwo nietylko zdarcia z rany bandażów, ale zapuszczenia w nią noża, jeśli nim gangrenę ma wykroić. Będzie się książę gniewać — ha! cóż robić? niech się gniewa, dopełnię obowiązku.
Już był prawie w progu mieszkania przyjaciela, gdy myśl nowa wstrzymała go.
— Co pomoże moja rada? To się na nic nie zdało! Rozjątrzyć mogę, a nie mam dosyć powagi, aby przekonać. Wypadałoby, któż wie? inaczej może postąpić.
Zamyślił się: książę generał przyszedł mu na myśl, czyby jego za skuteczne narzędzie lub choć za pomocnika użyć nie było można. Zawahał się, spojrzał wgórę. W oknie drugiego piętra przeciwnego skrzydła pałacu kawaler maltański siedział z cybuchem i bardzo swobodnie fajkę palił, poglądając w podwórze. Była to jego fajka uroczysta, pierwsza, którą pomaluteńku do dna wypalał, po filiżance kawy, zrobionej własnoręcznie na maszynce.
— Hej, Żurba, słyszysz? Czego ty się tam tak rano kręcisz koło mieszkania Roberta? Czy nie widzisz, że śpi? Okiennice pozamykane, nie budź go, on potrzebuje biedaczysko wypoczynku. Jeśli się nie masz gdzie podziać, chodź do mnie, zrobię ci kawy takiej, jakiej oddawna nie piłeś!
Zenon głos ten wziął za głos przeznaczenia, za wyrok, westchnął i zwolna pociągnął przez dziedziniec i schody na drugie piętro, do pana generała.

Nie było u nas wprawdzie ani ordynacyj, ani majoratów; mimo to w rodzinach znaczniejszych troskliwość o utrzymanie ich świetności powoływała rodziców do rozporządzania dziećmi w ten sposób, by wielkie majętności mogły zostać niepodzielnemi. Niesiecki poświadczy, ile córek najpierwszych familij przywdziało szaty zakonne, by braciom nie uszczuplić mienia, ilu młodszych braci obierało stan duchowny, rachując na bogate prebendy i biskupstwa, które wydział ojcowizny zastąpić miały. Im bardziej ofiary i dostojeństwa bez wynagrodzenia piastowane nadwerężały majątki, tem rodzina do większych ofiar była zmuszona, ażeby dawną świetność utrzymać. Jednostki chętnie poświęcały się dla domu, dla rodu, dla gniazda, którego blask padał na nie. Działo się to najczęściej tak dobrowolnie, a rozporządzano potomstwem tak zawczasu, iż ofiara mało się czuć dawała. Dziewczątka, często w czternastym roku oddawane do klasztoru, nawykały do jego ciszy, spokoju, do jego mistycznych uciech, do pobożnych radości i zachwytów, tak że żadna ich siła potem na świat burzliwy wyprowadzić nie mogła. Tak samo synowie w szkołach zakonnych zrastali się już z sukienką nowicjuszów, umysł ich zawczasu kierował się ku zaświatowym sprawom nieba i zbawienia i ziemia nikła im z oczu. Często, gdy los dotknął tak rodzinę, iż napowrót jednego z poświęconych swych członków odzyskać chciała, trudno było skłonić go, by duchowną suknię na świecką zamienił, a różaniec na szablicę.
W rodzinie Brańskich, których majętności znacznie się w końcu ostatniego wieku zmniejszyły, musiano też uciec się do tego środka — postanowiono na syna starszego przelać całe mienie, a dwóch młodszych i siostrę oddać na posługę Bogu. Księżniczka Teofila wychowana została u brygidek, a że starano się o to, aby jej klasztor smakował, dobrowolnie oblokła sukienkę zakonną i poświęciła się życiu kontemplacyjnemu. Była w niem szczęśliwa. Jest to mały światek, do którego tak dobrze, jak do innych, nawyknąć i zrosnąć się z nim można, zwłaszcza gdy młodą gałązką latorośl się weń zaszczepi. Tak samo przyszły ksiądz sufragan ze szkół wprost dostał się do nowicjatu, a że ułomność nie wróżyła mu wielkich na świecie powodzeń, usposobienie zaś miał wrodzone do życia w ciszy i pokoju, poszedł tą drogą bez przymusu i żalu.
Trudniej było coś postanowić ze średnim synem, księciem Hugonem, który do stanu duchownego żadnego powołania nie miał. Ojciec też księcia szambelana, człek baczny i rozważny, obawiał się, by na przypadek śmierci bezdzietnej starszego syna familja na nim nie wygasła. Wybrano więc coś pośredniego; rycerskie usposobienie Hugona kwalifikowało go na kawalera maltańskiego. W razie wypadku od ślubów zakonnych łatwo było otrzymać uwolnienie. Książę wychował się na rycerza, kupiono mu komandorję, jeździł na Maltę, wojował potrosze wszędzie, a że zrodzony był na żołnierza, i on sam sobie, i jemu drudzy wpoili to przekonanie, że nie powinien się żenić i że do spokojnego życia w stadle małżeńskiem nie był wcale stworzony. Został więc książę Hugon bezżennym i rycerzem, dopóki sił stawało. Wmówiono weń także, ażeby się zrzekł majątków ojczystych, przestając na pensji, na dobrach zahipotekowanej, na co chętnie przystał. Gdzie nie był książę Hugon, trudno powiedzieć, bił się bowiem z fantazją paladyna, gdziekolwiek o wojnie poczciwej zasłyszał, szczególniej przeciwko wszystkim niewiernym, uważał to bowiem za obowiązek. Ktokolwiek na Turka szedł, nasz kawaler maltański śpieszył mu w pomoc jako ochotnik, dostawał blizny i kule, ordery, spoczywał nieco, potem na głos trąby zrywał się i szedł znowu. Reumatyzmy nareszcie, podagra dziedziczna, wiek, bo miał już lat siedemdziesiąt, osadziły go w Brańsku. A że dostawał pensje różne, przywiązywane do krzyżów i wysłużone w boju, choć go niezawsze dochodziło, co mu od rodziny należało, niewiele potrzebując, mając chleb i mieszkanie bezpłatne, wcale na swe położenie nie narzekał. Nie można powiedzieć, ażeby książę generał odrodził się od swoich, żył w nim ten duch, który w nich mieszkał; wałęsanie się jednak po świecie, czasy i obyczaje, wśród których żyć był zmuszony, wpłynęły na wyrobienie z tego materjału specyficznie różnej a osobliwej jednostki. Był to książę Brański, ale sui generis. Najprzód co do powierzchowności różnił się żołnierską fizjognomją od braci i synowca nawet; bo ten, choć służył wojskowo, mało z munduru wyniósł, a codzień mniej podobny był do wesołego rotmistrza huzarów. Książę szambelan pocichu skarżył się nawet księciu sufraganowi, iż Hugon nabrał maniery zbyt obozowej, że go stajnią często czuć było. Obok tej rubaszności żołnierza, zostało w nim wiele szlachcica i magnata. Nie zapominał nigdy, iż był napół zakonnikiem, z bezprzykładną regularnością odprawiał po łacinie officia swoje, obchodził uroczystości i posty. W mowie wyrwało mu się czasem coś wcale nie ortodoksyjnego, w życiu, jak powiadano, były wybryki bardzo głośne i śmiałe, ale reguły nie nadwerężył i zewnętrzne formy szanował skrupulatnie. Rozweselony pozwalał sobie żarcików, które istotnie jeśli nie stajnią, to namiotem żołnierskim trąciły — nazajutrz wszakże sam się kajał i wstydził krewkości swojej. Wiek powoli dość żywy temperament stępił i przygasił, błyski dawniejsze stawały się coraz rzadsze. Kawaler maltański urządził sobie na pierwszem piętrze wygodną siedzibę i nie pragnął niczego więcej nad to, by w niej mógł dożyć dni swoich. Zapalony niegdyś myśliwiec, teraz łowy coraz bardziej na jutro odkładał... zawsze mu coś do nich przeszkadzało.
Gdy przed laty kilkunastu przybył, by stale osiedlić się przy bracie, książę generał nie miał najmniejszego wyobrażenia o stanie majątkowym rodziny. Pensja dochodziła go niezawsze bardzo regularnie, lecz koniec końcem coś tam kapnęło i niby prowadzono rachunki zaległości. List szambelana często zastępował pieniądze czułościami i tak się to wlokło. Generał przyjechał ze złudzeniem, iż znajdzie tu dawną domu świetność jeszcze zwiększoną, w pierwszych chwilach nawet nic nad to nie widział, co chciał zobaczyć; z latami dopiero zaczęły mu się zwolna otwierać oczy. Rzeczywistość groźna zaglądała w nie bezlitośnie. Generał bronił się jej, okłamywał się sam, budował zamki na lodzie, nie mógł przypuścić nawet, by rodzina taka, jak ich, na upadek, a choćby na zubożenie, narażona być miała — resztki złudzeń przylgły do jego źrenic, lecz prawda dobywała się też do nich. Nie będąc nadzwyczajnie domyślnym, książę generał miał zdrowy rozsądek. Zaczynał się więc lękać codzień mocniej o przyszłość. Kochał bardzo księcia Roberta, lecz bądź co bądź jemu przypisał głównie zachwianie się interesów. Odgadywał go daleko lepiej, niż cała reszta rodziny.
— Czemu się u kaduka, ma foi, nie żeni? — mawiał do siebie. — Czas przecie, żeby tam te niezdrowe amory z niego wywietrzały. Któż na to nie chorował i kto choć raz w życiu nie umierał i nie szalał z miłości? Cela se conçoit. Lecz dla zgniłych wspomnień jakiejś tam jejmości całe życie chodzić w żałobie — to niema sensu, zwłaszcza gdy się na ramionach ma całej rodziny nadzieje i przyszłość.
Generał próbował synowca, lecz ile razy dotknął go, marmurowy chłód i kamienny upór zmuszał go do cofnięcia się i odkładania na jutro. Jutro próba się tak samo nie udawała, jak wczoraj. Generał się niecierpliwił trochę, ale cóż było począć? W pomoc wziąć ani szambelana, ani sufragana nie mógł, bo z nimi obu otwarcie o przeszłości Roberta mówić nawet nie było podobna; książę Hugon sam nie znał jej dokładnie; coś go tam doszło zboku niejasnego, pewnie przesadzonego, lecz więcej się domyślał.
Stan też majątkowy Brańskich odgadywał raczej, niż miał o nim jakie wyobrażenie. Jako wierzycielowi, zdało mu się niedelikatnością dośledzać, jak tam stały interesa; wogóle nie lubił rachunków, bał się odkryć gorszych, niż sądził. Wszystko to razem odstręczało go od otwarcia puszki Pandory, lecz mimowolnie znaki rozkładu i zbliżającej się ruiny biły w oczy. Zjawienie się natrętnych wierzycieli, bieganiny kontraktowe Gozdowskiego, snucie się lichwiarzy, posępne lice księcia Roberta w pewnych porach roku, dotkliwy niedostatek grosza, na który zawsze Żurba radzić musiał, wiele dawały do myślenia.
— Czemu bo się on nie żeni? — powtarzał. — Ma foi! to już nie do zniesienia, ma przecież obowiązki. Lata płyną, dochodzi czterdziestu, wprawdzie wygląda na trzydzieści kilka, ale ludzie o metryce cudzej lepiej niż o swojej pamiętają. Potem, żeby chciał, to go żadna nie weźmie i, ma foi, gdy już zacznie wąsy szwarcować, przepadł.
Szambelana nasadzał na księcia Roberta, a patrjarcha rodu, sam dochodząc do osiemdziesięciu, znajdował syna bardzo a bardzo młodym i nie chciał go przymuszać.
— Daj mu pokój, generale, — mówił — to człek rozumny, potrafi pokierować sobą, przyjdzie pora. Niech po służbie wojskowej wypocznie, niech też trochę swobody zażyje, bo małżeństwo, jak ojcowie mówili, złote jarzmo, ale jarzmo...
Generał ramionami ruszał.
— Jak ty go nie napędzisz, to on tam przy kominku z książką, ma foi, zestarzeje, skapcanieje. To poczciwa natura, ale bodźca koniecznie potrzebuje.
Toż samo powierzał generał księdzu sufraganowi, nakłaniając go także do interwencji — zacny kapłan wszakże zasłaniał uszy, strzepywał rękami i cichuteńko, jak był zwykł, szeptał bratu:
— To nie moja rzecz, braciszku, to nie moja rzecz, duchowny jestem. Niech Norbert po ojcowsku przemówi, albo wy. Co mnie się mieszać, kochanku, w nie swoje. Proszę cię, daj mi pokój. Pomodlę się, jeśli chcesz, na tę intencję.
Odmalowaliśmy dostatecznie w tych kilku słowach usposobienie generała, na którego interwencję zdawał się pan Zenon Żurba rachować: pomoże nam to do wyrozumienia rozmowy ich w tym przedmiocie.
Książę generał stał, jak mówiliśmy, na pierwszem piętrze pałacu; obrał on je sam sobie, nie chcąc być nikomu zawadą, ale raz objąwszy, wymówił sobie samowładne panowanie.
— To moje dziedzictwo, a raczej dożywocie, — rzekł do brata — daruj mi, panie szambelanie, co ci powiem, ja tu chcę być panem i urządzę sobie moje apartamenta wedle fantazji.
Nikt nic nie miał przeciwko temu, zwłaszcza że książę generał własnym kosztem restaurował i wyporządzał swą rezydencję. Wyglądała ona trochę fantastycznie, oryginalnie i zaciekawiała ludzi, co właśnie generała bawiło.
Mieszkanie całe składało się z sali bawialnej, saloniku, kancelarji, sypialni, bibljoteki, zbrojowni, gabinetu i pokojów dla służby. Sala pierwsza, obita ciemnozielono, wysłana suknem zielonem, przybrana była w wizerunki mistrzów maltańskiego zakonu, z tarczami, a dwa całkowite rynsztunki stare, z hełmami zapuszczonemi i kopjami w ręku, stały na straży w progu. Wielki stół dębowy rzeźbiony, na krzyżowych nogach, zajmował środek sali. Mniejsza salka, weselsza nieco, ale w stylu równie surowym przybrana, miała na ścianach widoki Malty, a przy ścianie rodzaj rycerskiego ołtarzyka z krucyfiksem i obrazem Matki Boskiej. Na jednej z jej ścian portret w całej postawie, w pełnym mundurze, wystawiał księcia generała, okrytego orderami i insygnjami swej dostojności. Oprócz tych dwóch pokojów, zbrojownia, bardzo ciekawa i bogata, obwieszona była starożytną bronią, zbieraną po całej Europie i smakownie ułożoną. W sypialnym pokoju łóżko stało żelazne, okryte skórą niedźwiedzią, w rogu klęcznik z lichtarzami i krucyfiksem. Na nim leżała trupia głowa, różaniec i bogato oprawny brewjarz kawalerów zakonu. Ciekawą też była bibljoteka, z dzieł wojskowych lub wojny opisujących złożona, a w niej modele fortec, karty, atlasy, które książę generał lubił przychodzącym pokazywać i niemi się chwalić. W gabinecie, w którym stała gotowalnia, za szkłem w pudle osobnem wystawione były ordery, wstęgi i dystynktorja różne księcia Hugona, a nazbierał tego niemało i miał w nich szczególne upodobanie. Ludzie mówili nawet, że trochę na nie polował.
Wchodzący Zenon zastał już generała, z fajką naprzeciw gościa kroczącego po zielonym salonie. Podał mu rękę dosyć wesoło.
— Dzieńdobry! Cóżeś tak rano się zerwał szturmować do Roberta, hę? ma foi, daj mu spać! To delikacik, jak nie dośpi, zaszkodzi mu, a wczoraj w nocy widziałem u niego światło bardzo długo.
Zenon nie wiedział, jak miał rozpocząć rozmowę.
— Przyznam się księciu, — rzekł — że trochę interesu, a raczej może niepotrzebnej gorliwości, napędziło mnie pode drzwi księcia Roberta.
— Cóż to tam takiego? sekret?
— Żaden, a gdyby nawet był dla kogo, to przecie nie dla księcia generała. Domowe sprawy.
— Daj ty mnie spokój ze sprawami, jam stary żołnierz i stary pół-mnich, do tego się nie zdałem, ma foi.
— Nie sądzę, — odezwał się Zenon — mnie się przeciwnie zdaje, że pan generał właśnie masz tu wielkie posłannictwo w tym domu i gdzie nikt nic nie potrafi, książę byś mógł.
Ma foi! czy mi kadzić myślisz? — rozśmiał się stary. — Przestrzegam cię, że ja trybularzów nie lubię, tylko w kościele. I skądże się tobie wzięło palić kadzidła? Tyś także na zakrystjana nie stworzony.
— Ale bo to też pochlebstwo żadne nie jest, — odparł Zenon — książę mnie nie zrozumiałeś.
— Twoja wina, mów wyraźniej.
— Pozwalasz książę?
— Bardzo proszę, jam żołnierz — clara pacta.
— Przykra to rzecz z niedobremi wiadomościami przychodzić, — odezwał się Zenon — czasem jednak zmusza do tego obowiązek. Czy książę generał tego nie widzisz, że przy teraźniejszych ciężkich czasach, przy zobojętnieniu jakiemś księcia Roberta i dobroduszności Gozdowskiego interesa brańskie coraz bardziej szwankują? Nikt na to nie radzi. Z dnia na dzień zwleka się kuracja, a choroba sobie rośnie. Książę szambelan widzieć tego nie może, a pan generał może nie chcesz.
Książę Hugon wyprostował się jakoś dumnie.
— Nie chcę? ma foi! gdybym nie chciał widzieć, tobym, niestety, musiał, — odezwał się kwaśno — tylko, zrozumiejmy się, ja na to i, widząc, nie pomogę. Co to do mnie należy? Ja jestem w położeniu wyjątkowem, którego znowu waćpan, panie Zenonie, widzieć nie możesz — jestem wierzycielem, uczucie delikatności, nie dozwala mi nic począć. Hm, ma foi, myślisz, że ja nie widzę? myślisz, że ja zboku i z przełaju nie zachodziłem i szambelana i księdza sufragana, ale to się wszystko na nic nie zdało. Ja zaś sam z niczem wystąpić nie mogę. A z czem i jak mam wystąpić, gdy nie wiem, co robić, bo interesa dla mnie, c’est du grec, ja ich nie rozumiem.
Ruszył ramionami książę generał.
— Ty jesteś poczciwy chłopiec, mój panie Zenonie, ano, młody, pali ci się w głowie i sercu; my starzy, nawykliśmy odkładać potrosze ad calaendas graecas, a czasem Pan Bóg naszą w Nim ufność odpłaca. Nie przeczę, że cośby robić należało, ale co, ma foi?
— Zdaje mi się, — odezwał się Żurba — iż tu niema nic innego do zrobienia, tylko ożenić bogato księcia Roberta, a tymczasem zaprowadzić oszczędność ścisłą, kontrolę, ograniczyć wydatki, może nawet zmniejszyć dwór.
Generał cofnął się kilka kroków.
— Fiu! fiu! fiu! no, no! lecisz coś bardzo prędko i daleko! Ożenić, no tak, ożenić Roberta, ani słowa. Co się tyczy oszczędności, kontroli, ograniczenia w wydatkach, zmniejszenia dworu, śni ci się chyba — to są rzeczy wprost niemożliwe, to niepodobna. Jutroby nas okrzyczano za bankrutów, a jakże ty chcesz, ażeby szambelan przy ostatku dni swoich miał cierpieć, widząc taki upadek, gryźć się, czuć upokorzonym? To nie może być! to wprost niepodobieństwo, ma foi!
Zenon spuścił głowę.
— Ale — rzekł cicho — czyż nie lepiej trochę przykrości, niż... jaka katastrofa, która, jak piorun, księcia szambelana mogłaby o śmierć przyprawić?
Generał zbladł, usłyszawszy to, i chwycił za rękę Zenona, prowadząc go strwożony do drugiego pokoju. Tu obejrzał się bacznie, wyglądnął za drzwi i, przyparłszy do okna Żurbę, zapytał głosem stłumionym:
— Czy to nie imaginacja twoja, hę? Możeż to być, żebyśmy byli w takiem położeniu, które zagraża katastrofą? Człowiecze! ma foi, to niepodobieństwo. Cóż się tedy z tym ogromnym majątkiem stało?
Na twarzy starego wojskowego trwoga malowała się tak wyrazistemi rysy, iż Zenonowi żal się zrobiło biednego.
— Panie generale, — odezwał się, jąkając — ja nie powiadam, żeby coś podobnego miało być bliskiem, niech Bóg uchowa, lecz przy zaniedbaniu, apatji tej, stracie czasu, wkońcu do najopłakańszych następstw przyjść może.
Książę Hugon odetchnął wolniej.
— Nastraszyłeś bo mnie, ma foi, — odezwał się — choć ci tego w imię twej dobrej dla nas woli nie mam za złe. Pan Bóg nie dopuści upaść poczciwej rodzinie, sumienie nasze czyste. Opatrzność zsyła próby, ale dłoń jej przychodzi w pomoc często w ostatniej godzinie. Jakoś to będzie, jakoś to będzie...
Zenon uśmiechnął się smutnie.
— Skądże ci ten strach tak nagły? — zapytał generał.
— Napędził mi go nieco wczoraj mecenas.
— A tak, i jam zaraz czuł, że to nie bez kozery być musi — przerwał książę. — Cóż to, czy co tak bardzo złego?
— Na dziś jeszcze nic, ale któż wie, co to sprowadzić może. Jakiś spekulant-kapitalista nabywa wierzytelność. Któż go tam wie, jakie ma zamiary?
— Jest na to rada?
— Byłaby jedna: znaleźć sto tysięcy i dług ten zaraz zapłacić.
— Sto tysięcy! — wykrzyknął generał — sto tysięcy! suma sama przez się mało znacząca, ale, ma foi, skąd ją tak narazie wziąć?
— Zresztą, — przerwał Zenon — panie generale, to nie o te sto tysięcy idzie, ale o to, że zacny nasz, kochany książę Robert śpi, marzy, odpoczywa i o przyszłości nie myśli. Sądziłem, że gdybyś pan generał energicznie jakoś przemówił...
Książę podrapał się w głowę, pokręcił wąsa i szepnął.
— Tak, ma foi, ja, energicznie do Roberta... o co? o to, żeby sobie chomąt na szyję włożył... dobry jesteś, a! dobry jesteś! Znasz mnie widać doskonale i Roberta — generał zaczął się śmiać jakoś smutnie. — Ma foi, doskonały jesteś, trafiłeś wybornie! Mój panie Zenonie, mam lat, prawda, siedemdziesiąt, jednak nie zeschłem na mumję bez serca. Czyś ty co słyszał o tych tam wojskowych przygodach Roberta, hę? Pewnie tak samo, jak ja. Dorozumiewamy się, co tam było. Człek nie odbolał, choć po spartańsku tego lisa na piersi nosi, ale czuć, że go jeszcze kąsa. Jakże tu przyjść i powiedzieć mu: poświęć się dla nas, żeby nam bażantów nie zabrakło, idź i oparzoną rękę kładź w ogień znowu. Ma foi, nie mam odwagi.
— A któż ją będzie miał? — spytał Zenon.
— Tego nie wiem — mówił generał. — Ks. sufragan jej nie ma, ojciec z innych powodów nie chce go zmuszać...
— A zatem rzeczy in statu quo zostaną, do...
Zenon nie dokończył, a książę, któremu fajka zgasła, poszedł ją spokojnie na swojem miejscu postawić. Zdaje się, że bardzo mu było na rękę ukryć zarazem twarz, na której wrażenie doznane ślady bolesne zostawiło. Żurba siadł, czując, że myśl, z którą tu się wybrał, była niezręczna, skoro skutku nie przyniosła. Pocóż księcia generała martwił daremnie? Miał to na sumieniu.
Jakiś czas trwało milczenie. Książę Hugon wciąż jeszcze fajki wedle prawideł nie mógł ustawić, ręka mu się trzęsła.
— Niech ci Bóg płaci, mój panie Zenonie, — odezwał się nareszcie, odwracając się z twarzą pochmurzoną — za twoje dla nas serce. Teraz to są takie czasy, że każdy myśli tylko o sobie, w rodzinach nawet spójni niema, cóż dopiero między obcymi; więc gdy się na uczucie trafi, trzeba przed niem skłonić głowę, jak przed idącą świętością.
Generał westchnął.
— Wyście bo — rzekł napół sam do siebie — całym rodem poczciwi i zacni ludzie, choć każdy po swojemu. Nie dziwię się twemu ojcu, bo to człowiek z tych czasów, gdy szanować a kochać nietylko było wolno, ale nakazano, nie dziwię pannie Antoninie, bo ona się z nami tu zrosła jak dziecię domu; ale w tobie, człowieku nowych pojęć i wychowania, ma foi, admiruję szlachetne uczucie tem bardziej, że cię tam uczono pewnie, aby je na gościńcu rzucić, jako niepotrzebny ciężar. Bóg ci zapłać. Ale słuchajno, panie Zenonie, gorączka jesteś. Co dziś pomoże mówić z księciem Robertem, kiedy za parę godzin ów mecenas przybędzie dla podpisania aktu?
— Mnie też nie szło o zapobieżenie temu, co nieuchronne, — odparł Zenon — lecz... lecz przy tej zręczności chciałem choćby groźbą rozbudzić księcia Roberta.
— Ano, tak dobrze, tak dobrze, ma foi — odpowiedział generał, uderzając go po ramieniu. — Budź, budź, ale...
Zamilkł stary; choć żołnierzowi, łza zakręciła się mu w oku. Pochodził po salonie, obejrzał się po zbrojach i wizerunkach... Nagle stanął, wyprostował się, twarz z chmurnej stała się jaśniejsza i poważna, jakby na nią blask rzuciło jakieś widzenie.
— Ale nie, — zawołał — nie, to być nie może! My, nasz ród upaść nie może, to byłoby okrutne, to byłoby niesprawiedliwe! Patrzże, mój Zenonie, na rodzinę, na to gniazdo nasze, na ducha, co nas ożywia; myśmy też na coś światu potrzebni. Mieliśmy, mamy posłannictwo ofiary, kapłaństwo cnoty i piękna — nie żyliśmy darmo, choć nas zowią próżniakami i darmozjadami. Jeżeliśmy nie pracowali dłonią, pracowaliśmy myślą, sercem, przewodniczyliśmy, gdzie trzeba było. My jeszcze przecie coś do dziś dnia reprezentujemy, czego oprócz nas nikt nie potrafi; w naszych dłoniach arka tradycji.
Generał zapalał się, powtarzając, co słyszał, czytał i w co wierzył najmocniej. Zenon słuchał z wyrozumiałością, z pewnem współczuciem, lecz nie zdawał się przekonanym, choć sprzeciwiać się nie widział potrzeby.
— Wszystko to prawda, — zakończył, wstając — a jednak, chcąc się na tem stanowisku utrzymać, potrzeba pracować. Gdy szeregi do boju idą, kto padł na ziemię, tego stratują konie.
Książę Hugon spojrzał nań bystro.
— Pracowaliśmy, dopóki było można i sił stało, — rzekł powoli — stare niedobitki szanują wszędzie. Co się tyczy Roberta, ano, niech Bóg szczęści! Lecz aby na niego podziałać, trzeba i wiele czasu i niemało umiejętności. Eh — dodał wkońcu — ja wierzę w Opatrzność! To lepsze od wszystkich naszych rozmów i rachuby, ma foi. My zginąć nie możemy!
Po tych wyrazach, najlepiej malujących wiekuistą zwrotkę, do której w Brańsku wszyscy byli nawykli, Zenon nie miał już co mówić. Spojrzał oknem: w pokojach księcia Roberta okiennice były otwarte, skłonił się generałowi i wyszedł.

O mil dziesięć od Nowego Brańska znajdowała się w małem miasteczku, które życie czerpało z przerzynającej je drogi handlowej, rezydencja księdza sufragana, w której on od lat już wielu zamieszkiwał. Wprawdzie miała nadzieję rodzina, że z tej skromnej tymczasowej na wyższą dostojność kościelną posunięty będzie przy pierwszym wakansie, lecz dotąd tak się wszystko nieszczęśliwie składało, iż ksiądz sufragan został zawiedziony. Dla niego było to obojętne, gdyż nie potrzebował niczego więcej nad ciszę i atmosferę pokoju, która go otaczała, ale dla książąt było to ważne, bo sufragan, obfitsze mając środki, większą im mógłby być pomocą. W istocie całe jego życie było nieustanną troską o rodzinę, której wszystko poświęcał. Żył, można było powiedzieć, nią i dla niej tylko. Człowiek cichy, skromny, dobry, wiedział może lepiej niż wszyscy, w jak groźnem położeniu zostawali, czynił, co mógł, aby ich z niego podźwignąć, zawsze jednak napróżno. Obowiązki kapłana i biskupa, potem brata i opiekuna zajmowały go wyłącznie. Trosk nie brakło, a one go tak, choć niestarego jeszcze, złamały i przygniotły, że zdrowie postradał i z trzech braci najmłodszych, prawie się najstarszym wydawał.
Szambelan, zdawszy interesa na syna, zwierzchność nad rodziną abdykował w ręce ks. biskupa, bo choć generała kochał bardzo, nie znajdował go zdolnym do pokierowania sprawami domu. W ważniejszych opierało się wszystko o księdza sufragana, zasięgano jego rady, żądano protekcji, kazano mu pisać listy, często nawet odbywać podróże. Poczciwy i gorliwy kapłan nie odmówił nigdy, a choć często z wielką ofiarą, spełniał, co żądano, gryząc się, jeśli niepowodzenie go spotkało. Naówczas w łzawej modlitwie szukał u ołtarza pociechy. Dusza to była czysta i, mimo wieku, młodzieńcza uczuciem a poświęceniem.
W rezydencji swej ksiądz biskup miał dom bardzo skromny, reprezentował jako naczelnik duchowieństwa w pewnych razach stan swój i zmuszony był do okazalszego napozór życia, lecz w istocie żałował sobie, ujmował, skąpił, ograniczał się, ażeby mógł rodzinie dopomagać. Szambelan, który niejasne miał pojęcie o położeniu brata, uciekał się doń często, czasem bardzo natarczywie, tak że ksiądz biskup nietylko, co miał, oddawał, ale nawet długi zaciągał, żeby rodzinie nie odmówić. Życie też jego było nietylko skromne, lecz — można powiedzieć — ubogie.
Ci, co go nie znali, okrzyczeli go za skąpca i chciwego. Opowiadano o jakichś niezmiernych kapitałach, które po piwnicach gromadził. Zaciągane nawet długi, zdaniem wielu, były tylko pokrywką, dla pozornego okazania się ubogim.
Dom, przeznaczony dla księdza sufragana, stał nieopodal od kolegjaty i zdaleka mógł się wydawać bardzo pokaźnym, choć w istocie była to sklecona po pożarze z resztek starych murów kamieniczka, niewygodna, zimna i niesmaczna. Na dole jej mieszkał kapelan i dwóch wikarjuszów, mieściła się kancelarja; pierwsze piętro, dosyć obszerne, zajmował ksiądz biskup. A że okoliczni obywatele w pewne uroczystości zgromadzali się tu, niekiedy nawet bardzo licznie, i zwyczaj kazał ich przyjmować — że się i duchowieństwo niekiedy zjeżdżało, kilka sal było nieuchronnie potrzebnych.
Umeblowanie ich pochodziło jeszcze ze starego domu, ocalone od pożaru, w biało wytynkowanych apartamentach dziwacznie się wydając. Krzesła, niegdyś złocone i aksamitami pokryte, stoły z poobijaną pozłotą i lakierem, obrazy ogromne, sczerniałe, gdzie niegdzie krucyfiks lub relikwiarz, rzeźby drewniane i niezgrabne, szafy czarne, roboty jakiegoś domorosłego artysty, jako tako ubierały puste i chłodne komnaty księdza biskupa. O wygodzie nikt tu nie pomyślał, tem mniej o wdzięku. Służba też sufragana, ze starych ludzi, w większej części z Brańska pobranych, złożona, miała wprawdzie liberje, galony i wszystko, co mieć była powinna, ale w stanie najopłakańszym. Tak samo wyglądała stara kareta i ogromne, chude, wypracowane konie, na które wkładano wyzłacane chomąta, aby sterczące pokryć kości.
Biskup przyjmował u siebie tylko, gdy do tego był zmuszony, żył zresztą zamknięty i pewnie mniej wygodnie, niż niejeden z wiejskich proboszczów. Narzekano powszechnie na jego kwaśne wino, chleb zgorzkniały i stół niesmaczny, przypisując skąpstwu to opuszczenie się i zaniedbanie. Gdy nikogo nie miał oprócz kapelana, ksiądz sufragan jadł, co mu dano, a że ściśle postów pilnował i pół roku nietylko mięsa, ale i masła na stole nie było, tylko zielony olej, którego zapachem przeszła sala jadalna, chorował potem i dietą a kleikiem się leczył. Życie to było anachorety, a praca, jakiejby nie każdy podołał: siła ducha go trzymała. Więcej w kościele niż w domu, na zimnie, w podróżach po parafjach, na różnych celebrach w okolicy, ksiądz sufragan nie miał nigdy czasu odetchnąć, chyba gdy na parę dni do Brańska pojechał.
Niezmiernie uprzejmy, grzeczny, nad potrzebę może pokorny i bojaźliwy, przy obejściu się, nacechowanem najwyszukańszą delikatnością, ksiądz biskup był milczący, smutny i, można powiedzieć, niedostępny dla tych, co z nim żyli. Człowieka w nim znała tylko rodzina, dla reszty był zawsze biskupem i pasterzem.
Zato obowiązki duchownego trudno, żeby kto mógł spełniać gorliwiej. Trafiało się nieraz około Wielkiejnocy, gdy do spowiedzi było wielu, w czasie odpustów, że z konfesjonału ledwie mógł wynijść o swej mocy. Słabł czasem w zakrystji, że go trzeźwiono i gwałtem do domu odprowadzano. Częstokroć, jeśli wikarjuszów i kapelana nie było, a w nocy zażądano do chorego kapłana, biegł sam po słocie i błocie do miasteczka... ani go powstrzymać było można. Odchorował czasem tę gorliwość, lecz na przyszłość ostrożniejszy nie był. Doktór, mieszkający w miasteczku, napróżno wymagał większego na siebie baczenia. Biskup mu pocichutku zawsze odpowiadał:
— A waćpan to szanujesz się, gdy do chorego powołują? Choćby i głową nałożyć przyszło, czyż to nie obowiązek? Najpiękniejsza śmierć żołnierza, gdy w boju padnie. Myśmy też Chrystusowi żołnierze.
Rzadko jednak tak długo się ksiądz biskup tłumaczył, nie lubił bowiem mówić i wymowy też nie miał. Wielka nieśmiałość nie dozwalała mu nawet wstępować na kazalnicę, a w towarzystwie odzywał się pocichu, niewielu słowy, prędko, ażeby się co rychlej zbyć niemiłego obowiązku.
Łatwo się domyśleć, że człowieka, jak ksiądz sufragan, niewielu ocenić umiało; kochali go i szanowali bliżsi, lecz ogół widział w nim pospolitego człowieka i upierał się sądzić go jako nieznośnego skąpca. Mało też miał stosunków z obywatelstwem i niewiele czasu dla poufalszego z ludźmi obcowania. Niższe duchowieństwo czuło w nim ojca i pasterza, przywiązane doń było i prostotę obyczajów jego cenić umiało, — wyżsi dostojnicy stronili od niego i okazywali mu zimną tylko grzeczność. Ksiądz biskup mało się jednak o to troszczył i poza koło, obowiązkami zakreślone, nie wychodził.
Mieścina, będąca rezydencją księcia, uboga dosyć i niepokaźna, Izraelitami po większej części zaludniona, smutnym była pobytem; ściągał do niej tylko obraz cudowny w kolegjacie, odpusty i nabożeństwa. W dnie te tłumy się zbiegały na kilkadziesiąt mil wokoło i biskup ledwie swym obowiązkom mógł wydołać.
Właśnie w przededniu jednej z tych uroczystości, gdy na sufraganji i około kolegjaty, co żyło, zajęte było przystrajaniem kościoła i przygotowaniami do święta, a ksiądz biskup z wikarjuszami i kapelanem umawiali się o program celebry, kazania i konfesjonały — na drodze od miasteczka wiodącej, nagiej i zwykle pustej, dostrzegł ksiądz Abłamski, kapelan biskupa, idącego ku domowi, a rozglądającego się wokoło otyłego, barczystego, niemłodego mężczyznę, który zdawał się, jako obcy, rozpatrywać i szukać czegoś. Zaczepił nawet przechodzącego z obrusami zakrystjana, który mu drzwi sufraganji pokazał.
— Otóż ani chybi gość nie w porę, — odezwał się ksiądz Abłamski — a tu tyle do czynienia! Jakiś znać obywatel zdaleka.
Biskup wyjrzał, gruby ów jegomość stał jeszcze, patrząc wokoło.
— Nie wiem kto to taki, nieznajomy mi.
Zaczęto tem pilniej umawiać się o sumę jutrzejszą, o kolej mszy i kazania, gdy z przedpokoju nadszedł stary Grzegorz, kamerdyner księdza biskupa, siwy jak gołąb i przygarbiony, pytając, czy jego ekscelencja zechce przyjąć pana hrabiego Mościńskiego.
Ksiądz sufragan podszedł ku niemu, pytając: kto? kto? powtórzył parę razy nazwisko i trochę mu się twarz rozpromieniła.
— A! a! wiem, prosić! — zawołał — prosić! To nasz stary przyjaciel i koligat, tylkośmy się lat ze dwadzieścia z nim nie widzieli. Księże kapelanie, ułóżcie tam resztę, a mnie nie oszczędzajcie, bardzo proszę.
Domawiał tych słów, gdy hrabia Mościński się wtoczył, powoli ocierając pot z czoła. Poważna to była postać, szczególnie dobrą tuszą i rumianą, ogorzałą twarzą, z której patrzyło zadowolenie z siebie i ta pewność, jaką daje trzos dobrze nabity. Poznać w nim było łatwo, jeśli nie magnata, to wielce zamożnego człowieka, który wszędzie pewny był dobrego przyjęcia. Rysy twarzy nie były zbyt dystyngowane, dosyć nawet pospolite, lecz z oczu biła roztropność. Szerokie usta z mięsnemi wargami, pełne policzki, nos orli, podbródek zawiesisty, składały fizjognomję nie powabną, lecz dość sympatyczną. Strój staranny okazywał człowieka nawykłego do obracania się w towarzystwie, które doń przywiązuje pewną wagę; przytem pierścieni, łańcuchów, pieczątek i szpilek bogatych było aż do zbytku.
Pan hrabia Mościński skłonił się nisko ekscelencji w progu, rozśmiał wesoło i podbiegł, chwytając rękę, którą zaczął całować z zapałem i uczuciem niekłamanem.
— Wszakżeś mnie ksiądz biskup poznał, nie? — zawołał. — A! jakież to dla mnie szczęście, iż go oglądać mogę. Istny wypadek, bo, jak Bóg miły, nie wiedziałem nawet, gdzie ksiądz biskup rezyduje. Jadącemu do Warszawy przypadł mi tu nocleg, bo jadę z familią, a córka mi trochę zasłabła; gospody porządnej ledwiem mógł dopytać, wszystko zajęte na jutrzejszy odpust. Ale to szczęście, bom, chodząc, dowiedział się o księdzu biskupie, i ot, nogi jego całuję, nogi całuję!
To mówiąc, śmiał się uradowany, a biskup też ściskał go, cichutko coś szepcąc.
— Bardzom rad, że pana hrabiego w dobrem zdrowiu oglądam. Od czasu, jakeście nasze strony opuścili, ani słychu o was nie było.
— Bo to, księże biskupie dobrodzieju, — zawołał przybyły głosem ogromnym, rozchodzącym się dziwnie po pustem mieszkaniu — człowiek musiał pracować. Kupiłem znaczne dobra na Podolu, z długami, z małym groszem i w pocie czoła, w krwawym pocie, musiałem oczyszczać, dorabiać się. Byliśmy, jak wasza ekscelencja może sobie przypominasz, w nieciekawych interesach, po ojcu mi zostały zawikłane, ale Pan Bóg pobłogosławił i teraz mojej jedynaczce zostawię parę miljoników co najmniej.
Zatarł ręce hrabia, wyspowiadawszy się tak napoczekaniu niemal z całego życia.
— To tylko nieszczęście, że mi Pan Bóg syna odmówił, — westchnął hrabia — jedna córka. Prawda, że się nią pochlubić mogę i żem ją wychował jak królewskie dziecko, to mi wszyscy przyznają, i do stroju i do łoju, ale imieniowi naszemu koniec, chybaby mąż je do swojego przypiął.
To powiedziawszy, hrabia z czułością wielką jął znowu ściskać biskupa i wpatrywać się w niego, badając twarz tę dziwnie dlań wiekiem zmienioną. Na hrabi Mościńskim lata ten tylko ślad zostawiły, że szczupłego i drobnego chłopaka rozpasły, rozszerzyły, utuczyły do niepoznania; biskup, przeciwnie, skurczył się, zesechł i zdrobniał.
— A cóż się w Brańsku dzieje? o mój Boże! — począł zaraz hrabia. — Czy wszyscy żywi i zdrowi? Przecież to my starzy słudzy książąt.
— I koligaci, — dorzucił biskup — któremu, choć świętobliwemu kapłanowi, to miljonowa jedynaczka zdawała się już przez Opatrzność zesłaną.
— Wielki to zaszczyt dla nas, którym się zawsze chlubimy — dodał hrabia. — Jakże się ma książę szambelan, pan generał? Czy książę Robert zawsze w wojsku? A księżniczka Stella wyszła zamąż pewnie?
Biskup się zmieszał i oczy spuścił.
— Bardzo hrabiemu za pamięć dziękuję, — szepnął — bratową świętą niewiastę straciliśmy. Szambelan postarzał, ale się trzyma, generał żyje i zdrów. Robert dawno już do domu powrócił!
Hrabia w ręce uderzył.
— Jakżebym to ja rad wszystkich zobaczyć! Tylko trudno, trudno, córka mi w drodze zasłabła, a i tak nie była bardzo zdrowa; muszę do Warszawy pośpieszać.
Biskupowi te dwa miljony ciągle się snuły po głowie.
— Czy nie lepiejby, panie hrabio, dać tu córce spocząć, mamy też bardzo dobrego lekarza. Jutro u nas odpust, pomodlilibyście się, a z Brańska spodziewam się, jeśli nie wszystkich, bo szambelanowi ruszyć trudno, to przynajmniej kilku osób.
Spojrzał bojaźliwie na hrabiego, który się wciąż uśmiechał.
— Muszę się przyznać w. ekscelencji, — rzekł, głos zniżając — że moja jedynaczka, moja Alfonsynka, jedyne oko w głowie, zawojowała starego ojca; ona podróżą kieruje, ja jej służka, od niej zależy stać, jechać, spoczywać, a że jeszcze niebardzo zdrowa, więc już ani głosu podnieść nie śmiem. A! gdyby się Alfonsynka tylko zgodziła, jakżeby mi było miło służyć w. ekscelencji i dzionek tu jaki spędzić i pomodlić się, i poweselić, i stare dzieje przypomnieć.
— To namówcie córkę, dla zdrowia! dla zdrowia! — dodał biskup, ściskając rękę hrabiego.
— Będę próbował — odpowiedział hrabia.
W tej chwili trzech dziekanów weszło razem i biskup pośpieszył na ich przyjęcie, hrabia zamilkł i uczuł potrzebę wycofania się.
— Czegóż tak śpieszycie? — spytał ksiądz sufragan.
— Bom tu wpadł istotnie, jak Piłat w credo, — rozśmiał się hrabia — nie chcę być zawadą.
— W każdym razie do zobaczenia, nieprawdaż? — dodał biskup.
— Nie wyjadę, żebym rączek waszych nie ucałował! — zawołał hrabia.
Nadciągające duchowieństwo zmusiło Podolaka do odwrotu.
Wielki odpust w małem miasteczku dla mieszkańców jest bardzo miłą uroczystością, lecz dla przejeżdżającego, który nań trafi wypadkiem, potrzebując wypoczynku, niespodzianką dosyć niewygodną. Dla licznego dworu, dla nawykłych do domowego komfortu, trudno tu było znaleźć właściwe pomieszczenie. To też ekwipaże hrabiego, kareta córki, kocz pana, bryka panien służących i kuchnia stały długo w pośrodku rynku, skupiając koło siebie gawiedź ciekawą, nim kamerdynerowi udało się, powyrzucawszy różną drobną ludność i gospodarzy, urządzić nocleg znośny dla hrabianki Alfonsyny. Ojciec mógł się i najmniejszą ciupką zadowolić, jedynaczce trzeba było najmniej dwóch pokoi, a dwór i służba były także wymagające.
Izraelita, spodziewający się zarobku, zgodził się wreszcie na ustąpienie tylu izb, ile było potrzeba, dał słowo, że do zajazdu nikogo więcej nie wpuści i ekwipaże hrabiego mogły wkońcu wtoczyć się do domu, wykadzonego i umiecionego naprędce. Chwilę jeszcze trwało przybranie głównego pokoju, przeznaczonego dla panny Alfonsyny, potem ona, miss Burglife i panna Zwolska zajęły go, z widocznem jednak niezadowoleniem. Zdaniem zgodnem wszystkich pań, czuć było stęchliznę. Hrabia i kamerdyner zaręczyli, iż nie mieli wyboru; zaczęto kadzić i okna otwierać, zasłano dywanik przed kanapą i jedynaczka zajęła na niej miejsce. W tejże chwili, szanując jej spoczynek, wszyscy, oprócz miss Burglife, na palcach wynieśli się do izby sąsiedniej. Hrabia dostał maleńką ciupkę, mocno podejrzaną o to, że mogła być składem cebuli, którą tu silnie czuć było, i po chwili wyszedł na miasteczko, skąd się dostał do sufraganji.
Panna Alfonsyna, dwudziestoletnia córka hrabiego, która spoczęła na kanapce naprzeciw okna, wychodzącego ku rynkowi, i z pewnem politowaniem przypatrywała się pospólstwu, kręcącemu się po nim, była w istocie osobą słabowitą; szczupła, chuda, mizerna, wydawała się o wiele starszą od swej metryki.
Dość słusznego wzrostu, brunetka, z oczyma czarnemi, nie była ani piękna, ani brzydka, co gorzej, mając lat ledwie dwadzieścia, nie wydawała się młodą. Znużenie malowało się na jej twarzyczce przedłużonej, pożółkłej, z wyrazem dosyć dumnym i pogardliwym. Uśmiech był na niej rzadkim bardzo gościem. Pomimo podróży, panna Alfonsyna ubrana była z jakimś niesmacznym wykwintem i okryta mnóstwem klejnocików i błyskotek.
Znać w nich było najpierwszych mistrzów Europy, każda rzecz pojedyńczo wzięta mogła być śliczna, ale nagromadzenie ich było prawie śmieszne. Tak samo strój, od najlepszych modniarek odeskich, i ułożony był, i dobrany bez smaku. Panna Alfonsyna widocznie potrzebowała nawet w drodze okazywać, że jest miljonową dziedziczką. Mnóstwo pudełeczek, skrzyneczek, woreczków, flakonów, poduszeczek, płaszczyków, szkatułek i torb zaczęto znosić i zarzucono niemi wszystkie stoły i krzesła. Służba niespokojna krzątała się i biegała, gdyż panna Zwolska rozgłosiła, że hrabianka czuła się zmęczoną i chorą. Chodzono na palcach i szeptano pocichu. Hrabia, widząc się chwilowo niepotrzebnym, wymknął się właśnie dla oglądu miejscowości. Miano herbatę podawać, gdy rozpromieniony powrócił.
— Alfoniu! kochanie moje, — zawołał od progu — wystaw sobie...
— Niech pan hrabia mówi ciszej, panienkę głowa boli — przestrzegła miss Burglife.
Hrabia natychmiast głos zniżył.
— Wystaw sobie, na kogo ja tu trafiłem! Wszak tu rezyduje ksiądz sufragan, z książąt Brańskich, najmłodszy brat szambelana Norberta, mój... nasz krewny, a dobry rodziny naszej przyjaciel. Nie mogłem się wstrzymać i pobiegłem do niego: popłakaliśmy się, jak bobry. Stary prosi, abyśmy się jaki dzień zatrzymali w miasteczku; jutro tu odpust wielki i nabożeństwo, a podobno ktoś i z Brańska przyjedzie. Jabym ich tak widzieć pragnął!
Miss Burglife ruszyła ramionami, a panna Alfonsyna spojrzała na ojca z widocznem niezadowoleniem.
— Pan hrabia nie widzi chyba, — odezwała się Angielka połamanym językiem — jak my tu stoimy. Przenocować z biedy będzie można, chociaż się lękam, ażeby hrabiance ta stęchlizna nie szkodziła na piersi, dłuższy zaś pobyt...
— Co za szkoda! — westchnął hrabia. — Ci Brańscy, książęta, to taka godna i miła rodzina, takbym pragnął z nimi odnowić znajomość! Biskup mnie przyjął jak brata.
To mówiąc, ojciec przysunął się do Alfonsyny i tak, by miss Burglife nie słyszała, rzucił jej pocichu:
— Książę Robert, który dawniej służył w wojsku, jest jednym z najpiękniejszych młodzieńców, za którym szaleje większe towarzystwo, a nieżonaty, nieżonaty!
To mówiąc, chrząknął głośno. Alfonsyna spojrzała na ojca groźno. Hrabia, onieśmielony, odstąpił i poszedł do okna. Litując się nad niestosownością postępowania ojcowskiego, miss Burglife ruszyła ramionami. Podano herbatę.

Gdy się to działo w gospodzie, a ksiądz sufragan z niespokojnem razem i wdzięcznem Bogu sercem szedł odprawiać uroczyste w kolegjacie nieszpory, zwykły kontyngens pobożnych, który zawsze na wielkie święta zwykł przyjeżdżać z Brańska, zjawił się nareszcie. Koczyk czterokonny wiózł księcia generała, a bryka, idąca za nim, pana Wincentowicza, Burskiego (z legją honorową) i księdza Serafina. Było też we zwyczaju, iż z Brańska pożyczano na te dnie księdzu sufraganowi wszystkiego, czego mu brakło: srebra stołowego, bielizny, szkła, przywożono rybę, drób, masło i inne potrzeby kuchenne. I tym razem nic nie chybiło; bryka była pełna, a jechał na niej kredencerz Jacek. Księżniczka Stella przysłała prócz tego galarety, konfitury i soki. O jutrzejszy więc obiad, który kucharz z Brańska także miał gotować, mógł ksiądz sufragan być spokojny. W progu domu wychodzącego przywitał generał pocałowaniem ręki.
— Jak się masz? Nie mam czasu, bo na nieszpory dzwonią, — odezwał się biskup pośpiesznie cichym głosem — to ci tylko powiem w dwóch słowach; w miasteczku wypadkiem nocuje hrabia Mościński, ten który się to był wyniósł na Podole. Jedzie z córką, jedynaczką, do Warszawy. Córka, jak mi sam oświadczył, będzie miała parę miljonów posagu. Powinieneś mnie zrozumieć; hrabia, jako powinowaty nasz, bardzo był ze mną czuły. Niech cię Bóg błogosławi!
To wymówiwszy pośpiesznie, ksiądz sufragan przywołał kapelana Abłamskiego, aby mu rękę podał i, nie odwracając się już, drobnemi kroczkami pobiegł ku kolegjacie.
Generał stanął, uderzony tą wiadomością, w progu i na chwilę pozostał, jak wryty. Potrzebował zebrać myśli. Oczywiście coś tu było do zrobienia, należało uczynić krok stanowczy, ale jak? Zbyt się narzucać nie wypadało, zaniedbać nie godziło. Generał spojrzał na swe ubranie podróżne, strzepnął pył, podumał, zadysponował tylko ludziom, dokąd rzeczy znieść mieli i, jak stał, poszedł zaraz na miasto.
— Nie trzeba okoliczności zaniedbywać — rzekł. — Dwumiljonowa dziedziczka! jakby ją tu umyślnie w porę Opatrzność zesłała. Pójdę do Mościńskiego się przypomnieć, zobaczymy!! Gdyby Robert mnie był posłuchał i przejechał się ze mną na odpust... ale nie, nie chciało mu się, ziewnął i wolał w domu pozostać.
Zszedłszy z grobelki, wiodącej do miasta, u pierwszego żydka dopytał się łatwo generał, dokąd one państwo podróżne zajechało; znał doskonale zajazdy, poszedł więc bez wahania. W bramie gospody stał kamerdyner hrabiego. Kazał się zameldować. Słychać było wielki ruch w pobliskiej komnacie, drzwi się otworzyły i hrabia wzruszony, rozradowany, z roztwartemi rękami wybiegł, by wprowadzić pana generała. Tymczasem miss Burglife i panna Zwolska poprawiały ubranie na pannie Alfonsynie i na sobie, uprzątały tłumoczki podróżne... biegały, aby izbę jak najprzyzwoitszą uczynić na przyjęcie gościa.
— Cóż to za szczęście, — począł książę generał, rzucając się w objęcia hrabiego — tylko co się dowiedziałem od brata, lecę co prędzej, aby was złapać! Przedstawże mnie córce.
Panna Alfonsyna stała przed kanapą z dość wymuszoną postawą, z twarzą pochmurną, oczekując na zapowiedzianego księcia, lecz że słyszała o służbie wojskowej Roberta, a tu ją uderzył tytuł generalski przybyłego, była najpewniejsza, że zobaczy przed sobą młodego człowieka. Generał, ów zachwalony przez ojca ulubieniec wielkiego świata (o kawalerze maltańskim zapomniała), wydał się jej dziwnie stary. Zdumienie odmalowało się na jej twarzy, lecz ojciec zaprezentował księcia dobitnie i rozproszył wątpliwości. Książę przywdział najwykwintniejszy swój uśmiech i przypomniał sobie dawne salony paryskie, usiłując przybrać ton ich właściwy.
— Przepraszam państwa najmocniej za tę napaść w chwili, gdy spoczynku potrzebujecie — zawołał, siadając na podanem krześle. — Dowiedziałem się od brata mego, księdza sufragana, o bytności państwa i chciałem mieć to szczęście powitać kochanego kuzyna, złapać go choć w przejeździe. Bardzom szczęśliwy, że mi się to udało. Ale pani zmęczona drogą!
— Alfonia moja niezdrowa... tak delikatna biedaczka, nerwowa, a tu drogę mieliśmy do przebycia piekielną.
— Na to doskonałą miałbym radę. Niewielebyście państwo zboczyli z drogi, zajeżdżając do Brańska, tam byłby wypoczynek wygodny, a moja bratanka, księżniczka Stella, miałaby prawdziwą przyjemność poznania kuzynki i troskliwego jej pielęgnowania.
Ojciec spojrzał ku córce błagająco prawie — niezmiernie mu się chciało zawieźć ją do Brańska, lecz sam ani się mógł odważyć zaproponować, czekał wskazówki od najukochańszego dziecka. Miss Burglife oczy miała spuszczone na końce rękawiczek, któremi się bawiła, panna Alfonsyna milczała długo. Naostatek głos suchy, chłodny, wymuszony dobył się z ust jedynaczki:
— Tylebyśmy księstwu zrobili subjekcji...
Był to znak bardzo dobry.
— Hrabianko dobrodziejko, — przerwał generał — subjekcji najmniejszej; pałac w Brańsku może państwu bez uszczerbku dla swych mieszkańców ofiarować dziesięć pokojów na cały rok. Jesteśmy urządzeni na wsi tak, że nam choćby kilkanaście osób przybyłych żadnej nie czyni różnicy. Ma foi! księżniczka Stella miałaby towarzystwo, Brańskby się ożywił, a pani mogłabyś po nużącej podróży wypocząć. Jestem natarczywy, — dodał generał — ale mam do tego pewne prawo, będąc krewnym.
Hrabia, który znał dobrze córkę, łatwo dostrzegł, iż odwiedziny u księstwa wcale jej wstrętliwe nie były, drożyła się tylko jeszcze; ojciec więc mógł śmiało teraz użyć swej powagi, wiedząc, że mu ani córka, ani miss Burglife wyrzucać nie będą nieprzyzwoitego znalezienia się.
— Mości książę, — odezwał się — pokusa to dla nas wielka, ale obawa zarazem nadużycia ich łaskawych względów... Musimy się namyślić do jutra. Bardzobyśmy radzi korzystać z jedynej może sposobności zbliżenia się i poznania tak czcigodnego domu.
Generał wstał poczciwego hrabiego uściskać i pocałował w rękę wysznurowaną Alfonsynę, — czuł, że wygrał sprawę, i był bardzo szczęśliwy. Zaczęła się rozmowa urywana, wesoła, w którą kiedy niekiedy sztywne słówko wrzuciła hrabianka, a że książę generał jakimś instynktem grzeczny był bardzo i dla miss Burglife, jakby przeczuwając wpływ jej przeważny w rodzinie, udało mu się pozyskać sobie wszystkich. Blask książęcego imienia, miłe obejście generała, humor jego żołnierski, który z rubasznem nieco usposobieniem hrabiego się zgadzał, wszystko to razem przyczyniło się do wyjścia zwycięskiego z próby, do której największą przywiązywał wagę. Nie był wprawdzie na nieszporach z tego powodu, gdyż się zbyt długo zabawił w gospodzie, ale i Pan Bóg, i ksiądz sufragan musieli mu to przebaczyć, poświęcił się bowiem dla dobra rodziny.
Gdy wkońcu dobiwszy targu i uzyskawszy słowo hrabiego i hrabianki, że przez jutro spocząwszy w miasteczku, pojutrze udadzą się z nim razem do Brańska — wyszedł triumfujący z gospody, dążąc co najprędzej na sufraganję, można go było sądzić o lat dziesięć odmłodzonym, tak raźno kroczył i wysoko niósł głowę. Nie ulegało już wątpliwości dla niego, iż Robert potrafi się podobać, że Alfonsyna zostanie podbita i że miljony poczciwego hrabiego uratują dom książęcy od upadku.
Ażeby to wszystko przyprowadzić do skutku, książę generał wiedział dobrze, iż potrzeba było olśnić, wystąpić pańsko, pokazać się w jak najlepszem świetle, a nie dopuścić, ażeby hrabia zasięgał nazbyt szczegółowych wiadomości zboku o stanie majątkowym Brańskich. Należało natychmiast uprzedzić brata i synowca, aby ich te odwiedziny, niby niespodziewane, nie pochwyciły wszakże nieprzygotowanymi.
Dobiegłszy do sufraganji, generał zastał już brata, odpoczywającego po nieszporach. W sali zebrane było liczne duchowieństwo, które ksiądz Abłamski, w zastępstwie zmęczonego biskupa, przyjmował. Książę prześlizgnął się tylko przez nią i pośpieszył do brata promieniejący.
— Księże biskupie dobrodzieju! — zawołał. — Każ mi dać pióro i kałamarz, muszę natychmiast pisać do Roberta do Brańska. Udało mi się uprosić hrabiego i hrabiankę.
— Mój drogi, jakże ta jedynaczka wygląda? — spytał niespokojnie sufragan. — Czy nie ułomna?
Generał chwilę się namyślał.
— Ułomna nie jest, — szepnął — ale, ma foi, bardzo powabna także nie. No, dziedziczka dwóch miljonów nie potrzebuje wdzięków. Znać tylko, że trochę rozpieszczona. Ma przy sobie jakąś Angielkę, która tam, jak się zdaje, fait la pluie et le beau temps. Tem lepiej, osoby tego rodzaju zyskują się zwykle grzecznością i podarunkami. Ojciec ma się za najszczęśliwszego, że do Brańska jedzie. Niepodobna wszakże, by nas schwycili tak à l’improviste, trzeba Roberta uprzedzić. A! gdyby on tylko chciał mieć rozum!
— Pomodlimy się na tę intencję, — z głęboką wiarą odezwał się biskup — tu widocznie jest ręka Opatrzności. In te speravi, Domine, non confundar in aeternum. Wszystko to nosi cechę nadzwyczajności, widoczna łaska Boża nad domem naszym.
— Ja to widzę, — powtórzył generał — ja w to wierzę, ale zarazem muszę uczynić, co po ludzku należy zrobić, aby dobry skutek zapewnić. Na całą noc wysyłam posłańca do Brańska, niech się trochę przygotują.
Ksiądz sufragan sam poszedł szukać pióra i kałamarza, zadzwonił o świecę, posadził księcia generała i wyślizgnął się do duchowieństwa, aby mu nie przeszkadzać. Książę Hugon siadł i następujący list wystylizował do ks. Roberta:
Cher Prince! — Nadzwyczajny a bardzo szczęśliwy, zdaniem księdza sufragana i mojem, skład okoliczności zmusza mnie zamącić błogi twój spokój zawiadomieniem, iż pojutrze we środę przywiozę gości do Brańska. Goście to pożądani, których powinniśmy przyjąć avec toute la cordialité possible, avec une hospitalité princière. Zrozumiesz mnie, gdy ci powiem, że wiozę złapanych na drodze hrabiego Mościńskiego, un bonhomme deux fois millionnaire, kuzynka naszego, a ojca córki jedynaczki. C’est tout dire! Mój drogi Robercie, w tobie nadzieja, że tę dziedziczkę pięknego mienia i dobrego imienia potrafisz zachęcić, aby na dłuższy pobyt wróciła do Brańska. Je vous conjure, et somme au besoin, abyś list mój szambelanowi przeczytał. Czekajcie na nas pojutrze, a jeśli można (nie rozumiem w takim razie nieprawdopodobieństwa), rozstawcie konie, tak, żeby w karczmach zabielskich było najmniej piętnaście pod ekwipaże hrabiego. Konie muszą być jak najlepsze, uprzęże i służba, którejbyśmy się nie wstydzili. Dla hrabiego i hrabianki apartament gościnny na dole niech panna Antonina wyświeży i uczyni jak najbardziej eleganckim. Panna lubi błyskotki i wytworność, jest delikatna, potrzebuje wygód. W jej towarzystwie jedzie nauczycielka, ulubiona ojcu i córce, od której wiele bardzo zależy. Dla niej pokój jak najwygodniejszy — comfortable. Śpieszę z wyprawieniem listu tego, a obawiam się, bym o czem ważnem nie zapomniał; zaklinam cię, abyś sobie mych próśb nie lekceważył. Ksiądz sufragan łączy prośby swe do moich. Cher Robert, ważność tej chwili i tego wypadku nie jest chorobliwem marzeniem starego kawalera maltańskiego, c’est une réalité. Spodziewam się, że zechcesz to zrozumieć i ściskam cię serdecznie“.
List tejże nocy wyprawiony został do Brańska.

Książę Robert siedział w swoim pokoju, przy oknie napół zasłoniętem firanką, w wygodnym fotelu, z książką w ręku, której nie czytał. Od pół godziny oczy miał wlepione w przeciwległą ścianę i gasnące w ustach cygaro, kiedy niekiedy pociągając dym, machinalnie rozniecał.
Naprzeciw niego na stoliku leżał wyjęty z zamczystej szuflady biura portret kobiety, oprawny w hebanową ramę, dzieło niepospolitego artysty, przedstawiające jeden z tych ideałów wielkiego świata, co oczyma zdają się mówić o nieśmiertelności, ustami obiecywać niebiosa, tęsknotą, rozlaną na licu, unosić poza światy, od których czarodziejskiego wdzięku wzroku oderwać nie można, a które często są ironją natury lub marą i widziadłem tylko tego, co nigdy nie zstąpi na ziemię. Oblicze to było bez skazy, twarz, w której natura i sztuka zamknęły, co najdoskonalszego wydać mogły: dziewiczą niewinność i powagę uroczystą, wdzięk młodości i rozum doświadczenia, wesołość smętną i tęsknotę zrezygnowaną.
Nie można się było dziwić człowiekowi, który się poił urokiem tego anielskiego oblicza, mającego coś z Monny Lizy Leonarda i Madonny Rafaela. Posępny wzrok Roberta, wlepiony w te rysy, których chwilę przemijającą uwiecznił artysta, zdawał się pytać z goryczą:
— Czemu kłamiecie? czemuście całe życie kłamały? czemu tego, co Bóg dał wam z siebie, nie umiałyście utrzymać i rozwinąć? dlaczego anioł stał się szatanem i zdrajcą?
Robert patrzył i dumał, smutnem okiem tonął w tych licach tak pięknych i odrywał się od nich, spoglądając wdal, jakby chciał czarodziejki zapomnieć. Nagle, zwyciężając własną słabość, pochwycił obraz, rzucił go w szufladę między papiery, zamknął je na klucz ruchem gwałtownym, wstał i począł się przechadzać po pokoju.
Było to powtórzeniem prawie codziennej walki ze wspomnieniami przeszłości, jeszcze niezapomnianej, zawsze boleśnie przytomnej. Codzień niemal książę Robert zaprzysięgał się, że już tego biurka nie otworzy, że obraz ten zniszczy, że w sobie namiętności niezgaszonej jeszcze podżegać nie będzie; i codzień powracał upokorzony do zatrutego napoju.
Ta godzina dnia była dlań męczarnią zarazem i jedyną rozkoszą; zbliżającą się czuł, walczył, opierał się jej i ulegał słabości. Chwytał portret, łzy stawały mu w oczach, uśmiechał się do niego, trzymał go rękami drżącemi... Było to pierwsze spotkanie, może pierwsze wyrzeczone słowo; potem zasępiało się czoło, przesuwała cała tragedja owej miłości przed oczyma duszy, mroczyły rysy anielskie, chmurzyły powieki. Odtrącał wizerunek i żegnał go, aż do jutra.
Nie patrząc nań, nosił go ciągle w duszy.
Zatrzaskiwał biuro właśnie, gdy wszedł Zenon Żurba. Nawykły do kłamania twarzą spokoju, książę Robert przybrał natychmiast fizjognomję obojętną i jasną; trudno było odgadnąć, że przed chwilą jeszcze ściągała ją boleść i wilżyły ją łzy.
Zenon zmierzył księcia wzrokiem badawczym; przychodził napozór wesoły, z zapasem dobrego humoru, z zamiarem rozbudzenia do życia.
— A, że też książę możesz w tak piękne dnie letnie wytrzymać tak zamknięty, z tą nieszczęsną książką.
Spojrzał w otwartą, był to „Gil Blas“. Uśmiechnął się.
— Który to raz książę czyta to arcydzieło?
— Żartuj zdrów, arcydziełem on jest, a czytałem go tyle może razy, ile „Don Kichota“, i „Pawła i Wirginję“, i „Djabła kulawego“, i... Homera.
— Jakto? razem „Djabeł kulawy“ i Homer?
— Każdy w swoim rodzaju.
— Ale bo mnie się zdaje, z przeproszeniem, — odezwał się Zenon — że książę czytasz tak, jakbyś grał w bilard, byle coś robić i czas zabić.
— Być może, czas zabić! masz słuszność.
— Lub zabić w sobie jakieś pragnienie i myśli.
— Ja pragnień nie mam żadnych. Cóż chcesz? — odparł, uśmiechając się, książę. — Jestem zupełnie szczęśliwy, nic mi nie brakuje, czegóżbym mógł pragnąć?
Zenon zżymnął się.
— Książę nawet ze mną nie chcesz być szczery, ale się nudzisz okrutnie.
— Sądzisz? — spytał Robert. — Może! Nie zaprzeczam, ale my się życiem wogóle wszyscy albo męczymy, albo nudzimy. Z tego dwojga wyjść nie można.
— Jakto? niema trzeciego nic?
— Zdaje mi się, że niema.
— W młodości przecie poimy się — rzekł Zenon.
— A długoż trwa ten stan wyjątkowy? — odparł książę. — Przepraszam cię, to nie jest rzeczywistość, to chwila rozgorączkowania, on en revient, i reszta żywota znużenie lub nudy, nudy lub znużenie.
— Czyś książę zawsze tak się na świat zapatrywał? — dodał Zenon, badając go oczyma.
— Od czasu, jakem się wytrzeźwił, zawsze.
— A nie żałowałeś upojenia? — mówił nieznużony inkwirent.
— Czegóżby to dowodziło? Można żałować i marzeń gorączkowych, a niemniej uznawać je za stan chorobliwy. Daj mi pokój, Zenonie; taka anatomja na żywym człowieku, jaką ty lubisz się zabawiać, ażeby się nie nudzić, mnie, przyznam ci się — męczy. Krajesz mnie, jak nożem. Może ci się chcieć być Galvanim, ale ja nie życzę sobie być żabą.
— Ale, mości książę, — kłaniając się z pokorą nieco komiczną, począł Zenon — ja doprawdy nie przez egoizm dopuszczam się tych studjów, które księciu zdają się być przykremi. Proszę mi wierzyć, iż pobudką do nich jest coś więcej, niż próżna ciekawość. Jabym pragnął być nadwornym lekarzem w. ks. mości.
Książę Robert podszedł do niego z uśmiechem łagodnym, objął go i pocałował w czoło.
— Mój ty dobry Zenonie, są choroby chroniczne, które się nieuleczonemi stają; dajmy temu pokój. Mów co wesołego, rozerwiemy się, zapomnimy.
— Mości książę, daruj, nie mogę się nastroić do tego tonu, choć raz pomówmy serjo. Gniewaj się, ale posłuchaj.
— Nudzisz mnie!
Zenon ręce załamał, książę spojrzał nań, ulitował się i dodał szybko:
— Już cię nie wstrzymuję, mów; bywasz czasem dziwnie uparty, słucham. Na to niema rady.
— Książę się nudzisz, sam się przyznajesz do tego — mówił Zenon. — Zdaje się księciu, iż te nudy są w jego naturze. W tem omyłka, ich przyczyna leży w atmosferze otaczającej, w diecie duchowej, w braku zatrudnienia. Goethe, gdy się zestarzał, a obawiał zachorować na przeżycie, został namiętnym geologiem i pokazując na zbierane kamienie, mówił, że to jest balast jego życia. Trzeba się o balast postarać. Zostań książę entomologiem, antykwarzem, naturalistą, czem chcesz, a przysięgam, że się nie będziesz nudził.
— Rada doskonała — uśmiechnął się książę Robert. — Coś nakształt tego, jakbyś powiedział ślepemu, aby się poświęcił malarstwu. Do pracy potrzeba sił, do roznamiętnienia się potrzeba ognia, a w kim pierwsze się wyczerpały, drugie zagasło?
— Trzeba zdobyć pierwsze, a drugie wskrzesić, — zawołał Zenon — ale najprzód trzeba chcieć!
Voila! masz zupełną słuszność, na nieszczęście ta wola jest to jedyna rzecz, której człowiek nabyć nie może, gdy ją raz utraci; sprężyna ta pękła!
— Nieprawda! — zaprzeczył niegrzecznie Zenon. — Opieram się temu, nego, trzeba chcieć mieć wolę, a będzie.
Książę Robert zaczął się śmiać jakimś dziwnym, przymuszonym śmiechem, w którym tylko znać było, iż rad był jakimkolwiek sposobem rozmowę nieznośną skrócić i odwrócić. Chodził po pokoju, poprawiał sprzęty, zsuwał książki, zdmuchiwał pyły, układał na stoliku niecierpliwie, ale twarz zachował spokojną jak zawsze i uśmiechniętą łagodnie. Dla odwrócenia może uwagi Zenona w tę stronę, począł oknem wyglądać w dziedziniec i nagle przyłożył szkiełko do oczu.
— Co to jest? Posłaniec z listem z miasteczka? Co to może być?
Krótka chwila upłynęła w milczeniu, służący księcia wszedł z listem na tacce. Książę Robert spojrzał na kopertę niespokojny, poznał rękę generała i odpieczętował szybko. Zenon, odstąpiwszy na kilka kroków, poglądał obojętnie. Twarz czytającego powlokła się chmurą, usta skrzywiły, czoło pomarszczyło. Rzucił list na stół i począł się przechadzać po pokoju, zaciąwszy wargi, co było u niego oznaką największego niezadowolenia.
Na skinienie, że odpowiedź niepotrzebna, służący wyszedł.
— Patrzżeno, przeczytaj, jeśli chcesz, — odezwał się książę — to prawdziwa fatalność! Człowiek tu nigdy spokoju mieć nie może, drzwi się nie zamykają. Znowu goście, i goście niepospolici. Generałowi udało się polowanie.
Podał list Zenonowi, którego oczy błysnęły radością.
— Mości książę, — zawołał — nakoniec i mnie przyjdzie uwierzyć w cuda! Ależ to prawdziwy cud! Dziedziczka, która erat in votis, przyjeżdża nam sama na grunt, tylko się schylić, aby ją wziąć. Na uczciwość, mości książę, nie rozumiem...
— Ale bo ty mnie nigdy nie zrozumiesz — tracąc cierpliwość, rzekł Robert. — Ja niczego nie chcę, niczego nie pragnę, oprócz spokoju.
— To wnijdź do klasztoru — odparł Zenon. — Spokoju na świecie niema, a kto go żąda, chce rzeczy niemożliwej. Książę pragniesz ideałów, trzeba się ich wyrzec, a poślubić rzeczywistość, jaka jest i z której jarzma wyłamywać się nikt nie ma prawa. Tak, mości książę, — dodał — nie trzeba się łudzić, trzeba przestać marzyć, książę się musisz ożenić i ożenić bogato dla ocalenia rodziny, która innego ratunku nie rozumie i znaleźć nie potrafi. Surowe to są wyrazy z mojej strony, lecz podyktowane prawdziwą dla ich domu miłością i poszanowaniem. W innym składzie okoliczności powiedziałbym księciu: zostań wolny, zostań przy małem, chodźmy, pracujmy, a odrodzi cię praca, da ci zdrowie duszy, będziesz szczęśliwy. Niestety! książę nie jesteś sam, miłość dla rodziny zmusza cię do ofiary fałszywym może, ale poszanowania godnym pojęciom. Niema więc wyboru, ofiarę z siebie musisz uczynić, trzeba ją podjąć mężnem sercem i wesołą twarzą.
Zenon mówił z zapałem, książę Robert, słuchając go, pobladł; zdawało się, że się rozgniewa, łzy stanęły mu w oczach, wyprostował się, podniósł głowę, potem milczący podszedł do przyjaciela i uścisnął go serdecznie.
— Masz słuszność! — zawołał głosem stłumionym. — Jesteś mi prawdziwym przyjacielem. Dosyć, zrozumiałem cię. Stokroć ci dziękuję, oszczędziłeś mi głupiej i niepotrzebnej walki. Idę do ojca.
To mówiąc, wyjął list generała i z nim pośpieszył do szambelana.

Oddawna Brańsk nie wyglądał tak świetnie, jak na przyjęcie hrabiego Mościńskiego; szambelan zrozumiał, że to mogła być dla nich chwila stanowcza, zkolei więc kazał do siebie wołać wszystkich, którzy mu dopomóc mieli do tego wystąpienia. On sam, obciążony wiekiem, a więcej jeszcze nawyknieniem do obrachowania regularnego życia, niczem się zajmować nie mógł, nie mieszał się też zwykle do niczego; na ten raz jednak przełamał nieczynność, chciał własnemi usty, których każde słowo było tu prawem i rozkazem, skłonić otaczających, aby mu nie zrobili wstydu. Obudziło też to niesłychaną gorliwość.
Szambelan nadto był i dumny, i nawykły do pewnych form, aby się komu z myśli swych miał zwierzać; łatwo zresztą odgadywano, o co chodziło; nie mówiąc dlaczego, przesadzali się wszyscy w staraniach, aby Brańsk w dawnym się blasku okazał. Czas był nadzwyczaj krótki, ale też tu starych zasobów nie brakło, szło tylko o umiejętne ich użycie. W tej chwili prawie, gdy Robert poszedł z listem do ojca, zrezygnowany odegrać swą rolę z całym talentem, na jaki się mógł zdobyć, poruszyło się, co we dworze żyło.
Generał, w godzinę po wyprawieniu pierwszego posłańca, zmiarkował, iż i Wincentowicz, i inni ludzie, pożyczeni na odpust księdzu sufraganowi, mogli być w Brańsku potrzebni, rozmówił się więc z biskupem, oddzielono tych, bez których się obejść było można, i posłano ich na całą noc do domu. Z miasteczka wysłał generał, co tylko zdało mu się jeszcze potrzebnem. W parę też godzin po posłańcu przybyła niespodziana owa pomoc z miasteczka, wielce błogosławiona, bo Wincentowicz był w takich wypadkach prawdziwym totumfackim, a nagłość podwajała jego krętaninę i czyniła go niezmordowanym. Przyjechał i mniej czynny daleko Burski, którym także nieco się posłużyć było można. Panna Marcjanna przelękniona wzięła się do kuchni i apteczki, panna Antonina podjęła się urządzić pokoje dla hrabianki. Nawet księżniczka Stella biegała do ojca, do brata, zasięgając rady, wymyślając, co tylko mogła, ogołacając swoje pokoiki, byle hrabiance jej mieszkanie jak najwytworniej przystroić. Zenon stawił się po rozkazy księcia Roberta, który, raz powiedziawszy sobie, że powinien się poświęcić, do niepoznania się zmienił. Było coś bolesnego w tem jego poddaniu się nakazom losu, z twarzą spokojną, z łagodnym uśmiechem, z obojętnością skazanego, który wie, iż go wyrok minąć nie może.
Nazajutrz około południa wszystko było w gotowości zupełnej; drobnych rzeczy, których braknąć mogło, dostarczą Żurbowie, mając dom po szlachecku zapaśny.
Szambelan, który rzadko i to w oznaczonych godzinach, po pewnych ścieżkach się przechadzał, wyszedł o lasce w porze niezwykłej, aby obejrzeć wszystko. Starzec niespokojny był widocznie, choć go cała rodzina upewniała, iż Brańsk się nie powstydzi przed gośćmi. Wśród tego zamętu, piękna, spokojna twarzyczka marmurowa księżniczki Stelli była tak kochana przez wszystkich bez wyjątku, iż na jej rozkaz każdyby w ogień się rzucił. I była tego uwielbienia godna, bo istotnie można ją było nazwać gwiazdą rodziny i dobrym jej aniołem. Tylko, jak anioły, co śpiewają w niebiosach, nie patrząc na ziemię, księżniczka obca była ziemskim sprawom tego świata: żyła sobie muzyką, poezją, marzeniem, przyjaźnią Antoniny, ukochanym bratem, ojcem, w niezamąconej niczem atmosferze błogiego szczęścia, ani się domyślając, czem życie i los grozić mogły.
A któżby też był śmiał rozbudzić ją z tych snów czarownych? Była to istota szczęśliwa, nieświadoma niebezpieczeństwa. Wychowana w domu, znając ludzi tylko z wybranych książek i podobnych do bronzowych lub porcelanowych statuetek na konsolce salonu — wyobrażała sobie naiwnie, iż wszyscy byli tacy, jak ci, z którymi żyła.
Jakby dla kontrastu, obok niej stała panna Antonina Żurbianka, wychowana z nią razem, lecz pośredniem swem położeniem między dworkiem dzierżawcy a pałacem książęcem o wiele więcej wtajemniczona w świat i to, co się na nim dziać zwykło. Żywa, dowcipna, ciekawa, zręczna, umiejąca się do wszelkiego towarzystwa zastosować, ukryć w sobie uczucie, panna Antonina nie rozczarowywała przyjaciółki, choć sama o wiele inaczej zapatrywała się na wszystko, kochała ją i, jak troskliwa siostrzyczka u kolebki młodszego dziecięcia, nie budziła jej niepotrzebnie i przed czasem, szanowała to dziewicze życie, ten kwiat, który i tak za prędko lada powiew wiatru mógł zwarzyć.
Była to nieodstępna towarzyszka, prawa ręka księżniczki Stelli, powiernica wszystkich jej myśli, anioł-stróż, co strzegł, by jaki zatruty oddech na piękne oblicze nie wionął. Stella wcale nie wiedziała o planach wgórze osnutych, widziała tylko w tem przyjęciu przybycie nowej przyjaciółki, uciechę serca niezmierną, radość duszy nową i pożądaną.
Bukietami przystrojono pokój Alfonsyny i obok drugi dla miss Burglife. Stella rada była temu zajęciu, w którem jej Antonina dopomagała.
— Czy też ty wiesz, moja droga, — odezwała się nagle księżniczka do przyjaciółki, ustawiając ostatnie bukiety na konsolach — co mnie za dziwaczna myśl przychodzi? Wystaw sobie, gdyby się Robert w tej Alfonsynie zakochał, a ona w nim. Ach, jakby to było ślicznie! Robert się nudzi, wszyscy mówią, że gdyby się ożenił, byłby szczęśliwszy. Alfonsyna jest miła, dobrze wychowana, pewnie ładna, dobrego urodzenia, byłoby to małżeństwo zewszechmiar stosowne. A takiebyśmy mieli śliczne wesele!
Antonina z ironicznym półuśmieszkiem zwróciła się ku księżniczce, zarumieniła się nieco i westchnęła.
— I mnie to na myśl przychodziło — szepnęła; — w istocie rzecz naturalna i bardzo możliwa. Przyznam się nawet, że biegałam do Wincentowicza spytać, czy on też widział hrabiankę, czy nie słyszał, jak wygląda.
— A cóż on powiada? — ozwała się księżniczka.
— Nie mógł jej widzieć, bo tego dnia nie wychodziła, była zmęczona, ale generał mówił, qu‘elle a un air très distingué.
Très distingué? — spytała księżniczka. — No? jakże ci się zdaje? co to ma znaczyć?
Antonina roześmiała się.
— Ja nie wiem, — rzekła — tylko... tylko mi się zdaje, że bardzo ładna być nie musi. Gdy kogo tak pochwalą, to pewnie, że inaczej nie można o nim powiedzieć.
— Ale cóż tam ta nasza piękność znaczy! — zawołała Stella. — Czyż ona trwa długo? Byle była dobra i łagodna.
Na tem przerwała się rozmowa o hrabiance, z różnemi warjantami powtarzana po wszystkich dworu kątach, bo choć nikt niby nic nie wiedział, domyślali się wszyscy jakichś planów osnutych. Wincentowicz szedł dalej niż inni, widział on w tym przypadku rękę i niezmierną przebiegłość księdza sufragana.
— To, mosanie, polityk jest, jak rzadko! — mówił do Burskiego. — On milczy, kuli się, niby nic nie znaczy i do niczego się nie miesza, ale to, mosanie, głęboki człowiek, powiadam panu, dyplomata. Jemu ministrem być! On tu u nas niewidzialnie wszystkiem kieruje — to jego sprawa. Dyplomata, mosanie! Ukartował tak, że wszystko się niby najnaturalniej złożyło i sprężyn tajemnych ani widać. Ja jego znam. Statysta, jakich mało. Nie można powiedzieć, szambelan ma rozum wielki, ministerjalny. Generał nasz poczciwy też nielada człek; ale ksiądz sufragan to orzeł familji. Bez niegobyśmy już pono dawno cienko śpiewali. To jego robota i zaraz znać, bo rozumna i jak z płatka.
Wieczorem już czekano trochę na zapowiedzianych gości, bo konie rozstawne i ze dworu, i od Żurbów zostały wysłane do zabielskich karczem. Lecz nim jeszcze hrabia z córką nadjechał, niecierpliwy generał, nająwszy pocztowe konie, uprzedził ich o godzinę. Nie zachodząc do siebie nawet, pośpieszył do szambelana, który w swem krześle ubrany, wypudrowany, wyświeżony, nie okazując niecierpliwości, ciągle wszakże spoglądał na zegarek. Bracia przywitali się uściskiem.
— Mój Hugonie, Bóg ci zapłać, Bóg zapłać; ale powiedzże mi, jak to tam wygląda? — zaczął szambelan.
— Ano, nieźle, wcale nieźle, — szybko odpowiedział generał — byle Robert miał rozum, może się coś dobrego ułożyć. Ja nie lubię zbyt pięknych kobiet, nadto się kochają w sobie. Hrabianka wcale brzydka nie jest, piękna też nie; delikatna, trochę sztywna, znać manierę od guwernantki Angielki nabrała, lecz to się rozkrochmali. Ojciec choć do rany przyłożyć.
— Toć go znamy — przerwał szambelan.
— Znaliśmy go młodym człowiekiem, a wyrósł na dobrego potulnego służkę ukochanego dziecięcia. Za nos go wodzą, jak chcą. Ale to dobrze, to bardzo dobrze — dodał optymista. — Zrobi zawsze, co mu córka każe. Wszystko zależy od tego, jak się Robert znajdzie i spodoba. Angielkę trzeba bardzo maneżować.
To mówiąc i uścisnąwszy brata, generał poszedł się przebrać, bo zamierzał także wystąpić paradnie i gdyby to nie było śmiesznością, byłby pewnie przywdział swój ponsowy ze złotem, srebrem i aksamitem mundur komandorski. Na ten raz jednak gwiazda na czarnym surducie wystarczyć musiała.
Szambelan, lada chwila spodziewając się już przybycia gości, wyszedł do sali i siadł w fotelu, każąc prosić Roberta do siebie. Obawiał się bardzo z jego strony lekceważenia lub zaniedbania. Robert wszakże zrozumiał swój obowiązek, przemógł niesmak i wstręt, jaki to w nim wzbudzało, i ukazał się ubrany z wielkiem staraniem, odmłodzony, piękny, tak że go ojciec uradowany, nic nie mówiąc, uścisnął. Robertowi jakby łza zamgliła oko, ale nie wytrysła.
Nagle zaczęły się dawać słyszeć gęsto powtarzane wystrzały z batów woźnic, którzy już przed ganek zajeżdżali, i rozruch w domu. Księżniczka Stella z Antoniną przybiegła do ojca, wszedł i Zenon. Generał, prędko się przeodziawszy, powitał gości w ganku i wprowadził.
O rozgłośnem przywitaniu hrabiego z szambelanem mówić nie potrzebujemy. Oczy wszystkich przytomnych skierowane były na wchodzącą krokiem mierzonym, wystrojoną niezmiernie, bardzo bogato i nader niesmacznie hrabiankę Alfonsynę. Żółta jej twarzyczka w tej chwili wydawała się jeszcze bardziej cytrynowa niż kiedykolwiek, jeszcze mniej przyjemna. Była widocznie pomieszana. Za nią idąca miss Burglife, im bardziej czuła wielkość książęcego domu, który jej zamki angielskich lordów przypominał, tem się spinała bardziej, aby okazać się obojętną i niewzruszoną. Ubrała się też, jak wychowanica jej, w sposób zdumiewający i straszliwy.
Robert, który mógł był służyć za wzór elegancji smakownej i wyglądał na królewicza, zmierzył oczyma swe przeznaczenie i pobladł. Prędko jednak wróciła mu naturalna barwa twarzy i wyraz jej łagodny i spokojny. Wrażenie, jakie Alfonsyna zrobiła na Stelli, było widocznie dziwne jakieś i niespodziane; nawzajem hrabianka, ujrzawszy tę promienną piękność, zaczerwieniła się, jakby upokorzona. Przywitanie, mimo hałasu hrabiego, który chciał je uczynić serdecznem, było zimne, zakłopotane, ceremonjalne. Generał sprawiał swe posłannictwo pośrednika ze zręcznością, jakiej się po nim spodziewać nawet było trudno.
Po pierwszej chwili jakiegoś zamętu i badawczych wejrzeń wzajemnych, wprędce przecie skleiła się ogólna rozmowa, serdeczna i ochocza. Mało w niej udziału brała przestraszona jakby Alfonsyna, a w istocie olśniona tem państwem, które w niej jakąś zazdrość budziło — złożono to wszakże na zmęczenie i niezdrowie. Stella ofiarowała się zaraz kuzynce służyć do jej pokojów, ażeby przed herbatą wypocząć mogła. Wniosek ten został po małem wahaniu się przyjęty, lecz że hrabianka nie mogła stąpić kroku bez miss Burglife, a Antonina była tłumaczem potrzebnym księżniczce, wszystkie te panie razem wysunęły się do apartamentu Alfonsyny.
Trzeba wiedzieć, że hrabia Mościński, zamieszkawszy na Podolu, gdy mu się kilka lat szczęśliwie powodziło, stary, kryty słomą dwór, w którym mieszkali, zapragnął zamienić na pałac, do którego miał prawo. Stanęła tedy przez powiatowego architekta zaprojektowana budowa, o ośmiu kolumnach na froncie, o piętrze, tak niesmaczna, jak tylko być mogło. Wewnątrz brak dobrych rzemieślników i materjału, mimo ogromnych kosztów, uczynił ją najniewygodniejszą w świecie i dla oka niemiłą. Hrabia, nie mający gustu, wierzył w złocenia, świecidła i drogie rzeczy, umeblował więc pałac kosztownie, lecz śmiesznie. Napróżno potem miss Burglife starała się to poprawiać; pałac miał cechę mieszkania dorobkiewicza, której nic z niego zdjąć nie zdołało.
Po nim książęcy gmach w Brańsku wydawał się pannie Alfonsynie, która nic piękniejszego nigdy nie widziała nad dom Majorowa w Odessie, czemś niemal królewskiem. Wszystko razem wzięte, co tylko tu spotkała, niemal ją upokarzało swą powagą i smakiem.
Jakkolwiek nieśmiało, rzuciła Alfonsyna już okiem na prezentowanego jej księcia Roberta, a miss Burglife zmierzyła go od stóp do głowy wejrzeniem znawcy i eksperta; wrażenia obu zgadzały się, pochwały, oddawane młodzieńcowi, nie wydały się im przesadzone; serce panny Alfonsyny przyjemnie uczuło się wzruszone. Być może, że i tytuł dodawał uroku księciu Robertowi, bo mitra stara nie jest tak łatwa do znalezienia, jakby się nawet dwumiljonowym dziedziczkom zdawać mogło. Co się tyczy starego hrabiego, ten był w uniesieniach nieukrywanych, a dobroć i uprzejmość całego domu Brańskich dla niego obudzały w nim zapał niewypowiedziany. Książę szambelan, skłonny do pobłażania dla kuzyna tego, bawił go sam rozmową, przebaczał mu jego rubaszną nieco żywość; raziła go tylko jedna rzecz, że Mościński, obyczajami ludzi mniej starannie wychowanych, a do lepszego towarzystwa nienawykłych, mówiąc, krzyczał niesłychanie, podnosił głos, jakby na kazalnicy, zrywał sobie piersi i zagłuszał wszystkie dźwięki, które współzawodniczyć z nim mogły. Trzeba mu to było dla miljonów i córki darować.
Przyjęcie zresztą tego dnia, jakby wcale nie przygotowane, było dosyć skromne, choć wykwintne i z wielkim ceremonjałem dworu dopełnione. Liberje, kamerdynerzy, służba wszelaka, rękawiczki białe, pochody ze świecami, otwieranie i zamykanie podwoi uroczyste, nadawały mu jakąś barwę arystokratyczną. Hrabianka, nienawykła do podobnych form, znajdowała je wszakże wielce wspaniałemi, a miss Burglife zapewniała na ucho, że nieinaczej dzieje się po zamkach magnatów angielskich i szkockich. Wieczór skrócono dla znużonych podróżą, a może i przyjmowaniem: około dziesiątej rozeszli się wszyscy.
Zenon popędził za księciem Robertem niespokojny. Okiem przyjaciela rzucił on na pannę Alfonsynę i, nie będąc wystawiony na natrętny wzrok, z kątka mógł się jej cały czas przypatrywać. Życzliwość dla książąt kazała mu w niej szukać czegoś ponętnego, czegoś obiecującego szczęście w przyszłości; mimo tego pragnienia, Zenon czuł się niemile dotkniętym powierzchownością, która zdradzała pieszczotami rozwinięty do wybujałości egoizm i jakąś suchość serca, brak jego. O ile hrabia był dobroduszny a otwarty i łatwy do pokochania, o tyle córka przestraszająco wydawała się zimną i pedantyczną. Zenon zasmucił się; znając Roberta, wiedział, że mu się jego przyszła podobać nie może, nie zgadywał tylko, do jakiego stopnia wstręt posunięty zostanie. Dlatego, zaledwo wyszli, pośpieszył za księciem, postanowiwszy nie pytać go, ale czekać, co też on powie.
Książę Robert rzucił się już był na krzesło znużony, głowę podparłszy na ręku, gdy wszedł przyjaciel pod pozorem dowiedzenia się o coś potrzebnego na jutro.
— Już jesteś, szpiegu nieznośny! — zawołał, smutnie śmiejąc się, książę Robert. — No? powiedzże ty mi co o hrabiance?
— Ja? — podchwycił zmieszany Zenon — ja? ale... ale ja nie miałem sposobności ani się zbliżyć ku niej, ani z nią mówić.
— Ale wrażenie pierwsze... mów szczerze.
— Szczerze — odezwał się Zenon — jest to surowy materjał, z którego może być bardzo przyzwoita księżna lub bardzo śmieszna. To zależy od artysty, który z bryły marmuru posąg wykuje.
— A! wykręciłeś się zręcznie — zawołał książę. — Otóż ja ci powiem to, czegoś ciekawy, ja spodziewałem się gorzej. Ponieważ raz mam się żenić, nie pytając serca i nie dla siebie, ale dla dynastycznych interesów, to gdyby nie miała pasji nosić tyle łańcuchów i pierścionków, bransoletek i broszek, byłaby wcale znośna. Hrabia jest nieco za głośny i wrzawliwy, ale możeby się ciszej rozczulać nauczył.
Zamilkli obaj, książę się uśmiechnął i ramionami ruszył, Zenon popatrzył badawczo i ze współczuciem, uścisnął jego rękę i odszedł.
Nazajutrz, o białym i jasnym dniu, obie strony bojujące wystąpiły w całym blasku. Panna Alfonsyna wystroiła się jeszcze niesmaczniej, paradniej jeszcze i kosztowniej, a wydała się gorzej, niż wczoraj. Stella, której ubioru prostota odbijała dziwnie od tej elegancji parafjańskiej, piękna była, jak anioł. Panna Antonina wysiliła się także na smakowny strój wiejski, tak że miss Burglife i jej wychowanka zdały się przy nich obywatelkami innego jakiegoś świata. Ale ojciec triumfował, widząc córkę tak wspaniale przybraną, świecącą. Książę Robert stanął mężnie na stanowisku, jakie mu los wyznaczył, zbliżył się do panny i niezbyt natarczywie, lecz z widocznem zajęciem usiłował bliżej ją poznać. Stella mu do tego dopomagała, chociaż Alfonsyna nie była dla niej sympatyczna.
Zeszli się wszyscy razem najprzód na wspólne śniadanie, przy którem szambelana nie było i generał robił honory domu ze Stellą i synowcem; potem przed obiadem wystąpili znowu wszyscy i w całym blasku. Obiad był w wielkiej sali marmoryzowanej podany i przepyszny. Wypito zdrowie gości.
Los czy zręczna kombinacja, rozsadzając mężczyzn i kobiety, zbliżyła księcia Roberta do Alfonsyny, która przerwała dotychczasowe milczenie i opowiadała księciu o Odessie i Podolu. Hrabia był w humorze najszczęśliwszym. Wieczór zszedł na muzyce, rozmowie ożywionej, a Wincentowicz nie dopuścił, aby się obeszło bez fajerwerku nad stawem.
Mościński już nad wieczór napomknął o odjeździe, ale szambelan oświadczył wręcz, iż na wsi gość co najmniej trzy dni przesiedzieć musi, jeśli nie chce gospodarzy obrazić. Nie sprzeciwiano się jakoś i pobyt w Brańsku się przedłużył.
Drugiego dnia wymyślono przejażdżkę do Villety. Tak się zwał domek wiejski w stylu włoskim, wystawiony w lasku o milę przez szambelana, za lepszych jeszcze czasów, opuszczony nieco, ale teraz naprędce wyporządzony. Piękne otaczające go drzewa, widok na dalekie łąki, lasy i wsie, porozrzucane w okolicy, miejsce to czyniły bardzo właściwem do takiej chwilowej wycieczki.
Mężnem sercem książę Robert, nie okazując, czego nie czuł, nie odgrywając komedji miłosnej, był wszakże ciągle na usługach Alfonsyny, co jej pochlebiało. Nagradzała go wzrokiem bardzo obiecującym i ożywiła się pod wieczór do tego stopnia, iż się parę razy roześmiała.
Baczne ojca oko dośledziło pożądanych symptomów i hrabia zacierał ręce w milczeniu, już prawie pewny, że księcia mieć będzie zięciem. Generał, na ten raz dyplomatą się stawszy, potrafił zupełnie ująć miss Burglife, którą prowadził do stołu i ze szczególnemi był dla niej atencjami, tak że Angielka sama pierwsza szepnęła Alfonsynie, uśmiechając się, iż ją podejrzywa o skłonność dla pięknego Roberta. Alfonsyna zarumieniła się mocno, chciała wypierać się i przeczyć, ale wykonała to tak niezręcznie, iż miss Burglife została przy swem przekonaniu.
Trzeci dzień doreszty jakoś spoufalił i zbliżył harmonijnie towarzystwo. Stella poprzyjaźniła się z Alfonsyną, generał z hrabią wszedł w tajemnicze jakieś narady, zaprosiwszy go do siebie na górę. Wszystko szło jak najlepiej, o wyjeździe nie było mowy i złożyło się tak dziwnie, iż książę Robert właśnie miał jechać do Warszawy, a zatem mógł w drodze hrabiemu i hrabiance towarzyszyć. Wszyscy już o staraniu się księcia, o jego zakochaniu i układającym się związku szeptali.
Robert znajdował się prawdziwie heroicznie. Może baczniejsze oko dostrzegłoby w jego postępowaniu rozpaczliwej jakiejś odwagi nienaturalnej, przymuszonego coś i gorączkowego; ale dla Alfonsyny, dla jej ojca, dla miss Burglife, która dom książęcy wielbić zaczęła i pod niebiosa wynosić, było to aż nadto dostateczne. Wprawdzie po każdym dniu takim wysiłku i kłamstwa, książę Robert powracał złamany do swego mieszkania i całe noce chodził niespokojny, rzucając się, burząc, miotając, ale tego nikt ani widział ani się domyślał. Ilekroć brakło mu siły i męstwa, a twarz żółta Alfonsyny odpychała go wstrętem, którego przezwyciężyć nie mógł, spoglądał na siwe włosy ojca i nabierał odwagi do dalszych zalotów, w których aż nadto miał szczęścia.
Jeśli się to zakochaniem nazwać może, co w sercu ciasnem zrodzi fantazja chwilowa, połechtana próżność i ciekawość, można było powiedzieć, iż hrabianka Alfonsyna była zakochana. Robert nie mógł się jej nie podobać. Gdy trzeciego dnia wieczorem, po nowej z generałem naradzie cichej, ojciec przyszedł do córki, aby się z nią rozmówić, za pierwszem słowem wyrzeczonem dostrzegł, iż Alfonsyna wyprzedziła jego tajemne życzenia. Spodziewał się jakiegoś oporu, choćby dla ceremonji, a znalazł przez usta miss Burglife wyrażające się jak najgorętsze uwielbienie dla całego domu i dla księcia Roberta.
— Już niema co się z tem taić, — rzekł stary pocichu — jawna rzecz, że książę Robert się w tobie, moja Alfoniu, zakochał. Generał, który go zna najlepiej, oświadczył mi, że jeszcze go tak zajętym kobietą żadną nie widział, bo dla wszystkich jest zimny. Miałem sobie za obowiązek, moja duszo, szczerze się rozmówić z tobą. Niech mnie Bóg uchowa, ażebym cię zmuszał choćby do najpożądańszego dla mnie związku. Mów szczerze, niepodobna ich uwodzić i dawać nadzieje, jeśli...
Mówiąc to, ojciec niespokojnie się w córkę, zakłopotaną widocznie, wpatrywał; szczęściem dla niej miss Burglife przyszła jej w pomoc.
— Panie hrabio, — przerwała — trudno wymagać od skromnej młodej dziewicy wyznania sentymentu, tak delikatnego, tak lubiącego się ukrywać i taić; ja wszakże, o ile znam kochaną hrabiankę naszą, mogę zaręczyć, że wstrętu do księcia Roberta nie ma, a nawet — uśmiechnęła się — wnoszę, że pewna sympatja istnieje.
Hrabia rzucił się zarumienioną Alfonsynę ściskać i całować, podał szeroką dłoń miss Burglife... czuł się szczęśliwym.
— Więc teraz — dodał cicho, tłumiąc głos — nie pozostaje nic, tylko się bliżej poznać, dać się uczuciu kiełkującemu rozwinąć. Kochana Alfoniu, jakkolwiek, dzięki Bogu, rodzina nasza żadnej starej szlacheckiej i pańskiej nie ustąpi, a genealogowie rozumni wywodzą ją od Pontiusów rzymskich, zawsze książęcy tytuł i imię Brańskich ma blask znakomity. Starzy to, niegdyś udzielni, panujący kniaziowie, co prawda, to prawda. Pójść za księcia Brańskiego jest pięknie, jest bardzo pięknie. Nie powiadam, żeby się o to dobijać, lecz jeśli się składa, odrzucać byłoby grzechem, niedarowanym grzechem. Rzecz jest napięta, potrafiłem sobie pozyskać generała, który mi ręczy, że i ksiądz sufragan projekt poprze. Niema wątpliwości, iż szambelan zezwoli. Trzeba więc żelazo kuć, póki gorące. Książę Robert oświadczył, że, niby dla własnych interesów, jedzie do Warszawy i będzie nam towarzyszył; zgodziłem się na to. Nie będziesz pewnie nic miała przeciw temu.
Alfonsyna spuściła oczy.
— Nie wymagam od ciebie, moja Alfoniu, wyznań, wiem, że to dla twych uczuć delikatnych rzecz przykra nawet przed ojcem się wynurzać, rozumiem milczenie.
To mówiąc, ściskał ją znowu i całował po rękach.
— Księżna Alfonsyna z hrabiów Mościńskich Brańska! Do kroć sto... przepraszam... jak to brzmi! jak to brzmi! Wymagają wszakże światowe formy przyzwoitości, aby staranie, oświadczenie, cały ten ceremonjał ze wszelkiemi regułami się odbywał. Ja zresztą dopilnuję tego. Będziesz szczęśliwa! Robert jest młodzieńcem wielkich przymiotów, prawdziwy książę! Spojrzeć nań! Co za godność w postawie, jakie rysy, jakie ruchy! Para z was będzie cudowna. Ale, sza! sza! i, jakbyśmy o niczem w świecie nie wiedzieli i niczego się w świecie nie dorozumiewali.
Pocałował córkę milczący raz jeszcze, miss Burglife rękę uścisnął i wymknął się uszczęśliwiony.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Pomiędzy miasteczkiem a rezydencją książęcą długa ulica prawie cała ostawiona była wlewo i wprawo dworkami z ogrodami i ogródkami, należącemi do rezydentów, sług starych, gracjalistów i czynnych urzędników gospodarskich. Gruntów była taka obfitość, iż każdemu można było wydzielić dosyć dużo, lasu nie brakło, budować się było łatwo, naostatek starzy książęta szli w tem za tradycją, która wiązała sługi z panami nierozerwanemi węzłami wzajemnej wdzięczności. Dworki były i mniejsze, i większe, i wcale pokaźne nawet, a że gracjaliści mieli też grunta, przy niektórych stały w pewnem oddaleniu całe zabudowania gospodarskie.
Z pomiędzy nich najstarszy, najlichszy, niemal do włościańskiej chaty podobny, wcisnął się przed laty jeszcze pod sam prawie ogród pałacowy. Mieszkał w nim niegdyś ogrodnik, człek bezżenny, który długie lata sparaliżowany tu przeżył, a że nie zostawił po sobie rodziny, dworek jakiś czas był niezajęty i miano go nawet znieść, gdy zjawił się nań osobliwszy dzierżawca. Zgłosił się on do pana Gozdowskiego, oświadczając, iż jest bardzo ubogi, że żyje z rzemiosła tokarskiego, że mu o przytułek trudno i że uważałby za dobrodziejstwo, gdyby mu tę chatę pustą wydzierżawiono.
Prośba była tak dziwna, dworek tak biedny, człowiek tak nikomu nieznany, iż pan Gozdowski zrazu odmówił zupełnie. Było nawet uwłaczającem, według niego, godności książęcej, ażeby nędzną taką lepiankę za kilkadziesiąt złotych mieli wypuszczać. Koniec końców, tokarz tak dokuczał, piszczał, naprzykrzał się panu Gozdowskiemu, iż ten znudzony na zajęcie chaty dozwolił. Chciał ją nawet dać darmo, lecz kontrahent tego nie przyjął i czynsz natychmiast zapłacił.
Przybyły, którego na miejscu nikt nie znał, świadczył się sługami księdza sufragana, iż zamieszkiwał wprzód w miasteczku, niedaleko od sufraganji, i tokarstwem się trudnił; wystarczało to za legitymację. Nazwisko zapisano do ksiąg: Marcin Jałowcza.
Marcin, niemłody człowiek, kościsty, chudy, dość słusznego wzrostu, ogorzały, z zapuszczoną brodą i wąsami siwemi, z czupryną obfitą, wyglądał tak jakoś strasznie i niemiło, iż zrazu wszyscy od niego stronili i naganiali Gozdowskiemu, że mu tę chatę dał. Obawiano się w nim jakiegoś rozbójnika lub złodzieja. Uprzedzenia te jednak ustąpiły wprędce, najprzód dlatego, że nikt nad niego goręcej i regularniej w kaplicy zamkowej się nie modlił, a potem, iż nikt usłużniejszy i bardziej dla wszystkich przyjacielski być nie mógł. Pomagał, służył, nastręczał się do różnych robót i posyłek, nawet bez żadnego wynagrodzenia, wszystkim we dworze. Wódki ani do ust nie brał. Tak stateczny i trzeźwy, a niezmiernie pracowity człek nie mógł sobie wprędce nie pozyskać ludzi. Wprawdzie było w nim coś zagadkowego, bo tokarni nie miał; tokarstwem się nie trudnił, na oko był bezczynny, ale żył przecie, choć ubogo, nikogo o nic nie prosząc. Widywano go dłubiącego różne drobne sprzęciki z drzewa kozikiem, a niewiadomo było, gdzie je mógł sprzedawać.
Powoli przyzwyczaili się wszyscy do Jałowczy. Odkrywano w nim coraz nowe przymioty. Czytać i pisać umiał bardzo porządnie, a z opowiadań wnosząc, domyślano się, że wiele po świecie bywać musiał. Jak mu tam z jego rzemiosłem niegdyś szło, o tem nikt nie wiedział; to pewna, że oprócz niego bardzo wiele innych rzeczy robił i znał, i nie było prawie rękodzielnictwa, do któregoby nie był zdatny. W ogrodzie mógł bardzo dobrze zastąpić ogrodnika, dawał rady mularzom, zręcznie władał toporem przy ciesielce, znał się na gospodarstwie, grał na skrzypcach, służył do mszy, powoził czterema końmi, jak najlepszy woźnica, — słowem, do czego było go użyć, przydał się wybornie. A stawał do każdej nowej roboty ochoczo i, byleby niedługo trwała, doskonale się z niej wywiązywał. Pomimo swojej powierzchowności odrażającej, umiał się tak przypodobać, rozgadać, przymilić, że w przeciągu krótkiego czasu nikt się bez niego we dworze obejść nie potrafił.
Zachorował oficjalista, brano Jałowczę, trzeba było prędko rachunki przepisać, proszono go za stół; stawał jako dozorca, jeździł jako posłaniec, wkręcił się wszędzie, i na polowanie, i z księdzem Serafinem na ryby, i do kancelarji pana Gozdowskiego. Chciano mu dać jakie stałe zajęcie przy folwarku, ale tego odmówił, bo to w nim właśnie osobliwszego było, że choć gorliwie się brał do każdej rzeczy, nigdzie długo nie wytrwał. Pierwszego dnia był doskonały, drugiego dobry, trzeciego znośny, czwartego już się opuszczał, a potem i nie przyszedł. Człek był stateczny, ano, taki dziwak. Przytem kilka razy na tydzień zamykał się w chacie i nie było go widać, potem szedł do miasteczka, a wróciwszy, rozpoczynał dawne życie.
Zapoznawszy się we dworze i wałęsając się od kąta do kąta, a lubiąc gawędę, Jałowcza tak doskonale o wszystkiem, co się działo w Brańsku, wiedział, a tak miał oko otwarte, iż nikt lepiej nie mógł zdać sprawy ze wszystkich czynności i najmniejszych przygód. Ubierał się ubogo, niebardzo schludnie, niepozorny był, a z pisania wnosząc, i z mowy, i z ministrantury, można było sądzić, iż pewnie szkoły skończył i w lepszym niegdyś stanie znajdować się musiał. Nikogo to wszakże nie obchodziło: posługiwano się nim, lubiono go i zostawiano w spokoju.
Dworek, w którym mieszkał Jałowcza, stał nad samą drogą, którą panu Zenonowi trzeba było jechać od ojca do pałacu. W tych dniach, gdy państwo Mościńscy przybyli, Zenon odbywał codzień przejażdżkę tę konno lub wózkiem, służąc po całych dniach księciu Robertowi. Zwykle jednak odjeżdżał na noc do siebie.
Trzeciego dnia właśnie około północy wracał tędy, gdy mu cygaro zagasło i postrzegł, że zapałek z sobą nie ma. W oknie dworku świeciło się jeszcze. Pan Zenon znał Jałowczę z widzenia, postanowił przeto wnijść, ażeby cygaro zapalić. Koń był wyuczony stać i na pana czekać, choćby godziny całe. Zarzucił mu więc uzdę na szyję pan Zenon i, zbliżywszy się do drzwi, a znalazłszy je otwarte, wszedł do dworku.
W sieni było ciemno, zaledwie mógł wnijście namacać, wreszcie jednak otworzył i znalazł się we wnętrzu ubogiego mieszkania. Na stoliku paliła się nie świeczka łojowa z miasteczka, ale stara lampka z olejem, pokryta daszkiem; kilka arkuszy papieru zapisanego walało się po stole, kałamarz i pióra świeżo porzucone przy nich. Odsunięty stołek świadczył, że gospodarz tylko co odszedł od roboty.
Przypatrując się baczniej dokoła, Zenon postrzegł na tapczanie wyciągniętego Jałowczę, który głębokim snem usnął, zapomniawszy znać zgasić światło i drzwi zaryglować. Otwarcie ich i hałas wchodzącego nie zbudziły go. Żurba postanowił u lampy zapalić cygaro i odejść, lecz mimowolnie oko jego padło na zapisane arkusze papieru i przylgnęło do nich.
Zastanowiło go nietylko pisanie bardzo wprawne, lecz kilka wyrazów pochwyconych, świadczących, że pisał to nie tak prosty człek, jak się Jałowcza wydawał. Na jednym arkuszu stała świeża data, jakby dziennika, utrzymywanego przez tego osobliwszego pustelnika, a poniżej Zenon wyczytał, niechcący prawie:
„Książęta Brańscy sprowadzili tu hrabiego Mościńskiego z córką, w nadziei zaswatania księcia Roberta z tą dziedziczką wielkiej fortuny. Intryga bardzo zręcznie, a niewiadomo przez kogo osnuta, do której wpływać musiał ksiądz sufragan, grozi zupełnem powodzeniem“.
Zenon, przeczytawszy to, stanął jak osłupiały. Co ten dziennik miał znaczyć? Właściwie nie godziło mu się go czytać, to prawda, lecz wyglądało to jakby na szpiegowski raport o książętach Brańskich. W jednej chwili cała zagadkowość postaci Jałowczy przyszła mu na myśl.
Nie wiedział jeszcze, co począć i rozmyślał, gdy od strony łoża dało się słyszeć westchnienie, jakby poprzedzające przebudzenie. Jałowcza przewrócił się na łożu.
Zenon tymczasem uznał najwłaściwszem wymknąć się co najprędzej, nie będąc postrzeżonym, a nazajutrz obmyślić środki rozciągnięcia nadzoru nad Jałowczą. Koń stał przed gankiem. Siadł nań co najprędzej, ale, zamiast do domu, pojechał do Gozdowskiego, który zwykle pijał jeszcze zieloną herbatę, wróciwszy z pałacu, i dopiero spać się kładł po niej. Jakoż zastał szanownego plenipotenta w wygodnym szlafroku, z filiżaneczką nektaru i cygarem, przechadzającego się po pokoju w najróżowszym humorze. Zdziwił się niezmiernie odwiedzinom spóźnionym.
— Przepraszam najmocniej pana, ale ponieważ nie śpisz jeszcze, pozwolisz mi zadać sobie pytań parę — rzekł, wchodząc, Zenon.
— Napije się pan herbaty? Zielona i przedziwna, leciuchna, tak jak ją Chińczycy piją — rzekł Gozdowski. — W tych dniach, widzi pan, jemy okrutnie wiele i bardzo smacznych rzeczy, a nic tak nie przetrawia, jak lekka, gorąca herbata zielona.
Zenon uśmiechnął się z tej troskliwości o zdrowie szanownego Gozdowskiego.
— Powiedz mi pan, — przerwał — skąd to się wziął i co to za jeden ten Jałowcza?

— Hę? Jałowcza? ten w dworku pod ogrodem? — rozśmiał się Gozdowski. — Ah, to sobie dobre biedne człeczysko. Od kilku lat zarabia tu na życie, jak może. A cóż pan ma do niego?
— Nic, — rzekł Zenon — ale... ale chciałbym wiedzieć, co to też za człowiek? kto? skąd?
— Czy co przewinił, uchowaj Boże? — podchwycił Gozdowski. — To go zaraz jutro wyrzucić każę.
— Nie, ale miałem osobliwsze zdarzenie przed chwilą — kończył Zenon. — Wszedłem cygaro zapalić do jego chaty, znalazłem go śpiącego na tapczanie, a na stoliku zapisane arkusze, jakgdyby szczegółowy dziennik o Brańsku, jakby jaki raport tajny o nas wszystkich. Rzuciłem tylko okiem na nie, coś mi się to podejrzanem wydaje.
Gozdowski ramionami ruszył.
— At, dziwak! nie ma co robić, to skrobie po papierze. Ale cóż to nam szkodzić może?
— Przyznasz, że z tym dziennikiem porównawszy całe postępowanie tego człowieka, którego tu wszędzie pełno, jakoś to się może wydawać podejrzanem.
— Kochany panie Zenonie, — począł się śmiać Gozdowski — ale cóż tu on u nas wyśledzi? Wszakże nie konspirujemy.
— Nie rozumiesz mnie, — począł Zenon — nie o to mi idzie, ale książęta są w ciężkich interesach, można się zawsze lękać jakichś intryg wierzycieli, czyhających na ich mienie.
Gozdowski wziął się za boki od śmiechu.
— A, panie Zenonie dobrodzieju, — zawołał — to czyste marzenia! My nieprzyjaciół nie mamy. Kto? gdzie? Jałowcza jest poprostu półwarjat i choruje sobie na gryzmołę.
— Ale ten dziennik, którego kilka słów chwyciłem tylko, — rzekł Zenon — był w ten sposób zredagowany, że czuć w nim było niechęć ku książętom.
Gozdowski się oburzył.
— A dlaczegożeś pan go nie zabrał? — zawołał. — Trzeba było wziąć.
— Jakiem prawem? z cudzego domu, wykradać? tegom się dopuścić nie mógł.
— Co tam u takiego w podkomornem siedzącego człowieka podejrzane papiery! A to nie było co robić ceremonji. Ja jutro rano biorę ludzi, osaczam dworek i konfiskuję wszystko.
Zenon popatrzył, zdziwiony tą stanowczością Gozdowskiego.
— Słowo honoru, że to uczynię i gdyby nie noc i nie to, że ludzi teraz nie znajdę, natychmiastbym to spełnił.
— A jeśli to istotnie tylko dziwak i próżniak gryzmolący, ot tak nie wiedząc, co począć?
— No, to mu się odda, co się zabrało i da parę złotych za to, że się nabrał strachu.
Zenon wypił herbatę i, po krótkiej rozmowie pożegnawszy plenipotenta, pojechał do domu. Nazajutrz rano, gdy wracał do Brańska, ciekawość go wzięła zajrzeć do Gozdowskiego. Stał właśnie na ganku, ale pomieszany jakiś i nieswój. Zenon, nie zsiadając z konia, pozdrowił go, a plenipotent dał mu znak, ażeby wszedł z nim do pokoju, bo mu coś ma powiedzieć.
— A wiesz pan co, — odezwał się, zaciągnąwszy do kąta pana Zenona — otóż dziś do dnia, bo byłem niespokojny, napadłem na dworek Jałowczy...
— I cóż?
— Ani Jałowczy, ani papierów już nie było. Drzwi otwarte, chata pusta, a na ścianie przybił jeszcze papier z napisem: „Pomieszkanie letnie do wynajęcia“, jakby na szyderstwo.
Zenon zaciął usta.
— Widzisz pan, moje podejrzenia nie były bez podstawy.
— Ale cóż to może być? — począł Gozdowski. — Znać wczoraj zbudził się, domyślił czegoś, posłyszał, gdyś pan odjeżdżał, a że się czuł nieczystym na sumieniu, nocą drapnął. Posłałem pogoń, ale to się na nic nie zdało. Manatków nie miał wiele, wziął na plecy, poszedł w las i kto go tam złapie! Tyleście go widzieli.
Zamyślili się obaj.
— Co to u licha takiego może być?
— Nie wiem i nie rozumiem, — rzekł Zenon — ale to pewna, że się lękam.
— Mnie się zdaje, że to musiał być warjat, — dodał Gozdowski — ja go zawsze o rodzaj fiksacji posądzałem. Ale nie trzeba o tem mówić nikomu.

Po pięciu dopiero dniach pobytu w Brańsku, szóstego uroczyście żegnani, wysłuchawszy mszy świętej, odprawionej w kaplicy pałacowej na intencję podróżnych, odebrawszy błogosławieństwo, hrabia i hrabianka wyruszyli do Warszawy. Książę Robert towarzyszył im. Wprawdzie w przeciągu tych kilku dni nie było mowy jawnie o żadnych projektach, oprócz między generałem a hrabią — zbliżono się jednak bardzo, zapoznano i obie strony były najpewniejsze, iż małżeństwo do skutku dojść musi.
Pomiędzy młodem państwem stosunek był szczególny. Panna Alfonsyna, raz sobie powiedziawszy, że się zakochała, czyniła z każdym dniem zadziwiające postępy. Książę Robert, jak był pierwszego dnia, takim doostatka pozostał. Zenon żadnego wyznania dobyć z niego nie mógł, lecz, bacznem okiem śledząc, przekonywał się, że, niestety, choć książę grał narzuconą rolę kochanka z wielkiem bohaterstwem, ciężyła mu ona coraz bardziej.
W przeddzień wyjazdu do Warszawy, Zenon zszedł przyjaciela wśród poprzewracanych papierów, w fotelu, zamyślonego rozpaczliwie, tak że wnijścia jego nie słyszał. Na pierwsze słowo wyrzeczone zerwał się przerażony, prawie nieprzytomny.
— Książę się wybierasz w drogę?
— Ja? w drogę? a tak! jadę!
Robert przeleciał parę razy po pokoju, otworzył okno, pociągnął powietrza pełną piersią, tchnął i potarł czoło.
— Zenonie! — zawołał — Zenonie! to trzeba nadludzkiej siły, ażeby dotrwać. Ty nie wiesz... O! to coś okropnego!
— Mości książę — przerwał Zenon, lękając się, aby ich nie posłyszano.
Robert ścisnął jego rękę.
— Masz słuszność, należy wytrwać do końca, — zawołał, śmiejąc się — ani słowa. Tout est pour le mieux, dans le meilleur des mondes. Ja jestem rozpieszczony kapryśnik, niegodziwy syn i brat, przyjaciel niewdzięczny.
Widząc go tak poruszonym, Zenon starał się łagodnemi słowy uśmierzyć ten wybuch.
— Nie bój się, — odparł, uspokajając się, Robert — nie bój się, ja wytrwam do końca. Ale się nie powinieneś dziwować chwilom dzikiego takiego szału; jeszczem się z położeniem mojem nie oswoił.
Przed samym wyjazdem, późno w noc, książę Norbert kazał syna wezwać do siebie.
Widzieliśmy dotąd zdala tylko tę patrjarchalną postać głowy domu.
Szambelan był pozostałością XVIII w., którą los przesadził w epokę nową, a szczególne okoliczności oszczędziły jej walki i cierpienia, z powodu zmian zaszłych dokoła, po większej części dla niej zakrytych. Zepsucie wieku nie tknęło tego człowieka, który, urodziwszy się w chwili rozproszenia barszczan, wychowany w tradycjonalnych ideach starych, dorastający przy królewskim dworze, po abdykacji Stanisława Augusta zamknął się na wsi i mógł, szanowany przez całą rodzinę, pozostać nietkniętym, nieświadomym zmian, złomkiem jakimś przeszłości i archeologicznym zabytkiem. Dostojeństwo głowy rodziny nosił książę Norbert jak rodzaj kapłaństwa, a w rzeczach, tyczących się rodu i familji, nie dopuszczał nikomu, nawet księdzu sufraganowi, którego wielce szanował, wyrokować i stanowić. Od niego radę tylko przyjmował, generała uważał za subordynowanego sobie i niemal za lekkomyślnego młokosa, mimo jego lat siedemdziesięciu.
Utrzymanie powagi, blasku i znaczenia domu było największą jego troską. Co się tyczy materjalnych podstaw bytu familji, o tych staranie zdawał na wierne sługi, wcale się o szczegóły nie troszcząc. Głęboką mając wiarę w jakieś posłannictwo stanu, do którego się liczył, i pojedyńczych członków jego, był pewien, że rzeczą jest Opatrzności starać się o zachowanie narzędzi, któremi się posługiwała. Nie przypuszczał nawet, aby książęta Brańscy upaść, lub choćby zachwiać się mogli.
Cały też nieszczęśliwy przebieg ich interesów, który co chwila stawał się groźniejszy, był mu zupełnie obcy. Nie mówiono mu o tem, nie chcąc martwić napróżno starego, on zaś z tem, co sobie do rozporządzenia zostawił, rządził się tak, jakgdyby zawsze jeszcze Brańscy należeli do najmożniejszych rodzin w kraju.
Nie można mu się było ani sprzeciwiać, ani wyperswadować, że mogło być inaczej. Często też w tem szczęśliwem zaślepieniu wydawał śmiało asygnacje do kasy, czynił podarunki, rozporządzał sumami, których dostarczyć nie było można. Generał, sufragan, Gozdowski wysilali się na to, żeby jak najzręczniej ukryć przed nim stan rzeczywisty interesów. Zaledwie w ostatnich czasach dał się przekonać, iż skutkiem ogólnych w kraju zaszłych zmian przychody się zmniejszyły i interesa utrudniły.
O grożącem niebezpieczeństwie nie miał ani pojęcia. Wszystko też, co go otaczało, trwając dotąd bez zmiany, utwierdzało go w przekonaniu, iż Brańscy świetnie stoją. Mówił o dobrach i dochodach z najgłębszem przekonaniem, iż pierwsze są źródłem niewyczerpanem, a drugie starczą na wszelkie fantazje wszystkich członków rodziny.
Z tych złudzeń pocóż go było wyrywać? Któżby miał odwagę osiemdziesięcioletniego starca uderzyć jak piorunem, odsłaniając przed nim nagą i straszną rzeczywistość, która przyszła stopniami, niepostrzeżona, a dziś na nią chyba cud mógł być ratunkiem? Szambelan niewidzialnemi ofiarami familji mógł pozostać przy wszystkich swych dawnych nawyknieniach. Odstępując synowi dóbr i zrzekając się nań Brańska, wymówił sobie stary tysiąc czerwonych złotych, które za bagatelną rzecz uważał, mając za wielką ofiarę ze swej strony, iż się niemi zaspokoił. Oprócz tego zawarował sobie utrzymanie, do jakiego przywykł, sześć koni do karety, a cztery do powozu, i mnóstwo innych wygódek kosztownych. Nie wiedział, że tysiąc czerwonych złotych owe płacono zawsze prawie z pieniędzy gdzieś pożyczanych, i szafował niemi po staremu, obdarzając sługi i wiernych klientów.
Szambelan podobny był do ślepego, przed którym ukrywają straty, bo ich dostrzec nie może. Często bardzo gniewał się na skąpstwo i oszczędność syna, na zaniedbanie pewnych okazałych występów tradycjonalnych, do których, według niego, imię i położenie obowiązywało. Generał tłumaczył to, jak umiał.
Pokoje, które zajmował książę Norbert, urządzone były z wielkim przepychem. Gromadziło się w nich, co dom miał najkosztowniejszego. Służba osobista księcia była liczna, dobrana i zawsze czuwać obowiązana. Książę Norbert nie rozumiał tego, by mu na czem mogło zbywać, a w razie braku, gniewał się na zaniedbanie, na opieszałość, nie przypuszczając niedostatku.
Dzień i tryb życia był jak najdrobnostkowiej programem niezmiennym objęty. Książę, nie mogąc spać, budził się zwykle o siódmej i dzwonił na dyżurnego sługę, który ubrany spędzał noc w krześle w przedpokoju. Wnoszono świecę, jeśli zimą mrok był, książę wstawał, wdziewał ranne ubranie i klękał do modlitwy. Punkt w chwili, gdy się ona kończyła, wnoszono kawę z biszkoptami. Po kawie czytał książę dzienniki, a następnie przyjmował członków familji, syna, córkę, generała.
Godzinę przed obiadem zajmowała korespondencja, do której trzymany był sekretarz. Obowiązkiem jego było dyktowane listy wygotowywać do podpisu i wciągać treść ich lub całość do księgi na to przygotowanej. Na obiad wychodził książę Norbert do sali jadalnej, lub jadał go u siebie. W takim razie zawsze kogoś dla towarzystwa zapraszał, gdyż jadać sam nie lubił.
Po obiedzie i kawie stary lubił grać parę partyj bilardu z panem Burskim lub księdzem Serafinem, albo z jednym z gości. W lecie przechadzka po ogrodzie, zimą słuchanie czytania głośnego, które sekretarz miał sobie powierzone, zajmowało czas do herbaty i wieczerzy.
O godzinie dziesiątej następowało uroczyste „dobranoc“ i książę usuwał się do swych pokojów, gdzie pomodliwszy się jeszcze, próbował spać. W razie gdy to się nie udało, wołano sekretarza, który czytał, dopóki książę nie usnął.
Tryb ten życia o niewiele się zmieniał w niedziele i święta uroczyste. Niektóre tylko z nich obchodził książę ze szczególnemi praktykami w kaplicy lub kościele parafjalnym, w którym zjawiał się kilka razy do roku. Naówczas noszono go tam w staroświeckiej rzeźbionej lektyce i sadzano w loży oszklonej i ogrzanej. Boże Narodzenie, Zapusty, Wielkanoc, Zielone Święta, imieniny wszystkie musiały być obchodzone z wielką wystawą; szambelan nie dopuszczał, ażeby się to na włos zmienić miało.
Całe, najdalsze sąsiedztwo zjeżdżało się na przepyszne święcone, w ostatni wtorek, bądź co bądź, był bal, na św. Norberta piramidy cukrowe i stół na sto osób.
Z tysiąca owych dukatów, które niezawsze wydawał książę szambelan, odprawiał co lat kilka podróż do Karlsbadu. Naówczas szła z nim sześciokonna kareta, czterokonny kocz i furgon, jechała służba i podróżowało się prawdziwie po książęcemu, a tymczasem w domu brakło nieraz pierwszych niemal potrzeb do życia. Chwytano u Żydów, długi się mnożyły, a procenta lichwiarskie rosły.
Godzina, w której książę Robert został do ojca wezwany, nadawała temu posłuchaniu znaczenie wielkie, wyjątkowe. Kamerdyner przyszedł do niego i oznajmił, że książę oczekuje w swoim gabinecie; książę Robert pośpieszył. Zastał ojca w istocie w fotelu i ubraniu wieczornem, siedzącego z wielką powagą i zdającego się go niecierpliwie wyglądać. Po ucałowaniu ręki, ojciec wskazał panu rotmistrzowi (tak go nazywał często) krzesło naprzeciw siebie. Wprzódy jeszcze kamerdynerowi wydane zostały rozkazy, ażeby służbę pooddalał.
— Siadaj, rotmistrzu, — rzekł ojciec — mamy z sobą do pomówienia. Nie chciałem, byś się wybrał w podróż, bez porozumienia ze mną co do dalszego postępowania. W ostatnich dniach zaszły pewne okoliczności, które mogą za sobą następstwa ważne pociągnąć. Przybycie tego poczciwego Mościńskiego z córką, zawiązane stosunki, wzajemnie uczuta właściwość ściślejszego zbliżenia naszych rodzin wkładają na mnie obowiązek otwartego pomówienia z tobą. Mówiono mi, iż ci się Alfonsyna podobała? jakże?
Książę Robert spuścił oczy.
— Jeżeli z innych względów zdawać się będzie ojcu małżeństwo to właściwe, nic nie mam przeciwko temu.
C’est bien dit, — odezwał się stary, grając palcami po złotej tabakierce — jest to posłuszeństwo synowskie; ale jakże tam z sercem?
Robert, nie chcąc ani kłamać, ani się przyznać do prawdy, nie odpowiedział nic; można to sobie było tłumaczyć, jak się podobało. Książę stary popatrzył na syna i mówił dalej:
— Jedziesz z hrabią do Warszawy, to bardzo dobrze, pochwalam tę myśl. Żyjemy w czasach, w których o stosowne dla nas związki trudno; wiele familij zubożało, nie każdemu udało się, jak nam, utrzymać przy dawnem mieniu. Mościński zebrał znaczną fortunę, panna dobrze wychowana, poważna, rozumna; jest to ożenienie się, jeśli nie takie, o jakiem byłbym marzył dla ciebie, to przynajmniej bardzo przyzwoite. Więc jedziesz? — dorzucił stary — to dobrze. Zwrócić chciałem uwagę twoją, bo często widzę lekceważenie pewne zewnętrznych form, moje serce, iż należy przystąpić, jak Brańskiemu przystoi. Należy wziąć z sobą najmniej tysiąc czerwonych złotych, karetkę, najlepszych koni cztery, dwóch służących co najmniej, furgon dla ludzi, a w Warszawie przodem posłać, aby najęto apartament odpowiedni.
Robert nie przerywał. Dziwnie mu brzmiały wyrazy ojca, bo był zmuszony pożyczyć u generała i Zenona trochę pieniędzy, jakich podróż ta wymagała, a zamarzyć nawet nie było podobna, by ją z przepychem nakazanym przez szambelana odbywać.
— Zauważyłem to w tobie, kochany rotmistrzu, — mówił dalej książę — iż jesteś nazbyt często oszczędny i upodobania masz zbyt proste. Nie jestem ja za niepotrzebną rozrzutnością i przepychem przesadzonym: lecz, noblesse oblige, jak cię widzą, tak cię piszą. Po zdaniu mem interesów wszystkich na ciebie, stałeś się niejako głową i reprezentantem rodziny, masz obowiązki; książę Brański nie może się pokazać, jak pierwszy lepszy na świecie, il derogerait. Proszę cię, abyś o tem pamiętał, bardzo proszę.
Książę Robert i na to jeszcze nie wiedział, co odpowiedzieć: skłonił głowę. Stary wziął mu za dobre to pełne uszanowania milczenie i posłuszeństwo.
— A teraz — rzekł — jeszcze jedna prośba do waćpana. Jeśliby już rzeczy skłaniały się ku małżeństwu, jeśliby nastąpiło oświadczenie, na które daję ewentualne przyzwolenie moje, wypadnie mi podarek jakiś uczynić przyszłej synowej. Z klejnotów familijnych nie mamy nic stosownego i mało nam ich pozostało, a główne należą do księżniczki Stelli; trzeba więc kupić jakiś kanak lub diadem, lub co teraz noszą, co najmniej wartości tysiąca czerwonych złotych. Szczęściem, udało mi się oszczędzać potrosze z mojej pensyjki i będę tę sumę miał w gotówce. Proszę jednak nie obracać jej na ten cel, ani na żaden inny, chybaby rzeczy przychodziły do skutku.
To mówiąc, książę zielony woreczek z dukatami podsunął synowi, który go w rękę pocałował. Pomyślał, biorąc je, jakby się dobrze przydały na opędzenie jednego z tych pilnych i gryzących długów, którym się obronić nie było podobna; ale ojciec ani mógł nawet wiedzieć o nich.
Po chwili milczenia, szambelan wyciągnął ręce i, ująwszy głowę syna schyloną, przycisnął ją, całując, do piersi. Łzy stanęły mu w oczach.
— Mój drogi Robercie, — dodał głosem drżącym — jedziesz... losy twe i przyszłość rozstrzygnąć się mogą, niechże ci po staremu błogosławieństwo ojca towarzyszy, niech Bóg Abrahamów i Jakóbów da ci szczęście, na jakie zasłużyłeś. Byłeś zawsze dobrem, czułem, posłusznem i zacnem dziecięciem, nosiłeś imię poczciwe, które po wielkich przodkach wziąłeś w spadku, umiejąc szanować drogą puściznę. Bądź więc błogosławiony, niech Bóg zleje na ciebie wszystkie te dary, jakich serce starego ojca ci życzy. Idź, z Bogiem i w imię Boże, zawsze drogą prawą a świętą, na której znajdziesz ślady stóp przodków naszych. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, w drogę pokoju i szczęśliwości!
Starzec mówił to z dziwną powagą i namaszczeniem; mimowolnie Robert ukląkł przed nim, łzy z wyschłych rzuciły mu się powiek, ucałował drżące ręce. Popłakali się obaj.
— Niech Bóg błogosławi! — dodał stary za odchodzącym. — A pisz mi, co się stanie. Wolę Bożą w tem widzę, nie trzeba się jej opierać. Dobijaj, mój Robercie; umrę spokojniejszy, widząc cię szczęśliwym.

Książę Robert, wzruszony i pomieszany, powrócił do swojego mieszkania i stał chwilę jak odurzony, nie mogąc myśli zebrać, gdy za sobą głos generała usłyszał.
— Zapalże świecę, dlaczego u ciebie ciemno, co to jest?
— Powracam od ojca — odezwał się Robert.
— A ja chcę z tobą pomówić, — wtrącił generał — jutro jedziesz...
Światło zabłysło, książę Hugon spojrzał na twarz synowca i przeląkł się jej bladości.
— Co ci jest?
— Wzruszyła mnie rozmowa i błogosławieństwo ojcowskie — rzekł książę Robert.
— To dobrze, tak być powinno, — dodał Hugon — ja ci jednak calmans przynoszę, bo mi się zdaje, że przychodzę z dosyć dobrą nowiną. Mówiłem poufnie z tym poczciwym Mościńskim. Jemu się nieborakowi zdaje, że mnie schwycił, bo tak pragnął tego małżeństwa od pierwszej chwili, jak my go pożądać mogliśmy. Panna się w tobie kocha, ojciec z całych sił żąda tego połączenia, wszystko się składa dla kochanego benjaminka naszego jak najpożądaniej. A w dodatku, oto ksiądz sufragan gdzieś się biedaczysko zapożyczył i przysyła ci sto dukatów jeszcze na podróż, abyś skąpić nie potrzebował.
Robert stał jakoś, nie mogąc się temi wszystkiemi dobremi wiadomościami rozweselić; generał popatrzył nań i sposępniał.
— No, i cóż ty na to?
— Wszystko jak najlepiej idzie — rzekł chłodno Robert.
— Nie wydajesz mi się jednak szczęśliwym.
Młody książę zmilczał.
— Żal mi cię, hm, szczerze; ale, kochany Robercie, — dodał, zniżając głos — trzeba się poddać przeznaczeniu et faire bonne mine au mauvais jeu. Gra zresztą tak bardzo zła nie jest, ale ty, kochanie moje, ja się na tem znam, masz jakiś stary ciężar na sercu. Kto go nie miał? Nawet ja, zakonnik siedemdziesiątletni, łysy, siwy, wzdycham jeszcze do marzeń młodzieńczych. Trzeba umieć wesoło znosić te nagniotki przeszłości. Panna młoda, bogata, dobrze wychowana, ojciec jak sztuka mięsa kruchy, nie można od losu więcej wymagać. Nawet tę kościstą Angielkę potrafiliśmy zmiękczyć i uczynić nam przyjazną.
— Ja też się nie skarżę na nic — rzekł Robert.
— A jednak, — wtrącił generał — ale, niech cię Bóg błogosławi i... dobranoc.
Książę Hugon ucałował synowca i wyszedł.
Robert rzucił się w krzesło przed stolikiem i zadumał. Walczył z sobą widocznie jeszcze. Nagle otworzył szufladę, oburącz wyjął z niej stos papierów i zaniósł go do komina, wydobył wszystkie świstki, które tam jeszcze pozostały, rzucając je na całopalenie. Na dnie ostatni leżał portret kobiety; w czarnych ramach hebanowych, uśmiechała mu się twarz jej młoda, wesoła nadziejami, szczęściem, wdziękiem kwiatu wiosennego; wlepił w nie oczy, jakby patrzył raz ostatni i żegnał z marzeń życia ostatnie; ręce mu drżały, jakby się wahał, czy go do ust i piersi przycisnąć, czy rzucić na stos przygotowany. Siedział tak, zdrętwiały napół, długo, ale odwagi w chwili stanowczej zabrakło.
— Dlaczegóżbym miał go zniszczyć? — rzekł w duchu. — Ona sama go zabiła we mnie; to cień i widmo tego, co już nie istnieje, to tylko zimna historja przeszłości i kamień na grobowcu.
Wstał, ukląkł, począł znowu zbierać rozproszone listy i układać je nazad do biura. Nad niektóremi z nich, trzymając je przed sobą, zatrzymywał się, czytał i po twarzy chodziły mu wrażenia, odrodzone wspomnieniami.
— Poco mam palić je? To suche liście z drzewa, które się komu innemu zieleni; niech leżą i świadczą, żem był, lub sądził się choć godzinę w życiu szczęśliwym. Wszystko to grobowe szmaty!
I powróciły znowu skazane na stos do stolika. Robert rzucił w niego portret i zamknął.
Nazajutrz rano po nabożeństwie powozy ruszyły z przed ganku pałacowego, na którym stali szambelan, generał, Stella i cały dwór brański. Wszyscy odeszli już, a jedna panna Antonina Żurbianka została na ławce, patrząc jeszcze z jakiemiś dziwnemi w oczach łzami. Były one tem dziwniejsze, iż nikt weselszy nie mógł być od panny Antoniny, ani mniej mieć do płaczu powodów. Szelest jakiś daleki rozbudził ją z tego zadumania: otarła prędko powieki, usta się uśmiechnęły, oczy błysnęły, zakręciła się i poleciała.
Ksiądz Serafin z pod krzyża nad drogą żegnał różańcem swoim oddalające się powozy, a Wincentowicz szeptał do Burskiego, stojącego z rękami wtył założonemi:
— Jakkolwiek goście mili i obiadki były smaczne, ale dobrze, że sobie pojechali, bo spokoju nie mieliśmy... Zwierzyny? Skąd im o tej porze jej dostać? Ryby... a tego, a owego, a tu podwieczorek pod dębami, a jutro śniadanie w brzezinie, a to przejażdżka po stawie, a to na grzyby, a to na nie wiedzieć już, co... i wszystko się krupiło na księdzu Serafinie i na mnie; bo asan jesteś do niczego, tylko do gotowej miski.
— Ot! ot! — ozwał się Burski — a małoście się mnie naposyłali?
— A małom się ja sam nalatał? — odpowiedział Wincentowicz — i rąk sobie fajerwerkami napalił, i hrabia mi nawet Bóg zapłać nie powiedział... Jeszcze na tę najpilniejszą porę, nie wiedzieć czego, najlepszy mój pomocnik mi umknął...
— Jaki?
— A Jałowcza! Musiał go Gozdowski nastraszyć, czy sobie sprzykrzył już Brańsk i jednej nocy, nie powiedziawszy nawet: „bywajcie zdrowi“, kopnął się w świat...
— Dawno się tego można było spodziewać, — mruknął Burski — waćpan go lubiłeś, a ja ci powiadam, że to był nieczysty człowiek, On robił, co mu kto kazał, ale to były pokrywki, bo robił też coś, o czem my wszyscy nie wiedzieliśmy...
— Cóż, fałszywą monetę?
— Kat go wie, może.
— Skądże to pan o tem wiesz? — szydersko zapytał Wincentowicz.
— Ja? bo ja milczę, a patrzę, — rzekł spokojnie Burski — i nikt tego nie wie, co ja wiem i o nim, i o innych.
— Naprzykład? — kusił Wincentowicz.
— I tegoście ślepi nie widzieli, że do niego różni ludzie przybywali, z którymi się on zamykał, i tego nie widzieliście, że wszędzie nosa wścibiał, pytał, notował, zapisywał... Razu jednego insperate późno w noc zastałem u niego jakiegoś gościa, z którym papiery przeglądali... Gdym wszedł, jakby ich piorun raził; udałem, że nic nie rozumiem i pozwoliłem im wmówić sobie, że to był kramarz, z którym Jałowcza miał rachunki o te swoje struganiny... anom dobrze widział, że papiery jakieś, nie regestra przepatrywali...
— Tak, i milczałeś, a nie mówiłeś nic, dopiero dziś, po harapie, — krzyknął Wincentowicz — hę?
— Cóżem miał mówić? co? bylibyście mnie mieli za fiksata i śmieli się, jak zawsze...
To mówiąc, Burski, nadąwszy się, poszedł dalej, a Wincentowicz, mocno zadumany, długo jak wkuty w miejscu pozostał.
Gozdowski także zaniepokojony się uczuł historją Jałowczy i nagłem jego zniknięciem. Jakkolwiek ten plenipotent unikał zbytecznej pracy i nie poczuwał się do obowiązku przesadzonej zabiegliwości, na ten raz ciekawość nawet rozbudzona zmusiła go do śledzenia człowieka, który, jak nie wiedzieć skąd zjawił się, tak teraz nie wiedzieć gdzie przepadł, a co najgorzej, nie wiedziano też, co siedząc w tym dworku, porabiał. Gozdowski był tak dotknięty tem, że mu się dał oszukać i dozwolił spokojnie siedzieć na gruncie, iż teraz najściślejsze chciał prowadzić śledztwo co do tego człowieka. Ponieważ Jałowcza odwoływał się do świadectwa dworskich księdza sufragana, że jako tokarz mieszkał w miasteczku, przy pierwszej sposobności plenipotent począł badanie na miejscu, w którem przebywał.
Tu niełatwo było dopytać się o owego mniemanego tokarza. Okazało się, że w istocie przez czas jakiś toczył dla Żydka, ale zarazem zajmował się wielu rzeczami, do tego rzemiosła nie należącemi, mianowicie prośby pisywał i był prawnym doradcą procesujących się, listy redagował tym, co się krzyżem świętym na nich podpisywali... i t. p. Skąd zaś do miasteczka przybył, o tem nikt dokładnie nie wiedział. Postać była zagadkowa i dziwna... jakiś rozbitek, który szukał wypoczynku na lądzie... Przetrząsanie dworku, opuszczonego nagle, nic o nim nauczyć też nie mogło; za piecem tylko i w śmieciach w sieni nagromadzonych znaleziono wielką ilość podartych papierów, które, po rozpoznaniu, odnosiły się wszystkie do interesów książąt Brańskich. Były tam i przybliżone rachunki ich długów, i zaległe procenta, i zbierane wiadomości o dochodach, i od oka spisane inwentarze folwarków, i różne notatki, tyczące gospodarstwa i ruchomości. Pan Gozdowski nie mógł się wydziwić, skąd ten człowiek to wszystko brał i naco mu się to przydać mogło... Raptularze te rzucono w ogień, a zagadka pozostała zagadką.

Życie pana mecenasa Hartknocha, jak wielu jego towarzyszów, dzieliło się na dwie ściśle od siebie odgraniczone części — i w jednym człowieku mieściło się, można powiedzieć, dwóch ludzi całkiem do siebie niepodobnych. Jeden z nich zajmował się pilnie przez pół dnia interesami klientów swoich, bardzo licznych, gdyż Hartknoch uchodził za jednego z najpraktyczniejszych prawników, — drugi, po zamknięciu kancelarji, zabawiał się i czas przepędzał, jak mógł, najprzyjemniej. Kancelarja nawet, znajdująca się przy Miodowej, umyślnie może odłączona była całkowicie od prywatnego mieszkania mecenasa, który zajmował piękny apartament na Krakowskiem. Ludzie, dobrze znający go, utrzymywali nawet, iż miał dwie odrębne fizjognomje, jedną urzędową, chłodną, zamyśloną, poważną, — drugą domową, uprzejmą, wesołą i miłą. Pan mecenas nie był żonaty, lecz dom utrzymywał otwarty, na stopie bardzo świetnej i niemal co wieczora miewał u siebie gości, zebrania, małego wista, wesołą pogadankę, dobrą wieczerzę... Schodzili się doń ludzie, jak on, potrzebujący po pracy wytchnienia i rozrywki, rozprawiano o literaturze, o sztuce, o teatrze zwłaszcza i muzyce, których mecenas był wielkim znawcą i miłośnikiem. Choć się tem nie popisywał, przyznawano mu parę dowcipnych komedyjek, grywanych z powodzeniem w teatrze Rozmaitości, pod półprzezroczystym pseudonimem Twardokostskiego.
Hartknoch należał też do najsurowszych sędziów gry artystów, miał swe krzesło roczne na obu scenach i zajmował się gorąco każdą nowością i każdem debjutem zjawiającego się artysty. Nie poznałby go był, kto po wieczorze, spędzonym na miłej gawędzie w jego domu, nazajutrz rano zaszedł na ulicę Miodową. Tu on był tylko prawnikiem, tylko czynnym obrońcą i doradcą swoich klientów; słowa się odeń dopytać nie było można o tem, co go wczoraj jeszcze najgoręcej zajmowało. Kancelarja, zawsze pełna, przy znacznej liczbie sekretarzy i pomocników zaledwie wydołać mogła napływającym na odgłos jego zręczności i gorliwości pacjentom... Trafiało się nawet, iż ci, co się opóźnili na Miodową, gonili go potem i szukali na Krakowskiem, lecz napróżno. Hartknoch przyjmował grzecznie przybyłych, ale nielitościwie odsyłał ich do kancelarji. Wieczorem za nic w świecie nie byłby dał konsultacji, ani się zajął żadnym interesem.
Pomimo tej surowości, nie zbywało mu na pracy, dochody miał znaczne i wszyscy utrzymywali, że się szybko dorabiał majątku; klient chętnie czekał, byle mu interesu nie odrzucono, byle miał za sobą tak głośnego prawnika.
W prywatnem życiu mecenas był człowiekiem rzadkiej delikatności, a nawet wspaniałości; nie skąpił ani na życie, ani na ofiary, pieniędzmi sypał i nie żałował wcale na to, co mu przyjemność robiło lub zadowalało fantazje artystyczne; — w urzędowem, z chłodem osobliwszym i obojętnością zupełną, podejmował się spraw nawet najmniej przyjemnych a niezawsze czystych. Interes dla niego nie miał strony moralnej, ale był zadaniem, którego wartość stanowiło przezwyciężenie trudności. Chętnie i chciwie chwytał takie, o których inni zrozpaczyli, budziły one jego działalność umysłową — grał jakby partję szachów z przeciwnikami i wysilał wszystką swą wiedzę i zdolności, aby koniecznie zwyciężyć.
Utrzymywał zresztą, iż o uczciwość interesów powinny się troszczyć strony bojujące, których on był tylko narzędziem. Teorji tej wartości rozbierać nie myślimy, to pewna, że jej mecenas ze spokojnem sumieniem używał. Cisnęli się też doń zdesperowani i tacy, których sprawy polegały na jak najzręczniejszych referatach. Prawie bezprzykładnem było, aby Hartknoch kiedy przegrał; jeśli widział, że rzecz była w istocie niemożliwa, naówczas przyjąć sprawy nie chciał. Człowiek był, bądź co bądź, oryginalny, miał własne wyobrażenia, o które sporów nie toczył, ale według nich postępował.
Po powrocie z wycieczki, w ciągu której wstępował do Lublina i zajeżdżał do Brańska, mecenas powrócił do dawnego trybu życia, dał sobie tylko słowo, jak mówił, iż podróży więcej odbywać nie będzie, gdyż w nich traci się zbyt dużo czasu, doznaje trudów wiele, a gra świecy nie warta.
Właśnie w jak najweselszem usposobieniu zasiadano jednego wieczora do herbaty u mecenasa i żwawe toczyły się rozprawy o granej przed dwoma dniami komedji konkursowej, gdy służący wszedł zakłopotany i doniósł panu Hartknochowi, iż jakiś nieznajomy jegomość usilnie się z nim widzieć domaga; nazwiska powiedzieć nie chce, ale prosi niezwłocznie choć o krótkie posłuchanie, o dwa słowa.
Na wypadek takich natrętów miał mecenas osobny gabinet, do którego wnijście było z sieni, tam chwilowo przyjmował ich i odprawiał do kancelarji; nigdy ich jednak nie puszczano do salonu, by swobodnej atmosfery jego oddechem swym nie zatruli. Z wyrazem gniewu prawie pan Hartknoch wstał od stolika i skierował się ku gabinetowi, do którego służący już był wpuścił owego utrapionego, nieproszonego gościa.
— Wracam natychmiast — rzekł do przyjaciół.
W gabinecie paliła się lampa na stoliczku, nieopodal od progu stał w półcieniu nieznajomy jegomość, ze zwitkiem papierów pod pachą. Mecenas na pierwsze spojrzenie poznać go nie mógł.
Był to niskiego wzrostu, zgarbiony trochę mężczyzna już niemłody, ubrany starannie i zdający się do lepszego należeć towarzystwa. Suknie, kapelusz, laska, którą trzymał w ręku, obcisłe rękawiczki pozapinane na guziczki, chustka od nosa, woniejąca Jockey-Clubem, lakierowane buty, przy siwych włosach i pomarszczonej twarzy, trochę dziwnie odbijały. Mecenas zbliżył się doń żywo, wpatrzył baczniej i okrzyk podziwienia z ust mu się wyrwał. Zdawał się oczom swym nie wierzyć, wpatrzył się i zawołał:
— Pan Zembrzyński... byćże to może?
— Ja jestem, ja, tak, tak, — cichutko rzekł, witając się, stary — cicho, proszę pana, cicho! Na chwileczkę, czy mogę się rozmówić? bo interes mam ekstra-pilny...
— Ja, kochany panie, wieczorem i, raz wyszedłszy z kancelarji, żadnym interesem nigdy się nie zajmuję, jest to u mnie prawidłem niezmiennem... Lecz, na miłość Boga, co za metamorfoza!
Zembrzyński ruszył ramionami i śmiać się zaczął stłumionym, suchym śmieszkiem.
— Widzisz, kochany łaskawco, trzeba umieć być tem zawsze, czego okoliczności po nas wymagają. W domu człowiek żyje, jak mu się podoba, wychodząc w świat, musi jak mu najwłaściwiej i najrozumniej. Otóż, widzi kochany łaskawca, wypadło mi się teraz ubrać...
— Byłbym pana nie poznał...
— Hę, w zwierciadle ja sam, powiem panu dobrodziejowi, prawie poznać się nie mogłem, ale tem ci lepiej. Wracając do rzeczy, — dodał — o interesie...
— Ja wieczorem przestaję być mecenasem, tak jak pan, wyjeżdżając z Firlejowszczyzny, zrzucasz stary szlafrok...
— A więc na żaden sposób nie możemy...
— Na żaden sposób.
Zembrzyński westchnął.
— Przyjdź pan jutro do kancelarji przy ulicy Miodowej — rzekł mecenas.
— Do kancelarji nie mogę!
— Uczynię dla was wyjątek, przyjmę w domu, jeśli chcecie, ale jutro rano...
Zembrzyński westchnął znowu.
— Nieodwołalny to wyrok? — spytał.
— Prawo tak chce! — śmiejąc się, dodał grzecznie Hartknoch; — szanując inne prawa, musimy i te, któreśmy sobie sami nadali, ściśle wypełniać, przepraszam pana...
— A, to ja przepraszam! zatem jutro, o ósmej tu.
Mecenas się skłonił i wychodzącego przeprowadził do drzwi. Z przedpokoju słychać było wrzawliwą rozmowę w salonie. Hartknoch powrócił doń zamyślony. Napróżno go się dopytywano, dlaczego tak sposępniał, nie powiedział nic, a po chwili rozmowa rozchmurzyła mu czoło. Rozprawiano przy herbacie o wszystkiem, co było dnia ubiegłego pokarmem: o ludziach, o plotkach, o przybyłych do Warszawy, o składających się małżeństwach i rozkładających się stadłach... Wesołość była znów powszechna.
— Jeżeliście wczoraj nie widzieli loży w Wielkim teatrze, która wszystkich oczy zwracała, — rzekł do mecenasa ktoś z jego poufałych przyjaciół — to żałujcie... bo było zaprawdę na co patrzyć... Dla wtajemniczonych odegrał się między widzami ciekawszy może dramat w lożach, niżeli na scenie.
— Cóż to było? co? — zawołano ze wszystkich stron.
Opowiadającym był niemłody już człowiek, jeden z tych warszawiaków czystej krwi, którzy nie oddalają się nigdy prawie od miasta na Wolę, Mokotów i Pragę, człowiek, który od lat dwudziestu nie bywał chyba na kilka godzin na jarmarku w Łowiczu. Znał on tutejsze domy, ich stosunki i najtajniejsze historje buduarów, które zresztą tajemnicą nie są, chyba na dni kilka i dla tych, co o nich wiedzieć nie chcą. Stary kawaler, ale udający złotego młodzika, zajmował się szczególniej kolporterstwem plotek i to mu dawało wyborne obiady bezpłatne, doskonałe wieczerze, a bardzo przyjemne herbaty.
Znano go powszechnie pod nieprawdziwem nazwiskiem, przez kogoś mu nadanem, a wybornie doń przylgłem — Kryszpina.
— Kryszpinie, kochanie, — uszy i serca otwarte na twą powieść czekają. Szecherezado najmilsza... cisza panuje! mów!...
— Mówić nie odmawiam, — odchrząknąwszy, ozwał się Kryszpin — lecz upokarza mnie wasza nieświadomość rzeczy powszechnie znanych i indyferentyzm na najważniejsze wypadki, któregobyście się sromać powinni.
— Srom nasze lica okrywa! — zawołano. — Ale mów, nieznośny Kryszpinie.
— Poczynam, za co mi wdzięczni być macie, bez przemowy — rzekł powołany. — Rzecz się tak miała... Grano Fredry „Damy i huzary“, publiczność była wyjątkowo świetna i liczna. Czy ją przypisać należy genjuszowi Fredry, czy deszczykowi, który, kropiąc zaspany, przechadzek nie dopuszczał — zostawiam to sądowi światłych moich słuchaczów... W początku pierwszego aktu otworzyła się loża pierwszego piętra i nieznana rodzina jakaś z prowincji zainstalowała się w niej tak hałaśliwie, że kilka razy syknąć na nią musiano. Tym sposobem zwróciła ona na siebie wzrok publiczności, lecz raz tam padłszy, oczy się już od szanownej rodziny, zajmującej lożę, oderwać nie mogły. Wiecie czcigodni słuchacze, jak warszawiak wybredny ma smak, jak przedziwne poczucie piękna, jakim węchem niezrównanym umie rozeznać zwierzynę od swojskiego drobiu... przepraszam... zwierzyną nazywam z lasów i błot wiejskich przybyłe istoty naiwne, cyranki, gęsi, bekasy i czaple, które w czasie jarmarków na wełnę i karnawału niekiedy przelotnie nas nawiedzają. Loża zajęta była przez tego rodzaju istoty. Siedział w niej otyły mężczyzna z orderem na szyi, rad z siebie, utuczony, z twarzą promieniejącą złotem jego kieszeni, pewien, iż ściągnie uwielbienie powszechne... Naprzeciw niego... widocznie córka, bo nie żona, żółta, nierozkwitła jeszcze piękność, niepokaźna, chuda, ale strojna jak szewc na niedzielę. Porównanie jest trywjalne, nie przeczę, ale obrazowe i wyraziste. Jak indyjskie bóstwo okrywały ją klejnoty, fałszywe czy prawdziwe, nie wiem, dosyć, że iskrzące się blaski nadzwyczajnemi... Wpośrodku towarzyszka, widocznie obcoplemienna guwernantka, czy dame de compagnie, raczyła przez lornetkę zgłębiać niziny parterowe i badać fizjognomje śmiertelników, którzy zajmowali krzesła orkiestrowe... Wystawcie sobie taką lożę, po długiem wygłodzeniu oczów naszych, przychodzącą je nakarmić jakby żywą ilustracją Bertall‘a... Lornetki zewszechstron skierowały się na nieszczęśliwe ofiary, spinano się na palce, aby się lepiej przypatrzyć, z obawy, by ten czarowny obraz nie zniknął. Szczęściem wiemy to z doświadczenia, parafjanin, przybywający ze wsi, ani zapłaconego befsztyku na talerzu, ani kupionego na cztery akty biletu nie pozostawia niedojedzonym. Jeszcześmy wyliczali łańcuchy, bransolety, kanaki i klejnoty córki, a unosili się nad przepysznemi dewizkami, rozwieszonemi na aksamitnej kamizelce ojca, gdy loża otworzyła się i wszedł do niej młodzieniec... dziwnej piękności i najczyściej paryskiego szyku...
Znalezienie się jego obok tych klejnotów i panny łatwo się dawały tłumaczyć bez cicerona: panna być musiała posażną jedynaczką, a młodzian wielkiego rodu, a osuszonego worka pretendentem do ręki, którą ściśniętą w biadoliła rękawiczce ujrzeliśmy na skraju loży i dostrzegli, jak konwulsyjnie zadrżała. Na widok młodziana ojciec wstał szybko i nie uspokoił się, póki go na swem miejscu naprzeciw córki nie usadowił. Naówczas dopiero światło, padające na piękną twarz przybyłego, dało w nim wielu znajomym rozpoznać dawno już w Warszawie niewidzianego księcia Roberta Brańskiego. Zdziwienie było powszechne. „Otóż na co zeszli Brańscy!“ szeptano z politowaniem. Wszak panowie znacie, wiecie, słyszeliście przynajmniej, kto są, a raczej czem byli książęta Brańscy! — dodał opowiadający.
Głosy potakujące: — A jakże! a juściż! — odezwały się zewsząd, a on mówił dalej:
— Nie spuszczaliśmy ich tedy z oczu. Lecz tu epizodycznie wtrącić muszę pytanie: czy kto z panów swojego czasu słyszał o tragicznej historji pięknej hrabiny Natalji i Antinousa od huzarów?
— O tej historji, której związek z lożą zaczyna się nam zarysowywać, — rzekł mecenas, — jabym pragnął bliższej informacji. Słyszałem coś o niej, ale nie mogę powiedzieć, żebym ją znał.
— Najchętniej przystaję na powtórzenie jej po raz pewnie pięćdziesiąty w życiu, — mówił dalej Kryszpin — lecz nie ufam swym siłom, bo czuję, że w niewłaściwym toniebym ją opowiadał. Czy kto z panów mnie nie zastąpi?
Nikt się nie zgłosił.
— Zatem epizod pięknej Natalji i Antinousa huzara, — rzekł Kryszpin — słuchajcie! Onego czasu na horyzoncie nadwiślańskim zjawił się nowo kreowany hrabia, którego zwano niżnikiem czerwiennym, nie wiem dlaczego. Zajmował on bardzo wysokie stanowisko, do którego dobił się przez help your self. Mówiono jednak, że najwięcej sobie pomagał ukłonami, uniżonością i bieganiem za cudzemi wszelkiego rodzaju interesami po błocie. Zaszargał się też, ale na to nie zważano. Szedł coraz wyżej, wyżej i dopiął się najwyższych stopni. Fama opowiadała o nim, iż niegdyś buty miał czyścić tym, którzy teraz zmuszeni byli stać u niego w przedpokoju. Talentu wielkiego nie miał, zato giętkość przedziwną, fiszbinową. Nic mu nie szkodziło zgiąć się we dwoje, dawać sobie jeździć po plecach, chodzić na rękawach, śmiać się z rzeczy smutnych, a płakać nad wesołemi. Tym sposobem dorobił się on wszystkiego, czego tylko dorobić się można, nawet najtrudniejszej rzeczy dla ubogiego — majątku. Znalazły się tedy zaraz i prababki arystokratyczne, i dziadowie dygnitarze, i herb, i szlachectwo, i koligacje. Brzydki był, czerwony, trędowaty, włos mu rosnął kępami, ospa go podziobała, ręce miał burakowej barwy, masyw jak niedźwiedzie łapy, ale trzymał się prosto, suknie miał od Chabou, gwiazdę u fraka, il avait l’air distingué. Zachciało mu się żony i to takiej, żeby się nią można było pochwalić. Żyła naówczas w Warszawie z pensji emerytalnej pani generałowa N. N., niewiasta głośna z wdzięków, z przygód, z podróży, odbywanych z różnymi towarzyszami, ze skandalików i pojedynków, które dla jej pięknych oczu odbywano. Lecz zczasem stała się surową, nabożną, niezmiernie gorliwą o duszne zbawienie i najprzykładniejszą z kwestarek. Wychowywała ona córkę, cudo piękności, jeszcze, mówiono, piękniejszą, niż mama była zamłodu. Szło o wydanie zamąż tej Wenery, ale nie ladajako: bogato i tak, ażeby na wielkim świecie, do którego zrodzona była, świetnieć mogła. Matka pilnowała tak tego rozpękającego kwiatka, iż kroku jej bez siebie stąpić nie dała. Kochali się tłumami w niej wszyscy, panna Natalja bawiła się tem, ale niebezpieczeństwa nie było, ażeby się dała obałamucić. Serce spało. A że mama uczyła ją arytmetyki i wpoiła w nią Pitagoresowe zasady głęboko, można było być pewnym, iż panna albo wyjdzie dobrze zamąż, lub potrafi czekać bez niecierpliwości. Piękność jej była tego rodzaju, które się do lat czterdziestu świeżuteńkiemi utrzymują.
Było już lat dwadzieścia i pięć pannie, gdy świeżo kreowany hrabia ów ujrzał ją, namyślił się krótko, oświadczył i ożenił. O kochaniu mowy być nie mogło; było to małżeństwo buraka z wiązanką jaśminu. Hrabina zwycięską stopą wstąpiła natychmiast na Olimp i Olimp powitał ją jednym uwielbienia okrzykiem. Zadowolenie miłości własnej, oklaski musiały szczęście domowe zastąpić. Piękna Natalja królowała i tego jej było dosyć. Trzeba przyznać, że tacy mężowie, jak dostojny małżonek hrabiny Natalji, obudzą ją nawet w najniewinniejszych ludziach chętkę próbowania szczęścia przy nieszczęśliwej ofierze. Hołdy sypały się u stóp piękności, lecz hrabina Natalja, przyjmując je, nie dała pierwszeństwa nikomu.
Trwało to czas jakiś i już hymny, sławiące cnotę bóstwa tego, ukazały się w pismach perjodycznych, w których ona pod imionami Astrei, Celesty, Heljodory i Angeliki wielbiona była, gdy zjawił się na skraju Olimpu Antinous huzarów, mówiąc prozą, książę Robert Brański! Chociaż książę Robert dziś jeszcze jest najpiękniejszym mężczyzną swojego czasu (nie przesadzam), naówczas, gdy się tu po raz pierwszy zjawił, młodziutki, świeży, wesół, mężny, szykowny, dowcipny, — okrzyczano go słusznie za cudowne zjawisko. Jedna panna strzeliła sobie z rozpaczy, rozmiłowawszy się w nim, w bok i raniła niebezpiecznie watowany gorset. Rozrywano go, chwytano, zapraszano, szalano, książę Robert stał się coqueluchem tych pań, począwszy od najstarszych, do młodziusieńkich. W pół roku po jego zjawieniu się rozeszła się wieść, iż hrabina Natalja śmiertelnie się w nim kocha, a on w niej. Mąż odbywał naówczas jakąś długą podróż z obowiązku, a hrabina pod opieką matki została. Romans stał się tak jawny, iż najbardziej pobłażające osoby znajdowały go trop accentué. Dziwiło to ze strony hrabiny, dotąd nadzwyczaj ściśle zachowującej formy i przestrzegającej przyzwoitości.
Młodzieniec zaś, któremu tego nikt za winę nie poczytywał, był jak obłąkany, upojony, oszalały i nieprzytomny. Z jego strony była to widocznie owa pierwsza miłość człowieka wychowanego surowo, w zasadach chrześcijańskich, który bronił się długo grzesznej myśli i wkońcu padł, gotów już wszystko poświęcić sile czarodziejskiej, która go zwyciężyła. Więcej go żałowano, niż obwiniano. Byli i tacy, co uniewinniali nieszczęśliwą hrabinę, skazaną na małżeństwo z człowiekiem, którego kochać, ani szanować, ani znosić nie było podobna.
Miłość tych dwojga kochanków z nad brzegów Wisły zajmowała całe miasto. Śledzono ich, tak że niemal o każdym ruchu, o każdej wiedziano przejażdżce. Nie wiem już, jaki nowy przedmiot: przybycie jeźdźców Renza czy orkiestry niemieckiej, — odwróciło od nich uwagę. Ale stosunek ów nieszczęsny trwał dość długo, dłużej, niż one trwać pospolicie zwykły. Wszyscy, co znali księcia Brańskiego, mówili, że niepodobna było na ziemi znaleźć nieszczęśliwiej szczęśliwego człowieka od niego. Szalał on, męczył się, upajał i rozpaczał, gryzło go sumienie, przestraszała obawa jutra, męczyła wreszcie ta Natalja, która była dziwaczna, zazdrosna i nie umiała inaczej kochać, tylko z torturami, dręcząc tego, kogo umiłowała, i siebie.
Melodramat ten trwał, trwał, dopóki na widnokręgu wielkiego świata nie zjawił się poprzedzony sławą stugębną wielki lowelas, pułkownik W. Książę Brański podobny był do Antinousa, ten przedstawiał typ młodego Herkulesa. Miał też odwagę jego i był z profesji uwodzicielem. Gdziekolwiek stąpił, drogę swą znaczył triumfy głośnemi, również jak następujące po nich płacze. Pułkownik czy się zakochał chwilowo w Natalji, czy chciał swej wyższości nad Antinousem dowieść, bo go gniewało, że ich obu porównywać z sobą śmiano, dosyć, że zaczął bywać, że zwrócił uwagę, że wkońcu księcia Brańskiego, jak pospolicie mówią, odsadził.
Ale książę Robert kochał prawdziwie, była to jego pierwsza, a może i ostatnia miłość, nie po światowemu ją brał, ale po młodzieńczemu. Opanował go szał rozpaczliwy. Wpadł raz do domu hrabiny, zastał ją sam na sam z pułkownikiem, choć mu powiedziano, że pani nie było, i rzucił w twarz Herkulesowi rękawiczkę. Nastąpił pojedynek śmiertelny, książę ranił przeciwnika, czyniąc go kaleką na całe życie, lecz sam nazajutrz rozchorował się i winien był ocalenie tylko nadzwyczajnej troskliwości lekarza swego, Malcza. Nierychło złamany, osłabły, zrozpaczony wstał z łoża boleści, aby zakopać się na wsi. Mówiono powszechnie, iż w czasie choroby hrabinie Natalji wróciła najgwałtowniejsza miłość ku niemu, że zapomniawszy na wszystko, dnie i noce spędzała u jego łoża; lecz gdy książę odzyskał przytomność, a ona na klęczkach błagała go o przebaczenie, odepchnął ją i rozstali się na wieki. Znać z obu stron przywiązanie to musiało być prawdziwe i wielkie, bo jak wiadomo, książę nie pokazał się więcej na świecie, a hrabina, wkrótce potem owdowiawszy, włożyła żałobę, złośliwi mówili, nie po mężu, tylko po Robercie, zamknęła się w domu, wyrzekła towarzystwa i pozostała pokutnicą samotną do dziś dnia.
Opowiedziałem państwu tę historję, jak mogłem najkrócej, była bowiem potrzebna dla zrozumienia dalszego ciągu mej powieści, do której powracam.
Stanęliśmy tedy na tem, że ojciec brylantowej panny księcia na honorowem miejscu, naprzeciw córki posadził. Mnóstwo osób poznało dawnego Antinousa i zaczęto pocichu opowiadać sobie jego dzieje, gdy drzwi loży przeciwległej otworzyły się i weszła czarno, jak zawsze, ubrana hrabina Natalja. Oczy wszystkich, którzy świadomi byli historji starożytnej, obróciły się z natężoną ciekawością na dwie loże, ręką losu jakby naprzeciw siebie postawione.
Otóż tu — rzekł Kryszpin — zadanie moje opowiadacza i malarza staje się nader ciężkie, gdyż akcja się rozdwaja i współcześnie scena odegrywa się inna w loży na lewo, inna na prawo. Uważano, że książę Robert, posadzony przez ojca naprzeciw panny, przywitawszy ją, podparł się na łokciu, wlepił oczy w teatr i długo pozostał nieruchomy. Panna zaś więcej na niego niż na teatr patrzyła, choć oczy wszystkich były na nią zwrócone. Nagle książę Robert, wodząc wzrokiem po sali bezmyślnie, ujrzał lożę naprzeciw i w niej siedzącą kobietę czarno ubraną, której twarzy, zwróconej ku scenie, dostrzec jeszcze nie mógł. Jednakże widziano, jak drgnął, wyprostował się i pobladł. W tej samej chwili, jakby poczuwszy uderzenie tych oczu, jakby iskrą elektryczną zbudzona, odwróciła się hrabina Natalja, oczy jej, siłą jakąś niewidzialną ciągnione, skierowały się na księcia Roberta; ujrzano ją podnoszącą się na siedzeniu, wyciągającą ręce, lekki krzyk słyszeli najbliżsi tylko i hrabina Natalja omdlała runęła na ziemię.
W sąsiednich lożach powstało zamieszanie. W pierwszej chwili książę Robert zerwał się, jakby chciał biec także na pomoc omdlałej, potem padł na siedzenie i blady, jak trup, zakrywszy twarz dłonią, pozostał tak męczennikiem do końca widowiska. Kilka razy przemówiła doń siedząca naprzeciw panna i jej ojciec: zdawał się nie słyszeć lub nie rozumieć. Dotrwał jednak na swem stanowisku do końca i wyszedł razem z rodziną tą, która podobno, jak mówiono, pochodzi z Podola. Jest to hrabia Mościński, którego już w Warszawie przezwano Pontiusem Piłatem; hrabianka ma być narzeczoną księcia Roberta i miljonową dziedziczką. Hrabinę Natalję, docuciwszy się jej, zaniesiono do powozu i odwieziono do domu.
Na tem się skończyło opowiadanie Kryszpina.

Nazajutrz rano na ósmą godzinę zjawił się zamówiony pan Zembrzyński. Metamorfoza o białym dniu wydała się Hartknochowi jeszcze dziwniejsza. Nawykł był tego człowieka widywać w brudnej i starej odzieży, opuszczonym, nędznym, nie mógł się więc wydziwić przemianie, jaką woda i suknie mogą dokonać na człowieku. Zembrzyński wydał się bardzo przyzwoicie, rzekłbyś, że nigdy w owym szlafroczku, podpasanym rzemieniem, nie chodził i drewek sobie przed Firlejowszczyzną nie łupał. Odmłodniał pod brzytwą balwierza, stał się bardzo przyzwoitym obywatelem, a nie widać było, żeby mu te suknie ciężyły, obracał się w nich, jakby do nich nawykł. Co więcej, taki był wpływ zaszłej w nim zmiany, że się stał śmielszym, mniej uniżonym, pokornym, a nawet głos podnosił niekiedy z pewnym akcentem i odwagą. Mecenas patrzył nań jak na ciekawe przeistoczenie dobrze i z talentem ucharakteryzowanego artysty.
Prosił go siedzieć — Zembrzyński siadł, począł zdejmować rękawiczki.
— Łaskawca mi pozwolisz, iż papiery przygotuję, — rzekł — bo tu idzie o zadecydowanie, czy nie czasby było wymierzyć cios stanowczy. Oto jest, najłaskawszy mój dobrodzieju, praeter propter stan majątku, rozległość jego, rozkład gruntów, ilość pól ornych, sianożęci, nieużytków, lasów...
— Skądżeś to pan mógł wziąć? — zapytał mecenas.
— A! to się tam wystarało — odparł Zembrzyński. — Miałem tam na gruncie mojego człowieka, który parę lat około tego chodził, bo widzisz, mój dobrodzieju, wszystko należy zbadać dokładnie, chcąc działać na pewno. Boleśnieby mi było i niebezpiecznie omylić się w rachubach. Musiałem wiedzieć doskonale o wszystkiem. Tu są inwentarze, dalej, mój łaskawco, spis długów i dłużników, dalej notaty objaśniające.
Podniósł Zembrzyński oczy do góry ku zdumionemu mecenasowi.
— Tyle się lat pracowało, — odezwał się, wzdychając — zdawało się, że ot, ot, jest się u celu. Ludzkie sprawy! Wiesz, mój łaskawco, iż temu gmachowi, który ja długiemi laty wznosiłem po cegiełce, chleb sobie od ust odejmując, zagraża teraz najzupełniejsza ruina? Tak jest.
— Skąd? — spytał mecenas.
— Książę Robert może się ożenić z córką hrabiego Mościńskiego... w takim razie magnat ten znajdzie kapitał na oczyszczenie dóbr, a że umie się rządzić, jeśli w imieniu córki obejmie Brańsk, ja przepadłem.
— Ależ waćpan musisz w takim razie odebrać swoje pieniądze? — zawołał Hartknoch.
— A co mi po tych pieniądzach? — odezwał się Zembrzyński. — Co mi po tych pieniądzach?...
— O cóż panu idzie? — rzekł zdumiony prawnik. — Chcesz dóbr?
— Naco mi te dobra? — powtórzył stary — co mi po tych dobrach?
— Czegóż więc waćpan pragniesz? prawdziwie nie rozumiem go.
Stary uśmiechnął się jakoś gorzko, ale słowa, które miał wyrzec, zatrzymały mu się na wargach... nie odpowiedział nic.
— Idę dalej — począł, grzebiąc się w przyniesionych papierach. — Przeciwko zamierzonemu małżeństwu użyję wszelkich możliwych środków, będę się starał otworzyć oczy hrabiemu, trafię do niego. Jeżeli jednak blask mitry tak go zaślepia, że się ruiny Brańska nie zlęknie, będzie należało przyśpieszyć akcję i, nim się młodzi pobiorą, wytoczyć procesy, nałożyć inhibicje, majątki zagarnąć w administrację, słowem, przynajmniej narobić hałasu i strachu, a...
— Cóż mnie pozostaje do czynienia? — spytał mecenas, nie badając już więcej klienta.
— Pan dobrodziej, łaskawco mój najdroższy, — rzekł, zniżając głos, Zembrzyński — raczysz mieć się w zupełnej gotowości, ażeby na dany znak atak zewszechstron przypuścić, w imieniu Dawida Salomsona, w imieniu Bambergów, Puwerschmidtów, Hagelbornów i wszystkich tych, którzy moje nazwisko zasłaniają. Moje nie powinno być wymienione nawet, dopóki ja do tego nie upoważnię. Mnie tu niema, ja jestem i pozostaję niewidzialnym.
— Wszystko to dobrze, — odezwał się mecenas — ale pozwól sobie uczynić jedną uwagę, kochany panie Zembrzyński. Bądź co bądź, całej tej sprawy nie prowadzisz do grania z Brańskimi w ciuciubabkę, jest w tem cel. Ja, człowiek praktyczny, mimo twojego wypierania się, przypuszczam zawsze, że ci się chce tych dóbr książąt Brańskich. Masz pan bardzo znaczne kapitały, zebrane pracą, oszczędnością, spekulacjami, trochę lichwą, frymarkiem majątków i t. p., jest to owoc całego waszego życia. Jednakże kapitały te, choć znaczne, nie starczą na nabycie dóbr Brańskich. Jeżeli, zapaliwszy się, pokusisz o kupno, przechodzące siły, możesz paść sam ofiarą.
Zembrzyński się śmiać zaczął tak naiwnie, serdecznie jakoś i dziwnie spokojnie, że Hartknoch prawie się obraził. Ludzie, nawykli do mentorowania drugim, niełatwo znoszą, gdy im kto omyłkę w rachubie wytknie.
Lica mecenasa okryły się purpurą.
— Czegóż się waćpan śmiejesz? — zawołał oburzony.
— Bo, kochany łaskawco, jesteś śmieszny! — rzekł, ściskając jego rękę, Zembrzyński. — Za kogoż mnie pan masz? ale za kogoż? Czyżbym ja miał być, z pozwoleniem, taki głupi, tak ślepy, żebym sięgał po dobra książąt Brańskich? Niech je sobie kupuje, kto chce, byle jak najtaniej. Nabywaj pan, proś przyjaciół, a mnie to do czego? Powiem panu więcej — mam gruby kapitał, w pocie czoła krwawym zebrany na tych majątkach — otóż... otóż gotowem z niego coś stracić, byle Brańscy utracili jak najwięcej, a jeśli można, wszystko, i wyszli z koszulami... boso. Tak!...
Zembrzyński bez wzruszenia, na oko sobie chłodny — uśmiechnął się.
— Więc to zemsta tylko? — rzekł mecenas.
— Nie, mój kochany łaskawco, nie, — odezwał się zimno zawsze Zembrzyński — w Piśmie Świętem powiedziano ząb za ząb, oko za oko, a ja nawet tak wiele nie chcę, ja się sobie tak, ot tak, bawię. Jestem stary kawaler, nie mam co robić, szukam rozrywki. Czy pan nigdy nie doznałeś tego uczucia, idąc piechotą, gdy cię obryzga jadąca kareta, że radbyś do niej siąść i także trochę owalać tego, co cię obrukał? Na starość przyplątują się do człowieka fantazje różne, a ja jestem dziwak. Ot, cała rzecz. Zemsta! A za cóżbym się ja miał mścić na nich? Ja ich, mogę powiedzieć, tak prawie, jak nie znam, no, nie znam! Tylko lubię figle płatać.
— Panie Zembrzyński, — zimno odparł mecenas spoglądając na zegarek i zbierając papiery — doktorowi i prawnikowi nigdy nie trzeba prawić wymysłów; biorą oni za puls i dobadują się tego, co im chory chce ukryć. Zresztą ja się pana nie pytam już o nic. Ciekawy jestem. Powinienem był wszakże wiedzieć cel pana, aby się do niego zastosować.
— Mój cel, mój cel — szepnął Zembrzyński — najprostszy w świecie, żeby ich djabli wzięli, ot i po wszystkiem. Jak i którędy ich poniosą, to mi wszystko jedno.
Dzikim śmieszkiem zaczęły mu drgać usta i z pokorą począł mecenasa całować po ramionach, chociaż się ten z pewnym wstrętem usuwał.
— Bawisz pan w Warszawie? — spytał Hartknoch.
— Muszę, muszę, niestety, i dowiem się jeszcze do mojego dobrodzieja i łaskawcy.
— Zatem do zobaczenia, — żegnając go, zamknął mecenas — jest to moja godzina, w której do kancelarji śpieszyć muszę, darujesz mi... śpieszę.
— Masz pan powóz?
— A nie, pieszo.
— Podwiozę pana, moja kareta stoi u drzwi, a ja też jadę w tamtą stronę.
— Pańska kareta? kareta pańska? — powtórzył zdumiony Hartknoch.
— Ano, tak, raz w życiu trzeba spróbować, jak się jeździ na resorach, — rozśmiał się stary — służę panu.

Przybywszy do Warszawy na nieco dłuższy pobyt, gdyż panna Alfonsyna miała brać lekcje muzyki u najpierwszych tutejszych nauczycieli — hrabia Mościński nie mógł pozostać w hotelu. Pierwszych kilka dni przebyto w nim, ale szukano apartamentu stosownego i, choć z dosyć wielką trudnością, bo hrabia był bardzo wymagający, znaleziono pierwsze piętro przy ulicy Senatorskiej, przepysznie umeblowane, które rodzina jakaś, wyjeżdżająca do Włoch, na kilka miesięcy odnajmowała.
Dla hrabiego Mościńskiego, który na wsi pracować umiał i zbierać, w Warszawie nic nadto wspaniałe być nie mogło. Szło mu też o to, aby hrabianka, o którą się starał książę Brański, pokazała się tu z przepychem, imienia jej godnym.
— Trzeba tu tym warszawiakom zaimponować, mosanie, — mówił hrabia — niech znają Podolaka! Człowiek na to pracował życie całe, żeby przecie trochę użyć i dziecku kochanemu dać przyjemności skosztować.
Poszło za tem, że musiała być kareta, konie, służba liczna, kucharz i wszystko, co pański dom stanowi. Metrów dla panny Alfonsyny szukano metodą hrabiego nie najlepszych, ale najdroższych.
— Widzisz, szanowna pani, — mówił hrabia do miss Burglife — ja się tam na tem nie znam, ale jestem stary ćwik. Wziąć najdroższego, ten pewnie będzie najlepszy, inaczej nie może być. Co mi to tam za nauczyciel, który po rubelku za godzinę po błocie chodzi; ja dam pięć, i jestem przynajmniej pewny, że dostanę znakomitość. Jeżeli zaś jest taki, co bierze dziesięć, piętnaście, jeszcze lepiej. Potem, jak Alfonsyna będzie grać (choć ona ślicznie gra), wszystko jedno — powiedzą: uczyła się u tego a tego, to dosyć. Pani nie wie, ile to osób znakomicie gra dlatego, że dwa razy był u nich Szopen. Ludzie są ludźmi.
Hrabia był człowiekiem w swoim rodzaju nader praktycznym. Dom urządzono według tej samej metody, brano wszystko tam, gdzie było najdrożej. Najmniej może hrabia dbał o siebie samego; zostawił sobie lichą izdebkę na tyle, w której spał w kątku na nie wiedzieć jakiem łóżeczku, a w południe listu w niej przeczytać nie mógł; dla reprezentacji jednak oddzielił sobie pokój wspaniały, w którymby mógł przyjmować. Tu na niczem nie zbywało, co okazałość zwiększyć mogło. Tylko nie lubił tego pokoju hrabia, był w nim jakby obcy, wolał swoją brudną izdebkę, w której zabrukać się mógł bez żadnej ceremonji. Gości przyjmował zwykle w paradnym pokoju, żył zaś w tym zakątku. Miss Burglife i Alfonsyna wyrzucały mu to.
— Dajcie mi pokój, — mówił — co to komu szkodzi? ja tu sobie jestem jak w domu.
W domu hrabia miał także taki pokój poufały, w którym nie było się na co oglądać, bo tylko zabrukany stół, połamane krzesła i stara sofka go meblowały.
Właśnie przy oknie zajęty był rozpatrywaniem rachunków hrabia Mościński, gdy służący wszedł i zameldował mu jakiegoś pana, który karetą przyjechał i chciał się widzieć z interesem bardzo pilnym.
— E! karetą przyjechał? — zawołał Mościński, gromadząc rachunki — o godzinie kwadrans na dziesiątą? Cóż to może być? Z interesem? Ale jak się zowie?
— Nie powiedział, domaga się jednak koniecznie widzenia z jasnym panem.
— Jakże wygląda?
— Wychylił się przez okno od karety: stary, siwy już — rzekł służący.
— Z interesem? ale ja tu żadnych w świecie nie mam interesów, ja tu nie za interesami przyjechałem. Cóż to może być?
Pomyślał hrabia jeszcze.
— Karetą, powiadasz, przyjechał? Ano, to prosić, ale do żółtego pokoju.
Żółty pokój był paradnym hrabiego, który się ogarnął, przejrzał w zwierciadle, powiódł dłonią po niegolonej brodzie i wyszedł, zmieniwszy szlafrok brudny na atłasowy — do żółtego pokoju. Tu, przy próżnem biurku, zaczął biały papier przeglądać, gdy drzwi się otworzyły i wszedł z miną nadzwyczaj pokorną a grzeczną, mały, zgarbiony, siwawy człowieczek, posuwając się drobnemi kroczkami ku hrabiemu.
— Najmocniej przepraszam hrabiego, iż śmiem w tak niezwyczajnej porze i zupełnie mu nieznajomy przerywać jego zajęcia, — odezwał się cichym głosem — lecz interes najwyższej wagi zmusza mnie być natrętnym. Spodziewam się, jeśli mnie hrabia wysłuchać raczysz, iż uznasz mię niewinnym i gniewać się nie będziesz.
— Ale z kimże mam honor? — zapytał hrabia.
Stary jegomość zaciął się, brwi do góry podniósł i jeszcze bardziej zniżonym głosem odezwał się:
— Zupełnie nieznana hrabiemu osobistość i nazwisko. Jestem prawnik z powołania, nazywam się — tu, jakby się zadławił, mając skłamać — zowię się Piątkiewicz, z powołania adwokat.
— Bardzo mi przyjemnie! — odparł hrabia — proszę siadać.
— Piątkiewicz! — powtórzył w duchu. — Musi być jakiś kuzyn tego Wtorkiewicza u Fredry.
Stary, który się Piątkiewiczem nazwał, nie siadł, ale się jeszcze bardziej zbliżył do hrabiego.
— Najprzód muszę hrabiego spytać, czy mu nie przeszkadzam, mam dosyć wiele do mówienia — rzekł; — powtóre prosiłbym, ażebyśmy mogli zupełnie na osobności mówić i tak, by nas nikt nie podsłuchał.
Hrabia, coraz bardziej zdziwiony i zaciekawiony, ruszył ramionami.
— Widzisz pan dobrodziej, — odezwał się — że jesteśmy sami, a w moim domu, mogę panu zaręczyć...
— Przepraszam! przepraszam! to dosyć — kłaniając się nisko, począł ów Piątkiewicz.
Usiedli naprzeciw siebie, stary się z krzesłem przysunął, obejrzał i mówił powoli:
— Uniżenie błagam hrabiego, abyś się nie niecierpliwił i dał mi czas do zupełnego wytłumaczenia się. Jestem w takiem położeniu względem pana dobrodzieja, iż ułamkowo i pobieżnie niesposób mi usprawiedliwić się z mojego kroku.
— Ale proszę mówić, słucham! — rzekł hrabia, trochę przestraszony w duchu, myśląc: — tam do djabła, będzie niezawodnie żądał pieniędzy. Jeden z tych żebraków niebezpiecznych, co karetami jeżdżą, najnieznośniejsza rzecz w świecie.
— Chociaż ja nie mam zaszczytu być hrabiemu znanym, — ciągnął dalej Piątkiewicz — imię pańskie, w kraju szanowane i ogólnie znane, oddawna nie było mi obce. Wiedzą wszyscy, do jak znakomitej fortuny doszedłeś pan genjuszem swym, zabiegliwością, gospodarnością wzorową...
— Oto mi kadzi! oto kadzi! — pomyślał hrabia. — Ani chybi z trybularzem do worka dąży, ale oddaję sprawiedliwość genjuszowi, zawszem się posądzał, że mam genjusz.
— Tacy obywatele — mówił dalej Piątkiewicz — są wielce krajowi potrzebni, los ich obchodzi nas wszystkich, a jeśli któremu z nich zagraża niebezpieczeństwo, czujemy się w niem zagrożeni wszyscy.
— No, no, elokwencja, znać, że adwokat! — myślał hrabia. — Ale jak on tu skręci z tego gościńca do kieszeni?
— Nie wiem, czy zgodnie z prawdą, czy też fałszywie powszechnie głoszą, — kończył Piątkiewicz — iż hrabia córkę swą, jedynaczkę przeznaczasz księciu Brańskiemu za żonę.
— Za pozwoleniem, — wybuchnął, wstając, hrabia — cóż to do kogo należy? Niema postanowionego nic, to sprawa dwóch młodych serc, ja jeszcze o tem nic nie wiem, no, lecz przypuściwszy, żeby tak być miało, to cóż? kto ma prawo w to się mieszać?
— Nikt na świecie, — odparł spokojnie bardzo Piątkiewicz — hrabia uczynisz, co mu się podoba. Jest to sprawa dwóch młodych serc, ani słowa, ale na nieszczęście, jest to razem sprawa dwóch kieszeni.
— Hę? — odezwał się hrabia — co takiego?
— Niema w kraju szanowniejszej, czcigodniejszej, piękniejszej rodziny nad książąt Brańskich. Ludzie zacni, — mówił przybyły — imię historyczne, charaktery szlachetne, osobistość księcia Roberta godna zewszechmiar szacunku... cóż, kiedy na nieszczęście — niema familji, któraby tak, jak ci biedni książęta Brańscy, była zrujnowana ostatecznie.
Hrabia słuchał, słuchał, a wkońcu ogromnym śmiechem wybuchnął; Piątkiewicza to nic a nic nie zmieszało. Spojrzeli na siebie: Mościński spoważniał.
— To są magnaci! — zawołał.
— Byli magnatami, — mówił cicho Piątkiewicz — niema wątpliwości; gmach ten stoi jeszcze na oko cały, świeci się, lecz jutro, jutro jedna z niego cegiełka wypadnie i — runie.
— Co mi to waćpan dobrodziej powiadasz, to nie może być! — krzyknął, unosząc się, hrabia.
— A zatem racz pan spojrzeć w ten wyciąg urzędowy z ksiąg hipotecznych i w dodatkowy spisik procentów i długów nieintabulowanych — ozwał się Piątkiewicz, dobywając papiery, które przed hrabią oniemiałym rozłożył.
— Dobra książęce, drogo je szacując, warte być mogą około trzech miljonów, — mówił ciągle adwokat, patrząc w bledniejącą twarz hrabiego, któremu się prawie słabo robić zaczynało — przypuśćmy, iż warte są nawet trzy miljony. Raczże hrabia przekonać się ze spisu, iż wierzycielom wszelkiego rodzaju należy się więcej niż ta suma.
— Trzy miljony! trzy miljony! — powtarzał jak ogłuszony i nieprzytomny Mościński, mnąc papier w rękach, które drżały gwałtownie.
— Widzisz hrabia dobrodziej z tych dowodów prawnych, autentycznych, dających się skontrolować każdej chwili, iż rzeczą było sumienia o takim stanie majątkowym przestrzec pana. Nie wątpię, iż z kredytem pańskim, jego umiejętnością rządzenia, Brańscy mogliby być uratowani, lecz w takim razie musiałbyś hrabia poświęcić swe dobra podolskie, albo je zadłużyć lub sprzedać. Operacja ta musiałaby się odbywać z nadzwyczajnym pośpiechem, zatem z nieuchronną stratą; kredyt pański zostałby zachwiany, a ofiara kto wie, czyby się na co przydała, bo nimbyś hrabia mógł zebrać kapitał, Brańsk poszedłby na subhastę.
Hrabia nic już nie mówił, trząsł się, patrzył na papier, usta mu się otworzyły mimowolnie, słuchał i każdy wyraz tego człowieka, z nielitościwą logiką padając na jego myśli rozgorączkowane, sprawiał na nich wrażenie kropli zimnej wody na rozpalonem żelazie.
— Taka jest sytuacja pańska, — ciągnął Piątkiewicz — rzeczywista, odarta ze wszelkich złudzeń. Jeżeli jednak miłość dwojga młodych ludzi jest tak wielka, że i oni, i hrabia gotóweś jej poświęcić wszystko, ha! niema już co o tem mówić więcej; chociaż, tu znowu zachodzi pytanie, czy ten nieszczęśliwy a czcigodny książę Robert, po takiej tragedji miłosnej, jaką przeżył, po takiej krwawej awanturze z hrabiną Natalją...
— Jak? co? awanturę miał? kto? książę Robert, — podchwycił hrabia — kiedy?
— Wypadek księcia Roberta, — rzekł spokojnie adwokat — znany jest powszechnie, każdy panu go opowie. Młodzieńcza, pierwsza, prawdziwa miłość szkaradnie zdradzona, zdrada pomszczona okrutnie. Nie można nawet zaręczyć po wczorajszem omdleniu w teatrze hrabiny Natalji, spowodowanem niespodzianym księcia widokiem, żeby historja ta była skończona; hrabina jest wdową, jest wolna, a powiadają, że książę Robert zachował dla niej w sercu najżywszą namiętność.
Ostatnie wyrazy, przypomnienie wypadku w teatrze, którego był świadkiem hrabia, nie rozumiejąc go, przybiły tak nieszczęśliwego Mościńskiego, złamały go, iż dwa strumienie łez z oczów mu się puściły. Chwycił za ręce Piątkiewicza i głosem omdlałym napół, począł wołać:
— Na miłość Bożą, ulituj się, człowiecze, daj mi tchnąć, pozwól myśli zebrać!
Stary skłonił głowę, umilkł natychmiast i czekał cierpliwie — Mościński zapomniał o wszelkiej względem nieznajomego obawie, o potrzebie poskramiania się, wstał i z załamanemi rękami począł się po pokoju przechadzać.
— O ja nieszczęśliwy, o ja nieszczęśliwy! Alfonia w nim zakochana, Alfonia go serdecznie kocha, to jej pierwsza niewinna miłość. Niechby już grosza nie miał, ale ta jakaś Natalja, ten romans! To są chyba fałsze. To człek prawy, onby nie atentował córce mojej, gdyby inną miłość miał w sercu. O mój Boże! cóż za piorun!
Piątkiewicz chciał coś mówić.
— Proszę pana, już dosyć, nie chcę słyszeć nic więcej. Zlituj się pan nad ojcem, — przerwał hrabia — daj mi pan zebrać myśli. Nie, to człowiek szlachetny.
— Najszlachetniejszy z ludzi, — potwierdził adwokat — ja nawet sądzę, iż gdybyś go hrabia otwarcie zapytał, nie zataiłby stanu swego serca.
— Jakimże sposobem, — nawpół do siebie mówiąc, dodał hrabia — jakim sposobem mogli oni nas z takim przepychem przyjmować, jak utrzymywać pańsko tę rezydencję i taić stan swych interesów?
— Interesa dla nikogo, oprócz hrabiego, a może starego szambelana, tajemnicą nie są — tłumaczył Piątkiewicz. — Dom ten starożytny i zasłużony szanując, nie chcąc spokoju czcigodnego starca zamącić, wierzyciele hamują się, folgują, dają uprosić. Przecież przyjdzie tej powolności koniec, panie hrabio.
Mościński słuchał, coś rozmyślał i za rękę chwycił nagle Piątkiewicza.
— Tak, to wszystko prawdą być może, pozwalam, — rzekł — ano, proszę i błagam waćpana, powiedzże też mi, co za miłość bliźniego osobliwsza, gorliwość heroiczna, bezprzykładna o cudze dobro dbałość napędziła tu pana, abyś bezinteresownie zdejmował łuskę z moich oczów i przedsiębrał uratowanie mię z tej topieli? Wszystko rozumiem, tylko tego zrozumieć nie mogę.
Piątkiewicz lekko się zarumienił.
— To nie jest wcale bezinteresowność heroiczna, — odparł spokojnie — to fakt, który się tak prosto po ludzku tłumaczy, iż dzieckoby zrozumiało, poco ja tu, reprezentując pewną masę wierzycieli, do hrabiego przyszedłem. Jeśli hrabia wydasz swą córkę za księcia Brańskiego, będziesz rodowych posiadłości jego bronił, a my je właśnie z licytacji korzystnie kupić mamy nadzieję. Czy jasno?
— Bardzo jasno — odpowiedział hrabia głosem złamanym. — Lecz godziż się to? godzi?
— Co? odebrać dług swój? — spytał Piątkiewicz — wziąć ziemię niedołężnie zagospodarowaną i z niej wyciągać korzyści, jakie dać może przy pracy, a których zapuszczona i zaniedbana nie da nigdy? Książęta są najczcigodniejsi ludzi, nie przeczy nikt, ale to są posągi, siedzące na grobach, cudnie rzeźbione przez wielkiego mistrza, wielkiego stylu znakomite dzieła, szkoda tylko, że się nie ruszają. Daj im pan dwa razy taki majątek i kapitały, pojadą ich używać zagranicę, otoczą się zbytkiem, siądą marzyć i wzdychać, a poczekawszy, chwasty pola zarosną i pieniądz się w mgłę rozpłynie.
— Waćpan jesteś niesprawiedliwy względem nich, — oburzył się hrabia — to są deklamacje demagogów, ja to znam. Książęta stracili nie swą winą majątki, przyczyniły się do tego okoliczności, naostatek ich powołanie było inne, a nie robienie marnych pieniędzy. Tacy ludzie jak ja, hreczkosieje, — dodał hrabia — są do tego stworzeni, to nasza rzecz.
— A zatem — uśmiechając się i zagarniając papiery swoje, rzekł Piątkiewicz.
— Zatem, zatem nic, ja nie wiem; zostaw mnie pan, bym się namyślił, rzeczy są wielkiej wagi — chmurno począł hrabia, przechadzając się ciągle po pokoju.
— Spełniwszy, co mi sumienie kazało, — kłaniając się, dokończył przybyły — mam honor...
— Za pozwoleniem! adres pański? — pochwycił hrabia. — Czy wyciąg hipoteczny możesz mi pan zostawić?
— Nie, — zimno, chowając go do kieszeni, odpowiedział adwokat — możesz go pan kazać wyjąć i sprawdzić. Co do mojego adresu, jestem prawnik, wszyscy mnie tu znają. Pierwszy lepszy dorożkarz powie hrabiemu. Do nóg upadam.
Mościński skłonił się lekko, a gdy się obejrzał, już owego Piątkiewicza nie było i turkot karety w dziedzińcu zwiastował, że musiał odjechać. Hrabia, łzy mając w oczach, rzucił się na kanapę.
W godzinę potem służący, oznajmiając odwiedziny księcia Roberta, zastał go jeszcze na tem samem miejscu, ze wzrokiem osłupiałym i rękami załamanemi, nie mogącego zebrać myśli i postanowić co pocznie.
Słabym głosem kazał prosić księcia Roberta, który w chwilę potem wszedł krokiem mierzonym do pokoju.
Witając się, w milczeniu spojrzeli na siebie; książę spostrzegł nadzwyczajną zmianę w twarzy hrabiego i pomyślał, że pewnie wczorajszy wypadek w teatrze musiał ściągnąć jego uwagę, a może i zasłyszeć mógł coś o nim; hrabia znalazł też księcia bladym, zmęczonym i jakby przelękłym. Położenie ich wzajemne było nadzwyczaj przykre. Nierychło Mościński się zdobył na wypowiedzenie głosem słabym:
— Niechże książę siada.
— Czyś hrabia nie chory?
— A tak, tak, czuję się dziś niedobrze, sam nie wiem, co mi jest, ale jakbym był słaby. To powietrze miejskie... ja do wsi przywykłem, życie odmienne... czuję się nieswój.
— Może potrzebaby lekarza?
— O! nie, to samo przejdzie — pośpiesznie dorzucił hrabia, ciągle się przypatrując księciu i wzdychając mimowoli.
Zamilkli potem i rozmowa się żadna zawiązać nie mogła; hrabia począł ważyć to, co mu nieznajomy mówił i znalazł, iż należało wprzód sprawdzić jego twierdzenia, nimby księciu o tem coś wspomnieć można. Wszakże mogły to być tylko złośliwe jakieś bajki i plotki.
Postanowił zostawić wszystko in statu quo, nie dając poznać po sobie, iż coś doszło do jego wiadomości, a zasięgając wprzód lepszych i pewniejszych informacyj. Zadzwonił więc na służącego, aby zapytał pań, czy księcia przyjąć mogą, a sam, pod pozorem ubierania się, wyszedł, gdyż panna Alfonsyna kazała powiedzieć, że natychmiast będzie w salonie.
Wróciwszy do brudnej swojej izdebki, hrabia naprawdę płakać począł; kochał dziecko swoje, a czuł, iż trochę nierozważnem postępowaniem mógł zachwiać jego przyszłość.
— Poco mi było iść na tę sufraganję, poco do nich zajeżdżać, dać się im zbliżyć, poznać i jeszcze pomagać jej biednej do zakochania się w człowieku, który jej nigdy może kochać nie będzie? Tego sobie nigdy nie przebaczę! Biedne dziecko moje jedyne! pierwsza miłość! a to człowiek wyżyty, ostygły!
Łamał ręce i rozpaczał. Chciał natychmiast iść, radzić, rozpytywać się, lecz do kogo? Napróżno szukał w głowie imion starych przyjaciół i znajomych, żadne się nie nastręczało. Z gorączkowym pośpiechem począł się ubierać, bo mu na myśl przyszło, że dobrzeby było zbytniemu zbliżaniu się młodych ludzi przeszkodzić, — a zastał ich właśnie sam na sam, gdyż miss Burglife umyślnie była odeszła, by Alfonsynce nie zawadzać. Ale książę Robert stał smutnie oparty o komin, a Alfonsyna, siedząc na fotelu, badając zbladłą twarz, oczy w niego trzymała wlepione.
Nadejście ojca, który udawał już teraz zdrowszego i spokojniejszego, smutne to tête à tête przerwało. Usłyszawszy głos hrabiego, miss Burglife pośpieszyła z drugiego pokoju. Książę Robert, krótko bardzo zabawiwszy, pożegnał się i wyszedł. Hrabia, nie wiedząc jeszcze, co pocznie, pędzony tylko niepokojem, natychmiast wybrał się także na miasto.

Od owdowienia swego hrabina Natalja usunęła się była od świata; wdziała żałobę i chodziła czarno, ograniczyła się szczupłem kółkiem znajomych, zamykając drzwi złotej młodzieży, która się do niej cisnęła, mając nadzieję pozyskania łaskawych względów. Zaszła w niej zmiana zupełna, którą sądzono zrazu przemijającą, ale się okazała trwalszą, niż prorokowano. Nie było w osamotnieniu tem przesady, nie czuć było popisu — zaczęto się więc dorozumiewać, że to, co zrazu miano za kaprys i drożenie się z sobą, było istotną duszy potrzebą.
Hrabina Natalja pozostała obojętna dla świata i prawdziwie wdową, w całem znaczeniu tego wyrazu, nietylko po mężu, którego kochać nie mogła, ale po złudzeniach i dramacie serca. Przyjmowała osób niewiele, pokazywała się rzadko; czasem widywano ją w teatrze, często bardzo w kościele. Pobożność jej wszakże nie miała tej cechy namiętnej, przesadnej, popisowej, która zawsze oznacza chłód serca, a rozgorzenie głowy. Znajdowano ją do niepoznania zmienioną. Uboga z siebie, żyjąc tylko z zapisu męża i odziedziczonej po nim pensji emerytalnej dosyć znacznej, dom swój postawiła na stopie przyzwoitej, nie wykwintnej, raczej skromnej, niż pańskiej. Nie było i w tem przesady żadnej, żadnego popisu, ani z zamożnością, ani z ubóstwem.
Zmiany te, które przeżyły naznaczone im przez wszystkich trwanie i stałą przybrały cechę, wiele osób surowych zasad, dotąd stroniących od kobiety, do której imienia wiązało się wspomnienie głośnej awantury, zbliżyły do niej i przejednały z nią. Hrabina Natalja ani szukała, ani zbyt unikała towarzystwa. Opowiadano tylko, że wszelkie próby adoratorów wskrzeszenia w sercu jej uczucia żywszego, zbywała pogardliwem i obojętnem milczeniem. Nakoniec musiano powiedzieć sobie, że się wyrzekła wszystkiego, coby pokój, którego szukała, zamącić mogło.
Była jeszcze w tym wieku, w którym piękność kobieca rozwija się w pełni i dochodzi do najwyższego blasku; cierpienie nadało jej urok nowy, nie ujmując żadnego z wdzięków, któremi dawniej czarowała. Powaga, jaką się oblokła, skromność, chłód nawet dwoiły nieprzystępną jej piękność, zdającą się pogardzać światem i nic nie żądać od ludzi. Artyści nie mogli się napatrzyć tej idealnej twarzy; młodzieńcy, którym pierwszy wysypywał się puszek, pierwiosnki natchnień poetycznych składali potajemnie u stóp tego anielskiego posągu.
Ci, którzy mieli szczęście bywać w jej domu, a wybranych liczba była bardzo mała, opowiadali o jej życiu zajętem czytaniem, muzyką, robotami kobiecemi i czynnym udziałem w Towarzystwie Dobroczynności. Dawniej dowcipna i sławna z iskrzącej się rozmowy, w której rzadko jej kto mógł dotrzymać, hrabina Natalja stała się teraz milczącą, małomówną, nawet rzadko okazywała, by ją przedmiot jaki żywiej obchodził. W twarzy, mowie, ruchach jej malowała się rezygnacja spokojna, pod którą domyślać się było można jakichś dogorywających ruin, zniszczenia i ciężkiej ducha żałoby.
Lekceważenie ogółu poczęło się zwolna na korzyść hrabiny zmieniać w szacunek dla niej, we współczucie i uznanie zasługi tej walki, z której wyszła zwycięsko.
Książę Robert od ostatniego pobytu swojego, od rozgłośnego pojedynku i choroby, ani razu nie pokazał się w Warszawie — zapomniano o nim trochę, tak że gdy się teraz ukazał, obudził powszechne zajęcie. Nikt jednak ani śmiał o nim wspominać przed hrabiną, która, przybywszy do teatru przypadkiem, zobaczyła go zupełnie niespodzianie i to było powodem jej omdlenia wobec zbyt licznych widzów, ażeby niepostrzeżone przejść mogło. Omdlenie to wywołało sądy, domysły, zdania i rozprawy najrozmaitsze. Przyjaciele i nieprzyjaciele hrabiny nosili się z niem, gardłując namiętnie, broniąc lub potępiając.
Nazajutrz nawet z najserdeczniejszych przyjaciółek jej nikt dowiedzieć się o zdrowie nie przybył. Dom był zamknięty, hrabina zachorowała, wiedziano, że nie przyjmowała nikogo, na księcia Roberta skierowały się oczy ciekawe i, gdyby to było podobieństwem, śledzonoby każdy krok jego. Dla wszystkich zagadką było niesłychanie zajmującą, czy w sercu księcia zagasło na wieki uczucie i wspomnienie, czy się ono nie mogło odrodzić, jakie będzie dalsze postępowanie Natalji i t. p. Miano jej wogóle za złe, iż uległa wzruszeniu, że skompromitowała się tak okrutnie omdleniem. Wszystkie dawne uprzedzenia przeciw niej wróciły. Złośliwe kumoszki, uśmiechając się, szeptały, iż zawsze były tego przekonania, że pokuta była tylko dobrze odgrywaną komedją. Przyjaciółki wzdychały, bronić nie śmiąc. Z natężoną uwagą czekano.
Nazajutrz księcia widziano w ulicy, dośledzono, że jeździł do hrabianki; ciekawość rozbudzona, w braku pokarmu, gryzła wędzidło i rzucała się na najśmielsze przypuszczenia. Słyszano, że do hrabiny Natalji wzywano doktora, nie można tylko było dojść którego, bo niezawodnie zachorowałoby kilka osób, by go wezwać i wyspowiadać.
Wypadek w teatrze zwrócił też powszechną uwagę nietylko na księcia Roberta i hrabinę Natalję, ale na Mościńskich także. Imię ich powtarzano sobie i wiadomości o rodzinie chciwie chwytano. Znaleźli się starzy znajomi, których właśnie tak pragnął znaleźć hrabia, potrzebując rady i pomocy.
Pomiędzy nimi najwięcej dawniej zbliżony do hrabiego był pan Aureli Zaręba Zarębski, majętny obywatel, niegdyś sąsiad Mościńskiego, dopóki się nie wyniósł na Podole, wdowiec, który, wyposażywszy dzieci, zamieszkał w Warszawie, pragnąc resztę dni spędzić swobodnie. Był to człowiek już niemłody, chociaż tajemnicę lat swych starannie ukrywał, niegdyś słynny z piękności mężczyzna, a w późnym wieku jeszcze bardzo szlachetnych rysów i szykownej postawy. Ta piękność, z której był głośny i z której, jak pocichu mówiono, umiał swego czasu korzystać, stanowiła jego wybitny przymiot, nie mógł więc o niej, choć sześćdziesiątletni, zapomnieć. Ubierał się zawsze po młodemu, trzymał prosto, wysilał na ruchy swobodne, jeździł konno i przekładał towarzystwo wesołej młodzieży nad inne. Był on nestorem i ulubieńcem złotych paniczów, ich wyrocznią, ich bożyszczem. Poufale zwano go Rębusiem i wszyscy kochali Rębusia, bo gdyby nie lekkomyślność, źle się godząca z siwemi, a nawet farbowanemi włosami, był to bardzo dobry człowiek, raczej fanfaron zepsucia, niż istotnie zepsuty. Udawał on wietrznika, chociaż nim rzeczywiście nie był. Ciężyła mu już ta rola, a porzucić jej jakoś żal było, bo cóżby wreszcie na świecie robił?
To mu nadawało wziętość, to stanowiło jego sławę. Dzieci płaciły mu kilkadziesiąt tysięcy, które przeżywał wesoło, rozpożyczał wiecznie zgłodniałym koleżkom, lub szafował na coroczne wycieczki do wód, bez których obejść się nie mógł. Rębuś bywał wszędzie, począwszy od zamku, aż do najmniej znanych salonów; uprzejmy był i przystępny, wiedział nowiny najświeższe, znał, kogo tylko znać było można, należał do obu resurs, nie wyłączał się od żadnych kwest i loteryj, gotów był służyć, gdzie go tylko zażądano, i umiał sobie pozyskać tak dalece serca ogółu, iż mógł być pewny, na wypadek śmierci, kilkotysięcznego orszaku na Powązki, nawet w słotę i błoto.
Mościński znał pana Aurelego jeszcze za młodych czasów jego donżuańskich, zapomniał o nim, a nie domyślał się, że go znajdzie w Warszawie. Jakież było podziwienie hrabiego i radość, gdy przechodząc koło Lourse’a, uczuł rzucającego się w jego objęcia Aurelego, któregoby był nie poznał, gdyby mu się nie przypomniał.
Zaręba także nie domyśliłby się dawnego przyjaciela w otyłym obywatelu, gdyby mu go wczoraj nie pokazano w teatrze.
— A! jakże jestem szczęśliwy, że cię spotykam, — odezwał się hrabia, chwytając go pod rękę — a to mi cię Pan Bóg, Opatrzność zesłała. Mój Aureli, nie wiesz, nie wiesz, jak mi w porę przychodzisz.
Popatrzyli na siebie.
— Ty się nie zestarzałeś, nawet włosy ci nie posiwiały, — zawołał Mościński — a ja!...
— Ty lepiej wyglądasz ode mnie, — rozśmiał się stary — ale około siebie, jak ja, chodzić nie umiesz. Ja jestem potajemnie siwiuteńki, tylko wody odradzającej używam. Nieprzyjemna rzecz świecić włosami białemi. Ale cóż ty tu robisz? słyszałem, żeś przybył z córką i mówią, że z przyszłym jej narzeczonym.
Mościński zaczął rękami trząść i przeczyć całym sobą. Uderzył wyraz jego twarzy poczciwego Zarębę.
— Czyś nie chory?
— Nie, ale jako staremu przyjacielowi wyznać muszę, że mam strapienie wielkie; jeżeli zachowałeś mi dawne uczucie, a masz chwilę czasu, jedźmy do ciebie.
— Najchętniej.
Dorożka, którą wzięli pod teatrem, dowiozła ich prędko na Nowy Świat, gdzie w połowie pierwszego piętra, bardzo ładnie po kawalersku urządzonej, mieszkał pan Aureli. Usadowił zaraz w wygodnym fotelu Mościńskiego, drzwi zamknął, służącego postawił na straży, i dobył cygara.
— No, teraz mów! — odezwał się — słucham i jestem na twe rozkazy.
— Ale najprzód dłoń i słowo, że to zostanie między nami.
— Słowo i dłoń — bądź spokojny.
Mościński się obejrzał i zawołał po chwili:
— Jak mnie widzisz, jestem najnieszczęśliwszym z łudzi: wpadłem w awanturę, z której nie wiem, jak wybrnę. Chciał los nieszczęśliwy mój, żebym po drodze wstąpił do książąt Brańskich. Są mi dalekimi krewnymi, a ani o ich stanie majątkowym, ani o księciu Robercie nie wiedziałem nic. Jedynaczkę mam córkę, książę się o nią począł starać, a tu — dowiaduję się...
Mościński zamilkł, trąc czoło i wzdychając.
— Przyjacielu stary, — dodał — na miłość Bożą cię zaklinam, mów mi o nich, co wiesz, objaśnij, radź!
— O cóż ci idzie? — spytał Zaręba. — Książęta Brańscy są źle w interesach, to wiadomo powszechnie, książę Robert miał ongi romansik z hrabiną Natalją, o tem wróble na dachach świergoczą: ale Brańscy są piękną i zacną rodziną, książę Robert jest pełnym szlachetności młodzieńcem, czegóż ty chcesz?
— Ale oni są doszczętnie zrujnowani! — krzyknął Mościński.
— O tem cię nie potrafię objaśnić, a zresztą, nie wiem, kto dziś nie zrujnowany.
— Znasz mecenasa czy adwokata Piątkiewicza?
Pan Aureli, który znał wszystkich w Warszawie, począł powtarzać to nazwisko, poszedł do kalendarza dla sprawdzenia i — rzekł po chwili:
— Mogę ci zaręczyć, że żadnego tego nazwiska prawnika w Warszawie niema.
— Mówił mi, że go wszyscy znają.
— To bezczelnie kłamał.
Mościński opowiedział szczegółowo całą swą ranną przygodę z owym Piątkiewiczem; Aureli dziwnie głową kiwał.
— To jakaś intryga, — rzekł — człowiek z nazwiskiem fałszywem, zatem cała rzecz podejrzana.
— Cóż mówisz na wczorajszy skandal w teatrze?
— Jest to zapewne wypadek bardzo smutny, szczególniej dla tej biednej hrabiny Natalji, którą ja czczę i wielbię, ale cóż temu książę Robert winien, że takie pasje obudza?
— Lękam się bardzo, — zniżywszy głos, mówił Mościński — żeby mi się córka nim nie zajęła, to człowiek złamany, wyżyty!
— Przepraszam cię, — przerwał Aureli — my jego życie doskonale znamy; hrabina Natalja była jego pierwszą i ostatnią słabością. Był młody, zakochał się, strzelał, odchorował, usunął, cóż naturalniejszego? Gdzie tak wielka wina? Dlaczegoby teraz i kochać nie mógł poczciwie, i być najlepszym mężem?
— Ale oni są bankrutami!
Aureli ruszył ramionami.
— O tem nie wiem, — dodał — może to być, a może przesadzają, zainformuję się łatwo. Jednak imię piękne, człowiek uczciwy, a jeśli się córka nim zajęła, niema co, il faut passer outre. Znam Roberta z dawniejszych czasów; choć mówią, że się wielce odmienił, że stetryczał, ostygł, ale to był gorącego serca, wielkiej prawości, prawdziwie rycerskiego charakteru chłopiec. Rodzina godna szacunku. Gdzie ty dziś znajdziesz dla córki i familję i człowieka, któryby lepsze dał rękojmie szczęścia?
Mościński się zamyślił.
— I powiadasz, że żadnego Piątkiewicza niema na świecie?
— Przynajmniej takiego, jak mówisz, tu u nas niema. Piątkiewicz, któryby jeździł karetą? Ależ ja znam wszystkich, co karetami jeżdżą, co do jednego, żaden mecenas nie używa karety, wszyscy chodzą pieszo, lub skromną obywają się dorożką. O córce twej wszyscy wiedzą, że ma znaczny posag i jest jedynaczką, gołych i zrujnowanych paniczów coniemiara, to się łatwo tłumaczy. Chcą księcia Roberta usunąć, a podsuną ci innego jakiego pozłacanego młodzieńca.
— Cóż tu począć? — westchnął Mościński.
— Nic, nic, — zostawić rzeczy jak są, aby się same wyklarowały, nie zrywać, nie widzieć, czego nie jesteś zmuszony, córki nie trwożyć. Zresztą ja przy tobie, — dodał Zaręba — biorę cię w opiekę, całe miasto znam, rachuj na mnie, nie dam cię wprowadzić w matnię. Dziś sprawdzę Piątkiewicza, jutro przywiozę ci różnych wiadomostek wór pełny.
W ten sposób uspokoiwszy Mościńskiego i dawszy mu się zaprosić na śniadanie u Bouoquerela, Zaręba odprowadził go w weselszym nieco humorze do domu. Na obiad wczoraj jeszcze był zaproszony książę Robert, ale się słabością chwilową wymówił.
Nowym to niepokojem nabawiło hrabiego, pokrył go jednak przed córką. Wieczorem pojechali do teatru — Robert się nie ukazał.
Po teatrze hrabia kazał się zawieźć do niego.
Zastał go nad otwartą książką, bladego, przybitego, lecz z rozmowy ostrożnej niczego się dobadać nie umiał, oprócz że był cierpiący, co zresztą z twarzy nawet było widoczne.
Po odjeździe gościa, który zabawił krótko, Robert chodził dopóźna po swoim pokoju i nad ranem dopiero znużony poszedł na spoczynek. Twarz blada Natalji stała przed jego oczyma, słyszał jej krzyk, nieprzezwyciężona jeszcze miłość ciągnęła go ku niej, lecz z tą namiętnością walczył mężnie, kilka razy w ciągu tego dnia chciał już biec do niej, ale wspomnienie ojca, rodziny, obowiązków wstrzymało go. Lękał się jednak samego siebie i czuł, że najbezpieczniejsze było uciec z Warszawy, wrócić do Brańska. Przewidywał, że Natalja może odezwać się, napisać do niego i jednem słowem złamać najmocniejsze jego postanowienie. Cierpiał okrutnie.
Chociaż dłuższa znajomość z Alfonsyną dozwoliła mu bez widocznego przymusu znosić jej towarzystwo, być uprzejmym i grzecznym dla niej, czuł niezwyciężony wstręt ku niej, drażnił go głos jej, niecierpliwił widok, przestraszała okazywana czułość. Brzydził się kłamstwem i uczucia wcale zmyślać nie umiał, nie silił się więc na okazywanie miłości, lecz młode dziewczę brało ten chłód za wymaganą w wyższem towarzystwie formę i niemal się cieszyło poszanowaniem a nieśmiałością, jaką budziło. Miss Burglife utrzymywała ją w tem przekonaniu, sądząc, że się ojcu i książętom najlepiej przysługuje. Widziała ona lepiej od swej wychowanki brak uczucia w księciu, obojętność i zimną tylko grzeczność, ale czuła się w obowiązku zaręczenia Alfonsynie, iż tak zwykle na wielkim świecie się kochają i dopiero po ślubie następuje wybuch długo ukrywanej czułości. Dlatego, tłumaczyła ona, młodzi małżonkowie natychmiast zwykle udają się w podróż, ażeby pierwszych wynurzeń przywiązania niczyje nie dojrzało oko. Alfonsyną z każdym dniem mocniej zakochana była w księciu Robercie i wyznała przed przyjaciółką, iż żyćby bez niego nie mogła.

Życie w Brańsku szło niezmiennym porządkiem swym, brak tylko księcia Roberta zostawił w niem próżnię, która się wszystkim czuć dawała. Od wyjazdu jego nie było nawet listu, co książę szambelan synowi miał bardzo za złe. Generał starał się to wytłumaczyć znaną poczt nieregularnością i wielkiem zajęciem młodego księcia. Panna Alfonsyną też, która przyrzekła pisać do księżniczki Stelli, milczała dotąd. Za każdym przybywającym z poczty posłańcem napróżno się o korespondencję dopytywano. W rozmowach swych z generałem szambelan już o przyszłości mówił, jako o rzeczy pewnej i postanowionej, nie wątpiąc na chwilę o ożenieniu księcia Roberta. Przyznając sobie prawo stanowienia o rodziny losach, zawczasu żądał wyprzedaży dóbr na Podolu, a nabycia dokoła, dla przyłączenia do Brańska, wszystkich majętności niegdyś do niego należących.
Nie domyślał się wcale stary stanu własnych interesów. Gdy je synowi oddawał, były już długi znaczne, ale te on wedle własnego programu miał za spłacone i rachował, że nawet cośby już kapitału zapaśnego zostać było powinno. Nie śmiano go wyprowadzać z błędu. Po długiem oczekiwaniu nadszedł list ceremonjalny od hrabiego, pisany przed wypadkiem w teatrze i odwiedzinami Piątkiewicza, oraz bilecik na najśliczniej przyozdobionym cyfrą i koroną papierku, od Alfonsyny do Stelli. W obu, oprócz komplimentów i ogólników, nic nie było; Robert nawet do siostry nie pisał.
Cały dwór tymczasem razem z szambelanem budował zamki na lodzie, począwszy od księcia Serafina, aż do Burskiego. Wincentowicz przemyślał o fajerwerku z cyframi na przenosiny, nie wątpiąc, iż starym zwyczajem uroczyste przenosiny odbyć się muszą. Szambelan wcześnie obradował o apartamencie państwa młodych, sprzeczając się nieco z generałem, który chciał im dać pokoje na pierwszem piętrze.
Tak stały rzeczy, gdy jednego rana, w czasie modlitwy generała odmawiającego swe officium, wpadł do niego Gozdowski tak zmieszany, blady i wylękły, że nierychło potrafił przyjść do słowa. Książę generał wstał od klęcznika, przeżegnał się, popatrzył na niego i w pierwszej chwili, widząc to pomieszanie, zapytał go:
— Czy się pali?
— Panie generale, o! bodajby się paliło! — krzyknął Gozdowski, składając ręce.
— Nieszczęście jakieś, mów, mów!
— Nie wiem, co obudziło naszych wierzycieli, — zawołał plenipotent — patrz pan, na najbliższy termin wszystkie należytości wypowiedziane, pozwy o wypłaty pokładzione. Siedzieliśmy spokojnie, w jednej chwili piorun spada nam na głowy. Ja tego nie pojmuję nawet!
— A ja to doskonale pojmuję, — odezwał się generał — ludzie już wiedzą o przyszłem ożenieniu się Roberta, każdy chce odzyskać, co włożył; to są strachy na Lachy.
— Lecz niektóre terminy są nadzwyczaj bliskie: jeśli nie zapłacimy, nastąpią tradycje i subhasty.
— Jakiż waćpan jesteś krótkowidzący, — odezwał się stary wojak — nim formy sądowe się dopełnią, Robert się ożeni i my zapłacimy wszystko. Tylko, na miłość Bożą, nie strasz pan i nie mów nic mojemu bratu. On o długach nie ma wyobrażenia, toby go okrutnie dotknęło.
— A cóż mam począć? — rzekł Gozdowski.
— Nic, milczeć i czekać. Ożenienie się księcia Roberta pewne, a z hrabią ja wszystko ułożę.
— Ale panie generale, czy hrabia zna stan naszych interesów?
— Coś mu się o tem napomknęło, że kilkakroć potrzebować będziemy; to dla niego bagatela.
Gozdowski nie wiedział już, co mówić dalej, ale nie uspokoiło go to tak dalece. Prawdę rzekłszy, generał dodawał odwagi Gozdowskiemu, a sam trochę się strwożył, tego jednak nigdy po sobie nie pokazywał.
— Więc pan generał sądzi, że to nie jest groźne?
— Bynajmniej. O jakąż sumę pozwani jesteśmy?
— O wszystkie! — zawołał Gozdowski. — Ja nie wiem, co się tym ludziom stało! To zmowa! To rozbój! Niechby jeden, dwóch wypowiedziało — ale wszyscy!
— Wszyscy? — powtórzył generał. — To nic, to nic, należy się pilnować formalności i czekać.
— Ale wszystkich terminy przeszły, — odparł Gozdowski — długi są niezaprzeczone, a ja w kasie nie mam ani grosza.
— Widzisz, — ofuknął generał — widzisz, jak jesteś nieopatrzny; a jakże to może być, ażebyś tak bez grosza w kasie mógł pozostawać?
Gozdowski zdumiony słuchał i nie wiedział, co odpowiedzieć, generał z powagą wielką mówił dalej:
— Pan kochany opuściłeś się trochę. Jak można przy takich dobrach nie mieć pieniędzy? Widzisz, to wina twoja.
— Panie generale, pan chyba żartujesz, — zaczął plenipotent, — rachujże pan, co te dobra czynią, a jakie są potrzeby dworu. Płacimy panu szambelanowi dwadzieścia kilka tysięcy rocznie, podatki, procenty, utrzymanie sług i oficjalistów, należność pańska, pensja księcia Roberta, księżniczki. To nigdy nie może się opędzić bez zaciągania długów.
— Już ty mi tego nie mów, — łagodnie odparł generał — to wszystko prawda, ale dobra ogromne i starczyć powinny. Opuściłeś się.
— Panie generale...
Generał przybrał postawę chmurną.
— Panie generale, ja nie widzę ratunku! — krzyknął Gozdowski. — Trzeba wysłać sztafetę do hrabiego, wszystko mu wyznać i żądać śpiesznej pomocy, inaczej licytować nas będą.
— Weź waćpan adwokata.
— Żaden w świecie nas obronić nie może.
— Jakże można było dopuścić do tego? — ofuknął książę generał z wyrzutem. — To wina pańska.
— Przypomnij pan generał sobie, że ile razy przestrzegałem, nie chcieliście mnie wierzyć.
— Ja waćpanu i teraz nie wierzę, — odezwał się książę — to są strachy na Lachy. Nie ważą się. Cały kraj potępiłby ludzi, coby się ośmielili napaść na nas tak i wydzierać nam ojcowiznę! To nie może być, powiadam waćpanu. Oni znają słabość pańską i chcą z niej korzystać.
— Nie pozostaje mi więc nic, — rzekł Gozdowski — tylko w niebytności księcia Roberta, zdać w ręce pańskie moją plenipotencję.
— A! za pozwoleniem, — począł generał — piękna rzecz, nawarzywszy piwa, zostawić je nam do wypicia.
Gozdowski się za głowę pochwycił.
— Zatem posyłam do księcia Roberta.
— Ani mi się waćpan waż! — żwawo począł generał. — Proszę tego nie czynić, przestraszyłoby go to bezużytecznie i przeszkodziło mu w staraniu o pannę, odbierając swobodę umysłu.
— Potrzeba przecież coś radzić.
Książę pochodził po pokoju.
— Niema nic do czynienia, — rzekł — trzeba mieć cierpliwość... hrabia posiada kapitały.
— Ale hrabia...
— Dosyć, — przerwał stary kawaler maltański — proszę czynić, com powiedział i nic nadto. Mój kochany Gozdowski, — dodał, mięknąc — nie gniewaj się, byłeś nieopatrzny, mam w Bogu nadzieję, że to się poprawi wszystko, idź, milcz i nie obawiaj się. Niech wierzyciele czynią, co chcą, waćpan temporyzuj i kroków stanowczych nie przedsiębierz żadnych. Nadewszystko zaś proszę, aby ani księżniczka, ani, uchowaj Boże, pan szambelan o niczem się nie dowiedzieli. Ja sam napiszę z należytemi ostrożnościami do księcia Roberta.
Nieszczęśliwy rządca chwycił się za głowę, chciał jeszcze coś mówić, ale na dany znak generała zamilkł i powoli się powlókł do dworku. Tu przyszedł mu na myśl pan Zenon, kazał co najprędzej zaprzęgać do bryczki i popędził do folwarku o milę odległego, który dzierżawił stary Żurba.
Był to najpiękniejszy niezaprzeczenie kawał ziemi z całych dóbr brańskich.
Stary Grzegorz Żurba, który się tu przed laty dostał z małym bardzo kapitalikiem, pracą i skrzętnością oraz pomocą książąt dorobił się na nim majątku — zagospodarował niemal jak na dziedzictwie. Nie znać tu było żadnej elegancji i wykwintu, ale pilne gospodarstwo i dobry byt czuć było wszędzie. Mieszkalny dom, przerobiony ze starego folwarku, otaczał sad owocowy i ogrody warzywne; tylko jedna altana lipowa z dawnych czasów zdawała się stać dla ozdoby, i z tej jeszcze pszczoły do niedalekiej pasieki miód zabierały. W dziedzińcu, okolonym płotem bardzo porządnym, mieściły się tuż zabudowania folwarczne, stodoły i owczarnie. Żurba miał wszystko pod okiem i cały też folwark we wzorowym był utrzymany porządku.
Owdowiawszy, a córkę oddawszy księżniczce Stelli za towarzyszkę, Żurba sam się tu rządził długo, odniedawna dopiero dostawszy w pomoc syna. Pan Gozdowski, człek przy panach wzrosły i do ich obyczajów nawykły, spoglądał zwykle zgóry na Żurbę i mówił o nim, że to człek prosty, ale poczciwy. Poczciwym się zaś zwał, bo na zawołanie pieniędzy pożyczał i o zwrot ich nie dokuczał wcale.
Teraz, gdy straszliwe Mane-Tekel-Fares błysnęło przed oczyma pana Gozdowskiego, gdy okazało się, że z generałem nie było co mówić nawet, przerażony plenipotent śpieszył na radę do Żurbów. Pan Zenon był biegłym prawnikiem.
Bryczka zatrzymała się przed gankiem, starego nie było w domu, wyszedł Zenon. Rzadki to był gość pan Gozdowski; z Brańska przyjeżdżali tu czasem książęta na podwieczorki, ale Gozdowski rzadko odwiedzał dzierżawcę, znajdując, że tam u niego ani poczciwego kieliszka wina, ani dobrej herbaty napić się nie było można. Do tych zaś wygódek stary smakosz, popsuta gęba, wielką, zbyteczną przywiązywał wagę.
Zdziwił się pan Zenon, zobaczywszy go o tej porze i z twarzy zaraz wymiarkowawszy, iż go jakaś niedobra wiadomość lub bieda sprowadzała. Weszli do środka.
— Panie Zenonie kochany, — odezwał się, padając na kanapę, Gozdowski — przybiegłem po radę: jesteśmy najokropniej zdradzeni przez wierzycieli. Weź papiery, patrz! Naraz pozywają nas wszyscy, to spisek! Szambelanowi o niczem wspomnieć nie można, generał nic rozumieć nie chce, ja głowę tracę, a księcia Roberta niema. Cóż tu robić?
Nic nie odpowiadając, Zenon wziął papiery do ręki i począł je rozpatrywać, wkońcu z widocznem wzruszeniem spojrzał na Gozdowskiego, który wyroku czekał, i rzekł:
— Interesa są fatalne, o tem jednak ja wiedziałem oddawna i byłem poniekąd przygotowany. Przyznam się wszakże, iż tak złemi ich sobie nie wyobrażałem. Nie widzę innego środka: przekaż pan na mojego ojca, zbierzemy, co mamy, oddamy wam, zepchniecie przynajmniej co najpilniejsze — reszta, widząc, że kredyt macie, poczekać może.
— Tak, to doskonała myśl, to zbawienny środek — ściskając go, począł Gozdowski. — Wyście ludzie anielscy, ja zawsze na wasze złote serce rachowałem, wy nas wyratujecie.
— Idzie o to, co mój ojciec ma i co dać może — zimno odparł Zenon.
Rozmowa wszczęła się o Brańsku, o sprawach, o projektowanem ożenieniu. Gozdowski opowiedział o swem rannem z generałem spotkaniu.
Tymczasem i stary Żurba z pola, wózkiem, którym się sam powoził, starą swą klaczą gniadą nadjechał w szarej kapocie i długich butach kozłowych. Jak tylko zobaczył plenipotenta, domyślił się czegoś niedobrego, bo wiedział, że do niego tylko się w biedzie udawano. Podszedł ku niemu żywo.
— A cóż tam słychać w Brańsku? przynajmniej wszyscy zdrowi?
— Kochany ojcze, — wtrącił Zenon — zdrowi wszyscy, ale oto rzecz taka... trzeba ratować książąt.
W kilku słowach opowiedział, co się święciło; stary słuchał z uwagą i spokojem. Już pod koniec przemówienia synowskiego począł szukać kluczów w kieszeni.
— Zobaczymy, co tam w domu jest, — rzekł — tu niema co rozmyślać, trzeba głowę bodaj zastawić, a ratować ich od zguby, ale ja wam niewiele dać mogę. Wytrząsłszy wszystkie szufladki, z pod serca dobywając, znajdę może sto tysięcy, a co wam po tej kropli w morzu?
— Zyskamy na czasie! — zawołał Gozdowski. — Zbawicie nas!
— Ano, niema co i rozmyślać — dodał stary, idąc do biurka. — Zenon każe podać śniadanie, a ja przeliczę listy zastawne; książętom winienem wszystko, niema, czegobym dla nich nie uczynił. Tylko proszę asandzieja, — rzekł ciszej — żeby im o tem nie wspominać, żeby oni mi tam nie dziękowali, bo mnie to konfunduje. To najprostsza rzecz w świecie, niema o czem mówić.
Z tą prostotą serdeczną Żurba poszedł, włożywszy okulary, liczyć pieniądze, syn mu pomagał. Gozdowski drżącą ręką kwit naprędce napisał, śniadania nie czekał i wyniósł się, ponawiając dziękczynienia.
— No, teraz, — odezwał się do syna Żurba, stojąc w ganku i poglądając za odjeżdżającym — jestem już goły, jak tego dnia, gdym obejmował gospodarstwo, ano, zawsze wiele zyskałem. Dzieci się wychowały, przeżyło się kawał czasu poczciwie, Antonina niczego nie potrzebuje, bo ma posag w głowie, ty jesteś prawnikiem i chleba ci nie zabraknie, póki ludzie pieniać się będą, a tym nieszczęśliwym naszym książętom pomóc to prawdziwa pociecha.
I, nie rzekłszy ani słowa więcej, Żurba wdział kapelusz słomiany, wracając nazad do swojego gospodarstwa. Syn oczyma łzawemi powiódł za poczciwym ojcem, którego uczucia całem sercem podzielał.
Gozdowski tymczasem prawie triumfujący do domu powracał, siląc się na wymyślenie środka, którymby wierzycieli mógł upokorzyć i skonfundować.
Daliśmy już poznać zacnego Gozdawę czytelnikom naszym. Był to człowiek niewielkiej głowy, długim spokojem ukołysany, nie mający oddawna potrzebnej do działania w interesach podobnych bystrości i trafności, może nadto poczciwy, ażeby mógł być dobrym plenipotentem. Po długich namysłach Gozdowski wpadł na nieszczęśliwy plan, ażeby pożyczonych tak niespodzianie stu tysięcy użyć na wypłacenie zaległych procentów pilniejszych, pewien będąc, że tem otumani wierzycieli, uspokoi i na długo pokój okupi. Nim dojechał do domu, plan ten stanowczo został postanowiony i Gozdowski winszował sobie bystrości, z jaką go wynalazł, zawczasu triumfując, iż niebezpieczeństwo zaklnie na długo. Tymczasem zaś książę się ożeni i wierzycieli poopłacają.
Rachował wszakże, nie domyślając się wcale, iż wierzyciele ci byli po większej części jednym tylko, który trzymał w ręku losy Brańskich i odebraniem procentów wcale się zadowolić nie chciał, że układy z nim były niemożliwe, a małżeństwo, uważane za pewne, w tej właśnie chwili najmocniej było zachwiane.

W Warszawie wszystko jeszcze było w tym stanie, w jakim widzieliśmy hrabiego, księcia i Alfonsynę ostatniego rana. Przyjaciel Aureli wyszedł na zwiady, a że znał cały świat, kilkunastu godzin dosyć mu było, ażeby dokładnych zasięgnąć wiadomości. Trafił na Hartknocha, który nie miał najmniejszego powodu ukrywać przed nim stanu interesów Brańskich.
— To są ludzie ze szczętem zrujnowani, — rzekł poprostu — nic ich uratować nie może, chyba... chyba złoty deszcz z niebios. Mogę wam zaręczyć, że długi przenoszą majątek.
Dość już było tej wiadomości panu Aurelemu, który z nią, nie tracąc chwili, do starego przyjaciela pośpieszył. Znalazł go w domu — nie było co złocić pigułki.
— Kochany hrabio, — rzekł — czy się książę Robert kocha czy nie w Natalji, czy powróci do niej czy nie, to są rzeczy podług mnie podrzędne, — znam go jako uczciwego człowieka, to starczy. Główna, najważniejsza rzecz, że książęta Brańscy są istotnie w przededniu najzupełniejszego bankructwa i ruiny. Jak do tego przyszli, nie wiem. Z jednej strony ofiary, z drugiej nieopatrzność i zbytek, to pewna, że nie mają nic, ale co się zowie „nic“, prócz ogromnych długów.
— I ani generał, ani żaden z nich słowa mi o tem nie powiedział — zawołał przerażony hrabia. — To zakrawa na podejście i zdradę, to ohydne.
— Kochany Mościński, o ile ja ich i im podobnych znam, mogę prawie na pewno ręczyć, że oni sami o swej ruinie nie wiedzą dokładnie i łudzić się muszą.
— Cóż tu począć? — zadumany wyjąknął hrabia. — Wpadłem w matnię.
— Namyśl się dobrze, ja ci powiadam jedno, — dodał Aureli — że wolałbym Brańskiego bez grosza, niż innego jakiego z miljonem.
— Tak, ale Brański zbankrutowany, to mi nie smakuje — dodał Mościński — i... fałszywe położenie, ten pozór dostatku, ten dom okazały, stopa, na jakiej żyją, nawyknienie do nierachowania się z niczem.
Mościński zgryzł się mocno. Po krótkiej rozmowie przyjaciel odszedł, a ojciec pozostał sam z myślami.
O śnie mowy nie było; panna Alfonsyną z miss Burglife były jeszcze w teatrze. Hrabia, namyśliwszy się dobrze, przez służącą zażądał, aby po powrocie miss Burglife mogła się z nim widzieć sam na sam. Nie wiedział dobrze, co pocznie, gotów był ulec nareszcie skłonności córki dla jej szczęścia, — lecz postanowił wprzódy rozmówić się o tem z Angielką, w której rozum praktyczny nawykł był wierzyć.
Długo przyszło mu oczekiwać na powrót z teatru; nareszcie powóz zaturkotał, panie powróciły, a w pół godziny potem służąca przyszła dać znać, że miss oczekuje w salonie.
Hrabia wyszedł pocichu. Angielka nie mogła pojąć, co znaczyło to tajemne wezwanie, domyślała się jednak, że jest w związku z księciem i jego staraniem.
— Łaskawa pani, — szepnął hrabia, odciągając ją do okna — nawykłem ją uważać za przyjaciółkę mojego domu, w ważnych okolicznościach wiem, że mi nie odmówisz światłej rady. Właśnie dziś jestem w położeniu takiem... — Potarł czoło. — Osądź pani sama, powiem jej to w dwóch słowach. Zostałem oszukany, a raczej oszukałem się sam. Książęta Brańscy, których widziałaś pani przepych, których ja sądziłem bogatymi — są najzupełniej zrujnowani. Lada chwila wyzuci będą ze wszystkiego.
Angielka aż krzyknęła z podziwu i przerażenia.
— Czyż to być może?
— Jest co do słowa, jak mówię. Alfonsyną może się do zbytku już z mej winy przywiązała do księcia Roberta. Jest to uczciwy młody człowiek, lecz i tu jest — ale... Pomijam to, mów mi pani, co począć? zerwać? iść naprzebój? Alfonia ma dosyć dla siebie i dla męża, choćby był księciem, to pewna, lecz jeśli przyjdzie dźwigać jeszcze całą familję!
Angielka powtarzała — och! i — ach! — łamała ręce, chodziła — pomieszana była nadzwyczajnie. Hrabia czekał, co powie.
— Wiesz hrabia co, — rzekła wkońcu — ja... ja nie mogę na siebie brać odpowiedzialności za radę żadną, lecz wychowałam tak uczennicę moją, tak wierzę w jej rozsądek zdrowy, iż sądzę najwłaściwszem wprost się do niej odwołać. Powiedz jej pan szczerze, jak rzeczy stoją, niech ona o sobie rozstrzyga. Jeślibyś pan uważał, iż serce zbyt wielką ma nad nią przewagę, odezwiemy się naówczas... Alfonia jest daleko dojrzalsza, niż pan sądzisz.
— A! nieszczęśliwe dziecko, — jęczał hrabia — nieszczęśliwe dziecko, jeśli się już do niego przywiązało, nigdy sobie tego nie przebaczę.
— Bądź pan spokojny, ja mam pewien wpływ na nią; do jutra namyśl się, kochany hrabio... przy śniadaniu ja państwa samych zostawię, powiesz jej wszystko otwarcie.
— Na miłość Bożą, do jutra staraj się ją pani przygotować! — dodał hrabia. — Radbym jej oszczędzić cierpienia.
— Boleść jest naszym udziałem! — patetycznie, dygając, dokończyła miss Burglife.
Tak tedy stanowcza rozmowa odłożona została do jutra rana. Nocą śnił wzburzony wypadkami dnia hrabia, że się bił z generałem, który mu jego żelazną kasę chciał skonfiskować. Obudził się cały w potach i z bólem głowy.
Godzina śniadania nadeszła aż nadto prędko, radby ją był odsunąć. Alfonsyną przyszła dosyć wesoła i to jeszcze bardziej utrudniło ojcu zwierzenie, które ją zasmucić miało. Wyjście miss Burglife było znakiem chwili stanowczej, hrabia zaczął od pocałunków, uścisków i oświadczeń miłości ojcowskiej. Panna słuchała ich dosyć obojętnie, jak rzeczy, do której była nawykła.
— Moje dziecko drogie, — począł wreszcie, nie bez trudności zagajając ten przedmiot drażliwy — jesteś już w wieku, w którym własną się wolą i rozsądkiem rządzić możesz... nie ścieśniam twej woli, nie chcę się opierać uczuciom, pewien będąc ich szlachetnego kierunku. Obowiązkiem jednak ojca jest dziecku wszystko przedstawić, co doświadczenie dozwala przewidzieć w przyszłości. Przyznam ci się, że ja stary, ostrożny, praktyczny człowiek, zostałem przecież, jak się tu przekonywam, oszukany. Uważałem projekt małżeństwa z księciem Brańskim za bardzo świetny.
Alfonsyną zmarszczyła brwi, ojciec się poprawił.
— Nie mówię nic przeciwko człowiekowi, wszyscy go chwalą, lecz niestety! oni są... oni są... bankruci!
— To nie może być! — zaprzeczyła Alfonsyna.
— Daję ci na to słowo honoru, grosza przy duszy nie mają. Lada chwila majątki idą na licytację i te pałace, i te wspaniałości, i ten przepych, co ich o zgubę przyprawił — w proch się rozsypią. Co tu robić? Chceszże księcia Roberta zrujnowanego, bez majątku?
Hrabia, mówiąc, wlepił oczy w córkę bacznie; ciągle mu się zdawało, że będzie mdlała, spostrzegł bladość na twarzy, sięgał już po dzwonek, ale przemógłszy pierwsze wrażenie, hrabianka zmarszczyła się, zachmurzyła, zacięła usta — nie mówiła nic. Ojciec czekał.
— Papa wie o tem dobrze? — odezwała się sucho.
— Zaręczam za to.
Nastąpiło milczenie.
— Więc nas chcieli podejść i oszukać? — szepnęła Alfonia.
— Myślę, że nie, któż ich wie i zrozumie? Księcia Roberta chwalą wszyscy. Lecz to są ludzie lekkomyślni, sami może nie wiedzą, jak stoją. Jednego generała posądzam, ten filut być musi. A jeśli tak są nieopatrzni, co za rękojmia na przyszłość? Mitrę trzeba karmić i smarować, hę? Jak ja oczy zamknę, ty sobie z nimi rady nie dasz i wszystko zjedzą. A co potem?
Córka i ojciec zamilkli, spojrzeli na siebie: zamiast mdłości, łzy wytrysnęły z powiek Alfonsynie, nie łzy żalu, ale gniewu, z którym wybuchnęła tak widocznie, iż ojciec się na nim omylić nie mógł. Uczucie to uradowało go prawie, znajdował je w córce bardzo naturalnem i szlachetnem, wolał je zresztą, niż boleść i gwałtowną miłość. Odetchnął biedny. Panna Alfonsyna rączką uderzyła w stół.
— To niegodziwie! to szkaradnie! — zawołała. — Ja im tego nigdy nie przebaczę! Niech papa natychmiast odnajmie mieszkanie, wracajmy na wieś, ja go widzieć nie chcę! Takiego oszukaństwa nie zniosę! To oburza!
— Na miłość Bożą, — przerwał uradowany hrabia — pohamuj się, ja wszystko biorę na siebie. Dam księciu Robertowi grzeczną odprawę, zerwę, jeśli chcesz.
— Tak jest, zerwać! — podchwyciła Alfonsyna. — Zerwać natychmiast!
— Ale się wszakże nie oświadczył? — rzekł hrabia.
— Zamknąć mu drzwi, jeśli tylko polowali na majątek! — dodała panna.
— Dobrze, moje dziecko, dobrze! dzięki Bogu, znajduję w tobie tyle rozsądku i poczciwej dumy, ilem się nawet nie spodziewał. Bardzo to ładna rzecz nosić tytuł książęcy, ale przy nim cierpieć biedę i wplątać się do licznej familji, którą całąbyśmy potem utrzymywać musieli...
Alfonsyną płakała, ojciec ją utulał, jak mógł, miss Burglife, czatująca pode drzwiami, weszła w pomoc ojcu, rzucając się w objęcia swej wychowanki.
— Widzisz pan, — zawołała z pewną dumą do ojca — iż niedaremnie odwoływałam się do córki pańskiej, której wychowaniem się szczycę. Przemówił w niej rozsądek, niech to hrabiego uspokoi na przyszłość.
Mościński był w zachwyceniu, córka bowiem jakby odgadła jego myśl; trzeba było zerwać z Brańskimi. Ze wszystkiego to mu się zdało najrozsądniejsze — ale jak? Hrabia, który doskonale umiał obchodzić się z najprzebieglejszymi kupcami, gdy szło o sprzedaż pszenicy w Odessie, w innych życia wypadkach był niedoświadczony i bojaźliwy. Nie chciał sobie narazić Brańskich, ani zbyt rozgłośnem uczynić zerwania, łamał głowę napróżno nad wyborem środków, a wkońcu musiał znowu lecieć do pana Aurelego po radę.
— Przyjacielu drogi, do twojego serca się odzywam. Głupstwo moje zadzierzgnęło węzeł; naucz mię, jak go rozwiązać gładko i pocichu.
Taką przemową ledwo powstającego z łoża po wesołym wieczorku, spędzonym w zbyt młodem towarzystwie, powitał hrabia pana Aurelego Zarębskiego.
— Mów jaśniej i bez metafory; o co chodzi?
— O zerwanie z księciem Robertem. Moja droga, złota Alfonia odrzuca go, nie chce, wyraźnie mi to oświadczyła. Oburzyło ją to, że się o majątek starano, nie o nią. A! co to za charakter! powiadam ci, to dziewczę, jakich niema. Musimy zerwać, wyjedziemy natychmiast, idzie o to, żeby awantury nie robić. Des gens comme nous n‘ont pas l‘habitude de casser les vitres.
— Powoli, powoli — ziewając, rzekł Aureli. — Zerwać jest bardzo łatwo. Masz doskonały pozór, nie tykając drażliwej strony majątkowej. Powiesz mu wprost, bardzo grzecznie, iż wypadek w teatrze był zbyt rozgłośny, abyś o przyczynach jego się nie dowiedział, dodasz, że szczęścia córki nie mógłbyś powierzyć człowiekowi, który resztki dawnej pasji nosi zapewne w sercu, coś w tym rodzaju... Dasz sobie radę, ja ci tylko temat nastręczam.
Hrabia, zawsze skłonny do czułości, rzucił się w objęcia przyjaciela.
— Masz słuszność! tyś genjalny! Wystaw sobie, że mnie to nawet na myśl nie przyszło. Doskonale! Będzie to trochę przykra chwila do przebycia, ale dla jedynego dziecka należy się poświęcić.
Środek więc był znaleziony, a Mościński, pragnąc jak najrychlej zbyć się ciężaru, kazał natychmiast jechać do mieszkania księcia Roberta. Zastał go, jak zwykle, w fotelu, zadumanego, ze zgasłem cygarem. Ocucił się, jakby do spełnienia obowiązku, ujrzawszy Mościńskiego i poznał odrazu z jego twarzy jakąś zmianę. Prosił siedzieć, nie dopytując się jednak.
Hrabia, tak zwykle miękki i serdeczny, nagle stał się krochmalnym i kwaśnym. Z samego przywitania można było wnosić, że coś zaszło. Księciu Robertowi było to obojętne dla siebie, lecz szło o los rodziny. Niespokojnie trochę zwrócił się ku swemu gościowi, który miał rękawiczki i kapelusz w rękach.
— Mości książę, — wydławił z siebie Mościński — bardzo mnie tu przykry sprowadza dziś obowiązek.
Książę patrzył nań, nie badając, czekał, co dalej będzie.
— Z prawdziwą życzliwością otworzyłem księciu dom swój i zbliżyłem go do swej córki, będąc pewnym, że serce jego było i jest wolne; na nieszczęście głośna przygoda w teatrze...
— Oszczędźże sobie, kochany hrabio, trudu mówienia dalej, ja już rozumiem — rzekł książę Robert spokojnie. — Masz pan zupełną rację. Posłuszny woli mojej rodziny, pewien będąc, że raz wzięte na siebie obowiązki spełnię uczciwie, starałem się o hrabiankę, ale się nie narzucam, panie hrabio, jak skoro pan znajdujesz...
Mościński spodziewał się, że to pójdzie trudniej.
— Ja za kilka godzin wyjadę, — dodał książę, wstając z krzesła z zupełną swobodą, głosem spokojnym — niechże hrabia nie zadaje sobie żadnego trudu, nie zmienia projektu pobytu w Warszawie. Ja wyjeżdżam. Proszę, byś raczył złożyć moje uszanowanie hrabiance i miss Burglife.
Mościński, w tej chwili odprawiony, tak bez ceremonji, bez żalu, bez wymówek, czuł się niemal upokorzony; zdało mu się, że nie on księciu, ale książę jemu dał odprawę.
Robert wyglądał tak dumnie, tak pańsko, tak niewzruszenie pogodnie, jakby najmniejszego nie miał żalu po Alfonsynie. Oburzyło to czułego ojca. Z sędziego zmieniał się na ofiarę; stał z kapeluszem, nie wiedząc, co począć, co mówić, jak wyjść — dziwnie mu było niewygodnie i przykro. Scenę tę całą wyobrażał sobie, jadąc, całkiem odmiennie — sądził, że książę uniewinniać się będzie, prosić, przebłagiwać, że wyjdzie zwycięsko naostatek, a wyszedł pobity, maleńki jakiś i skonfundowany.
Książę Robert z wymuszoną grzecznością odprowadzał go aż do drzwi samych, kłaniając się z uśmiechem; Mościńskiemu wyrazów brakło, gniewał się i nie mógł już wypowiedzieć swojego gniewu. W samym progu książę Robert się zatrzymał.
— Pozwolisz mi pan hrabia naostatku przy pożegnaniu uczynić sobie jedną uwagę, która mu na przyszłość będzie przydatna. Ja, jakkolwiek przybyłem do Warszawy, towarzysząc państwu, ani hrabiance Alfonsynie, ani panu dobrodziejowi urzędownie się nie oświadczyłem. Nie przeczę, że miałem myśl, żem mógł mieć projekt, jeśliby serce moje przemówiło. Ale serce nie przemówiło. Właśnie dziś byłem zdecydowany pożegnać państwa i powracać do Brańska, gdyś hrabia mnie tak niespodzianie a szczęśliwie uprzedził. Lecz, kochany hrabio, jako kuzynowi, pozwól, bym ci oświadczył, iż do tego wystąpienia nie miałeś najmniejszego prawa; któż za mnie mógł zaręczyć, że ja się staram? Między nami, — rzekł z przyciskiem — między nami, panie hrabio, nic nie było. J‘ai l‘honneur de vous saluer!
To mówiąc, książę Robert skłonił się nisko i zamknął drzwi za hrabią, który był czerwony i trząsł się od gniewu.
— A to kawaler! niema co mówić! miły chłopiec! — mruczał, odchodząc. — Co za ton, do lokajaby tak nie mówił! Dobrze im tak, niech giną, zasłużyli! Niepoprawni są!
Wróciwszy do domu, Mościński poszedł do córki, ale nie wprzódy, aż się uspokoił i ochłonął. Hrabianka Alfonsyna nie śmiała go spytać o nic — oczy miała czerwone. W pokoju słychać było wodę pomarańczową, laurowe krople, wódkę kolońską, wszystko, co towarzyszy pocieszaniu gwałtownie strapionych. Miss Burglife siedziała przy nieboraczce.
— Tego... co chciałem mówić — odezwał się w progu Mościński — my nie mamy potrzeby się śpieszyć, dałem mu porządną odprawę, on sobie jak zmyty dziś jeszcze rusza, gdzie pieprz nie rośnie. Przebyłem, prawda, dla miłości Alfonsyny, ciężką chwilę, bardzo przykrą, ale rzecz skończona, zerwana stanowczo. On jedzie, myśmy wolni.
Alfonsyna rzuciła się w objęcia miss Burglife, która potajemnie dała znak hrabiemu, ażeby się nad tem nie rozszerzał.
Mościński zamilkł, ale mu się to nie podobało. Gdy po chwili wysunął się z pokoju córki, miss Burglife wybiegła za nim.
— Omyliliśmy się, — szepnęła — ona go kocha, były mdłości. Prawda, że się pogniewała, że w gniewie się wyrzekła, lecz w sercu tkwi głęboko uczucie. To przejdzie, kochany hrabio, czas ją uleczy. Znajdzie się ktoś inny. Jużto nie można powiedzieć inaczej, tylko, że książę jest bardzo, bardzo dystyngowany człowiek i piękny mężczyzna, jednak zczasem go zapomni. Ja będę się starała, niech hrabia będzie spokojny.
Ze spuszczoną głową Mościński powlókł się do brudnego pokoiku.
— Niema nieszczęśliwszego człowieka nade mnie, — myślał w duchu — robię, co ona chce, a nigdy nie jest zadowolona. Kazała mi dać odprawę, teraz się rozpada! Kobiety, nawet najrozumniejsze, zawsze, zawsze są niekonsekwentne. Bądźże tu mądry! Teraz go już napowrót nie złapię, i lepiej, i lepiej... Niech się przemęczy raczej, niż miałaby całe życie być nieszczęśliwa.

Po wyjściu hrabiego książę Robert chwycił natychmiast za dzwonek; wbiegł służący.
— Pakować! — zawołał — jedziemy!
Na stole, niepostrzeżony dotąd, leżał od rana list z poczty miejskiej; oczy księcia padły na kopertę i twarz oblała się purpurowym rumieńcem. Patrzył nań, jakby obawiał się wziąć go w rękę, stał nad nim i drżał cały. Po wyjściu służącego wyciągnął dłoń, spojrzał na pieczątkę. Tak, była to taż sama, którą znał dobrze, którą tyle razy łamał, okrywając pocałunkami. I pismo toż samo było, które mu przynosiło szczęście. Długo wahał się książę Robert i list położył na stole.
— Poco budzić to, co przysute popiołami? poco wracać do przeżytych bólów? Znalazłbym ból tylko, tylko nową truciznę, cierpiałem dosyć.
Odwrócił się od listu, poszedł do okna — stał osłupiały i myślał znowu.
— Ostygły jestem, wszak to już na mnie żadnego nie powinno uczynić wrażenia. Dlaczegóżbym miał odmawiać kobiecie prawa bronienia się, którego nie odmawiają zbrodniarzom? Ona chce pewnie tylko czystą, czystszą okazać się w oczach moich. Miłości między nami być nie może, miłość to zabita, okrwawiona; lecz czemużbym jej nie miał posłać wyrazu przebaczenia i pociechy? Tak, obawa moja przesadzona. Przed godziną nie mógłbym, niepowinienem był dotknąć tego listu; w tej chwili jestem już wolny, należę do siebie.
Zbliżył się ku papierowi, leżącemu ciągle na stoliku, brał go już ręką drżącą i cofnął się znowu.
— Nie, mylę się, — mówił w duchu — miłość ta nie została zabita, ona trwa, jam się nią palił i dręczył, jam się jej pozbyć chciał, choćby najdroższą uczucia wszelkiego ofiarą... nie mogłem. Cóż będzie, jeśli przygasła odżyje, jeśli ona się uniewinni? Jam nie miał dowodu winy, jam miał tylko namiętność ślepiącą. Co będzie, jeśli padnę do jej nóg, prosząc o przebaczenie? A! nie, stokroć nie! Ja nie należę do siebie, ja jestem własnością rodziny, dla której jak najdrożej sprzedać się muszę. Poco? Ale jedna jeszcze w życiu szczęścia godzina! jedna chwila! jeden błysk! — a potem choćby umrzeć. Spojrzeć w te oczy, w których boska pali się iskra, usłyszeć głos, uczuć jej dłoń!
I jak szalony książę Robert chwycił za list, rozerwał kopertę, rzucił okiem, czytał, pożerał. Twarz mu bladła i czerwieniała, wargi drżały, po licu biegały płomienie, brew się marszczyła i opadała nieruchoma, usta krzywiły się jak do jęku i otwierały, jakby chciał krzyknąć. Stał tak długo, znać czytał i odczytywał znowu i nie mógł nasycić się temi wyrazy. Nagle list wcisnął do kieszeni, chwycił kapelusz i wybiegł.
Ktoby go widział przesuwającego się ulicą, z oczyma, które nie widziały nic, potrącającego przechodniów, nie umiejącego znaleźć drogi aż nadto znanej, pomijającego znajomych bez powitania, łatwoby się domyślił, że ten człowiek był pod władzą despotyczną uczucia, które nim miotało, odejmując mu przytomność. Dobiegł tak aż do wskazanego domu, w którym mieszkała hrabina Natalja, zadzwonił, służący mu otworzył i, nim pośpieszył go wstrzymać, spytać, zagrodzić mu drogę, Robert już był w salonie, a nie znalazłszy w nim nikogo, szedł przez dwa pokoje, nie zatrzymując się aż u drzwi sypialni. Gwałtownie rozwarł je, wszedł.
Hrabina Natalja klęczała i modliła się. Odwróciła głowę, wyciągnęła ręce, krzyk się dał słyszeć, potem cisza. Biedna kobieta, ze zbytku szczęścia, którego się nie spodziewała, zemdlała. Lecz omdlenie, które mogło zabić, przeszło w jednej chwili, otworzyła oczy, wskazała mu krzesło. Grobowe milczenie panowało przez chwilę, płacz tylko słychać było.
Robert, ze spuszczoną na ręce głową, siedział jak wkuty.
— Przychodzę przebłagać, daruj mi, — rzekł — kochałem cię nadto, bym mógł trzeźwo sądzić. Dla mnie dosyć było widzieć go u ciebie; nie wiedziałem, że wszedł, przepłaciwszy sługi, mimo twej woli, i gdym go zastał, ty...
— Posłuchaj mnie, — głosem znękanym odezwała się kobieta — moje życie się skończyło, moje serce zeschło, jam łzy wypłakała. Niczego nie chcę, niczego się nie spodziewam, lecz pragnę jednej na świecie tylko rzeczy, jednego dobra... chcę być w twych oczach czysta.
To mówiąc, chwyciła krzyż, stojący na klęczniku.
— Robercie, — zawołała — na to znamię zbawienia i na zbawienie mej duszy ci przysięgam, jam cię nie zdradziła. Chciałam, byś tylko te z ust moich usłyszał słowa, nie chcę nic więcej. Jesteś wolny — idź.
— Nataljo, przebacz!
— Przebaczyłam ci wszystko, kochałam cię może mocniej dlatego, żeś mną pogardził i chciał mieć czystą... kochałam, lecz dziś już we mnie serce zamarło. Podajmy sobie dłonie, powiedzmy sobie na zawsze, na wieki: żegnam cię! i rozstańmy się. Idź, błagam, proszę cię, idź!
— Nie mogę, — głosem stłumionym odezwał się Robert — ulituj się nade mną, siły mi braknie. A! gdybyś ty wiedziała, ale ty tego nigdy wiedzieć nie będziesz, co ja wycierpiałem... Jam cię kochał, nawet wyrzucając zdradę, jam nigdy nikogo nie kochał, nie kocham, nie potrafię ukochać prócz ciebie. Ale ja jestem niewolnik, — dodał ciszej — ja muszę być sprzedany...
Ironiczny śmiech przesunął mu się po ustach.
— My jesteśmy zrujnowani, my nie mamy nic. Dla mnie — cóż to dla mnie znaczy? ja poszedłbym znowu nosić karabin; ale ojciec stary, ale siostra, ale to ciężkie spadkobierstwo imienia. Tak, Nataljo, ja będę sprzedany, jam się już o mało nie sprzedał, — mówił ciągle z goryczą — ale kupiec znalazł mnie niedość dobrze zachowanym. Cóż mnie to obchodzi? Dla mnie bez ciebie życia niema, szczęścia niema... ja tak powoli dogoreję, z obrazem twoim w sercu i myśli. Słuchaj, Nataljo, mówisz o swem sercu umarłem, niech choć w zdrętwiałem zostanie dla mnie wspomnienie. Jam cię tak kochał, jak nigdy człowiek żaden niewiastę — ja dziś, pod brzemieniem obowiązku, ze wspomnieniem ojca, domu, tych wszystkich, którym poświęcić się muszę, czuję, że za chwilę może zdradziłbym ich, zapomniał, wyrzekł się, gdybym...
— Dosyć, Robercie, dosyć! nie mów! — krzyknęła Natalja, zrywając się z siedzenia. — Zaklinam cię, idź, nie wskrzeszajmy szału, nie budźmy niemożliwych nadziei. Na ziemi niema i nie może być szczęścia; są błyski, myśmy taki błysk przeżyli, umiejmy żyć pamięcią chwili. Dziś, dziś już na szczęście za późno! Nic wskrzeszonego nie żyje. Ale dopóki zeschłe to serce bić będzie, jam twoją — o! jam twoją!
Robert się zerwał, kobieta spłakana klęczała u kolan jego i obejmowała je, płacząc jeszcze.
— Przebacz mi, — rzekła — byłam płocha może, nim poznałam ciebie, lecz pragnęłam ciebie być godną, podniosłeś duszę moją. Miłość twa oczyściła mnie! Przysięgam ci, że w tem sercu, po tobie, chyba Bóg zamieszka. Ono było i jest twojem!
— Uwierzże mnie, uwierz, żem kochał i kocham i, przeklinając, jeszczem był twoim cały. Pamiętasz ten obraz twój, który chwyciłem gwałtem wówczas, gdy się miłość moja otwierała, jak kwiat do słońca. Aż do dziś dnia pozostał on przy mnie, jako jedyna pociecha strutego życia. Sto razy chciałem go rzucić w ogień i stokroć gotówem był paść w płomienie, by go ocalić. Całe dni z nim byliśmy sami, nie przeżyłem dnia jednego bez niego. Budziłem się, by nań patrzyć — zasypiałem ze wspomnieniem.
— Idź! idź! — zawołała, wstając, Natalja. — Ja się lękam, ja cię proszę! Podaliśmy sobie dłonie, przejednani rozstańmy się siostrą i bratem na wieki. Zdala żyć będziemy z sobą zawsze.
— Pozwól mi zostać, to mój dzień ostatni. Jadę — muszę jechać. Tam czekają na mnie. Twój krzyk boleści w teatrze ocalił mnie na długo pewnie. Więzy, które już zakuć miano, rozpadły się, oddycham chwilę. Niech ją z tobą przeżyję.
Natalja płakać zaczęła.
— Lękam się, — rzekła — aby ci widok mój dzisiejszy nie zatarł wspomnień obrazu... ja chcę być zawsze dla ciebie tą, którą, pierwszy raz zobaczywszy, ukochałeś jednem wejrzeniem. Dziś — ja trupem tamtej jestem.
— O! nie, — przerwał Robert — mnie spaliła boleść, tyś w niej nabrała męczeńskiego blasku, tyś jak anioł piękna, a ja cię kocham! ja cię kocham!
Słysząc ten wykrzyk, hrabina odsunęła się od niego.
— Robercie, zaklinam cię, odejdź! Klęczałam u krzyża, gdyś wszedł, chcę być godną poklęknąć przed nim znowu, gdy ci podam dłoń do pożegnania na zawsze. Niech miłość, którą krew oblała, zostanie czystą, świętą, braterską. Błagam cię.
— Niech będzie czystą, braterską i świętą! — powtórzył Robert. — Lecz, droga Nataljo, nie wypędzaj mnie od siebie, nie rachuj mi chwil, daj mi się napaść blaskiem twych oczu, nasłuchać głosu twojego, aby mi one świeciły, aby mi on brzmiał w osamotnieniu i niewoli. W życiu może się nie zobaczymy więcej; ja nie przyjdę, bo nie chcę być krzywoprzysiężcą, ty mnie szukać nie będziesz. Pozwól mi zostać.
— Chodźmy więc do salonu — zawołała, drzwi otwierając, Natalja. — Wpadłeś tu przebojem, niech ludzie myślą, co chcą! Lecz nie uciekajmy od nich, ja tam o ciebie i o siebie spokojniejsza będę. Zostań! zostań!
Wyszli oboje. Hrabina Natalja zadzwoniła drżącą ręką.
— Brat mój przyjechał na chwilę, — odezwała się do służącego — drzwi moje zamknięte, nie przyjmuję nikogo.
Służący wyszedł, zostali sami. Szał pierwszego spotkania ostygał powoli, ochłonęli oboje. Natalja otarła łzy, zaczęła się cicha rozmowa... Któż taką rozmowę powtórzy? Był to kwiat, co wykwitł między dwiema przepaściami — przeszłością bez powrotu — przyszłością bez nadziei. Kobieta pierwsza odzyskała panowanie nad sobą i trochę rezygnacji a spokoju. Robert pozostał w gorączce. Co chwila hamować go musiała wzrokiem i słowem, a pohamowany zrywał się znowu szałem i namiętnością. Siedzieli tak, milcząc, godzinę, zapomniawszy dnia, nie czując czasu. Służący wchodził, mówił coś, oznajmywał, wychodził... nie wiedzieli, co powiedział i z czem przyszedł. Robert się zrywał odchodzić, Natalja prosiła go, ażeby został jeszcze chwilę, jeszcze minutę. Potem ona kazała mu iść, on się od progu zawracał.
Zmierzchało, gdy u drzwi cicho rzucili się sobie w objęcia i pozostali tak z rękami splecionemi na szyi, aż Robert rozerwał jej dłonie, ukląkł, ucałował jej stopy, a gdy Natalja otwarła oczy, już go przed nią nie było.

Wieczór był letni, słońce zapadało za lasy ciemne; ogród brański cały leżał w mrokach i chłodzie. Około dworu panowała cisza zwyczajna, uroczysta, przerywana zaledwie ostrożnym chodem sług i szeptem spotykających się ludzi. Ksiądz Serafin wracał z kapliczki, odmawiając resztę pacierzy. Wincentowicz szedł z polowania od lasu z torbą próżną, z głową zwieszoną. Burski przechadzał się z rękami wtył po napoleońsku założonemi, dumając może o legjonach i czarnookich Włoszkach. Okna pokojów generała były pootwierane, a on sam gospodarował około ulubionych swych sprzętów. Zbroja jedna zaczęła mu była rdzewieć, kazał ją przy sobie czyścić i napuszczać oliwą. Szambelan słuchał monotonnego czytania swego sekretarza, który mu z Bielskiego kroniki, nie wiem który raz, bitwę grunwaldzką powtarzał. Starzec udawał, że słucha, lecz myślą znać był gdzie indziej i roztargniony.
— Daj waćpan już pokój temu, trochę ciemno się robi, dokończym to innym razem. Proszę się spytać, czy posłaniec z poczty przyjechał.
Sekretarz poszedł, wrócił i oznajmił, że posłaniec był, lecz listów żadnych nie przywiózł z sobą.
Szambelan, który przed swym dworem nie zwykł się był nigdy wynurzać z myślami, choć go to zdziwiło mocno, nie rzekł nic.
— Proszę waćpana generała do mnie wezwać, jeżeli ma czas.
W kwadrans potem chód żywy księcia Hugona dał się słyszeć w przedpokoju — otwarły się drzwi.
— Dobrywieczór. Co szambelan rozkaże?
— Nic ci, mój bracie, do rozkazania nie mam, — westchnął stary — a radbym się tylko poskarżyć. Wystawże sobie, znowu poczta przyszła próżna. Listu, jak niema, tak niema: niedarowane niedbalstwo! I hrabia niegrzeczny, i ten Robert. Czy tak się tam zapamiętale kocha?
Generał ruszył ramionami.
— E! nie, — rzekł — ale zawsze taż sama historja z tą Warszawą. Gdy się tam człowiek dostanie, na nic czasu nie ma, to wiadoma rzecz. Nie trzeba się tem niepokoić. Nawet panna Alfonsyna, która Stelli przyrzekała pisać, od pierwszego swego bileciku już zamilkła. Może być, że im się tam trudno urządzić, to, owo... Wszystko to wyklaruje się wprędce. Bądź pan brat spokojny.
— Jednakby już czas było, ażeby o sobie znać dali — szepnął szambelan. — Robert się nigdy tak nie zaniedbywał w swych obowiązkach.
— Kochany bracie, na ten raz należy być wyrozumiały; staranie o pannę, świat, znajomości, bieganina — rzekł generał.
— Lecz jużby też na napisanie kilku choćby słów czas się powinien znaleźć, zwłaszcza do ojca — powtórzył książę Norbert.
Na to generał jakoś nic odpowiedzieć nie umiał.
— Wierzaj mi, Hugonie, — dodał powoli stary — choć do naszego domu nie dopuszczamy zatrutego oddechu wieku, wciska się on mimo nas. Ludzie się psują, stosunki rodzinne wypaczają, znika dla starych poszanowanie, lekceważą się obowiązki. Młodzi górę biorą na świecie, a czy ich panowanie lepsze będzie, to rzecz wielce wątpliwa.
— Robertowi wszakże pod tym względem nic zarzucić nie można — bronił książę Hugon; — pomimo że do lat czterdziestu się zbliża, uległości synowskiej wcale się nie zaparł. Dobry to, zacny i poczciwy chłopak, który wstydu nam nie zrobi.
— A niechże nas Bóg strzeże, by się w rodzinie znalazł kto, coby gniazdo nasze czyste pokalał — odezwał się szambelan. — Znam Roberta, jak wy, i kocham go pewno nie mniej od was, tylko mi się to postępowanie nie podoba. To już ta nieszczęsna emancypacja! Emancypuje się wszystko i wszyscy, z pod rządów Bożych, z pod władzy ojcowskiej, z pod posłuszeństwa mężów i rodziców.
Rozśmiał się książę Hugon.
— A! tylko nie w Brańsku! nie w Brańsku! — przerwał wesoło. — U nas jeszcze patrjarchalny, na miłości oparty trwa stary porządek.
— I mam nadzieję, że nam tu nowych idei a nieładu z niemi nie wniesie hrabianka Alfonsyna, choć ją Angielka wychowała, a między Anglikami nurtują różne opinje. To, zdaje mi się, dobre dziecko.
— I mnie się tak zdaje, — potwierdził generał — zresztą, gdyby nawet weszła w nasz dom z trochę innemi wyobrażeniami, wpływ tutejszej atmosfery musi na nią oddziałać... nie może się nam zbuntować.
— Zewszechmiar szczęśliwe obiecuje się małżeństwo — dodał szambelan. — Robertowi, choć to jeszcze młode, czas było żonę pojąć, sama pora. Imię dobre, choć hrabstwo niekoniecznie, ale się to utarło; ojciec poczciwy człek, choć mu na powadze zbywa, majątek, słyszę, bardzo znaczny, panna wychowana starannie, a że niepiękna, — bo trudno powiedzieć, żeby piękna była — to i lepiej. Robert się do twarzy przyzwyczai, a dobrą żonę kochać będzie; jejmość zaś nie tak w sobie zakochana, jak bywają owe cuda wdzięków, przywiąże się łatwiej do wiejskiego domu i życia. Słowem, mój generale, ja w tem wszystkiem widzę rękę Opatrzności i opiekę Jej nad domem naszym. Byle przyszło do skutku.
— Ale to nie ulega wątpliwości, — zawołał książę Hugon — hrabia pragnie tego związku nad wyraz wszelki. Umie on ocenić, co znaczy nazwisko, które spadnie na jego córkę, jedno z najpiękniejszych imion w kraju. Alfonsyna formalnie zakochana w Robercie, czemu się nie dziwię.
— A on? a on? — spytał ojciec.
— Hm! Robert dla kobiet wogóle jest zimny, — mówił generał — nadzwyczajnej pasji po nim wymagać było trudno, jednakże zajął się nią wyraźnie. Il lui faisait la cour, jakem się nie spodziewał, bardzo przyzwoicie, i zawrócił głowę hrabiance.
— Robert każdejby się musiał podobać — rzekł szambelan. — Podobniusieńki do mojego ojca, a ten, jak wiesz, na dworze saskim należał do najświetniejszych gwiazd. Król August mówił o nim, że piękniejszego nie widział mężczyzny. Teraz — kończył szambelan — myślę tylko już o weselu. Hrabia musi wymagać, aby się odbyło na Podolu. Proszę cię, co to za kłopot, powozy, ludzi, konie tak odlegle przeprowadzić. Hrabia wystąpi pewnie przy przenosinach, o którychby zawczasu pomyśleć należało. Dla mnie podróż, jeśli jeszcze pora roku będzie niedogodna, bardzo ciężka, a pojechaćbym życzył. Wszakże to syn jedyny.
— No, do tego jeszcze daleko może! — rozśmiał się generał.
— Zwlekaćbym nie chciał, jestembo stary, to darmo, metryka przypomina memento mori. Chciałbym już Roberta widzieć ożenionego, dobra sąsiednie okupione, dawną świetność domu przywróconą i umrzeć o mój ród spokojnym.
— Zapomniałeś o Stelli, musisz poczekać przynajmniej, póki jej zamąż nie wydamy — odezwał się Hugon.
— Zdaje mi się, że z jej pięknością, imieniem — ano, i posagiem — mówił ojciec — nie będzie to trudne, choć ja z mej strony muszę być wybredny. Lada komu jej nie dam! to anielska dziewczyna.
— Tak, ale kto tu ją na wsi zobaczy?
— O to się nie troszcz. Ja mam przeczucie, że na weselu Roberta, na tem Podolu bogatem znajdzie się jakie tamtejsze książątko. Czetwertyńskich jest dużo, a ludzie bardzo pięknie wychowani, choć niemajętni, no, i Światopełki. Stellibym nie chciał wydać za prostego hrabiego lub bogatego szlachcica, chociaż w samym domu Zamoyskich mamy tego przykłady. Ale zawsze Zamoyscy, to Sarjusze, szlachta dorobkiewicze, nic innego tylko dobra szlachta!
Rozprawiali tak i byliby, nie wiem jak długo, puściwszy się na heraldykę, rozmawiać mogli, gdyby nie weszła księżniczka Stella, która ręce ojca ucałować chciała. Stary, zobaczywszy ją, uśmiechnął się i ze wzruszeniem pocałował w śliczną główkę. Pięknabo była, jak postacie w raju Fra Angelica, rozpromieniona swem anielstwem, a pełna wdzięku, jak młody kwiatek w poranku — pieszczona ojca dziecina, ukochana całego domu i niezepsuta miłością, ale nią wyszlachetniona. Przybiegłszy do kolan starego ojca, schyliła się do nich i drżące ręce ujęła w białe dłonie. Generałowi, który stał zboku, łza się zakręciła pod powieką, coś mu, jakby przeczucie, ścisnęło serce; nie mógł ustać w miejscu i, przypomniawszy, że swych zbroi nie pozawieszał, powrócił co najśpieszniej na górę.
Wieczór był już dość późny i zmrok coraz gęstszy, tak że dla poustawiania rozłożonego żelastwa trzeba było światło zapalić. Kroki jakieś ciche dawały się słyszeć w przedpokoju. Książę Hugon sądził, że służący przynosi lampę i zawołał nań głośno, gdy wśród ciemności ktoś się zbliżył krokiem powolnym, ostrożnie. Poznać nadchodzącego było trudno, dopiero gdy przystąpił o kroków parę, generał postrzegł w nim księcia Roberta i z podziwienia krzyknął, a rękawica żelazna na ziemię mu padła.
— Co to jest? wróciłeś? kiedy?
— Cicho, kochany stryju, na miłość Bożą! — rzekł stłumionym głosem przybyły. — Chodźmy do gabinetu, musimy pomówić z sobą.
Niespodziane przybycie, ton, jakim wyrazy te były wymówione, sama postawa Roberta i tajemnica, którą się zdawał ukrywać, nad wszelki wyraz przeraziły generała; dorozumiewał się jakiegoś nieszczęścia, ale nie mógł przewidzieć, co się stało. Weszli razem do gabinetu.
— Kiedy wróciłeś? dlaczego? jak? — począł generał — co to znaczy?
— Mówmy cicho, potrzeba się naradzić, ażeby ojcu nie uczynić przykrości — odezwał się książę Robert. — Powróciłem, bo nie miałem co robić w Warszawie. Koniec końcem, ani ja hrabiance, ani hrabianka mnie się nie podobała... musiałem zerwać.
— Jakto? ty? dlaczego? to coś nadzwyczajnego! mów mi prawdę!
— Hrabia znać musiał się dowiedzieć o stanie naszego majątku, — dodał książę Robert — dosyć, że on pierwszy krok zrobił. Nie mogłem postąpić inaczej, musiałem z mej strony...
Stary padł na krzesło i pochwycił się za głowę.
— A wiesz ty, do czego to prowadzi? — zawołał. — Szambelan w błogiej nieświadomości nie domyśla się niczego, ale my, tak dobrze ty jak ja, wiemy, że małżeństwo i posag były jedynym ratunkiem, inaczej... zginęliśmy.
— Winy z mojej strony niema — rzekł sucho Robert. — Jakkolwiek, szczerze mówiąc, panna mi się wcale nie podobała i podobać nie mogła, zmuszałem się do grzeczności. Kazaliście mi jechać, pojechałem, chodziłem za nimi posłuszny, a wkońcu... wkońcu mi dali odprawę.
— Hrabia? ale cóż mu się stać mogło? oszalał!
— Zląkł się ruiny — rzekł Robert. — Rzecz jest spełniona, nie mamy co mówić o tem. Zdaje mi się, że gdy kto raz odmówił Brańskiemu, nie możemy się z sobą napraszać, trzeba myśleć, co powiemy ojcu. Ojciec musi się uczuć obrażonym, dotkniętym, radbym mu oszczędzić cierpienia i dlatego, nie pokazując się we dworze, przyszedłem do stryja na radę.
Książę Hugon słuchał jak ogłuszony, nie zdawał się rozumieć wyrazów; zasępiony to podnosił wzrok na Roberta, to go rozpaczliwie spuszczał na ziemię. Ale rada, którą miał dać synowcowi, nie przychodziła. Zbolały, zwątpiały, czuł tylko własne znękanie.
— Jeżeli stryj sądzisz, że mniej zaboli ojca mój kaprys, niż odrzucenie starań moich przez hrabiego, powiemy mu, że wina jest moja. Może lepiej, by się gniewał na mnie chwilę, niż uczuł, że nami tak pomiatać można. Dotknie go to i upokorzy.
— Ja nic nie wiem, — z ciężkością ozwał się generał — bądź co bądź, trzeba ojca twego oszczędzić, musimy skłamać. W jego wieku doznane nagle upokorzenie, oburzenie, gniew są groźne. Szambelan żył i żyje, dzięki Bogu, w błogiem spokoju, oszczędźmy mu, ile się to da, cierpienia. Powiedzieć mu całą prawdę odrazu, znaczyłoby może go zabić. My, co żyjemy więcej z tym światem nowym, tak od starego odmiennym, wiemy, że się po nim niczego pono spodziewać nie można, ale on — on! biedny, poczciwy Norbert!
Załamawszy ręce, generał chodził i wzdychał.
— Ty się tu długo ukryć nie możesz. Ktoś wypadkiem powie, żeś przyjechał, szambelan się domyśli czegoś złego, może gorszego, niż jest, to go może zabić. Trzeba natychmiast radzić.
I znowu przechadzał się zadumany.
— Ano! — rzekł. — Zdaje mi się, że to będzie jedyny sposób: Pan Bóg mi przebaczy pobożne kłamstwo moje. Pójdę i powiem mu, że ktoś, wracający z Warszawy, przywiózł mi wiadomość, iż powracasz, i posłuch, że jakoś z hrabią i hrabianką nie idzie, jakby Brańskiemu, starającemu się o taką Mościńską, iść powinno. Może go to trochę zmartwi, a jutro już ty oficjalnie przyjedziesz, no... i — opowiesz, jak ci się będzie zdawało najlepiej. Dziś przenocuj u Gozdowskiego, żeby cię nikt tu nie widział, albo u Zenona.
To mówiąc, uściskał go ze łzami w oczach. W tejże chwili dał się słyszeć dzwonek, zwołujący na herbatę i wieczerzę.
— Idź, żeby cię tu kto nie zastał, myśl, co jutro powiesz; ja będę też głowę łamał, a jutro pójdziemy razem do starego.
Uściskali się w milczeniu.
— Ha, — rzekł w duchu generał, schodząc powoli — już teraz o ocaleniu nas mowy niema, idzie o to tylko, aby ruinę przeciągnąć, ażeby ją ukryć przed szambelanem. My, niedobitki, będziemy z godnością dźwigać nędzę naszą, ale ta biedna Stella, ten anioł, który...
W tej chwili wchodził do rzęsisto oświetlonego salonu. Jak na przekorę, wszystko się w nim śmiało, jakby nikt nie przeczuwał jutra. Sparty na ramieniu córki, stary wchodził, uśmiechając się do niej, znowu rozweselony i z czołem bez chmury. Stella prowadziła ojca z czułością, z troskliwością, poszanowania pełną, posadziła go na jego krześle, złożyła mu pod nogi jego poduszkę, przysunęła, co zwykł był jadać wieczorem.
Antonina przybiegła jej pomóc, szambelan rozczulony opierał się tym zbytnim pieszczotom.
— Ale moje panny, moje panny kochane, — mówił, śmiejąc się — ja bo nie chcę być tak starym, dam sobie radę; aż mi wstyd, że mnie tak dorlotujecie. Cóż to generała nie widać?
Generał spóźnił się był umyślnie; zato cały dwór pozostały był na swych miejscach, a do niego przyłączyli się młody Żurba i Gozdowski. Ksiądz Serafin odmawiał modlitewkę, złożywszy ręce; Wincentowicz się przeżegnał, spoglądając zukosa na Burskiego, który tych praktyk religijnych w wojsku się oduczył, chociaż do kaplicy chodził regularnie.
— Cóż tam, księże kapelanie, ryby mówią? — spytał szambelan.
— Milczą, jaśnie panie, — rozśmiał się kapelan, nawykły do tego często powtarzającego się pytania — nawet raki się wyszeptały — silentium jak u trapistów.
— Ale połów asindzieja dzisiejszy? boś pewnie na ryby chodził, hę?
— A jakże! muszę, inaczejby w piątek z mięsem gotowano, więc to obowiązek sumienia. Dziś tylko jeden szczupak niezgorszy, reszta płotki, parę linów i tyle.
— A pan Wincentowicz czem się pochwali?
— Jednym szarakiem, mości książę — i to... kulawym, — rzekł Wincentowicz — okazało się, że mu ktoś nogę dawniej przestrzelił, że się bez lekarza wykurował i dziś padł ofiarą. Jakoś tego roku zwierzyny mało.
— Ale ba, — szepnął szambelan — wszystkiego dobrego na świecie coraz mniej. Cóż pan kapitan Burski porabiał?
— A cóż, mości książę, — zkolei rzekł legjonista — nie mam żadnej funkcji na dworze waszej książęcej mości, więc z założonemi rękami używam świeżego powietrza, jem i śpię, obserwuję tylko niebo i chmury.
— Wróży się pogoda?
— Niepewna, bo mnie coś po kościach łamie, a to u mnie barometr najpewniejszy.
Szambelan zwykł tak był po monarszemu wszystkich u stołu swego siedzących obchodzić pytaniami i darzyć słowem łaskawem; był to niezmienny obyczaj w Brańsku. Obrócił się więc do Żurby.
— A pan doktór praw czy zdrów i co porabia?
— Dziękuję waszej książęcej mości, na zdrowiu mi nie zbywa, ani na ochocie do roboty, ale zajęcia nie mam. Ojciec mnie nie dopuszcza do pracy i robi za nas dwóch.
— O! czcigodnyż to ten twój dobry ojczysko! — zawołał książę. — Jak go długo nie widzę, to mi za jego poczciwą twarzą i sercem tęskno.
Odwrócił się do Gozdowskiego.
— Asindziej jeździłeś pono kędyś?
— Za interesami wasza książęca mości; nigdy na nich nie zbywa.
— Spodziewam się, że nic tak ważnego?
— Nic tak ważnego... tak ważnego niema nic, — spuszczając głowę, odezwał się cicho plenipotent — ale trzeba się zawsze pilnować.
— Dobrywieczór kochanej pannie Marjannie — kiwając głową, dokończył wreszcie szambelan.
Panna Marjanna przyszła go w rękę pocałować.
— Konfitury się pewnie smażą, bo to właśnie czas! — rozśmiał się staruszek. — Powodzenia życzę, cha, cha!
Wtem wszedł i generał, którego miejsce po prawicy szambelana stało opróżnione, ale chmurny widocznie. Stary dostrzegł to zaraz i pochylił się ku niemu.
— Co ci to? — spytał. — Możeś list jaki odebrał, od Roberta czy od księdza sufragana.
— Nie, listu nie mam, — bardzo cicho począł szeptać generał, schylając się także ku bratu — ale przejeżdżający z Warszawy Parśnicki do mnie zawitał i miałem przez niego nienajlepsze wiadomości.
— W jakim względzie?
— Tyczące się konkurów Roberta.
— Cóżby się tam miało popsuć, hę?
— Zdaje się, Parśnicki zwiastuje nam nawet bardzo rychły powrót księcia.
— Ależ nie zerwał przecie? nie może być!
— Zerwać nie zerwał, — odezwał się generał — on tam dobrze tych szczegółów nie wie, słyszał tylko, że coś zaszło i że Robert powraca; snadź dlatego nie pisał. Jutro pewnie będzie.
Gospodarz, który pił, słuchając, herbatę swoją, postawił filiżankę i popatrzył na brata.
— Tylko mi ty nic nie taj, generale. Wy macie ten nieszczęśliwy system, że obawiając się o mnie, kryjecie coś często przede mną. Ja jestem dziecko.
— To mówię, co słyszałem, nic więcej nie wiem. Parśnicki powiada, że w stolicy strasznie się nasi hrabstwo wydają parafjańsko i śmiesznie, że to może Roberta zraziło. Nieprzyjemna w istocie rzecz, gdy ci się z narzeczonej śmieją, a powiem prawdę, Alfonsyna przy Angielce gustu nie nabrała, hrabia zaś nigdy go nie miał.
Szambelan sposępniał i milczał, drobił bułkę na obrusie zamyślony; nie odpowiadając nic, spojrzał na brata.
— Nie trzeba obwiniać księcia Roberta, on to bardzo dobrze rozumie, że księżna Brańska śmieszna być nie powinna. Gdyby królewną była, a nie umiała się znaleźć, nie możnaby mu jej narzucać, boby się jej ciągle wstydzić musiał. Ale Parśnicki przesadza. Zacny to obywatel, zda mi się wszakże, iż chwycił nieco idei demokratycznych.
— Może — potwierdził generał.
— Robert ma takt wielki. Zresztą zobaczymy, gdy przyjedzie, jeśli prawda, że wraca. A hrabia?
— Ten podobno zostaje w Warszawie z córką.
— No i rotmistrz może tylko dla pomówienia z nami przyjeżdża.
— I to być może.
— Zawsze do jutra będę cokolwiek niespokojny.
— Ja także, — mruknął generał — a ponieważ niema jednak czem się tak bardzo niepokoić, zostaw mnie troskę i śpij, nie myśląc o tem, ja za dwóch będę się gryzł.
Nie chcąc okazać, że się czegoś niemiłego dowiedział, szambelan przybrał fizjognomję pogodną i począł znowu rozmowę ze swym dworem. Księżniczka Stella poznała tylko po twarzach stryja i ojca, że coś zajść musiało.

Nazajutrz rano po mszy świętej sekretarz przyszedł z wiadomością do szambelana, że książę Robert powrócił. Prawie w tej samej chwili księżniczka Stella, w kapelusiku jeszcze i z książką do nabożeństwa, wbiegła o jego przybyciu oznajmić. Szambelan posłał natychmiast, aby go do siebie prosić, dodając, żeby się nie przebierał. Wedle zwyczaju książę Robert winien był suknie podróżne zrzucić i prezentować się ojcu w rannym stroju domowym. Na ten raz uwolniono go od zachowywanej formy.
Pomimo że rozkazowi ojca, jak mógł, najprędzej starał się Robert zadosyć uczynić, staruszek chodził niespokojny, znajdując, że nie przybywa dość prędko. Gdy się ukazał w progu i zbliżył do ręki ojcowskiej — szambelan obejrzał się dokoła, aby świadków nie mieli.
— Cóż to tak prędko z podróży? — rzekł — hę? Tu do nas jakieś wieści doszły, nie wiem, czy mam im dać wiarę? Zaszło coś?
— Stanowczego nie zaszło nic, — odpowiedział Robert, usiłując się spokojnym okazać — lecz po bliższem poznaniu zaczynam wątpić, ażeby to małżeństwo, którego kochany ojciec życzył sobie, a na które byłbym się zgodził chętnie, idąc za jego wolą, mogło przyjść do skutku.
— A to dlaczego?
— Nie sądzę, żebym mógł pozyskać szczerą sympatję panny Alfonsyny, charaktery nasze niedosyć okazują się zgodne.
— A hrabia?
— Hrabia, — rzekł Robert — hrabia, zbyt ufny w swój ogromny majątek, zdaje mi się nadto wymagającym dziś, a cóżby dopiero było później. Radby sam wszystkiem, więc zapewne i przyszłem pożyciem, kierować i rządzić.
— Parafjanin? — spytał książę — złego tonu?
— Zapewne, ale z tą wadą możnaby się oswoić; gorzej, że jest nieco absolutny i rubaszny.
— Ale nie uchybił ci? — niespokojnie spytał stary.
— Bynajmniej, tylko codzień mniej dobrześmy się z sobą godzili, a wkońcu zdawało mi się najwłaściwszem na jakiś czas odjechać.
Szambelan siadł zadumany, spuściwszy głowę.
— Jakoś mi to mówisz, obwijając — niejasno. Czyś zerwał?
— Ja? nie.
— A hrabia?
— Niezupełnie — lecz... lecz być bardzo może, iż gdy mu się tam co innego trafi...
Szambelan porwał się z krzesła cały.
— Co innego? cóż? co lepszego od księcia Brańskiego? ciekawybym był! Może królewicz Golkondy, czy cesarzewicz brazylijski. Coś lepszego? cha, cha!
Pomimo iż pozornie spokojnym chciał się okazać szambelan, na twarzy jego oburzenie i tłumiony gniew znać było.
— Jak skoro ty mi to mówisz, w zupełności wierzę, iż wina jest hrabiego. Żaden Brański z ręką swą, imieniem i majątkiem nie napraszał się nawet równej sobie, cóż dopiero takiej tam hrabiance. Zatem, to rzecz skończona, nieodwołalnie skończona, zerwana! Hrabia zapewne rozmyśli się, może zechce wrócić, ale — ja nie pozwalam, ja nie chcę! Mowy już o związku z nimi być nie może. Dość, i o tem ani słowa!
Po krótkiej pauzie rzekł tonem rozkazującym, biorąc syna za rękę.
— Proszę cię, mój Robercie, wyręcz mnie w tem i powiedz generałowi, Stelli, wszystkim naszym, aby tu więcej nigdy mowy o hrabi i hrabiance nie było. Proszę o to... nie istnieją już dla nas, nie znamy się i... koniec. Ani wspomnienia, ani słowa o nich. Do księdza sufragana napisać też, aby, przybywszy tu, oszczędził mi przykrości i nie mówił o nich.
Skończył i siadł szambelan. Książę Robert złożył przed nim na stole powierzone sobie tysiąc dukatów, a rozmowa w tejże chwili zwróciła się na Warszawę, na przyozdobienia w niej zaszłe i zmiany — na wypadki spółczesne, na dawnych księcia znajomych.
O godzinie zwykłej sekretarz wszedł, a Robert, rad, że mu się udało małym stosunkowo kosztem wytłumaczyć, powlókł się biedny do siebie. Nie dano mu wszakże dojść, bo z jednej strony Stella z Antoniną, z drugiej generał czatowali na niego. Osobliwie kobiety ciekawe były, co mogło tak prędko zwrócić Roberta, a na twarzy panny Żurbianki, zwykle ożywionej, malowała się ciekawość, radość, uciecha jakaś niewytłumaczona, dziecinna, której wybuchy ledwie Stella pohamować mogła.
— Jaka bo ty dziś jesteś osobliwie wesoła! — odezwała się księżniczka. — Powiedziałby kto, że się cieszysz z tego, iż biedny Robert podobno z grochowym wiankiem powrócił.
— Ja? — krzyknęła Antonina — ja? a cóż mnie do tego? Ja się cieszę, że powrócił, a księżniczka nie?
— Ja cieszę się, że powrócił, ale nie mogę tego pojąć, że się znalazła kobieta, która go — nie chciała.
— A może on jej nie chciał — spytała Antonina. — Daruj mi, droga Stello, ja taka jestem prosta sobie szlachcianeczka, że nie mogę, myśląc coś, całej swej myśli nie wypowiedzieć. Wystawiałażeś sobie hrabiankę Alfonsynę księżną Robertową? Byłaż ona stworzona na nią? Jam nigdy przypuścić nie mogła, aby ta ubrylantowana złota laleczka...
— Jaka ty jesteś złośliwa, ja nie chcę słuchać tego! — zawołała Stella. — Ja ją przez pryzmat serca widziałam, przez miłość moją dla Roberta, rozwijającą się z tych obsłonek, twardych trochę, i na ślicznego wyrastającą motyla.
— Stello, najdroższa moja pani, na motyla! — zanosząc się od śmiechu, wołała Antonina. — Chyba na ćmę.
— Doprawdy ja się ciebie aż boję, taka zła być umiesz.
— Pozwól mi nią być tylko dla niej.
— Ale dlaczego?
— Bo książę Robert wart jest przecie czegoś idealniejszego nad nią, serca gorętszego, coby go kochać umiało i...
Zamilkła nagle, bo Robert nadchodził właśnie, a generał gonił za nim. Na smutnej twarzy księcia znać było wrażenie podróży.
— Wracasz więc nam — biegnąc go uściskać, odezwała się Stella. — Nie potrzebuję mówić, jak jesteśmy ci radzi... i jak ciekawi...
— O, ciekawi bardzo! — dodała Antonina.
Książę spojrzał z uśmiechem.
— Nie będę miał czem ciekawości zaspokoić, bo nie przywożę nic, nad wątpliwość i mgliste domysły.
— Alfonsyną? — podchwyciła Stella.
— Bawi się, uczy śpiewać, bywa w teatrze i stroi się.
— Czy piękniej, jak tu u nas? — szepnęła złośliwie Antonina.
Robert zmilczał, Stella nie pytała, patrzyła mu tylko w oczy, jakby z nich coś chciała wyczytać, a widziała w nich tylko smutek, który walczył z sobą, aby się nie pokazać ludziom.
— Myślisz powrócić do Warszawy? — odezwała się cicho siostra.
— Bardzo, jak na teraz, wątpię — równie zniżonym głosem odpowiedział brat.
To jedno starczyło; księżniczka nie sądziła właściwem rozpytywać go więcej. Generał odciągał go już nabok, niecierpliwy.
— Chodź ze mną, mamy do pomówienia, przejdziemy się po ogrodzie.
Nadchodził też pan Zenon z powitaniem niby, choć wczoraj już u Gozdowskiego z Robertem mówił i więcej trochę wiedział, niż inni. Panny z żalem i zawiedzioną nieco ciekawością usunęły się, wracając do swych pokojów — mężczyźni zostali sami.
— Muszę najprzód prosić generała, — zagaił Robert — abyś mnie powagą swą w spełnieniu woli ojca wyręczył. Szambelan czuje się obrażony za mnie, wydał więc rozkaz, aby o hrabi i hrabiance więcej u nas mowy nie było i wspomnienia.
— Bardzo to uczuł? czy się zarumienił, czy pobladł? — rzekł książę Hugon. — Jeśli się zaczerwienił, to przejdzie, jeśli zbladł, to odchoruje.
— Nie zdaje mi się, żeby to tak bardzo wziął do serca.
— A ty? — spytał generał.
Na to pytanie, którego nie dosłyszał może młody książę — nie było odpowiedzi.

Pomimo ślepoty zacnego Gozdowskiego, którego długie lata spokoju napoiły tem przekonaniem, iż książęcemu domowi nic się nigdy stać nie może, że wierzyciele nie będą mieli odwagi zaczepić Brańskich, że opinja publiczna potępiłaby tych, coby śmieli targnąć się na tak zasłużoną krajowi rodzinę, od niejakiego czasu plenipotentowi z pomocą pana Zenona otwierały się oczy — strach go ogarniał.
— U tych ludzi teraz niema nic świętego! — powtarzał Żurba. — Gotowi się rzucić na nas.
Dlatego, odwracając niebezpieczeństwo, Gozdowski użył stu tysięcy, chwyconych u dzierżawcy, na jak najprędszy spłat zaległych procentów. Zdawało mu się, iż to zaspokoi na jakiś czas wierzycieli i da środki ratunku obmyśleć. Do nich najpierw należało ożenienie księcia Roberta. Gozdowski wiedział już, iż na nie wcale rachować nie można, a o drugą miljonową dziedziczkę nie tak było łatwo. Nie chcąc dalszych kroków w tak niebezpiecznym składzie okoliczności brać na siebie, szanowny plenipotent postanowił, zawsze nic nie mówiąc szambelanowi, złożyć rodzaj rady, powołując do niej księdza sufragana, generała, księcia Roberta, a jako doradcę prawnego młodego Żurbę. Wysłano więc wezwanie do księdza biskupa, prosząc tylko, żeby przybyciu swemu nadał pozór inny i bratu nic nie wspominał. Zenon tymczasem zabrał papiery, miał ułożyć bilans i zapowiedział wahającemu się Gozdowskiemu, iż ściśle wejrzy w najdrobniejsze szczegóły, gdyż złudzenia w interesach uważa za największe niebezpieczeństwo. Gozdowski, który nigdy głębiej nie wglądał i ściślej się nie obrachowywał, nawykły do marzenia i okłamywania się dobrowolnego, lękał się rachunków Żurby — lecz nie można ich było uniknąć. Pan Zenon na kilka dni zamknął się w domu.
Na list generała, biskup odpowiedział obietnicą przybycia niezwłocznie — rad był też z ust synowca dowiedzieć się czegoś o hrabi i hrabiance. Oznajmiono szambelanowi przybycie brata, wyporządzono pokoje na jego przyjęcie, ksiądz Serafin, który chodził w przeszarzanym habicie, włożył nowy i wystąpił ze świeżemi paskami. Ze zwykłą ceremonją przyjęto jego ekscelencję w ganku i wszyscy ucałowali ręce biskupa, który cichutkim głosem błogosławił. Generał odprowadził go do przeznaczonych mu pokojów, tych, które zawsze zwykł był zajmować. Wieczorem długa była narada ze starym szambelanem i cicha rozmowa o hrabi, bo do księdza biskupa rozkaz wydany się nie rozciągał. Nazajutrz w dworku Gozdowskiego potajemnie mieli się zgromadzić wszyscy w rannej godzinie.
Już w wigilję pan Zenon z papierami był gotów. Gozdowski usiłował go badać wzrokiem i zaczepiał słowy, nie dobył z niego wszakże nic nad to, że interesy są w jak najgorszym stanie.
— Nie masz pan tego na sumieniu, — dodał Zenon, pocieszając strwożonego — gdyby otwarcie i śmiało postępować było można, byłbyś pan mógł coś zrobić; tu, gdzie milczeć kazano, a słuchać nie chciano i rachowano zawsze na niespodziewaną interwencję Opatrzności — pan nie mogłeś nic.
— Bóg widzi, żem nie mógł! — westchnął plenipotent.
Po śniadaniu i po mszy, gdy się wszyscy pod pozorem przechadzki porozchodzili... w dworku Gozdowskiego znalazła się cała rodzina, plenipotent i Zenon. Biskup zajął miejsce na kanapie, z twarzą jeszcze smutniejszą niż zawsze, generał siadł przy nim, Robert, obojętny napozór, stał w oknie. Gozdowski zagaił tem, iż widząc stan coraz krytyczniejszy, oblężonym będąc pozwami, które się nagle posypały, lęka się brać na swoją odpowiedzialność dalsze prowadzenie interesów i chce je poddać pod sąd księcia Roberta i rodziny. Mieszał się tak i plątał, że go ledwie dosłuchano. Zenon niecierpliwie wyglądał tylko, kiedy mu przyjdzie mówić i począł:
— Raczyli mi państwo powierzyć zbadanie stanu majątkowego; spełniłem to ze ścisłością największą i nie waham się powiedzieć — stan to zrozpaczony. Wcześniejszy ratunek mógłby coś ocalić — dziś wątpliwe jest, czy się to da zrobić. Łudzić się byłoby zgubnem, przerażać jednak nie należy. Mężnem okiem trzeba spojrzeć w przepaść i myśleć, jak się ją zgłębi.
— Mój dobry panie Zenonie, na rany Chrystusa, lecz cóż się stało? możeż to być? — zawołał biskup. — Taki majątek!...
— Ksiądz biskup zechce wejrzeć w spis długów, oto jest. Szacunek dóbr weźmy jak największy. Wszyscy wierzyciele dopominają się. Maluję położenie, jak je widzę, pan Gozdowski sprawdzić może regestr należności.
— Sprawdziłem go — wtrącił Gozdowski. — Z wyjątkiem stu tysięcy procentów zaległych, któreśmy świeżo zapłacili, a które tu zapisane nie są, bo na to pan Żurba pieniędzy pożyczył... nie mam nic do zarzucenia.
— Moi panowie, — odezwał się, przystępując do stołu, biskup — w liczbie długów są takie, które wypowiedzianemi być nie mogą, są spłacające się amortyzacją, są legaty... Mówmy o tem, co pilne i wymagalne.
— Bardzo słusznie — odpowiedział Żurba. — Wymagalnych długów, o które nas zapozywają, jest około miljona.
Biskup za głowę się pochwycił.
W istocie Zenon podał tę cyfrę ogólną dlatego tylko, aby ściślejszą a jeszcze większą nie zastraszyć.
— Idzie więc o to, — dodał — skąd możemy wziąć miljon.
Głębokie, grobowe milczenie panowało w izbie radnej. Robert ani słowem się nie odzywał, biskup zdawał się modlić pocichu i łzy mu spłynęły z oczu, generał siedział zasępiony.
— Gdybyśmy nawet poświęcili każdy z nas — szeptał ksiądz sufragan — ostatki tego, co mamy, posprzedawali, co kto ma kosztowniejszego, zawsze i do połowy tej sumy nie możemy dosięgnąć. Skądże ją wziąć?
Książę Robert patrzył za okno.
— To nieszczęsne ożenienie przyjść do skutku nie mogło! — westchnął generał.
Zenon słuchał długo i czekał — zkolei wszyscy tylko wzdychali, poglądając na siebie.
— Proszę o głos! — rzekł wreszcie. — Państwo nie zechcą wątpić o mojem szczerem przywiązaniu dla dostojnego ich domu: proszęż mi nie brać za złe, że znajdę się tu tak, jak ów niezgrabny Kozak, co swego miłościwego książęcia, chcąc ratować tonącego, za włosy pochwycić musiał. Ja muszę być tu surowo prawdomównym; obrażę może pojęcia odmienne, do których książęta są nawykli — lecz zdaje mi się, że szczera miłość dla nich uniewinnić mnie powinna. Życie sztuczne, nieopatrzność, brak rachunku, łudzenie się nadziejami, brak stanowczości w interesach zgubiły państwa. Dziś ratunek trudny, sądzę wszakże, iż nie jest całkiem niemożliwy, ale lekarstwo musi być heroiczne. Trzeba starać się z wolnej ręki sprzedać znaczniejszą część dóbr, popłacić pilniejsze długi, zostać przy mniejszem, ograniczyć wydatki i umieć przyjąć twardą rzeczywistość czołem pogodnem. Wiem, iż szambelan nie zniósłby tego — ale mógłby nie wiedzieć o tem, możnaby go otoczyć tak pilną strażą, aby trwał w złudzeniu, że Brańscy posiadają to, co mieli. Oszczędności w domu dałyby się wytłumaczyć. Nie widzę innego ratunku: aby ocalić coś przynajmniej, trzeba resztę umieć poświęcić.
Ksiądz biskup zakrył twarz rękami. Generał wstał z kanapy, z oczyma obłąkanemi prawie.
— To nie może być! — zawołał. — Do tegośmy jeszcze nie przyszli, ażebyśmy wywłaszczać się musieli! Mamy stosunki, znajdziemy kredyt, wyprosimy przedłużenie — książę Robert może się ożenić. Ja na to nigdy nie pozwolę!
— Mości książę, — podchwycił Zenon — jeśli państwo sami tego nie uczynicie, gwałtem dopełnią tego wierzyciele, a w takim razie straty będą większe jeszcze.
— Waćpan jesteś pesymista! Jakto? — oburzył się książę Hugon. — Nie próbując, nie wzywając do układów, nie wiedząc, czy się co nie da zrobić, zaraz się wyprzedawać? To nie może być! toby było samobójstwo!
— Więc, zdaniem księcia, wierzyciele mają być do układów wezwani?
— Przecież to najpierwsza rzecz, najnaturalniejsza! Musimy się bronić! należy dotknąć niebezpieczeństwa. Każdy woli układ, niż proces. Czytajmy listę wierzycieli.
Zenon odczytał cały szereg imion z niemiecka brzmiących, bankierów i kapitalistów.
— Rozpisać do nich listy. Pozwy położone dadzą powód do tego. Pomówienia nie odmawia się nikomu.
— Jakież możemy dać im warunki? — zapytał Zenon.
— Jakie? będziemy prosić o czas, możemy przedstawić im, że proces musi być kosztowny i długi, że my się od wypłaty nie uchylamy, dorzucić im coś procentu?
— Ale gdzież na to hipoteka? — odparł Zenon.
Generał się pogniewał.
— Nazwij nas sobie marzycielami, ludźmi niepraktycznymi, ale myśmy nawykli wierzyć w Opatrzność. Książę Robert może się i musi bogato ożenić.
Zenon się uśmiechnął — ksiądz biskup powstał.
— Kochany panie Żurbo! — rzekł. — Wyście ludzie nowej epoki, nawykli do rachunku, a odwykli od wiary i modlitwy, nazwijcie to przesądami, a ja ci z generałem powtórzę: my ufamy pomocy Bożej.
— Ja wierzę także w opiekę i łaskę Bożą, lecz ludzkiem okiem nie śmiem iść tak daleko, aby odgadywać, kiedy one przyjść mogą. Bóg próbuje, Bóg często upadkiem zmusza do podźwignięcia się człowieka. Jakże to osądzić, co może być wolą Jego?
— Koniec końcem, tu nie czas teologować, — rzekł generał — mówmy stanowczo. Pan żądasz, byśmy się wyprzedali, my nie możemy się na to zgodzić, nigdy, nigdy! Prosimy o radę, jak odwrócić cios dziś... jutro w rękach Opatrzności.
— A więc — z rezygnacją, składając papiery i wstając od stołu, rzekł Zenon — próbujcie państwo układów z wierzycielami.
— Tak jest, to jedno nam zostaje.
— Lecz jeśli układy się nie powiodą?
— To być nie może.
Zenon zamilkł znowu i zwrócił się do księcia Roberta, jakby od niego wyzywał słowa.
— Ja tu nic do powiedzenia nie mam: szanuję starszych zdanie, ale co do mnie, poszedłbym za radą Zenona — odpowiedział młody książę.
— Ale na to czas jest zawsze! — oburzył się generał. — Spróbujmy wprzódy środków, które ocalić mogą. Wywłaszczyć się z rodzinnych naszych dóbr, które od lat trzechset z górą z imienia nie wychodziły i nigdy do niego nie wrócą! To samobójstwo! — powtórzył — to samobójstwo!
— Sądzę, że generał ma słuszność, — dodał cichym swym głosem ksiądz biskup — trzeba wszystkie środki wyczerpać, nim się najboleśniejszą spełni ofiarę. Dla zachowania tych majętności nierozdzielnemi i ja i brat wyrzekliśmy się w nich naszych części.
Generał uderzył się nagle w czoło.
— Za pozwoleniem, — odezwał się głosem drżącym — tonący brzytwy się chwyta. Prawda, że ja zrzekłem się mojej części — lecz, jeżeli chcecie, urzędownie niema na to dowodu. Prawnie jestem pono dziedzicem jednej trzeciej części dóbr brańskich; przecie w ostateczności i to na coś przydać się może.
— Mości książę, — zawołał Zenon — mylisz się; nie protestowałeś dotąd, nie obronisz się od ciążących długów, zresztą nie chciałbyś pozywać brata, a takieby było następstwo niechybne tego środka.
— Mości panie, — zahuczał kawaler maltański — waćpan nie śmiej mnie posądzać, abym ja tego środka miał użyć. Koszulę z siebie zdejmę, aby długi Brańskich popłacić, lecz nim mi ziemię odbiorą, — wolno mi się bronić.
To mówiąc, rozgniewany książę Hugon spojrzał ostro na Zenona, którego oko nie ustąpiło przed jego wejrzeniem; zmieszał się, postąpił kilka kroków i rzucił mu się na szyję rozczulony.
— Jesteś szlachetnym człowiekiem, — wyjąknął — mnie się z rozpaczy w głowie miesza. Daruj mi, jam winien.
Zkolei Zenonowi się na łzy prawie zebrało. Skłonił się generałowi, odstąpił od stolika i usiadł naboku.
— Niechże Gozdowski wezwie wierzycieli, — spokojniej zakończył generał — ale na miłość Bożą, nie tu, nie do Brańska.
— Zjazd może się odbyć w domu mojego ojca — dodał Żurba.
— Tak, dobrze, bo gdyby się szambelan dowiedział...
— Niech Bóg uchowa! — podchwycił biskup.
— I, o ile możności, nikt też o tem wiedzieć nie powinien.
Mówili jeszcze, układając się, gdy do dworku wpadł zdyszany i zlękły sekretarz szambelana.
— Panie generale, na miłość Boga, niech pan śpieszy do naszego pana, jakiś list przyszedł z poczty. Pan go tylko rozpieczętował, rzucił okiem i w okrutnym gniewie padł w krzesło, tak że chcąc mi coś powiedzieć, dla trzęsących się ust i wielkiej pasji, która go ogarnęła, słowa już wymówić nie mógł. Wkońcu zrozumiałem tylko, że wołał: „gdzie generał? prosić księdza biskupa!“ Przy panu został kamerdyner; a ja tu co tchu przybiegłem. Niech książęta śpieszą! Jeszczem, jak żyję, w tym stanie księcia jegomości nie oglądał.
Można sobie wyobrazić, jaki wszystkich przestrach ogarnął. Biskup pierwszy rzucił się, biegnąc co tchu, generał wyleciał bez czapki. Robert musiał sufraganowi podać rękę, bo zaraz we drzwiach się zachwiał. Gozdowski i Zenon, nie mając prawa iść, pozostali osłupieli.
Wszyscy tak byli nawykli szanować spokój głowy domu i utrzymywać ją zdala od powszednich trosk, interesów i gospodarstwa — że wiadomość o czemś tak nadzwyczajnem, jak gniew i oburzenie szambelana, obudziła popłoch w domu niesłychany. Od niepamiętnych czasów nic się nigdy podobnego tu nie przytrafiło; nie pojmowano nawet, co zajść mogło i kto był tak zuchwały, ażeby wprost do samego księcia miał się udać. Generał i biskup weszli razem do pokoju, przed którym zgromadzona służba niespokojna, szepcząc coś, stała, widocznie pomieszana wypadkiem.
Książę szambelan na odgłos kroków i otwierających się drzwi, zerwał się z krzesła drżący, trzymając papier jakiś w ręku, który do góry podnosił; oczy miał krwią nabiegłe i twarz strasznie zmienioną. Pierwszy ksiądz biskup podstąpił ku niemu.
— Co się stało, co się stało, kochany bracie? Uspokój się, na rany Boskie!
Szambelan trząsł się tylko, wskazując na list, który rzucił na stół.
— Wody! wody! — zawołano, widząc, że prawie mowę postradał.
Służba cała rzuciła się po wodę, którą w tejże chwili podano. Ledwie ją do ust mógł donieść książę, napił się i położył w krześle.
— Zniewaga! okrutna zniewaga! — krzyknął naostatek, bijąc ręką o list — ten nikczemny hrabia...
— List od hrabiego? — wyciągając ręce, zapytał ksiądz biskup. — Czegóż ten człowiek chce?
— Czytajcie! dawać mi myśli nauki i pisze potworne kłamstwa! — mówił książę. — Przeczytajcie. Utrzymuje, że myśmy go podejść chcieli, że jesteśmy zrujnowani, tylko że nie użył wyrazu — bankruci! Książęta Brańscy zrujnowani! my, my... to nikczemna potwarz!
To mówiąc, oczyma wodził po twarzach biskupa i generała, a ci, wzrok spuściwszy, stali niemi.
— Daje do zrozumienia w liście, żeśmy dla wyłudzenia jego miljonów, nie okazując stanu, w jakim jesteśmy, zabiegali o rękę jego córki. Ależ czytajcie sami, czytajcie sami, ten człowiek obraził nas osobiście, całą rodzinę — to nie może mu być przebaczone.
Biskup wziął w rękę pismo hrabiego i czytał je drżący. Forma jego była przyzwoita i grzeczna; hrabia wymawiał tylko brak zaufania książętom, mówiąc, że się dopiero w Warszawie o istotnym stanie ich interesów dowiedział, interesów, których podźwignąć nigdyby nie był w stanie. Tłumaczył obszernie swój stan finansowy, niemożność sprzedania dóbr i radził na innych drogach szukać ratunku. Więcej tam było niezgrabności, niż złej woli — duma jednak Brańskiego czuła się śmiertelnie obrażona.
— Chciejcież mi wytłumaczyć, co mogło dać powód do podobnych wieści, — zawołał książę — iż jesteśmy zachwiani, iż łaską tylko wierzycieli trzymamy się? To nie może być prawdą! to potwarze niegodziwe ludzi zazdrosnych, to podła intryga! Zdałem księciu Robertowi dobra nasze z ciężarami niewielkiemi; mógł przez niedoświadczenie popełnić pewne błędy, lecz nie marnowaliśmy grosza, uczciwości Gozdowskiego wszyscy jesteśmy pewni, nigdy stan taki interesów uczuć się nam nie dał. Skądże te kłamstwa?
Generał i biskup stali ciągle milczący; książę zwrócił się do Roberta, który nie chciał w stanowczej chwili brać na siebie odpowiedzialności za obrót, jaki ta sprawa przybrać mogła. Biskup, widząc nadzwyczajne wzburzenie w starcu, do tak gwałtownych wrażeń nienawykłym, począł go zwolna mitygować.
— Niepotrzebnie to tak uczułeś, kochany Norbercie, nadto bierzesz do serca niezgrabność hrabiego, który podchwytał tam jakieś złośliwe plotki i szukał w nich wymówki dla swego nietrafnego postępowania. Całą tę rzecz pogardą i milczeniem pokryć należy, to będzie najwłaściwiej.
Generał, trochę inaczej pojmując położenie, myślał, że należało może skorzystać z uczynionego wyłomu i nie zawadziłoby brata na wszelkie możliwe ewentualności przygotować.
— Być bardzo może, — dodał — iż hrabia tu w naszych stronach zasłyszał o ogólnym złym stanie interesów wszystkich ziemian, który nie bez tego, ażeby i na interesa brańskie nie oddziałał. I Gozdowski, i książę Robert w istocie się użalają, że z dnia na dzień ciężej idzie gospodarstwo, kredytu brak... O tem, kochany bracie, nie było ci potrzeby mówić i niepokoić cię przemijającemi trudnościami; to są zwykłe koleje rzeczy ludzkich.
Wzrok szambelana z przerażeniem jakiemś wlepiony był w brata, gdy to mówił.
— Więc, więc — przerwał — jest jakaś podstawa?
Zwrócił się do księcia Roberta.
— Cóżeście zrobili z interesami? co się dzieje? mówcie!
— Interesa są w istocie ciężkie, chociaż nie poczuwam się do winy i nie popełniłem żadnej omyłki, którąbym sobie mógł przypisać, — zaczął Robert — ale niech się ojciec uspokoi, niema nic groźnego.
— Przy pomocy Bożej, — wtrącił biskup — załatwi się to, załatwi, będziemy wszyscy nad tem pracowali; tylko brat tego nie bierz do serca, zdaj już to na nas... spokojnie, spokojnie!
Szambelan z tych wszystkich po sobie następujących wyznań, półgębkiem czynionych, dorozumiał się wszakże, iż coś złego, co przed nim starano się utaić, istnieć musiało. Trwoga i niepokój odmalowała się na twarzy starca.
— Tak więc — odezwał się cichym głosem — to, cośmy za szczęśliwe poczytywali zdarzenie, bytność hrabiego, odnowione z nim stosunki — miało nas tylko napaść goryczą. Niechże się dzieje wola Boża, korzę się przed nią... Wy myślcie o jak najprędszem załatwieniu trudności. Nie godzi się, aby Brańscy byli na czyjejkolwiek bądź łasce; należy to załatwić, należy wszystko skończyć jak najprędzej.
— To się zrobi, — wtrącił sufragan — nie mówmy już o tem, uspokój się, uspokój!
— Nie tak to łatwo, — westchnął starzec — sama myśl ta, że grozić może niebezpieczeństwo czystemu i świetnemu imieniowi, któreśmy wzięli w spuściźnie, że cios może paść za dni naszych, a przypisany będzie winie naszej, że, zamiast podnieść ją wyżej, my daliśmy złotej tarczy herbowej poczernieć, napawa niewymowną trwogą. Ale możeż być, ażeby ofiary wasze, moje, troskliwość nieustanna, poszły marnie? — żebym ja miał dożyć sromotnego dnia?...
I nie mógł dokończyć; ksiądz sufragan chwycił go za ręce.
— Kochany bracie, proszę cię, błagam, spokojności! ufności w Opatrzność. Niema nic jeszcze tak złego, niema nic. Nie mów o tem, pomódl się, ukołysz to wzburzenie, wywołane nieszczęsnym listem.
— Ale ten sam list wymaga odpowiedzi! Impertynencji tego głupiego półpanka nie można tak bezkarnie przepuścić.
— Ukarać go pogardliwem milczeniem — rzekł biskup.
— Jeśli chcesz, to ja za was odpiszę, jak należy — wtrącił generał. — A że mu dam pieprzu i odprawię, jak zasłużył, za to ci ręczę.
— Ale nie, nadtoby było honoru dla niego — przerwał szambelan. — Dość będzie, ażeby z kancelarji mojej wystosowano kilka słów do hrabiego, nie wdając się z nim w żadne rozprawy.
— I tak dobrze! mógłby też napisać książę Robert.
— Rozumiałby, żeśmy nadto jego głupstwo uczuli; niech sekretarz mu odpisze... i dosyć.
Stanęło na tem, chociaż w istocie można było odpowiedzieć tylko milczeniem.
Wzburzenie, jakie list wywołał, wkońcu łagodnemi słowy biskupa i perswazjami generała ukołysać się jakoś dało; szambelan się uspokoił, ślady wszakże gniewu i przebytego rozdrażnienia pozostały na jego zdrowiu. Nie miał siły wyjść tego dnia do stołu i z księdzem biskupem obiadował u siebie, nie mogąc prawie nic jeść, siedząc ponury i zamyślony. Zaraz po obiedzie nadeszła księżniczka Stella, niespokojna o ojca, i widok jej skuteczniej nad wszystko wpłynął na ukojenie starca, który córki trwożyć ani zasmucać nie chciał. Zmusił się do dobrego humoru, aby jej nie dać poznać, że cierpiał, zaręczył nawet, że zapewne wyjść będzie mógł wieczorem na herbatę i że lekkie niezdrowie pochodzić musiało z zaziębienia na przechadzce. Cały jednak dwór wiedział, oprócz księżniczki Stelli, o nadzwyczajnym wypadku.

Jak wszyscy ludzie słabego charakteru, a żywej fantazji, czcigodny Gozdawa-Gozdowski, długo żyjąc złudzeniami, gdy nagle się z nich ocknąć musiał, przeraził się i począł zrozpaczony szukać środków najdziwaczniejszych, dla okazania, że potrafi coś przecie. Lękał się nadewszystko, aby jemu nie przypisywano upadku, a w duchu sam czuł, że bezczynność i lekkomyślność jego wiele się doń przyłożyć mogły.
Stosując się do zdania przyjętego, natychmiast wyprawił wezwanie do wierzycieli, ażeby dla układów, sami lub przez pełnomocników, raczyli zjechać do Brańska; nie poprzestając jednak na tem, nie mówiąc nikomu nic, po długich rozmyślaniach, postanowił pojechać jeszcze na inny sposób szczęścia próbować. Dziwna myśl przyszła mu po bezsenności długiej nad ranem. Przypomniał sobie dawnego znajomego i krewnego swojego, niejakiego Garbowskiego, którego od bardzo dawna nie widział, lecz słyszał o nim, że się znakomitej dorobił fortuny. Garbowski mieszkał pod samym Lublinem. Mówiono o nim powszechnie, iż począwszy od handlu karmnemi wieprzami, potem tucznemi wołami, z któremi chodził aż do Wiednia, później biorąc znaczne dzierżawy, w stosunkowo krótkim czasie przyszedł do miljonowego majątku. Gozdowski znał go tak ograniczonym i prostym człowiekiem, że z nim dawniej mówić nie chciał. Garbowski bowiem, ledwie trzecią klasę skończywszy z biedą, a po dwu latach nie mogąc z niej dostać promocji, wprost z ławy szkolnej przeniósł się do małego folwarczku, który mu po ojcu pozostał. W sąsiedztwie znaczniejszego miasta, powziął szczęśliwą myśl karmienia wieprzów i wpadł na pomysł genjalny dostarczania im pokarmu taniego a szybko tuczącego, na jaki nikt wprzódy nie trafił. Kupował on stare konie zabezcen i mięso ich dawał swym wychowańcom, obrachowawszy się tak, że go ono prawie nic nie kosztowało. Odbywało się to jakoś tajemnie, bo Garbowski swojego sekretu wydawać nie chciał. Wieprze karmiły się doskonale, sprzedawały łatwo, a raz wszedłszy na szczęśliwą drogę robienia pieniędzy, pan Kacper Garbowski, chodzący w kożuchu, w kozłowych butach, jeżdżący prostym wozem, pijący tylko prostą wódkę, nie potrzebujący żadnych wygód, nie tracący na żadne przyjemności, gdyż największą miał w zbieraniu grosza — bardzo szybko bogacić się zaczął.
Pierwsze tysiące obudziły w nim tylko pragnienie większe jeszcze; spekulował na wołach, począł brać dzierżawy, kupił parę wsi. Potem już rosło to samo, zwiększało się i prosty ów człowieczyna ujrzał się prawie niespodzianie wielkim panem.
Zmiarkował teraz, że tę krwawicę swą powinien był jakoś zużytkować — zapragnął wejść w obywatelstwo, wydobył więc swe papiery szlacheckie, potem, rozmyśliwszy się, pojął za żonę córkę dosyć majętnego dorobkiewicza. Nie zmienił jednak wiele trybu życia dawnego i pieniądze robił. Jejmość była skrzętną gospodynią, on zabiegłym spekulantem... pieniądze i majątki rosły.
Pan Bóg dał syna, macierzyńska miłość i ojcowska duma postanowiły wychować go tak, ażeby wyższe niż rodzice zajął miejsce w społeczeństwie. Do tego majątek dawał mu zupełne prawo. Nie szczędzono nic na wychowanie, ale — niestety — jedynak się nie udał. O ile rodzice byli zabiegliwi i skąpi, o tyle on zawczasu okazał popęd do rozrzutności, hulanki i łotrostwa. Robił długi, przywłaszczał sobie rodzicielskie pieniądze, podpisywał weksle i tracił po szalonemu. Ani surowość ojca, ani łzy matki powstrzymać go nie mogły. Chłopak był żądny wszystkiego, a że sądził się niesłychanie, niewyczerpanie bogatym, postępował sobie bez najmniejszego pomiarkowania. Garbowski płakał nad tem, zarzekał się, że długów płacić nie będzie, a pomimo to, gdy synowi zagrażał wstyd i koza — ratował. Morały padały jak groch na ścianę. Matka, gryząc się nieustannie, umarła, został ojciec tylko i syn, w nieustannej walce z sobą, która staremu życie truła.
Słysząc o fortunie Garbowskiego, której synowskie zbytki wyszczerbić nie mogły, niewiele wiedząc więcej — Gozdowski wbił sobie w głowę, że od niego na ratunek książętom pieniędzy dostać potrafi. Całe to urojenie żadnej dotąd nie miało podstawy... Gozdowski wmówił sobie, że to mogło być natchnienie Ducha Świętego. Pojechał więc do Lublina szukać kuzynka, którego lat dwadzieścia kilka nie widział.
Przybywszy tu, z wielką łatwością się dowiedział, iż stary mieszka w lichym dworku, na tym samym małym folwarczku, który po rodzicach odziedziczył, a synowi wypuścił jedną wioskę z pięknym domem, gdzie wesołe towarzystwa, polowania i gry miały być nieustające. Gozdowski, dobrze się wywiedziawszy, kiedy zastanie starego Garbowskiego w domu, ruszył przed południem. Niedalej niż o milę ukazano mu w wiśniowych krzakach, bzach i topolach ukryty rodzaj starej chaty, niepozornej, lichej, około której kilkanaście stało domów włościańskich. Były to Skoki, dziedzictwo pana Garbowskiego. Przed gankiem o dwóch krzywych słupkach, w którym stało ze sześciu Żydów, czekając na posłuchanie, wysiadł wyelegantowany nasz plenipotent. Wskazano mu izbę na lewo.
Tu, przy okrągłym stole, zarzuconym papierami, mężczyzna otyły, opalony, w szarej kapocie, podpasanej skórzanym pasem, z poza którego chustka kolorowa wisiała, żwawo się ucierał z trzema starozakonnymi o jakąś sprawę wołową. Pieniądze leżały na stole, rozprawiano krzykliwie, hałaśliwie, tak że targ podobniejszy był do zażartej kłótni. Gdy Gozdowski wszedł, ustała wrzawa — Garbowski naprędce Żydków odprawił.
— Będąc w Lublinie, wytrzymać już nie mogłem, abym się wam, kochany bracie, nie przypomniał i nie odwiedził was — jestem Gozdowski.
— A! jak Boga kocham! pan Maurycy. Mój Boże, tyle lat! siadajcież! Żydów zaraz się zbędę.
Tak rozpoczęła się rozmowa i odnowiona znajomość. Garbowski strasznie w oczach plenipotenta wydał się nieokrzesanym, ale sprytu w nim było wiele. O niczem mówić nie umiał, lecz zaczepiwszy interes, okazywał roztropność i przebiegłość nadzwyczajną.
Gozdowski poświęcił parę godzin umiejętnemu badaniu człowieka; mimo wstrętu nawet, napił się z nim wódki i zakąsił zimną kiełbasą i chlebem razowym, bo nic innego w domu nie było. Z gawędy, zręcznie poprowadzonej, dowiedział się Garbowski o położeniu kuzyna, o książętach, o wielkości ich, o dobrach, a troszeczkę o długach i chwilowo przykrych interesach. Gozdowski zdaleka dawał do zrozumienia, jak to się kapitaliści warszawscy ubiegali o lokowanie sum na dobrach książęcych i jakiby świetny można zrobić interes, skupując wierzytelności.
Wieprzarz słuchał z uwagą wielką, ale widoki te nie zdawały się go pociągać bynajmniej; nie odpowiadał ani słowa. Z całą swą umiejętnością Gozdowski, który mówić i malować umiał — nie podziałał na kuzyna. Nie wyrzekł się jednak nadziei, oświadczył, że parę dni jeszcze w interesach książąt zabawi w Lublinie i prosił, żeby się z sobą widywać mogli. Garbowski nie odmówił. Nazajutrz obiadek mieli zjeść razem w hotelu, w którym stał plenipotent.
Tak zasnuwszy pierwszą robotę, nie z bardzo wielką dotąd powodzenia nadzieją — Gozdowski odjechał. Nie było co w miasteczku robić, wałęsał się więc po ogrodzie publicznym, zachodził do cukierni na gazety i czas, ziewając, zabijał.
Pod wieczór zszedł do restauracji na dole, aby coś przekąsić. Zastał tu bardzo liczne i ożywione towarzystwo młodzieży, której przewodniczył chłopak wcale szykowny i piękny, wesoły i dowcipny blondynek. Zdawał się on królem pomiędzy rówieśnikami, których poił, żartował z nich, ucierał się z nimi i naprowadzał na największe szaleństwa. Ściągnął na się uwagę Gozdowskiego, tem szczególniej, że mimo rozwiązłości w słowach i ruchach, zachowywał w obojgu wrodzoną jakąś form przyzwoitość, coś szlachetniejszego od swych towarzyszów. Miał naturalny wdzięk, zwiastować się zdający naturę raczej popsutą, niż złą, a nadewszystko sympatyczną. Wywierał też widocznie na resztę młodzieży wpływ nadzwyczajny i miał nad nią wyższość widoczną, a o wiele przechodził ją bystrością umysłu i wykształceniem. Znać w nim było człowieka, rozpasanego towarzystwem zbyt poufałem, w którem sobie cugle mógł puszczać swobodnie, a razem mającego instynkt lepszego tonu... W niedorzecznościach nawet, które popełniał, był pewien urok, pociągający ku niemu. Wyglądał na panicza wielkiego domu, który sobie pozwala, dla zabawy, rubaszności do zbytku.
Była to widocznie natura energiczna, bogata, rzucająca jeszcze z siebie wulkanicznie zbytkiem ogni wewnętrznych, z której mogło się w przyszłości coś wcale pięknego urobić — jeśliby ją własny płomień nie strawił.
Od chłopca dowiedział się, że to był pan Zygmunt Garbowski, syn jego przyjaciela, ów sławny nicpoń, którego żadną siłą ojciec powstrzymać nie mógł. Pomimo licznego dosyć towarzystwa, Zygmunt, który dokazywał straszliwie, zdawał się nudzić. Towarzysze jego w niczem mu dorównać nie mogli, szydził też z nich nielitościwie, żgając jednego na drugiego. Uchodziło mu wszystko.
Ukryty za drzwiami, jedząc swoje pieczyste z kompotem, które mu się po kuchni brańskiej szkaradnem wydawało — Gozdowski patrzył, słuchał i prawie się pokochał w kuzynku.
Pod koniec wieczoru, gdy niektórzy się już pokładli, inni porozchodzili, a dwóch drzemiących zostało i Zygmunt jeszcze zimnym grogiem się krzepił — Gozdowski, wyszedłszy z ukrycia, zbliżył się ku niemu z wesołą twarzą.
— Darujesz mi, — rzekł — że choć niebardzo w miejscu, a może i niebardzo w porę ci się prezentuję, ale Bóg wiedzieć raczy, czy się drugi raz w życiu spotkamy. Nazywam się Maurycy Gozdawa-Gozdowski, a jestem twojego ojca bratem ciotecznym.
— A! to mnie bardzo cieszy! i cóż pan tu robi? — śmiejąc się, odparł Zygmunt.
— Robię interesa i zmuszony jestem dla nich parę dni przesiedzieć.
— To się kochany stryjo-wujaszek, czy wujo-stryjaszek, dalipan, nie jestem pewny, jak się to nazywa — strasznie tu znudzi.
— Miarkując z was, nie sądzę, tylko, że jam na to za stary — uśmiechnął się Gozdowski.
— My bo z desperacji dokazujemy, — zawołał Zygmunt — słowo daję, nudy, stryjaszku, zabijające.
— Zajęcia nie masz żadnego?
— Cóż proszę wujaszka robić? kiedy czy tak, czy tak umrzeć trzeba.
— Przynajmniej nie spodziewam się, by to dla was mogło nastąpić tak prędko.
— Przytem na wsi ludzi niema, a czas słotny, — westchnął Zygmunt — gwałtowna więc taka rozrywka rozbudza, jak gimnastyka. Stryjaszek gotów mnie wziąć za zbytnika, ale to środek higjeniczny, metoda Hahnemanna, sławnego Hahnemanna.
— I metoda młodości.
— Tak, dopóki się reumatyzmy i podagra nie odezwą o swoje prawa.
— Ojciec twój wszakże obojga nie ma, — rzekł Gozdowski — to pracowita natura.
— Z nudy, wujaszku, pracuje, bo nie ma co robić, — rzekł Zygmunt — a mając jeszcze takiego syna rozrzutnika, jak ja, musi.
— Cóż waćpan, gospodarujesz, hę? — spytał plenipotent.
— Gospodaruję najwięcej na bilardzie i między butelkami, — mówił wesoło Zygmunt — na tem gospodarstwie znam się doskonale, czy intensywne na spirytusie, czy ekstensywne na mleku z wodą... niema dla mnie tajemnic. Nie można stryjaszkowi grogiem służyć? Mają tu niezły.
— Dziękuję bardzo.
— Albo kieliszkiem czego bądź?
— Nie, nie.
— Jakto? i dwóch szlachciców, notabene koligatów, spotyka się z sobą po raz pierwszy w życiu, a rozejdzie na sucho? E! wujaszku, toby było przeciwne wszystkim tradycjom narodowym.
— Ale proszę cię...
— Ale proszę stryjaszka, honor domu ocalić muszę. Czy byłeś wujaszek u papy w Skokach?
— Dziś rano.
— I poczęstował wódką z kiełbasą, nieprawdaż? — zawołał Zygmunt — i wódkę tę piłeś... i jeszcze ci usta pali, a ja miałbym... nigdy w świecie!
Zaczął gwałtownie dzwonić i tłuc w szklanki; kelnerowie się zbiegli, ilu ich było.
— Słuchaj ty, Żuku, — rzekł do jednego mocno czarnego — macie tu węgierskie wino gęste, stare, słodkie, tokaj, ten, co wiesz?
— A jakże, jaśnie panie.
— Podaj butelkę i kieliszki. Kieliszki raz w życiu daj umyte, a tokaj nieś z uszanowaniem, abyś go nie strząsł... Stryjaszku, — dodał, odwracając się do Gozdowskiego — kobyłka stoi u płotu, nie wykręcisz się, siadajmy. Ci panowie drzemią, nie będę ich budził, gęby ich tego nektaru niewarte; to jest wino, którego wynalezieniem pochwalić się mogę.
Gozdowski oprzeć się nie mógł, prawdę rzekłszy, chłopak mu się bardzo podobał, a kapkę też lubił, zwłaszcza starą.
— Gdzież kochany wujaszek mieszka? — spytał szaleniec. — We własnych dobrach?
— Nie, bo ich nie mam, ale oddawna zarządzam interesami książąt Brańskich.
— Aha, wiem! Widziałem raz księżniczkę Stellę z przyjaciółką jej Antoniną; księżniczka śliczna, ależ śliczna! a panna Antonina pokuśliwa, jak dojrzała wisienka. Czy stryjaszek żonaty? przepraszam.
— Nie.
— I nie kocha się w żadnej z nich?
Gozdowski począł się śmiać.
— Zmiłuj się, jam stary, a księżniczkę kochać można chyba, jak gwiazdę na niebie — zdaleka. Panna Antonina zaś dla mnie za młoda.
— O, zawsze, kochany wujaszku, — odezwał się Zygmunt — zawsze kochać się można i trzeba. To czas bardzo przyjemnie skraca, nikomu nie szkodzi i wielce jest nauczające.
— Jakto nauczające? — rozśmiał się Gozdowski.
— A tak! uczymy się razem serca kobiecego i siebie samych.
Wtem podano tokaj, a był złocisty, gęsty i wonny.
Zygmunt wstał.
— Naszem staroświeckiem winem zdrowia i pomyślności kochanego — wujaszka!
— Dziękuję, ja piję za twoje, panie Zygmuncie, aby ci Pan Bóg dał...
— Upamiętanie, nieprawdaż? zgadłem! — westchnął młodzieniec. — Nawet Panu Bogu, który, jak wiemy, jest wszechmogący, trudno będzie tę szaloną pałkę wystudzić. Taką mam naturę, kochany stryjaszku. Już pono przyjdzie niepoprawnemu pójść ad patres..
— Ja tak źle nie sądzę.
— Niechże za dobrą opinję ucałuję szanownego kuzyna, — zawołał Zygmunt — ale prawda, że drugą butelczynę wysuszymy?
— Nie mogę! za nic!
— Stryjaszek nie zechcesz nadziei rodziny, młodzieńca w kwiecie wieku, narażać na to, aby pił sam, dostał apopleksji i osierocił najczcigodniejszego z ojców. Nie, po kieliszeczku wysmokczemy. Żuk, podaj drugą, a prędko, póki ochotę mamy.
Zygmunt westchnął.
— Pewnie wujaszek już słyszał, jak mnie ohydnie ogadano za ostatniego urwisa? Niesprawiedliwość ludzka! Proszę, byś temu wuj dobrodziej nie wierzył: mam naturę szlachecką, nic więcej. Pracować bardzo nie lubię, hałas mi smakuje, piję dobrze, jem nieźle, umizgać się, to moja rozkosz... ale zresztą mam wszystkie cnoty, możliwe w mym wieku i położeniu.
Śmiał się tak, żartował, śpiewał, skakał i, zabawiwszy do północy pana Gozdowskiego, ledwie go z rozczulonych objęć wypuścił.
Rozstali się najlepszymi przyjaciółmi w świecie.
Tejże nocy pan Zygmunt, jakby przeczuwając przybycie ojca swego na wieś, zabrawszy dwóch przyjaciół — odjechał.
Punkt o godzinie obiadowej zjawił się stary Garbowski, zamiast szarej, ubrany w kapotę czarną i z wywieszonemi na niej dewizkami od zegarka. Gozdowski wystąpił z obiadem, o ile restauracja zdobyć się mogła. Kuzyn jednak, nawet po wódce, został milczący, jakby się chciał mieć na ostrożności. Zagajono znowu rozmowę o Brańskich.
— Miałem przypadkiem sposobność wczoraj poznać tu waszego syna — odezwał się Gozdowski.
Stary ręką machnął.
— Miły, żywy, prawda, że trochę rozhulany chłopiec, ale to się utemperuje.
— Już nie wiem jak, nie wiem, — mruczał stary Garbowski — nie mogę mu żadną miarą rady dać, desperuję, powiadam, że... a kocham tę bestyjkę.
— Byłby na to sposób.
— Jaki?
— Wprowadzić go w lepsze towarzystwo, gdzieby się musiał trochę żenować i na poważniejsze osoby oglądać. Między takimi ludźmi, jak nasz młody książę, jak Zenon Żurba, książę generał, musiałby inaczej się znajdować i umiarkować. Wprawdzie niełatwo go tam wprowadzić, bo do naszych książąt przystęp jest... dosyć obwarowany wielu warunkami, lecz na wszystko są sposoby. Gdybyś ty, Garbowski, mnie posłuchał, — wszedł z nimi w interesa, na których nigdy straty mieć nie możesz, synby się tam łatwo wkręcił. Któż to wie? Przy księżniczce jest przyjaciółka jej, panna Antonina Żurbianka, wychowana jak księżniczka i nieuboga, możnaby go z nią wyswatać, a jakby się z nią ożenił, toby się odmienił.
— To go znasz! — chmurno rzekł Garbowski. — To taki chłopiec, że trzeciego dniaby oknem do księżniczki samej wleźć gotów. Gdzie jego ożenić! to szalona pałka! poczciwy w gruncie, ale szalony.
— Tak ci się zdaje, kochany Garbowski, szaleje tam, gdzie bezkarnie można. Są przecie towarzystwa, które najśmielszym imponują. Ho, ho! inaczejby on u nas znajdować się musiał.
Stary głową trząść zaczął i urwał. Po obiedzie wszakże począł bliżej, z przełaja zawsze, rozpytywać o interesa. Gozdowski mu mniej więcej jasno je przedstawił, nie tając, że są dosyć zawikłane. Począł go też żywiej namawiać, żeby, rozpatrzywszy się, wszedł w robotę, zapoznał się z rodziną Brańskich i korzystał z jedynej może sposobności razem wnijścia w świat, wprowadzenia syna i ulokowania kapitałów na najpiękniejszych dobrach w kraju.
Garbowski milczał, nie wyrywał się, nie obiecywał nic, lecz zadawał pytania i docierał do gruntu. Plenipotentowi zdawało się, że go tak na lekką weźmie przynętę, ale przekonał się teraz, iż to była próżna nadzieja. Garbowski nie odrzucał projektu, lecz potrzebował widzieć jasno.
Poszli nad wieczór do adwokata, który utrzymywał interesa prawne majątku w Lublinie. Garbowski zażądał wyciągów hipotecznych i nie zląkł się ich wcale, kiwał tylko głową.
— Hm, — rzekł wkońcu — ja pieniądze na wykupno z długów mógłbym dać, czemu nie... ale co to wam pomoże? Poczekam rok, dwa, dajmy trzy, potem mnie musicie spłacić, a nie, to ja dobra zabiorę.
— My we trzy lata nieochybnie się spłacimy — zawołał uradowany Gozdowski.
— Z czego?
— To nasza rzecz! a jak nie, ma kto inny brać majątki, weźmiesz ty.
Garbowski w głowę się skrobał.
— Zobaczymy, — rzekł — to potrzebuje namysłu, ale — nie jestem od tego. Zjadę na grunt, rozpatrzę się, zobaczymy... może się co uprojektuje.
— Wiesz co, — dodał Gozdowski — wierzyciele są wezwani dla układów do Brańska, przyjedźże i ty w tym samym terminie, to ci najlepiej da poznać interesa... książęta będą ci prawdziwie wdzięczni, daj mi słowo!
— Będę — rzekł prosto Garbowski — i wezmę z sobą pieniądze na wypadek wszelki.
— Weź z sobą i syna także, — dołożył Gozdowski — mnie ten chłopiec interesuje. To twoje dziecko jedyne; puszczone tak samopas, gotowe się zmarnować, możemy je powstrzymać i uratować.
— Byle chciał i głupstwa mi jakiego nie zmalował, bo nie stąpi bez tego, — wzdychając, rzekł Garbowski — czemu nie, czemu nie! Nie żałowałbym już i na interesie coś poświęcić, żeby Zygmunta na ludzi wyprowadzić. Toż to moja troska i bezsenność, ten nieukrócony szaławiła!
— Ja ci powiadam, — dokończył Gozdowski — wpływ lepszego towarzystwa go uratuje.
— Żeby tylko frak chciał włożyć! — mruknął ojciec — bo i z tem bieda będzie. Gotów się ubrać jak do stajni, naprzekór, i wstydu nam narobi — powiadam ci, że szalony.
— Dasz go mnie, nie bój się.
Na tem tedy szczęśliwie stanęło i po jeszcze jednej naradzie, plenipotent wyruszył napowrót do domu, tak rad z siebie, jak jeszcze nigdy w życiu nie był.
— Otóż ja im pokażę, — powtarzał przez całą drogę — co może ten niedołęga Gozdowski. Ja ich uratuję, nie kto inny — ja!

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


Wieczór pierwszych dni jesieni, słotny i chmurny, opustoszył zupełnie Winiary; zawczasu zaczynały po domach pokazywać się świeczki, bo ciemność nadchodziła wcześniej, niż była powinna; na ulicy zato żywego nie spotkałeś ducha, wszystko się do domów skryło. Jednostajny szmer wody, ciekącej strumieniami z rynien dachów, przerywał ciszę wieczorną. Zanosiło się na długą ulewę. Dla mieszkańców niebrukowanego w większej części przedmieścia, których domy połączone tylko były gdzie niegdzie na przepaścistych miejscach pokładzionemi cegłami, słota była bardzo dotkliwa, a błoto nieprzebrnione prawdziwą klęską. Każda też postać, która o szarym mroku ukazywała się w ulicy, obudzała żywą ciekawość i stary Zelmanowicz z wielkiem zajęciem wpatrywał się w słusznego wzrostu draba, który, pokrywszy głowę połą opończy, zwolna brnął po błocie wprost ku Firlejowszczyźnie.
Nie była to godzina, w której pan Zembrzyński przyjmował. Wprawdzie w dwóch oknach jego mieszkania słabe widać było światełko, był więc w domu — ale kto mógł do niego iść w gościnę?
Zadanie to zajmowało tak żywo Zelmanowicza, iż wyszedłszy do sieni, od wrót jeszcze przypatrywał się idącemu; nic więcej wszakże nie zobaczył oprócz szerokich jego pleców, które wsunęły się między kupy śmiecia dom okalające i, dopadłszy drzwi, w nich znikły. Zelmanowicz wyczekał kilka minut, ażeby pewnym być, iż ów gość nocny został przyjęty, i wrócił, zapisując sobie tę ciekawą okoliczność, że stary lichwiarz po nocy podejrzanych ludzi do siebie ściągał.
W istocie odwiedziny te w porze niezwykłej były wszakże spodziewane. Zembrzyński palił świecę i nie kładł się; wyglądając oknem niekiedy, chodził po izbie, czekał, a gdy w sieniach posłyszał chód, otworzył drzwi, aby drogę wskazać przybyłemu. Ten, otrząsłszy się z deszczu i błota, wkroczył przez próg i stanął, lekkim pozdrawiając ukłonem dziedzica Firlejowszczyzny.
— No, spóźniłeś mi się, panie Marcinie, — rzekł gospodarz — ale trudno inaczej, kiedy droga się popsuła.
— Oślizła i rozwilgła, a to takie gliny, — odchrząkując, począł przybyły — konisko nieszczególne i roboty było też dosyć.
— A masz wszystko, co potrzeba?
— Co można było napytać, to wiem. We dworze, coprawda, nie byłem, bo się nie mogę pokazać, ale ja tam swoich mam i wszystko się wie.
— Cóż się tam dzieje, co? — ciekawie jął rozpytywać Zembrzyński. — Mów od początku do końca, mów wszystko, bo każda rzecz się przydać może, choćbyś ty tego nie rozumiał.
— To się wie, — skrobiąc się po głowie, zaczął przybyły — ino ja tak przy drzwiach stać nie mogę, bo mnie też i nogi stare bolą.
— To siadaj.
Zembrzyński podsunął jedyny stołek swojemu gościowi. Ten, poły zawinąwszy, siadł — ciekło z niego jak z rynny.
— Teraz pytajcie, — rzekł — bo któż jego wie, co wam gadać.
— Książę młody wrócił z Warszawy? — poczęło się badanie.
— Wrócił, potajemnie, wieczorem; chowali go do rana, nocował u Gozdowskiego, potem zaprowadzili do ojca. Gniew, słyszę, na hrabiego wielki.
Zembrzyński się śmiał w sobie i zatarł ręce.
— Dalej co? nie odebrali tam jakich wiadomości?
— Musieli odebrać, bo i po sufragana posłali, i narady były, i krzyczeli, i hałasowali, i na tem pono stanęło, żeby wierzycieli wezwać do układów.
— Aha! wierzycieli! — począł się śmiać Zembrzyński — wierzycieli! no, to dobrze, a co więcej?
— Przyszedł list od hrabiego, co mało nie ubił, słyszę, apopleksją starego pana, taki go gniew opanował.
— Od kogo?
— A od tego hrabiego.
— Więcejże nic?
— Frasunek wielki, wszyscy chodzą jak struci. Starego obałamucili podobno i nic nie wie — spokojny.
Znowu gospodarz śmiać się począł do siebie.
— Widzicie, że co mnie było przykazano i com był powinien, tom wszystko wywiedział się i przyniósł — rzekł przybyły. — Wierzyciele mają zjechać, a już tam nie wiem, co oni z nimi za układy rozpoczną, kiedy niema co układać. Alem ja jeszcze się czegoś dowiedział, extra, i myślę, że za to powinienen dostać od was kubana, bom się dlatego i przypóźnił, a jestem pewny, że to się też na coś przyda.
— Hę? co? — podskakując ku niemu, zapytał stary — co? co?
— Jak się to już wszystko skończyło, radzili, uradzili, a już miało się jechać nazad, dają mnie znać, że Gozdowski się do Lublina wybiera. Choć to ja Gozdowskiego niebardzo się obawiam, żeby co mądrego wymyślił, ale zawszeż ostrożność nie zawadzi, pomyślałem. Jedzie on do Lublina, pociągnę ja za nim zdala i powącham, czego to no tam ciągnie. Tak się i stało.
— Był w Lublinie?
— A był, ano posłuchajcie i kubana mi nagotujcie, dalipan jest za co. Stanął Gozdawa w hotelu, a jam na tyłach się z wózkiem uczepił. Drugiego dnia jedzie on, ruszyłem i ja. Dokąd, do Skoków, do Garbowskiego. Ano, to wiem, co się święci. Dowiaduję się, a to jego cioteczny. Dobrze, trzeba się pilnować. Wrócił Gozdawa nad wieczór, ja za nim jak cień. Późno w noc syn Garbowskiego hulał, Gozdowski z nim; pili wino i bardzo się kochali. Drugiego dnia starego na obiad prosił. Kazali nakryć na górze w osobnym pokoju, ale było przepierzenie, że można ich było słuchać i słowa nie stracić. Dopieroż okazało się, że Gozdowski krewniaka umawia, żeby dał pieniądze na wykup majątku i złote góry mu obiecuje... A co.
Zembrzyński tak się zbliżył do mówiącego, że o mało mu na kolana nie wlazł; oczy otworzywszy, ustami krzywił, brwiami rzucał, a w całej twarzy ciekawość natężona się malowała.
— Cóż on na to, ten świniopas? — w gniewie rzucił Zembrzyński.
— Niegłupi on, choć świńmi handlował, ho! ho! dobrze Gozdowskiego wymacał i wypatroszył, dobył mu prawdy z pod wątroby, poprowadził do adwokata, rozpatrzył i dopiero...
— Jakto? pieniędzy dać obiecał? — krzyknął Zembrzyński, łamiąc ręce. — Osieł stary! pieniędzy dać! a to już głupszego niema człowieka na świecie, a to...
Wyrazów mu nie stało.
— Któż go wie, tego Gozdowskiego, czem on go wziął? Coś szeptali i o synu. To wiem, że Garbowski ma z sobą Zygmusia swojego zabrać do Brańska.
Zmarszczywszy brew i pofałdowawszy czoło, podniósł pięść do góry Zembrzyński.
— Niedoczekanie wasze! — zawołał — niedoczekanie! Z tego nic nie będzie, albo mnie djabli wezmą! To ja całem życie pracował, aby się dobić do tego, a oni mi mają z przed nosa chwycić! Niedoczekanie! To nie może być, ja tego nie dopuszczę!
Postrzegł się dopiero, wygadawszy tak gorąco Zembrzyński, że się niepotrzebnie przed swym pomocnikiem zwierzał i uciął. Poszedł chmurny po izbie kroczyć gorączkowym krokiem, mrucząc:
— Niedoczekanie wasze! Ten stary gagatek gotów mi wszystko zepsuć.
— Ja się dopominam kubana, — nielitościwie przypomniał się posłaniec — dalibóg, żem wart!
— Ani słowa, choć kułakiem za taką wiadomość radbym zapłacić. — Ale co ty winien, — przerwał Zembrzyński. — Niech ci Bóg zapłaci, żeś mię ostrzegł. Rubla dam! rubla dam!
— Mało, mało, panie bracie, dwa dni zjadłem i pode drzwiami słuchałem.
— No, to się pogodzimy, daj ty mi teraz pokój — syknął Zembrzyński. — Czy Gozdowski odjechał?
— A cóż, zaraz ruszył do domu.
— Kiedy się im Garbowski obiecał?
— Na zjazd.
— Na zjazd! — począł się śmiać Zembrzyński. — To jest czas, żeby tego nie dopuścić. Zachciało się staremu świniopasowi o książąt się ocierać! Ale co oni mają do stracenia? Gotowi wydać księżniczkę za tego łotra, sprzedadzą rodzone dziecko, byle się im mitra świeciła, a państwo było czem utrzymać, a ludziom było czem oczy zamydlić! Zdarzało się i to — ale niedoczekanie, niedoczekanie!
— Jegomościuniu? — odezwał się przybyły.
— A co?
— Jam się tu do was wybrał nocować.
— Co? toś chyba oszalał, gdzie? U mnie jedno łóżko, a Stroczycha śpi na garści słomy; w całym domu kąta nie znajdziesz.
— I po błocie nazad na Grodzką? A to niechże was...
— Cichożno, cicho, milczałbyś, — zagniewany dodał Zembrzyński — już przenocujesz, pal cię licho; ale żebyś ty mi nie gadał o tem, żeś u mnie tu noc przepędził.
To mówiąc, z pod siennika dobył kluczów i wysunąwszy latarkę z komina, zapalił ją.
— Chodź, — rzekł — ja mam co do roboty; znajdę ci w pustce dziurę, ano i o tem gadać nie trzeba.
Drzwi od podwórza zamknąwszy, aby światło nie zdradziło ich, gospodarz otworzył wrotka, które wnijście na górę zamykały. Schody, wiodące na piętro, były całe, ale drzwi do pustych już sal z pozabijanemi oknami ani śladu. Wiatr chodził wszędzie swobodnie. Grobową pustką wiało od murów, na których pasami zielonemi wilgoć zalegała od góry do dołu. Kto inny byłby może się uląkł tych ruin, tylko nie ów posłaniec Zembrzyńskiego, człek znać bywały i na wszystko obojętny. Szedł ze swym przewodnikiem, głowę tylko podnosząc do góry i rozpatrując się w pięknie przyozdobionych stropach, na których zblakłe malowania widać było.
Przeszli tak kilka sal. Wszędzie drzwi, znać popalonych, brakło. Naostatek, do ściany napozór gładkiej się dostawszy, Zembrzyński kluczem w niej pocisnął jakiś gzymsik i część muru się otworzyła. Tu znajdowała się kryjówka tak zręcznie utajona, iż jej, obchodząc cały dom, domyśleć się nie było podobna. Szklane okno, zakratowane w dachu, oświecało z góry spory pokoik, najlepiej zachowany z całej ruiny. Zdało się, jakby wczora dopiero wynieśli się stąd dawni mieszkańcy. Izdebka była biało wymalowana i złocona, z kominem marmurowym, nad którym w murze błyszczało zwierciadło stare, a na ramach jego czepiały się amorki i wieńce. Wgłębienie w murze zawierało łóżko żelazne, z materacem wyżłobionym. Na prętach pogiętych trzymała się jeszcze osłaniająca je niegdyś piękna, lecz wypłowiała makata, po rogach były marmurowe stoliczki, a w ścianach domyślać się należało szafek tak misternie skrytych, że ich spojeń oko nie dojrzało. Podłoga kamienna, wysłana była suknem szarem, już wytartem. Innych tu sprzętów nie znalazł gość. Na kominie stał kaganek, który gospodarz zapalił.
— Jeśli się nie boisz, to śpij tu, a jutro rano do dnia przyjdę po ciebie.
— Czegobym się miał bać? — odparł drab. — Umorzyć mnie i zamknąć tu nie macie powodu. Ciepło dosyć, posłanie niezgorsze. Światło mi zostawicie.
— Dobranoc.
— Dobranoc.
— Ale słuchaj, Jałowcza, — odwracając się ku niemu, szepnął Zembrzyński — jak ty mi komu słowo szepniesz o kryjówkach na Firlejowszczyźnie...
— Komu? naco? co ci się śni, mój dobrodzieju, — zaśmiał się Jałowcza — skarbów że tu niema, bo swoje pewnie chowacie gdzie indziej. At, myślcie o kubanie i, śpijcie spokojnie.
Gdy, powiedziawszy to, chciał się jeszcze pożegnać z gospodarzem Jałowcza i odwrócił ku niemu, bo wprzód się po izbie rozglądał — drzwiczki się już zamknęły i znalazł się sam, z kagankiem, płonącym na kominie. Osobliwsza rzecz, że ze środka nawet dojrzeć nie było podobna, którędy Zembrzyński wyszedł, tak owo potajemne wejście dobrze w ścianie było ukryte. Jałowcza wcale się nigdy w życiu niczego obawiać nie miał w naturze i zwyczaju, przecież w pierwszej chwili jakieś go dreszcze przeszły, gdy się znalazł w tej zewsząd zamkniętej izbie, jakby zamurowanym.
— E! gdyby tu o mnie stary zapomniał, — rzekł, śmiejąc się — tobym sobie zasechł jak w grobie. Ano, nie, — dodał, podnosząc głowę — jest okno na dach; wysokie, to prawda, alebym się dostał do niego i wylazł na świat.
Uspokoiwszy się w ten sposób, poszedł pomacać materac na łóżku i znalazł go aż nadto wygodnym.
Jałowcza całe życie swe wielce ciekawością grzeszył, nie mógł więc i tą razą z taką osobliwszą kryjówką, do której go los zaprowadził, nie poznać się! Przy tej więc sposobności począł obchodzić ją z uwagą wielką, przypatrując się złoconym gzemsikom, figlom i wykrętasom na murze, niemal każdej szparce w drzewie. Tak badając kryjówkę, za zasłoną zieloną, która łóżko osłaniać miała, domacał się stołka wysokiego, skrytego za nią, znać tu pocoś wniesionego, nie mogąc jego użytku odgadnąć. Były tu widocznie niby schodki, po których się gdzieś dostawać musiano... Ciekawością tknięty, zdjąwszy kaganek, śledził dalej: dokąd te schodki posuwane być mogły. Po suknie wytartem ślad od nóg prowadził ku bocznej ścianie.
— Pocoś to on tu łazi, ten stary lichwiarz — rzekł w duchu Jałowcza. — Nie okradnę go, bo tego we zwyczaju nie mam i, gdybym kradł, dawnobym w siermiędze nie chodził — ano, ciekawa rzecz, dalipan, co on też tu chowa?
Zaczekawszy trochę i pewien, że Zembrzyński na dół powrócić musiał, Jałowcza posunął owe schodki ku ścianie za śladem, przystawił je do niej, ale ściana była tak gładka i podobna do innych, że jej o żadną schówkę posądzać się nie godziło.
Ciekawy człowiek, który wszystkich rzemiosł próbował, jął się przypatrywać, dobył z kieszeni podróżnego trzosa różnych narzędzi i dłótkiem jął macać tu i owdzie.
Nic wszakże nie odkrył i miał porzucić to podglądanie cudzych tajemnic, gdy w murze dostrzegł zabielonego gwoździa główkę tak wpuszczoną, że jej zrazu widzieć nie było można. Pocisnął ją palcem i skrzydło szafki, misternie w mur wpuszczone, zlekka się uchyliło.
— Aha! — odezwał się — otóż to tu skarby swe chowa mój kochany pryncypał. Zobaczymy, co też ma.
Szafa otwarła się łatwo, a w jej wnętrzu ciekawe oko Jałowczy dostrzegło tylko mnóstwo nagromadzonych kupkami różnych papierów, jak w archiwum jakiem rozłożonych porządnie. Ani pieniędzy, ani worków, ani żadnych kosztowności tu skrytych nie było. Z wyjętych plików, według lat poskładanych i ponumerowanych, znać było, że do interesów służyły. Kontrakty, kwity, nabycia, umowy, regestry, okazywały bardzo rozległe stosunki pieniężne z różnemi domami i czynną spekulację na dobra, pod różnemi imionami prowadzoną. Najczęściej trafiało się nazwisko Dawida Salomsona, z którym znać Zembrzyński największe miał stosunki.
Nasyciwszy ciekawość, Jałowcza poukładał na miejscu papiery, a śladu naruszenia ich nie było. Dotarł tak aż do najpierwszego roku, od którego poczynała się coraz rosnąca potem działalność Zembrzyńskiego. Tu, na samym spodzie leżała książeczka, oprawna w papier siwy, wytarty, na którym zapisany był rok 1795 prawie studencką ręką. Otworzył ją Jałowcza i, sądząc, że znajdzie regestry, trafił na rodzaj dziennika.
— A już co temu, to nie daruję, żebym nie przeczytał! — zawołał, biorąc ją ostrożnie tak, żeby wiedzieć, gdzie ją ma później położyć. — Przynajmniej raz dobadam się, z kim mam do czynienia.
Dla wszelkiego bezpieczeństwa, obawiając się, by gospodarza niepokój jaki w nocy nie przywiódł, przymknął Jałowcza szafę, schodki za makaty schował, a sam kaganek wziąwszy i książkę, położył się na łóżku i czytał, co następuje:
U góry stało kręconemi głoskami, z kaligraficznemu ozdoby, zdradzającemi studenta, wypisane: „Ad majorem Dei gloriam“; potem powtórzony był rok 1795 i data dnia pierwszego stycznia; dalej już sporemi literami, niedawno emancypowanemi z pod dwóch linij, zaczynał się niby dziennik.
„1795 r. d. 1 januarii. Gdy taka jest rzeczy ludzkich kolej, iż wszelkiego człowieka na ziemi pamięć się zaciera, postanowiłem, dla własnego lepszego przypomnienia i rachunku sumienia, oraz ku nauce i pożytkowi tych, którzy to czytać będą — notować coby mi kolwiek w życiu godnego zapamiętania przydarzyć się mogło.
Ultimo decembr. Przybyliśmy z jegomością księciem szambelanem do Brańska, gdzie na przyszłość stałą rezydencję obiera. Pałac bardzo wspaniały i obszerny, lecz zrujnowany i opuszczony, tak że kilka tylko pokojów na dole mieszkalnych zostało, gdzie tymczasowo się pomieściliśmy. Księżna jejmość naówczas dopiero przybędzie, gdy już wszystko będzie gotowe. Posłano po rzemieślników do K. Niewygoda wielka, zwłaszcza po Warszawie; książę jegomość chce jednak sam tu być, aby się na sługi nie spuszczać, boby pałac restaurowali do sądnego dnia.
15 januar. Taki pośpiech we wszystkiem i roboty nawał, że nikt nie może wydołać temu, co po nim książę wymaga. Powszechnie skwierczą. Mnie też dla tej służby ani dnia, ani nocy, ani spoczynku niema, chodzić trzeba jak w pługu. Używa książę pan i na posyłki, i do pióra, i do dozoru. Nielepiej innym; Panie Boże daj, aby się to raz przecie skończyło. Wczorajszego dnia w sali od bicia młotami stary sufit ze szczętem padł i dwóch ludzi przygniotło, ale śmierci, dzięki Bogu, nie było.
5 februarii. Przybył w odwiedziny ks. kanonik, brat księcia jegomości, trochę ułomny, ale powagi wielkiej człowiek; może też odetchniemy, choć dla gościa.
20 marca. Nie było czasu nawet zapisać sobie pro memoria, cośmy tu przebyli z tą zimową, około domu robotą. Istne piekło. Księciu się śpieszy, ani chce wiedzieć, że ludziom ręce marzną i spocząć też trzeba. Pracuje też on sam, acz tylko oczyma, a tak się stał niecierpliwym, że lada co go do gniewu pobudza. Panie Boże strzeż, aby mu się nie narazić, bo już kilku odpędził precz. Ks. kanonik przed Wielkanocą odjechał, znowuśmy sami.
Maj. Robota około pałacu idzie bardzo pośpiesznie, mówią, że wielkie sumy kosztować będzie, ale książętom w lada jakich pokojach mieszkać się nie godzi, musi wszystko być, jak dla stanu ich przystoi. Zjechał teraz na czas pan pułkownik w odwiedziny, znowu tedy książę nie sam. Pułkownik piękny ma mundur i wojskową postawę, a znać w nim żołnierza, miło nań patrzyć. Powiadają, że ślubował nigdy się nie żenić i do takiego należy zakonu, co razem żołnierską służbę odprawia i Panu Bogu służy. Słyszałem, jak stary Jackowski tłumaczył, iż ks. kanonik i pułkownik wyrzekli się świata, aby całe dobra przeszły na głowę szambelana.
R. 1796. Nie było czasu pisać, a i co zapisywać nie miałem. Trochę zelżała służba dworska, bo roboty około pałacu mają się ku końcowi. Już tylko stolarze, pozłotnicy i ślusarze pracują, a malarze kunszty swe na ścianach i stropach wyprawują dziwnie pięknie i misternie. Księżna pani spodziewana w maju. Ma też nastąpić zaraz i uroczyste poświęcenie odnowionego pałacu i wielkie przyjęcie a bale na inkrotowiny. Książę na mnie wciąż krzywo patrzy, ani wiem dlaczego, bo mu się akomoduję, jak umiem i mogę. Byle najmniejsza rzecz, zawsze coś od niego oberwać muszę.
Czerwiec. Odwiedził mnie ojciec, anom się darmo ucieszył. Myślałem, że mnie stąd weźmie; skarżyłem się mu, że łaski u księcia jakoś nie mam: nic nie pomogło. Powiedział: „Staraj się, błaźnie, zasłużyć na nią“. Kazał w miejscu zostać i jeszcze podobno sam księdza prosił, aby surowo trzymać mnie kazał. Chyba łaska Boża przyjdzie mi w pomoc, ażebym się utrzymał i wytrzymał, tak mnie już teraz w kluby wezmą. Pojechał ojciec, zostawiwszy talarów dwa i tynfa.
Grudzień. Coraz gorzej. Jak się marszałek dopatrzył tego, że mnie książę nie lubi, jeździ po mnie, jak chce. Szesnaście lat kończę, a za ucho kręci — trudno i znieść. Panie Boże daj cierpliwość i wytrwanie! Na nowy rok, słyszę, barwy nowej nie dadzą, chyba pod Wielkanoc, a co mnie, to i zwykły podarek minie, bo już tak pan marszałek osądził.
1797 roku. Odebrałem wiadomość z domu najsmutniejszą, jaką w życiu mieć mogłem. Dnia 7 stycznia dobry ojciec nasz, Panie świeć nad duszą jego, skończył w Mokrzyńcu, o godzinie czwartej z południa. Nie zostało po nim ino trochę ruchomości, które w testamencie są wszystkie pominione. Brat mi pisze, że mnie sygnet z krwawnikiem, który na palcu zawsze nosił, przeznaczył, item delję starą lisami podbitą z kołnierzem z kun, pas słucki, parę pistoletów dla parady, szablę w jaszczur oprawną dziadowską i pościeli dwoje. Gotowemi pieniędzmi z działu wypada talarów 27, tynfów dwa. Wolny jestem, co z sobą czynić chcę i radbym z tego dworu się oddalić, a na innym szczęścia szukać, ale wprzód trzeba sobie coś obmyśleć. Marszałek zawsze mnie, jak malikowatego konia, prześladuje i księciu na mnie donosi. Jeszczem dobrego słowa tu nie słyszał.
Sierpień. Gdyby wszystko opisywać, na co się tu patrzy, papieruby nie stało. Od przyjazdu księżny jejmości i onych inkrotowin, na których moździerz pękł od strzelania i hajduków poranił, niema prawie tygodnia, żeby wielkich festynów nie było, zjazdów, tańców i gości. Ani się marszałkowi dziwię, że ponury chodzi, ma on za swe, a spoczynku i jemu nie dają. Mnie znać nauczyć chcą, żebym konie odsedniał, tak nieustannie za czemś posyłają. A mam takie szczęście, że gdyby jak koń był okulbaczony, zawsze pode mną skórę odparzy i namuli. Nie pomaga nic... jeździć muszę, jakbym się już do niczego innego nie przydał.
Dla innych wesołe to może życie, a dla nas bardzo twarde. Dwóch, nie wytrzymawszy, bez pożegnania poszli gdzie indziej szczęścia szukać. Zgłaszałem się i ja, czy gdzie mnie nie przyjmą, ale teraz ubogiej szlachty po dworach coniemiara, nie żądni ich. Nigdzie miejsca nie dadzą, chyba służ na swojem, nawet bez obroków, póki wakans się jaki nie otworzy. Boże miłościwy — jakże tu ciężko trwać! Od dwóch tygodni człowiek prawie nie śpi, a tyle zje, co z półmiska zliże ukradkiem. Były imieniny, była oktawa, potem wielkie łowy, potem przyjęcie pani hetmanowej, które pięć dni trwało. Zanosi się znowu na bal. Ile to kosztować musi, trudno policzyć.
Październik. Znowu miałem biedę z księciem, żem ledwo kobierca uszedł. Staliśmy w przedpokojach ze Serebrzyńskim i Morszem; tamtym niewiedzieć co do głowy przyszło, że się poczęli wyśmiewać z gości i przedrzeźniać, a mnie też pokusiło udawać podkomorzego i, wypiąwszy się, począłem chodzić, aż tu naraz, jak makiem siał. Obejrzę się: książę stoi i patrzy. Zmartwiłem się. „Pojedziesz waść do marszałka i powiesz mu, aby ci na kobiercu wyliczył piętnaście, a poszanowania dla starszych nauczył“. Serebrzyński i Morsz, którzy się gorszych dopuścili rzeczy, uszli cało, a mnie spotkał wstyd i groźba. Ledwie jakoś sam marszałek u księcia mnie, ulitowawszy się, wyprosił. Zapowiedzieli mi, że za drugim razem liczba będzie podwojona, ale ja już pono czekać na nią nie zechcę.
1798 marzec. Za łaską Bożą, osiemnaście lat dokończywszy, tu zapisuję, iż mi się wąsy ciemne sypią, jak nie można lepiej, że je już podkręcić mogę, a brodę golić muszę, bo bardzo gęsto zarasta. Przypomnienie to człowiekowi, iż o sobie sam myśleć powinien, a tu się nie uczyniło nic i ani się wie, co począć z sobą, chyba Pan Bóg natchnie“.
Tu w rękopiśmie reszta karty próżna stała, na odwrotnej charakterem zmienionym, krzywo i pośpiesznie wypisane były tylko te słowa:
1798 w lipcu. Czynię ten ślub uroczysty, iż hańby swojej nie przebaczę i onej na wszelki sposób mścić się będę do ostatnich dni moich, do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchu życia, tak mi Panie Boże dopomóż! Nie może inaczej być — bo szlacheckiej krwi pohańbienie zmazanem być powinno“.
I znowu miejsce stało próżne, a na innej stronie, charakterem już mniejszym i wprawniejszym, następujące opisanie:
„Ażeby mnie ludzie i Bóg nie sądzili surowo, nie znając sprawy mojej, takowej opisanie wierne, wedle sumienia i pod przysięgą, tu zamieszczam. W roku 1798, miesiąca lipca 26 dnia, na św. Annę, gości zjechało wiele do Brańska i dwór cały musiał być w ruchu. Kazał marszałek barwę najświeższą wdziać i we drzwiach otwartych sali z innymi być na zawołanie. Księżna jejmość i cała kompanja zgromadzona tu była, tylko księcia szambelana nie widziałem. Rozmowy toczyły się żywe. Widzę, iż księżna jejmość palcem skinęła jakoby na mnie: mógł był inny pójść, alem się wyrwał, a raczej pchnął mnie znać mój los nieszczęśliwy. Poszedłem i staję. Księżna, patrząc mi się w oczy, powiada: „Idź waćpan do pokoju męża mojego, na stoliku pod oknem znajdziesz list w kopercie, ten weź i tu mi go przynieś“.
Spełniając rozkaz, wprost udałem się do gabinetu księcia, nikogo też nie widząc, a ze zwyczaju na palcach, cicho, jak było nakazane. List leżał pod oknem, więc też, niewiele myśląc, zbliżyłem się doń, nachyliłem i, rozpoznawszy adres, wziąłem go do ręki. Zaledwiem to uczynić pośpieszył, gdy — jakby piorun padł na mnie, książę, którego nie dojrzałem, wchodząc do pokoju, zbliżył się i wyciął mi policzek. Krzyknąłem i z bólu i ze sromu, a nie wiedząc kto i co, obróciłem się z pięściami, ale spostrzegłszy księcia, rzuciłem mu tylko list pod nogi.
— Łajdaku jakiś! — zawołał na mnie. — To ty mi tu będziesz potajemnie papiery przetrząsał?
— Jako żywo, mości książę, jestem przysłany po ten list przez księżnę jejmość, mam na to stu świadków; lecz od tej godziny, gdy niepytany i niesądzony na honorze moim pokrzywdzony zostałem, bodajbym z głodu umierać miał; nie jestem sługą księcia, ale wrogiem na życie całe!
Książę się zaczerwienił i zmieszał.
— Kłamiesz! — zawołał.
— Mówię prawdę i klnę się na zbawienie, a tak samo się zaklinam, iż krzywdy mej nie daruję.
Nie wiedziałem już ani wiem, co się działo dalej, bom wprost, z komnaty wyszedłszy, do izby swej poszedł, wszystko, co kiedy od księcia miałem, precz wyrzuciłem, wdziałem odzienie własne, związałem węzełek ubogi i natychmiast pieszo chciałem uchodzić, gdy nadszedł marszałek. Spojrzał tylko na mnie i woła:
— Co ty robisz? co ci jest?
— Idę stąd, gdzie służby szlacheckiej szanować nie umieją, a ludzi karzą, winy nie patrząc, idę, abym się całe życie mścił.
— Dudku ty jakiś, — zawołał marszałek — co ci za krzywda się stała? Smarkacz jesteś, książę się mógł omylić, to ci wynagrodzi, nie pleć andronów i krokiem mi się nie rusz. Przysłał mnie książę, abym ci pięćdziesiąt czerwonych złotych obiecał, żebyś milczał, a nikt o tem wiedzieć nie będzie.
Na to ja cały zburzony odpowiedziałem:
— Ani waszych pieniędzy, ani łaski, ani służby nie potrzebuję. Powiedz swojemu księciu, że mnie on popamięta. Młody jestem, ale z tą myślą, z tą żądzą, abym się na nim i jego rodzie mścił, urosnę i...
Nie wiem zresztą, com mu powiedział więcej, bo mi oczy łzy, a uszy krew buchająca do głowy zalała i wyszedłem z węzełkiem swoim w świat, otrząsłszy pył z nóg moich; ani marszałek, widząc mnie tak słusznie zburzonym — śmiał wstrzymać. Posłali za mną Serebrzyńskiego, z którym w przyjaźni byłem, i ten mnie dognał w Brześciu, alem mu toż samo, co im, powiedział“.
Taki był początek dziennika, który się wyrywkami ciągnął aż do roku 1800; dalej go brakło. Z ułamków widać było, iż Zembrzyński długo się wałęsał, nim do krewnych matki trafił, a tu szczęściem jakiemś dowiedział się o spadku po stryju i wraz z rodzeństwem, choć przedawniony, odzyskał.
Następowały niezrozumiałe rachunki sumek pożyczanych na zastawy, procentów i różnych spekulacyj, których już i Jałowcza nie był ciekawym. Złożywszy więc książczynę i znowu przystawiwszy ów stołek, na miejsce ją dawne wrócił, zamknął, ślady swej ciekawości o ile możności zatarł, a sam przy gasnącym już kaganku spać się położył.
Gdy nazajutrz rano do dnia wszedł Zembrzyński do izdebki, ledwie gościa rozbudzić potrafił i z niewoli go tej wypuścił. Jałowcza, jak najniewinniejszy w świecie człowiek, otrzymawszy kubana, po błocie i deszczu udał się na miasto.

W Skokach targ był wiekuisty — od świtu do nocy, jedni odjeżdżali, drudzy przybywali, dziedziniec pełen wózków, biedek, fur i wypędzanych a przypędzanych wołów; w ganku i sieni ludzie, błoto, furmani i panowie, parobcy i oficjaliści, naostatek w kancelarji u stołu kilku poważniejszych kupców, Garbowski i flaszka z wódką wśród papierów. Rzadka godzina, żeby ktoś nie przyjechał i żeby nie było co do roboty, a gdy się trafiła taka, naówczas znużony spekulant, w krześle siedząc zmęczony, natychmiast się zdrzemywał. Tak całe życie jego upływało, z wyjątkiem niewielu podróży i dni świątecznych.
Nazajutrz po widzeniu się z Jałowczą, pan Zembrzyński przygotował się jechać do Skoków. Nie potrzebował się tu ubierać wytworniej, włożył kapotę, nadział buty po kolana i poszedł za grodzką bramę furtki szukać. Tę znalazłszy, pod parasolem starym wyruszył po błocie do Skoków, obrachowawszy, iż w taki deszcz mało tam kogo znajdzie, coby mu mógł przeszkodzić. Z Garbowskim się trochę znali, obaj wiedzieli o sobie, że byli ludzie pieniężni, skąpi i zabiegliwi; bliższych stosunków nie mieli z sobą. Zembrzyński nazywał Garbowskiego świniopasem, Garbowski jego lichwiarzem. Chociaż deszcz nieustający drogę rozkwasił, w dziedzińcu były dwa wozy, a w ganku stali Żydzi, mimo to Zembrzyński wszedł.
— Jak się ma pan Garbowski.
— Do nóg padam pana Zembrzyńskiego. Siadajcież.
— Chciałem z jegomością pomówić.
— A dobrze, zaraz z Abramkiem skończę; może się wódki napijecie?
Zembrzyński napił się wódki i siadł. Z Abramkiem szło twardo, lecz wreszcie Garbowski dobił targu: sprzedał mu wołu, który był złamał nogę. Gdy Żydzi wyszli, odwrócił się do gościa.
— Skądże Pan Bóg prowadzi?
— No, tak z Firlejowszczyzny niby.
— A z czem?
— Hm! z czem... jest coś do pogadania, macie czas?
— Czemu nie.
Zembrzyński z krzesłem się do stołu przysunął.
— Nie pytajcie skąd wiem, ani jak, to moja rzecz, tylko dosyć, że wiem, iż się wybieracie jechać do Brańska i robić interesa z książętami. Brat wasz Gozdowski namówił was na to.
— A skądże wy, u licha, wiedzieć o tem możecie?
— Hm, wszystko się wie, panie bracie, a prawda to?
Garbowski, na stół patrząc, mruczał coś i rzekł:
— No, a jakby prawda była, to co? to co?
— Jakby to prawda była, to się zarzniecie, bo choć wy rozumni, a oni niby lekko rzeczy biorą, wam z nimi się nie mierzyć. Interes zły, zły i zły!
— A wy skąd o tem tak dobrze wiecie i dlaczego wam tak moja kieszeń miła?
— Nie pytajcie! Może ja w tem też i swój interes mam, dosyć, że was ostrzegam: nie leźcie w to błoto, ugrząźniecie.
Garbowski się uśmiechnął.
— Wiecie co? Niebardzo miałem ochotę leźć, ale teraz, gdy wy mnie odradzacie, muszę rozważyć. Niezgorsza to rzecz być może.
— Jak komu — rzekł spokojnie Zembrzyński. — Ja wam przywiozłem wykaz hipoteczny.
— Ja go już widziałem.
Obaj zamilkli i zmierzyli się oczyma.
— Gadajcie szczerze, co wy w tem macie? — odezwał się Garbowski. — Tam waszego nazwiska nie widać.
— A przecie ono tam jest, — uśmiechnął się Zembrzyński — co wy na tem wskóracie? Dacie pieniądze, ugrzęźniecie na dobrach, koniec końców będziecie musieli zrujnowane i bez gospodarstwa wziąć, a weźmiecie drogo chyba, bo ja będę je licytował. Ich żadna w świecie moc ocalić nie może. Dacie im piżma, to dwa, trzy lata dłużej pożyją, a potem toż samo, co było.
— Ano, i ja zabiorę dobra — odezwał się Garbowski.
— Wszystkie? — spytał Zembrzyński.
Spekulant spojrzał: trudno było kłamać przed takim wygą. Na wszystkie go nie stawało.
— Wezmę część.
— O co chodzi? Bierzcie zaraz, to ja przystępuję z wami do spółki, pozwolę wam wybrać, co się podoba i w cenę pędzić nie będę, ale zamiast za lat trzy, bierzcie zaraz.
— Dlaczego?
— Hm, dlaczego? Dlatego, że mnie tak lepiej.
Garbowski wziął pióro i począł cyfry stawiać na zabrukanym stole — milczeli obaj.
— Gozdowskiemu, waszemu krewniakowi, o nic nie idzie, tylko, by do czasu książąt przy majątkach utrzymał... on was do tego potrzebuje na podstawkę; potem was zbędą, czem zechcą, albo proces...
— Ja się opiszę.
— Opisz ty się, jak chcesz... oni mają lepsze od was plecy. Nie dajcie się zdurzyć. Chcecie interes robić, róbcie, ale zaraz i razem ze mną.
— Czemu z wami ma być lepiej, niż z nimi? — spytał Garbowski.
— Bo ja mam na tym majątku więcej, niż oni — stanowczo odezwał się Zembrzyński i z krzesełka wstał. — Zresztą, jak wola i łaska. Ja przyjeżdżam do was z dobrem słowem i dobrą radą. Jeżeli chcecie ratować książąt, choćby parękroć stracić, a, na to rady niema! Traćcie, bo że stracicie, to tak pewne, jak dwa a dwa cztery.
Garbowski znać nic odpowiedzieć nie chciał, podniósł głowę, na krześle się oparł i pióro za ucho założył.
— Powiedzcież mnie, gdzie wy w tym interesie? Ja was tu nie widzę na spisie, wy dla kogoś faktorujecie.
— Dla siebie. Co ja wam się będę tłumaczył, — rzekł Zembrzyński — wola wasza słuchać, dobrze, nie — z Bogiem, i jeszcze wam dopowiem jedno, o czem, dalipan, nie wiecie. Wy ani Gozdowskiego nie znacie, ani książąt, a małoście mieli do czynienia z takimi ludźmi. Gładkie to, układne, pięknie wygląda, ale ostrożnie! Oni waszeci za Boże stworzenie nie mają: posłużą się, wycisną jak cytrynę, a łupinę rzucą w kąt. Gozdowski wam nagadał, że wam syna marnotrawnego poprawi, że go tam wprowadzi, że go tam i ożenić gotów. Póty łaski tej, pókiś wasan potrzebny; gdy pieniądze dasz, drzwi ci zamkną. Ja ich znam. Toż wasan pracował w pocie czoła całe życie na to, żeby potem oni za krwawicę waszą pasztety sobie kupowali? Jak ci się podoba... jak się podoba... Ja waćpanu wręcz powiadam: będę przeszkadzał i napędzę tak, że tam wsadzisz do ostatniego grosza, a nic nie odbierzesz. Jak wola... Waćpan mi w drogę włazisz, ja się będę bronił. Ja tam primus occupans...
Słysząc łacinę, Garbowski się zląkł, jak się zwykł był obawiać wszystkiego, czego dobrze nie rozumiał, i krzyknął:
— Co to takiego? co? co?
— Ja tam pierwszy, a wy mi nieproszeni przeszkadzacie, nie dam się. Co asan robisz, kiedy woły kupujesz, a ktoś ci licytuje?
— Pędzę, bronię się i kupuję.
— Kupujesz, ale drogo... Otóż ja ci napędzę tak samo majątki.
— Słuchajże, panie Zembrzyński, — przerwał drugi, śmiejąc się — czy wy mnie macie za dziecko. Ja z wami się licytować nie potrzebuję. Przypuszczam, że macie sumy na majątku, to oni je memi pieniędzmi spłacą, a ty pójdziesz z kwitkiem.
— A dalej? — spytał przybyły.
— No, dalej, to moja rzecz — mruknął gospodarz.
— Niekoniecznie, niekoniecznie. Poczekacie rok, dwa, musicie nabyć, bo nie będzie was czem spłacić; oni nie sprzedadzą po dobrej woli, przyjdzie licytacja.
— Co wam się o mnie turbować? — rozśmiał się Garbowski. — Do lat trzech kto tam wie, co będzie, albo na was, albo na mnie, albo na nich może co przyjść.
— No, to jak wola wasza — odparł Zembrzyński, biorąc czapkę i sięgając po parasol, z którego woda ciekła w kącie. — Jak sobie chcecie.
I zbierał się ku drzwiom.
Garbowski, który był nawykł każdy interes dobrze obracać wprzódy, nim się na coś stanowczego odważył, myślał jeszcze.
— Czekajcieno, jegomość, — rzekł — takie sprawy na poczekaniu się nie kleją; waćpan mnie mało znasz, ja was też niekoniecznie. Musimy się dobrze rozgadać. Ja waćpanu powiem otwarcie: oszukać się nie dam, oszukiwać nie chcę, znienacka mnie nie weźmiecie.
— Ja was brać nie chcę, cobym z wami robił? — ruszając ramionami, wycedził Zembrzyński. — Jak wola.
— Dajcie mnie czarno na białem na stół dowód, że wy macie coś w tym interesie, to będę gadał.
— Słowo uczciwe, że to będzie między nami?
Garbowski podniósł dwa palce, jak do przysięgi. Wtem Zembrzyński sięgnął za opończę i dobył duży, zatłuszczony pugilares, wyjął z niego jeden, drugi, trzeci i czwarty papier, zkolei je stawiąc przed oczy patrzącemu i wskazując w nich palcem swe nazwisko, potem w milczeniu zawinął je do pugilaresu i zasunął pod opończę.
Garbowski posępnie nań spojrzał.
— No, no, — rzekł — skąd wam tyle pieniędzy?
— Nie ukradłem ich, to pewna.
— Nie spodziewałem się. Siadaj, Zembrzyński, — dodał, klepiąc go po ramieniu — siadaj, trzeba pogadać po ludzku. Ktoby ciebie posądził po kapocie, że ty masz pod nią tyle słoniny??
— A was?
— O mnie i ludzie wiedzą. Coś trzeba obradzić — rzekł gospodarz.
— Ja od was nie chcę nic, tylko jednego; nie brońcie teraz książąt Brańskich, a zarobkiem się podzielimy. Dla nich też łaski nie wyświadczycie. Jeżeli dziś ich zlicytujemy, może coś im zostanie, za lat trzy — ani grosza. Oni muszą tak żyć, jak żyją, czy będą mieli z czego, czy nie; zjedzą się doreszty. Jedź waćpan ze mną, ano, trzeba działać stanowczo, zaraz.
Ciężki był do interesu stary Garbowski, westchnął:
— Zobaczymy!
— Kiedy?
— Przyjedź waćpan jutro, przyjedź pojutrze — daj mi się rozmyśleć.
— Ja wam więcej powiem, — rzekł Zembrzyński — jedźcie wy sobie do Brańska, rozpatrujcie się na miejscu, rozpatrujcie. Mnie nie macie powodu wierzyć. Możemy się porozumieć, gdy sami się przekonacie, że lepiej brać dziś to, co za lat trzy dopiero wam obiecują. A za lat trzy, jak się książę Robert ożeni, figę wam pokażą i nie będziecie mieli nic, daj Boże swoje pieniądze, albo proces.
Zachwiawszy w ten sposób postanowieniem Garbowskiego i rzuciwszy mu do rozmysłu argumenty nie bez znaczenia, Zembrzyński oknem wyjrzał, parasol znowu zabrał z kąta i począł się żegnać.
— Toć się może zobaczymy? — zapytał Garbowski trochę niespokojnie.
— Ano, może, może, gdzieś, na którymś świecie. Do nóżek upadam.
Garbowski go aż do ganku wyprowadził, tamten siadł na bryczkę, rozpiął nad sobą parasol i kazał jechać.
W ganku pozostał stary wieprzarz i dumał.
— Co to ma znaczyć? Trzeba dobrze na rozum brać, żeby się nie poszkapić. To jur i — wyga, a wywatowany wekslami! no, no! Cięższa będzie sprawa, niż sądziłem.
Jeszcze stał w ganku, gdy okrutne palenie z bicza słyszeć się dało i, mimo błota, kłusem zawiesistym lecąca najtyczanka, wpadła, jak bomba w dziedziniec. Woźnica bardzo zręcznie zawrócił przed ganek i konie się zasapane, kurzące od potu, zatrzymały jak wryte. Z bryczki wyskoczył w burce, z czapeczką nabakier — Zygmuś i wprost ojcu się rzucił na szyję.
— O, jakżem ja szczęśliwy, że tatka w domu zastaję!
Ojciec ściskał go, ale zakłopotany.
— No, już dość, dość tych całusów, pewniuteńko po pieniądze.
— A jakże? Tatko ma cudowną siłę proroczą, od czegóż ojcowie, którzy w kozłowych butach chodzą, synom, którzy muszą nosić lakierki? Rodzicielu kochany, tak, odgadłeś, a gdybyś nawet był na ten raz nie zgadł, miłoby mi było, przez samo uszanowanie, zastosować się do twego proroctwa. Nie chcę ci zadawać fałszu. Lecz o tem potem. Pozwoli tatko, — dodał — ponieważ tu tylko wódka jest i owa wędzona kiełbaska, którą mam przyjemność znać, że ja każę dobyć swoich zapasów podróżnych i ojca dobrodzieja zaproszę na przekąskę.
Garbowski ruszył ramionami i, nie odpowiadając, wszedł do izby, a za nim syn. Chłopak w kapeluszu z kokardą dobywał tymczasem z bryczki pudełko i butelki. Zygmuś, jak tylko wszedł i burkę zrzucił, wyciągnął się w fotelu. Ręce założył pod głowę, nogi wysunął na środek izdebki i odpoczywał. Ojciec, który się przechadzał, za każdym razem nogi synowskie omijać musiał.
— Poniekąd dobrze, iż przyjechałeś, — odezwał się — mamy do pomówienia.
— I kochany tatko da pieniędzy? Bo Żydki za weksel do kozy wpakują. Trudno inaczej, nie mając odpowiednich do mojego wychowania dochodów, jestem zmuszony robić długi, a długi ciągną za sobą konsekwencje fatalne.
— Już ty mi nie mów, nie mów, — ofuknął Garbowski — ty tylko jedno znasz: „Ojcze, pieniędzy!“ a da ojciec, ruszasz hulać i znowu, jak przedtem: „Ojcze, daj pieniędzy!“
— Litanja! — zawołał, śmiejąc się, Zygmuś — litanja, którą synowie odmawiają, dopóki sami dzieci się nie doczekają. Wtedy naodwrót: „Marnotrawny synu, idź precz!“ Ale, proszę tatka, jeśli też ja się marnotrawnym nazwać mogę. Ojciec, jak miałeś, tak masz miljony, a ja wiecznie goły i goły.
— Bo ja pracuję, a ty...
— Jużciż ja, jak tatko, pracować nie mogę. Na całym świecie jest podział pracy. Tatko spekulujesz na małą skalę, aby się dorobić, jabym powinien miljonami obracać. Proszę mi dać jeden tylko, a zobaczycie...
Garbowski się zżymał.
— Nie bredziłbyś, ja z tobą chcę pomówić na serjo, dosyć już tych perebendiów, dosyć.
— Słucham kochanego ojca, ale wnoszę, — odezwał się Zygmuś — ażebyśmy do nabrania sił do poważnej rozmowy naprzód się posilili. Dzięba (to było przezwisko ulubionego sługi pana Zygmunta) przyniesie tu śniadanie i ojciec mi nie odmówi.
Garbowski mruczał tylko coś, chodząc, jak niedźwiedź. Zygmunt wziął od dewizek świstawkę srebrną i w najokropniejszy sposób gwizdnął. Dzięba się zjawił.
— Przynoś tu śniadanie i butelki!
W mgnieniu oka stół ostrożnie został oczyszczony z papierów, serwetką podróżną herbowną nakryty i zastawiony pasztetem strasburskim, szynką, salamisem, serami i t. p. Dwie butelki zawierały Sherry i Bordeaux, był Alasch i Cognac. Stary Garbowski chodził, nie patrząc na te przygotowania, ale po wyjściu Dzięby, nie mówiąc słowa, zasiadł do stołu. Syn gospodarował, uśmiechając się.
— Widzi tatko, że to są dobre rzeczy, — rzekł — a nas na to stało, żebyśmy z pracy waszej użyli sobie nieco.
I nalał mu kieliszek Sherry, który Garbowski z rozwagą wypił i próżny postawił: syn pośpieszył go napełnić.
— I teraz już możemy mówić serjo, — odezwał się do ojca — niech tatko poczyna, ja będę słuchał. O co to idzie, abym się ustatkował? hę?
— Ano, pewnieby czas było, ale co do takiej szalonej pałki gadać darmo. Pięknie to z lada hołyszami, darmozjadami czas trawić? Opiją, objedzą, ogadają... Przecieś ty lepszej kompanji wart.
— Ależ żyć bez ludzi niepodobna.
— Żyjże z takimi, którzyby rozum mieli.
— Wie ojciec, to strasznie nudne. Gdy kto ma, albo się komu tylko zdaje, że ma rozum, tak się dmie i peroruje, że z nim wytrzymać niepodobna.
— Nie plótłbyś.
— Ale cóż ojciec miał powiedzieć?
— Gdybyś ty mi dał słowo, że choć na kilka dni się wstrzymasz i żadnego głupstwa nie zmalujesz...
— Kilka dni, mogę i, jak dam słowo, ręczę, że dotrzymam; ale ojciec mi za to coś da i potem sobie pozwolę.
— O, o! a toż masz! — zawołał Garbowski. — Nigdy z niego nic nie będzie! szalona pałka!
— Niechno ojciec powie, o co idzie.
— Już przecie czas, żebyś z urwisami wałęsać się poprzestał a począł żyć z tymi, do których jesteś wychowany. Pan Bóg ci dał dosyć, aż nadto talentów i sprytu, tylko rozumu brak.
— No, to trudno! — westchnął Zygmuś. — Rozum może przyjść. Powiadają, że chodzi i nawiedza na starość ludzi. Może być i u mnie z wizytą. Ale, proszę papy, z kimże to ja mam żyć? Z Żydami w Lublinie nie mogę, bo świninę lubię; z urzędnikami nie śmiem, bo się ich boję; szlachta się mnie lęka...
— Ja dobiorę ci towarzystwo, tylko o to idzie, ażebyś się znaleźć umiał.
— Byle nie nudne, znajdę się, co się zowie.
— Proszę cię, mówmy serjo.
Tu zatrzymał się nieco Garbowski i dodał:
— Jeśli będziesz statkował, możesz po mnie kiedyś wziąć piękny majątek; niejeden całą gębą pan będzie ci go zazdrościł. Jesteś szlachcic, po francusku mówisz, możesz przecie bywać w najpierwszych salonach.
— A mogę — odezwał się Zygmuś — i cóż potem?
— Możesz się przyzwoicie ożenić.
— Ja? ożenić? — zrywając się z siedzenia, podchwycił Zygmunt. — Chyba tatko żartuje! Ja? ożenić się? A, bardzo dziękuję, świata sobie zawiązywać nie myślę.
— Gadajże z nim! — mruknął Garbowski. — No, gadajże z nim!
— Zawsze proponować tatko może, ja słucham.
— Ja cię przecie jutro ożenić nie myślę, ale chcę, żebyś raz między innych ludzi wszedł.
— Wnosząc z tych, z którymi ojciec dobrodziej żyje, — rzekł Zygmunt — czybyśmy mieli oddać wizytę pani Zelmanowiczowej na Winiarach? czy państwu Ickostwu.
— No, pleć, pleć! co tu już gębę psuć z tobą?
— Tatku, ja jeszcze nic nie wiem; umieram z niecierpliwości, ażebyś mi odkrył tajemnicę, w jaki dom zechcesz mnie dla dusznego zbawienia wprowadzić.
Wzdychał nieszczęśliwy Garbowski, nasmarował sobie po raz ostatni wątróbkę na chleb, zjadł i zapił.
— Co z tobą gadać? — odezwał się. — Nigdy niczego nie chcesz słuchać. Chciałem cię wziąć z sobą do wielkiego, pańskiego, do najpierwszego, można powiedzieć, domu w okolicy, ale, jak ty mi wstyd zrobisz.
— Dokądże? — zaciekawiony spytał Zygmunt.
Korzystając z powstrzymania się syna od żartów nieznośnych, Garbowski począł:
— Mam pewien interes do Brańska, może mi wypadnie tam być, mamy tam krewnego.
— Ano, już wiem, pojedziemy do tego poczciwego Gozdowskiego. Słowo daję, to mi się podoba, będę udawał świętoszka, tylko jedźmy! Raz w życiu zdaleka ujrzałem księżniczkę Stellę, bóstwo piękności, i pannę Antoninę, jagódkę różową. A, ojcze! uszczęśliwisz mnie.
— Ale ty mnie możesz zgubić, zrobiwszy tam jaką niedorzeczność.
— Za kogóż mnie tatko masz? Dobrze w Lublinie z tymi urwipołciami dokazywać, to znowu co innego, ale w Brańsku ani mnie poznacie. Daję słowo, odegram swoją rolę statysty, jakbym nigdy w życiu butelek nie tłukł i kociej muzyki nie sprawiał. Na to daję szlacheckie słowo! Lecz ojciec kochany jest nadto rozsądnym i bystro rzeczy obejmującym człowiekiem, aby tego nie pojął, że ja, jak stoję, nie mogę pojechać do Brańska. Potrzebuję wyekwipować się od stóp do głowy, jako dziedzic miljonowej fortuny. Wyekwipować się tak, by fortunie ojca a smakowi własnemu wstydu nie uczynić, można tylko w Warszawie; najkrótszy znowu pobyt w takiem mieście, pełnem pokus, którym młodość, opierając się nawet, czasem przez krewkość ulec musi, pobyt taki, powiadam, wymaga funduszów. Wymaga je i co się zowie porządne wyekwipowanie; słowem, ciągnie to za sobą wydatki, które w tej chwili nawet obliczyć trudno.
Z załamanemi rękami stojąc, milczał ojciec.
— Ja to wiem, — odezwał się — pojedziesz do Warszawy, kupisz słoik pomady i stracisz parę tysięcy.
— A, gdzież parę tysięcy! Jeśli tatko na złote rachuje, nie można niżej rachować, jak pięć razy tyle.
— Dajże ty mi pokój. Nie pojedziemy do Brańska.
— Możemy wejść w pewien kompromis, — odezwał się Zygmunt — mówmy poważnie. Ja zwykle, gdy słowo dam, dotrzymuję, ceny przedmiotów znam, wnoszę więc, aby spisać regestr, zliczyć, a po powrocie moim odebrać je wedle inwentarza.
Ojciec i syn ucierali się tak jeszcze z godzinę, nie mogąc z sobą trafić do końca; wreszcie stanęła ugoda i Garbowski dał tysiąc rubli, wziąwszy słowo uczciwe, że zostaną użyte na wyekwipowanie. Miał pewną rękojmię w tem, że Zygmuś sam niepomiernie pragnął być w Brańsku, a czuł, że tam porządnie musi wystąpić. Na smaku mu nie zbywało. Dla zabezpieczenia zaś, żeby go Warszawa nie obałamuciła, ojciec miał mu dodać ze swej ręki rodzaj dozorcy. Był nim faktor Żydek, człowiek uczciwy i stateczny, z którego Zygmuś nielitościwie żartował, lecz jego oporu i nudziarstwa zwyciężyć nigdy nie mógł. Ile razy mu go dodał ojciec, chodził za nim krok w krok i, choć się straszliwie zmęczył, nie dopuścił ani burdy, ani szaleństwa.
Na tem stanęło. Zygmuś kazał zebrać śniadanie i konie zaprzęgać: wzdychając, ojciec pieniądze wyliczył i rozstali się w ganku w daleko lepszej zgodzie i porozumieniu, niż przywitali zrana.
— Za sześć dni, byle Chabou z sukniami pośpieszył, jestem zpowrotem! — zawołał z bryczki Zygmuś. — Ojciec mnie nie pozna, daję słowo, taki będę rozumny, ale potem...
Garbowski stał długo i patrzył za odjeżdżającym. Zamyślił się.
— Pan Bóg raczy wiedzieć, co z tego jeszcze będzie, ale to pewno, że już, jak ja, kozłowych butów nie włoży i wołami handlować nie pójdzie. Taka kolej rzeczy ludzkich. Ale kochana bestyjka!
Westchnął stary i poszedł do rachunków.

W pałacu brańskim, chociaż napozór nic się nie zmieniło od ostatnich wypadków, rzeczywiście czuć było jakąś wewnętrzną wielką a bolesną zmianę, jakiś przełom w życiu tej rodziny. Powiało na nią groźbą... cisza po niej wróciła znowu, ale obłok, z którego grzmiało, stał nad głowami. Dawny ten uroczysty spokój, co trwał długie lata, ta wiara w niezmienny byt rodziny — zachwiane — nie wróciły. Po wszystkich twarzach znać było tajoną trwogę. Łudzili się, mówiąc z sobą, pocieszali wzajemnie, wyzywali nadzieje, chcieli znaleźć otuchę, a nie mogli. Każdy z głową spuszczoną wracał do swojego kątka i wzdychał nad przyszłością.
Najmniej wstrząśnienie to uczuć się dało staremu szambelanowi, który zadługo żył w tej atmosferze pogody, ażeby w trwanie innej uwierzył. Przechodzącą chmurkę rozumiał; katastrofy przypuścić nie mógł. Dla niego wielkość rodziny, jej posłannictwo były rzeczami Opatrzności, o które Ona sama powinna się była troszczyć, a nie wątpił, że sobie radę dać potrafi. Wedle starego świata porządku, uważając się za konieczną część jego budowy, nie lękał się o losy, związane z losami społeczeństwa i świata. Zwolna w umyśle jego jaśniejsze znowu poczęły się rodzić myśli, znajdował środki łatwe do naprawienia złego, jeśli jakie było, i nie chciał się nawet zbytnio rozpytywać, ażeby nadaremnie przemijającą rzeczą nie trwożyć się i nie gryźć. Biskup też, generał, Robert unikali z nim w rozmowie wszelkiej wzmianki i aluzji do interesów.
W równej prawie nieświadomości istotnego położenia była księżniczka Stella; nikt nie śmiał jej dziewiczej wesołości zaćmić przedwczesnemi groźbami. Lecz ona więcej odgadywała, przeczuwała, domyślała się czegoś, czytała z twarzy otaczających, choć napróżno od nich domagała się prawdy. Przyjaciółka jej, Antonina, która o wszystkiem wiedziała od brata, taiła to przed nią, straciła jednak humor, odbiegła ją wesołość i chodziła dziwnie zaniepokojona, składając to na chorobę.
Generał, gdy pozostał sam na sam, truł się i zamęczał próżnemi wysiłkami myśli, walczył — i marzył, najdziwniejsze obroty interesów wynajdując; z Robertem mówił o tem nieustannnie, na pokojach zaś i przy ludziach udawał dawną swą wesołość i obojętność. Udawał niezgrabnie dosyć, ale nie poznawano się na tem. Biskup wprędce odjechał, gdyż przerażony postanowił szukać wszelkich możliwych środków ocalenia majątku rodziny. Zdało mu się, że potrafi pewne sumy i legaty duchowne przenieść na te dobra i w ten sposób zabezpieczyć Brańsk od sprzedaży. Nie rachował wszakże czasu, jakiego spełnienie samych formalności wymagało.
Książę Robert od powrotu z Warszawy zmienił się nadzwyczajnie, wszyscy to widzieli; pomimo smutnych dosyć wypadków, był jakby odmłodzony i zrezygnowany — milczący, ale nie tak przybity i roztargniony, jak przedtem. Gdy z Zenonem mówił, wydawał się pełnym nieuzasadnionych jakichś nadziei, chociaż na niczem stałem oprzeć ich nie mógł. Żurba z ciekawością wpatrywał się w niego, nie pojmując, co na tę zmianę wpłynęło, a przypisując ją uwolnieniu od niemiłych konkurów o Alfonsynę. Jakkolwiek bądź, Robert zdał mu się teraz bliższym rzeczywistości, niż był przedtem.
Największy popłoch i trwogę widać było na twarzach dworu, rezydentów i tego, co żyło w Brańsku przy książętach. Spokojnym był jeden Żurba, który najwięcej miał do stracenia — inni łamali ręce i modlili się. Ksiądz Serafin odprawiał nowennę i codzień po nabożeństwie wzywał przytomnych:
— Na intencję osób, w niebezpieczeństwie zostających, proszę o trzy Zdrowaś Marja.
Wszyscy rozumieli, do czego się to odnosiło, i modlili się gorąco.
Gozdowski od powrotu z Lublina, nic nikomu nie zwierzywszy, okazywał taką pewność siebie i triumfalne oblicze, że się domyślać musiano, iż jakąś niespodziankę gotował. Generał, Robert i Zenon próżno go o to badali — powiedzieć nie chciał, przebąkiwał tylko.
— Znajdą się sposoby, okaże się moje niedołęstwo.
Dla tem większego zapewnienia się, iż Garbowski przyjedzie, napisał do niego, przypominając mu dzień i oznaczając miejsce. Żurba stary zgodził się naturalnie najchętniej, ażeby zjazd odbył się u niego, dla spokojności szambelana, który nic o nim wiedzieć nie miał, lecz że szlachecki dwór jego nie obfitował w przybory dla przyjęcia liczniejszych gości, obiecano mu kucharzy, usługę i pomoc z Brańska.
Na ostatnie dni sierpnia przypadał termin zjazdu, wyczekiwanego z niecierpliwością. Gozdowski w wigilję już zajął kwaterę w oficynie u pana Zenona, który mu miał być radą i pomocą. Obrachowawszy wierzycieli, spodziewano się najmniej pięciu lub sześciu osób, a oprócz tego Gozdowski liczył Garbowskiego z synem.
Nadszedł nareszcie ów dzień ostatni... Generał i książę Robert przybyć mieli dopiero wieczorem. Panna Antonina, znalazłszy jakiś pozór ku temu, uwolniła się na kilka dni, aby ojcu pomóc i zarządzić przyjęciem. Wszystko było w gotowości i obiad spóźniony odbył się w kółku domowem: nikt nie przybył. Dopiero wieczorem dała się słyszeć trąbka pocztowa, ukazał się mały powozik i w ganku wysiadło dwóch ichmościów, na których przyjęcie pan Gozdowski we fraku, wystrojony i z wielką powagą, pośpieszył. Jednym z tych panów był znany nam już mecenas Hartknoch, drugim, grającym skromną rolę jego pomocnika (zarekomendowano go tak, iż nikt nazwiska pochwycić nie mógł), znany nam także Zembrzyński, lecz na warszawski sposób przebrany i wyglądający na podstarzałego kancelarzystę, który nigdy wyżej nad przepisywacza cudzych pomysłów wydźwignąć się nie mógł. Chciał też tu tylko grać tę rolę. Nie życzył sobie występować tu ze swem nazwiskiem, ażeby przypomnień za wcześnie nie wywołać i nie zdradzić się, a wymógł na mecenasie, chcąc go sam dopilnować, żeby w tym charakterze zabrał go z sobą.
Wszedłszy do saloniku, gdzie miano zaraz podawać herbatę, mecenas zaprezentował się pannie Antoninie i zajął miejsce przy kanapie, Zembrzyński zaś zajął bardzo pokornie miejsce w kątku, niedaleko drzwi, sam oceniając się niby, iż wyżej sięgać nie miał prawa. Po pierwszych przywitaniach, Gozdowski wyraził mecenasowi ubolewanie, iż dotąd nikogo z Warszawy, oprócz niego, nie było, i że inni wierzyciele tak się z przybyciem opóźniali.
Mecenas odprowadził go nabok.
— Muszę pana dobrodzieja objaśnić, — rzekł — iż wątpię, aby oprócz mnie kto przyjechał, gdyż, o ile wiem, mam upoważnienie do traktowania od wszystkich wierzycieli.
— Od wszystkich? — zawołał zdumiony Gozdowski, który nieco na divide et impera rachował — od wszystkich?
— Tak jest, zdaje mi się, że od wszystkich.
Popsuło to już humor plenipotentowi; z niecierpliwością wyglądał teraz kuzyna, lecz Garbowski się opóźniał. Podano herbatę; towarzystwo, nie przystępując do interesów, które odłożono na jutro, zabawiało się rozmową. Zembrzyński siedział milczący w kątku. Nikt na niego uwagi nie zwracał.
Przyjazd generała i Roberta ożywił nieco zgromadzenie. Rozmowa ciągnęła się dopóźna, nastąpiła wieczerza, którą panna Antonina poszczycić się mogła... humory powoli rozjaśniać się zaczęły. Dopiero przy pożegnaniu, gdy goście szli na spoczynek, umówiono się nazajutrz przystąpić do traktowania.
Zembrzyńskiemu dano łóżeczko i pościółkę w izdebce, przylegającej do pokoju mecenasa, generał z Robertem odjechali do Brańska na noc, obiecując przybyć zrana.
Już byli wszyscy powstawali i obnoszono kawę i herbatę, gdy w uliczce, wiodącej do folwarku, skromnemi otoczonej płotami z chróstu, dała się słyszeć trąbka i klaskanie z bata. Zdala widać było karetkę podróżną i lokaja, na koźle siedzącego, jak dobrze wymusztrowany możnego domu sługa siedzieć powinien, z rękami na piersiach założonemi, z postawą poważną i dumną. Za zbliżeniem się powozu, z wielkiem zdumieniem stojących w dziedzińcu ludzi, okazało się, że ten na koźle wyprostowany jegomość był błyszcząco-czarnym murzynkiem. Ale któżby karetą z murzynkiem miał przybywać? Gozdowski, oczekujący w ganku, pojąć tego nie mógł. Dopiero zajrzawszy w okno powozu, poznał w nim Garbowskiego z synem. Osłupiał! Garbowski w karecie i z murzynem! Było to dzieło pana Zygmunta, który ojcu wmówić potrafił, iż inaczej przyzwoicie na żaden sposób przybyć tu nie mogli.
Murzyn zażądał pokojów gościnnych. Tymczasem Gozdowski witał brata i, szepcąc mu coś na ucho, prowadził go. Za nimi szedł, wedle wymagań najwykwintniejszej mody po podróżnemu ubrany, piękny pan Zygmunt ze swobodą człowieka, który wszędzie znaleźć się potrafi, którego nic nie kłopocze i nie dziwi. Zygmunt, raz przyrzekłszy ojcu, iż się dobrze znajdować będzie, nie czyniąc mu wstydu, w istocie przybrał postawę tak przyzwoitą, tak skromną zarazem, iżby się w nim nikt tego szaławiły lubelskiego nie domyślił.
Garbowski stary, znać też za radą Zygmusia przebrał się skromnie, lecz bardzo starannie i wyglądał na innego człowieka. Był tylko zmieszany, jakby nieswój wśród ludzi obcych, a niemało go też i suknie, i powóz, i syn, którego się niezmiernie obawiał, onieśmielały. Rzucał coraz okiem na Zygmusia, jakby go błagał o dotrzymanie słowa, na co syn wcale się nie zdawał uważać.
Murzyn, kareta i młody człowiek piękny zrobiły we dworze wrażenie wielkie, a że nie wiedziano, kto byli ci panowie, domyślano się w nich jednego z głównych wierzycieli. Przez okno mieszkania mecenasa Zembrzyński dostrzegł i poznał Garbowskiego i uśmiechnął się złośliwie. Gozdowski śpieszył naprzód tych gości umieścić, bo pragnął się na osobności z bratem rozmówić.
Zygmuntowi nawet w tym celu dano pokój osobny, do którego on wszedł zaraz, murzyna prowadząc za sobą.
— Kochany Garbowski, — rzekł pośpiesznie plenipotent — niech ci Bóg płaci, żeś mi słowa dotrzymał. Spodziewam się, żeś się namyślił i że mi skuteczną podasz rękę. Jest to tem potrzebniejsze, iż rachowałem nieco na korzyść, jakąbym był odniósł, traktując osobno z każdym z wierzycieli, a tu mi figla spłatano i od wszystkich plenipotencje są w jednem ręku... to mi psuje moje plany. Masz na wypadek pieniądze?
— Pogadamy, pogadamy... wszystko się znajdzie; ale widzisz, pod pewnemi warunkami.
— Jakież są twoje warunki?...
— Ale łagodne... łagodne...
— Naprzykład?
— Będzie czas, pogadamy... będzie czas, — rzekł tajemniczo przybyły — potem... potem...
Nie było sposobu nalegać. Z drugiej strony ten Garbowski, o którym i o jego roli nikomu naprzód nie wspominał Gozdowski, teraz mu jakoś przybywał niezręcznie. Pobiegł więc najprzód tajemnicę swą zwierzyć generałowi, Robertowi i Zenonowi.
— Ponieważ mojemu kuzynowi bardzo szło o to, aby syna w lepsze towarzystwo wprowadzić, a musiałem go czemś ująć, więc zaprosiłem i syna.
Generał i książę Robert nie powiedzieli nic; środek, wynaleziony przez Gozdowskiego, podobał się, szczególniej kawalerowi maltańskiemu, który zato plenipotenta wyściskał, a cicho spytał:
— Ale szlachta?
— Ojciec trochę hreczkosiej zardzewiały, ale jak skoro mój cioteczny, nie może nie być starym szlachcicem.
Na tem się badanie skończyło i postanowiono, ponieważ mecenas naglił, aby do interesów przystępować — rozpocząć z nim traktowanie, Garbowskich zaś wprowadzić do salonu, gdzie Żurba i panna Antonina przyjmować ich mieli.
O godzinie naznaczonej Hartknoch z niosącym za nim papiery Zembrzyńskim wpadł do pokoju, w którym krzesła, dokoła stolika ustawione, oznajmywały, że tu miały się narady odbywać. Zajęli miejsca nieco opodal generał i książę Robert, bliżej Zenon i Gozdowski, Hartknoch i jego pomocnik.
Wzrok tego pomocnika chodził nieustannie do oczów mecenasa i mogło się zdawać niewtajemniczonym, że tak pilno dowiadywał się o jego wolę, gotów na rozkazy, a w istocie strzegł ócz pana Hartknocha i dyktował mu własną.
Zenon zagaił posiedzenie zręcznemi kilku słowami, oczekiwano, co pocznie mecenas.
— Moi mocodawcy, — odezwał się krótko Hartknoch — przysłali mnie tu, nie chcąc się uchylać od układów, lecz zawczasu, dla uniknięcia nieporozumienia, zastrzec muszę, iż o innych układach mowy być nie może, tylko o rozłożeniu wypłat na pewne terminy z warunkiem, że pierwszy musi przypaść niezwłocznie.
— I my też inaczej nie rozumiemy układów, — odezwał się generał zboku — o ustępstwa nie prosimy... o ułatwienia tylko. Czasy są ciężkie, brak kredytu i gotówki...
— W razie gdybyśmy się ugodzić nie mogli, z przykrością wyznać muszę, — dodał mecenas — że do subhastacji okoliczności nas prowadzą. Nie opieramy się wszakże sami nabyciu dóbr, lub odebraniu niemi wierzytelności, wedle zobopólnie umówionego szacunku.
— Na miłość Boga! — zawołał generał. — Gdybyśmy się dóbr pozbywać chcieli, nie żądalibyśmy układów.
Rozmowa toczyła się tak ostrożnie i grzecznie, zaczepiając coraz głębiej o główny przedmiot. Gozdowski, niecierpliwy, żądał warunków. Na to Hartknoch odpowiedział z równym słów doborem, że wierzyciele żądają nieodmiennie natychmiastowej wypłaty połowy, a drugą gotowi są rozłożyć na dwa lata.
Nastąpiło głuche, przeciągłe milczenie. Zembrzyński ostro spojrzał w oczy mecenasowi i spuścił wzrok na papiery, wszyscy spoglądali po sobie. Gozdowski odezwał się wreszcie z zapytaniem, czy to ostateczne jest; odebrał odpowiedź, iż mecenas na włos z tego ustąpić nie może i prosi o namysł do jutra rana. Hartknoch zawahał się nieco i przystał, zastrzegając sobie, iż czas ma bardzo ograniczony i że nad jutrzejszy dzień, w żadnym razie dłużej zabawić nie może.
Dwadzieścia cztery godziny zostawało do ułożenia się z panem Garbowskim. Pośpieszył plenipotent do salonu. Tu zastał starego na rozmowie z Żurbą, a Zygmunta, wystrojonego z angielska, z wielką prostotą wiodącego ożywioną gawędkę z panną Antoniną mieszaniną wszystkich europejskich języków, co jest, jak wiadomo, największym szykiem.
Zygmunt może miał tę wadę, iż był za poważny, widocznie trzymał się na pasku, pilnował — czyniło go to trochę nienaturalnym. Ze stroju i miny podobny był do Anglika — Gozdowski nie mógł się zmianie wydziwić, niemniej ojciec, który teraz oddychał swobodniej. Gdy książę Robert i generał nadeszli, a młodzieniec się im zaprezentował, uczynił też na nich jak najlepsze wrażenie. Mówił dowcipnie, łatwo, tonem najwykwintniejszego towarzystwa, fizjognomję miał sympatyczną, w dodatku wesołość, która młodości wielki urok nadaje. Osądzono go zaraz, zgodnie ze zdaniem panny Antoniny, jako młodzieńca très comme il fant. Ojciec, którego jedno ucho ciągle skierowane było w stronę syna, niewiele go rozumiał, ale słuchał z uwielbieniem.
— To djabeł, nie człowiek! — powtarzał sobie w duchu — to djabeł, nie człowiek!
Gozdowskiemu, nie tracąc czasu, chciało się wyprowadzić zaraz kuzyna na osobność i dobić z nim interes, lecz stary jakoś się zręcznie opierał. Na poobiedzie książę Robert zaprosił wszystkich gości do Brańska, ojca uprzedziwszy wprzódy, iż będzie kilka osób z interesami, ażeby nie wychodził lepiej; szambelan zgodził się na to bardzo chętnie.
Ze szczególną atencją był od pierwszej chwili pan Zygmunt dla grającej rolę pani domu Antoniny, nie było w tem jednakże najmniejszego cienia zalotności. Mówiono o rzeczach obojętnych, o muzyce, o teatrze, nowościach literackich i t. p.
W rozmowie Zygmunt wspomniał, iż pannę Antoninę i księżniczkę Stellę raz już zdala miał szczęście oglądać i że to pobudziło go do korzystania z podróży ojca, aby mógł bliżej to urocze zjawisko oglądać. Unosił się szczególniej (nie ujmując pannie Antoninie) nad idealną pięknością księżniczki i wrażeniem, jakie ona na nim zrobiła. Mówił to naturalnie, lecz z takim ogniem i siłą, że panna Antonina uśmiechnąć się musiała, obiecując sobie nacieszyć się z księżniczką. Bardzo zręcznie tłumaczył się czcią gwiazd i słońca, którym i najnędzniejsze istoty składały ofiary i pokłony. Śmiano się trochę i na tem się to skończyło.
Gozdowski, niecierpliwy, przed obiadem jeszcze pochwycił kuzyna na stronę i wyprowadził do osobnego pokoju.
— Mówże, — rzekł — jakie są twoje warunki? Oni chcą od nas teraz połowy długów, a resztę rozkładają na lat dwa.
— Hm, — odezwał się Garbowski, spuszczając oczy — hm! ja wam powiem, ja się dobrze namyśliłem, te roboty was do niczego nie prowadzą, to umarłemu kadzidło. Wodę warzyć, woda będzie. Najlepiejbyście zrobili, żebyście odrazu dobra sprzedali, zawsze się na tem skończy.
Gozdowski aż odskoczył.
— Co się tobie marzy? Właśnie my tego chcemy uniknąć.
— A jak? — spytał Garbowski.
— Książę się ożeni.
— Książę się nie ożeni, — szepnął stary do ucha krewnemu — najprzód, że żadna za niego nie pójdzie, bo wszyscy wiedzą, że ma romans do dziś dnia z tą hrabiną Natalją; potem...
— A ty skąd o tem wiesz?
— Cały świat o tem wie i dlatego to fałszywa rachuba.
— Książę się poświęci.
— Ale któryż ojciec poświęci dziecko dla tytułu na takie życie, jakiego się przyszła księżna spodziewać może.
Gozdowski osłupiał, w oczach mu się zrobiło ciemno.
— Cóż ci w to wchodzić? — rzekł. — Daj pieniędzy. Jeśli ci ich nie zapłacimy, wówczas weźmiesz dobra.
— Zapewne, — odbąknął stary — zapewne, ale poco to wszystko? Jabym miał taki projekt, że, powiem ci, byłby i wilk syty, i koza cała.
— Jakiż to projekt? — spytał zdumiony Gozdowski.
— Bardzo śliczny projekt, ale trochę śmiały, trochę śmiały, — mówił Garbowski — mógłbym ci z niego się zwierzyć, żebym był pewny, że ty się gniewać nie będziesz.
— Dlaczegóżbym się miał gniewać za twoją życzliwość?
— Bo to, widzisz, są przesądy na świecie, są, a tymczasem po ludzku gdy się od kogoś żąda czego, trzebaż za to coś dać.
— Naprzykład?
Stary wolarz poprawił się na krześle.
— Będzie na to czas, pogadamy, niechajno...
— Kochany bracie, mylisz się, czasu nie mamy, jutro o dziesiątej wszystko się skończy. Jakikolwiek masz projekt, będę go musiał poddać pod decyzję książąt, niema więc chwili do stracenia.
— Myślisz, że niema chwili do stracenia? Cóż tu robić? Wiesz co, tylko się nie gniewaj, ja ci powiem. Mam ten doskonały projekt, żeby Zygmusia ożenić z księżniczką Stellą; on się już nawet w niej kocha.
Nie chcąc wierzyć swym uszom, plenipotent otworzył usta, wstał i spytał:
— Co?
Garbowski pomaluteńku powtórzył mu cicho.
— Ożenić Zygmusia z księżniczką.
— Ale ty chyba zwarjowałeś! — krzyknął w gniewie Gozdowski. — Tobie się w głowie przewróciło! Jego z nią? cóż ty sobie myślisz?
— Co ja myślę? Chłopiec młody, ładny, bogaty, szlachcic — wisusowaty, ale toby się utemperowało; cóż tak strasznego?
Gozdowski ręką o rękę uderzył.
— Warjat! — zawołał — niema co z tobą mówić, warjat jesteś!
— Ano, to dajmyż pokój, cicho, sza i chodźmy do pokoju.
W plenipotenta jakby piorun uderzył. Wszystkiego się mógł po Garbowskim spodziewać, ale tego rodzaju pomysłu — nigdy. Wychowany w czci bałwochwalczej prawie dla domu i rodu książęcego, nie pojmował, jak człowiek tego rodzaju, co Garbowski, mógł się dopuścić zbrodni i obrazy majestatu książąt Brańskich. Stał jak posąg, jak kamień, nie wiedząc nawet, co począć, co mówić, a wyrzucając sobie, że takiego człowieka mógł tu wprowadzić. Lękał się pomyśleć, że on mógł z tą myślą wynurzyć się komuś, że Zygmunt mógł dać poznać po sobie dziwaczne urojenie swoje. Rad był się pozbyć ich jednej chwili, zapominając prawie o interesach i położeniu niebezpiecznem.
Co tu było począć? Pojmował prędzej już sprzedaż dóbr, ruinę, wszystko, niż przypuszczenie tak potwornego związku.
— Słuchaj, — rzekł do Garbowskiego, chwytając go nagle za piersi — jeśli ty mi z tą głupią myślą przed kim się jeszcze wyrwiesz... jak mi Bóg miły do bonifratrów cię wsadzę.
Garbowski się rozśmiał, ruszył ramionami i nieulękniony dodał:
— Daj ty mi pokój, at się sobie gadało; jak nie, to nie, i po wszystkiem, ale ja pieniędzy nie dam. Albo parę folwarków kupię, albo, syna ożeniwszy, oczyszczę im dobra, to co innego; ale tak znowu zmagać się dla nich, kiedym już nic niewart, nie będę.
— Gdybym był wiedział, że ci się tak w głowie przewróci, tobym cię tu nie wzywał, — gniewnie począł Gozdowski — toś mi się pięknie przysłużył!
— Niema nic! nic się nie stało! Proponować można, w targu gniewu niema; dajmy pokój, książęta nas zaprosili na herbatę: pojedziemy, boć tę atencję im oddać należy, a Zygmusiowi szepnę, że nie, i wprost stamtąd do domu. Chłopcu będzie strasznie żal, bo formalnie w niej zakochany.
— Gdzież on ją, u licha, mógł widzieć? — rozpaczliwie odezwał się plenipotent.
— W kościele, — roześmiał się Garbowski — ja mu to z głowy wybiję, — dodał spokojnie — ale że też ty, panie bracie, takie fochy stroisz, jakbyś swoją własną krew tak licho cenił. Co tak strasznego?
I ruszał ramionami. Gozdowski patrzył i powtarzał tylko:
— Zwarjował! dalipan, zwarjował!
Chciał jeszcze coś mówić z Garbowskim i odjąć mu odwagę popisywania się z pomysłem niedorzecznym, gdy ten wysunął mu się, z najzimniejszą krwią krocząc do salonu.
Tu właśnie zaproszony do fortepianu pan Zygmunt popisywał się na nim z taką szaloną werwą i pewnością siebie, że na wszystkich słuchaczach potężne wywarł wrażenie. Grał bardzo dobrze i wprawnie, trochę stukliwie, a nadto ogniście, z wielkiem brio, ale miał siłę, ogień ogromny i lisztowskim sposobem pokonywał najtrudniejsze rzeczy. Panna Antonina i książę Robert przyklaskiwali marszowi węgierskiemu; nieproszony już, Zygmunt zaczynał mazurka Liszta.
Gozdowski, wszedłszy ze starym, spojrzał na popisującego się zukosa z gniewem i trwogą, wyznać jednak musiał sam przed sobą, że ów szaławiła wyglądał wcale dobrze, miał minę djablo paniczykowatą i piękny był — nawet przy księciu Robercie.
— Trzeba tych intruzów co najprędzej się stąd pozbyć, a nie, to oni mi tu piwa nawarzą, a ja za nich potem pokutować będę musiał.
To powiedziawszy, zasępiony uszedł na stronę. Rozpacz go niemal ogarniała, nie wiedział, jak z tego wybrnie, jak się wytłumaczy, jeśli go spytają o warunki, wyrzucał sobie, że się w to wdał, nadewszystko zaś lękał się, ażeby książęta, dowiedziawszy się jakim przypadkiem o pretensjach Garbowskiego, jemu nie przypisali myśli szalonej połączenia przez księżniczkę starożytnego domu udzielnych niegdyś książąt z rodziną panów Garbowskich i Gozdowskich.
Siedział tak ponury, a patrzył z przerażeniem na Zygmusia i jego ojca, którzy jakoś tu sobie byli tak swobodni i weseli, jak ryby w wodzie. Położenie książąt, ich własne zawikłanie interesów, oburzenie Gozdowskiego wcale się ich nie zdawało obchodzić. Stary Garbowski, z rękami wtył założonemi, w pośrodku salonu stał tak jakoś bezpiecznie i twardo, jakby tam wrosnąć myślał.
Korzystając z odwróconej uwagi, mecenas Hartknoch dał znak panu Zembrzyńskiemu i pokornie za sobą idącego pryncypała wyciągnął w dziedziniec dla narady.
— Nie sądzisz pan, — spytał — że ci Garbowscy panu szyki pomieszają? Przyjechali z pieniędzmi.
— Z pieniędzmi, tak jest, — uśmiechając się, rzekł Zembrzyński — ale z tego nic nie będzie; oni podają twarde warunki, ja z Garbowskim się widziałem wprzódy i spokojny jestem o niego. Puszczaj pan ich, niech idą swoim porządkiem, i owszem, i owszem, nam oni rychlej pomogą, niż zaszkodzą; my przy swojem twardo stać będziemy, a w dodatku się naśmiejem. Cicho! sza! żeby nas tu na naradach nie widzieli!
Po chwilce zaś dodał:
— Państwo po obiedzie jedźcie do Brańska; ja tam nie mam poco, zostanę sobie w oficynie.

Jeszcze przed obiadem odjechała panna Antonina do Brańska, ażeby tam znowu dopomóc Stelli do przyjęcia gości, księżniczka bowiem przyświecała salonowi, jak gwiazda, ale do gospodarstwa wcale się jej mieszać nie dopuszczano. Stary książę pilnował surowo, żeby do zbytku temi powszechnemi sprawy domowemi się nie zajmowała, upatrując w tem niebezpieczeństwa, przez ocieranie się o służbę, odciągnięcie od wyższych zajęć i utratę ogłady salonowej, do której wielką przywiązywał wagę.
Księżniczka Stella wychowała się w tych warunkach do życia salonu, do wyższego towarzystwa, jakgdyby nigdy nie miała potrzebować sama się czemś zaprzątać, bo od tego był dwór, fraucymer i służba. Nieraz to ją smuciło, gdy jej zabraniano pospolitować się przy zajęciach gospodarskich, które ją zabawić mogły — wreszcie nawykła do swych krosienek, fortepianu i książek. Dla towarzystwa miała jedną pannę Antoninę. Pomimo wieku, była dziecinna prawie, a świata znała tylko tę cząsteczkę, na którą jej patrzyć było wolno w salonie i w troskliwie dobranych książkach.
Nikt mniej nad nią przygotowany nie był do zmiany, do nieszczęścia, do osierocenia i samoistnego władania sobą. Służyło jej wszystko na skinienie i Stella znajdowała to wkońcu tak naturalnem, jakby inaczej nigdy być nie mogło.
Szczęściem była to jedna z tych dusz i temperamentów spokojnych, które życie bez troski do jakiegoś półsnu kołysze; nie pragnęła więcej nad to, co miała, nie marzyła o niczem, prócz tego, do czego była nawykła. Uśmiechem witała ludzi, życie płynęło dla niej niezmąconym kryształem, nie ciężyło jej to nawet, że powtarzało się z dnia na dzień z nużącą jednostajnością.
Panna Antonina, która była usposobienia i charakteru całkiem różnego, zastosowywała się do niej myślą i mową, z pewnym rodzajem poszanowania, nie chcąc odsłaniać przed jej oczyma tego, czemby przerazić się mogła — kochała ją jak dziecko, któremu się wielu rzeczy nie mówi, boby ich nie zrozumiało. Kochali też wszyscy tę idealną Stellę, która zdawała się z innego świata spadłym brylantowym aerolitem.
— Po obiedzie będziemy mieli gości! gości! gości! — zawołała Żurbianka, wpadając jeszcze w kapelusiku do księżniczki. — A doprawdy ciekawych i osobliwych, nadewszystko jednego młodzieńca, niejakiego Garbowskiego, syna bardzo majętnego obywatela, którego ojciec wygląda na ekonoma, a on na królewicza Żwawy, dowcipny, muzyk wielki, artysta, trochę podobno poeta, nadewszystko oryginał, i — tu się roześmiała, pokazując ząbki białe — zakochany w kimś, w kimś...
Księżniczka wielkiemi oczyma spojrzała.
— W tobie?
— Ale gdzież znowu! w księżniczce.
— Przecież mnie nie zna.
— Widział raz w kościele i naturalnie głowę stracił.
Stella się zarumieniła.
— Jest to ciche, zdala, nieśmiałe uwielbienie Parsów dla słońca, tak on sam swe uczucie określa.
— I mówi o tem tak?
— Zupełnie otwarcie — przyznał się odrazu przede mną. — A jaki zabawny! jaki miły! — dodała Antonina. — Ojciec przy nim mógłby za jego arendarza uchodzić. Śliczny chłopiec, śmiały, ale przyzwoity.
Paplała tak urywanemi słowy panna Antonina, ściskając księżniczkę i patrząc w jej jasne, spokojne oczy.
— Pan Zygmunt i jego niepozorny ojciec, to już dwóch, za tymi idzie mecenas, któregośmy tu już mieli, ów z Warszawy, co raz był na herbacie przy księdzu biskupie. Któż jeszcze więcej? A! jakaś milcząca figura, którą zdala czuć atramentem i kancelarją. Otóż wszyscy podobno. Zenon także przyjedzie, Gozdowski wróci, ale to nie goście. Coś tam, jakieś interesa u ojca umawiali.
Stella, mimo obojętności swej, zajęła się tym zachwalonym Zygmuntem, z którego Antonina śmiała się, ale się go odchwalić nie mogła.
— Gra jak Liszt! Napamięć całe poematy umie! U nas na wsi to zjawisko niepospolite. Gdyby bliżej mieszkał, czasemby się bardzo przydał na zimowe wieczory, bo miałby nas czem zabawić. Ręczę, że i księciu szambelanowiby się podobał. Generał do niego przylgnął, książę Robert nawet się, z nim mówiąc, rozchmurzył.
Słuchając o tem, księżniczka milczała z pozorną obojętnością, lecz ciekawość jej mocno była pobudzona. Antonina pobiegła wydawać rozkazy, zdawało jej się, że należało wystąpić okazale, aby obcym, a jeszcze w interesach przybyłym, starą książęcego domu zamożność i przepych okazać: kazano dobyć do wieczerzy, podawanej zwykle z herbatą, zastawę staroświecką srebrną, wazy, kosze do owoców, samowary, wanienki, oświecić salony, przystroić je w kwiaty.
Antonina tak dbała była o sławę kobiet, jakby część jej do niej należała. Wyświeżono więc stary pałac brański, a gdy Garbowscy z mecenasem weszli doń, przechodząc szereg cały sal, aż do jadalnej i bawialnej, musieli być uderzeni wspaniałością, która dziwny stanowiła kontrast ze stanem zrozpaczonym majątku i nieodzowną tego starego gniazda ruiną. Być może, iż Garbowski pomyślał sobie nawet, jakby on tu w opustoszałym gmachu się urządzał. Nie obudził jednak przepych i wystawa w żadnym z nich współczucia dla właścicieli, ani chęci ratowania ich. Mówili w duchu:
— Tak to się majątki tracą...
Oglądali się, liczyli, oceniali, co też to kosztować mogło i za ile dziś nabytem być powinno. Gozdowski zbliżył się do zamyślonego kuzynka.
— Nie widziszże ty tu dopiero niedorzeczności swego projektu? Córkę tego domu chciałbyś mieć za żonę dla syna takiego dorobkiewicza, jakim ty jesteś — z motyką na słońce.
Garbowski się odwrócił, ruszając ramionami.
— A cóżby to było tak dziwnego? Trafiało się po świecie i gorzej. Mnie się przecie może większy honor należy, żem się dorobił, niż im, że takie dostatki stracili.
Nie było co z nim mówić.
Nadzwyczaj śmiało, ale z wielkiem uszanowaniem przedstawił się księżniczce pan Zygmunt Garbowski. Stella przywykła była do ludzi, którzy ją spotykali z uniżonością przesadzoną; ten zdawał się przy wielkiem uwielbieniu stawać z nią zupełnie narówni i nie okazywał najmniejszego pomieszania. Siadł, zawiązał rozmowę, śmiał się, dowcipkował, z tą śmiałością nietylko że nie obraził księżniczki, ale się jej podobał. Zdawał się ją z długiego snu przebudzać, powołując z marzeń do życia.
Panna Antonina pomagała robić Stelli honory domu, a że młodzieniec bardzo był ciekawy i unosił się nad wspaniałością brańskiego pałacu, panny poszły mu pokazywać jego osobliwości, obrazy, starożytne sprzęty, widoki, ogród i t. p.
W tej małej przechadzce, w której Stella była ciceronem, pan Zygmunt okazał, że niezawsze siedział w Lublinie w Warszawskim hotelu, że też po świecie bywał, widział i pamiętał wiele. Stąd bardzo wesoła i ożywiona zawiązała się rozmowa, do której przyłączył się książę Robert.
— W istocie — rzekł Zygmunt — piękniejszej rezydencji nie znam u nas w kraju, gdzie dotąd tak mało się starano o upiększenie siedzib wiejskich, wyjąwszy Puławy i Nieborów. Zagranicą więcej tego lubownictwa... niebezpiecznego zresztą, bo ono człowieka, jak każda namiętność, ciągnie za daleko.
— O! myśmy tu — przerwała księżniczka Stella — z łaski mojego ojca nie mieli nic do robienia, potrzeba tylko było utrzymać. On to w początku tego wieku Brańsk stary dźwignął i na tym stopniu postawił.
— Trzeba wyznać, że dał książę dowody wybornego smaku. Nie dziwię się teraz, — dodał pan Zygmunt — iż nikt z mieszkańców Brańska nie ma ochoty na świat się wychylać. Tak tu miło i dobrze!
Książę Robert mimowolnie westchnął; przyszło mu na myśl, że to stare gniazdo przyjdzie może rzucić i oddać na pastwę jakiej fabryce cukru lub warsztatom sukiennym, żal ścisnął mu serce.
— Trzeba być w duszy artystą, aby taki krajobraz odmalować, — ciągnął dalej pan Zygmunt — te stare mury na tle ciemnej zieleni; te wód zwierciadła, te ulice ciemne, a we wnętrzu gmachu przeglądające się w lustrach krajobrazy ogrodu, to coś czarodziejskiego. A gdy — dodał grzecznie — jeszcze wśród murów i cieniów tych wystąpią dwie takie urocze postacie, jak księżniczka i wy, mości książę, i pani — rzekł, zwracając się do Antoniny — i tak jakby z grobu wskrzeszona postać księcia generała... toć najpiękniejsze dzieło sztuki nie dorówna rzeczywistości.
Stella się zarumieniła.
— O! to nic jeszcze, — rzekła — gdybyś pan widział siwowłosą postać majestatyczną, patrjarchalną ojca mojego, z jego uśmiechniętem spokoju i dobroci pełnem obliczem...
— Bardzo mi żal, że się jej pokłonić nie mogę, — zawołał Zygmunt — lecz dość mi tego, co widzę, bym na zawsze pamięć dnia dzisiejszego zachował.
Zręczne te słodycze nie mogły się nie podobać, spojrzano sympatycznie na chłopaka, Stella się ożywiła. Wszyscy z podziwieniem patrzyli na rozjaśnioną jej twarzyczkę i na pełną życia rozmowę wesołą, w której Zygmuś rej wodził. Ojciec miał łzy w oczach.
— To djabeł, nie chłopiec, — powtarzał — ale tylko gdy chce, szalona pałka!
Gozdowski był zły widocznie i gniewny.
— Wiesz, że ten młody człowiek, co się zowie sprytny i do rzeczy — szepnął mu generał. — Jak się znaleźć umie, co za aplomb! a przytem i na takcie nie zbywa.
— A tak, tak, szkoda tylko, że wisus na wielki kamień — szepnął Gozdowski.
— To się utemperuje — wrzucił książę Hugon.
— I marnotrawca — dokończył wujaszek.
— Zczasem będzie skąpy.
— Byle nie po czasie, — rzekł Gozdowski — ja go nie lubię.
Wieczór przeszedł tak najmilej, a że panna Antonina zachwaliła bardzo talent Zygmunta na fortepianie, zmuszono go grać. Siadł i nową jeszcze zagrał „Berceuse“ Schumanna, potem parę „Pieśni bez słów“ Mendelssohna, dobrawszy najrzewniejsze, aby inną stronę swojego talentu pokazać.
Potem powrócił do księżniczki Stelli, rozpoczął coś o kwiatach, które wiedział, że lubiła, zabawił generała opowiadaniem o swej bytności na wyspie Malcie, zajął księcia Roberta dowcipnemi ucinkami z towarzystwa warszawskiego — podobał się wszystkim. Gdy wreszcie pora przysyła odjeżdżać, żałowano powszechnie, że go zatrzymać nie było można, bo Garbowski oświadczył, iż odjeżdża jutro — książę Robert prosił go, by o Brańsku nie zapominał. Wogóle wieczór upłynął, jak wśród najszczęśliwszych i najswobodniejszych czasów.
Na wychodnem, gdy już do powozów siadać mieli, Gozdowski zaprosił Garbowskich do siebie. Chciał się ze starym rozmówić ostatecznie. Zgodził się na to wolarz. Wysiedli przed dworkiem plenipotenta.
— Napijemy się u mnie ponczu, — rzekł, kryjąc swe nieukontentowanie, Gozdowski — a potem wrócicie do Żurbów.
— I na to zgoda! — odezwał się Zygmuś. — Tu przynajmniej u kochanego stryjaszka gębę wolno puścić mogę, bo mnie aż boli od sznurowania. A!
Plenipotent zbliżył się do ucha kuzyna.
— No, cóż ty teraz? Nie żalże ci będzie tego domu? Nie pięknieżby to było dla ciebie przyjść rodzinie na ratunek?
Wolarz kiwał głową.
— Wujaszku kochany, — ozwał się Zygmunt — jeśli są sekrety jakie, chyba mnie precz odprawicie stąd, inaczej odgadnę. O co to idzie? Może ja się też na co przydam? Ja jestem à toute sauce.
— Potrzebują pieniędzy książęta — odezwał się ojciec.
— I do tatka się z tem udali — westchnął syn. — O mój Boże! nie spytawszy mnie, który wiem najlepiej, jak u tatka kieszeń ciasna. Jest to skarbona, w którą zawsze wrzucić coś można, ale nigdy z niej dobyć.
— Mówże, panie Zygmuncie, za nami! — wrzucił Gozdowski.
— Za wami, a przeciwko sobie? nie mogę — odparł Zygmunt.
— Ja im propozycję uczyniłem, — pociągając ponczyk i zadowolony z syna, zwracając się do niego, odezwał się wolarz — hę? niech ci księżniczkę wyswatają, a pieniędzy dam! A co?
I począł się okrutnie śmiać.
— Dajno pokój tym żartom! — surowo oparł Gozdowski.
Zygmunt zmierzył go oczyma.
— Przyznam się wujaszkowi, — dodał — że ojca myśl nader praktyczna i szczęśliwa. Ja jej przyklaskuję. Lecz ojciec, jak ja, musi to wiedzieć, że gdy uratuje książąt, najmniejszej dla mnie nie będzie nadziei; przeciwnie, gdy zubożeją, kto wie?
— Nigdy w świecie! obaście warjaty! Co z wami mówić? — obruszył się Gozdowski — dosyć!
— Zygmuś niegłupi! o, niegłupi! — wtrącił ojciec. — Ano, dosyć, ja jutro jadę.
Plenipotent począł chodzić po pokoju.
— Bracie, — rzekł — namyśl się, uczyń coś dla tego szanownego domu bezinteresownie, uratuj ich! Zyskasz sobie najczcigodniejszych ludzi.
— Zyskasz ludzi, a stracisz pieniądze! zły handel! — odparł Garbowski. — To do niczego. Ludzi ja zawsze znajdę, gdy zechcę, a pieniędzy trudno.
Gozdowski próżno się na argumenty wysilał, napróżno chciał Zygmunta w pomoc pozyskać; chłopak zbywał go żartami, a ojciec twardą odmową.
— Wysokie progi na moje nogi. Zobaczymy, gdy się zniżą, to i Zygmusiowi przystęp będzie łatwiejszy. Dziewczyna (o zgrozo! tak zwał księżniczkę) podobała mi się, mógłbym mieć ładną synową.
Obu ich z tej myśli szalonej wywieść nie było podobna; naostatek Zygmunt, poncz wypiwszy, wstał i zakończył:
— Jedźmy, tatku, nie mamy tu co robić, trzeba czekać lepszych czasów.
Gozdowski wstrzymał starego w progu.
— Na miłość Boską cię zaklinam, daj pieniędzy! Nie stracisz ich, ręczę ci! Wybij sobie z głowy projekty niedorzeczne, a zrób poprostu spekulację. Poczekasz, to ci się może część dóbr dostać w najgorszym razie.
— Nie mogę, nie mogę, — odparł Garbowski — to darmo. Jechałem tylko dlatego, żeby coś dla Zygmusia zrobić i starać się jego uratować, bo inaczej chłopiec mi się zmarnuje. Jak nie można, szukać będę gdzie indziej. Dobranoc.
Gozdowski żegnał się, stał i sam wreszcie w ganku, gdy odjeżdżali, zawołał:
— Niech was wszyscy djabli porwą! Syn godzien ojca, a ojciec syna! Warjaty!

Nazajutrz rano z mecenasem ostatecznie rozmówić się było potrzeba. Książę Robert już nie przybył, nadjechał tylko generał. Nim do rozmowy przyszło, kareta Garbowskich zaszła, murzyn popakował ich tłumoki, wybierali się odjeżdżać. Gozdowski zachodził około nich jeszcze.
— Cóż wam w głowie świta? — zawołał. — Czyż myślicie, że księżniczkę wam sprzedadzą? Wszakże gdyby nawet Zygmunt był jej równy, musiałby się starać, a niewiadomo, czyby go przyjęła.
— To jego rzecz, — rzekł stary — niech nam uroczyste słowo dadzą, że starać się pozwalają, że jeśli ona zechce, żenić się nie zabronią, pieniądze kładę na stół!
— Ale ja im tego powiedzieć nawet nie mogę, — krzyknął Gozdowski — w oczyby mi napluli. Oniby jeszcze może udzielnemu księciu robili trudności.
— Udzielnemu księciu, to co innego, — przerwał Zygmunt — udzielni książęta często teraz bywają wypraszani ze swych udziałów, a taki majętny szlachcic, jak tatko, pewien jest swojej kieszeni.
Na tem się skończyło, pożegnali się Garbowscy i pojechali.
— Powiedzże ty mnie, — spytał, podchodząc, generał — i nic z nimi nie zrobiłeś? czemu?
— Czemu? Bo obydwa warjaty, — zawołał plenipotent — niech się mnie pan generał o więcej nie pyta. Innej rady trzeba szukać.
Nachmurzony książę Hugon, nie dopytując w istocie, zamilkł.
— Z mecenasem już inaczej nie możemy traktować, — rzekł Gozdowski — tylko na tej podstawie, że część dóbr musimy na lat trzy dać zastawą.
Tak się w istocie stało, wniesiono projekt nowy. Mecenas spojrzał na Zembrzyńskiego, który nieznacznie dał znak głową, że przystaje. Dlaczego to uczynił, zrozumieć mecenasowi było trudno; znał jego wewnętrzne usposobienie, więc tego rodzaju powolności nie rozumiał. Zawarowano natychmiastowe objęcie dóbr i przejście ich na dziedzictwo, jeśliby suma wypłacona nie była. Lecz gdy przyszło do otaksowania, okazało się, że oprócz miasteczka Brańska i folwarku, który trzymał Żurba, wszystko z rąk wypuścić było potrzeba.
Kilka godzin przesiedziano nad papierami i nie zrobiono nic. Brańscy cenili dobra wysoko, mecenas nisko; sprzeczano się, pisano, rachowano, wieczór nadszedł i nie było nadziei układów. Z wielkiemi prośby dał się mecenas nakłonić i pozostał nazajutrz do rana — generał i Gozdowski pojechali znowu do Brańska.

Dwadzieścia cztery godziny upłynęło od tego utrapionego wieczora, gdy generał wyjechał z głową rozbitą, z myślami powikłanemi, zrozpaczony niemal, chory w istocie, przekonawszy się, że wszelkie starania ocalenia majątków będą nadaremne. Jechał tak w myślach zatopiony, że gdy powóz stanął, musiano mu przypomnieć, aby wysiadł — nie wiedział, co się z nim działo.
Wprost udał się potem do Roberta; smutnie przemówili do siebie słów kilka. Młody książę zgóry był pewien, że ratunek jest niemożliwy, nie chciał się jednak sprzeciwiać; wysłano na całą noc (rozstawne konie dla pośpiechu, umieszczając po drodze) do księdza biskupa. Generał łudził się tą nadzieją, że biskup potrafi sumy duchowne, o które się starał, na dobra w porę jeszcze dostarczyć.
Nazajutrz wrócił posłaniec, przynosząc kartkę niewyraźnie nakreśloną. Ksiądz sufragan był chory, pisał, że prędzej, jak w pół roku, nic mu zrobić niepodobna.
Rano ruszył znowu książę Hugon z prośbą i naleganiem o folgę półroczną. Mecenas był nieubłagany, zastawa stawała się równie straszną, jak sprzedaż, a groźniejszą tem, że nie dopuszczała licytacji i cenę dóbr oznaczała bardzo niską. Układy więc spełzły na niczem, a mecenas zabierał się do podróży ze swym towarzyszem nieodstępnym.
Na wyjezdnym jeszcze przemówił do niego generał gorąco, ze łzami w oczach, poruszony, i spotkał zimną, grzeczną, ale bardzo stanowczą odmowę. Dobra więc musiały iść na sprzedaż, cały ten sztuczny gmach zamożności, blasku, wielkości dnia jednego miał runąć. Nie było ratunku. Gozdowski mówił o wypaleniu sobie w łeb, Żurba milczał, Zenon chodził chmurny i w myślach zatopiony. Wszyscy temi długiemi spory znużeni byli i wyczerpani.
Gdy nareszcie powóz zaszedł i Hartknoch wsiadł doń z pokornym ciągle Zembrzyńskim, ci, co w ganku pozostali, słowa do siebie nie mówiąc, rozeszli się.
Każdy z nich pocichu powtarzał:
— Niema ratunku!
I przy tej ostatniej naradzie nie było księcia Roberta; spędził on ten dzień częścią przy ojcu, częścią w swoim pokoju, nie mogąc spocząć na chwilę, miotając się i dręcząc.
Tymczasem Stella wesoło grała na fortepianie i śmiała się do Antoniny, której łzy stawały w oczach co chwila. Biedne dziewczę coraz to się wymykało do kątka, aby je otrzeć niepostrzeżone.
Wieczór już był, gdy generał wysiadł powtórnie z powozu, tak prawie onieprzytomniony, jak wczoraj, lecz wczoraj nieszczęście go przybijało, aż do odjęcia mu władz wszelkich, dziś ono budziło jakąś gorączkową ruchliwość. Wprost pieszo poszedł znowu do Roberta.
Zastał go chodzącego po pokoju tym krokiem bezmyślnym, który staje się potrzebą przy gwałtownem wzburzeniu. Instynktowo naówczas porusza się człowiek, jakby natura wskazywała mu, że powinien działać i pracować. Nie mówiąc słowa, książę Hugon, zatoczywszy się prawie, padł na kanapkę, kapelusz rzucił, podparł się na ręku, nie pozdrowił nawet Roberta, który na chwilę zatrzymał się w chodzie i znowu tym krokiem machiny począł mierzyć ciasne mieszkanie.
Po długiem milczeniu:
— Stało się! — zawołał generał. — Do czego się łudzić? Naco daremnie uwodzić? Czas jest sytuacji, jaką nam uczynił los, zajrzeć w oczy śmiało i po męsku. Robercie, umieliśmy być szczęśliwi, nauczmy się cierpieć godnie. Brańsk przepadł... ale wiadomość o tem zabiłaby szambelana; bądź co bądź, największemi ofiarami oszczędzić mu trzeba tego ciosu. Myślmy, radźmy, działajmy!
— Kochany stryju, rozkazuj, ja nie wiem, co począć; lecz co każecie, to spełnię, wszystko! bez wyjątku!
— Mój Boże! — łamiąc ręce, krzyknął generał — to nieszczęśliwe, dobre, śliczne dziecko nasze, serce mi pęka! Dojeżdżając, słyszałem jej fortepian, zdało mi się, że jej srebrny, miły, wesoły śmiech słyszę. Ona nic nie wie, ona się niczego nie domyśla. Jeśli oni nas zlicytują, jak grożą, cóż nam zostanie?... Pałac? może! Ale to będzie ciężar, którego my nie potrafimy utrzymać. Co począć z ojcem?
— Najwięcej obawiam się o ojca, oszczędzać go trzeba do ostatniej chwili. Stella się zastosuje do naszego położenia. Ubóstwo nasze będzie znośne, coś nam zostanie w ostatnim razie — rzekł Robert. — Sprzedamy pamiątki, sprzęty, kosztowności i jeszcze z tego skleimy odrobinę, z której Stella, ty, kochany stryju, ojciec będziecie mogli żyć wygodnie. Co do mnie, ja do służby powrócę.
— Wygodnie! Tak, dla tych ludzi, którzy nie nawykli do zbytku, w jakim my wzrośliśmy, byłoby to aż nadto, ale ojcu odejmże ludzi, do których od wieku nawykł, jego stare sługi, jego obszerne mieszkanie, ceremonjał, który go otacza. Mnie — mówił generał — niewiele zostało, czuję, że nie przeżyję długo tego ciosu, lecz ty, Stella, ojciec...
— Ja, ja niczego nie potrzebuję, — odparł Robert — idę w służbę.
— A Stella, co się ze Stellą stanie?
— Stryju kochany, trzeba to wcześnie obmyśleć.
— Ja już nie mam myśli nawet! — zawołał książę Hugon. — Jam zabity.
W istocie silili się oba napróżno na wynalezienie nawet środków, z pomocą których mogliby oznajmić o nieszczęściu szambelanowi, w części przynajmniej, a Stelli — nic przed nią nie tając. Generał przebąkiwał, iż dla niej nic nie pozostawało, nad ten klasztor, którego ksienią była ciotka. Lecz Robert zaprotestował.
— Stella nie może się zamknąć w celi, przebywszy młodość na świecie, nieprzygotowana do tego życia.
I znowu milczeli i siedzieli tak część nocy, to wzdychając, to rzucając słowy bezużytecznemi, które się rozpryskiwały w powietrzu.
Późno już nadszedł Gozdowski. Biedny człowiek w tem zrozpaczonem położeniu chciał czemś być użytecznym. Nie było wątpliwości, iż wierzyciele posuną się do ostatecznych środków wyzyskania swych należności, że mogą areszt położyć na ruchomościach nawet, obawiając się, iż wartość dóbr nie wystarczy.
— Niema tu co czekać! — zawołał Gozdowski. — Co tylko jest kosztowniejszego: srebra, klejnoty, obrazy, należy natychmiast pakować, wywozić i byłbym za tem, żeby to sprzedać, a zapewnić w ten sposób jakikolwiek fundusz na przyszłość. Przychodzę po rozkazy.
— Rób pan, co uznasz dobrem, — rzekł książę Robert — jednakże zastanów się, nie może to odbyć się tak, aby szambelan tego nie dostrzegł, aby się nie dorozumiał.
— Myślałem już i o tem — dodał Gozdowski — i przychodzę z tem, aby pana szambelana, pod pozorem jego zdrowia, namówić na wyjazd do Warszawy. Tym sposobem oszczędzi mu się widoku najboleśniejszego.
— Szambelan za nic wyjechać nie zechce.
Rozprawiano tak, a każdy poddawał myśl swą, niepraktyczną i o dobrem tylko sercu świadczącą. Chciano posyłać po księdza biskupa, ale ten leżał chory. Generał wreszcie przypomniał sobie jedynego bliskiego krewnego, jakiego mieli, brata żony księcia szambelana, księcia, którego nazwiemy tu dawanym mu powszechnie przydomkiem Pokrzywki.
Stosunki z nim od bardzo dawna były zaniedbane. Wiedziano, że mieszkał na Wołyniu, gdzie obszerne dobra posiadał. O stanie jego majątkowym mówiono różnie; jedni go mieli za bogatego, drudzy za bankruta. Czynny był bardzo, dobra kupował, sprzedawał, frymarczył, żył na wielką stopę, przecież nikt stanu jego majątkowego dobrze nie znał. Było to tem trudniejsze, iż książę, mimo wieku i siwego włosa, grał w karty tak zapalczywie, iż nieraz wieczór jeden sto tysięcy mógł czynić w kasie różnicy.
Generałowi zdawało się, iż wpadł na najszczęśliwszy pomysł, przypomniawszy sobie tego człowieka.
— On jeszcze nas może wybawić! Zapomnieliśmy o nim. Niech Robert bierze pocztę niezwłocznie, niech jedzie, niech mu powie wszystko, niech się odezwie do jego serca!
Robert ruszył tylko ramionami.
— Pojechać mogę, — rzekł — lecz, kochany stryju, uprzedzam was, że się to na nic nie przyda. Wszystkie te paljatywy uratować nas nie mogą. Za późno jest, umiejmy z godnością upaść.
Po księciu Pokrzywce, wystąpił jeszcze z kilku równie niedołężnemi wnioskami generał; w ostatku opuścił ręce i, pogrążony w zadumie, siedział w krześle, jak nieżywy.
Gozdowski domagał się decyzji co do sprzedaży, Robert nic nie śmiał rozstrzygać. Bezsilność, która powoli podkopywała ich przez długie lata, występowała coraz wyraziściej w ostatniej godzinie. Nikt nie wiedział, co robić, co począć, od czego zaczynać.
Świtający ranek zastał ich jeszcze tak, narzekających na los, na ludzi, na zdradę, a bezsilnych. Gozdowski powlókł się do swego dworku, generał odszedł na górę, Robert został i, nie rozbierając się, znużony, rzucił się w fotel i usnął.
Jasny dzień i bijące w szyby słońce przebudziły go. Przed nim, cała w bieli, z bukietem i książką w ręku, stała, ze współczuciem wpatrując się w niego, piękna Stella, z twarzą anielskim spokojem opromienioną, dziecięcym uśmiechem jaśniejącą. Znalazła go tak po nocy bezsennej, z wpadłemi oczyma, bladego, znękanego, śpiącego w krześle, pokój w nieładzie po wczorajszych gościach, i powoli twarz jej z wesołej stawała się coraz poważniejszą, trwoga malowała się na niej.
Książę Robert otwierał oczy zdziwione, nie mogąc jeszcze myśli pozbierać.
— Bracie drogi, co ci jest? tyś cierpiący. Spałeś tu całą noc w krześle? Chory jesteś? — spytała go czule — mów. O, jakież to szczęście, że ja nadeszłam tutaj. Nikogo nie było przy tobie, nikt nie wiedział, że jesteś chory. Mów, czy ci czego nie trzeba? co ci jest?
— Ale nie, moja droga, — oprzytomniając, odparł Robert — zasnąłem tak, sam nie wiem, jak się to stało, ze znużenia, czytając... Mówiliśmy długo ze stryjem.
Mimowolne westchnienie wyrwało mu się z piersi; niespokojne oczy Stelli z niedowiarstwem go badały.
— Mój drogi, — odezwała się nieśmiało, przysiadając na małym stołeczku u nóg jego — lękam się, że wy, mnie za dziecko mając pieszczone, wszystko przede mną taicie. Ja przecie nie jestem tak ślepa: coś się tu dzieje z nami, o czem ja nie wiem, a czego tem bardziej się lękam. Ci obcy ludzie, którzy przyjeżdżają z interesami, te narady potajemne, niepokój generała, nieustanni posłańcy do biskupa; ja się domyślam i drżę. Cóż się stało, drogi Robercie? Ja mam odwagę: ja chcę wiedzieć, ja chcę z wami podzielić się troską, wszystkiem, co dotknąć nas może, mówcie mi, nie oszczędzajcie mnie!
Wejrzeniem, czułości pełnem, prawie łzawem, spojrzał na nią Robert; była tak piękna, tak dotąd szczęśliwa, tak spokojna! Miałże jednym wyrazem zniszczyć to dzieło rąk Bożych, oszczędzane tak długo? Zamilkł. Ona wzięła dłoń jego w drobne rączki i, przymilając mu się, napraszała:
— Na miłość twą braterską dla mnie! Robercie, mów mi prawdę całą!
— Dziecko moje, — zawołał brat — wieszże ty, czego się ode mnie domagasz? Czy dźwigną ramiona twoje losy, które na nas spaść mogą? Do dziś dnia nic się jeszcze nie stało, Stello moja, lecz dłużej taić ci nie chcę. Powoli mienie i byt naszego domu chyliły się ku ruinie. Wyczerpały go ofiary, wojny, wypadki, może nasza zbytnia ufność w Opatrzność i nałóg życia, którym żyliśmy wieki. Jesteśmy zagrożeni ubóstwem.
Stella zbladła; pierwszy wyraz, który z ust się jej wyrwał był:
— Ojciec, biedny ojciec! ojcu nie mówcie!
— A! nie lękaj się, musimy go oszczędzić, do ostatniej chwili kryć przed nim będziemy katastrofę. Chciałaś wiedzieć, wiesz ją. Jutro może wypędzeni będziemy z dóbr, wyzuci ze wszystkiego.
Wielkiemi oczyma osłupiałemi patrzyła długo Stella na brata; bladła, lecz pierwsze wrażenie przemogła, potarła ręką po czole i z powagą, głosem drżącym, odezwała się uroczyście:
— Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie błogosławione. Ubóstwo — dodała — a! to nic dla nas! myśmy młodzi. Ubóstwo? cóż to, praca? ale nigdy upokorzenie, a! nigdy! Czy ty się lękasz ubóstwa?
— Ja? nie! — zawołał Robert, rozgrzany jej wyrazami — ja, nie, ale dla nich...
— Wszak ludzie pracują, — odezwała się — wszak i my pracować możemy dla siebie i dla nich. Ja się nie zlęknę ubóstwa, o! nie, ale ojciec, ale oni, ale owi biedni, starzy słudzy, przyjaciele, cóż z nimi? Dla nich nasze ubóstwo może być nędzą... O mój Boże!
Zaczęła chodzić po pokoju.
— I spadło to na nas tak nieprzygotowanych, jak piorun z jasnego nieba. Cóż się stanie z Brańskiem, Robercie? Te miejsca dla nas święte, groby, te wymodlone progi, te zawieszone wspomnieniami ściany. A nie! to śmierć, to śmierć!
Zakryła sobie oczy i łzy z nich wytrysły.
— Stello, — zawołał żywo Robert — chciałaś prawdy, a brzemienia jej udźwignąć nie możesz. Uspokój się, groźba losu jeszcze się zmienić może.
— Nie, ja to przeczuwałam oddawna, — odpowiedziała, odsłaniając powieki — nie wiem, czemu śniły mi się często okropne z raju wygnania, jakieś z domu ucieczki, jakieś łachmany brudne na mnie, na ojcu, i ludzie urągający się nieszczęściu naszemu. Lecz któżby śmiał się urągać, któż ma do nas żal? Nie zawiniliśmy nikomu. Tym snom, oblegającym mnie, broniłam się nieraz modlitwą i wstawałam, drżąc długo na jawie, gdy mi się wszystko śmiało.
— Więc to prawda! — dodała po chwili. — Robercie, o ojcu myśleć trzeba, ojciec nic nie wie?
— I nie będzie wiedzieć, powtarzam ci, dopóki tylko utaić przed nim potrafimy.
— A generał? biedny stryj, on cierpi za wszystkich... a biskup, oni wiedzą?
— Wiedzą i starają się czynić, co mogą, aby uchronić nas od zguby, lub przynajmniej ją przeciągnąć. Nie możemy się skarżyć, mamy przyjaciół wiernych, Żurbowie ostatni grosz oddali, nie mogąc nas nim ocalić, Gozdowski poczciwy szaleje.
Zamyśliła się Stella, zwieszając głowę.
— A tak! — zawołała — teraz to rozumiem, dlaczego generał tak pragnął tego małżeństwa z Alfonsyną, sądził, że się niem wykupimy. I ty, biedny, gotów byłeś na ofiarę, bo jej kochać nie mogłeś. Jam to uczuła, ja patrzyłam i zrozumieć cię nie umiałam. A! jakież to szczęście, że los cię uratował, że Bóg nie przyjął twej ofiary.
Z rękami ciągle złożonemi, jak do modlitwy, chodziła i płakała. Nie był to jednak płacz rozpaczy bezsilnej; w jej głosie i wzroku znać było męską niemal odwagę. Podała rękę Robertowi.
— Bracie, męstwa, męstwa! My dwoje musimy robić wiosłami na tej tratwie rozbitków, myśmy młodzi i silni. Nasze szczęście w ich szczęściu. Ci starzy, to nasze relikwje przeszłości, to cały ród, dziady i pradziady, uosobione w ich świętych postaciach... dla nich miejmy siły.
Robert stał zamyślony.
— Ja dawno w tobie widziałam — odezwała się — jakby wyczerpanie bolesne, jakby obojętność dla życia, ale nam nie wolno rozpaczać i paść i płakać, my musimy dźwigać, co najcięższe... Robercie, słyszysz mnie?
— Słyszę, Stello kochana, i uczę się od ciebie obowiązku... Nie lękaj się, spełnię go, ale daj mi odetchnąć. Najcięższe dla mnie było ciebie wtajemniczyć w tę niedolę.
W tej chwili szybki, łatwy do poznania krok generała dał się słyszeć w przedpokoju. Stella spojrzała w zwierciadło, otarła oczy, starała się przybrać twarz wypogodzoną i pobiegła kilka kroków ku niemu.
Książę Hugon szedł z jakiemiś papierami w rękach. Spotkawszy synowicę w progu, przestraszył się i cofnął, lękał się, aby mu z oczów nie wyczytała tajemnicy, którą jeszcze chciał ukrywać. Niósł z sobą najrozmaitsze listy, notaty, adresy, wszystko, co według niego mogło posłużyć jeszcze do ratowania w nieszczęściu. Ratunku tego szukał ciągle w drugich, nigdy w sobie. Przez resztę nocy pousnuwał najdziwniejsze plany. Zdawało mu się niepodobieństwem, aby Opatrzność dała upaść wielkiemu Brańskich domowi, byłaby to z Jej strony niewdzięczność. Fundowali tyle kościołów, tyle klasztorów, tyle szpitali... Ufał nawet w bilet loteryjny, który był wziął przypadkiem; oprócz tego przynosił adres jednego z książąt bawarskich, z którym gdzieś służył, chciał pisać do osobiście mu znanego cesarza austrjackiego, pokładał nadzieję w Rotschildach, z którymi onego czasu był na bardzo dobrej stopie...
Stosy tych urojeń dźwigał stary, zdyszany, znowu niemi odżyć usiłując; w progu spotkawszy Stellę, przestraszył się. Lecz, wlepiając w nią oczy, popatrzywszy na Roberta, domyślił się, że musiała wiedzieć o wszystkiem, papiery wypadły mu z rąk, łzy się rzuciły i pobiegł ku Stelli, ściskając ją z płaczem.
— Dziecko moje, aniele mój! Naco ci to powiedziano?
— Ale jam sama odgadła, — łkając, przerwała Stella — to nic, tak lepiej, ja się na coś zdam, ja pomogę, ja nie chcę być wyjątkiem i oszczędzaną, słabą istotą; wezmę tę część, która na mnie przypada.
— A! ty jesteś święta, tyś anioł! — krzyknął generał zachwycony. — Przed tobą klęknąć potrzeba!
Mimowolnie Stella się uśmiechnęła z za łez.
— O, stryjaszku!
— I zobaczycie, — przerwał, poczynając zbierać rozsypane papiery razem z Robertem i Stellą, stary kawaler maltański — zobaczycie, że to jeszcze wszystko jakoś szczęśliwie się skończy. Jeszcze jest tysiące środków, o których się w pierwszej chwili nie pomyślało. Ja mam rozległe stosunki, nasza rodzina znana jest całemu światu, nie dadzą jej upaść. Esterhazowie, spokrewnieni z nami, są niezmiernie bogaci. Ja mogę wygrać na loterji. Napiszę do cesarza austrjackiego, do króla bawarskiego, do Rotschildów. Ze starym Rotschildem byłem za pan brat, lubił mnie bardzo! Ile to ja u niego dobrych zjadłem obiadów! To są ich listy. Chciałem właśnie Robertowi pokazać je, aby się przekonał.
Stella i Robert, nie podzielając tych marzeń stryjowskich, milczeli, niedowiarstwo ich wyczytał z oczów.
— Nie wierzycie mi? Otóż przekonacie się.
Rzucił papiery na stół.
— Tylko ty, moja Stelciu, nie gryź się, nie martw, nie płacz, nic jeszcze niema, oprócz groźby. Ja przeczuwam nawet, że ci ludzie, co nam grożą, w ostatniej godzinie zawahają się, zatrzymają i cofną sami, zobaczycie; nie trzeba rozpaczać.
Stella stała z oczyma spuszczonemi, myśl jej była już gdzie indziej; pocałowała stryja w rękę, brata w czoło.
— Ojca oszczędzić trzeba! — powtórzyła pocichu. — Zresztą co Bóg da, to da, wola Jego błogosławiona.
Spojrzała, oczy otarła i jasna znowu, ale drżąca cała, ale słaniająca się od wewnętrznego tajonego bólu, wysunęła się z pokoju. Poszły za nią wejrzenia starca, który, patrząc, płakał.
— Za co? za kogo? za czyje grzechy anioł ten niewinny cierpieć będzie? — rzekł powoli. — Niezbadane wyroki Boże, niepoścignione drogi boleści i kary. Któż ten świat pojmie? kto wyczyta, co na nim hieroglifami pisze palec Boży?
I padł stary na kanapę, jakby go nagle wszystkie owe nadzieje świetne odeszły.

Izdebka pana Polikarpa Wincentowicza, od ogrodu położona, miała przed oknami tyle akacyj, bzów i jaśminów, że w niej nawet o południu przy oknie tylko czytać było można. Wprawdzie śpiewały mu zato w maju słowiki, tak że często całą noc usnąć nie mógł, latały świętojańskie muszki, pachniały bzy i czeremchy rozkwitłe, i dlatego może nie chciał nigdy tego kątka, trochę nawet wilgotnego, na inny zamienić. Jakkolwiek ciasny, pokoik miał od bardzo dawnych lat przywilej, że się w nim nałogowo rezydenci, oficjaliści i czasem nawet skromniejsi goście schodzić byli nawykli na pogadankę i fajki. Miejsca zbyt wiele nie mieli, lecz można było we trzech siedzieć na łóżku; krzeseł prostych znalazło się do czterech; służył też za wygodne pomieszczenie ogromny kufer, a raczej skrzynia Wincentowicza, której tajemniczego wnętrza nikt nigdy nie widział; naostatek już przez gospodarza zafundowana najnowsza ławka pod oknem.
W pewnych dnia godzinach można było być pewnym, iż jeśli tylko Wincentowicz w domu, u Wincentowicza są goście. Zbierali się szczególniej przed obiadem, przed wieczerzą, a niekiedy w dni świąteczne po obiedzie. Nie było bezprzykładnem, że się tu znalazła partja marjasiku i warcaby. Tu sam Wincentowicz opowiadał obszernie historje sławne łowów różnych, a między innemi i radziwiłłowskich; tu Burski rozgadywał się o wielkim Napoleonie, którego znał osobiście, i o wyprawie do Hiszpanji, w której uczestniczył i gdzie mu kula palec u nogi prawej urwała; tu ksiądz Serafin prawił swe legendy o strachach i duszach bez ratunku zostających, które przychodziły dłonią wypalać stoły swym znajomym i przyjaciołom, o co się zawsze z Burskim sprzeczali, bo Burski w nic nie wierzył i nazywał te powieści dziecinadami. Tu czasem poczciwy stary Żurba przyszedł, niosąc to proch dla Wincentowicza, to flaszkę starej wódki, to przysmak jaki domowy.
Jeśli ksiądz sufragan przybył ze swym kapelanem Abłamskim, nie gardził i on skromną izdebką pana Wincentowicza, zwanego wielkim łowczym. Jeden Gozdowski, który trochę był pyszny, wcale tu nie zachodził, uważając takie pospolitowanie się z rezydentami za nieodpowiednie stanowisku, które zajmował.
Łatwo pojąć, że rezydenci nieraz zmuszeni milczeć w salonie i przy stole przez uszanowanie, nie śmiejący się poufale wygadać i wyśmiać, tu znajdowali prawdziwą pociechę i swobodę, nie potrzebując ani słów dobierać, ani hamować głosu. Pozwolił sobie który choćby co tłustszego, to dostał tylko od księdza Serafina paskiem, naśmieli się i po wszystkiem. Można też powiedzieć, że owa izdebka Wincentowicza była kuźnią wszystkich wiadomości, krążących po Brańsku, i tu się najlepiej dowiedzieć nowego, a sprawdzić niepewne było można.
Przystrojenie pokoiku było ubogie, skromne: strzelb kilka na kołkach, torby, siatki, rogi, obroże i wszystko, co zajęcia wielkiego łowczego znamionować mogło. Oprócz nich książę Józef Poniatowski wisiał na jednej ścianie, straszliwie przez muchy zeszpecony, z drugiej Attala i Szaktas. Atalla, na której trzymał się kawałek szkła, wyglądała nieźle, Szaktasa dym od fajek, wyziewy i pył zbrukały nielitościwie. Za piecem krył się dzbanek, miska i ręcznik. Tam także spoczywać był zwykł ulubiony wyżeł Wincentowicza, Bekas. Trzeci to, czy czwarty już zkolei legawiec nosił to nazwisko, do którego wymawiania tak był nawykł łowczy, iż raz, mając wyżlicę, nazwał ją Bekasą, ażeby się nie odzwyczajać.
Od kilku dni, to jest od początku zjazdu u Żurbów, izba Wincentowicza ciągle była pełna; tu przychodziły najrozmaitsze spostrzeżenia, wiadomości, domysły i podchwycone słowa, z których różne wnioski snuto. Trwoga była powszechna, — cały już dwór dorozumiewał się, że książętom coś groziło; o złych interesach dawno wiedziano, bo Gozdowski, gdzie jakie były małe sumki, powychwytywał.
Nie dlatego smutne widać było twarze, żeby się wszyscy o siebie tylko lękali — cały ten tak sklejony byt dworu, obyczaj jego, to jego życie społeczne drogie im wszystkim było. Poprzywiązywali się do szambelana, do generała, który jeszcze popularniejszy był od niego, do księżniczki Stelli. Robert obudzał w nich rodzaj współczucia, a choć mało z ludźmi żył, znano jego dobre serce; nie mówił wiele, ostatnim się groszem jednak podzielił zawsze i pomógł każdemu, każda więc wiadomość niepomyślna, przychodząca od Żurbów, mnożyła tu niepokój i gniewy — gniewy, bo dwór i rezydenci najmniejszej winy upadku nie przypisywali książętom, składali ją na niegodziwych lichwiarzy, na złych ludzi, na chciwość i łotrostwo. W ich przekonaniu nie było czcigodniejszych i lepszych panów nad Brańskich. Na samą myśl, że im tam jakiś przybłęda, groszołówca może wydrzeć majątek, siąść w ich dziedzicznych murach i rozpostrzeć się na ojcowiźnie, Wincentowicz krzyczał, że szelmie gotów w łeb wypalić, Burski pięść podnosił, ksiądz Serafin mitygował i dodawał:
— Pan Bóg tego nie dopuści, to rodzina pobożna, to ludzie świątobliwi, Kościołowi wierni, dla sług Jego dobroczynni, czekajcie końca!
Czekano końca, a ten właśnie coraz się gorzej zwiastował... każdy naostatek musiał i o sobie pomyśleć. Wincentowicz bardzo spochmurniał, Burski chodził, założywszy ręce wtył, ksiądz Serafin, modląc się, płakał.
Ostatniego dnia, gdy już gruchnęło wszędzie, że układy zerwane, że rady z wierzycielami dać nie było można, stał się lament wielki i rozpacz, a poczciwe ludziska znowu nie o sobie myśleli, tylko o starych tych, z których łaski żyli, a którzy dziś sami na łaskę i niełaskę losu mieli być oddani.
Najstarszym ze sług w Brańsku był właśnie Wincentowicz, który, choć trochę się po świecie tułał, zamłodu tu służył i na starość powrócił. Znał on najdrobniejsze fakty i tradycje dworu, a ponieważ niczego stanowczego dobadać się nie było można z nadchodzących plotek, zaczęto nalegać na Wincentowicza, aby ukradkiem do folwarku pojechał do Żurbów i tam zasięgnął języka.
Wincentowicz wieczorem, przed rozjechaniem się jeszcze gości, pieszo poszedł niby ze strzelbą na polowanie, a powrócił markotny bardzo i późno. Ksiądz Serafin, który zawsze przed północą dla Mszy św. zwykł był zasypiać, tego dnia był tak niespokojny, iż położyć się nie mógł. Burski, chodząc po dziedzińcu, czekał, znalazł się i ekonom z samego Brańska, któremu bardzo szło o wiadomość, co się tam święci.
Za Wincentowiczem wnet wszyscy wpadli do jego izdebki.
— No, cóż? no, cóż? mów! cóż się tam dzieje? będzie co z tego?
— Gdzie zaś, jakieś już nieszczęście czy fatalność nad nami! — zawołał Wincentowicz. — Powiadają, że cały dzień gadali, rozpierali się, kłócili i taki wszystko zerwane. Te bestje warszawiaki... pieniędzy i pieniędzy, choć im, co chcesz, rób, nie myślą czekać ani kwartału. Trudno znowu z palca im wywinąć te sumy, co im od lichwiarskich procentów porosły. Ale to jeszcze nic — rzekł ciszej Wincentowicz — i to nic, żem murzyna widział, który istotnie z tym jakimś kuzynem Gozdowskiego przyjechał, ale coś mi się takiego trafiło, że sobie rady dać nie mogę.
— Cóż takiego? — zapytał ksiądz Serafin. — Gadaj bo...
— Trudno powiedzieć, gdy człowiek sam niedobrze rozumie — mówił Wincentowicz. — Trzeba państwu wiedzieć, że mam z maleńkości taką pamięć, ale taką, że kogom raz w życiu widział, choćby w lat dwadzieścia po głosie i po nosie poznam.
— Et, zaś! — ofuknął Burski. — Fanfaronada!
— No, to mi ludzie poświadczą. Nie będę czasem mógł nazwiska przypomnieć, ale twarz i człowieka zaraz poznam, żem gdzieś już go spotkał.
— A z kimżeś się tam waćpan zetknął? — spytał ksiądz Serafin.
— Otóż zaraz opowiem, proszę posłuchać, — mówił dalej Wincentowicz — bo to ciekawa historja. Wiadomo państwu, że u Żurbów, tuż zaraz za folwarkiem, jest lasek brzozowy. Panna Antonina, niby to imitując nasz park, porobiła tam ścieżki i ławeczki. Miejsce wcale przyjemne. Ja, skradając się, żeby tam dostać języka, najprzód sznurkowałem koło dworu, najrzałem parę figur; potem, widząc, że na mnie bardzo patrzą, poszedłem do lasku i w krzakach bzu przysiadłem na ławce. Po niejakiej chwili widzę i poznaję, jak z oficyny wychodzi mecenas, a za nim figurka niepoczesna, stary człek, dependent, czy coś. Póki szli przez dziedziniec, dependent się niemal pół mecenasa trzymał, a kłaniał, jak swemu pryncypałowi. Śmiać mi się chciało. Tymczasem weszli ku mnie do lasku, a jak ludziom z oczów zeszli, widzę... mój dependent nagle spoufalał, zmienił ton, bierze, mosanie, mecenasa za guzik i coś mu szepcze i klepie go po ramieniu i słyszę, jak mu daje przepisy, co ma robić, jak ma gadać. Jak tylko znowu w dziedziniec wrócili, mój stary zmienił się na najniższego sługę i za piętami mecenasa, jak pies, przy nodze idzie. Co to jest? myślę sobie, co to znaczy? co to za figura? Strasznie mnie kolnęło. Ponieważ mecenas zaraz do oficyn wszedł, a ten drugi w podwórzu został, poszedłem mu się przypatrzyć. Wglądam się, wglądam... dalibóg, żem go gdzieś widział, przysiągłbym, dalibóg. Gdzie? kiedy? trę czoło, trę, ani sposobu przypomnieć. On, jak tylko zobaczył, że mu się przypatruję, myk — i zniknął. Ale mnie niepokoiło to, myślę: to tak nie może być, ja tu dojdę, coś ty za jeden i dlaczego inny jesteś w lasku, a inny w dziedzińcu. Poszedłem do dworu do starego Żurby, ot tak, na gawędkę; zająca mu przyniosłem, więc miałem prawo. A pytam się go odniechcenia, kto taki ten, kto ów, jak się zowią. Ten mi prawi: mecenas Hartknoch, a to Garbowski młody, a tamten stary, jakiś dependent mecenasa, niby skrybent, katże go wie, zapomniałem, jak się zowie. Źle. Idę ja do ludzi, począłem znowu sznurkować, żeby coś dostać; naostatek od służących dowiedziałem się, że to niejaki Zembrzyński, powiadają, skrybent, ale łgarstwo oczywiste, bo widziałem, jak w lasku pryncypała po ramieniu klepał. Zembrzyński! Nazwisko to gdzieś słyszałem; szukam po łbie, szukam, aż oto jestem w domu! Stare to dzieje. Ja jeszcze byłem małym chłopcem, alem już przy dworze wysługiwał, kiedy się z Zembrzyńskim ta historja stała.
— Jaka historja? — spytał ksiądz Serafin.
— Cały dwór ją wie i pamięta. Wyrostek Leon Zembrzyński był przy księciu szambelanie. Książę go nie lubił, miał do niego taką jakąś odrazę, że co dla innych dobry był, to na niego burczał i burczał i pokoju mu nie dawał. Raz tedy, a doskonale to wiem, bo było bardzo głośne i książę sam swej popędliwości mocno potem żałował, raz gdy wiele było gości, księżna nieboszczka woła tego Zembrzyńskiego, każe mu iść do pokoju księcia i przynieść sobie list, leżący tam na stoliku. Zembrzyński idzie, list znajduje i ledwie go się tknął, aż czuje, jak go ktoś w gębę trzasnął. Obraca się, to był książę, który sądził, że ten się skrada czytać cudze listy. Dopiero Zembrzyński w krzyk i rozjaśnia się rzecz. Chłopiec to tak do serca wziął, że i księciu się postawił bardzo ostro, i ofiarowanych pięćdziesięciu dukatów nie przyjął i tegoż dnia w świat poszedł. Książę się tem zgryzł bardzo, bo czuł, że go pokrzywdził, ano, rady nie było, jak w wodę wpadł. Zobaczywszy tego Zembrzyńskiego, a posłyszawszy nazwisko, dopierom całą sobie historję przypomniał. A tom w domu, ten sam. Czekałem tylko, czy nie wyjdzie. Nareszcie wysunął się, ja mu drogę zachodzę, ten sam. Chciałem go zaczepić, ale mi zemknął zręcznie i już się więcej nie pokazał. Otóż sądzę, że on tu nie bez kozery. Bo że ten sam Zembrzyński, przysięgnę, ale jak się dostał do mecenasa, poco tu przybył, a podżega do interesu? Co on w tem ma? Tu sęk.
Wszyscy zamilkli.
— Mnie się zdaje, — odezwał się po chwili ksiądz Serafin — że asindziejowi się trochę śni. Najprzód Zembrzyńskich może być na świecie dosyć, powtóre, gdzie, co, ten sam, tutaj? jakbyś go ty po latach tylu zaraz tak poznał? To imaginacja!
— Może i imaginacja, — odparł Wincentowicz — a że mi to we łbie utkwiło i że, na dobrą sprawę, należałoby dotrzeć i dowiedzieć się, to też prawda. Któż go może wiedzieć? A jeśli to ten sam i teraz się mści swego policzka, i podjuża, i szkodzi.
— Gdzieby w sercu ludzkiem, u chrześcijanina, paskudna taka zemsta tak długo mieszkać mogła, — odezwał się ksiądz Serafin — nie wierzę. „A odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy“ codzień mówiąc, czyż można dziesiątki lat karmić w piersi tę żmiję?
— Com widział, co słyszałem, to wam mówię, — dodał Wincentowicz — a jeśli bałamucę, nie upieram się. Tylko mnie to nazwisko Zembrzyńskiego świdruje i twarz, choć zestarzała, dalipan, ta sama. Ja go dobrze pamiętam, lisowato wyglądał, oczy we łbie, ponury.
— Ale czegożeś się więcej dowiedział? — spytał Burski. — Bo to jest tylko anegdotka.
— No, źle, bardzo, słyszę, źle, rozjeżdżają się z niczem — rzekł Wincentowicz. — Mój ojcze, a gdybym ja generałowi tę historję opowiedział, hę?
— Cóż to pomoże?
— Nuż on tam szkodzi?
— Czyż co na to poradzisz? Człowieka, co lat tyle nosił się z zemstą, jak dziś poprawić i upamiętać?
Zamilkli więc wszyscy.
— Bogu to zdajmy, — dodał ksiądz — a pomyślmy lepiej, czybyśmy my i nasi znajomi, i familja nie mogli ich ratować.
— Żeby to nie takich sum potrzeba było, — odezwał się łowczy — ja, com także uciułał tu z ich łaski, dałbym chętnie.
— Ja nic nie mam, — rzekł Burski — ale w Płockiem mam znajomych, co ruble korcami mierzą; pojechałbym, możeby na moje słowo pożyczyli.
— Im z pod serca nikt nie pożałuje, — rzekł Wincentowicz — damy ostatnie, jak Bóg miły... Ja moje zaniosę jutro generałowi... Żurba oddał, co miał... Gozdowski pewnie też trzosa wytrząśnie, ale tam niewiele co jest, bo przysmaki lubił... Jednak, niech się sobie śmieją, tego Zembrzyńskiego nie utaję.
I tak się spać rozeszli.

Następnych dni w życiu i porządku miejscowym nic się jeszcze nie zmieniło; generał nieznużony pisał listy, szambelan po większej części siedział w swoich pokojach, Robert był, jak zawsze, milczący i mało czynny, Stella tylko poruszała się żywiej i umysł jej pracował teraz więcej, niecierpliwiąc się na to wyczekiwanie.
Jesień, jakby na przekorę głębokiemu smutkowi, była piękna i ciepła, dnie i wieczory jej przypominały wiosnę... Brańsk na pożegnanie zdawał się przybierać jak najpiękniejszą szatę i stroić w złoto i purpurę. Ale ludzie chodzili osmuceni i przybici i, gdyby szambelan więcej a uważniej umyślił się im przypatrywać, dostrzegłby łatwo, że wszyscy nosili na sobie żałobę jakąś, która im siły odejmowała.
Gozdowski wyjechał był na zwiady, czy już nie poczynają czego wierzyciele — miał powrócić wprędce — gdy posłaniec tegoż dnia wieczorem pod niebytność jego nadbiegł z kartką od księdza Abłamskiego, oznajmiając, że ksiądz sufragan, po krótkiej słabości, tegoż dnia nad ranem Bogu ducha oddał. Ksiądz kapelan prosił Gozdowskiego, ażeby przygotował generała do tej smutnej wiadomości, ale kartka bez przygotowania pod niebytność plenipotenta dostała się wypadkiem generałowi, który na tę wiadomość, jak ciosem niespodzianym rażony, od przytomności prawie odszedł.
Na księdzu sufraganie pokładał on niemałe nadzieje, roił o sumach duchownych, o poparciu z jego strony pism, które na wszystkie wysyłał strony. Strata biskupa dla rodziny była niewynagrodzona. W ostatnim razie generał spodziewał się tam znaleźć przytułek, a serce zmarłego bezprzestannie dla nich wszystkich wylane było. W pierwszej chwili tylko mu się łzy toczyły.
— Nieszczęście jedno nigdy samo nie przychodzi, — mówił, łkając. — Jak powiedzieć szambelanowi, który był do niego tak przywiązany? a jak znowu taić to przed nim?
Posłaniec księdza Abłamskiego rozpuścił wiadomość o śmierci po całym dworze, choć mu tajemnica była zalecona... Ksiądz Serafin z Wincentowiczem już tę nową klęskę opłakiwali... Z listem w ręku powlókł się stary do księcia Roberta i, wszedłszy, nie mówiąc słowa, oddał mu go.
— Trzeba nam jechać, — rzekł — musimy i dla interesów, i dla serca być na miejscu... Biedny brat! Nawet nie czuł się widać tak źle, kiedy nikogo z nas nie wezwał... A śmierć przyszła tak nagle! Ledwie zasłabł i skończył.
Nie chciano jeszcze tego dnia nic mówić szambelanowi. Generał poszedł tylko w myśli przygotowania księcia Norberta. Znalazł go nad wszelkie spodziewanie w humorze wesołym, z rozpromienioną twarzą, ochoczym, jak nigdy.
— Mówią, — odezwał się, podając rękę generałowi — że jesień dla starych jest niebezpieczna. Fałsze to są, ja przynajmniej czuję się tego roku tak zdrów, silny i wesół, jak rzadko. Rychlejbym powiedział, że na was, co się więcej na powietrze narażacie, skutek ten wywiera... ja, co siedzę większą częścią w kącie, nic tego nie czuję. Ty, generale, Robert, nawet Stella posępni mi chodzicie, co wam takiego jest? Nie możecie znać dotąd wydychać tego hrabiego, a ja o nim dawno zapomniałem... Głupi był przez całe życie!
— Jeżeliście uważali zmianę w mej twarzy, — podchwycił książę Hugon, chwytając tę zręczność — to się wam przyznam, że jestem mocno niespokojny o zdrowie księdza sufragana. On, słyszę, od kilku dni chory...
— Chory? niceście mi nie mówili... hę? — spytał stary. — Ja sądzę, że to nasza rodowa choroba, co go zawsze męczyła... ale to przechodząca rzecz. Nie macie się o co lękać. Ja, dzięki Bogu, mam lat ośmdziesiąt... a krzepko się trzymam jeszcze... jemu dopiero sześćdziesiąty piąty. Cóż to za wiek? Młody jest, przytem życie regularne... Niepotrzebnie się tego lękacie.
— Dziś przysłał ksiądz Abłamski z zawiadomieniem, że się czuje bardzo źle; ja jutro myślę do niego jechać.
— A zapewne, jedźcie, — rzekł stary — to go rozerwie, lecz ja wam powiadam: hemoroidy, nic więcej.
Generał zamilkł i przeszedł się po pokoju.
— Nie pisze ksiądz Abłamski, co mu jest? — spytał szambelan.
— Powiada, że gorączka jakaś i że doktór o niego niespokojny.
— Gorączka? to gorzej, pewnie zaziębił się w czasie nabożeństwa, bo zwykł był czasem w tym wilgotnym kościele za długo przesiadywać. Jedźcie i radźcie mu ode mnie, niech się napije lipowego kwiatu dla transpiracji, a octem się każe wysmarować.
Znowu generał pochmurny zamilczał. Szambelan usiadł i, uśmiechając się, spoglądał na niego.
— Widzę, że już jesteś niespokojny; jak to wy zaraz lękacie się wszystkiego! W naszej rodzinie byliśmy niemal co do jednego długowieczni, choć prawda, że czasy też lepsze były i gryźć się nie było czem. Dziad nieboszczyk miał lat dziewięćdziesiąt i trzy, gdy umarł — i to z przypadku, ojciec nasz, jak wiesz, dożył do dziewięćdziesięciu, babka miała ośmdziesiąt i sześć...
— Tak, ale też dobrześ powiedział, czasy były inne...
— A, inne! — westchnął stary. — Uchowaj Boże czego na księdza sufragana... ponieślibyśmy w nim stratę wielką... Człowiek do rodziny przywiązany, prawy, dobry i niemal święty...
— A! prawda, — zawołał generał, ręce załamując — wiemy to wszyscy... nieoceniony człowiek...
— Bóg nam go nie odbierze... Jeśli pojedziecie, — rzekł stary — odwiedźcie i siostrę.
To powiedziawszy, odwrócił rozmowę szambelan, bo nie lubił długo mówić o rzeczach smutnych, i spytał o gości, których nie widział.
— Co to tam był za Garbowski z synem? Stella mi chłopca tego chwaliła.
— Coś to oryginalnego ta familja — odparł generał. — Ojciec bardzo prostakowaty, syn do rzeczy, ludzie być mają bogaci, ale Gozdowski, którego są krewnymi, krzywi się na nich.
— Pocóż tu oni przyjeżdżali?
— Jakieś interesy pieniężne, — odezwał się generał — nie wiem, o co im chodziło.
Szambelan popatrzył i zaczął o czemś innem. Wogóle jednak myśl miał ciągle swobodną i wesołą, parę nawet anegdot z dawnych czasów z właściwym sobie dowcipem opowiedział generałowi, który je już kilkakroć od niego słyszał i chodził chmurny, nierad temu, iż jego przygotowanie spełzło na niczem. Wcześniej niż zwykle pożegnał się z bratem.
— Ucałujże biskupa i ode mnie po stokroć, a powiedz mu, jak tylko się lepiej uczuje, niech na rekonwalescencję tu do nas przybywa, wygodniej mu będzie. Tam dom lichy i nieopatrzony, wilgotny i kuchnia nic do rzeczy.
Z tem wyszedł książę Hugon, a nazajutrz, zabrawszy Roberta z sobą, wyjechał smutny, czując się także na zdrowiu niedobrze. Przez całą drogę nie przemówili prawie do siebie.
W miasteczku znaleźli z powodu niespodzianej śmierci człowieka, który wszystkim wiele świadczył i był tu najważniejszą osobistością, zamieszanie wielkie. Duchowieństwa z bliższych parafij wiele się już było zjechało. Przygotowania do eksportacji i pogrzebu zajmowały księży i ludność, cisnącą się na sufraganję.
U drzwi przywitał ich ksiądz Abłamski ze łzami i na wikarję do mieszkania swojego poprosił. Do ostatniej chwili był on przy umierającym, który wolę swą jeszcze mu, całkiem będąc przytomny, spisać kazał.
— A! mości książę, — zanosząc się od płaczu, mówił kapelan — straciliśmy człowieka wielkiej i skromnej cnoty, a ja w nim ojca i dobrodzieja! Nikt nie zliczy, co on dobrego uczynił i jak wylany dla ludzi zapominał o sobie! Uwierzyłżeby kto, iż na takiem biskupstwie, przy znacznych dochodach i największej oszczędności życia, nie zostało po nim za co sprawić pogrzebu? Sam mi mówił na godzinę przed śmiercią, oddając swój woreczek, iż więcej po nim nic nie znajdziemy, abyśmy nadaremnie nie szukali.
— Na miłość Boga, byćże to może? — zawołał przerażony generał.
— Potwierdza to i testament, który państwo czytać będziecie. Jedynym funduszem pozostałym jest to, co miał u księcia szambelana, a długów zostawił dosyć.
Był to nowy cios dla Brańskich i generał przypomniał sobie łatwo, że różnemi czasy do dwóchkroć u niego pożyczyli. Długi więc księdza sufragana miały znowu zaciężyć na majątkach. Spytał zaraz o testament książę Hugon; był on otwarty, przed notarjuszem sporządzony, więc go też rychło dostać mogli. Rozmaite sumy, czasy różnemi dane familji, wynosiły przeszło dwakroć; z tych sto kilkadziesiąt długów należało opędzić rychło, dać na pogrzeb, a resztę ksiądz sufragan przekazywał Stelli i Robertowi, z małym legatem dla sług i księdza Abłamskiego.
Robert i generał nic z sobą nie mieli, wydatki były pilne, położenie przykre; wypadało posłać zaraz do szambelana i prosić go o pomoc, gdyż on jeden miał cokolwiek gotowego grosza. Ponieważ ani Robertowi, ani jemu w tej chwili odjeżdżać nie było podobna, generał siadł pisać list do brata i do Stelli, prosząc, ażeby ojca do smutnej wiadomości przygotowała, a pieniądze przez Wincentowicza natychmiast wyprawiła.
Resztę dnia spędzili, modląc się przy zwłokach i na smutnej rozmowie z księdzem Abłamskim, który ciągle zgon biskupa opłakiwał. Słudzy jego też, modląc się przy ciele, jęczeli i łzami się zalewali. Tysiące dobrych uczynków nieboszczyka teraz dopiero na jaw wychodziło, gdy każdy, co mu wprzód taić kazano, głośno rozpowiadał. Księciu Hugonowi ten widok, ten cios nowy, który familję i na sercu, i w jej bycie tak boleśnie raził, odjął resztę otuchy i odwagi do walki z losem. Siedział nieruchomy, bezmówny, dając sobą powodować drugim, a że Robert nie o wiele przytomniejszy był od niego, ksiądz Abłamski obu nimi rozrządzał i kierował; mimo żalu, mając jeszcze siłę, zajmował się pogrzebem i nimi.
Nie dostrzegał pogrążony w sobie książę Hugon, iż obrzęd ten, który dla imienia biskupa i dostojności rodziny powinien był, zwyczajem powszechnym, z wielką się odbywać okazałością, tylko dzięki księdzu Abłamskiemu i jego zabiegom jakkolwiek się dał urządzić. Wszystkiego doń brakło, a najpierwej pieniędzy. Kościół, co miał, dostarczył chętnie, lecz rzemieślnikom i kupcom płacić było potrzeba. Zapożyczono się u księdza Scholastyka i kilku kanoników, wysłano po niektóre rzeczy do Brańska.
Dawniej byłaby familja nic nie szczędziła, aby uczcić jednego z najznakomitszych swych członków, dziś — los własny zbyt ją obchodził, by o okazałości pomyśleć było można. Nie zastanawiano się już i nad tem, że na biedną Stellę włożono obowiązek ciężki oznajmienia ojcu o śmierci brata, którego kochał tak czule, że przez nią żądano, przeciwko wszelkiemu zwyczajowi, rodzaju pożyczki od niego.
Złożenie zwłok w grobach biskupich w kolegjacie odbyło się wszakże uroczyście dzięki księdzu Abłamskiemu i dopiero tego dnia Wincentowicz z listem nadjechał. Generał tak był uciśnięty potrzebą grosza i obawą oń, że nie spytawszy się nawet o szambelana, powitał łowczego zapytaniem:
— A masz pieniądze?
Listy i pieniądze przywiózł szczęściem Wincentowicz, od Stelli oblany łzami i od starego księcia Norberta ręką sekretarza, krótki, ale rzewny. W przypisku donosił, że żądane pieniądze przysyła. Generał, który się zawodu i wstydu obawiał, lżej odetchnął. Były to te same tysiąc czerwonych złotych, które Robertowi wprzód dano na klejnoty dla jego bohdanki.
Po ubogim księdzu sufraganie, wyjąwszy te długi, które Brańsk zapłacić był obowiązany, nie zostało nic — żadnego kosztownego sprzętu, żadnej prawie pamiątki. Ostatnie ofiary dla familji zmusiły go do zastawienia srebra trochy i drogocennych klejnotów. Kościelne przybory, infuły, pastorały, krzyże przekazał zakrystji kolegjaty. Przejrzenie izdebek, które zamieszkiwał, zdumiewające odkryło ubóstwo. Sukni nawet i bielizny mu brakło, a nikt o tem nie wiedział, nikt tego nie dostrzegł. Czego nie oddał rodzinie, zabrali jego ubodzy, bo tych także swą rodziną w Chrystusie nazywał.
Przy pogrzebie płacz i żal był wielki, cisnęły się tłumy ludu, a nawet różnowierców, bo biskup, ubogich wspierając, różnicy między ludźmi nie czynił, wszyscy dlań byli równi.
Zaledwie ostatnie pieśni kościelne przebrzmiały i trumna do sklepów spuszczoną została, generał i książę Robert pojechali nazad do Brańska, niepokojąc się już o szambelana.
Zastali go wprawdzie z książką od nabożeństwa w ręku, z oczyma zaczerwienionemi, ale daleko spokojniejszym, niż się spodziewali. Uściskał przybyłych rzewnie.
— Niema go więc, — rzekł cicho — ubyła jedna święta dusza, powołana do orszaku wybranych Pańskich... Nie płaczmy nad nim, szczęśliw jest, my biedni!
Tu zaczął rozpytywać go o zgon i chwile ostatnie, nareszcie o pogrzeb i wystawę, jaka księciu Brańskiemu do grobu towarzyszyć była powinna. Ogólnemi wyrazy Robert zaręczył, że się pogrzeb odbył, jak przystało, i że niczego nie pożałowano, aby go uczynić godnym imienia, jakie nosił zmarły.
— Przysłaliście po pieniądze, to pojmuję, — dodał książę Norbert — jego pozostałości i kasa musiały być opieczętowane. Tak chce prawo, boć sufragan pewnie znaczny po sobie majątek zostawić musiał w gotowiźnie. Inaczej nie może być, oszczędny był dla siebie, dochody musiały być bardzo wielkie, pieniądze być muszą. Testament zostawił zapewne?
Z tych złudzeń nie chciano wyprowadzać szambelana, ażeby go więcej jeszcze nie zmartwić. Generał ogólnikami go zbył, Robert milczał, popłakali się potem jeszcze i szambelan usiadł kończyć nabożeństwo swe za dusze zmarłe.
Z trzech ich on jeszcze był najspokojniejszy, najwięcej zrezygnowany. Smutek jego uroczysty, cichy już się z życiem godził i wszedł jako żywioł powszedni do niego. Szambelan naznaczył sobie modlitwy, jakie miał odmawiać, nabożeństwo, które powinien był kazać odprawić w kaplicy i kościele — popłakał i wracał do powszedniego trybu bez narzekań i oznak nadzwyczajnej boleści. Wiek przytępił w nim, a raczej opanował uczucie tak, aby resztek życia zatruć nie mogło.
Wypadek ten, napozór nie mogący wpłynąć na losy rodziny, przyczynił się wszakże do pogorszenia jej położenia. Testamentem swym biedny ksiądz sufragan zaklinał brata, ażeby ubogim, od których się był zapożyczył, aby przyjść w pomoc familji, jak najprędzej należności ich zapłacone być mogły. Czynił to, zaklinając ich i błagając, aby na sumieniu jego krzywda i łzy nie ciężyły, dodając, iż nie będzie mieć w grobie spoczynku, póki sumy te spłacone nie zostaną.
Chciano zataić rozporządzenie ostatnie przed szambelanem, lecz prawo wymagało zakomunikowania go. Ograniczyć to jednak umiano do odczytania przez plenipotenta Gozdowskiego. Generał zapowiedział mu razem, iż bodajby z największemi ofiarami te sto kilkadziesiąt tysięcy znaleźć trzeba i natychmiast wypłacić.
Plenipotent słuchał, jak odurzony — w kasie nie było ani dziesiątej części tego, a na dochodach już położone zostały sekwestry. O pożyczce myśleć nie było podobna. Cóż począć mieli? Narada skończyła się rozpaczliwem przekonaniem o niemocy i bankructwie; generał jednak powtarzał swoje, że pieniądze te, bądź co bądź, zapłacone być muszą.
— Skądże je mam wziąć, na miłego Boga? — zawołał Gozdowski. — Proszę mi wskazać środki. Przed kilku miesiącami mogliśmy pocichu sprzedać lub zastawić jaki folwark, dziś już i tego tknąć nie mamy prawa.
— No, to ruchomości jeszcze nie przyaresztowano, — przerwał generał — sprzedajmy, co się da tylko spieniężyć.
Spojrzał na Roberta; Robert, który się nigdy nie sprzeciwiał, powtórzył:
— Sprzedać.
— Cóż mamy do sprzedania? Srebra, obrazy, to, co jest do codziennego w domu użytku; w takim razie nieodzownie szambelanowi o tem powiedzieć potrzeba, bo ukryć niepodobna.
— Zobaczymy! — rzekł generał.
Po odejściu Gozdowskiego dodał:
— Poczciwy człowiek, ale do niczego, interesów robić nie umie.
— Kochany stryju, przyznam się, że ja tu także nie widzę środka — dodał Robert.
— Zapewne, powszednie środki są wyczerpane, ale zobaczymy, zobaczymy, szukać musimy nadzwyczajnych.
I wyszedł ze spuszczoną głową, jakgdyby ich na ziemi oczyma w nią wlepionemi szukał.

Trzeciego dnia potem pan generał wszedł zrana, zacierając ręce skostniałe, do pokoju szambelana.
— Wiesz, bracie, — odezwał się — dobrze robisz, że nie wychodzisz z pokoju swego; powietrze nagle się ostudziło, wcale zimno. W tych wielkich salach piece się popsuły, wytrzymać nie można, a że zimą trudno restaurować, nie wiem, jak się urządzimy. Jeszcze na dobitkę postrzegłem wczoraj niebezpiecznie zrysowany sufit w żółtej sali i kazałem rusztowaniem go podeprzeć. Wypadnie aż do wiosny część zamku zupełnie oddzielić i bez niej się obchodzić.
Szambelan słuchał opowiadania nadzwyczaj zdziwiony i zaniepokojony. Dla niego formy i nawyknienia życia były niezmiernej wagi, nie pojmował prawie, jak się potrafi ograniczyć mniejszą liczbą pokojów, oswoić z umieszczeniem gdzie indziej swego krzesła, swych godzin, nauczyć jeść i pić w innem miejscu i w innych warunkach. Staruszkowi zawracało się w głowie, zmarszczył brwi.
— Cóż bo to znowu jest? — zawołał. — Za moich czasów nigdyby się nic podobnego trafić nie mogło. Dopuszczono do tego, że się pałac wali na głowy? Jak to może być? Wszakże to natychmiast da się naprawić. A nuż przyjadą goście i trzeba będzie przyjąć kogo?
— Tymczasem tak jest, — odezwał się książę Hugon — musimy się trochę ścisnąć, nie potrwa to dłużej, jak do wiosny. Kazałem z Robertem przy tej zręczności opatrzyć budowniczemu całą główną budowę pałacu. Na piętrze i na dole ukazały się rysy wcale niebezpieczne; należy na zimę to pozamykać, oddzielić, podeprzeć, a z wiosną weźmiemy się do restauracji koniecznej. Ty na tem nawet dla zdrowia swojego zyskasz, mój bracie, nie będziesz potrzebował przechodzić tyle zimnych pokojów, salonik urządzimy tu blisko. Z tamtych zaś musimy obrazy i sprzęty nawet powynosić i pochować w bezpiecznem miejscu, ażeby to nie uległo zniszczeniu.
Szambelan słuchał, widocznie przeciwić się rzeczy już postanowionej nie chciał, a przykro mu było.
— Ruina! — westchnął — ruina! — Nie wiem, czem się to dzieje, wszystko się koło nas wali, niszczy, upada. Robert taki zdolny człowiek, Gozdowski do nas przywiązany i gorliwy, a mimo ich starań czuć jakoś, że się rozprzęga i rozpada. Jakże to pałacowi można było dać tak się zniszczyć i nie spostrzec, nie zapobiec!
— Temu się zaradzi, — rzekł generał — bądź spokojny, ale zimę przebędziemy trochę zamknięci i w ciaśniejszem kółku. Mamy naszych poczciwych przyjaciół i domowników, to nam starczy.
Zasępił się szambelan i palcami bębnił po stoliku, usta zagryzł, nie mówił nic, — smutno mu było.
— Ja ci powiem, — dorzucił brat, przechadzając się ciągle i udając dawne swe zamaszyste chody żołnierskie, o których był zapomniał — mnie przychodziła ta myśl, że tu przy tej fabryce, stukaninie, tobie wygodnie nie będzie i mogłoby być lepiej bodaj nawet zimę z nami spędzić — w Warszawie. Skromnie, cicho, jak na wsi, żylibyśmy sobie maleńkiem kółkiem. Mniejby to nas wszystkich kosztowało, a teraz takie ciężkie czasy!
— Ja tu ze wszystkiego widzę, czuję, że nie idzie tak, jakby powinno, — począł książę Norbert, bijąc palcami po stole — lecz twój projekt warszawski wcaleby nam oszczędności nie przyniósł. Policzżeno: ja, ty, Robert, Stella, a ona się bez Antoniny nie obejdzie, tyle sług, dworu, koni...
— Moglibyśmy się troszeczkę ścisnąć i ograniczyć.
— Bardzoby to dobre było, gdyby było możliwe! — zawołał szambelan z pewną niecierpliwością. — Zapominacie, kim jesteśmy i że nam nie wolno pokazać się na świecie nie tak, jakby dla Brańskich przystało. Na wsi jeszcze łatwiej zmniejszyć etat dworu, ale w mieście! My tam reprezentować musimy całą wielką przeszłość domu i rodu. Jakże ty tego nie pojmujesz?
— Królowie przecie jeżdżą incognito.
— Ale nie tacy, jak my, książęta; królom to nie uwłacza, nas posądzą o bankructwo, a przyznam ci się, bracie, nicby mnie więcej nad to nie zabolało.
Generał przestał mówić, stanął, dech w sobie zapierając.
— O tym więc projekcie warszawskim ani mowy być nie może, — kończył stary książę — ściśniemy się i przeżyjemy tak, choć nie bez wielkiej dla mnie przykrości, to ci wyznać muszę.
— Lecz jakże inaczej? — spytał generał.
— Ja na waszej łasce jestem, — śmiejąc się, dokończył książę Norbert — czyńcie, co się podoba, nieradbym tylko, żebyście mnie z moich pokojów wyrzucali. Ja tu już nie rządzę, nie dysponuję, do niczego się nie mieszam. Będę posłuszny, muszę być posłusznym.
W tej pozornej pokorze czuć było wszakże trochę bólu i nieukontentowania. Zamilkł, a po krótkiej chwili począł:
— Więc jakże tam? Całą zimę w małym saloniku? a tamte ogołocicie, hm? Więc chyba i większego stołu dla gości tu zastawić już nie będziemy mogli, ani kredensów, ani sreber.
— Właśnieśmy srebra, obrazy i kredensy pakować kazali.
— Już pakować? cóż to jest? na miłość Boga? co to jest? tak pośpiesznie, słowa mi nie powiedziawszy? Rozporządzacie się tak... Toż sama przyzwoitość wymagała, żeby mnie Robert spytał przynajmniej. Ja się nie mieszam do niczego, abdykowałem, to prawda, ale niemniej jestem choćby honorową głową domu.
— Robert nic nie winien; tą szarą gęsią, co się tak rządzi samowolnie, jestem ja — mówił generał — i przepraszam pana brata. Strach mnie wziął, rozkazałem zaraz znosić wszystko i w paki. Okropne rysy na murach.
— Gdzież u licha, gdzie? jakie rysy? nigdym ani skazy nie widział? skądże się wzięły?
— Nagle, powiadam ci, coś musiało pęknąć w belkach; zjawiło się to, zdaje się, wczoraj i szczęście, żem natychmiast dostrzegł.
— Nic nie rozumiem! dalipan, nic nie rozumiem!
Ma foi, ani ja, ale fakt, cóż począć?
— Za pozwoleniem, — przerwał nagle szambelan — zatem należy program pewien ułożyć. Gdzież? jak jadać będziemy? ile osób salka zmieści? Może już i, zamiast saskiej porcelany, dacie nam fajans celichowski, hę?
— Co do kosztowniejszych serwisów, te pewnie pochować każę, — dorzucił generał — jak zaczną się z tem nosić przez podwórze, bo to teraz komunikacje będą pozrywane, to najpiękniejsze celadony nam potłuką.
Mruknął z nieukontentowania stary i rzucił ręką.
— Róbcie, róbcie sobie, co chcecie, niczemu się nie sprzeciwiam, jak wam się zda lepiej, lecz że to będzie wyglądać na bankructwo i nagłą jakąś ruinę, to pewna. Ale program, program, generale?
— W twojem życiu się nic nie zmienia, program zostaje dawny, godziny też same, jedyna różnica ta, że zamiast do wielkiej sali, przyjdziesz na obiad o dwa kroki, a bilard ci każemy przenieść tutaj.
— Bardzo dobrze, róbcie, jak się podoba; zastosuję się, zastosuję, byle gości nie było, bo w takim razie przyjąć ich nie będzie gdzie.
Generał pomyślał, że goście pewnie nie przyjadą, bo tam, gdzie czuć ruinę, nikt się nie ciśnie, każdy od niej ucieka.
Po tej rozmowie, która wiele kawalera maltańskiego kosztowała, wyszedł on z pokojów szambelana, rad, że mu ciężar spadł z ramion, i pośpieszył do Gozdowskiego, który na niego czekał w pustych gościnnych pokojach. Sale już były pozamykane i kilku drągami czyli naprędce zniesionemi belkami popodpierano sufity, które wcale pękać nie myślały, gotowano paki na srebra, porcelany i obrazy. Z archiwum podobywane rachunki świadczyły, jak kosztowne one były, zdało się, że w najgorszym razie opłacą przynajmniej najpilniejszą należytość — wierzycieli księdza sufragana. Robert stał tu także, jak zwykle, niemym i obojętnym świadkiem, a i jemu w oczach się ćmiło i żal dziecinny może ściskał serce na widok tych pamiątek domu, mających się między ludzi rozproszyć. Jedna Stella była mężna i czynna, czego się po niej nikt może nie spodziewał. Gozdowski z uwielbieniem patrzył na nią.
Widok tego pokoju miał w sobie coś niewymownie smutnego, jakby inwentarz po zmarłym. Znoszono tu, co stanowiło chlubę i bogactwo domu, rzeczy zapomniane, niedobywane i niewidziane dawno, które jakąkolwiek wartość mieć mogły. Cała podłoga zastawiona była srebrami z różnych epok i pochodzenia rozmaitego. Staroświeckie misy i roztruchany, półmiski, wazy, stosy talerzy, paki łyżek, tuziny lichtarzy i kandelabrów, pozłociste puhary, nalewki, miednice, wyprawne jeszcze babek i matek, zebrały się razem, powywracane w pośpiechu, zwalone, jak łom, na kupę. Można było przeczuć, że jako srebro i na wagę kruszcu sprzedawać się będą. Pamiątkowa i artystyczna wartość tych cennych wyrobów zniknęła.
Dwóch służących wniosło ze skarbca stary, dawno nieużywany hetmański stół srebrny i sporą wannę, którą kochający małżonek, wojewoda podlaski, niegdyś dla żony był sprawił. Na wielkich ucztach rozlewano z niej później czerpakami wino dla szlachty. Miała pozłociste obręcze i lwie złocone głowy przy uszach.
Przy ścianie szeregiem stawiono cenniejsze obrazy, skupowane niegdyś zagranicą przez dziada i ojca księcia Norberta. W drugiej stronie stawili kredencerze serwisy saskie, drogo opłacone za lepszych czasów. Ogołacano dom ze wszystkiego, byle z tych ostatków dług sumienia spłacić i choć grosz jaki zachować na straszne dni czarne.
Z nieubłaganą gorliwością, z gorączką chodziła Stella, przynosząc sama, co inni zachować chcieli i ocalić. Lica jej pałały, oczy paliły się, choć powieki pełne były łez gorących.
— Stelko, dziecko moje, nie męcz się! — wołał generał. — Niech to już inni wykonają, nadto cię to kosztować będzie.
— A! nie, stryju, ja dopilnuję, aby nie zostało nic, bez czego my się obejść możemy, a co ojcu i wam zapewnić może, przedłużyć swobodniejsze życie. Odrazu spełniona ofiara lżejsza będzie, nie dzielmy jej!
— To pamiątki! To drogie pamiątki, — szeptał książę Hugon — a dziś to już tylko kruszec, który pójdzie i stopnieje w ręku Żyda. Składały się na to sztuka, myśl, dzieje, serce zrobiło z tego świętość, lecz wszelka rzecz ziemska umrzeć musi!
Odwrócił się biedny stary, patrzyć nie mógł. Stella wybiegła i po chwili wróciła, niosąc w chustce kilka pudełek z safjanu; były to ze szczęśliwych też czasów spadki jej po matce, podarki ojca: sznury pereł, naszyjniki z ametystów, brylantowe kolce, złoto i kamienie, uśmiechające się weselem, szczęściem, woniejące jeszcze ucztami i muzyką. Bez żalu złożyła je z innemi kosztownemi rzeczami na ziemi.
— Do czego to mnie? — rzekła cicho. — Ja tego nie potrzebuję; wzdrygałabym się, patrząc na to, żem śmiała ocalić, gdy wszyscy rzucali na pastwę losu, co kto miał najdroższego. Jeden ślubny pierścionek matki wyproszę, tego dosyć.
Odwróciła się, rzucając pudełka. Robert się chciał opierać, ale odtrąciła go lekko.
— Bracie, nie czyń mnie samolubnem dzieckiem, — zawołała — niech będę mężną niewiastą; przecie rycerska krew płynie w mych żyłach.
Takim to głosem wyrzekła, że oczy przytomnych wszystkich podniosły się na nią. I łzy nie miała już w oku; stała promieniejąca cała, jakby zwycięska, jakby dumna sobą.
Książę Hugon przypadł, całując ją po rękach.
— Dziecko święte! — zawołał. — Ma foi! dałaś mi naukę wielką! poco ja mam chować dla siebie to, com tak kochał. Niech idą na sprzedaż kosztowne zbroje i puklerze, miecze i wszystko. Pakować moją zbrojownię! książki moje, co tylko się sprzedać może!
Robert i Stella z okrzykiem sprzeciwili się temu, lecz generał naprawdę począł się gniewać.
— Przyszła godzina ofiar, ja się wyłączać nie chcę, nie mogę, byłbym we własnych oczach spodlony! Com rzekł, to uczynię. Panie Gozdowski! proszę o paki! Niech idzie wszystko! Życie moje niedługie, a honor milszy nad nie.
W chwili, gdy słudzy znosili obrazy, Robert postrzegł między innemi przepyszny portret Rubensa, który do najcenniejszych należał. Niegdyś, gdy wywieziono go dla restauracji do Drezna, ofiarowano zań około trzech tysięcy talarów do galerji tamtejszej. Historja portretu była ciekawa, pochodzenie nie ulegające najmniejszej wątpliwości.
Jeden z przodków domu, z Władysławem IV znajdując się zagranicą, gdy Rubens malował ów sławny wizerunek królewicza, znany ze sztychu Pontiusa, zażądał też posiadać dzieło arcymistrza i wymógł na nim, że mu w dwóch czy trzech dniach to płótno z natchnieniem i werwą sobie właściwą wykończył. Znać było w niem, że artysta-dyplomata robił je dla miłego towarzysza i dobrego przyjaciela, jakim był książę Brański; znać było, że złotem pewnie pokrył mu druh to unieśmiertelnione życie, chwycone i zatrzymane w biegu. Nie był to portret zimny i urzędowny, ale fantazja artysty, igrającego sobie z najtrudniejszem zadaniem, z wydarciem głębinom człowieka tego typu, którego on jest urzeczywistnieniem; był na nim ów młody książę w całym blasku swych lat dwudziestu kilku, swej buty książęcej, swojego szczęścia i sławy. Twarz, zbroja, suknia, postawa, wszystko stanowiło całość cudowną, zrosłą w jedno dziejów przeszłości słowo.
Wizerunek był, jako artystyczne dzieło, przepyszny, lecz razem nieoszacowany, jako pamiątka. Przekazywały go sobie z poszanowaniem pokolenia, historję jego zapisywano w inwentarzach, opowiadano, przeszła ona w tradycję i z dumą powtarzano ją do dziś dnia.
Na widok portretu generał i Robert pobledli, spojrzeli na siebie, żaden z nich wyrokować nie śmiał, czy i on miał iść w świat, aby przynieść garstkę złota zubożonej rodzinie. Sługa instynktowo, jako rzecz drogą i cenną, przyniósł go tu, stawiając obok jakiegoś szacownego Teniersa jarmarku i Wouwermana pary koni. Nikt się nie śmiał odezwać w obronie drogiego portretu.
— Dawano za niego trzy tysiące talarów, — rzekł Gozdowski — to mi sam pan szambelan zaręczał.
Trzy tysiące talarów! dziś, gdy one stanowiły o zapłaceniu wdowie jej długu, sierotom ich chleba kawałka, gdy niewiadomo było, czy wszystko to starczy na zmycie grzechów przeszłości... Książę Hugon odwrócił się, żeby nie patrzyć, Robert zmilczał.
Z całego domu tak znoszono, co miało wartość jakąś, aż do gobelinów, które okrywały ściany jednego gabinetu, aż do drogich cacek, co dwa i trzy wieki spokojnie na stołach drzemały, świecąc misternemi rzeźbami i wysadzaniami swemi. Cały salon zarzucony był, nabity.
Pośród tych gruzów przeszłości generał, Robert i Stella stali, jak ofiarnicy, nie mogąc się od nich oderwać. Słudzy zawijali i pakowali, a z każdym sprzętem szła w zapomnienie pamięć czynu, ofiary, zdarzenia, jedno ogniwo tradycji łańcucha, który raz zerwany, nigdy się już zrosnąć nie może.
Gozdowski był tym katem, co miał zadać śmierć drogim zabytkom. Należało się śpieszyć, ażeby wieść o wywożeniu kosztowności nie spowodowała jakiego kroku ze strony wierzycieli; dlatego dobrano sługi najprzywiązańsze i przy zamkniętych drzwiach odbywała się ta egzekucja, a paki dopiero nocą na wozy zabrane być miały i nocą transportowane, pod dozorem Wincentowicza i Burskiego. Potrzebne też to było i dlatego, ażeby z okien swych szambelan nie dostrzegł, co się działo.
Cały ten dzień zszedł na spisywaniu regestrów, na szacowaniu i obrachunkach przybliżonych. Niestety! ci, co się nigdy nie wyprzedawali, nie wiedzą o tem, jak różne są ceny nabycia i sprzedaży, fantazji i spekulacji, jak zawsze mylne są owe przybliżone rachunki, oparte na rzeczywistym rzeczy szacunku. Generał i Robert nadzwyczaj też wielkie i przesadzone pokładali nadzieje na tej dobrowolnej i heroicznej ofierze, która, zdaniem ich, niemal zbawić ich miała.

Ponieważ przed nocą jeszcze musiał się Wincentowicz w drogę wybierać dla dozoru pak z kosztownościami, zaciężył mu na sumieniu ten Zembrzyński, którego odkrył przypadkiem i posądzał o wpływ na interesy książąt. Postanowił tegoż dnia jeszcze wszystko opowiedzieć generałowi.
W chwili właśnie, gdy on zbroje swe zrzucał ze ścian i z zimną już krwią kazał zabierać, wszedł, prosząc o posłuchanie, pan łowczy. Udzielił mu go chętnie książę Hugon i z przykładną cierpliwością całej historji ze wszystkiemi jej szczegółami wysłuchał. Zrazu niebardzo zrozumiał, naco mu się ona przydać mogła; uderzyła go potem, jak cios tajemniczego, tłumaczącego do pewnego stopnia upadek podstępną intrygą, zatem zdejmującego winę ruiny tej z rodziny samej, zrzucając ją na knowania ukrytego nieprzyjaciela. Nic przyjemniejszem być nie mogło, pochlebniejszem miłości własnej familji. Począł się więc generał przysłuchiwać i wypytywać coraz więcej tem bardziej, że nigdy w życiu ani od brata, ani od bratowej nic o podobnym wypadku nie słyszał. W innych okolicznościach byłby się śmiał z tej anegdoty, wskrzeszonej ze wspomnień przed pięćdziesiątletnich, teraz w tem usposobieniu wydała mu się prawie ważną.
Ten nędzny robak, podgryzający powoli korzenie odwiecznego dębu, zdał mu się prawdopodobnym. Trzeba było, zdaniem jego, w istocie mściwego wysiłku długiego, aby olbrzyma obalić. Inaczej ruina ta, dla innych przewidziana i naturalna, dla generała niezrozumiałą stawała się zagadką. Chwycił się opowiadania o Zembrzyńskim z wielkiem zajęciem.
— Gdzież on jest? przy mecenasie? co robi? dlaczego tu przyjeżdżał, niby skryty pod maską jakąś? Tegoby należało dośledzić. Jeżeli w istocie odgrywa taką rolę, możnaby zapewne wprost trafić do niego.
Wincentowicz wszakże objaśnić wiele nie umiał i poza wypadek u Żurbów nie sięgał domysłami nawet.
— Gdybym to był mógł wiedzieć, dopóki byli na miejscu, dałoby się może coś dojść, zrobić; teraz... trudno. Zawsze jednak dziękuję ci, mój poczciwy Wincentowiczu, za twą gorliwość o nas. Bóg zapłać! Jeślibyś więcej czego mógł dojść, daj mi znać. Schwyciłeś jakąś nić czarną, po której do źródła nieszczęść naszych możeby dojść można.
Łowczy, niezmiernie uszczęśliwiony, że tu przynajmniej oceniono ważność jego odkrycia, wyszedł, obiecując sobie dołożyć wszelkiego starania, ażeby się czegoś więcej o Zembrzyńskim dowiedzieć.
Los, który czasem dziwne wyprawia igraszki, tym razem usłużył Wincentowiczowi nad wszelkie spodziewanie. Wyjechali on i Burski, dobrze zbrojni, przeprowadzając paki z kosztownościami, a droga właśnie szła na Lublin, i w mieście im nocleg przypadł. Zdaniem jednak obu nocować w mieście było niebezpiecznie; obrali sobie do odpoczynku gospodę Zelmanowicza na Winiarach, zapowiedziawszy wprzódy woźnicom, ażeby spytani o paki, mówili, iż przewożą archiwum i książki. Jest to rzecz wielce szacowna, na którą wszakże złodzieje i rabusie jak najmniej się łakomią.
W gospodzie Zelmanowicza byli, jak w domu, mogli do niej nikogo nie puścić, straż postawić i spocząć nieco. Gospodarz przyjacielski, gadatliwy, flaszka dobrego miodu, misa ryby faszerowanej, wszystko się tu uśmiechało. Jakoż dociągnęli tu na noc, zastali dom pusty, wszystkich na usługi, pozamykali wrota i roztasowali się na spoczynek do świtu, gdyż o brzasku dnia ruszyć mieli w dalszą drogę.
Wincentowicz, ile razy bywał w Lublinie, zawsze zajeżdżał do Zelmanowicza, który z nim nagadać się nie mógł. Burskiego, z natury milczącego, zostawiwszy przy wozach, łowczy z fajeczką wyszedł z Zelmanowiczem przed dom. Noc była śliczna, gwiaździsta, księżycowa.
Na tle jej w niewielkiem oddaleniu malowniczo rysowała się ta odrapana pustka, którą znano pod imieniem Firlejowszczyzny. Gadało się o tem i owem, aż (są wypadki osobliwe) Wincentowicz ni stąd, ni zowąd spytał gospodarza, co to za ruina się tam wznosi, czyby to był dawny pałac, czy klasztor?
— At! to jest tak sobie zapuszczona kamienica, — rzekł, ramionami ruszając, Żyd. — Kupił ją jakiś lichwiarz, skąpiec, dusigrosz, i siedzi w niej, czekając, aż mu na łeb zleci.
— Czy Żyd?
— A gdzie zaś! Żydby przecie choć połatał, a jakby miał za co, wyporządziłby i miał dobrą intratę, ale to taki osobliwszy człowiek, co jego zrozumieć nikt nie może. Bardzo bogaty, a skąpy. My koło niego mieszkamy tyle lat, a czy ja go znam? czy on do mnie choć zagadał?
— Cóż to za dziwak?
— Nikt nie wie, ani skąd przyszedł, ani dokąd idzie. Ani dzieci, ani żony, ani nikogo, tylko stara kucharka.
— Jak się zowie? — z roztargnieniem spytał Wincentowicz.
— Zembrzyński.
Łowczy podskoczył i wpadł obcesowo na Zelmanowicza, aż go nastraszył.
— Zembrzyński? na miłość Bożą! jak wygląda? stary? młody?
Gospodarz, który miał czas ochłonąć, zdziwiony tą niepomierną ciekawością Wincentowicza, począł mu opowiadać, co tylko o Zembrzyńskim wiedział, naostatek musiał mu go jeszcze opisać, jak wygląda, jak się nosi i t. p.
Na dole w Firlejowszczyźnie się świeciło; łowczy spojrzał na zegarek, nie było nawet ósmej jeszcze, a w mieście nie jest to tak bardzo późna godzina.
— Jak mi Bóg miły, — zawołał — przecież mi głowy za to z karku nie zdejmie, jeśli inny, to przeproszę, jeśli ten sam, to muszę z nim się widzieć koniecznie.
I krok zrobił ku Firlejowszczyźnie, Zelmanowicz tyle tylko na nim wymóc potrafił, że poczekał, aż przyniesiono latarkę, bez którejby w sieniach nie trafił. Potem ostrożnie doprowadził go przez kupy śmiecia do drzwi, stojących jeszcze otworem, bo Stroczycha właśnie wyszła po wodę, i cofnął się ku drzwiom swoim. Wincentowicz śmiały był bardzo, a tu miłość ku Brańskim go pchała i własna też miłość, by dojść tajemnicy, o którą wypadkiem już potrącił.
Z pomocą latarki znalazłszy drzwi i otwarłszy je, zaledwie stanął w pierwszej pustej izbie, gdy, chód obcego człowieka usłyszawszy, Zembrzyński w brudnym swym szlafroczku wypadł przestraszony, wołając:
— Kto tam? poco?
— Przepraszam, — odparł Wincentowicz — z interesikiem na chwileczkę.
Po głosie i po cieniu samym poznał już, że z tym samym Zembrzyńskim miał do czynienia.
— Co za interes? z jakim interesem? po nocy nachodzić? Co to jest? ja nikogo w nocy nie przyjmuję.
— Ósma godzina, nie noc, — dodał, spokojnie krocząc, Wincentowicz — nie bójże się asindziej, nie rozbójnik jestem, ale człek spokojny... Dwa słowa.
— Jutro, jutro.
I chciał już się zaryglować ze środka mały człowieczek, gdy łowczy silną dłonią za drzwi ujął, otworzył je mimo oporu, wyciągając gospodarza z niemi do sieni, i żwawo wdarł się do mieszkania. Sposób, w jaki się tu dostał, nie był wcale uspokajający, niedziw też, że Zembrzyński aż krzyczeć zaczął. Wincentowicz stał spokojny, nie mówiąc słowa, póki nie zamilkł, śmiał się tylko.
— Na miłość Boga! Przebacz mi pan natręctwo, ale się nie lękaj, daję panu słowo, że w żadnym złym zamiarze nie przychodzę.
Przypatrzywszy się postawie, ubraniu i latarce w ręku, stary się trochę utemperował, burczał jednakże.
— Ja nie mam żadnych interesów, co to za najście?
Wincentowicz przyglądał mu się.
— Ten sam! — rzekł w duchu.
— Interes bardzo krótki, ale mi pan dozwól usiąść i posłuchaj — mówił, umyślnie przeciągając. — Rzecz jest taka. Pan się zowiesz Leon Zembrzyński? Wszak tak?
— Kto to panu powiedział?
— Choćby mój gospodarz, Zelmanowicz.
— A niech go, Żyda tego, djabli wezmą, — pośpiesznie począł Zembrzyński — co on tu ma do mnie?
— Czy nazwisko ma być tajemnicą?
— Co komu do tego, jak ja się nazywam, najsłodszy panie, co komu do tego?
— Mnie i imię, i nazwisko pańskie przypomniało dawnego towarzysza na dworze książąt Brańskich. Zowię się Polikarp Wincentowicz, przypomnij pan sobie też, hę?
Zembrzyński oniemiał, podniósł oczy zgasłe, popatrzył i, nic nie mówiąc, głową kiwał, ramionami ruszał.
— Nie przypominasz pan sobie? — powtórzył łowczy.
— Nie! — cichym głosem rzekł Zembrzyński, jakgdyby mu w gardle nagle zaschło — nie!
— Ale to nie może być? jakże? to ja po pięćdziesięciu zgórą latach, gdym zdaleka jegomości zobaczył, oto niedawno asystującego mecenasowi u Brańskich, zaraz go poznałem, a jegomośćbyś mnie, słysząc nazwisko moje, nie mógł sobie przypomnieć, hę?
— Nie! — tym samym głosem dziwnym, stłumionym i wyraźnie kłamiącym, odparł gospodarz. — Ja... tego... nie wiem o żadnym mecenasie, — dodał, trzęsąc głową — daj mnie pan pokój.
— Nie mogę, — zawołał Wincentowicz, podnosząc się — waćpan mi w żywe oczy kłamstwo zadajesz. Ja waćpana widziałem, gdyś za mecenasem chodził pokornie aż do krzaków, a w krzakach toś go za guziki brał i po ramieniu klepał.
Zembrzyński, słysząc ten gniewny głos, wzdrygnął się, odskoczył; zaświeciły mu oczy złe, kocie, żółte, straszne, usta ściął i pięść zacisnął.
— Szpieg! zdrajca! — bełkotał prędko i niezrozumiale. — No, to co? Co wam do tego, dokąd ja jeżdżę i co ja robię?
— Ale nie gniewaj się, Leonku, nie gniewaj, bo ci jeszcze co niemiłego przypomnę, — rzekł, śmiejąc się, Wincentowicz. — Mówmy, jako starzy towarzysze, co na jednym kobiercu nahaje brali, mówmy spokojnie.
— Ja waćpana nie znam! ja ciebie nie znam! szpieg! podły! — wołał, pieniąc się niemal, Zembrzyński. — Jak wy mnie śmiecie w moim domu nachodzić? Co to? sędzia śledczy? co to? policjant? czego ty chcesz? idź precz!
— Ale, kochanie moje, panie Leonie, — odparł łowczy, usiłując utrzymać się przy cierpliwości — ty mnie nie znasz, a ja ciebie znam, ty ze mną mówić nie chcesz, a ja z tobą muszę. Co ty mi zrobisz? Nie lepiej że spokojnie siąść i rozgadać się?
— Ja nie mam co z tobą gadać! — wrzasnął, tupiąc nogami, Zembrzyński i, odwróciwszy się do drzwi, od których kroki słychać było, począł wołać: — Stroczycha! ratujcie, gwałt! biegaj po policję, gwałt! gwałt!
Ale w tejże chwili Wincentowicz szeroką dłonią gębę mu zatulił, porwał za kołnierz i szamocącego się rzucił na łóżko. Stroczycha zaś, przestraszona, zamiast na ratunek przyjść panu, wpadła do swej izby i zaryglowała się jak najmocniej. Była pewna, że złodzieje napadli, a że miała w węzełku kilka złotych, najprzód pragnęła je ocalić.
Tymczasem łowczy, stojąc nad tapczanem, perorował:
— Czego ty się rzucasz? kwiczysz? warjujesz? Przyszedłem do ciebie po przyjacielsku, po koleżeńsku, nic ci nie zrobię, nie poruszaj mnie do złości; potrzebuję z tobą pogadać, i gadać ty mi musisz!
— Czegóż chcesz? co ze mnie masz wydrzeć? — krzyknął Zembrzyński.
— Muszę się u ciebie dowiedzieć, coś robił z mecenasem w Brańsku i dlaczego inaczej z nim byłeś w pokoju, a inaczej w lesie? Powiem ci krótko, posądzam cię, że się mścisz teraz na książętach za ten sławny policzek, który dostałeś niewinnie, ale dziś tobyś go był wart, jeśli na ich zgubę czyhasz. Gadaj!
Tak zagadniony Zembrzyński dźwignął się powoli z tapczana, oczów nie spuszczając z Wincentowicza, otulił się szlafrokiem, wlepił znowu wzrok zdziwiony w swego przeciwnika, odchrząknął i zupełnie złagodzonym głosem rzekł:
— O, toś mnie waćpan nastraszył!
Zkolei łowczy zdziwiony został tą nagłą zmianą tonu.
— A jak to asindziej, łaskawy dobrodzieju, hę? wszystko doskonale pamiętasz, to osobliwość!
— Prawda, że pamięć mam, jak mało, — mówił łowczy — ale do rzeczy...
— Do jakiej rzeczy?
— Poco jeździłeś z mecenasem?
— Czy waćpan, panie Polikarpie, pewny jesteś, że ja tam byłem z mecenasem?
— O, duszyczko ty moja niewinna, tak pewny, jak że cię tu trzymam przed sobą.
— No, to dobrze, dobrodzieju łaskawy, to dobrze! I cóż z tego, ja sobie żyję, jak mogę, przepisuję przy mecenasach, a że się trochę znam na prawie, oni się mnie radzą. Widzisz, kochanie moje, ja jestem nędzota, biedota; oto ta pustka, to i na tej są długi, szczerze ci powiadam, są długi ogromne. Ratuję się, jak mogę, czem mogę, zwyczajnie nędzny człowieczyna.
— Otóż łżesz, — grubjańsko rzucił mu w twarz Wincentowicz — znają tu ciebie, tyś lichwiarz i masz pieniądze.
— A gdybym tam odrobinkę miał, to co? To dlatego nie potrzeba pracować przy mecenasie?
Łowczy głową kręcił.
— Coś ty mi tak pleciesz, jakbyś chciał oplątać; widziałem cię, jakeś go żgał i podpowiadał mu, co ma robić z Brańskimi.
— A cóż ja jemu podpowiadałem? — spytał Zembrzyński. — To powiedzże, co, hm? A mnie co do tych waszych Brańskich? Oni mnie nie znają, ja ich nie znam. Że tam na smarkacza książę się pogniewał i wyczubił pół wieku temu, co to ma za znaczenie? Ja o tem nie pamiętam, nic a nic. At, głupstwo!
Wincentowicz słuchał, słowa go niby przekonywały, a w sercu zawsze zostawała wątpliwość. Ile razy nań spojrzał zukosa Zembrzyński, w błysku tych płowych oczu widział i czuł zdradę. Nie chciał go tak puścić i odejść, nie dotarłszy do dna.
— No, to chwała Bogu, — odezwał się, udając uspokojenie — teraz mi się wszystko tłumaczy i cieszę się, żem się z waćpanem rozmówił, leżało mi to na sercu. Waćpan nie znasz książąt tylko od tego nieszczęśliwego zajścia, którego książę pewnie do dziś dnia żałuje. To są ludzie zacni, panowie dobrzy; my ich tam, starzy słudzy, kochamy i wielbimy. Ich nieszczęście dotyka nas, jak własne. Wiesz, panie Leonie, ja ci jedno tylko powiem, żeśmy się sprzysięgli na tych, co na ich zgubę godzą i czyhają. Dowiemy się imion tych ludzi i daję ci słowo, choćbyśmy głowy potracić mieli, żaden z nich z życiem nie ujdzie.
Popatrzył na Zembrzyńskiego, który tchórzowskim sposobem pobladł, zaczął się trząść, a potem nagle się zaśmiał:
— A mnie tam co do tego? To sobie głowy kręćcie i drugim choćby, ja tam do niczego się nie mieszam. Przecież jakie takie prawo jest, żandarmy, policje i sądy, to się sobie rozprawicie, jak burdę zrobicie.
— Burdy nie, — odparł Wincentowicz — ale kryminał, to pewna, Żydzi, lichwiarze, niegodziwcy...
— Czekaj, czekaj, dobrodzieju łaskawy, — rzekł Zembrzyński — a pożyczali oni pieniędzy, hę? a zgodzili się płacić procenty, hę? a szastali cudzym groszem, hę? A to sprawiedliwość potem za miły ich grosz ludzi zabijać, hę?
— Nie książęta też mścić się będą, ale my, ich słudzy i bez ich wiedzy. Wywrócicie gniazdo, spadną wam na łeb gałęzie, a ptaki polecą; my będziemy gałęźmi.
— Bądźcie sobie, czem chcecie, łaskawco kochany, co mnie to obchodzi? To tam nie moja rzecz — wzdychając, dodał z dobrze nastrojoną coraz słodszą miną Zembrzyński. — Ot, po tylu latkach spotkawszy się znowu, nie takby nam z sobą mówić wypadało, panie Polikarpie. Hę? kawał czasu, dobrodzieju łaskawy, kawał wielki czasu! — zagadywał wyraźnie. — Czyś się też jegomość ożenił? dziateczki są? konsolacja?
— Ani żony, ani dzieci! — machnął ręką Wincentowicz. — Jakże było myśleć o rodzinie, kiedy się nie miało własnego kąta na ziemi, a tułać się z nią, jak Cyganowi, to już lepiej nie mieć nikogo.
— Ja też, kochany łaskawco, — westchnąwszy, rzekł Zembrzyński — przy tem mojem ubóstwie wprzódy myśleć nie mogłem o żonie, a teraz, kiedy tę klatkę dostałem, co jej nie mam za co poreparować, już za późno.
— Waćpan nie masz za co? — podchwycił gość. — Et, czyż to może być? Żydzi cię lichwiarzem i dusigroszem nazywają!
— Żydzi! potwarcy, nieprzyjaciele Chrystusa i nas nieszczęśliwych chrześcijan, — począł gorąco Zembrzyński — co to za gadanie? Zmiarkujże asińdziej sam, kochany mój dobrodzieju, czyż jabym dał tym murom tak się marnie rozpadać, gdybym miał za co je opatrzyć? Toż to przecie kamienica niegdyś firlejowska, a ściany grube i sklepienia jeszcze dobre, możnaby co z tego zrobić, gdyby grosz był. A gdzie go u mnie! O miły Boże! złodzieje byli, a nic nie znaleźli. Bieda, nędza i po wszystkiem.
Wincentowicz, nieprzekonany wcale głosem i miną, nie mógł jednak nie uznać siły argumentu; któżby się dał marnować swej własności, mając za co ją podźwignąć? Dobre człeczysko zaczynał się obwiniać, iż pono próżno z temi posądzeniami wpadł na niewinnego biedaka. Ten zwrot w przekonaniu pokrył chwilowem milczeniem. Tymczasem zpodełba Zembrzyński mu się przyglądał niespokojnie, badając, jaki skutek mową swoją wywiera; poznał, że go zachwiał.
— Tak to, tak, dobrodziejku mój łaskawy, tak, tak! Bieda i koniec, komu przeznaczono, już się z niej nie wyplącze. Byle wreszcie było gdzie starą głowę położyć.
— Mnie się zdaje, że waćpan, panie Zembrzyński, taki trochę przesadzasz, a przecież sobie coś uciułać musiałeś, boś to sam przyznał.
— A, ojcze kochany! A toż przecie starość tuż, tuż za progiem, jakże tu nie myśleć o tem, by na dziady nie wyjść? Nikt kropli wodyby nie dał, gdyby jej nie było czem zapłacić; na czarną godzinę człowiek coś mieć musi... a ile tam tego? a! mój Boże. Przecież i asindziej, panie Wincentowicz, musiałeś też ze skórek lisich zszyć sobie jaką taką kożuszynę.
— Tak, i oddałem ją Brańskim, na ręce plenipotenta; oddaliśmy, co kto miał, wszyscy — do grosza.
— Czy to może być? — porywając się z tapczana, krzyknął Zembrzyński — naco? poco? kropla w morze, a potemże co?
— Oni tak czy owak, uratują się, — dodał łowczy — mam to najmocniejsze przekonanie. Wielkie rody, widzisz asindziej, nigdy nie giną, chyba same do pnia siekierę przyłożą.
Gospodarz popatrzył i ramionami ruszył.
— Hę? — spytał. — Jak raz byłem na Wołyniu za grzybami, bo ja handluję, dobrodzieju najsłodszy, handluję, w karczmie u Żyda, i to pod ławą, widziałem jednego księcia, jak mi Bóg miły. Był stróżem w karczmie, a pod wieczór się regularnie upijał! Hę? Dziwne są sprawy Boże.
— Dziwne, jednak niezasłużenie Bóg nie karze, — dodał łowczy — a naszych zacnych i poczciwych książąt za co?
Zembrzyński z odpowiedzią się wstrzymał... i znowu rozmowę skręcił.
— Wy, panie Polikarpie, tu przejazdem?
— Tak, po drodze nocujemy u Zelmanowicza.
Liczba mnoga „nocujemy“ uderzyła znać starego i spytał:
— To nie sam kochany łaskawca? nie sam? a z kimże?
— Z Burskim jedziemy, ano, jegomość go nie znasz.
— Nie znam — potrząsając głową, rzekł zaciekawiony nieco Zembrzyński. — Nie mam tu jegomości czem przyjąć, choćby należało, — dodał po chwilce — tu u mnie nędzota, biedota, ale jeśli przyjmiecie szklaneczkę miodu u Zelmanowicza, to proszę.
Chciał się widocznie w ten sposób pozbyć gościa, który też tu nie miał już co robić i wstał z krzesła.
— Czy ty mnie, panie Leonie, czy ja tobie postawię, chodźmy na lampeczkę. Trochę my się starli i nakrzyczeli; w gardle zaschło, daj rękę i do czasu — zgoda. Tylko mi ty książętom w drogę nie właź!
Ruszając ramionami i otulając się szlafroczkiem, z gorączkowym pośpiechem wstał z tapczana Zembrzyński.
— A już to ja zafunduję, — zawołał — pozwolicie, tylko Stroczysze powiem, żeby domu popilnowała.
To mówiąc, wyszedł, aby się starej przelękłej dowołać, i z widoczną pociechą wyprowadził z domu swojego natręta, ciesząc się, że tak na sucho wszystko się skończyło.
Dla Zelmanowicza, który zawsze zdala i krótko widywał tylko sąsiada, było to osobliwe zdarzenie, że się do niego mógł zbliżyć. Postawił butelkę miodu, ale że Burski od wozów odchodzić nie chciał, a Wincentowicz samego się zostawić wzbraniał, wynieść musiano stolik z latarką do sieni, umieszczono go pod ścianą niedaleko od furmanek z pakami, i tak godzinkę tam przegadali przy lampeczkach.
Bystre oczy Zembrzyńskiego nietylko się dobrze przypatrzyły pakom i wozom, o których ładunek napróżno się usiłował dowiedzieć, ale policzyły dokładnie, ile ich tam było. Starał się też z troskliwością o kochanych dobrodziejów dobadać, jak długo tu spoczywać będą i ze smutkiem usłyszał, że do dnia w dalszą drogę ruszyć muszą. Potem zapytał znowu nieznacznie, w którą się stronę i jakim traktem udadzą, bo gościńce jesienią zaczynały się psuć i jazda z ciężarami bardzo była niedogodna, zwłaszcza wiejskiemi końmi.
Naostatek dopili butelczyny i Zembrzyński, nie chcąc im spoczynku dłużej zakłócać, uścisnął czule Wincentowicza, pokłonił się do stóp Burskiemu, wysunął furtką i zniknął.

Noc była piękna, księżycowa, choć nieco chłodnawa... przebiegł małą przestrzeń między gospodą a swoim domem Zembrzyński z nadzwyczajnym pośpiechem, jakby go co pędziło, rad może, iż się Wincentowicza pozbył, wpadł do kamienicy, lecz, zamiast myśleć o śnie i spoczynku, dobył z sepecika odzienie i żwawo ubierać się zaczął. Stroczycha już się zabierała do łóżka, zawołał na nią Zembrzyński, zalecając, żeby domu pilnowała, bo sam jeszcze wyjść musi.
— A to go licho po nocy nosi! — mruknęła, odchodząc, kobieta.
W istocie niewiadomo, co go niosło, stary kij tylko, w sieni stojący, w rękę wziąwszy i otuliwszy się opończą, powędrował z Winiar ku miastu. Wychodząc, obejrzał się bojaźliwie, czy go kto nie widzi, wpadł zaraz w cień między płoty i szybko się oddalił.
Na zegarach biła właśnie dziesiąta. W Grodzkiej ulicy jeszcze się gdzie niegdzie po kamienicach świeciło, domy były pozamykane, pusto wszędzie. Tuląc się do ścian od strony ciemnej, gdzie go promienie księżyca dosięgnąć nie mogły, wszedł Zembrzyński aż pod bramę Krakowską. Tu na starą kamienicę popatrzył, od dołu do góry już ciemną, w mieszkaniu na dole tylko za żelaznemi okiennicami, przez wycięte w nich maleńkie serduszka, dojrzeć było można światło, przy księżycowem czerwono się przeciskające.
Zembrzyński przeszedł ulicę wpoprzek, obejrzał się jeszcze i kijem zaczął stukać w okiennicę. Nierychło dobijanie się to skutek pożądany odniosło. Ciężkie drzwi od ulicy zaczęto odryglowywać, odemknęły się napół, głos dał się słyszeć:
— Kto tam?
— A, swój, swój, do pana mecenasa Peczory.
Wpuszczono starego do sieni, który zaraz do drzwi na lewo znowu dobijać się zaczął, a te natychmiast odemknięto i mężczyzna średnich lat, rozebrany już, w bieliźnie tylko a narzuconym tołubku z wytartemi popielicami, ukazał się w progu z miną gniewną.
Nie potrzeba mu było, prawdę rzekłszy, i tego groźnego wyrazu, żeby uczynić go strasznym, choć mężczyzna był zbudowany pięknie i silnie, Pan Bóg mu dał oblicze tak odrażające, iż kto pierwszy raz je widział, musiał się ze wstrętem odwrócić. Czerwona, szeroka twarz, mocno trędowata i biało poplamiona, z oczyma głęboko zapadłemi, nosem małym, zadartym, tak że tylko otwory jego widoczne były, usta grube i niezwykłej szerokości, uszy odstające, jakby z pergaminu żółtego, przylepione do głowy śpiczastej, charakteryzowały Peczorę, którego pospolicie zwano poczwarą.
Był to lubelski pełnomocnik, powiernik i prawa ręka Zembrzyńskiego, który go, choć grubjanina i nieznośnego gderę, szanował, bo to był człowiek jedyny, jak mówiono, do wyrobków. Szedł przebojem i gdzie chciał, tam zajść musiał. Obawiano go się i ustępowano mu. Umiał znaleźć wszędzie jakiś środek, i gdy już rady dla innych nie było, on ją jeszcze wymyślił. O ile brzydki, o tyle był zapalony kobieciarz i czciciel płci pięknej, a że z trudnością mógł znaleźć kobiety, któreby go znosiły, mimo jego dowcipu i wymowy, szukał ich też w tych nieszczęśliwych społeczeństwa warstwach, gdzie bieda serca miękczy.
Popatrzył Peczora na wchodzącego i rzekł, wpuszczając go:
— A! to ty po nocy, kaduk wie czego, jak Marek po piekle, jak dusza z czyśćca wylazła, włóczysz się. Nie mogłeś poczekać do rana? A to skaranie Boże! Dajcież choć w nocy spocząć. Chodź, chodź, bo się ciebie nie zbędę. Czego chcesz? co cię piecze?
— Dobrodziejku, łaskawco, tylko bez gniewu i irytacji, — słodko począł Zembrzyński — czyżbym ja darmo mojego kochanego mecenasa śmiał fatygować? Chociaż pół do jedenastej... czy to tak późno?
— Ano, gadaj, stary, co cię przyniosło, gadaj.
Pokoik sklepiony na dole, jak prawie wszystkie stare kamienice w Grodzkiej ulicy, długi był a wąski, lampka się paliła na stole z papierami, wśród których widać było talerz pełen kości i napół wysuszoną butelkę. Peczora był sam, Zembrzyński się obejrzał.
— Można mówić?
— Można, można, mów, czego się boisz?
— Bardzo pilna sprawa, dobroczyńco mój, bardzo pilna, a jak wy nie potraficie, to nikt. Wy wiecie moje nieszczęście z tymi Brańskimi... co ja tam głupi pieniędzy utopiłem, a teraz ani ich dostać napowrót.
— E, e! kłam sobie, komu chcesz, — przerwał prawnik — niby to ty nie wiedziałeś, coś robił, lichwiarzu przemierzły!
— Co tu długo się rozwodzić, — zawołał, zukosa popatrzywszy, Zembrzyński — oni płacić nie chcą, a majątku nie stanie na długi. Wyrobiłem ja i sekwestr na ruchomości, ano, guzdrzą się, guzdrzą i nim do czego przyjdzie, oni wszystko, co kosztowniejszego, powywożą. Przypadkiem Pan Bóg mi dał, — wyraźna Opatrzność nade mną — żem się dowiedział, iż oni czterdzieści pak sreber i precjozów transportują właśnie tędy, nam ukradzionych; bo co to, jeśli nie kradzież, dobrodziejku mój łaskawy, to rozbój! Czterdzieści pak! Stanęli na noc z niemi, durnie, u Zelmanowicza. Nieodmiennie je tu potrzeba złapać, opieczętować i zatrzymać...
— Oszalałeś czy co, jakim sposobem? Noc, oni pewnie uciekną, nim my będziemy mogli przytrzymać.
— Otóż to twoja rzecz, — żywo zawołał Zembrzyński — dam tysiąc złotych za fatygę, zrób. Mnie nic do tego, jak ty tego dokażesz, masz rozum i do ludzi drogi znasz. Rób, jak chcesz, byłeś zrobił.
Peczora się potarł po głowie.
— Zawsze ty z takiemi interesami! — rzekł, mrucząc gniewnie — a kusisz, jak djabeł duszę niewinną. Gdzie stoją te paki?
— U Zelmanowicza na Winiarach, do dnia ruszą. Ale jeżeliby już na żaden sposób nie udało się tu ich pochwycić, toż i na gościńcu można, ja wiem drogę, którą pojadą. Śpieszą do Warszawy.
— Gdzież ja dziś kogo się doszukam i doproszę? — przerwał Peczora — po nocy? To niepodobieństwo...
— Co to niepodobieństwo... złodzieja na uczynku łapać? hę? — zawołał Zembrzyński. — Oni nam od masy kradną, co do nas należy. Majątku nie starczy, jeszcze przybyło ciężarów, co spadły po księdzu sufraganie, to my z torbami pójdziemy.
— Żmija z ciebie, żmija! — krzyknął Peczora. — O, o! nie daj Boże się w wasze ręce dostać!
— A w wasze? — całując go w ramię, szepnął stary. — To sztuka, ale wy lepsze wyprawialiście, niż ta. Wy, co zechcecie, zrobicie, jam tego pewny. Was wszyscy tu uważają, kochają, łaskawco mój najdroższy.
Peczora stał i namyślał się.
— I po nocy się włóczyć! — zawołał.
— Taka noc cudowna, że miło się, kochany dobrodzieju, przespacerować dla samego zdrowia, — dołożył stary — będziecie mi wdzięczni, ja takiej pięknej nocy, jak żyję, nie pamiętam.
Zaczął się śmiać prawnik i kułakiem dał w plecy Zembrzyńskiemu.
— Judaszu ty jakiś, Judaszu! Tobie noc każda będzie piękna, byleś mógł kogo ze skóry obedrzeć.
— No, już prawcie, co chcecie, zniosę wszystko od was, ale idźcie, na miłego Boga, idźcie!
— Zrobię, co będzie można, a nie będzie można, to chyba że już nikt nie potrafi. Idźże ty sobie do domu, jak się stanie, dam ci znać.
— Dokąd?
— Na Firlejowszczyznę.
— Ja muszę zaraz jechać, — wybąknął Zembrzyński — to jest, że mnie tam nie będzie chyba... Ja muszę się przyznać: przy furach jest dwóch dworskich z Brańska, a to fanatycy tacy, że gotowi się zemścić zaraz na mnie. Powiedzą, że ja ich wydałem, gotowi zabić! Muszę się schować. Chyba, dobroczyńco mój, powiecie tej babie, co tam jest, że... że Peczora potrzebuje, to ona zaprowadzi do mnie, ale nikomu nie mówcie! Ja chcę, żeby myśleli, że wyjechałem do Warszawy, póki pierwsza burza nie minie.
— Złe broi, a do dziury się chowa, hę? Żmija ta jakaś, Judasz — śmiejąc się, zawołał prawnik. — Oj, będziesz ty w piekle gorzał po same łopatki!
— Bóg świadek niewinności duszy mojej, — uderzając się w piersi, wyjąknął Zembrzyński — całego życia pracy człowiek bronić musi; toż to poprostu złodziejstwo.
— Idźże mi z oczów, bywaj zdrów, co się da zrobić, to zrobię, odziewam się i idę.
Krzyknął okrutnym głosem Peczora i wpadła dziewczyna z drugiej izby.
— Płaszcz mi dać, powrócę rychło.
Szybko się ogarnąwszy i mrucząc ciągle a klnąc, wyszedł prawnik razem z Zembrzyńskim, który, czule go pożegnawszy, z temi samemi ostrożnościami przekradł się nazad na Firlejowszczyznę. Stroczycha już spała; musiał jej dziesięć razy powtórzyć, że idzie do schowanki, że ma wszystkim mówić, iż pojechał gdzieś, a jednego tylko adwokata Peczorę, jeśliby przyszedł, zaprowadzić na górę i w sali trzy razy kaszlnąć, dając znak o sobie. Wpadł na chwilę do dolnej izby Zembrzyński, potem na górę i, otworzywszy kryjówkę, wcisnął się do niej, zacierając ręce, że mu się tak niezgorzej powiodło.
Co zrobił Peczora, sam onby chyba mógł wytłumaczyć, ale to pewno, że o brzasku wozy pozaprzęgano, ludzie byli gotowi, a Wincentowicz, kazawszy piwa z serem zagrzać dla siebie i Burskiego, zabierał się na wóz siadać, gdy gospodę otoczyli żołnierze i kilku sądowych weszło przez bramę. Nieszczęśliwy łowczy zrazu myślał, że zaszła jakaś omyłka, lecz posłyszawszy, że o ludzi z Brańska i paki się dopytują, o mało nie oszalał z rozpaczy.
— To ten zbójca Zembrzyński — krzyknął — zdradził nas i biedy naprowadził, lecz nie daj Boże, by się ze mną w życiu spotkał, bo z duszą rąk moich nie ujdzie!
Wyraźny rozkaz sądu, aż do bliższego rozsądzenia, co paki zawierały i do kogo należały, polecał opieczętowane złożyć pod strażą. Wincentowicza, który siłą się chciał opierać, przyaresztowano, Burski uciekł, dopadłszy konia... ani go gonić myślano.
Ponieważ Gozdowski znacznie wprzódy wyruszył i prędzej miał być w Warszawie, Burski, nie myśląc już o dognaniu go, zwrócił się napowrót do Brańska. Poczciwe człeczysko przez całą drogę, którą oklep na pochwyconym chłopskim koniu odbywał, przemyślał tylko, jak się potrafi pokazać tam, żeby swoją osobą samą ludzi nie przerazić, i przed kim ma stanąć, to nowe zwiastując nieszczęście. Nie chciał przybyć we dnie i, umyślnie się ociągnąwszy pod wieczór, konia zaraz we wsi sąsiedniej oddał wójtowi, a sam pieszo podkradł się ku pałacowi.
Na myśl mu przyszło pójść naprzód do księdza Serafina. W pokoiku kapelana świeciło się właśnie i, żadnego w nim głosu nie słysząc, zapukał Burski nieśmiało. Mówiliśmy już, że człowiek był do roboty dobry, ale do szerokiego rozpowiadania nieskory. Gdy mu się ksiądz Serafin odezwał, wszedł i zaraz drzwi za sobą zaryglował.
— Burski? skąd? Jużeś to powrócił? — zrywając się od brewjarza, spytał kapelan. — Co ci to? jesteś przestraszony?
— Tu niema co długo gadać, — szepnął, przystępując ku niemu, legjonista — stało się nieszczęście. Dojechaliśmy do Lublina, Wincentowicza licho skusiło jakieś znajomości robić, znać nas ktoś wydał i paki wszystkie sąd zaaresztował.
— A łowczy?
— Łowczy w areszcie, bo się do strzelby brał, chcąc bronić.
Ksiądz Serafin za głowę się porwał.
— Ja dopadłem konia i przyleciałem, ale z kim tu gadać?
W istocie namyśleć się wypadało, komu pierwszemu o tem oznajmić. Ksiądz Serafin do łowienia ryb i do modlitwy był jedyny, ale w razie nieszczęścia tylko jęczeć i modlić się umiał. Począł łamać ręce i zawodzić:
— To ich dobije! Chrystusie miłosierny, to ich dobije! Ruszaj do Żurbów, tu jeden Zenon głowę ma, ja się lękam; klęknę prosić Boga o miłosierdzie, ale poradzić? cóż ja ci poradzę? Pan Zenon tu nocuje. Znajdziesz go w czerwonym pokoju gościnnym, idź i powiedz mu wszystko.
Burski pośpieszył do czerwonego pokoju, ale ze znużenia i zgryzoty ledwie nogi za sobą włóczył starowina. Zenon chodził jeszcze zamyślony po izbie, gdy niespodzianego ujrzał gościa, wchodzącego i oglądającego się wokoło. Odgadł, że się coś złego stać musiało. W dwóch słowach objaśnił go Burski i na krzesło paść musiał, bo mu się w głowie zawracało.
— Idź i schowaj się, — zawołał Zenon — wypocznij, ja zrobię, co trzeba.
Niełatwo wszakże było obmyśleć, co czynić należało. Zenon najprzód postanowił najsilniejszego, w jego przekonaniu, z rodziny księcia Roberta o wypadku uwiadomić i niezwłocznie z nim lub sam jechać do sądu, ażeby przyaresztowane paki, zresztą niezupełnie prawnie, z pomocą świadectwa generała, że są jego własnością, uwolnić.
Pobiegł do Roberta i, nie obwijając w bawełnę, nie przygotowując go, wprost opowiedział, co się stało. Cios był jeśli nie dobijający, bo się zdało, że odwrócić go będzie można, zawsze jednak niezmiernie przykry. Postanowiono go ukryć nawet przed generałem, który dotąd mężnie wszystko znosił, lecz od ostatniej ofiary po oddaniu, co miał najdroższego, znacznie na siłach i duchu podupadł. Robert miał rezygnację bez granic, jakieś raczej zobojętnienie na wszystko. Usłyszał o tem, jakby o rzeczy spodziewanej, i ruszył natychmiast pisać, co było potrzeba, nie okazując wzruszenia żadnego; rzekł tylko, ściskając rękę Zenona:
— Tak więc i największa ofiara na nic się już nie przydała. Spełni się, co się spełnić miało. O! ci nasi biedni starzy... i Stella!... Zenonie, twarde jest życie!
Zenon nie mówił słowa, podali sobie ręce, ruszył na całą noc.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.


Z liczby osób, które epizodycznie weszły w opowiadanie nasze i wypadkami szybko po sobie następującemi zasłonięte zostały, pan Zygmunt Garbowski najżywszą może pamięć zachował zbliżenia swego do książąt Brańskich. Odjeżdżając, był on zrazu pewien, równie jak ojciec, że zrozpaczone położenie wymoże na rodzinie upadłej wstęp dla niego, a w przyszłości świetny nawet związek z księżniczką.
W młodej głowie, bez ładu i lekkomyślnie, snuły się najdziwniejsze marzenia. Księżniczka w istocie zachwyciła go, podobnie idealnej istoty nie widział i nie śnił w życiu; związek z tym domem i imieniem pochlebiał miłości własnej. Zygmuś widział się już panem na Brańsku i marzył o balach, jakie miał wydawać. Ojciec rachował na to, iżby mu się syn ustatkował. Tymczasem nieubłagany Gozdowski, obu ich nazwawszy warjatami, odprawił z kwitkiem, nie próbując nawet przedstawić ich wniosku radzie familijnej.
Zdawało się to obu wielką niedorzecznością. Gozdowski miał przecież słuszność: byłby się ten projekt wydał obelgą tylko, mimo że Zygmunt w salonie oryginalnością swoją niezbyt niekorzystne uczynił wrażenie...
Niestety, około każdej z takich familij dogorywających zbiera się zawsze, jak na pastwę, gawiedź wszelkiego rodzaju, próbując, czy z ich puścizny nie da się jej co pochwycić. Szczęście to jeszcze wielkie, jeśli, chcąc się rzekomo ratować, morituri nie dadzą się wpleść w jakie nowe życia koło, nie na żywot nowy, ale na nowe męczeństwo. Brańskich bronił od tego szacunek, jaki ich otaczał, miłość ludzi, którzy osłaniali zgon ten, kupując im spokój chwil ostatnich.
Garbowscy byliby pewnie pozostali tak odsunięci na zawsze, gdyby przybycie pana Zenona Żurby do Lublina w sprawie nałożonego aresztu na paki i spotkanie się przypadkowe z Zygmuntem nie odżywiło w nim wspomnienia pięknej księżniczki. Sprawa szła najgorzej, pan Zenon zmuszony był siedzieć i czekać, a Garbowski, pochwyciwszy go, szczęśliwy, że znalazł przyzwoitszego do towarzystwa człowieka, przywiązał się do niego nieodstępnie.
Jakkolwiek dwa te charaktery wcale się z sobą nie godziły, bo Zenon był poważny, małomówny i surowy, a Zygmuś bałamut, który ledwie chwilami dawał się poskromić, sama ich sprzeczność zbliżała do siebie. Zenona rozrywał ten szaławiła, Zygmunta pociągał ten, jak go zwał, purytanin. Dosyć, że się spotykali bez wstrętu i słuchali, nie godząc, ale i nie kłócąc. Zenon tajemnicy z położenia książąt czynić nie miał powodu.
— Wystaw sobie pan, — zawołał na drugi dzień trzpiot — wszystkoby się było najśliczniej złożyło... i całej tej biedy uniknęło, gdyby Gozdowski miał odwagę powiedzieć, że tatko mój wszystkie długi popłaci, byle mu dano nadzieję, że ja się będę mógł z księżniczką ożenić, a przecie jej gwałtem brać nie chcieliśmy.
— Chyba żartujesz? — śmiejąc się, rzekł Zenon.
— Słowo honoru, tatko dawał pieniądze, byle słowo otrzymał, że mi się starać pozwolą.
Spojrzał na niego Zenon surowo, poważnie, smutnie.
— Mój panie Zygmuncie, skąd też wam taka myśl przyjść mogła? W teorjach społecznych wszyscyśmy przed prawem równi, to prawda, ale wychowanie, tradycje, stosunki, obyczaje dzielą mimowolnie najdemokratyczniejsze społeczeństwo na klasy. Niema na świecie nic niedorzeczniejszego i dla obu stron nieszczęśliwszego, nad rzucanie się poza kres swój w wyższe lub niższe kręgi. Jak panu albo ojcu mogło się przyśnić nawet co podobnego? Czyż pan nie widzisz, co pana dzieli od tej istoty tak delikatnej, tak czystej, tak jasnej, że samo zbliżenie do niej skazałoby was, nawykłych do innego obejścia, pojęć, słowa, na nieskończone męczarnie? Albobyście ją z piedestału jej musieli zrzucić, lub sami wspinać się w niedosięgnione dla was strefy!
— Skłaniam głowę przed niezbitem twierdzeniem pańskiem, — odezwał się Zygmunt — ale tatko jest człowiek prosty a ambitny, a ja ambitny i popsuty; chcieliśmy korzystać z cudzej biedy i brylant kupić za trzy grosze.
Zenon się uśmiechnął, ruszając ramionami.
— To niedorzeczność.
— A... a gdyby panna Stella, przez możliwy w naturze ludzkiej i niezrozumiały kontrast, podobała sobie tego półwarjata, jakim ja jestem? Gdyby przesycona tą atmosferą wody różanej i jaśminu, zapragnęła woni nieco ostrej a żywszej?
— Byłby to w istocie fenomen osobliwszy! — rzekł Zenon.
— A nie bezprzykładny — dodał Zygmuś. — Coby Gozdowskiemu zaszkodziło powiedzieć. Byliby nas wyśmieli i wypędzili, na to byliśmy przygotowani, a koniec końcem, my jedni mogliśmy do czasu uratować od katastrofy.
Zenon z niedowierzaniem głową poruszył.
— Któż panu broni bywać i teraz w Brańsku, starać się podobać i próbować szczęścia, bez pozwolenia na to osobnego i żadnych zobowiązań?
— Ale mnie tam nie przyjmą.
— Dlaczego? I owszem, staraj się pan tylko zastosować do tonu i obyczaju domu... bobyś się stał śmiesznym i niemożliwym.
Zygmunt się zamyślił i ścisnął rękę Zenona.
— Nie wydasz mnie pan z sekretu?
— O, nigdy w świecie!
Na tem się skończyło. Wyznanie pana Zygmunta było tylko dowodem jego niepohamowanego uczucia ku księżniczce. Zygmunt się kochał, o ile taki człowiek mógł być zakochany, a pod wpływem tego uczucia nieco już nawet stał się w wybrykach umiarkowańszym. Powiedział sobie, że poświęcając się w tej chwili usługom Brańskich, choćby nic więcej nie zyskał, przynajmniej zbliżyć się do nich potrafi.
Ponieważ Zenon oddalić się nie mógł z Lublina, poprosił go o polecenia, ofiarował się z pomocą, z gotowością jechania, pośredniczenia, przewożenia rozkazów i wiadomości. Prosił jak o łaskę, ażeby go użyto. Nastręczyła się zaraz sposobność i Zenon z raportem wyprawił do Brańska tego osobliwszego posła. Zygmunt tym razem nie wziął już ani karety, ani murzyna, ale na złamanie karku pojechał bryczką pocztową. Wiózł z sobą słabą nadzieję, że paki z pod sekwestru, po zaprzysiężeniu ich własności przez generała, będą mogły może być wydane, i wiadomość o uwolnieniu biednego Wincentowicza, który, wypuszczony z kozy, wprost poszedł na Firlejowszczyznę i o mało jej całej nie zburzył, szukając zdrajcy...
Nad rankiem, według instrukcji, zajechawszy do dworku Gozdowskiego, pan Zygmunt przebrał się jak najstaranniej i poszedł do księcia Roberta, zdziwionego wielce jego ranną wizytą. Z tej wytłumaczył się pan Garbowski, jako poseł, opowiedział, z czem przyjechał, i oświadczył, że na poufną odpowiedź zaczeka. Nad tą w istocie mocno się zastanowić było potrzeba. Generał od pierwszej wzmianki o przysiędze, rękami obiema opędzać się zaczął.
— Ja miałbym przysięgać, ja? Za nic w świecie! dajcie mi pokój!
Robert wcale nie nalegał, był sprawozdawcą tylko.
Na żwawe rozprawy nadeszła wtajemniczona od niejakiego czasu we wszystko Stella, chociaż przy obcym mówić o tem z nią nie wypadało. Umilkli wszyscy. Z podziwieniem zobaczyła Zygmunta, a śmiałek z wyrazem najżywszego zajęcia i uszczęśliwienia zbliżył się do niej.
Znalazł w niej zmianę nadzwyczajną, ostatnie dni powagą jeszcze większą, uroczystą oblokły dziewiczą postać, której nowego dodały wdzięku. Zygmunt uczuł, że tak powszedniego, jak on, człowieka, od tak wybranej, jak ona, istoty dzieliła przestrzeń nieprzebyta. Uczuł się onieśmielonym. Niedola uświęcała ją, niewidoczny wieniec męczeński spoczywał na jej skroniach. Zygmunt nie odważył się posunąć bliżej po pierwszych obojętnych słowach, ale szaleniej rozkochany był, niż wprzódy.
Przez cały prawie dzień patrzył na nią, słuchał jej, zostawiono go z nią i z Antoniną, bo Robert naradzał się z generałem, poił się więc dosyta tą słodką trucizną. Szalone myśli przychodziły mu do głowy: gotów był wydrzeć ojcu krocie, złożyć je u stóp księżniczki i tem pozyskać, jeśli nie jej serce, to wdzięczność, ale to wszystko, nie przechodząc ust, wrzało i kipiało w piersi.
Powoli, powoli, pod wieczór, gdy się ów dzień szczęśliwy miał kończyć, wesoły Zygmunt aż posmutniał, a księżniczka, cała przejęta swoją i rodziny niedolą, nie mogąc o niej mówić przy nieznajomym, była ciągle prawie smutna, milcząca i roztargniona. Dręczyła nieszczęśliwego Garbowskiego jego bezsilność, miljony ojca byłby odkradł staremu skąpcowi, gdyby to było możliwe. Kilka razy chciał przełamać lody, wspominając odważnie o interesach i przyznając się, że dla nich tu przybył, ale nie miał odwagi. Powiedział wkońcu, że wraca nazajutrz do Lublina, że z panem Zenonem widzieć się będzie i odezwał się do panny Antoniny, prosząc ją o polecenia do brata.
— Oprócz Antosi, i ja ślę najpiękniejsze, wdzięcznego serca ukłony panu Zenonowi, — odezwała się księżniczka — powiedz mu to pan, bo niewygasłą zachowam pamięć tych wszystkich, którzy w trudnem położeniu naszem przyjacielską dłoń nam podają.
— A! pani, więc i ja choć cząsteczkę drobniuchną tej pamięci będę może miał w udziale — przerwał Zygmunt. — Nigdybym się nie śmiał przyznać, że do niej roszczę prawo, ale ona dla mnie tak jest droga! Wszakże ja tu jestem także posłem pana Zenona i przyjechałem jako sługa państwa.
— O, ja o tem wiem! — uśmiechnęła się Stella — i dziękuję panu.
Podała mu rękę.
Tej ręki pierwszy raz miał szczęście dotknąć pan Zygmunt. Spojrzał, przykląkł nagle i pocałował. Księżniczka zarumieniła się niezmiernie i byłaby mu ją cofnęła, gdyby szalony chłopak nie był się tak uwinął, że uciekającą już, złapał ustami w powietrzu.
— Niechże mnie pani mianuje swoim pierwszym dworzaninem, — zawołał — a poświęcę się cały na jej usługi i będę szczęśliwy. Niech pani wypróbuje mnie rozkazem choćby najśmielszym, a życie chyba stracę, jeśli go nie spełnię.
— O! nie śmiałabym ani prosić, ani rozkazywać, nie mam do tego najmniejszego prawa, — smutnie rzekła księżniczka — a potem... ja jestem niemym a łzawym świadkiem tego, co z nami los czyni, ja... nie mogę nic...
— Pani rozkaz byłby wszechmogący! — zawołał Zygmunt.
Stella zamyśliła się, zarumieniła.
— A, gdyby był środek ocalenia ojca, stryja, brata od troski i męczarni, — rzekła pocichu — ten, ktoby to uczynił, miałby prawo żądać ode mnie całego mego serca, całej wdzięczności mojej.
Słowa były wyrzeczone z namysłem, powoli, z uroczystością jakąś; patrzyła w oczy Zygmuntowi, wymawiając je, jakby pragnęła, ażeby je dobrze zapamiętał i zrozumiał, i podała mu znowu tę białą rączkę raz cofniętą, którą on w gorące pochwycił dłonie i pocałował znowu niewyrwaną.
Antonina, będąca świadkiem tej sceny, zarumieniła się za przyjaciółkę, przestraszyła jej wyrazistością i znaczeniem, chciała coś powiedzieć, aby je osłabić, aby w żart obrócić, lecz Zygmunt, który zdawał się tylko czekać na tę odpowiedź, pochwycił za kapelusz i rzucił się ku drzwiom.
— Jadę natychmiast — rzekł — i co tylko jest w mocy ludzkiej uczynię, żeby ratunek przyszedł w porę. Jeśli nie potrafię nic, nie pokażę się tu więcej, lecz jeśli mi się uda... O, pani! nadto cenię przyrzeczoną nagrodę, żebym się o nią nie upomniał.
Nim się opatrzyły panie, Garbowski już był za drzwiami i, jak szalony, leciał pożegnać księcia Roberta.
— Na Boga, droga księżniczko, cóżeście to uczynili! — zawołała Antonina, łamiąc ręce. — Ten chłopak oszaleje, a jeśli mu się uda i przyjdzie rzeczywiście upomnieć się...
— O co?
— O waszą rękę, droga Stello! To, coście przyrzekli, nieinaczej się tłumaczy.
— To mu ją oddam! — przerwała księżniczka. — Nietylko rękę, choćby życie dla nich, dla ojca, dla rodziny. Ja! ja jestem małą jej gałązką, przeznaczoną na odpadnięcie od pnia, z którego wytrysła. Gdybym ich tylko ocalić mogła!
Antonina nie odpowiedziała nic, łzy się jej zakręciły w oczach.
Zygmunt pobiegł do mieszkania księcia Roberta, którego zastał na naradzie z generałem; stanowczo książę Hugon przysięgi złożyć się wzbraniał. Tłumaczono mu, że część majętności, której się zrzekł, więcej była warta, niż wszystko to, co te paki zawierały, że mógł śmiało zapewnić, iż mu się tyle przynajmniej z ogólnej fortuny należy; takich jezuickich wybiegów stary nie rozumiał.
— Niech przepada wszystko, a ja fałszywej czy wykrętnej przysięgi nie złożę — rzekł stanowczo.
Zygmunt dla formy tylko wysłuchał narady i konkluzji, nie mówiąc ani słowa; pilno mu było wracać i rozmówić się z ojcem. Nie wątpił, iż czas jeszcze będzie ratować Brańskich, a wierzył, jak ewangelji, słowu księżniczki, które obietnicami szczęścia w uszach mu brzmiało.

W Lublinie zabawił pan Zygmunt ledwie chwilę, odnosząc Zenonowi ostateczne postanowienie generała, ale zarazem dołożył, iż wszystko to prawdopodobnie może się stać niepotrzebne, bo rzeczy się inaczej ułożą. Zenon nic z niego więcej dobyć nie mógł, bo chłopak, nie wyprzęgając koni, nie spoczywając chwili, śpieszył do ojca, do Skoków.
Na nieszczęście tu go nie zastał; odesłano go do drugiego folwarku, a tam powiedziano mu, że pojechał do innego. Pędząc za nim wślad, objechał niemal wszystkie, zrozpaczony, rozgniewany, i nie potrafił pochwycić starego aż na gościńcu, w powrocie już do Skoków. Bryczki się zatrzymały, bo Zygmunt nie mógł już dłużej cierpieć.
— Tatku, na miłość Boga, warjuję, latając za tobą! Niesłychanej wagi sprawa!
— Ot, pewnie już znowu pieniędzy! — mruknął stary. — Jedźmy do Skoków, rozmówimy się.
— Bardzo dobrze, tylko ponieważ mnie trudno język dłużej utrzymać, a świadków rozmowy mieć nie chcę, Stefan! — zawołał — precz z kozła! dawaj lejce! Ja tatka powiozę i rozpowiem, o co idzie.
Tak się stało, Zygmuś wziął konie pod swoją komendę i począł rozmowę z ojcem, który, napuszony jak sowa, siedział, zabierając się bronić ostro od napaści na worek.
— Tak, jak mnie widzisz, tatku, — rzekł — wracam prosto z Brańska, mówiłem z księżniczką i pewny jestem, że będzie moją, jeśli my ich od sprzedaży ocalimy. Los mój w twoich rękach, mówię serjo.
Stary z niedowierzaniem się odwrócił.
— E, kłamiesz! — zawołał.
— Słowo uczciwe, mówię serjo i, jeśli chcesz, przysięgnę ci. Obietnicę tę otrzymałem od samej księżniczki i to przy świadku.
— Jakim sposobem?
Zygmunt bez żartów już opowiedział, jak do tego przyszło, że się do Brańska dostał.
— Djabeł nie człowiek! — rozśmiał się stary. — Gdyby tobie uwierzyć tylko można?
— Przecież tatko będziesz mógł sprawdzić.
Garbowski poprawił czapki i pasa.
— Trzysta tysięcy! — zawołał. — Tobyśmy dopiero wyrośli, a! — Zakręcił ręką w powietrzu. — Co robić? trzeba szczęścia próbować. Jedźże, zamiast do Skoków, do Lublina do plenipotenta książąt czy do pana Zenona; niema co odkładać, bo te łajdaki licytować gotowi. Ale jeśli ty mnie zwodzisz, pamiętaj!
— Tatku! — ściskając go, zawołał Zygmunt — niech cię ucałuję, masz rozum i syna kochasz; wystawię ci posąg za życia! Jedźmy do Lublina.
Zaciął konie i polecieli w cwał, a że biednym szkapom w jego rękach niemiło być musiało, to pewna, bo je nielitościwie smagał. Stary wolarz siedział, czmychał i rachował.
Tak dopadli do hotelu, w którym stał Zenon i spotkali go w bramie. W głowie Zygmusia paliło się tak, że tchnąć nie dał ni koniom, ni ojcu. Wrzucił Zenona w bryczkę i pognał do plenipotenta.
Ten pełnomocnik udziałowy, przyjaciel Gozdowskiego, była to wielka figura, półobywatel, z trochą pretensji do arystokracji, ale taki flegmatyk bezczynny, jak sam Gozdowski. Mieszkał bardzo paradnie, przyjmował w pewnych godzinach... mówił mało i przybierał ton tajemniczy jakiś i uroczysty. Zasadą czynności jego było: tylko powoli.
Można sobie wyobrazić, jak trudno przyszło wzburzonemu Zygmuntowi przysłuchiwać się jego rozmowie z Zenonem i starym Garbowskim. Wolarz oświadczył mu, że przejmuje długi książąt i natychmiast płacić je gotów, naturalnie wchodząc też na hipotekę, jak oni, i że prosi, aby licytacji zapobiec na wszelki sposób.
Zdumienie plenipotenta było wielkie. Chciał tę rzecz, tak się jakoś nadzwyczajnie przedstawiającą, brać do namysłu, gdy Zenon i Zygmunt oświadczyli mu, że biorą na siebie odpowiedzialność za tę czynność. Ostatni dodał, że powraca z Brańska i jest niejako upoważniony.
Niewiadomo dlaczego, plenipotentowi ten ratunek i pośpiech były jakoś nie na rękę.
— Nie widzę w tem wszystkiem jasno, — rzekł — kroki poczynię, ale odniosę się sztafetą do księcia Roberta.
Zgodzono się na to. Garbowski oświadczył, iż potrzebne sumy w listach zastawnych złoży jutrzejszego dnia w sądzie i domagać się będzie zawieszenia dalszych kroków.
— Jakto? Więc asan dobrodziej chcesz płacić wszystko?
— Co do grosza, naturalnie, co wymagalne i co konieczne.
— A wiesz pan dobrodziej, ile to wyniesie? — dodał plenipotent.
— Obrachowałem to z panem Gozdowskim! — rzekł stary.
— Wyprawuj waćpan sztafetę natychmiast, — przerwał Zenon — albo raczej, ponieważ ja tu już nie jestem potrzebny, bo ipso facto sekwestr z pak musi być zdjęty, pisz pan, a ja na całą noc pocztą lecę z dobrą nowiną do Brańska.
Pełnomocnik, ukłoniwszy się, mierzonym krokiem posunął się do biurka i zwolna zabrał się do wystylizowania listu.

Poczciwy łowczy, który chciał zdrajcę Judasza ukarać po uwolnieniu z pod aresztu, jakeśmy mówili, poleciał na Firlejowszczyznę, rozbił drzwi, nahałasował, wdarł się na górę, przetrząsł wszystkie kąty, nastraszył Stroczychę, która uciekła wezwać pomocy na miasto, i nic nie znalazłszy, bo Zembrzyński siedział zamknięty w kryjówce, dostał się znowu do aresztu. Tu zachorował i, gdy go uwolniono raz jeszcze na usilne prośby Zenona, leżąc na furze, musiał jechać do Brańska.
Więcej jeszcze, niż złe z nim obchodzenie się, przyprawiła go o chorobę ta myśl, że on przez swe niedołęstwo był całego nieszczęścia z pakami przyczyną.
Zembrzyński, który przez swojego wiernego zausznika Jałowczę o wszystkiem był codziennie zawiadamiany, wylazł dopiero z komórki, gdy go zapewniono, że Wincentowicza niema już w Lublinie. Nie pokazał się jednak tak rychło na Boży świat, lękając się jakiej zasadzki. Blady, przestraszony, wycieńczony, zwlókł się do izdebki na dole, lecz myliłby się, ktoby sądził, że trwoga wstrzymała jego potajemną robotę. Tegoż dnia posłał po Peczorę, napisał do mecenasa do Warszawy i zabierał się już do dalszych czynności.
Zawołany Peczora nierychło się stawił, rzucił czapkę na stół.
— A co! — krzyknął, śmiejąc się. — Nabrałeś się strachu i pono całą robotę twoją, całą pajęczynę, którą snułeś tyle lat, licho weźmie. Garbowski opłaca długi.
— Nie, — odparł Zembrzyński — to nie może być.
— Tak jest, urzędownie to oświadczył, papiery w sądzie złożył, licytacja wstrzymana, waćpan swoje kapitały odbierzesz i pójdziesz z kwitkiem, na to niema rady.
— I córkę wydadzą za syna tego świniopasa? — zapytał Zembrzyński. — At, głupstwo! To wprost strachy tylko, to nie może być.
— Jak nie może być, kiedy jest? — ofuknął Peczora.
Zembrzyński osłupiał.
— Naprawdę?
— Nie żartuję.
Przez chwilę stary ze spuszczoną głową milczał ponuro, potem mruczeć począł i ramionami dźwigać. Wstał z tapczanu, rozprostował się.
— Gdzie to napisano?
— No, oto masz papiery, czarno na białem, — rzekł Peczora — cóż ty na to?
— Ha, no! kiedy Garbowski głupi, rady niema! Zobaczymy dalej, zobaczymy! Zawsze to księstwu córkę jedyną wydać za tego pastuszka markotno będzie. Tymczasem dobre i to.
Począł się śmiać.
— Przyjdź asindziej jutro, — zakończył, odwracając się do Peczory — trzeba się rozmyślić. Widzisz, dobrodzieju kochany, jak w grze nie idzie, zadawszy żołędzią, trzeba z innego koloru próbować, nieprawdaż?
— A jak z innego koloru karta nie posłuży, — zapytał Peczora — to co? To trzeba przegrać?
— To się przegra, dobrodziejku kochany, to się przegra, a może się odegra.
— Na odegraną mało można rachować.
— Zobaczymy, łaskawco. Ja dziś chory jestem i nie mam głowy, a tu pomyśleć trzeba.
Peczora się zakręcił.
— Miałeś mnie poco sprowadzać, prawda, żebym ci tego klina w łeb zabił.
Zembrzyński potarł czoło.
— Ty, Jałowcza, — rzekł do stojącego w kącie — zostań, będziemy pisali, mnie się ręka coś trzęsie i w oczach mroczy. Kochanemu łaskawcy dobrej nocy — dodał, w ramię całując Peczorę. — Poświećże, Jałowcza, bo jeszcze gdzie się przewróci, tu w tej pustce tyle dziur.
Adwokat popatrzył na klienta, któremu tak nieszczęśliwą przyniósł wiadomość o spełzłych na niczem zabiegach życia całego i z podziwieniem nie odkrył w jego twarzy, w spojrzeniu, w głosie żadnego śladu zwątpienia i smutku, był tylko zadumany i zamknięty w sobie.
— Ten łotr znowu coś ukartuje, — pomyślał w duchu, odchodząc, Peczora — jak niepozorny, tak wykrętacz i uparte licho. Zginie, a od swego nie odstąpi.
Jałowcza, wyprowadziwszy mecenasa aż na drogę, wrócił i zastał Zembrzyńskiego przechadzającego się po izbie, w zadumie głębokiej pogrążonego. Kilka razy go zagadnął i żadnej nie otrzymał odpowiedzi. Zdawał się nie słyszeć nic. Stawał, wpatrywał się długo w ścianę, potem szedł do stolika, gryzmolił, pisał, rachował, dobywał papiery, czytał, na palcach coś obliczał, tarł czoło, siadał, porywał się, słowem, dawał oznaki jakiegoś wewnętrznego boju, którego wywalczyć nie mógł.
Biła już północ na Krakowskiej bramie, gdy nagle, stanąwszy w środku izby, zawołał jakby sam do siebie, bo Jałowcza wkońcu znużony zadrzemał:
— No, tak! trzeba zmienić taktykę, a czem się żyło, musi się żyć do końca, to darmo! Niech Bogu podziękują, że im dwóch zesłał dudków, co ich z błota wyciągają, ano, zobaczymy.
Jałowcza przebudził się.
— Siadaj pisać! — zawołał stary. — Siadaj za stół!
Posłuszny sekretarz zabrał się do pisania. Nim świtać zaczęło, bardzo długi list poufny wygotowano do Hartknocha.
— Idź, najmij konie i brykę — dodał Zembrzyński. — Bryka musi być duża, bo papiery wszystkie zabiorę, a jest ich na górze dosyć.
Po odejściu Jałowczy, rozbudził gospodarz Stroczychę.
— Wstawaj, babo, uprażyć mleka, jadę w drogę, tylko żywo!
Nim jednak ogień rozpalono, a mleko się zagotowało, stary ubrany już, widząc przez okno, że się u Zelmanowicza świeci, szybkim krokiem poszedł do niego.
Kupiec w całym uroczystym stroju odprawiał pacierze. Zląkł się, widząc tego sąsiada, rzadkiego bardzo u siebie gościa, tak rano.
— Panie Zelmanowicz, — odezwał się Zembrzyński — ja tu do asana z osobliwą przychodzę propozycją. Mam potrzebę na bardzo długo stąd wyjechać. Co ma Firlejowszczyzna pustką stać? Wyście ją dawniej kupować chcieli, kupujcie.
Zrazu Żyd uszom nie wierzył; potem zmiarkował, że gdy kto potrzebuje sprzedać, kupiec zawsze powinien nie chcieć nabywać.
— A mnie naco ten chlew, ta pustka! A mnie to do czego?
Zembrzyński ku drzwiom się zawrócił.
— Czego się jegomość tak śpieszy? No, to pogadajmy!
— Kochany łaskawco, nie mam czasu się targować, chcesz, kupuj, dam tanio; nie, to ją zbędę inaczej.
Zelmanowicz nie mógł pojąć, żeby kto się tak ze sprzedażą kamienicy śpieszył.
— A wej! — wołał. — Toć nie obwarzanek za grosz.
Ile razy coś podobnego powiedział, Zembrzyński do drzwi zawracał, kupiec mu drogę zabiegał, spocił się, zmęczył, ale targu dobił.
Dzień był dobry, gdy poszli przed notarjusza kontrakt spisywać. Stroczychę wyposażywszy dobrym datkiem, papiery kazawszy z kryjówki popakować do kufrów, o godzinie jedenastej Zembrzyński do wyjazdu był gotów i siadł na brykę.
— A ze mną co będzie? — spytał Jałowcza.
— Jeśli chcesz, to siadaj na kozioł — odparł Zembrzyński.
— Dokądże pojedziemy?
— Albo ja wiem!
— To mi się podoba, — roześmiał się Jałowcza — jadę.
Przypomniał sobie jeszcze Peczorę, którego potrzeba było pożegnać, i kazał bryce zajechać na Grodzką ulicę.
Zastał go nad misą kapuśniaku, z wąsami napół przeplatanemi kapustą.
— A co słychać, mości Zembrzyński? — spytał adwokat. — Co tam nowego wymyśliliście, hę?
— Przyszedłem mego dobrodziejka pożegnać, — cicho szepnął Zembrzyński — jadę.
— Dokąd?
— Hm! trochę tak, gdzie oczy poniosą, dobrodzieju; nie wiem sam, może tam, może tu, może...
— A kiedyż zpowrotem?
— Może nigdy.
— Jakto, nigdy? A Firlejowszczyzna?
— Fiu, kochasiu! sprzedana!
— Jakto? sprzedana?
— Ano! od godziny; już się tam Zelmanowicz sprowadza.
O mało misy z kapuśniakiem nie obalił Peczora, tak się tem niespodzianem wyznaniem poruszył.
— Coś ty oszalał, czy co? co ci jest? W imię Ojca i Syna! Wczoraj co innego, dziś co innego. Bzik! ćwiek! warjacja!
— Może być, dobrodziejku kochany! Wszystko może być. Inny człek, jakby mu się tak życie zmarnowało, pewnieby dostał warjacji, ale ja stary, kochasiu, i zawiędły, mnie to nic, ja pójdę sobie innego czegoś szukać?
— Dokąd, dokąd?
Stary zamilkł.
— Nie wiem, kochasiu, to już tam Opatrzność postanowi.
Wstał z krzesła, na którego brzeżku przysiadł chwilowo.
— Tylkom jeszcze łaskawcy mojemu chciał najserdeczniejsze złożyć dzięki za wszystkie dowody jego życzliwości dla mnie, sługi jego, w którego sercu wdzięczność nigdy nie wygaśnie.
Peczora począł się śmiać.
— Komedjancie ty jakiś, — przerwał — dałbyś pokój. Płaciłeś mi, służyłem ci, jesteśmy skwitowani, nie masz za co być wdzięcznym. Życzę, aby ci się tak szczęściło, jakeś wart, rozumiesz jegomość? Tak, jakeś wart!
Zembrzyński, mimo dwuznaczności tych wyrazów, pocałował go jeszcze w ramię, coś pomruczał i wyszedł, a Peczora przez okno, stojąc, przypatrywał się długo odchodzącej bryce, która znikła, spuściwszy się ku Grodzkiej bramie napowrót.
— Dałbym coś, — odezwał się w duchu — żeby mi kto powiedział, co ten Judasz teraz pocznie.
Od tego pamiętnego dnia, który długo jeszcze potem w pewnych kołach był przedmiotem rozpraw, domysłów i najróżniejszych anegdot o nieszczęśliwym Zembrzyńskim, więcej się on już w mieście nie pokazał. Woźnica najęty, który go z kuframi transportował aż do Warszawy, opowiadał, że tam na Pradze w lichej gospodzie stanął, razem z Jałowczą, i za jakiemiś interesami na miasto zaraz pociągnął.
Mecenas Hartknoch stał trochę przy licytacji, potem koszta naliczył za przywiedzenie do niej, nareszcie odstąpił, odebrawszy z procentami należność, którą pod różnemi pseudonimami miał Zembrzyński. Inni wierzyciele zgodzili się na przedłużenie terminów.
Wszystko to odbyło się tak szybko, tak piorunowo jakoś, że Gozdowski, generał, wczoraj niemy i upadły na duchu, Robert wreszcie, skamieniały i struty, Stella, niespokojna a rozgorączkowana, nie chcieli prawie uwierzyć tej nagle rozświecającej się rzeczywistości.
Paki w całości wróciły znowu do Brańska, o licytacji mowy nie było, książę Hugon swoje ukochane wieszał zbroje, szambelanowi ostrożnie powiadano, że reparacje przyśpieszone zostały, aby mu wkrótce zrobić niespodziankę. Stella ożyła, Robert odetchnął, generał marzył na nowo, wszyscy jednak, nie wyjmując Gozdowskiego, trochę tem nagłem błogosławieństwem, płynącem z dłoni Garbowskiego, potrwożeni byli. Każdy pocichu sobie mówić musiał, że nikt w świecie dziś dobrodziejstw podobnych bez pewnej jakiejś rachuby nie świadczy, że je przyjdzie może opłacić bardzo drogo.
Plenipotent wiedział cenę, jakiej żądano, ale się z tem wygadywać nie mógł, generał trochę się domyślał, księciu Robertowi powiedział, ile się dopytać mógł Zenon, naostatek Stella czuła, że się zobowiązała i że słowa dotrzymać musi. Taiła się jednak z tem, uprosiwszy Antoninę, ażeby nikomu nie wspominała. Na jej twarzy nie widać było ani smutku, ani radości, tylko niespokojne jakieś oczekiwanie.
Co chwila można się było spodziewać przybycia panów Garbowskich, o których znalezieniu się jeden tylko szambelan nic nie wiedział. Stary przyjechał do dworku do kuzyna Gozdowskiego, ażeby z nim ostatecznie uregulować interes, ale mu zgóry zapowiedział, że w pałacu u książąt nie będzie, bo nie ma fraka i innych butów nad kozłowe.
Zygmunt został jeszcze niewidzialnym. Zapytał o niego trochę niespokojnie Gozdowski.
— Nie ma teraz czasu, — odparł ojciec — przyjedzie później.
Nie śmiał już zagadnąć o nic więcej kuzynek, ale wieczorem Garbowski się rozgadał.
— Asan to wiedzieć musisz, że księżniczka jemu formalnie przyrzekła.
— Jakto? jakim sposobem?
— Mówię asindziejowi, że jej słowo ma.
— Ależ ojciec, stryj, brat!
— A to, mosanie, jej rzecz. Zygmuś jej słowu uwierzył, owarjował sam i mnie oszalił; ściągnęliśmy się do ostatniego grosza. Teraz on się ekwipuje, boć nie wypada mu tak obcesowo zaraz przychodzić i dopominać się: „Zapłaćcie!“ Chłopiec rozumny!
Gozdowski milczał niedowierzająco.
— Bądź co bądź, — myślał sobie — czy się chłopcu przyśniło, czy przysłyszało, interesa do jakiego czasu ocalone, książę Robert może się ożenić, a Garbowscy pójdą z kwitkiem. Mnie do tego nic, ja umywam ręce. Dosyć, że oddychamy, że mamy czas... resztę Pan Bóg, co nas tak cudownie uratował przez ręce tych dobrodusznych prostaczków, opatrzy.
Nie sprzeciwiał się więc Gozdowski i nie widział potrzeby drażnienia starego, ani zachwiania w nim wiary w te mniemane, jak sądził, obietnice księżniczki. Milczał, ruszał ramionami, potakiwał nawet, był jednak najpewniejszy, że z tego nic nie będzie.
W Brańsku, po niesłychanym popłochu tym, wszystko znowu odżywać i wracać zaczynało do dawnego porządku, rozjaśniały się twarze, humory coraz były weselsze, generał odzyskał swój chód żołnierski i zaufanie w Opatrzności. Jedna może Stella wstrząśnienie to czuła najmocniej i ślady jego pozostały na spoważniałem, bladem jej licu. Przychodząc tylko do ojca, przynosiła z sobą dawną, dziecinną wesołość, srebrny uśmiech i lice niezachmurzone. Sam na sam z Antoniną, odzywała się czasami pocichu:
— Ale kiedyż on przyjedzie?
— A, aż nadto prędko! — wzdychając, odpowiadała Żurbianka.
Drugim razem szeptała do przyjaciółki:
— Wiesz, to bardzo szlachetnie z jego strony, że się nie śpieszy pozwać mnie o ten dług.
— Aleby przynajmniej zawczasu starać się powinien uczynić jego wypłatę jak najlżejszą i dać się nam poznać lepiej.
Księżniczka milczała.
Miesiąc tak cały upłynął, o panu Zygmuncie ani słychu nie było. Wszyscy się uspokoili, a panna Antonina znajdowała, że był rozsądny i obietnicy tej nie wziął na serjo, pojąwszy, że w chwili zwątpienia nierozważnie się wyrwała.
— Proszę cię, moja Antosiu, nie mów mi tego, — obruszyła się księżniczka — ja bardzo byłam rozważna, wiedziałam, com mówiła, wiem, co przyrzekłam, i gotowam dotrzymać, dziś, czy jutro, czy za lat dziesięć, nie należę już do siebie.
— A! to śmieszne, — przerwała Antonina — nie mówmy o tem.
I tak najczęściej kończono rozmowę.
Pan Zygmunt nie pokazywał się jeszcze. Natomiast książę Robert, który od czasu, jak się rozjaśnił horyzont brański, coraz jakoś był niespokojniejszy, znalazł bardzo pilny interes do Warszawy i nagle wyjechał.
Generał, któremu opowiedział wyjazdu przyczynę, wąsy kręcił, ramionami ruszał i mówił Gozdowskiemu, że zrozumieć nie może.
Panna Antonina chodziła smutniejsza jeszcze... W istocie przyczyna tej wycieczki pokryta była tajemnicą, domyślano się z trwogą, iż dawna miłość dla hrabiny Natalji odżyć w nim mogła, szeptano, że odbierał pewne listy, na których kopercie panna Antonina poznała wyraźnie rękę kobiecą. Szambelan spokojny ubolewał tylko, że interesa Robertowi spoczynku nie dają.
Po trwogach i łzach tygodnie te przeszły z jakiemś sztucznem ukojeniem, choć czuć było, że to zawieszenie broni, ale nie pokój jeszcze. Roli, jaką w tych wypadkach odegrał tajemniczy Zembrzyński, nikt już się wcale nie domyślał, a z urojeń Wincentowicza, z jego napaści na Firlejowszczyznę, z wniosków i domysłów śmiano się i żartowano, tak iż łowczy na samo wspomnienie Zembrzyńskiego truchlał i wypraszał się:
— Dajcie mi już z nim pokój! Jeśli mi się przyśniło, to z żarliwości dla dobra książąt, przez miłość dla nich, a dobrze za to odpokutowałem, więc się już prześladować nie godzi.
Bronił go ksiądz Serafin:
— Zlitujcie się nad nim, dosyć tego!
Mimo to, ile razy się zeszli, nie ten to ów z mistycznym Zembrzyńskim występowali i nuż w śmiechy z marzyciela. Dowodzono mu nawet czarno na białem, że nigdy grosza żaden tego nazwiska człowiek na Brańsku nie miał, tylko bankierowie i spekulatorzy warszawscy.
W parę miesięcy jakoś potem Wincentowicz, wracając z polowania w szczególnie dobrym humorze, gdy go znów ktoś Zembrzyńskim chciał ukłuć, odezwał się:
— Ano, zobaczycie teraz, wypłynie on nawierzch i nie będziecie się śmiać ze mnie, wszak nie kto inny, jak on kupił klucz Podmoszczański.
Wszyscy zakrzyczeli go wielkiemi śmiechami.
Ogromne dobra tego nazwiska z dwóch stron opasywały księstwo brańskie; przechodziły one przez różne ręce, a po ostatnim dziedzicu długo były w administracji i nieładzie. Od dwóchset lat prawie pomiędzy Brańskiem a podmoszczańskiemi dobrami trwał zawieszony i coraz odnawiany proces olbrzymi o granice. Zapomniano nieco o nim, bo ostatni dziedzice, nie mając go o czem prowadzić, zadowalali się manifestami, aby przedawnienia nie dopuścić.
Sprawa ta kosztowała obie strony krocie, a mogła Brańskowi odebrać lasy, które znaczną część wartości jego stanowiły.
— Jeżeli się Wincentowiczowi nie śni, — rzekł ksiądz Serafin — no, to tylko co nie widać, jak nowy dziedzic pozwie o puszcze.
— Zobaczymy, zobaczymy!
Łowczy zmilkł.
Nazajutrz przywiózł Żurba stary potwierdzenie tej wiadomości, że istotnie jakiś Zembrzyński nabył dobra, lecz co do imienia była różnica, tamten bowiem miał imię Leon, ten pisał się Felicjan.
Tego samego dnia generał, który zapomniał prawie anegdotki Wincentowicza i całego wypadku, rozmawiając z szambelanem, a nie mając go czem zabawić, odezwał się:
— A wie brat, że nareszcie Podmoszczański klucz z licytacji nabyto?
— Kto taki?
— Jakiś Zembrzyński.
Stary poruszył się na krześle.
— Zembrzyński? Zembrzyński? Nie wiesz, jak mu na imię?
— Podobno Felicjan — dodał przytomny stary Żurba.
— Cóż to za jeden? skąd? niewiadomo? — pytał książę Norbert dalej.
— Nikt go nie zna.
Na tem pierwsza się wzmianka skończyła.
Tydzień jakoś upłynął. Jednego dnia wcale niezwyczajny na wsi, na miejski wyglądający ekwipaż przywiózł w poobiedniej porze gościa, który, jak mówił, życzył sobie złożyć swe uszanowanie szambelanowi, a oznajmywał się jako nowy dziedzic Podmoszczańskiego klucza. Przystęp do starego księcia Norberta nie był tak bardzo dla każdego łatwy, rodzina, czuwając nad nim, nie przypuszczała gości, nie rozważywszy dobrze, czy staremu będą przyjemni. Często bardzo, wymawiając brata, przyjmowali generał lub Robert. Niewiele i to bardzo miłych księciu Norbertowi osób miało przywilej mu się przedstawić w każdym czasie. W ganku więc kamerdyner bardzo grzecznie oznajmił, zapraszając do saloniku, że zaraz przybędzie książę generał i dowie się, czy książę Norbert szanownego sąsiada przyjąć może.
Sąsiad ten, acz nadzwyczaj podobny do pana Leona Zembrzyńskiego, który z mecenasem był u Żurbów, przedstawiał się nieco odmiennie. Naprzód miał u fraka wstążeczki dwóch jakichś nieznajomych orderów zagranicznych, powtóre trzymał się bardzo prosto i, zamiast siwych włosów, miał ciemnokasztanowate włosy czy perukę, o tem zdaleka trudno było sądzić.
Generał, przyszedłszy, znalazł na pierwszy rzut oka podobieństwo tak uderzającem, iż spytał przybyłego, czy nie miał krewnego tegoż nazwiska przy mecenasie w Warszawie. Przybyły przyznał, że to był rodzony brat jego, nadzwyczaj doń podobny, któremu imię było Leon, on zaś zwał się Felicjanem.
Ponieważ ów nowy dziedzic Podmoszczańskiego klucza wyglądał na bardzo grzecznego i przyzwoitego człowieka, a zrażać go nie wypadało z powodu tego procesu, generał nie widział w tem nic zdrożnego, żeby go bratu przedstawić.
Spytany szambelan, na chwilę się zawahał, potem zgodził na to.
Gdy Zembrzyński wchodził, książę Norbert z wielką ciekawością wpatrywał się w jego fizjognomję, zdawał trochę niespokojny, lecz po pierwszych wymówionych słowach i usłyszanym komplimencie twarz jego wróciła do zwykłego wyrazu.
Rozmowa poczęła się ogólnikowa, oklepana, nic nie znacząca, tylko wśród niej książę szambelan wlepił z niezmierną uwagą oczy w przybysza, znajdując ciągle wzrok jego wytężony z dziwną zaciętością na siebie, i to go zmęczyło tak dalece, że wkońcu zamilkł, nie mogąc już w dalszych urywanych zapytaniach i odpowiedziach żadnego brać udziału.
Generał spostrzegł, że bratu twarz jakoś zbladła i rysy konwulsyjne przebiegało drganie, przyśpieszył więc pożegnanie. Wyszli.
Chciano prosić na herbatę sąsiada, lecz odmówił i odjechał.
Gdy w chwilę potem wszedł znowu książę Hugon, znalazł szambelana w krześle poruszonym, niespokojnym, niemal rozgorączkowanym.
— Jakoś mi ta wizyta nie w porę przyszła, — odezwał się zmienionym głosem — człowiek zrobił na mnie wrażenie przykre nad wyraz wszelki. Odrażający ma wzrok, a ciągle oczy miał we mnie wlepione.
— Uważałem to — potwierdził generał — i trochę prędzej go wyprowadziłem, lecz sam pozwoliłeś, żeby ci służył.
Szambelan, nie słuchając już, szeptał pocichu tylko:
— Zembrzyński! Ale nie Zembrzyński...
Potem, gdy generała wzrok spotkał, zamilkł.
— Mnie się on tak źle nie wydał — dodał książę Hugon.
— Ale wzrok, istne oczy bazyliszka.
— Trzeba będzie zapobiec, żeby go do ciebie nie dopuszczano.
Szambelan głową potrząsł.
— Uchowaj Boże, uchowaj Boże! Proszę tego nie czynić. Gdy go się raz przyjęło, przyjmować będę, a przyznam się, że choć mnie raził wejrzeniem, właśnie dlatego obudzą we mnie ciekawość. I radbym przy bliższej znajomości rozpytać go o rodzinę. Znałem niegdyś Zembrzyńskich, ubogą, bardzo biedną szlachtę! Może to z tych samych. Ale oczy, ale oczy! — zakończył, jakby sam mówiąc do siebie.

Ze wszystkich członków rodziny może najdziwniejszą zagadką, nawet dla tych, co z nim codziennie obcowali, był książę Robert. Grał on rolę bierną aż do ostateczności, chociaż obojętność jego stosowała się raczej do własnej jego osoby, niż do rodziny, dla której i przywiązanie, i poświęcenie okazywał najchętniejsze. Ale potrzeba było bodźca jakiegoś, coby go popychał, któryby mu przypominał, że się ruszać, że coś począć należało.
On sam, jakby półsenny, najszczęśliwszy był zamknięty w swem mieszkaniu z książką, którą przewracał, nie czytał. Życie go nic nie obchodziło, nie zajmował się niem, chyba dla drugich trzeba było coś robić, wtenczas powołany stawał. Tak na dany znak starał się o hrabiankę, tak w ostatniej katastrofie krzątał się, pomagał, pisał i znać było, że bolał. Boleć tylko umiał, żyć — nie. Generał, który mu się przypatrywał bacznie, znajdował, że cała ta teraźniejsza młodzież taka była; wiele też w duszy przypisywał nieszczęsnej swej miłości dla hrabiny Natalji.
Osobliwszy sposób życia, jaki wiódł młody książę, budził rzeczywiście politowanie; znosił on egzystencję, nic więcej. Zostawiony sam sobie, zamykał się, marzył, usypiał.
Zenon próbował nieraz czemś go zelektryzować, było to niepodobieństwem. Słuchał, uśmiechał się, odpowiadał, czasem dość żywo rozprawiał, a nazajutrz wpadał w dawną apatję.
— Wolałbym, — szeptał bardzo cicho generał — żeby choć jakie głupstwo zrobił, byle dał znak życia; to powolne konanie, licho wie, co jest. Myśmy zamłodu innymi byli, ale teraźniejsze czasy zużywają ludzi tak szybko!
Nagły wyjazd Roberta przecież tę senność jakąś przerwał. Chociaż pozornym powodem były jeszcze okrawki dawnych interesów, domyślano się, że rzeczywistą pobudką musiało być coś innego. Książę Hugon był pewny, że powołuje go hrabina Natalja.
— Żeby tylko do licha nie ożenił się jeszcze, — mówił Zenonowi — bo i to na nasze głowy spaść może, ale nie, ale nie!
Pomimo że poczta księcia Roberta wprost szła do rąk jego, ludzie wiedzieli, że jakieś listy odbierał, odpisywał, że korespondencja była bardzo czynną. Niezmiernie ciekawa panna Antonina na adresach kopert dopatrzyła się ręki kobiecej, chciała dojść, do kogo książę Robert odpisywał, ale tego dokazać nie mogła. Listy on sam na pocztę oddawał, tak że nikt ich nigdy nie widywał.
Wyjazd prawie nagły zaciekawił, poruszył wszystkich, oprócz spokojnego szambelana... oczekiwano niecierpliwie wiadomości.
W istocie od owego pożegnania z hrabiną Natalją, książę Robert ciągle do niej pisywał; listy te całe jego teraźniejsze życie stanowiły. Był to niemal dziennik, prowadzony dla niej, wiernie wszystkie powtarzający myśli i wrażenia. Tak samo biedna, osamotniona kobieta przysyłała Robertowi sprawozdania ze swego życia. Zdało im się w ten sposób, że prawie żyli z sobą razem, spowiadając się sobie.
Gdy nadeszły dni ciężkich prób, Robert zrazu przerwał korespondencję, bo nie mógł ani kłamać, ani truć kobiecie jej samotności, dodając opis prób, które przechodził. Na gwałtowne jej domagania się o wiadomość, napisał prawdę, opowiedział wszystko, co przebywali, z rodzajem bolesnej ironji malując wypadki, które jakiś fatalizm zdawał się nad głowami rodziny skupiać.
Hrabina Natalja tak była przejęta i dotknięta ich niedolą, że gotowa ze swej strony do najcięższych ofiar, byłaby siebie poświęciła dla ocalenia rodziny, której losy związane były z Roberta losem. Wiedziała o całem niefortunnem staraniu o hrabiankę Alfonsynę, upatrywała jedyny ratunek w ożenieniu bogatem księcia, a że przekonana była, iż hrabianki kochać nie mógł, może dlatego samego wolałaby była wydać ją za niego, niż obawiać się, by inna nie odebrała jej serca. Postanowiła więc heroicznie starać się pocichu o związanie zerwanych stosunków, przekonana, iż tego dokazać potrafi.
Myśl była dziwna, lecz ofiary takie bezprzykładne nie są. Hrabia z córką bawił jeszcze w Warszawie, wiedział, że w hrabinie Natalji kochał się niegdyś książę i ona się tego domyślała, nie mogła więc zrazu sama być czynną i zbliżać się do nich, ale miała przyjaciółki, stosunki, była kobietą i chciała pomóc Robertowi, którego kochała, właśnie dlatego, że Alfonsyna była mu obojętna.
Raz powziąwszy tę myśl, zajęła się nią tak czynnie, tak gorączkowo, jakby jej własne szczęście od tego zawisło. W parę dni wiedziała już o stosunkach hrabiego, o przyjaciółkach Alfonsyny i znalazła Angielkę, przez którą wpłynąć mogła na Alfonsynę.
W sercu hrabianki pozostało czułe wspomnienie księcia; wzdychała do niego potajemnie, hrabia żałował tytułu i imienia. W chwili, gdy groźna katastrofa zupełną zagroziła ruiną Brańskim, pilnowano, ażeby wiadomość o tem nie doszła do uszów hrabiego, potem dano rozgłos ogromny podźwignięciu się książąt.
Miss Burglife nieustannie napomykała ojcu, iż zbytecznie się z odprawą księcia pośpieszył, zaręczając, że w sercu Alfonsyny pozostało gwałtowne doń przywiązanie, które całe jej życie zatruć mogło. Hrabia tłumaczył się, opędzał, nie lubiąc mówić o tem, a prawdę rzekłszy, zły był na siebie.
Gdy wieść się rozeszła o oczyszczeniu z długów Brańska i uwolnieniu od wierzycieli, poszedł do Aurelego, posłał go do mecenasa i otrzymał potwierdzenie wiadomości, że długi były spłacone.
— Musieli wziąć ciepłą ręką sufragana oddaną spuściznę, — rzekł w duchu — głupstwo się zrobiło.
Alfonsyna wzdychała tem bardziej, że nikt się jej nie trafiał, oprócz takich młodzieńców, których świeże rękawiczki i papierowe kołnierze cały stanowiły majątek. Miss Burglife przypominała jej pięknego księcia. W towarzystwach, w których bywali, bardzo zręcznie napomykano o księciu Robercie, wychwalano go, a zarazem dowodzono, że cała historja o hrabinie Natalji była przekręcona, fałszywa, czego życie jej teraźniejsze najlepiej dowodziło.
Osnuta intryga, jeśli ją tak nazwać można, grunt doskonale przygotowała; w danej chwili Natalja napisała list gorący, nalegający, przymuszający Roberta, ażeby przybył i — dla jej spokoju, dla jej dobrej sławy, równie jak dla szczęścia rodziny — wrócił do starania o Alfonsynę. Obiecywano mu to ułatwić.
Książę Robert wybrał się więc bez wielkiego pragnienia i wielkich nadziei, rad, że Natalję zobaczy, nie mówiąc nic nikomu dlatego, iż myślał, że pewnie powróci z niczem, nakarmiwszy się tylko widokiem ukochanej.
Wyjazd ten dla Brańska był nieodgadniony, tajemniczy, niezrozumiały; generał tylko czuł w nim rękę kobiety i w tem się nie mylił.
Oczekiwano wiadomości niecierpliwie. Panna Antonina biegła zawsze pierwsza do oficyn, przetrząsała pocztę i pierwsza dowiadywała się, że listu od księcia Roberta nie było.
Książę, wyjechawszy przez posłuszeństwo, cieszył się tem jedynie, że hrabinę Natalję zobaczy. Tu jednak u niej dom teraz tak był urządzony, iż tylko przy świadkach mógł być przyjętym. Daleka krewna pani, niemłoda już panna, mieszkała z nią razem i jak cień chodziła za nią. Było obrachowane, ażeby pierwsze widzenie się przy tym świadku nastąpiło i przybrało chłodne a przyzwoite formy.
Książę Robert mocno był tem zmieszany i dotknięty; ściśnieniem ręki, spojrzeniem i cichem słowem starano się go wynagrodzić.
Nazajutrz rozkazywała hrabina Natalja, ażeby, oddawszy ranną wizytę państwu Dolskim, którzy otwarty dom mieli, do najświetniejszych należący, książę Robert wieczorem się u nich znajdował. Tu już ułożone tak było, ażeby spotkał Alfonsynę i jej ojca. Hrabina Natalja potrafiła mnóstwo osób wciągnąć w spisek i skłonić do czynnej pomocy.
Dom państwa Dolskich, ludzi niezmiernie bogatych, a starających się zająć stanowisko społeczne, do którego sama pani, z domu księżniczka S., miała prawo, był terytorjum neutralnem, na którem spotykali się ludzie do różnych, wszakże przedniejszych i wyższych warstw towarzystwa należący. Sam pan Ireneusz, człowiek bardzo wykształcony, wychowany starannie, rozumny, po ojcu wziął znaczne zakłady przemysłowe i fabryczne, prowadził je z wielkiem szczęściem i talentem; słynął z umiejętnego robienia fortuny, a że się ożenić potrafił z ubogą, ale wielkiego domu księżniczką S., napierał się mocno do arystokracji, do znaczenia i wpływu. Nie przychodziło mu to bez wielkich ofiar, które on jednakże czynił z pewnem wyrachowaniem roztropnem. Zabiegający, czynny, wciskał się wszędzie, był członkiem wszystkich stowarzyszeń, należał do wszystkich nowych projektów i zakładających się instytucyj, zasiadał w każdym komitecie, podpisywał mnóstwo prospektów, słowem, wysługiwał się gorliwie społeczeństwu, do którego chciał należeć. Przyjmowało go ono chętnie, naprzód dla majątku, potem dla imienia żony, wostatku dla osobistych przymiotów pana Dolskiego.
Śmiano się tylko z nieuzasadnionej jego pretensji do pochodzenia od wygasłej rodziny książąt na Dolsku, która, jak wiadomo, już w XVII wieku nie istniała. Dolski poznajdował był w aktach różne ku temu dowody, lecz choć mu ich nie zaprzeczano, powszechnie powątpiewano o rodowodzie i śmiano się z tej próżnostki rozumnego człowieka pocichu.
W kołach średniej klasy Dolski był bardzo liberalny i wysoko wynosił wartość pracy i zasługi osobistej człowieka. Stał tak wpośrodku i salon jego otwierał drzwi wszystkim wychowaniem i nauką uprawnionym żywiołom, nie odtrącając nikogo, prócz może najjaskrawszych odcieni.
Pani sama łączyła go ze sferami rodowemi, pan z bankierskiemi i tak zwaną inteligencją. Ponieważ napisał był kilka rozpraw w przedmiotach ekonomji politycznej i drukował parę artykułów w „Bibljotece Warszawskiej“, Dolski liczył się do literatów i w istocie nauki, oczytania, smaku miał może więcej od wielu z profesji pracowników na tem polu, na którem ochotnika łatwiej spotkać, niż regularnego żołnierza.
Wieczory w domu państwa Dolskich należały przez kilka zim do najbardziej uczęszczanych, do tych, na których musiał bywać koniecznie, kto się nieco szanował. Dolscy zapraszali wogóle bez wyboru wszystkich ludzi przyzwoitych, stanowiących tło salonu. Na niem świeciły gwiazdy, jak nocą błyszczą na ciemnych szafirowych niebiosach.
Hrabia z córką wcisnął się tam zaraz i nie chybił żadnego wieczoru, choć i Alfonsyna, i on szczęścia tam nie mieli. Atmosfera dla nich była jakoś do oddychania ciężka; Mościński milczał, słuchał, a ilekroć się odezwał, sam czuł, że nie do rzeczy; panna Alfonsyna obok znakomitości muzycznych popisać się z talentem nie śmiała, do rozmowy mieszała się mało i jaśniała najgłówniej blaskiem swych klejnotów. Te w istocie obudzały podziw i uwielbienie. Cicho powtarzano dokoła:
C’est une riche héritière.
Kilku młodych pozłacanych i tombakowych młodzieńców kręciło się już przy pannie, ale ta zbywała ich odstręczającym chłodem. Miss Burglife, stojąca na straży, nie dopuszczała żadnej bliższej znajomości.
Tegoż dnia, gdy książę Robert złożył swą kartę rano u państwa Dolskich, gospodarz, zobaczywszy ją (nawykł był bardzo szanować imiona, a rodzina żony była spokrewniona z Brańskimi), natychmiast pobiegł do hotelu, aby na wieczór zaprosić, chociaż był to ich dzień, więc nawet bez osobnej inwitacji byłoby się obeszło.
Cher cousin! — zawołał, ściskając go. — Przyjdźże, proszę cię, dzisiaj; jest to nasz tygodniowy wieczór, zwyczajny... ale poznacie na nim, lub przypomnicie się... całej Warszawie, bo u nas schodzi się, co jest wybranego, zewsząd... i artyści, i literaci, i naszego świata ludzie, i finansowy świat présentable, słowem, co chcesz...
Hrabina Natalja umyślnie jakoś ten wieczór natychmiast po przyjeździe wyznaczyła, ażeby hrabia i jego córka nie dowiedzieli się nawet wprzód o przyjeździe księcia Roberta.
Mniej więcej określona była rola, jaką miał odegrać przy spotkaniu, zależało jednak wiele od znalezienia się hrabiego, na którego zgryzoty i żal rachowano. Książę Robert miał, lub nie miał się przybliżyć do Alfonsyny wedle tego, jak ona przez miss Burglife życzenie swe objawić mogła. W każdym razie Angielkę powinien był pozdrowić uprzejmie i w dłuższą z nią wdać się rozmowę. Tak mu nakazano, a książę Robert był biernym i posłusznym na podziw, gdy tylko nie szło o Natalję. Nie opierał się jej projektowi w widokach ocalenia rodziny, szczęścia wszakże nigdy spodziewać się już nie mógł.
Chociaż miano o ósmej schodzić się u państwa Dolskich, ponieważ nikt bardzo wczesnym być sobie nie życzył, spóźniali się goście, tak że dopiero około dziesiątej salon się ożywiał. Hrabina Natalja zapowiedziała, że tego dnia nie będzie, lecz dodała razem, iż najdokładniejszy raport otrzyma od swych przyjaciółek.
Po dziewiątej książę Robert wyjechał. Salony były już pełne... w pierwszym zaraz spotkał go sam gospodarz i poprowadził do żony, która ze szczególnem odznaczeniem dawno niewidzianego kuzyna przyjęła, posadziła go przy sobie, przytrzymała i widocznie chciała okazać, iż wielki ma dla niego szacunek.
Przechodząc z Dolskim przez pokoje, Robert dostrzegł już hrabiego, który na widok jego niespokojnie się rzucił, podbiegł kilka kroków, jakby się chciał przekonać, że go oczy nie zwodzą, i zniknął. Niedaleko od gospodyni siedziała panna Alfonsyna, która zbladła dziwnie na widok Roberta, odwróciła się do miss Burglife i napróżno starała się ukryć wielkie wzruszenie. Książę Robert, po rozmowie z panią domu, wysunął się, okrążył salon i, wedle programu, pozdrowiwszy ukłonem hrabiankę, która głowę szybko odwróciła, przysiadł się poufale do Angielki.
— Dawno książę przybyłeś?
— Wczoraj.
— Co za niespodziane spotkanie! Zabawisz tu książę długo?
Tak rozpoczęła się pogadanka, której Robert starał się nadać cechę wesołą. Mościński we drzwiach salonu na straży śledził ją oczyma, nie wiedząc, co mu począć wypada. Witać się, nie witać — znać czy ignorować... W niepewności był wielkiej, gdy gospodarz go zaczepił pytaniem, czy księcia Roberta widział?
— A spostrzegłem właśnie, — odezwał się Mościński — to nasz kuzyn, ale, jeśli mi pozwolicie, przyznam się wam, jesteśmy trochę nabakier. Coś zaszło — nieporozumienie, starał się trochę o Alfonsynę i z tego powodu rozstaliśmy się zimno. Sam teraz nie wiem, czy mi wypada zbliżyć się, czy nie?
— Zawsze wypada być grzecznym — odparł Dolski. — Cóż tam znowu!... możecie bliższych nie mieć stosunków, ale niepodobna udawać, że się nie zna. Chodź, przy trzeciej osobie, to ci pójdzie łatwiej.
Opierał się nieco Mościński, ale chwycony pod rękę, poszedł; zbliżył się do księcia Roberta, który wstał i ukłonił się, hrabia odetchnął. W tej chwili Dolski go puścił i zostawił samym, Mościński nie wahał się bliżej przystąpić.
— Czy mogę spytać księcia, jak się tam w Brańsku mają?
— Bardzo hrabiemu dziękuję, — rzekł Robert — ojciec mój zdrów, jak na swój wiek. Ponieśliśmy bolesną stratę przez zgon księdza sufragana; generał cierpiał nad tem wiele.
— A księżniczka?
— Stella i wszyscy zdrowi.
— Na długo tu książę przybył?
— Dla interesów, to dosyć powiedzieć, czas oznaczyć trudno. Hrabia zabawi jeszcze w Warszawie?
— Zapewne, zapewne, zabawimy...
Rozmowa już się dla braku materjału zerwać miała, gdy Mościński nagle heroiczne powziął postanowienie. Przybliżył się jeszcze na parę kroków, uśmiechnął... i szepnął:
— Gdybym śmiał księcia prosić na słówek parę.
Robert wstał i okazał gotowość na rozkazy. Przesunęli się przez tłum i weszli do gabinetu, w którego kącie dwie znakomitości łyse zajęte były kwestją społeczną tak zażarcie, iż nikomu przeszkadzać w poufnej rozmowie nie mogły.
Hrabia miał minę rozrzewnioną.
— Książę mi nie masz za złe? — rzekł błagająco. — Zapomnijmy o wszystkiem, bądźmy dobrymi przyjaciółmi. Ja chętnie się przyznaję do winy. Człowiekowi nagadano nie wiedzieć co, a ja jestem czasem gorączka.
Podał rękę drżącą; Robert, kłaniając się, w milczeniu ją przyjął.
— Nie mam najmniejszej urazy — rzekł.
— To chwała Bogu.
Mościński oddychał, promieniał, że z fałszywego położenia wyjść potrafił. Zamienili jeszcze słów parę, ktoś nadszedł i wrócili do salonu.
Ponieważ pokoje wszystkie szły naprzestrzał, oko Alfonsyny mogło nieznacznie śledzić wszystkie ojca ruchy, fizjognomję i domyślać się jakiegoś pojednania. Twarzyczka żółtawa hrabianki zarumieniła się nieznacznie, miss Burglife spojrzała na nią i szepnęła:
— Książę się do hrabiego zbliżył. Widzisz, kochana Alfonsyno, nigdy nie trzeba wyrokować o przyszłości, on ma pewnie serce tobą zajęte. Źle, żeś go tak zimno przyjęła.
Hrabianka nie odpowiedziała na to nic, ale cichy uścisk ręki przyjaciółki i jeszcze żywszy rumieniec, na twarz jej występujący, dowiodły, że w sercu mieszkało jakieś uczucie. W głowie czy w niem, tego miss Burglife nie rozwiązywała, a są niby-uczucia, które w głowie mieszkają i należą może, jak orły mieszkające na skałach, do najdrapieżniejszych ptaków.
Tak zeszła część tego pamiętnego wieczora. Hrabia dwa czy trzy razy, dla okazu przed ludźmi, rozmawiał w salonie z księciem Robertem, książę parę słów rzucił miss Burglife, a choć oko Alfonsyny śmielej na nim spoczęło, nie zaczynał rozmowy.
Na początek wszystko szło jak najlepiej, a do dnia nazajutrz odebrał bilecik hrabiny Natalji, zapraszający na obiad dla obmyślenia dalszego programu.
Robertowi wszystko to dosyć było obojętne, ale kilka godzin z hrabiną płaciło za te strategiczne zabiegi, w których skutek wierzyć się nie zdawał.
Jeszcze się był nie ubrał, gdy oznajmiono mu hrabiego. Odwiedziny te miały znaczenie wielkie, przynajmniej oznaczały wyraźnie chęć zupełnego przejednania.
Mościński wszedł uśmiechnięty; zrazu mówił tylko o pogodzie, potem przeszedł do interesów familijnych, naostatek, już przy pożegnaniu, odezwał się, cisnąc dłoń księcia Roberta:
— Już mi też książę tego nie odmawiaj, ażebyś choć dla oka ludzkiego był u mnie. Co tam było, to było; wzajemnie sobie przebaczmy, a wszakże dobrymi krewnymi i przyjaciółmi być zawsze możemy. Alfonsyna też pragnie się sama przekonać, iż do nas urazy nie macie... Soyez assez bon, odwiedź nas, proszę.
Książę przyrzekł, rozeszli się w bardzo dobrych stosunkach.
Hrabina Natalja, oprócz tego rannego spotkania, wiedziała o wszystkiem bardzo dokładnie, dała rękę do pocałowania księciu Robertowi w nagrodę jego posłuszeństwa, śmiała się jakoś dziwnie, a gdy opowiedział o wizycie hrabiego, zarumieniła się aż, rada zwycięstwu. Jak to uczucie jej i tę dziwną gorliwość miał sobie tłumaczyć książę, sam nie wiedział, było mu smutno. Spytał nawet.
— Mój drogi Robrecie, — szepnęła cicho — mam może na sumieniu, żem ci życie złamała. Niechże mu ulżę, myśląc, że się choć do materjalnego spokoju i dobrego bytu rodziny waszej przyłożę. Miłość młoda przechodzi i ostyga, życia nędza i wymagania zostają.
Zapłakała, otarła łzy i zamilkli.

Po dość długiem oczekiwaniu nareszcie przybył, bardzo skromnie, à l’anglaise, ale z nadzwyczajnem staraniem wyekwipowany od stóp do głowy, pan Zygmunt Garbowski. Rachował on nieco na to, że zastanie księcia Roberta, a nierad był, gdy mu zapowiedziano, że do Warszawy na niewiadomo jak długi czas wyjechał. Szanowny stryjaszek Gozdowski, przerażony przybyciem tego pretendenta, o ile mógł, ręce od wszystkiego umywał i radził mu zaprezentować się generałowi.
W takim stanie, w jakim był dom Brańskich, przybycie młodego człowieka stawało się dość niewygodnem. Czuł to sam przybyły, lecz głowy ani humoru nie stracił. Zaprezentował się generałowi w jego mieszkaniu, a że zastał go przy zbrojach jeszcze, ofiarował się mu zaraz pomagać, jako wielki wszelkiej broni nowej i starożytnej miłośnik.
Zrazu stary był w pewnej obawie o swe drogocenne okazy, lecz gdy Zygmuś zaczął ze znawstwem opowiadać o Ambrasser Sammlung w Wiedniu i Rüstkammerze w Dreźnie, o świeżych muzeach broni, które widział zagranicą, książę Hugon rozchmurzył się i zdał na jego ręce bez obawy przypasowywanie sztuk luźnych. Spadłszy tu jak z niebios, w przeciągu paru godzin nadzwyczaj wiele zrobił, poprzekładał i stryjaszka w najlepszy wprawił humor.
Z nim razem potem zeszli na obiad, na którym szambelana nie było.
Księżniczka Stella wiedziała już o przybyciu pana Zygmunta i dosyć niespokojna ukazania się jego oczekiwała, mniej jednak przelękła, niż Antonina się spodziewała. Zygmuś, ów wesoły szaławiła, zmieniony był wielce, poważny i troskliwy o przyzwoite pokazanie się nadewszystko. Przywitał księżniczkę z uszanowaniem wielkiem. Spojrzeli sobie w oczy. Stella uśmiechnęła mu się dziękczynnie, a że generał zaraz zagadał, wychwalając zręczność gościa, który z nim zbroje ustawiał, rozmowa padła na tor obojętnych rzeczy i potoczyła się gładziutko po nim, nie zaczepiając o nic drażliwego.
Z nadzwyczajną ciekawością patrzyła panna Antonina na przybysza; chciałaby była coś w nim znaleźć niezupełnie odpowiedniego położeniu, ale nie mogła. Najsurowsze wymagania zaspokajał przykładnem nader obejściem się, w którem nic wymuszonego, zbytecznego, a zatem śmiesznego nie było.
Księżniczka powiedziała mu grzecznie, że się go już oddawna w Brańsku spodziewano.
— Nie chciałem być natrętnym, — odpowiedział — a przytem do tak uroczystych dni życia, jakiemi są dla mnie zawsze dni pobytu w tym domu, należy się duchem przygotować. Musiałem pracować nad sobą, by zrzucić skorupę starego człowieka, a przywdziać nową, odpowiednią.
— A jakaż była ta stara skorupa? — spytała Stella.
— Jaskrawa, niesmaczna, zbyt młoda; musiałem trochę zestarzeć — dodał Zygmunt.
— To szkoda! Młodość jest tak miła i droga!
— Jak jaka, pani, — rzekł Zygmunt — czasem, jak moja, wygląda karykaturalnie.
— Trochę się pan obmawiasz.
— O nie, pani, zresztą wolę, bym się trochę lepiej wydał potem.
Po obiedzie i urywanej przy nim rozmowie, księżniczka miała sposobność znalezienia się na chwilę przy oknie, sam na sam prawie z Zygmuntem, choć oko Antoniny każdy jej ruch śledziło i z poruszenia ust zdało się odgadywać wyrazy. Tej chwili użyła księżniczka, by Zygmuntowi podziękować.
— Dokazałeś pan cudu, — rzekła, podając mu rękę ze spojrzeniem pełnem rzewności — masz pan prawo do całej mojej wdzięczności i bądź pewien, że mu ją dochowam, że danego słowa dotrzymam... Zabaw pan u nas, poznajmy się lepiej wzajemnie.
Słowa te powiedziała cichutko i natychmiast wróciła do towarzystwa.
Zygmuntowi dosyć ich było. Wmieszał się do ogólnej rozmowy, a że mu na talencie nie zbywało, zabawił wszystkich żywemi słowy i dowcipem. Generał był zupełnie podbity.
Wieczorem, ponieważ zwykle szli wszyscy do szambelana, wyrobiono pozwolenie wprowadzenia pana Zygmunta, o którym książę Norbert od Stelli już słyszał wiele. Nie domyślał się jednak wcale książę, jaką tu ten gość odgrywał rolę.
Ponieważ w chwili wnijścia na pokoje szambelana generał się był pozostał za nimi, trafem księżniczka Stella prezentować musiała ojcu młodego Garbowskiego. Uchodziło to o tyle, o ile ona rolę gospodyni domu odgrywać musiała.
Szambelan przyjął go nader uprzejmie, przypatrywał się ciekawie i, jak był zwykł przy nowych ludziach, zaczął zaraz opowiadanie starych dziejów.
Zygmunt słuchał bardzo przykładnie. Wyzwany parę razy, odezwał się skromnie, ale śmiało. Nie było z kim grać... ofiarował się księciu do bilardu i dał mu wygrać, okazawszy jednak, że gra zręcznie i dobrze. Wszystko to były małe środeczki pozyskania sobie względów i uczynienia dobrego wrażenia.
Skaptował ostatecznie księcia pan Zygmunt, okazując nadzwyczajną biegłość w nauce heraldyki i genealogii, którą nabył, przeczytawszy umyślnie parę książek. Ze zdumieniem przekonał się książę Norbert, że znał związki główniejszych rodów, koligacje, domy panujące i stan ich dworów, urzędników wielkich i t. p. Oprócz tego z mnogich swych podróży miał młodzieniec zajmujące wspomnienia, których stary z przyjemnością słuchał. Zręcznym był też dotyla, że więcej napozór bawił starego, niż księżniczkę.
Wywiązał się z tej pierwszej próby tak zwycięsko, że stanowczo jakoś niezbyt mu przychylna panna Antonina znajdowała go nadto zręcznym.
— Zaczynam się go obawiać, — szepnęła księżniczce — zbyt jest na swój wiek rozumny, chłodny i wyrachowany.
Stella się roześmiała.
— Wolałabyś, żeby się znaleźć nie umiał?
— Tak, prawie.
— A ja nie, — szepnęła Stella, gdy obie w jej różowym pokoiku wieczorem zasiadły. — Spowiadam ci się ze szczerością, do której z tobą nawykłam. Tego, co w książkach nazywają miłością, nie czuję dla niego, nie wiem nawet, czy kiedy serce moje doznaćby mogło tego uczucia. Zestarzałam jakoś za wcześnie. W mojem położeniu pociesza to, że człowiek, który według wszelkiego podobieństwa pójdzie ze mną drogą życia, nie budząc we mnie płomienistej miłości, przynajmniej na szacunek zasłuży i będzie znośny.
— Ja bo podzielam zupełnie uczucie twe, droga Stello, — rzekła Antonina — wiem, że kochać go nie możesz, bo nadto kochasz wszystkich, byś jednego ukochać mogła, ale pragnę, ażeby on się w tobie kochał szalenie, a tego nie widzę.
— Byłoby niesprawiedliwością wymagać to po nim, czego mu dać nie można — dodała Stella. — Zresztą wybór mój, przymusowy, mógł być o wiele gorszym.
— Ja się tem pocieszam, że jeszcze z tego nic nie będzie.
— Dlaczego?
— Bo to nie od jednej księżniczki zależy, a rodzina nigdy na to nie zezwoli.
— Będzie musiała, bo ja słowa mojego dotrzymać muszę — stanowczo rzekła Stella.
Nazajutrz pan Zygmunt znowu bawił generała ranek cały, odwiedził Gozdowskiego, przyszedł przed obiadem na pokoje, jak domowy, jakby się z porządkiem tego regularnego żywota zupełnie już oswoił, bardzo był uprzejmy, ale nie natarczywy przy księżniczce, w którą się tylko wpatrywał, jak w obraz cudowny, potem z nią razem udał się do księcia szambelana i wieczorem bawił ich czytaniem, deklamacją, opowiadaniami, tak że czas zszedł bardzo żywo. Nawet panna Antonina przyznać musiała, że był wielce miły.
Lecz ktoby był wszedł w głąb człowieka, usiłującego się ze swywolnego nieco życia młodości przerobić nagle na przyzwoitego, ukołysanego już, salonowego panicza, znalazłby może, iż zakochany w księżniczki oczach i uroczej twarzyczce, a nawykły do niepomiernej swobody, straszliwie się męczył i nudził dla jej miłości. Umiał się zastosować do tego życia, rozumiał je, lecz zadowolić się niem dotąd nie potrafił. Czuł, że tu jakiegoś żywiołu brakło, życie objawiało się najpiękniejszemi stronami swemi, lecz tak skąpo i nieśmiało, tak wysznurowane i rozmierzone, iż żywszy charakter połowy swych sił i energji rozwinąć w niem nie mógł.
— Proszę też stryjaszka, — spytał drugiego dnia Gozdowskiego — czy ci państwo tak wiekuiście żyją spokojnie, połową tylko serc, ust i ducha?
— A zawsze! — odparł Gozdowski — i wtem cała tajemnica szczęścia, wielkie pomiarkowanie, miara, przyzwoitość we wszystkiem.
A la longue — rzekł Zygmunt — mogłoby to być trochę nudne... ale można się do tego przyzwyczaić, żyje się jak w pieluszkach.
— To właśnie cały wdzięk i smak tego życia stanowi — dodał Gozdowski, który doskonale się z niem godził.
— Wiekuista reprezentacja jakaś, ale doskonała, — szepnął Zygmunt — szkoda, że się trochę nie zmieniają dekoracje i że żywiołu dramatycznego za mało.
Gozdowski ramionami ruszył.
— Jesteś parafjanin.
— Ani słowa — odparł Zygmunt.
Trzeciego czy czwartego dnia, korzystając z zajęcia czemś panny Antoniny, dłuższą miał rozmowę z księżniczką, która, przemógłszy pierwsze zakłopotanie po przyjęciu młodego gościa, była już spokojna, naturalna i zupełnie sobą. Ani w jej twarzy, ani w mowie nie zagrało żywsze żadne uczucie... w łagodnych oczach błyszczała jedna zawsze dobroć anielska wyrazem słodyczy pełnym; w mowie nie poruszyła się żadna struna głośniej; myśli, które wyrażała, płynęły jasnym strumieniem, w którego głębinach żadna złocista rybka nie drgnęła.
Zygmunt, napróżno ożywiając się sam, starał się ją też pociągnąć za sobą; po krótkiej walce Stella, silniejsza od niego, niosła go w te światy, w których mieszkała, a do których on wchodził onieśmielony, przelękły, niemal upokorzony. Czuł się przy niej zbyt ziemską istotą i wstydził, że tak mu ciężyła ta Adamowa glina, gdy Stella była tak przezroczysta i bezcielesna.
Pomimo to godzili się doskonale z sobą i bawili rozmowami o wszystkiem, jakby wypróbować chcieli, czy o wszystkiem też podobne mają pojęcia.
Czasem się one nie godziły, była chwila jakiegoś oporu i niby walki, poczem Zygmunt, podbity, łatwo ustępował.
Wieczorem któregoś z dni następnych, gdy pan Zenon zaprosił do siebie Garbowskiego, chcąc nieco ulżyć Brańskim, stary szambelan prawie po młodym gościu tęsknił i upominał się o niego.
Zenon czy sam dla siebie, czy namówiony przez siostrę, widząc go tak jakoś poważnym do zbytku i jakby onieśmielonym, począł badać Zygmunta, znając jego otwartość.
— No, jakże ci idzie, panie Zygmuncie?
— Jak nie można lepiej! Księżniczka — to prawdziwy anioł, ale między nami powiedziawszy, jej złociste skrzydła napełniają mnie oprócz miłości jakimś strachem.
Śmiać się zaczął Zenon.
— A widzisz? — rzekł. — Byłem tego pewny.
— Nie stoimy na jednym planie — dodał Garbowski. — Ja na tę drabinę aniołów nie mogę się wdrapać, a próżno oczekuję, ażeby ona trochę zeszła ku mnie.
— Jednakże nie możesz się skarżyć, jest dla ciebie tak miła i dobra!
— Że padam przed nią na twarz! Ale gdyby też choć raz mnie połajała, zdaje mi się, że kochałbym ją mocniej jeszcze. Jestem w tem położeniu, jak owe dantejskie dusze w czyśćcu, jak poeta sam, gdy je chciał czule uścisnąć: chwytam urocze widziadło i ręce moje wracają mi na własne ramiona.
— W istocie księżniczka jest istotą tak powietrzną — rzekł Zenon.
— Jakże tu ją wprowadzić w to życie, tak niestety kantowato rzeczywiste? — odparł Zygmunt.
Na to nie odpowiedział mu Zenon, zagadali się wesoło o czem innem.
W kilka dni Garbowski oświadczył, że będzie musiał pojechać. Księżniczka była sama z nim, układając bukiet kwiatów zimowych. Spojrzała nań przenikliwie.
— Czego się pan tak śpieszysz, — rzekła łagodnie — tyle jeszcze do powiedzenia mamy. Ja przynajmniej...
— O pani, — zawołał Zygmunt smutnie — ja miałbym nierównie więcej pewnie, lecz na ustach mi mrą wyrazy. Tyle jest rzeczy, któremi bałbym się obrazić jej uszy.
— Obawa niepotrzebna, — dodała księżniczka — nawet panna Antonina znajduje, że pan jesteś do zbytku trwożliwy. Ale... jedź pan, jeśli chcesz, może śmielszym powrócisz... tylko — obejrzała się wkoło — ażebyś pan o mnie nie zapomniał i miał zakład mej dobrej woli w dotrzymaniu mu słowa... weź pan tę ode mnie małą pamiątkę.
To mówiąc, podała mu różyczkę zerwaną, a na jej łodydze mały z turkusem pierścionek.
Takiego szczęścia nie spodziewał się Zygmunt, a że kochał, a raczej ubóstwiał Stellę, o mało nie padł na kolana przed nią. Oczyma księżniczka zabroniła mu tego ruchu, któryby nadto zdradzał rozmowę.
— Daj mi pan wzamian jaką obrączkę, — rzekła — chcę ją mieć, abym czuła zawsze, com panu winna i jakie mam dlań obowiązki.
Zygmunt zdarł z palca obrączkę jakąś jedyną, którą nosił, i całując rękę księżniczki, włożył ją na jej palec.
Stella spojrzała nań z anielsko-spokojnym uśmiechem, nie zarumieniwszy się nawet, skinęła mu główką i powoli odeszła ku Antoninie.
Były to więc zaręczyny, a raczej zaręczenie, że wiara dochowana mu będzie, zależało tylko od niego zostać szczęśliwym, a drżał biedny Zygmunt! Wróciwszy do mieszkania, padł w krzesło, zadumał się, nie czuł prawie godnym tego, co go spotkało.
W pierwszych chwilach piął się zuchwale do tego szczęścia, teraz przerażało go ono. Stary Zygmuś walczył w nim z młodym panem Zygmuntem. Wyrywał się stąd, aby odetchnąć w innej atmosferze piersią całą, tu dusiło go coś, sam nie rozumiał siebie.
A przecie był szczęśliwy... kochał, śniły mu się te wlepione w niego oczy pełne wyrazu, w które patrząc, wieczność było można przemarzyć. Zygmunt się pytał, czy też życie w nich przeżyć było można.
Mówiły one wiele, wiele, ale... o miłości ani słówka.

W chwili wyjazdu pana Zygmunta, niespodziewanie otrzymał pan Gozdowski list od dziedzica nowego klucza Podmoszczańskiego, który w wyrazach bardzo grzecznych żądał od niego rozmowy w przedmiocie procesu, istniejącego między Brańskiem a jego dobrami o granice. Gozdowski ani przypuszczał, żeby ten nieboszczyk mógł odżyć. Z obu stron milcząco się oddawna ugodzono o pewne używalności i, choć nic rozstrzygnięte nie było, spór zdawał się umorzony. Pan Felicjan Zembrzyński wzywał na konferencję. Nie chcąc go fatygować, plenipotent, zabrawszy papiery, pojechał do niego.
Podmoszczański dwór, jak wiele innych, na starej bardzo, resztkami wałów obwiedzionej sadybce stojący, obszerny, opuszczony, zaczynał się dopiero restaurować potrosze. Od lat kilkudziesięciu tylu w nim różnych ludzi gospodarowało, iż ze wszystkich po nich śladów, najróżnorodniejsza stworzyła się budowa. Część jej murowaną, najporządniejszą, zajmował nowy dziedzic, dosyć się wygodnie i nawet kosztownie urządziwszy meblami, sprowadzonemi z Warszawy. Sług nie brakło... Wysiadając z powozu, ujrzał kogoś Gozdowski tak podobnego do Jałowczy, że gotów był przysiąc, iż tego podejrzanego włóczęgę tu widział znowu.
Pan Zembrzyński przyjął z przesadną grzecznością plenipotenta.
— Nie moja to wina, iż muszę pana dobrodzieja łaskawego fatygować. Spadł na mnie ten niemiły ciężar po przeszłych dziedzicach; radbym się go, a razem i procesu, zbyć jak najrychlej. Czybyśmy o tę dyferencję ułożyć się jakoś zgodnie nie mogli? Ja zgóry zapowiadam, że do ugody wszelkiej, możliwej, chętnie obie wyciągam ręce.
— My też — zawołał Gozdowski.
— Chwałaż Bogu! Rozpatrzmy się w interesie gruntownie i rozstrzygnijmy.
Przy winie, herbacie, owocach i wcale pańskiem przyjęciu, podanem na pięknych, nowiuteńkich srebrach, wszczęła się tedy rozmowa o dyferencji.
Rzecz przedstawiała się nadzwyczaj jasno i prosto według Zembrzyńskiego. Książęta Brańscy powinni byli odstąpić od nieprawnie trzymanych lasów i łąk, a poczciwy dziedzic dla świętego spokoju z wszelkich o długie przetrzymanie własności swej pretensyj kwitował.
Gozdowski osłupiał. Napróżno starał się dowieść, że zupełnie odwrotnie w jego przekonaniu podmoszczańscy dziedzice trzymali nieprawnie znaczną część borów brańskich, że książęta mogli prędzej daleko rościć sobie prawo do wynagrodzenia i t. p. Acz bardzo grzecznie rozprawa o tę granicę trwała dopóźna wieczorem, a skończyła się tem smutnem przekonaniem plenipotenta, że z nowym dziedzicem, który tak się zdawał do ugody pochopny, nic na drodze pokojowej zrobić się nie da.
Wnosił Gozdowski, by kończyć kompromisem przez osoby wybrane z obu stron i przez obie strony wyznaczonego superarbitra, ale Zembrzyński uchylił się od tego pod pozorem, że, będąc tu homo novus, mało zna ludzi, wybraćby ich nie umiał i nie ośmieliłby się fatygować. Koniec końcem z bólem serca, mimo najgłębszego szacunku dla czcigodnego domu książęcego, chociaż miłośnik pokoju i zgody Zembrzyński, bijąc się w piersi, prawie ze łzami utrapienia zapowiedział, że będzie zmuszony sprawę tę oddać trybunałom do rozstrzygnięcia.
Gozdowski już na samem wyjezdnem wstrzymał się jeszcze, chcąc bliżej wyrozumieć, od czegoby przeciwnik nie odstąpił; lecz pretensje były tak olbrzymie i przesadne, że o roztrząsaniu ich myśleć nawet nie było podobna. Zembrzyński domagał się prawie całych lasów, należących do Brańska, zawierających ogromne sianożęcia, część towarnego boru, kilka osad kolonistów i t. p. Odjęcie tego spornego obszaru znaczyło tyle, co utrata połowy Brańska. Mogło się zdawać, że tylko dlatego żąda tak przesadzenie wiele, aby coś otrzymać, lecz dokumenty, które składał, przekonywały, że na serjo myśli proces, z dodatkiem jeszcze pretensyj z posiadania wynikłych, rozpocząć. Opłakiwał tę smutną ostateczność, w którą został wtrącony nabyciem, pan Zembrzyński, lecz — Cóż? — mówił. — Zapłaciłem drogo, rachowałem na to, obowiązek każe dochodzić. — I znowu zaklinał się i protestował, iż zadawał gwałt uczuciom swoim.
Plenipotent odjechał późno, zamyślony, trochę zmitrężony tem wszystkiem, nie chcąc jednak uwierzyć, ażeby rzecz groźną być mogła.
Upłynął tydzień spokojnie. Zembrzyński listem jeszcze raz wezwał do układów. Gozdowski pojechał i trafił na te same niezłomne żądania; rozeszli się sucho i zimno.
W kilka dni wyszły pozwy, proces był wytoczony. Ze zwykłą sobie powolnością Gozdowski, niewiele o to dbając, napisał do plenipotenta, posłał mu papiery, notaty i spał spokojnie... tak spokojnie, że nagła wiadomość o szybko jakoś bardzo zapadłym wyroku pierwszej instancji, w której książęta najzupełniej pobici zostali, piorunem go raziła.
Wyrok ten skazywał na przywrócenie dawnych granic, mapami z 1612 roku wskazanych, na koszta i mającą się ocenić indemnizację.
Nic to nie znaczyło, boć zostawały niezliczone apelacje z powodu formy i treści, można się było lat piętnaście wodzić po sądach, wszakże jeden zły wyrok już jest bardzo szkodliwym w sprawie prejudykatem.
Gozdowski, który o tem dotąd nikomu nic nie wspominał, wzburzony poleciał na radę do Zenona. Ten, przejrzawszy dokumenty za i przeciw, sprawę znalazł zawikłaną i niedobrą. Za tych czasów, gdy możniejszym wolno było prawie wszystko, co siłą poprzeć mogli, dopełniono najazdu na klucz Podmoszczański, pod pozorem błahym i nieuzasadnionym. W ciągu wieków prowadzone procesy świadczyły wymownie, że Brańscy mieli za sobą wpływy, moc, protekcje, ale sprawiedliwość była po stronie przeciwnej.
Zenon nie mógł tego utaić. Przedawnienie stanowiło jedyny argument za nimi.
— Wiesz pan co, — rzekł Zenon — nie wątpisz pewnie o mojem przywiązaniu do domu książąt, gdyby mi jednak sprawę sądzić dano, musiałbym ją przeciwko nim osądzić.
— To nie może być! — zakrzyczał Gozdowski. — Pan masz jakieś przesadzone, dziwaczne idee! Dwieście lat posiadania!
— Choćby trzysta lat nie zmienia natury rzeczy i, co było niesłusznie zagarnięte, nie staje się prawą własnością.
Zebrano konferencję przyjaciół i prawników. Zdania były podzielone, wszyscy jednak godzili się na to, że Zembrzyński, który pieniędzmi sypał, sprawę wygrać może i że niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie.
Popłoch padł na Gozdowskiego, generał śmiał się i ramionami ruszał.
— Dwieście lat trwa sprawa, dwieście lat będzie trwała. Strachy na Lachy, niema się czego trwożyć.
Tak to się ukołysało jakoś, a tymczasem niezmiernie czynny i zabiegliwy Zembrzyński pozywał a pozywał. Plenipotent lubelski z flegmą, rachując tylko na przeciągnięcie procesu rozmaitemi wykręty, wymykał się na wsze strony, jak zając przed psami, powracający do swej kotliny, aby ich obałamucić.

Księcia Roberta zpowrotem nie było. Podwójna siła trzymała go w Warszawie: piękne oczy hrabiny Natalji, w które się codzień — choć zdala — mógł wpatrywać, i nadzieja ożenienia, ku któremu ona go popychała sama, całemi siłami starając się, ażeby przyszło do skutku. Pomimo to kochała go, lecz miłość ma swe niepojęte dziwactwa i szały. Zdawało się jej, iż serca Roberta pewniejsza będzie, dając mu za żonę kobietę, której kochać nie mógł. Pragnęła przytem oczyścić się, uspokoić na duchu. Przyjmowała go codzień, lecz żeby nie dać się dawnej namiętności obudzić, wyrachowywała bacznie, ażeby kogoś przy sobie mieć zawsze, aby go odzwyczaić od poufałości i nazwyczaić do spokojnego stosunku, podobniejszego do starej przyjaźni, niż do zgasłego wulkanu. Starania hrabiny, same z siebie szczęśliwe, ojciec Alfonsyny, zupełnie teraz nawrócony, popierał dobrowolnie.
Robert zaproszony poszedł raz pierwszy z ceremonjalną wizytą. Zastał, jakby umyślnie, tylko pannę i nauczycielkę, które go przyjęły, jakby wczoraj rozstał się z niemi. Hrabianka podała mu rękę, zaczęła rozmowę od rzeczy obojętnych, wpadła w humor wesoły, dziwnie wesoły, a gdy przypadkiem wyszła miss Burglife, nader czule patrząc w oczy księciu, szepnęła mu pocichu, że się spodziewa częściej go widywać.
Czułość ta raczej mogła odstręczyć Roberta, niż przyciągnąć. Pojmował on ożenienie urzędowe, zimne, obrachowane ze stron obu, lecz do wysiłku i kłamanego przywiązania nie czuł się zdolnym. Czegóż przecie nie zrobi, kto jest zmuszony? Przyjął to wszystko, podziękował i przyrzekł, że będzie posłuszny.
Miss Burglife nie powracała tak długo, aż wszystkie materjały rozmowy zostały wyczerpane. Alfonsyna wypowiedziała, co tylko sobie wprzódy przygotowała i postanowiła mówić.
Razem prawie z guwernantką ukazał się ojciec, wracający z miasta, czuły, serdeczny, gorący, duszący w uściskach. Już wychodzącego Roberta osadził znowu, jął opowiadać o Warszawie, narzekać na młodzież, skarżyć się na towarzystwo, mówił o Brańsku, dopytywał o wszystko.
Odbyła się ta pierwsza wizyta, jak tylko Robert mógł zapragnąć; od tej jednak bytności powiedział on sobie, że choćby składało się jak najpomyślniej, przyśpieszać nie będzie stanowczego oświadczenia i da się powoli rozwinąć całej tej nieszczęsnej sprawie, nie popychając jej do końca.
W tym celu napisał do Brańska do generała list, w którym mu oznajmił, iż dla interesów przybywszy do Warszawy, zastał tu jeszcze hrabiego z córką, że najdziwniej złożyło się spotkanie, pojednanie, że Mościński, pełen skruchy, stara się naprawić błąd popełniony i t. p. Zapytywał razem generała, czyliby, w razie jeśli to się da bez najmniejszego ubliżenia honorowi domu uczynić, nie należało odnowić myśli pierwszej, dla ocalenia na przyszłość Brańska od gróźb i katastrof. Dodawał, że ze swej strony, jak wprzódy, gotów był to uczynić, tak dziś nie ma nic przeciwko temu, głównie na oku i sercu mając interes i przyszłość rodziny. Dawał do zrozumienia jeszcze, iż dlatego w Warszawie pobyt swój przedłuży, prosząc, by ojca przygotował i t. d.
Podobny list napisał i do Stelli, ale w tonie chłodno-żartobliwym, niby wesołym, w istocie bolesnym. Siostry serce czytało go, tak dalece rozumiejąc, iż łzy miała w oczach, wyciśnięte tym dowcipem. Może też własne położenie przygotowało ją do lepszego pojęcia uczuć księcia Roberta. Panna Antonina, która ten list chciwiej niż księżniczka przez ramię jej pożerała oczyma, prawie nim była uszczęśliwiona. Znać obawiała się ona czegoś innego w Warszawie i Alfonsynę witała jak anioła-wybawcę.
Po wyprawieniu listów, ułożywszy sobie tak życie, aby większe pół dnia mógł spędzić u hrabiny Natalji, wchodząc i wychodząc niewidziany, książę Robert prowadził konkury, nieobjawione jeszcze urzędownie, z flegmą człowieka, któremu do celu nie pilno. Odwiedzał hrabiego, schodzili się w znajomych domach; Alfonsyna czasem ośmielała się nakazywać księciu, aby się w jej loży w teatrze znajdował. Kompromitowano go widocznie, starano się skłonić naostatek do oświadczyn, ale książę Robert udawał bojaźliwego i nieośmielonego. Ile razy hrabia rozmowę zawrócił w stronę, która do celu doprowadzić mogła, książę wymykał mu się zręcznie.
— Bardzo teraz go trzeba natchnąć odwagą, — mówił Mościński do przyjaciela Aurelego — bo widocznie lęka się nas, niedowierza, nieradby zerwać, a nie śmie stanowczo nic rzec. To moja wina, bom go strasznie obcesowo odegnał; teraz czasu trzeba, żeby się to naprawiło. Alfonsynie też nie wierzy, no... ale jakoś to dobijemy, dobijemy!
I zacierał ręce Mościński, pewien, że zręcznie doprowadzi do skutku, gdy sam zechce.
Szambelan dowiedział się od brata o wznowionym projekcie nietylko z podziwieniem niezmiernem, że Robert mógł coś podobnego uczynić, lecz z oburzeniem przeciwko myśli zbliżenia się do familji, która raz śmiała Brańskich obrazić. Zaczerwienił się, rozgniewał i chciał, ażeby generał pisał natychmiast do Roberta, by powracał, zakazując mu wszelkiego z Mościńskimi stosunku. Trzeba było dni kilku wspólnych usiłowań Stelli i generała, ażeby zwolna ukołysać, uspokoić i przekonać szambelana, iż to familji najmniejszej ujmy nie czyni, gdy strona przeciwna sama się stara ją przebłagać, czując głęboko winę swoją. Zostawiono więc rzeczy in statu quo, spuszczając się na księcia Roberta, który najlepszym mógł być sędzią w tej sprawie. Bądź co bądź, szambelan już temu rad nie był i mówić o tem nie lubił.
Po odjeździe pana Zygmunta, kilka tygodni słychać o nim nie było. Gdy zjawił się znowu, Stella przyjęła go, jak starego znajomego i przyjaciela, szukając w jego oczach wyrazu uczucia, z którem powracał. Lecz w pierwszej chwili, ujrzawszy go, spostrzegła na nim grubą żałobę i pobladła.
— Kogo pan straciłeś? — zawołała ze współczuciem serdecznem.
— Ojca! — odparł Zygmunt ze łzą w oku.
— My nic o tem nie wiedzieliśmy!
— Był to człowiek prosty, cichy, o którym wogóle świat wiedział mało; ale dla mnie był on wszystkiem, od czasu gdym matkę stracił. Teraz go dopiero oceniać się uczę, bośmy dawniej nieraz się z sobą ucierali. Pracując do ostatniej chwili, skonał na moich rękach, jeszcze troszcząc się o mój los i o mnie tylko.
Zygmunt ciągle łzy miał na powiekach. Stella z uczuciem uścisnęła jego rękę.
— Sam teraz jestem na świecie — rzekł.
— Mylisz się pan, — dodała pocichu — jest nas dwoje, bo ja pana nie opuszczę.
I pokazała mu pierścionek.
Zygmunt rękę jej ucałował, ale był dziwnie jakiś nieswój, pomieszany, smutny, co naturalnie śmierci ojca najwłaściwiej przypisać było. Obudziła ona w Brańsku powszechne współczucie dla Zygmunta i szambelan, rad z jego przybycia, prosił go sam, ażeby dłużej zabawił a starał się smutne rozerwać myśli.
Nie posądzał on wcale Garbowskiego, aby miał jakie projekty; śnić mu się to nawet nie mogło, wiedział, że był jedynakiem i bardzo majętnym, lecz dość było pokrewieństwa z Gozdowskim i nazwiska pospolitego, aby myśl wszelką odpędzić.
Stella, zdając się mieć na sumieniu spełnienie swego przyrzeczenia, obawiała się oporu ze strony ojca, przewidywała go, rachowała wszakże na przywiązanie jego do niej, na wpływ, jaki miała, na swą stałość. Zdawało jej się, że tę kampanję należało zawczasu przynajmniej rozpocząć i przygotować się do niej. Gdy Zygmunt przybył powtórnie, Stella, mówiąc o nim przed ojcem, zaczęła go bardzo chwalić. Ojciec potakiwał. Ośmielona tem, drugiego dnia rzuciła coś o tem, że jego bywanie w Brańsku mogło dać do myślenia, iż miał jakieś zamiary.
— Masz słuszność, — odparł stary, śmiejąc się — mnie to też na myśl przychodziło, il y a anguille sous roche, jestem pewny. Musi się chcieć starać o Antoninę. Dlaczegoż nie? i owszem, będzie to partja bardzo dobrana i wielce stosowna.
Szambelan ani przypuszczał, żeby Garbowski wyżej sięgnąć się ważył.
Zmiarkowawszy to, Stella zamilkła.
— Jeżeliby to przychodziło do skutku, bo nie rozumiem, dlaczegoby znów tak porządnego i miłego człowieka Antosia miała odrzucać, będziemy mieli trochę na te ciężkie czasu kłopotu, bo Antoninie i wyprawę musimy dać, i jakiś pieniężny podarek. Nigdy żadna panna z naszego domu nie wyszła, nie będąc przez nas wyposażoną.
Stella milczała, nie śmiała nawet podać już myśli tej, z którą przyszła, trzeba było rzeczy biegowi właściwemu zostawić. Zygmunt też nie nalegał, a roczna po ojcu żałoba sama z siebie na ten czas o małżeństwie myśleć nie dozwalała. Panna Antonina, zawsze przeciwna związkowi, znajdowała, że to było bardzo, nadzwyczaj szczęśliwe.
Zabawiwszy dni parę, pod pozorem pilnych teraz spraw majątkowych, Zygmunt wyjechał. Na wyjezdnem Stella podała mu rękę, pokazując pierścionek.
— Wracaj pan, — rzekła — wracaj; zabaw dłużej, ale nie odwykajmy od siebie, nie zapomnijmy o sobie. Cięży mi na sercu dług mój, chciałabym go sercem wypłacić, uczyń to pan możebnem. My się za mało znamy, my mamy tyle do mówienia ze sobą i tyle do przezwyciężenia trudności!
Mówiąc to, spuściła oczy.
Zygmunt przyrzekł wrócić jak najprędzej.
Mamyż objaśnić tu, dlaczego tak teraz był coraz mniej śmiały, coraz bardziej wahający się? Przyczyny tego fenomenu już w samym jego charakterze istniały. Natura ta ognista, zamiłowana w swobodzie, z trudnością mogła się poddać tym formom towarzyskim ostudzającym i wymaganiom Stelli, która z anielską swą słodyczą i spokojem chciała w nim mieć podobnego do siebie człowieka. Miłość byłaby może dokazała choć chwilowo tego cudu i przeobrażenia, gdyby z niewiadomych nam przyczyn wpływ panny Antoniny nie podziałał także na Zygmunta. Towarzyszka Stelli znała ją od dzieciństwa, przenikała myśli, zgadywała uczucia, czytała w nich jak w otwartej księdze, i przerażona była wielkością ofiary, której postanowiła dokonać. Wiedziała ona najlepiej, że Stella nie miała wstrętu do Zygmunta, ale go nie mogła kochać, że usiłowała się zwyciężyć, przemóc, zmusić do poświęcenia. Postanowiła więc Antonina przemówić do młodego serca, do szlachetności Garbowskiego, aby przynajmniej odwlec spełnienie nieodwołalne przyrzeczenia. Stella, lękając się sama siebie, wiązała się słowem i pierścieniem, Antonina usiłowała wytłumaczyć to Zygmuntowi i wmówić w niego, że on takiej ofiary przyjmować nie może, nie powinien.
— Jeśli ją pan istotnie kochasz, to ją kochaj tak jak ona warta... idealną miłością... zdaleka... a że ona pana nie kocha... że go tylko szanuje, na to przysiąc mogę.
Wracała tak często do tego tematu panna Antonina przy każdej podanej sposobności, iż wkońcu obudziła w Zygmuncie chęć uczynienia też ofiary ze swej strony. Ale serce go trzymało, może trochę próżności, może nieco nadziei. Stella była tak anielsko piękna, a człowiek jest tak zawsze słabym człowiekiem!
Zygmunt chciał być bohaterem, a czuł, że na niego nie urósł, wahał się, przeciągał ten stan niepewności, jednego dnia postanawiał dokonać ofiary, drugiego odkładał ją, aby mieć prawo jeszcze... choćby marzyć.
Wśród tych uczuć śmierć ojca wstrząsnęła nim i ostatecznie wyleczyła go z resztek dawnej lekkomyślności, w której czasem szukał pociechy i odurzenia. Zgrai byłych przyjaciół, którzy się zbiegli na łup, pewni, że go objadać, opijać i odzierać będą, dał grzeczną odprawę. Stał się do niepoznania innym. Szalona wesołość nagle przeszła w równie głęboki smutek.

Proces z panem Zembrzyńskim ciągnął się sobie powoli, wedle rozumnego planu lubelskiego plenipotenta, lecz zarazem nader nieszczęśliwie, wedle przepowiedni pana Zenona: przegrywali Brańscy wszędzie. Plenipotent utrzymywał, iż to wszystko nic nie znaczy, że on nie chce szafować środkami obrony w niższych instancjach, a woli całą swą siłę, całą potęgę skupić, gdy rzecz stanowczo rozstrzygać się będzie. Wyroki rzucano obojętnie na stół i pozywano się dalej, ale już nawet optymista Gozdowski trwożyć się zaczynał.
Mówiono o tem wiele we dworze, a Wincentowicz szczególniej znowu tym Zembrzyńskim się zajmował, chociaż mu dowiedziono, że co Felicjan, to nie Leon, i że ten inaczej wyglądał. Żartowano sobie z niego, milczał, ale korciło go niezmiernie.
Nareszcie doszedł do tego stanu zniecierpliwienia, iż postanowił dotrzeć na miejsce i tego nowego Zembrzyńskiego zobaczyć. Ponieważ teraz i o polowanie w lasach zakwestjonowanych były spory, użył tego pozoru Wincentowicz, aby jednego dnia, nic nikomu nie mówiąc, wsiąść na konia i ruszyć do Podmoszczan.
Gdy przybył do dworu, zrazu go jakoś niebardzo do pana puścić chciano, lecz przebojem poszedł.
W trzecim pokoju nad stosem papierów w bardzo pięknym szlafroku zastał... kogoś podobniuteńkiego do Zembrzyńskiego z Lublina, lecz młodszego i niby zmienionego. Ten, nie ten... patrzył i nie mógł zrazu sam sobie zdać sprawy z wrażenia. Mężczyzna, siedzący za stołem, wstał, jakby nie znając wcale Wincentowicza, spokojnie, grzecznie odezwał się do niego, głosem mowy trochę od tamtego Zembrzyńskiego odmiennym, zapytując, czem mu służyć może, co go tu sprowadza.
Obałamucony wielce Wincentowicz, języka w gębie na chwilę zapomniał, patrzył, patrzył, patrzył, a przyczepić się nie śmiał, naostatek z ukłonem rzekł, że przyjeżdża w interesie lasów zakwestjonowanych, gdzie mu polowania bronią.
Mówiąc to, ciągle oczy wlepiał w owego Zembrzyńskiego i ciągle się z sobą pasował. Ten — nie ten. Czasem mu się ot, ot zdało, że poznaje owego Judasza, to znowu zaczynał wątpić. Wyraz twarzy był odmienny i — jak u kaduka — ten biedny, zakrakany pan Leon mógł przyjść do dóbr takich? To było niepodobieństwem.
Gospodarz prosił go siedzieć. Każdy ruch jego śledził Wincentowicz i zupełnie mu się w głowie plątało.
— Przepraszam pana dobrodzieja, — rzekł wkońcu — taką jestem dręczony niepewnością, patrząc na niego, że wytrzymać nie mogę. Znałem pewnego pana Leona Zembrzyńskiego, którego mi pan tak przypomina, ale tak... że na honor, od zmysłów odchodzę.
— Nic dziwnego, — odparł z zimną krwią gospodarz — rzecz bardzo naturalna. Leon był moim rodzonym bratem i byliśmy tak do siebie podobni, że nas nieustannie jednego za drugiego brano. Twarz, głos, ruchy. Ale ja — dodał — jestem od nieboszczyka młodszy.
— Jakto? umarł? — podchwycił Wincentowicz.
— Umarł w Lublinie, wkrótce po jakimś wypadku, o którym się nie mogłem bliżej dowiedzieć. Posądzono go o jakiś postępek nieszlachetny, zagrożono mu, zgryzł się i nagle prawie skończył.
Tu westchnął gospodarz.
— Ubogie to było i biedne — mówił dalej. — Gdy ja chodziłem dzierżawami i dosyć mi się wiodło szczęśliwie, on się koło prawników kręcił i, co gdzie zarobił, to na fałszywych spekulacjach, na przelewach i nabytkach tracił. Słowem, że po nim nic prawie nie pozostało, oprócz tej rudery, którą zabezcen sprzedać trzeba było.
Wincentowicz słuchał, wpatrywał się, dumał, ale z zupełną dobrą wiarą przyjął to opowiadanie. Uczuł nawet w sercu pewną zgryzotę, iż się może nieborakowi do śmierci przyczynił.
— Wie pan dobrodziej co, gdyby... gdyby nie to, że widocznie pan jesteś młodszy i w innej pozycji i... tego... powiedziałbym, dalipan, że ten sam. Myśmy z panem Leonem byli, ale to temu nie wiedzieć wiele lat, na dworze u Brańskich.
— A wiem, bo mi to opowiadał — rzekł gospodarz i zarumienił się.
Wniesiono bardzo wytworną przekąskę. Wincentowicz wódki się napił i do chleba z masłem przystąpił z apetytem myśliwca.
— Mam też do szanownego pana prośbę — rzekł.
— Cóż takiego?
— Otośmy zawsze w tych zakwestjonowanych lasach polowali i nikt nam nigdy słowa nie mówił; teraz nam przeczą i strzelby chcą grabić. Czyż pan będziesz tak surowy? Toć przecie zwierzyny nie wybijemy doszczętu.
— Nie idzie tu o zwierzynę, — odezwał się grzecznie Zembrzyński — ale o prawo polowania. Kto poluje w lesie jakim, do pewnego stopnia dowodzi, iż się w nim za prawowitego gospodarza uważa; jest to prejudykat, któregoby w procesie przeciwko mnie potem użyć można. Niepodobna mi więc dozwolić bez przeszkody polować, bobym na tem mógł więcej niż zwierzynę stracić, łaskawy dobrodzieju.
— To prawda! — smutnie westchnął Wincentowicz — to prawda!...
— Ale na to jest rada — dodał gospodarz. — Radbym koledze i przyjacielowi ś. p. brata mojego uczynić małą przysługę. Dam panu na piśmie pozwolenie dla niego osobiste na polowanie w zakwestjonowanych lasach.
Wincentowicz, doskonały myśliwy, ale prawnik nietęgi, nie dostrzegł wcale, iż przyjęcie przez oficjalistę książąt Brańskich takiego pozwolenia, mogło być do pewnego stopnia tłumaczone tem, iż prawa strony przeciwnej uznawali. Skłonił się więc, dziękując tylko.
Gospodarz dobył księgę sznurową i natychmiast pozwolenie pod pieczęcią za numerem wydał, prosząc tylko dla porządku pana Wincentowicza, ażeby się rozpisał, iż takowe do rąk swych przyjął.
Nie miał nic przeciwko temu pan łowczy. Kartkę schował do kieszeni, jeszcze raz wódki się napił, dostał w dodatku wcale dobre cygaro i z żołądkiem, a razem sumieniem uspokojonem, po krótkiej rozmowie, odjechał.
Gdyby się był obejrzał, zobaczyłby w oknie pokoju, w którym siedzieli, skrzywioną twarz Zembrzyńskiego, śmiejącego się szatańsko i pokazującego mu zdaleka dwie brzydkie figi. Zobaczywszy tę postać, byłby Wincentowicz poznał tego, z którym się ujadał na Firlejowszczyźnie; lecz poczciwy łowczy wogóle niewiele nad to widział, co mu na oczy samo przychodziło. Pojechał więc, rozmyślając, jakie to dziwy wyrabia ta natura, tworząc, naprzykład, postacie jak dwie krople wody do siebie podobne... jakie to są losy ludzkie, które jednemu dają nędzę, a drugiemu miljony... i naostatek, jak, będąc bogatym, można mieć dobrą wódkę, świeże masło i wyborne cygara.
— Nieborak pan Leon, — dodał w duchu — świeć Panie nad jego duszą, nigdy takiego cygara nie palił i takich przysmaków nie jadał, ale że był do niego podobny, to podobny, tylko o wiele brudniejszy.
Z tem Wincentowicz powrócił do Brańska, lecz nie chwalił się jakoś z otrzymanego pozwolenia na polowanie w lasach spornych.
Proces tymczasem, z obu stron już teraz pilnie prowadzony szedł coraz dalej, wyżej i stawał się coraz groźniejszym. Gozdowski tylko, pocieszając się, utrzymywał, że go jeszcze lat pięćdziesiąt prowadzić będzie można.
Z wielką pociechą szambelana, gdy wszystkie paki zostały znowu wypróżnione i dawne domu zabytki stanęły na miejscach, które niegdyś zajmowały, pan generał przyszedł go zawiadomić, że stropy zostały ponaprawiane, tak że najmniejszego nie zostało znaku rysów na nich i w murach, że zatem dawny życia porządek znowu rozpocząć będzie można.
Ucieszyło to niezmiernie księcia Norberta, który czule generała uścisnął.
— Ty tu jesteś moim prawdziwym duchem opiekuńczym, podporą i chlubą rodziny, jej sławą! Dzięki Bogu, nie mieliśmy w niej wyrodków, nie doznaliśmy też mezaljansów; poczciwa krew bez żadnej obcej mieszaniny płynie w żyłach naszych. Możemy spokojni zejść ze świata, poczciwy Robert wstydu nami imieniowi nie zrobi! O Stellę się tylko troszczę... bo gdzie to taką perłę, godną królewskiego diademu, umieścić? Proszę ciebie, — zniżając głos, ciągnął dalej szambelan — między nami mówiąc, choć niktby się tego nie domyślił, bo to wygląda jak dziecię, jak kwiatek... Stella ma dwudziesty ósmy rok, dwudziesty ósmy! Nieraz spoglądam wkoło, żeby jej stosowną partję upatrzyć, i nie widzę nic. Szkoda takiego ślicznego dziewczęcia, takiej cudnej niewiasty! Cóż ty na to, generale?
— Mój Boże! — zawołał książę Hugon. — Małżeństwa piszą się w niebie, a jeśli je człowiek tworzy, rzadko wypadają szczęśliwie. Nie lękaj się, bracie. Znajdzie się ktoś jej godny, tylko, zdaniem mojem, zbyt znowu wysoko patrzyć, zbyt wiele wymagać nie trzeba, a wybór jej samej zostawić.
— Cóż Robert pisze? — spytał stary.
— Przeciągnął swój pobyt dla hrabianki, tym razem zdaje się, że małżeństwo to przyjdzie do skutku... Jakkolwiek Alfonsyna niepowabna, ale rodzina dobra i posag piękny, a ten nam się bardzo przyda.
— Komuż się to nie przyda? — westchnął szambelan.
Po chwili dodał, kładąc rękę na ramieniu księcia generała:
— Wiesz co, bracie, żyjemy tak osamotnieni, a ta biedna Stella, choć tego nie mówi, nudzić się musi. Dla niej samej czasemby dom otworzyć potrzeba, inaczej któż ją zobaczy? Mnieby się zdawało, że po ukończeniu restauracji, najwłaściwsza pora byłaby dać wielki bal... sprosić sąsiedztwo, wystąpić, przypomnieć, jak to u nas niegdyś bywało. No, jakże ci się zdaje?
Generałowi z wielu względów myśl nie zdawała się zbyt szczęśliwą ani bardzo w porę przychodzącą, ale wiedział, że szambelanowi wprost się sprzeciwiać nie było podobna — brał stary na kieł.
Ma foi, — odparł — możnaby o tem pomyśleć dla zabawy Stelli, zapewne. Ale niechżeby choć Robert powrócił.
— Ja sądzę, że to pewnie wkrótce nastąpi — rzekł szambelan.
— Ano, to wówczas pomówimy.
Myśl jednak tego balu świetnego utkwiła w głowie staremu, ciągle coś o tem napomykał.
— Nie wiem, — wymówił się generał — trzebaby spytać Gozdowskiego, czy pieniądze w kasie mamy. Ten proces o granicę bardzo kosztuje.
O procesie wiadomości nie tajono przed szambelanem, pamiętny wszakże dawnego toku sprawy, śmiał się z tego.
— Proces ten, to farsa! bałamuctwo! dwieście się lat toczył, a! żeby też pieniędzy u Gozdowskiego zawsze w zapasie jakich kilkadziesiąt tysięcy nie było, tobym go nazwał... no, nie powiem, jak.
Książę Hugon wiedział najlepiej, iż czasem o kilkaset złotych było trudno, lecz zmilczał.
— Na taki występ, mój bracie, — rzekł po chwili — niewiele teraz w sąsiedztwie ludzi się znajdzie. Opustoszała okolica, rozjechali się, dużo nawykło mieszkać w mieście.
— Bo ja też nie myślałbym ograniczyć się okolicą, zresztą pustą — dodał szambelan. — O kilkanaście mil możnaby listy i zaproszenia rozesłać. Przecie do Brańskich przyjechać za honor sobie mieć powinni. Stoję tem mocniej przy tej myśli, że świetność dawna naszego domu pod wpływem zmiany obyczajów wielce szwankowała... należałoby ją odświeżyć. Na to kilka, a choćby i kilkanaście tysięcy ważyć, rzecz nie jest stracona.
W ciągu wieczora po kilkakroć do tego przedmiotu powracał pan szambelan, a brat wcale się nie sprzeciwiał.
— Pomyślimy o tem, pomyślimy, — powtarzał — gdy zechcesz, to się zrobi.
Drugiego dnia właśnie po tem sztafeta przyniosła wiadomość Gozdowskiemu, że proces o lasy z Zembrzyńskim w przedostatniej instancji znowu został przegrany. Zostawał już tylko jeden, jedyny, ostatni rekurs, po którym nie byłoby ratunku, połowa dóbr Brańskich mogła odpaść niepowrotnie, a gdyby wyrok przysądził to, czego domagał się Zembrzyński, wynagrodzenia ubytków, nie starczyłoby całej fortuny książąt na tę indemnizację.
Przerażenie Gozdowskiego równało się teraz jego niedawnej obojętności i optymizmowi. Wpadł do generała, rwąc włosy na głowie, trzeźwiąc się solami, bez tchu i bez przytomności prawie.
Książę Hugon czuł już nowy cios jakiś, usłyszawszy jednakże o lasach, nawykły lekko sobie cenić całą sprawę, począł się śmiać z Gozdowskiego. Ten zażądał jechać do Warszawy sam i miał już tylko otrzymać listy do księcia Roberta, by ruszyć natychmiast. Zdaniem jego należało poruszyć wszystkie sprężyny, protekcje, stosunki, aby się oprzeć człowiekowi, który w niesłychany sposób podkopał tak znowu książąt Brańskich, że ruina ich mogła być straszniejszą teraz, niż była, gdy chciano dobra za długi licytować.
Uznał wkońcu i książę generał, że coś uczynić należało. Ponieważ Roberta miał Gozdowski zastać w Warszawie, dość było sprawę zdać na niego, a on powinien ją był zapomocą stosunków swych na wcale innym postawić stopniu i pieniacza rozumu nauczyć.
Z tą błogą nadzieją Gozdowski, opatrzony w listy i papiery, wybrawszy powóz, który jak najlżej nosił, i służącego, który mógł w drodze wcale nieźle zgotować, po dobrem śniadaniu i kieliszku starego Bordeaux, bo bez tego trudno mu się obejść było, wyruszył do Warszawy.
Tegoż samego dnia trzęsącą bryczką, bez resorów, z małym chłopakiem do posługi, z bułką chleba, trochą masła w garnuszku, twardemi jajami i flaszeczką wódki, wyjechał z pugilaresem dobrze naładowanym pan Zembrzyński, w tymże samym celu i w tym samym kierunku.

Gdy książę Robert zwlekał oświadczenie się Alfonsynie, a hrabia Mościński rozmyślał, jakby go przywieść ku niemu, Gozdowski pośpieszał do Warszawy, nie zapytawszy nawet generała na wyjezdnem, gdzie w mieście ma księcia szukać. Dopiero wysiadłszy, zjadłszy dobre śniadanie, odwiedziwszy fryzjera i wyświeżywszy się, szanowny plenipotent wyruszył, nakładając ciasne rękawiczki, na zwiady po hotelach.
Losy są czasem dziwnie szyderskie, gdy idzie o spłatanie figla ludziom, osobliwie tym, na których się raz spiknęły. Zaledwie pan Gozdowski wysunął się w ulicę, gdy na przeciwnym chodniku ujrzał wesołą, rumianą, w majestacie całym kroczącą postać znanego mu hrabiego Mościńskiego. Ten niezawodnie wiedzieć musiał o mieszkaniu księcia. Plenipotent rad, że mu się tak szczęśliwie powiodło, poskoczył, przypominając się hrabiemu i przynosząc mu pozdrowienia i ukłony od pana generała.
Hrabia ledwie sobie tę figurę przypomniał, lecz przywitał bardzo grzecznie.
— Cóż pan tu w Warszawie porabiasz? — spytał.
— A! te nieszczęśliwe interesa mnie tu przypędziły — rzekł Gozdowski, nie sądząc, ażeby przed hrabią, krewnym Brańskich, życzliwym im, należało coś ukrywać. — Ledwieśmy się cokolwiek jednego kłopotu pozbyli, spadł nam drugi, nie mniejszy, na głowę.
— Cóż takiego? — ciekawie zagadnął hrabia.
— Proces stary, paskudny, proces zaniedbany o granice, który dwieście lat trwał, a teraz, odnowiony przez nabywcę dóbr sąsiednich podmoszczańskich, wcale się stał groźnym. Nie przypuszczam, ażeby go wygrał, z tem wszystkiem w niższych instancjach otrzymał dla siebie przychylne wyroki. Uchowaj Boże, w ostatniej jeszcze wygra, tośmy przepadli; oderwie nam lasy i sianożęcia, pół majątku, można powiedzieć, Brańsk bez nich nic nie wart. A że nie jesteśmy bez grzechów... (kto dziś długów nie ma?), to groziłoby nam zupełną ruiną.
Hrabia aż drgnął i oczy wlepił w plenipotenta, który ciągnął dalej z zapałem:
— Przybiegłem sam do księcia Roberta, aby wszelkich możliwych użył tu wpływów i stosunków. Trzeba się bronić... musimy wygrać lub... już nie chcę mówić, co nas czeka; Brańsk bez tych lasów, powtarzam, na nic się nie zdał.
— Cóż pan mówisz? Kiedyż się to począł ten proces? Ja nic o nim nie słyszałem — spytał hrabia, z miną bardzo skłopotaną.
— A! to stare dzieje, tylko odnowione. Pojmuje pan łatwo, — dodał — że proces, ciągnący się lat dwieście bez szkody, mogliśmy uważać za rzecz wcale niegroźną. Tymczasem pochwycił go w ręce człowiek nowy, zabiegliwy, chciwy a pieniacz i takiego nam piwa nawarzył. Wygrał we wszystkich instancjach, zostaje najwyższa, do której apelowaliśmy i tu trzeba zwyciężyć lub zginąć. Nie mamy chwili czasu do stracenia.
Mościński słuchał i milczał.
— Łaska Boża wyraźna! Ot, byłbym pięknie posag Alfonsynki ulokował! Opatrzność czuwa nad nami... Do tej pory nic stanowczego nie zaszło, przyjaźń przyjaźnią, interes interesem. Trzeba się starać przeciągnąć, póki dekretu nie będziemy wiedzieli.
Pokiwawszy głową z wielkiem ubolewaniem i wskazawszy adres księcia Gozdowskiemu, hrabia ukłonił się zdaleka, bardzo ceremonjalnie, odprostował i poszedł na naradę do Aurelego. Lecz i bez niej już powiedział sobie w rodzicielskiej pieczołowitości o los córki, że nie wyda jej pewnie, póki ów miecz Damoklesowy nad lasami brańskiemi zawieszony będzie.
— Wszystko to piękne, ładne, księstwo, tytuł, koligacje, sam książę i cała rodzina, mili, kochani, serdeczni, ale jeśli ich wziąć trzeba z całym inwentarzem, bez niczego i jeszcze z długami, no, to upadam do nóg! Alfonia odtęskni, wyperswaduje sobie, a wydać za gołego księcia nie mogę, byłoby to może niebezpieczniejsze, niż ubogi szlachcic. Będą mi chcieli przewodzić i gospodarować w kieszeni, a mitrę dźwigać i złocić! Nigdy w świecie, nigdy w świecie! Ale sza! — mówił sobie hrabia — nic nie okazując, lawirować należy aż do dekretu, aż do ostatecznego wyroku... potem, ponieważ, nic się nie stało, nieznaczna rejterada z zachowaniem jak najlepszej przyjaźni i stosunków... Opatrzność Boska nad domem moim!
Gozdowski, tak doskonale rozpocząwszy swe posłannictwo, rad z siebie, pośpieszył do księcia, którego szczęściem zastał w domu.
Zobaczywszy go, Robert już coś niedobrego przeczuł i żywo ku niemu podbiegł z zapytaniem:
— Wszyscy zdrowi?
— Dzięki Bogu, — rzekł Gozdowski — niemniej jednak z bardzo złemi wiadomościami przybyłem.
Tu rozpoczął, dobywszy cygaro, opowiadanie rozwlekłe o interesie, którego książę Robert słuchał z brwią namarszczoną, nie mówiąc słowa. Epizodycznie też dodał zaraz, jak mu się szczęśliwie zdarzyło, chociaż adresu nie miał, trafić w ulicy na hrabiego i o mieszkaniu księcia się dowiedzieć.
— Pytał się pewnie hrabia, z czem pan przybyłeś? — zagadnął książę.
— A tak, mówiłem mu o naszej biedzie; trzeba wszelkich wpływów i stosunków użyć, może i on też jakie ma.
Książę Robert, który łatwo wyrachować mógł skutek tego zwierzenia się, zaczął się śmiać dziwnym głosem. Nie odpowiedział już słowa. Dla niego nie było wątpliwości, że hrabia albo zwinie chorągiewkę, lub przynajmniej wątpliwego skutku wyczekiwać będzie. Śmiał się długo, chodząc po pokoju. Gozdowski nie umiał sobie tego wytłumaczyć, dla harmonji jednak starał się także uśmiechać.
Zaczęto mówić o czem innem. Plenipotent natychmiast chciał rozpocząć czynności i zabiegi, w których jednak książę Robert niewiele mu obiecywał być pomocnym.
— W tych sferach, przez których wpływ coś tu się zrobić może, — rzekł — ja albo małe, lub żadnych nie mam stosunków. Starać się będę, ale za skutek nie ręczę. Pierwsze wyroki zawsze wpływają na ostateczny; zdaje się, że rachuba była nieco śmiała, gdyście tam zaniedbali starania. Co się jednak stało, o tem niema co już mówić.
Po wyjściu plenipotenta książę długo rozmyślał. Dla niego jawnem było, że całe staranie owo o Alfonsynę, z takiemi zabiegami prowadzone, znowu rozchwiać się miało. Lżej oddychał teraz; ciężyła mu ofiara, a tu los sam, zlitowawszy się nad nim, miał go od niej uwolnić.
Poszedł z tą wiadomością zaraz do hrabiny Natalji, i z uśmiechem, w którym było wiele ironji gorzkiej, lecz razem i prawdziwa radość, oznajmił jej o wypadku.
— Hrabia, powiadomiony o tem, co nam grozi i, o ile go znam, a z każdym dniem poznawałem go lepiej, niezawodnie się wycofa.
— Ale Alfonsyna! — zawołała Natalja. — Ona przecie kocha się w tobie; to jawne, to nie ulega wątpliwości.
— Nie wiem, — dodał Robert — lecz że będzie ojcu, dbałemu o jej szczęście, posłuszna, za to ręczę. Jestem wolny, byłbym szczęśliwy, gdyby nie myśl ta, że oni na tem ucierpią. Droga Nataljo, wierz mi, tak jest lepiej. Życzę prawie przegranej, tak mi myśl ta ciężyła. Poświęcić siebie jest niczem, ale być zmuszonym kłamać miłość i nosić maskę całe życie, gdy serce się krwawi z bólu i tęsknoty, gdy myśl kim innym zajęta, to nietylko okropne, to upodlające. I to jeszcze dla... dla pieniędzy.
— Dla rodziny, dla imienia, dla spokoju ojca — przerwała hrabina Natalja, której szło o zwycięstwo. — Nie należysz książę do siebie, jesteś ostatnim przedstawicielem familji historycznej, musisz dźwigać ją — to obowiązek.
— Droga pani moja, — odparł książę — najśmieszniejsze ze wszystkich urojeń ludzkich jest marzenie o nieśmiertelności na ziemi. Rody, imiona, ludzie, wszystko umiera, maleje i rozkłada się, służąc za materjał nowym wielkościom i nowym blaskom. Dlaczegobyśmy się mieli upierać trwać, gdy los nam mówi tak dobitnie, żeśmy powinni umrzeć. Nie widzę przyczyny trwania, gdy nie mamy siły, a nawet woli do życia, poczynając ode mnie. Ja dla szczęścia i spokoju, zrzekłbym się chętnie blasku i świetności wszelkich.
— Ale rodzina, rodzina! — powtarzała Natalja. — Pojęcia takie są jej obce, ona czuje obowiązek utrzymania się na stanowisku. To, co księciu wydaje się dziwnem, czynią codzień inni i nikt im tego za złe nie ma. Żenią się z posagami dla podtrzymania domu.
— Bo wierzą może w posłannictwo jego, a ja... nie wierzę w nic... i nie pragnę niczego, oprócz...
Spojrzał na nią.
Natalja niecierpliwie ruszyła ramionami.
— Ojciec, stryj, siostra! — zawołała.
Robert zamilkł, spuszczając głowę.
— Mylisz się książę, sądząc, że kiedykolwiek mogłabym ci dać tę rękę, do której przywiązujesz jakąś cenę. Potępiliby mnie ludzie, byłabym zgubiona w oczach ich i własnych, przypisanoby mi wasz upadek! Tego nie chcę, na to nigdy nie pozwolę.
Książę spochmurniał, lecz, wedle obyczaju swego, zmilczał.
— Nie mówmy — dodał później — o rzeczach smutnych, dajmy przeznaczeniom spełnić się, nie walcząc z niemi, co ma być — będzie.
Hrabina spojrzała nań i gorączkowo zerwała się z siedzenia.
— Do zobaczenia, — rzekła — jadę w twoim interesie. Nie w sprawie małżeństwa tym razem, ale jako adwokat w procesie. Poruszę wszystkie sprężyny, trzeba wygrać i musimy wygrać.
Nie było to wszakże tak łatwe, jak się hrabinie zdawało, ani tak od stosunków zawisłe, jak rachował Gozdowski. Ze swej strony Zembrzyński, przyjechawszy pocichuteńku, stanął na straży pilnej i postarał się, aby w interesie wiedzieć wszystko i zapobiec wpływom obcym. Dodać należy, iż w rzeczy samej sprawa zadawniona była, ale słuszna i poprzedzające wyroki dobitnie przekonywały, że owe lasów obszary pierwotnie należały do dóbr podmoszczańskich. Prócz tego Zembrzyński chodził temi drogami, któremi najprędzej do celu dojść można; nie szukał potęg wielkich, ale znał tajemne ścieżki. Protekcje ludzi wysoko położonych są najczęściej ułudą, gdyż oni właśnie sami nie robią nic, a ci, na których ręce spada praca, przeważnie zawsze na obrót jej wpływają. Niewidoczny za stołem, skromny kancelista więcej zrobić może od prezydującego, nie rozumiejącego sprawy, a podległego tysiącznym formom i koniecznościom.
Zembrzyński i jego pomocnicy stali w hierarchji na stopniach bardzo podrzędnych, lecz w istocie w ich rękach było wszystko.
Pomimo więc najgorętszych starań hrabiny Natalji, obietnic, jakie jej czyniono, wpływów, przez które działała, okazało się już w kilka dni, czego przed nią bynajmniej nie ukrywano, iż Brańscy w żaden sposób sprawy swej wygrać nie mogli. Nie zadowalając się tem ostrzeżeniem, ani mu chcąc wierzyć, podwajała ona starań i zabiegów. Gozdowski podawał notatki i oddawał nieskończone wizyty, zmusił nawet księcia Roberta do kilku, co wszystko nic a nic nie pomogło. Najżyczliwsi wprost radzili układ jaki ze stroną przeciwną, nie kryjąc, że wyrok musiał wypaść niekorzystny. W najszczęśliwszym razie można się było spodziewać, że nie przysądzą indemnizacji, lecz całe obszary lasów, kilkaset włók, odpadały od Brańska.
Gozdowski, zrazu przerażony, potem niedowierzający i upatrujący w tych postrachach działanie strony przeciwnej, nie chciał ani słyszeć o układach, naostatek już się godził na nie... gdy Zembrzyński z ubolewaniem oświadczył, że było za późno...
O wszystkiem tem hrabia był uwiadomiony dokładnie i, szepnąwszy miss Burglife, aby była ostrożna, gdyż okoliczności wielce się znowu na nieszczęście zmieniły, „lawirował“, jak powiadał, oczekując końca. Robert powstrzymał się też od częstszych odwiedzin, wyczytawszy łatwo z zakłopotanej twarzy hrabiego i z pośpiechu, z jakim mu się teraz wymykał, nie mając nigdy czasu do dłuższej rozmowy, jakie są jego usposobienia.
Mościński powiedział sobie nawet, że w razie przegranej, pod pozorem pilnych interesów, wyjechać będzie musiał, aby się z kłopotliwego położenia wywinąć.
Wieść o procesie, z powodu czynnych starań hrabiny Natalji i jej przyjaciół a pomocników, rozeszła się szeroko po mieście, lecz dla Roberta była z pewnych względów korzystna, bo tłumaczyła jego tu pobyt i odwracała uwagę od osobistych stosunków. Nie można mu było mieć za złe, że sprawy swej pilnował. W istocie więcej około niej chodził, choć bezskutecznie, Gozdowski, starając się przewlec ukończenie, gdy Zembrzyński, o ile mógł, przyśpieszyć je usiłował.
Już tu zaraz okazało się jawnie, przy kim była przewaga, bo mimo bieganiny plenipotenta, domagającego się odroczenia, sprawę naznaczono w najbliższym, jak było można, terminie. Przegrana Brańskich nie ulegała wątpliwości, ani książę jednak, ani Gozdowski nie donosili o tem generałowi, nie pisali do Brańska, gdzie panował spokój szczęśliwy, a szambelan marzył zawsze o wydaniu owego wielkiego, wspaniałego balu, który miał wskrzesić tradycje dawnej świetności książęcego domu.

Późnym wieczorem powrócił jednego dnia generał od brata i poczynał się zabierać do odmawiania wieczornych pacierzy, gdy nagle wśród ciszy usłyszał w salce pustej stąpanie jakieś. Po chodzie poznał łatwo, że to nie był służący. Przechadzał się tam ktoś wolnym, nierównym i jakby myślami wstrzymywanym niekiedy krokiem. Ktoś tam więc był oczekujący nań, a wieczorna, spóźniona, niezwyczajna godzina naprowadzała na przeczucie, że z niczem dobrem przyjść nie mógł. Z dobrą wieścią się pośpiesza, a ten ktoś chodził, jakby mu wcale nie było pilno.
Tyloma już dotkliwemi ciosami wypróbowany książę Hugon nie chciał się też z wyjściem naprzeciw przybyłemu śpieszyć i uczuł jakby obawę w sercu, jakby przeczucie czegoś złego, co go spotkać miało. Nie ruszył się więc i rzekł sobie w duchu:
— Pomodlę się wprzódy! Niech, co Bóg zsyła, przyjdzie samo, poco się śpieszyć?
Serce mu się nagle ścisnęło i strach rósł, chciał się modlić, ale i myśl, i usta odmówiły usługi... nie mógł. Drżącą ręką otworzył stare officium, poszukał w niem wieczornych modlitw, rozłożył je przed sobą na klęczniku, świece pozapalał, ukląkł z trudnością, chwiejąc się, wsparł na rękach głowę i został w tem położeniu, nie mogąc się ruszyć, ani rozpocząć pacierzy.
Brzmiał mu ciągle złowrogo w uszach ten zagadkowy jakiś krok chodzącego po sali, silił się na poznanie w nim człowieka, na przeczucie tego, co go tu sprowadzało, i nie mógł się domyśleć, kto przyszedł. Serce tylko biło żywo, wróżąc nieuchronne jakieś nieszczęście.
Generał czuł się już wyczerpanym ostatniemi wypadkami, zdawało mu się, że gdyby jeszcze cios weń nowy uderzył, jużby go przenieść nie mógł. Obawa ta, coraz rosnąca, dowiedzenia się czegoś złego była w nim poczuciem bezsilności.
— To mnie dobije — rzekł w duchu.
Klęczał ciągle a słuchał, kroki dawały się słyszeć wyraźnie, zbliżały się nieco, stawał przechadzający, jakby się namyślał, czy wnijść, wracał i chodził znowu. Przed generałem wisiał stary, na blasze malowany obraz Marji Panny, który mu od młodości wszędzie towarzyszył, był to jedyny spadek po matce, a matka miała go od ojca swego. Starzec wpatrzył się weń, jakby z pytaniem gorzkiem, dlaczego na późne dni wydzielono mu największy ciężar, czemu czara ku końcowi właśnie tyle zawierała goryczy?
Tajemnicze kroki to ustawały i cichły, to znów szybszy pochód poczynały po salce, zwalniały nagle, jakby uczucie wzburzone rządziło niemi, oddalały się, zbliżały, przechodziły niemal w bieg, a w chwilę zaraz bezsilnie ledwie się wlokły. Było w nich tyle wyrazu, iż je, jak mowę, czytać mógł stary zdaleka. Ktoś tam więc czekał, a nie śmiał sam iść do niego; zrywał się i obawiał, oznajmywał mu się chodem, nie mając odwagi głosem, przygotowywał go do tego, co niósł z sobą. Lecz któż to mógł być taki?
W salce było ciemno, chodził przecież śmiało, nie potrącając o sprzęty i zbroje, a więc znał dobrze miejsce, w którem się obracał.
— Co ma się stać, stanie, — rzekł w duchu stary — pocóż napróżno i niemęsko zwłóczyć wypicie cykuty?
Chciał wstać i iść... nie mógł... drżał.
W salce chód ciągle słychać było, tylko coraz żywszy, tylko coraz śpieszniejszy, nieustający.
Generał począł sobie wyrzucać, że mu wzburzona fantazja z najprostszej rzeczy, z przyjścia sługi lub natręta tworzy niepotrzebną torturę, którą obawa przedłuża. Mógł się spytać, odezwać, niepewnośćby ustała. Chciał podnieść głos, ale w ustach mu zaschło. Nie wiedział sam, dlaczego nie miał odwagi.
— Będę się modlił, to uspokoi — rzekł w duchu.
Książka już była rozłożona na wieczornych pacierzach, popatrzył na nią, — głoski migotały mu przed oczyma jakiemiś ruchami dziwnemi, podnosiły się do góry, spadały, bladły, nikły płomieniste, przedłużone, olbrzymie, występowały z białego tła i brnęły w niem. Nagle przybierały kształty potworne... rosły im skrzydła, wyskakiwały szpony, świeciły w nich oczy szyderskie. Potem ruch ten ustał nagle, sznurem stanęły do porządku, spokojne, ale znać ręka drżąca musiała przewrócić karty — przed oczyma jego, zamiast pacierzy wieczornych, stało nabożeństwo przy konających...
Była to jakby przepowiednia i oznajmienie losu.
Głos tych kroków zwiastował nadchodzący... zgon. Zbliżała się więc ta nieodzowna godzina, której nikt uniknąć nie może — konanie! Zimnym potem oblały się skronie... łzy oczy zakryły... przez nie świat wydawał mu się, jak w mgle srebrzystej, spłakany cały. Przyszedł tu przed chwilą spokojny, wesół prawie, dlaczegóż nagle ten jakiś krok dziwny, głucho rozlegający się w sali pustej, wywoływał takie przeczucia?
Jest w naturze ludzkiej coś, co zwiastuje jej nadchodzące niebezpieczeństwo i każe gotować się na walkę ostatnią bytu z nicością, bytu z nieśmiertelnym spoczynkiem... Byłoż to owo przedśmiertne drgnienie? Oczy generała padły znów, szukając lekarstwa, na karty starej książki... znalazł na niej modlitwę za umarłych.
I począł się uśmiechać do spoczynku wiekuistego, był strudzony, jak po walce okrutnej. Myśl, smętna przed chwilą, zaczęła przybierać barwę dziwną, jasną, promienistą, rozbłysnęła i poleciała na wiosenne pola młodości, a z nich na złote przeszłości szranki... między rycerzy, którzy stali w obłokach z kopjami u boku, z tarczami na rękach, w przyłbicach słonecznych, z gwiazdami nad czołem. Witał ich zkolei, jadąc na białym rumaku skrzydlatym, a zamiast miecza, dźwigał krzyż. W głowie mąciło się, plątało, szumiały w niej jakby ptaków stada, lecące długiemi pasmami. Stracił siłę nad myślą własną... szła już samopas.
Krok, dający się słyszeć w salce, chodził mu po sklepieniu czaszki pustej i rozlegał się po niej boleśnie.
Obszary jakieś niezmierzone czuł w głowie... pustynie wyschłe, ciemne. Wszędzie było pustkowie, w nim wokoło na świecie, a wśród mroków, wśród niezbadanych ciemności rozlegał się ciągle ten chód nieustający. Kroki sędziego czy kata... lecz żelazne, ciężkie, a coraz bliższe... Ktoś chodził mu po sercu i gniótł je; każde stąpnienie wyciskało się na niem, jak w glinie ręka rzeźbiarza.
Napróżno starał się, znękany temi widzeniami, otrząsnąć z nich i oprzytomnieć, — ciemności coraz gęstsze otaczały go. Potarł obu dłoniami drętwiejące czoło i ruchem gwałtownym strącił z klęcznika świeczniki oba... potoczyły się na posadzkę z płomieniem... mignęły nim i... pogasły.
Generał został wśród zmroku, usiłując wstać i poruszyć się, ale ani odprostować, ani krzyku wydać nie zdołał. Rękami chwytał próżnię; coś, jakby olbrzymi głaz, nagle padło mu na głowę i roztrzaskało ją. Krzyknął nareszcie, lecz w tej chwili upadł i stracił przytomność.
Jęk ten ostatni musiał się rozlec aż w salce, bo w tej chwili wbiegł służący ze światłem, a z nim książę Robert. Jego to kroki liczył generał, nie wiedząc jeszcze o przybyciu. Książę przyjechał późno, a z tem, co przywiózł z sobą, nie śmiał wnijść, choć potrzebował. Wiadomość mogła przyjść inną drogą i jeszcze straszniej piorunowa.
Podnosząc generała z ziemi, książę Robert znalazł go omdlałym, ale w twarzy zsiniałej znać było jakby rażenie jakie krwi buchnięciem. Gotowało się to pewnie dawno, a dziś przyszło w porę, bo ocaliło, pozbawiając przytomności, od boleśniejszego ciosu. Złożono go na łóżku. Nadspodziewanie generał ruszył się, zaczynał przychodzić do siebie... westchnął, otworzył oczy. Dźwignął się żywo i patrzył, zdziwiony niby, dokoła. Wzrok jego skierował się na synowca i wlepił weń oczy, poczynał się uśmiechać, usta ściągać jakby do mówienia i głosem zmienionym, słabym, bełkotliwym odezwał się cicho:
— Darujesz mi w. królewska mość, natychmiast zbroję wdziewam i skrzydła przypnę, na koń siadamy i w pogoń za Saracenami! Jeruzalem zdobyta! Grób Zbawiciela odzyskany! Hosanna! zwycięstwo!
Krzyknął tak gwałtownie, iż Robert pobladł z przestrachu, lękając się, by tego głosu nie usłyszano w podwórzu. Potem, jakby wysilony, padł książę Hugon na poduszki i cienkim głosem śpiewać zaczął:
Omni diae.... dic Mariae...
Śpiew na wargach skonał wkrótce, powieki zaczęły się przymykać, stary zwolna zdrzemywał się, usypiał, bełkotał coś jeszcze niewyraźnie i — zasnął.
Zostawiając przy nim starego sługę, który płakał i drżał z przestrachu, dotknięty nowym tym ciosem książę Robert wybiegł natychmiast, aby wysłać po lekarza. Cała nadzieja była w tem, że pomieszanie mogło być przemijające, że sen, spoczynek, środki jakieś przywrócić przytomność zdołają.
Zbudzono Wincentowicza, wstali słudzy już śpiący. Robert przyszedł siąść na straży przy łożu, lecz tak złamany, bezprzytomny, pozbawiony woli, iż sam nie wiedział, co począć — ręce mu opadły.
Szczęściem ktoś, widząc to, wyprawił po Zenona, który w gościnnych pokojach tego dnia, dopóźna spędziwszy wieczór u szambelana, nocował. Żurba przybiegł przerażony, lecz z całą energją, która go nigdy nie opuszczała. Robert mu się rzucił na szyję.
— Przyjacielu, ratuj! Przyjechałem, wioząc z sobą najgorsze wiadomości, lecz nim z niemi przyszedłem do generała, stało się, nie wiem, co się stało... książę padł uderzony apopleksją z klęcznika, przy którym się modlił... Gdyśmy go otrzeźwili, był jakby obłąkany. Mówił i śpiewał od rzeczy. To nowy cios!
— Po doktora! — zawołał Zenon.
— Już posłano — rzekł Robert. — Lecz teraz powiedz, co mam czynić? Przywożę z sobą przegraną, przegraną stanowczą... wydarto nam najlepszą część majątku. Dług, ciążący na reszcie, pochłania ją: nie mamy nic! Ożenienie moje, jak się domyślisz łatwo, nie przyszło do skutku. Hrabia, na wieść o nieszczęściu naszem, nagle wyjechał z Warszawy i jest już gdzieś na drodze do domu. Wszystko stracone! Co się stanie z generałem, z ojcem, gdy się dowie, ze Stellą?
Zenon nie mógł zrazu wymówić słowa.
— To okropne, — rzekł wkońcu — lecz straszniej jest może lecieć w przepaść, niż pogruchotanemu leżeć na dnie. Nad nim zawsze świeci jakaś cząsteczka nieba. Gdzie niema ratunku żadnego, musi przyjść męska rezygnacja.
— Cóż się dzieje ze Stellą? Co z tym człowiekiem? Co myśli i chce Garbowski? Jak to powiemy ojcu? — wołał Robert. — Może choć to nas chwilowo podtrzyma i oszczędzi wygnania a wstydu?
Zwrócił się do Zenona, który milczał, ponuro zamyślony.
— Garbowski, — rzekł wkońcu — Garbowski był już parę razy... i odjechał. Nie wiem dobrze, co myśli, lecz, lecz zdaje mi się, że widząc ofiarę księżniczki, waha się z jej przyjęciem. Jest szlachetne serce w tym człowieku.
— Cóż się stanie z nami, jeśli tej ofiary nie przyjmie? Daru nam nie uczyni, ani my go przyjąć nie możemy.
— Nie wiem, — dodał Zenon — w każdym razie z nim się ułożyć można, będzie cierpliwy, znajdą się środki jakieś.
— Żadnych niema, — odparł Robert — ojcu należy oszczędzić pogodę dni ostatnich, a potem... pójdziemy pracować... Pracować? — dodał, ruszając ramionami — ale jak?... Stella pracować? ja?.. My nie umiemy nic! My nie mamy pokory do pracy, myśmy skazani na konanie powolne! Jesteśmy istotami wymarłego świata, którym też umrzeć przeznaczono.
— Mości książę, — odparł Zenon — nie wierzę w to, trzeba mieć odwagę dźwignięcia się, a wyrobi się możność.
— Ażeby mieć wolę, trzeba mieć jasny cel przed sobą, a tego oczy moje nie widzą.
— Radźmy — rzekł Zenon — o najpilniejszem, trzeba się nieuchronnie rozmówić z Zembrzyńskim, który ten nieszczęsny proces przeprowadził, a potem z Garbowskim.
— Lecz co ojcu powiedzieć?
— Nie trzeba mu nic mówić, musisz książę zaczekać, aż gdy tego wymagać będzie konieczność. Zresztą dla uniknienia przykrych tłumaczeń... książę możebyś na kilka dni zataić mógł swój powrót i przebyć je w ukryciu.
Przez część nocy gwarzyli tak, siedząc w sali i przysłuchując się, azali generał nie przebudzi się, lub lekarz nie przyjedzie.
Stary przyjaciel domu, zamieszkały o mil parę w miasteczku, Sykstus Cieciorka, doktór niegdyś uniwersytetu wileńskiego, uczeń Franka i Śniadeckiego, na pierwszą wieść o chorobie generała, ledwie się przyodziawszy, na małej bryczynie dla pośpiechu przyleciał.
Był to mężczyzna niestary jeszcze, wielce wykształcony, wielkiego też spokoju ducha i łagodności. Nic go nie dziwiło nigdy, ani niecierpliwiło, ludzi wszystkich traktował potrosze jak pacjentów, z ojcowską dobrocią, ale i z powagą ojcowską, która przed żadną społeczną znakomitością i tytułami nie ustępowała. W innym stanie okrzyczanoby go demokratą i nieznośnym, jako lekarza znosić musiano i szanowano też jako człowieka.
Cieciorka był jednakowo z ekonomami i książętami z jakąś kwakierską, dobroduszną grzecznością, która się o żadne światowe nie troszczyła formy. Nie nadużywał swej wziętości, ale się nie kłaniał nikomu.
Powierzchowność jego na pierwszy rzut oka nie zdradzała niepospolitych umysłu i duszy przymiotów: otyły, gruby, trochę ociężały, mówiący zwolna i niedbale, podobny był do zardzewiałego szlachcica, ale wpatrzywszy się w jego głowę, twarz, w wyraz oczu i ust, poznać w nim było można jeden z tych typów, jakie starożytnych mędrców popiersia wystawiają. Czoło i oczy błyszczały potęgą rozumu chłodnego, myśl tryskała z wejrzenia, i rozum ten a inteligencja nie nadawały mu ani wyrazu dumy, ani szyderstwa; znać doszedł do tej wyżyny, z której wszystko się tak małem wydaje, że nic nie gniewa i nie oburza, litość tylko budzi i miłosierdzie bez granic.
Gdy wszedł na palcach i siadł, ściskając rękę księcia Roberta, opowiedziano mu pokrótce symptomata. Słuchając powieści tej, doktór milczał, przerwał je kilku zapytaniami, zdawał się przebiegu choroby nie rozumieć lub znajdować go anormalnym.
— Zaczekamy przebudzenia, zobaczymy, — rzekł — nic z tego, co mi mówicie, wnosić nie mogę.
Czekano więc przebudzenia do rana, ale napróżno, sen był niezmiernie ciężki, głęboki, a napozór spokojny; co dziwniej, nie towarzyszyła mu żadna gorączka. Chory wydawał się zmęczonym, nie chorym. Doktór Cieciorka badał puls ciekawie, wpatrywał się w rysy, twarz miał zasępioną.
Generał zwykł był się budzić o siódmej i natura, tylu latami znałogowana, wywołała w istocie rozbudzenie. Poruszył się z westchnieniem ciężkiem, chciał wstać... opadł na poduszki. Oczy jego błędne potoczyły się po przytomnych, otwarły szeroko i uspokojone wpatrywały w każdego pokolei. Robert, Cieciorka i Zenon, stali przy łożu. Książę Hugon kilka razy obliczył ich wzrokiem, nic nie mówiąc, potem zaczął się uśmiechać.
— Poznaję was, — rzekł. — Ty — wskazał na Roberta — jesteś Ryszard Lwie Serce; ty — obrócił się do doktora — przełożony mnichów św. Franciszka; a ty mistrz templarjuszów. Doskonale pamiętam. Zostałem wczoraj przez Saracena ranny w głowę, ale rana, zalana balsamem, już się zgoiła; zostanę dziś pod namiotem, jutro na koń!
Doktór wziął go za rękę zwolna, puls był naturalny.
— Możem się omylił, bo ty mi coś pulsu macasz, hę? — odezwał się generał. — Może jesteś Bombastus Paracelsus?
Nikt nie odzywał się, on patrzył ciekawie.
— Co za klimat łagodny, — rzekł — jakie ciepło miłe, zalatuje mnie zapach palm kwitnących.
Robert zwolna cofnął się z Zenonem, doktór pozostał i poważnie nań patrzył długo, a wreszcie rzekł głosem zwyczajnym:
— Pan generał sobie z nas żartuje, jakże nie poznać starego sługi Cieciory i pana Zenona, i księcia Roberta.
— Roberta, — przerwał książę Hugon — co ty mi bajesz? Gdzie Robert? Ten daleko z flotą popłynął, a Zenon hreczkę sieje. Niech rycerstwo nasze zanuci Bogarodzicę... czas, godzina poranna, z Bogiem dzień zaczynać trzeba, a po chwili dodał jak najprzytomniej:
— Czy szambelan już wstał?
Pochwycił doktór ten moment jasny i odpowiedział:
— Myślę, że się przebudził... a może generałbyś wstał i poszedł na śniadanie z nim i księżniczką Stellą?
— Jakże, ranny przez Saracenów? Zobaczyliby bliznę i toby ich nastraszyło. Zostanę pod namiotem.
Mówił tak niedorzecznie naprzemiany i przytomnie, ale ładu w myślach nie było, błąkały się, jakby wiatrami gnane pajęczyny. Doktór wyszedł zamyślony.
— Nadziei nie tracę, — rzekł — lecz mam jej mało. To, co jest teraz, musiało się przygotowywać zdawna.
Trzeba było myśleć, jak szambelanowi wytłumaczyć chorobę, powrót Roberta, i zapobiec, aby nie zapragnął sam przyjść do brata. Widzenie się ze Stellą było nieuchronne; i dla tej wszakże nagła wiadomość o nieszczęściach mogła być groźną.
Zenon poszedł po siostrę. Rano było jeszcze, panna Antonina, ledwie mając czas się ubrać, przelękła, przyszła z bratem na górę do pokojów generała. Na widok Roberta bladego, wycieńczonego, drżącego, rozpłakała się, odgadła wiele.
— Pomóż mi, pani, — rzekł — nie chcę przed nią nic ukrywać. Jesteśmy na ten raz zrujnowani ostatecznie, zgubieni, proces przegrany, od Brańska odetną to, co jego wartość stanowiło. O mojem nieszczęsnem ożenieniu mowy niema; zostaliśmy na łasce Garbowskiego. Przybyłem tu obarczony nieszczęściem, które wiozłem, i wpadłem w chwili, gdy generał apopleksją tknięty został. Od tej pory nie odzyskał przytomności, zdaje się obłąkanym.
Antonina w milczeniu załamała ręce.
— Chcę i potrzebuję się widzieć ze Stellą, — dodał — ułatw to, pani, przez przyjaźń dla nas, przygotuj ją, niech mi pomoże, ojciec nic wiedzieć nie powinien. Biedna Stella!
— Tak, biedna Stella, wszyscyśmy biedni, — szepnęła Antonina — ale mości książę, Stella ma ducha męskiego. Stella potrafi spełnić najcięższą ofiarę i usty się uśmiechać wśród męczeństwa. Nie lękaj się pan o nią. To anioł, to więcej niż anioł, to bohaterka!
Porwała rękę Roberta z zapałem i łzami w oczach.
— Mój książę, bądź spokojny! W takich domowych nieszczęściach, wśród czterech ścian, my kobiety was prowadzić powinniśmy i męstwa dodawać, pocieszać a krzepić.
Wybiegła szybko po Stellę.
Tymczasem dzień był wielki, obawiać się należało, żeby stary książę Norbert nie dowiedział się od którego ze sług o przybyciu syna, chorobie generała, wezwaniu doktora; jedna Stella wiedziałaby, jak mu to oznajmić tak, aby nie przerazić starego.
W pół godziny może weszła ona z Antoniną. Na jej twarzy, mimo łez, było tyle spokoju i rezygnacji, gdy postąpiła ku bratu, aby go uścisnąć, że Robert wydziwić się jej nie mógł. Wsparła się na jego ramieniu i, znać tłumiąc jęk mimowolny, chustkę chwyciła w białe zęby. W chwilę potem odetchnęła spokojniej, wróciła do panowania nad sobą.
— Nie mów mi nic, — rzekła — wiem wszystko, pójdę do ojca, lecz pozwól, spytaj, czy doktór pozwoli, chciałabym stryja zobaczyć!
Cieciorka namyślał się.
— Idź, pani, — rzekł — może ktoś będzie tak szczęśliwy, że go do życia rzeczywistego napowrót ściągnąć potrafi.
Drżąca, ale z przymuszonym uśmiechem na ustach, wsunęła się na palcach Stella i przywitała generała zwykłem
— Dzieńdobry.
— Któż to jest? królowa Jadwiga? — zawołał.
— To ja, Stella, twoja Stella, mój stryju.
— Stella... gwiazda... nie, ty jesteś królowa Jadwiga!
Popatrzył i spytał znowu:
— Czy szambelan wstał?
Ucieszyła się Stella, lecz po tem pytaniu rozsądnem nastąpiło:
— Najjaśniejsza pani! Niegodzien jestem, byś namiot rycerza odwiedzała, ale tę szarfę, którą mnie darzysz, zachowam do zgonu. Na tarczy ją herbowej zawieszę, jak Nałęcz drugi.
Skłonił głowę i w tejże chwili znowu zdało mu się, że jest na łowach, począł psy nawoływać:
— Hu! hu!
Zapłakana wyszła Stella. Spokojne to obłąkanie straszne było. Nie mówiąc słowa, przesunęła się przez salon, złączyła z Antoniną i obie pobiegły czatować u drzwi szambelana. Gdy mu śniadanie jego wnoszono, trochę niespodzianie w tej porze weszła Stella i przyklękła przed ojcem.
— Cóż mi to acanna tak rano przynosisz? — uśmiechnął się stary. — Wszak to nie twoja godzina?
— Tak, kochany ojcze, alem wolała sama przyjść, aby ci powiedzieć, że generał trochę niezdrów. Nic to nie jest strasznego, zawsze jednak...
— Generał niezdrów! Widzicie! — przerwał szambelan. — Ja mu zawsze mówię: nie pij wody po baraninie. Cóż mu takiego?
— Trochę gorączki, nie wiem; jest doktór Cieciorka. A i nasz kochany Robert przybył w nocy, ale tam siedzi przy chorym.
— Widziałaś już Roberta?
— Na chwilę.
— Cóż przywozi? nadzieje znowu?
— Nie wiem, jakoś mi o tem nie mówił.
— A niechże przyjdzie do mnie. Generałowi dać rumianku i zostawić go w spokoju, a wody mu zakazać, do wieczora odejdzie. Niech Robert przyjdzie do mnie. Właśniem rad, że w porę mi powraca, pomoże do tego balu, który chcę dać. Bez niegoby mi to nie poszło, a koniecznie, póki żyję jeszcze, muszę raz wystąpić. Już jeśli Gozdowski poskąpi, ja z mojej szkatułki łożyć-em gotów.
Stella nie mówiła nic.
— Przyślijno mi Roberta...
Pocałował ją w głowę.
Całych sił potrzebowała Stella, by twarzą nie wydać uczucia, aby się okazać spokojną i wesołą.
Szambelan tego dnia był dziwnie rozpromieniony, wyglądał świeżo i usta miał uśmiechnięte.
— Proszęż cię, — rzekł do odchodzącej — napędź tu Roberta do mnie... a generała zostawić w spokoju, on nie lubi, żeby mu się tam naprzykrzali, kiedy niezdrów.
Z tem poselstwem wróciła Stella do Roberta, który po chwili namysłu wybrał się do ojca.
Widzenie się z nim było prawie powtórzeniem przyjęcia Stelli i rozmowy z nią. Uderzyła syna ta pogoda oblicza ojcowskiego i ta szczęśliwa jego ślepota, co się niczego nie domyślała.
Tak dzień cały upłynął na doglądaniu dwóch starców, a rodzeństwo z sobą dłużej się nawet rozmówić nie mogło. W stanie zdrowia generała nie zaszła prawie żadna zmiana, był ciągle senny, a gdy się przebudzał, mówił od rzeczy. Podano mu jedzenie, zaczął jeść łapczywie, chciwie, nieprzytomnie także i zaraz po zjedzeniu zasnął znowu.
Doktór Cieciorka przypatrywał się temu z widocznym smutkiem. Żadnych środków lekarskich nie można było przedsiębrać, oprócz lekkich derywatywów, któreby odciągnęły nacisk na mózg, ale te widocznie jakoś nie poskutkowały.
We dworze ruch był niezmierny i popłoch. Szambelan go nie widział, parę razy spytał o brata, zalecił rumianek, przywołał do siebie księdza Serafina na rozmowę, uspokajał Stellę i spędził czas do wieczora, bez żadnej zmiany w zwykłym porządku zajęć swoich.
Robert, zmęczony wrażeniami, podróżą, bezsennością, wieczorem zszedł do swego pokoju. Zastał w nim już oczekującą nań Stellę, która chodziła zamyślona.
— Przyszłam tu, — rzekła powoli — aby ci dodać męstwa. Jestem pewna Garbowskiego, że się szlachetnie obejdzie z nami, że poszanuje niedolę. Chciałam, myślałam, marzyłam, że ofiarą swojej ręki spłacę dług... ale, mój drogi Robercie, ta ręka dziś nie ma szacunku, byłaby ciężarem, nie darem. Garbowski jej nie chce... pisał wczoraj do mnie. Może czuł, żem go kochać nie mogła, chociaż go szanuję, choć się zmuszałam, aby być dla niego dobrą, łagodną, uprzejmą. Lecz serce czuje, gdy drugie mu nie odpowiada biciem równem. Zostaję wolną. Oddamy mu wszystko... ale szlachetny Zygmunt nie wypędzi nas ze starym ojcem, z biednym stryjem. Bądź spokojny. Ja zostanę, z tobą i ojcem i dożyjemy, co nam Bóg wyznaczył. Umieliśmy być szczęśliwi, potrafimy i cierpieć, Robercie.
Na te słowa wszedł Gozdowski. Domyślając się interesów, Stella znikła.
Plenipotent, jak wszyscy, co nic nie robią, minę miał strasznie zajętą, zakłopotaną, śpieszył się, usiłował udawać czynnego.
— Mnie się zdaje, — zawołał — że potrzeba teraz jeszcze spróbować traktowania z Zembrzyńskim o jakiś modus vivendi. Słyszałem, że powrócił z Warszawy, byłby szalony, gdyby głupi wyrok chciał na nas z całą jego wykonać surowością; toby cały świat nań oburzyło! toby była infamja! to nie może być! Ja jutro rano do niego pojadę. Otrzymamy warunki przynajmniej lżejsze.
— Próbuj pan, — rzekł książę Robert — nic nie zaszkodzi próbować, ale nie upokarzaj się, nie proś, bo mnie się zdaje, że człowiek ten nic nie ustąpi. Dowodzi tego sposób, w jaki ten proces prowadził.
— Zabiłby się w obywatelstwie! — krzyknął Gozdowski.
— Ale on nigdy w niem nie żył — dodał książę Robert.
— Bądź co bądź, jeśli książę pozwolisz, ja jadę, a pewnie godności domu książęcego, równie mi drogiej jak jego dostojnym członkom, nie narażę.
To powiedziawszy, plenipotent się oddalił.
Nazajutrz kazał sobie dać najwykwintniejszy z ekwipażów książęcych, liberję paradną i wyruszył do Podmoszczan.
Przybył tu około południa. Na spotkanie jego wyszedł pan Zembrzyński aż do sieni, co było dobrą wróżbą wedle Gozdowskiego; przyjął go z niskiemi ukłonami i poprowadził do saloniku. Usiedli.
Gozdowski do roboty był nicpotem, ale tem lepiej też mówić umiał.
— Przyjeżdżam do szanownego sąsiada, — rzekł — jak się łatwo domyślisz... w imieniu tych książąt, których pan dobrodziej potrafiłeś dziwnie szczęśliwie prowadzonym procesem zwyciężyć. Powinno to zaspokoić jego miłość własną, a obudzić szlachetność.
— To jest, mości dobrodzieju, interes, — odparł gospodarz — a w interesie uczucia nie grają żadnej roli. Tu rachunek i kredka.
— Lecz i rachunek nawet zdrowy nie powinien pana prowadzić do nadużywania zwycięstwa — przerwał Gozdowski.
— Nadużywania? — rzekł Zembrzyński. — Uchowaj Boże, ale do używania mam prawo zupełne.
— Przecież należałoby być wyrozumiałym i ludzkim.
Zembrzyński zmilczał.
— Przyjeżdżam w imieniu książąt — dodał plenipotent — i proszę go o powolność.
— O jaką? — zapytał Zembrzyński.
— Przecież nam pan całej tej przestrzeni lasów zabrać nie myślisz?
— Tylko to, co mi przysądzono, — rzekł gospodarz — ani cala więcej.
— Lecz pan sam wiesz, że wyrok jest... nierozsądny.
— Tego nie wiem.
— Dwieście lat używalności.
— Przyznasz pan, że czas było oddać zagarniętą własność — rzekł nielitościwy Zembrzyński.
— Przedawnienie też prawo do posiadania daje.
— Znać, żeście go państwo nie mieli, gdy mnie przysądzono dyferencję.
— Ależ panie! Czyż masz być tak nielitościwym?
— Muszę — sucho rzekł Zembrzyński.
Gozdowski chwycił się z krzesła; ta zimna krew go oburzała. Chciał odejść już.
— Siadajże acan dobrodziej, — odezwał się Zembrzyński — a nie opuszczaj domu mojego, dopóki przekąski nie dadzą. Uczyń mi pan ten honor, proszę. W interesie gniewu niema, a staropolska gościnność...
— Dziękuję panu, dziękuję, — sucho rzekł Gozdowski — śniadania nie jem, a czasu nie mam.
— Pan dobrodziej się gniewasz?
— Nie, jestem oburzony! Jakto? Szlachcic nasz, tutejszy zapewne, z taką zaciętością i srogością postępować możesz z domem, w całym kraju tak szanowanym? Pięknaż to pamięć zostanie, że ich do ruiny doprowadzisz!
— Ja? — zawołał Zembrzyński — ja? Mój mości dobrodzieju, widziałeś asindziej, kiedy stary dąb, który pastuszkowie wypalą... utrzyma się to na pasemku kory... przychodzi leciuchny wietrzyk i olbrzym się wali. Mówią, że burza dąb obaliła! A nie... spróchniały był, spalony był. Ja jestem tym wietrzykiem, szanowny panie a dobrodzieju.
Mówiąc, kłaniał się nisko, a pokorny był, jakby wcale nie zwyciężył wczora.
— Więc nie mamy o czem mówić?
— Czekaj pan, — rzekł gospodarz — czekaj, proszę. Widzisz pan, sam powiedziałeś... jestem stary szlachcic. No, tak... i mam nałogi szlacheckie i szanuję tych panów bardzo i pochlebia mi, gdy się o nich choćby otrę. Ot, wiesz asindziej co, możeby się to i dało zrobić... coś ulżyć, coś ułożyć; ale o tem ja z kim innym traktować nie będę, tylko z samym księciem szambelanem.
Gozdowski począł się śmiać.
— To wprost nie może być — rzekł. — Książę szambelan zdał wszystkie interesa synowi, o niczem nie wie, niczem się nie zajmuje, obcy jest wszystkiemu, co się wkoło dzieje. Rodzina, strzegąc jego spokoju, nie dopuszcza doń żadnej, a tem mniej złej wiadomości. On o procesie tym prawie nie wie.
Zembrzyński słuchał ciekawie, lecz głową trząsł.
— Co mi to pan dobrodziej mówisz! Ale czyż to może być? To nie może być!
— Tak jest.
— To źle — odparł Zembrzyński. — Suponujmy, że wśród nieświadomości jakimkolwiek sposobem wpadnie wieść o tym upadku i ruinie, boć książęta Brańscy nie mają dziś nic, bankruci są, no, to stary jak od pioruna będzie zabity.
— Ale on się o tem nigdy nie dowie, mamy do czynienia z człowiekiem szlachetnym, z moim krewnym, który dom książąt szanuje.
— Cóż, na jałmużnie żyć będą?
Gozdowski się oburzył.
— Książęta mają środki, o których pan nie wiesz.
— Hę, hę? Czy anioł z nieba, czy ptaki niebieskie, jak na pustyni prorokowi, będą im złote cegiełki radziwiłłowskie przynosić? — roześmiał się gospodarz.
Plenipotent był zmieszany, gniewny, oburzony, tak że nawet mówić już nie chciał, kłaniał się i odchodził.
— Słuchaj pan, żebym dowiódł, iż jestem lepszy, niż panowie myślicie, — zawołał Zembrzyński — odstąpię połowę lasów, słyszysz pan, połowę lasów, ale o to sam na sam, bez świadków, z księciem umawiać się będę. Tak lub nie. To moje ostatnie słowo. Jak chcecie.
— Wszak z księciem Robertem... — przerwał Gozdowski.
— Nie z księciem Robertem, ale z szambelanem! — zawołał gospodarz. — Rozumiesz mnie pan, albo z nim sam na sam w cztery oczy, albo z nikim... albo z nikim! — powtórzył, oczy jaskrawe, żółte topiąc w plenipotencie.
Gozdowski zdumiony, sam nie wiedząc, co począć z tą propozycją, zakręcił się, skłonił i, nic nie odpowiadając, odjechał. W ganku jeszcze Zembrzyński, kłaniając mu się, dodał:
— Będę czekał odpowiedzi; daję czasu pięć dni do namysłu, lecz inaczej nic, inaczej... nic.
Z tem odjechał plenipotent, powtarzając sobie: „inaczej nic“.
— Dziwny człowiek — myślał przez drogę. — Dlaczego ten upór, żeby koniecznie z samym szambelanem mówić?.. i za to połowę lasów chce oddać... Oczywista rzecz, próżność, nic więcej jak chęć popisania się ze wspaniałomyślnością, żeby potem mógł powtarzać, iż tę ofiarę księciu samemu uczynił. Ale jakże to może być, gdy szambelan o niczem nie wie?
Powróciwszy do Brańska, Gozdowski zawahał się, co ma uczynić z wnioskiem tym Zembrzyńskiego. Należało jednak donieść księciu Robertowi o skutku wyprawy i, choć kilka godzin zwlókł plenipotent, wkońcu spytany wszystko opowiedzieć musiał. Księżniczka Stella była przytomna; i ona, i książę poczęli myśleć, jakby to możliwem uczynić. Trzeba było starca przygotować, wyznać przed nim, że proces źle poszedł i skłonić go do przyjęcia Zembrzyńskiego.
Zenon, wezwany do rady, znajdował, że w tym razie, mimo najszczerszej chęci oszczędzania księcia szambelana, należało go uprzedzić, a dziwacznemu żądaniu Zembrzyńskiego dogodzić. Do tej misji wybrano Stellę, która ze wszystkich najwięcej miała rezygnacji, krwi chłodnej i taktu. Starzec ją kochał czule i od niej najlepiej przyjmował nawet przykre wiadomości, które osłodzić umiała.
— Każecie mi, — rzekła — podejmę się tego, lecz powiem szczerze, wolałabym najcięższe zadanie inne, nad to... tak mi żal błogi pokój ojca zamącić!
Zastanawiano się jeszcze nad dziwacznem żądaniem, lecz nikt nie umiał dociec prawdziwej jego przyczyny.
Stella, rachując na to, iż odrazu nie potrafi skłonić szambelana, nie obudzając podejrzeń w nim o grożącem niebezpieczeństwie, rozpoczęła powoli tegoż wieczora od napomknień, iż jej się zdawało, jakby proces z Zembrzyńskim gorzej szedł, niż przewidywano.
— Wnoszę o tem z zakłopotania Roberta, — dodała — z milczenia jego i niepokoju.
— Może to być imaginacja twoja, — odparł szambelan — bo ja po Robercie nic nie spostrzegłem podobnego, on zawsze jest ponury i zamyślony, a co się tyczy procesu, ten trwa nie wiedzieć wiele lat... i będzie sobie się ciągnął drugie tyle.
— Gozdowski także mi napomknął, że się lęka o niego, bo Zembrzyński ma być nadzwyczaj zabiegliwy, czynny i pieniacz wielki.
— Ten Zembrzyński... co to tu był raz u mnie? — rzekł książę Norbert. — Hm! wygląda na pokornego człeczka, ale oczy ma bardzo brzydkie, bardzo brzydkie!
Po tej rozmowie Stella czekała dnia następnego 1 znowu napomknęła o Zembrzyńskim i o procesie.
— Ty bo się tem próżno niepokoisz, — zawołał, śmiejąc się, książę — wy młodzi wogóle łatwo się trwożycie. Byle co, ogarnia was panika.
Ruszył ramionami.
— Cóż z procesem być może?
— Możemy go przegrać — westchnęła Stella.
— No, to będziemy apelowali, — mówił szambelan — trochę kosztu i tak się sobie to pociągnie.
— Gozdowski przyznał mi się, — rzekła ciszej — żeśmy przegrali.
— I nie czyją pewnie winą, tylko jego — odparł szambelan. — Gozdowski poczciwy człowiek, ale postarzał i ociężał.
— Mówił mi też, iż gdybyś ojciec chciał powagą swą przemówić do Zembrzyńskiego, pewnieby się upamiętał.
— Hm!... ja już od wszystkiego umyłem ręce, — odpowiedział szambelan — ja się do niczego nie mieszam; jakże mam wchodzić w to? Nie godzi mi się, quo titulo?
— Lecz jeżeli Zembrzyński skłonny jest, przez uszanowanie dla ojca, coś więcej uczynić, powolniejszym być?
— Nie sądzę, — rzekł szambelan — wszakże zobaczymy, zobaczymy.
Pierwsze lody były złamane, wsparł Stellę książę Robert, pochlebiało to księciu Norbertowi, iż z nim tylko do czynienia mieć chciano, nie sprzeciwił się więc. Nikt w tem żadnego zresztą nie upatrywał niebezpieczeństwa. Gozdowski śmiał się z próżności szlachetki.
— Choćby książę się miał trochę zmęczyć, połowa lasów naszych tego warta. Głupi dorobkiewicz wysoką ceną opłaca ten honor, że z samym księciem o tem mówić będzie i jemu ofiarę tę uczyni.
Rad, że mu się to jakoś przeprowadzić udało, Gozdowski jeszcze raz pojechał do Podmoszczan, z daleko lepszą fantazją, niż przedtem.
— Masz więc pan, czegoś żądał, książę Norbert zgadza się przyjąć pana i mówić z nim.
Zembrzyńskiemu płowe oczy jakby pomarańczowym ogniem jakimś zagorzały nagle, chwycił za ręce Gozdowskiego.
— Możeż to być! istotnie?
— Tak jest, tak! — śmiał się Gozdowski. — Książę szambelan przyjmie pana, lecz zarazem w imieniu rodziny, troskliwej o jego zdrowie, upraszam go, abyś z łagodnością i należnem starcowi uszanowaniem z nim rozmawiał. Jest dumny, do czci ogólnej nawykły, drażliwy, należy go oszczędzać.
— Bądź pan spokojny, będę już wiedział, jak z nim mówić, — odezwał się żywo Zembrzyński — to moja rzecz! Płacę za audjencję drogo, chcę być swobodnym.
— To są tylko życzliwe uwagi.
Gozdowski uważał, że gospodarz po odebraniu tej wiadomości bardzo był poruszony i jakby roztargniony chodził, cały już przejęty znać honorem, który go miał spotkać.
Niedługo bawiąc i postanowiwszy, o której godzinie miał nazajutrz przybyć Zembrzyński, plenipotent powrócił, rad z siebie, iż jego umiejętnym zabiegom Brańscy ocalenie części znacznej majątku będą winni.

W dniu wyznaczonym pan szambelan polecił kamerdynerowi, aby mu dobył dawno niepotrzebowany strój paradny, a nawet niebieską wstęgę i parę zagranicznych orderów, które zwykle wkładał tylko na wielkie uroczystości. Chciał znać tem większe wywrzeć wrażenie na biednego szlachetkę. Pokoje kazano wyświeżyć i przybrać, służba przywdziała liberje wielkie; słowem, wszystko było w pogotowiu, jakgdyby na przyjęcie znakomitego gościa. Zarazem jednak zaleconem było, ażeby to się nie wydawało umyślnie na ten dzień wziętem, ale jakby powszedniem. Gozdowski miał Zembrzyńskiego przyjąć w ganku i do drzwi szambelana odprowadzić.
Na umówioną godzinę powóz pana Zembrzyńskiego stanął w istocie pod gankiem, a szlachcic wysiadł z niego blady i jakby pomieszany. Wydał jakieś ciche rozkazy ludziom swoim, którzy, pomimo nalegania służby, od ganku się oddalić nie chcieli i z powozem przy nim pozostali.
Gozdowski rozpoczął rozmowę, lecz przybyły nie zdawał się jej ani słyszeć, ani rozumieć, szedł prosto przed siebie, szukając już oczyma kogoś przed sobą, a gdy mu wskazano drogę i otworzono drzwi, rzucił się w nie z pośpiechem, tak że zdawać się mogło, iż obawiał się, aby go jeszcze nie wyrzucono.
Szambelan sam jeden, wedle umowy, oczekiwał na niego, podwoje się zatrzasły, a Gozdowski, oczekujący niecierpliwie wyjścia Zembrzyńskiego, rozpoczął przechadzkę i nasłuchiwanie, ale drzwi, szczelnie zaparte, żadnego nie puściły głosu.
My, nim tę scenę opowiemy, zwróćmy się do Zembrzyńskiego w chwili, gdy Gozdowski mu oznajmił, iż mieć będzie żądane posłuchanie.
Po odjeździe plenipotenta stary latał jak oszalały; całe życie pracował on na tę chwilę zemsty, której nareszcie spragnione jego usta napić się miały. Pięćdziesiąt lat palił go na twarzy otrzymany policzek; poświęcił się cały zapłaceniu zań; teraz nadeszła chwila, w której szambelan był w ręku jego.
Zembrzyński namyślał się, co począć. Gorączka nim miotała; chciał naprzód przypomnieć starcowi krzywdę wyrządzoną i, dawszy policzek za policzek, ząb za ząb, siąść do powozu i uciec.
Wkrótce rozwaga przyszła, niebezpieczeństwo takiego postępku, nikczemność porwania się na starca bezsilnego, oburzenie, jakie to wywołaćby musiało, strach zemsty powstrzymały gwałtowne pierwsze postanowienie. Zembrzyński powiedział sobie, że mu rzuci w oczy rękawiczkę i, zemściwszy się słowy, odjedzie. Chciał, ażeby szambelan wiedział, iż on całe życie nosił się z myślą zemsty, że dla niej pracował, męczył się, znosił nędzę i że temu tajemnemu prześladowaniu winien był w większej części ruinę swoją i rodziny. Układał plany, jak to ma powiedzieć, jakich użyć wyrazów, lecz wśród snucia projektów napadały go i trwogi, i niecierpliwość. Powracał do pierwszej myśli opoliczkowania z namiętną pasją, to znowu słabł i chciał z dumą wystąpić słowem tylko i wyrzutem.
Cały dzień spędził na tem trapieniu się myślami, na przerabianiu swej mowy, na rojeniu o tem spotkaniu, a gdy nazajutrz, drżący z niecierpliwości, siadał do powozu, nie był pewny, jak postąpi, czy go namiętność uniesie, czy wspaniałomyślność, czy złaje, czy przebaczy, czy się porwie...
W takim stanie rozdrażnienia wysiadł Zembrzyński z powozu i poszedł za Gozdowskim do pokoju szambelana.
Był to, dziwnem zrządzeniem wypadku, ten sam pokój, ten sam na boku stał w nim dotąd stół, przy którym Zembrzyński niewinnie został opoliczkowany. Gdy wszedł, żywo jeszcze jakby wczorajsza przypomniała mu się cała ta scena i na nowo wybuchnęła żądza zemsty, ale się pohamował.
Przed nim stał z miną pańską, z całą powagą swą starzec siwowłosy, mimo wieku tak jeszcze krzepki i imponujący swą postacią, jak przed pięćdziesięciu laty. Twarz jego miała wyraz tej pewności siebie, tej dumy pańskiej, przed którą Zembrzyński dawniej drżeć był nawykł. Był to ten sam, od którego chłopakiem ubogim uciekł. Dziś mienie, spokój, honor nawet jego były w rękach mściwego człowieka, który dożył uroczystej chwili porachunku.
Szambelan podszedł kilka kroków i grzecznie powitał Zembrzyńskiego. Ten kocie swe oczy wlepił weń i milczący, wzrokiem go przeszywając, szedł zwolna, nie mówiąc nic; myśli i wyrazy wirowały mu po głowie i ustach.
Oglądał się, czy nie było zasadzki... ale pokoje były puste i drzwi pozamykane. Od lat pięćdziesięciu nie zaszła tu prawie żadna zmiana: poznawał sprzęty, przypominał sobie najdrobniejsze szczegóły. Tylko książę Norbert z młodego i żywego mężczyzny stał się starcem, obleczonym majestatem wieku.
Spojrzenie Zembrzyńskiego i wyraz jego twarzy tak dolegały szambelanowi, iż nareszcie, oczy spuściwszy, aby nań nie patrzeć, sam postanowił przemówić, by nazbyt przeciągnione przerwać milczenie.
— Witam waćpana dobrodzieja — odezwał się szambelan — i naprzód mu dziękuję za jego uprzejmość, iż chciałeś się do mnie fatygować.
Nim się zebrał na odpowiedź Zembrzyński, wargi sobie do krwi pokąsał.
— Nie uprzejmość żadna mnie tu sprowadza, — zawołał — mylisz się wasza książęca mość, przyjechałem w innym celu.
— Zawsze to z jego strony dla nas... dla mnie bardzo pochlebna atencja.
— Nie z atencją przybyłem, mości książę, — głośniej podchwycił Zembrzyński — inny mam cel.
Uderzony wyrazami i tonem, szambelan się wyprostował i spojrzał zgóry.
— Radbym go wiedział, — rzekł sucho — siadaj asindziej.
— Dziękuję, będę mówił, stojąc — odparł gwałtownie Zembrzyński.
— Jak się podoba, ale ja z memi staremi nogami stać nie mogę, pozwolisz, że siądę.
I z największym spokojem szambelan siadł. Spojrzał na gościa, spotkał kocie jego oczy, lecz, wzroku ich wytrzymać nie mogąc, swoje od nich odwrócił.
Zembrzyński syczał, nie mogąc przyjść do słowa, spokojność starca go roznamiętniała.
— Nie wiem, czy wasza książęca mość dawne czasy dobrze dziś sobie przypominasz — począł, trzęsąc się niemal. — Co do mnie, ja mam pamięć doskonałą. Lat temu pięćdziesiąt i kilka, mości książę, na jego dworze służył ubogi chłopak, który nie mógł sobie zasłużyć na łaski pańskie. Bito go i pędzano pod zły humor... Oto przy tym stoliku, mości książę, racz sobie dobrze przypomnieć — tam... ten chłopak niewinnie dostał od was policzek. Tym chłopakiem jestem ja, — uderzył się w pierś — dzisiaj przychodzę ci go oddać.
Książę zrazu znać nie zrozumiał, potem słupiał w miarę, jak słuchał, naostatek zerwał się, wstał i wyprostowany jak posąg, rękę trzęsącą się naprzeciw siebie wyciągnął.
— Ha! boisz się, — zawołał Zembrzyński — bezsilny stary! Jesteś dziś w moich rękach, na mojej łasce... Lecz cóż to znaczy, gdybym ci dał policzek? Ja ci dam raz w serce, bo ci powiem to, co przed tobą ukrywają i tają, co cię zabije! Jesteście przeze mnie bankrutami, w Brańsku siedzicie na łasce, nie macie nic... jesteście żebracy... gorzej, bo zostajecie ze sromotnemi długami na sumieniu. Rozumiesz to, mości książę? To wszystko zrobiłem ja! Podpomogłem do ruiny, szczerbiłem, gryzłem, jak robak wpiłem się w wasze ciało... i mam tę pociechę, żem dokazał, czegom pragnął. Pójdziecie z torbami, jaśnie oświeceni książęta! Cha, cha! z torbami! cha, cha!
Nieruchomy stał stary książę, słuchając i patrząc oczyma osłupiałemi, jakby mowy tej zrozumieć nie mógł. Wszystko, co mu się obijało o uszy, zdawało się czemś tak niepojęcie dziwnem, że Zembrzyńskiego wziął za warjata. Jedna okoliczność, wspomnienie policzka danego niewinnie, który on sobie całe wyrzucał życie, nadawała tej scenie prawdopodobieństwo.
Na gwałtowną mowę, szambelan, do podobnego apostrofowania nienawykły, nie umiał odpowiedzieć, takim tonem nikt nigdy do niego mówić się nie ośmielił, nie rozumiał, co to mogło znaczyć. Słuchał więc, a gdy zaperzony Zembrzyński mówić zaprzestał, namarszczył tylko brwi i rzekł:
— Co, co? co to jest? Mów asindziej jaśniej... powoli. Nie rozumiem.
— A! wasza książęca mość nie rozumiesz? Jakto? i nie pamiętasz niewinnie mi danego policzka? hę? Naprawdę, tobym za niego może i wdzięcznym być powinien, bo on mnie zrobił człowiekiem. Gdyby nie to pragnienie zemsty, jakie on we mnie obudził, byłbym się może zwalał, spadek po stryju stracił, a tak... skąpiłem, szachrowałem, ciułałem, zbierałem, pókim nie dorobił się tyle, aby całym ciężarem mojego majątku siąść wam na karku i ssać... Cha, cha! To może i tego nie rozumie wasza książęca mość, żeście bankruci?!
— Nigdy żaden Brański nie zbankrutował! — zawołał książę szambelan, rumieniąc się cały.
— Doprawdy? a dlaczegóż?
— Dlatego, że każdy oddał do koszuli, jeśli komu był winien.
— Ale wy dziś, i koszulę oddawszy, zostaniecie dłużni! — podchwycił Zembrzyński. — I to, co masz na sobie, nie jest już twoje. Winniście Garbowskiemu więcej, niż warto to, co wam pozostało. Ja wam odbiorę pół Brańska, które wygrałem... i pójdziecie z torbami...
Książę ponuro w ziemię spojrzał... zdawało się, że dreszcz jakiś przebiegł po nim; siadł i powlókł ręką drżącą po czole.
— Mów powoli, — rzekł cicho — mów powoli. I to asindziej tego cudu dokazałeś? przez zemstę?
— Tak! ja, ja! — roześmiał się zwycięsko Zembrzyński. — Nie macie nic... ja wam zabieram wygrane ziemie, a reszta na spłatę długów nie starczy.
Starzec popatrzył nań długo; w tem wejrzeniu przeszły zkolei uczucia różne, milczał, wreszcie się odezwał:
— I jesteś asindziej szczęśliwy teraz? zadowolony? spokojny?
Zembrzyński zabełkotał coś... spodziewał się wybuchu... znajdował niewzruszone męstwo jakieś, które, po ochłonięciu z pierwszego wrażenia, wracało.
— Będę szczęśliwy, — odpowiedział — gdy was zobaczę upokorzonych, odartych, żebrzących, na barłogu.
— Mój panie Zembrzyński, szkoda, że to nie może być, — odezwał się szambelan zwolna — majątek możecie sobie zabrać. Większe od nas rody zubożały nieraz, a nie były ubóstwem upokorzone... bo my potrafimy nasze ubóstwo lepiej nosić, niż ty swoje bogactwo. Żebrać nie będziemy... Jam stary, umrę prędko; dzieci pójdą pracować. Moje resztki i gałgany wyniosą tyle, ile twoja fortuna. Zatem, mospanie Zembrzyński, gdyś swoje sprawił... a oddałeś mi policzek... bywaj zdrów i idź z czystem sumieniem, jeśli możesz.
Zembrzyński zbladł z gniewu... ręka mu drżała, myśl zrywała się namiętnie, budząc go, by się targnął na starca; lecz szambelan, który zwykle chodził z laską i miał ją przy krześle, odniechcenia obojętnie wziął ją do ręki i bawił się ciężką jej gałką złoconą. Zembrzyński postrzegł, że nicby łatwiejszego nie było, jak w głowę nią dostać za pierwszem gwałtowniejszem poruszeniem.
— Masz mi asindziej jeszcze co do powiedzenia? — spytał stary.
— Nic więcej, mości książę, chciałem ci przypomnieć obelgę... i dowieść, że nad robakiem nawet znęcać się nie trzeba, bo i robaki kąsają.
— Dziękuję waszmości za naukę — odparł zwolna szambelan. — Co się tyczy policzka, winien byłem, przyznaję; a jeśli chcesz, powiem ci, iż o przebaczenie proszę. Ja ci też twą zajadłość przebaczam... Nie mogło inaczej być... za mało miałeś serca, abyś się mścił inaczej i szlachetniej. Rzeczy więc skończone; idź asindziej z Bogiem, idź z Bogiem!
To mówiąc, zadzwonił stary ręką drżącą, wszedł kamerdyner... oczyma książę mu wskazał gościa, któremu szeroko drzwi otworzył. Książę Norbert wstał, postąpił krok i ukłonił się spokojnie a poważnie.
Zembrzyński zmieszany, zły, rzucił nań okiem mściwem... dopadł progu i wybiegł, znać obawiając się pogoni, bo znalazłszy powóz przed gankiem, rzucił się weń i kazał pędzić, co koń wyskoczy, do domu.
Chwilę potem, jakby upojony, szambelan pozostał sam z sobą... oparty o stół, myśląc, co ma począć. Nawykły wszystko czynić i przedsiębrać z Bogiem, ręką słabą przeżegnał się; potem targnął dzwonek. Wszedł kamerdyner.
— Prosić księcia Roberta — rzekł.
Silnej natury mężem był książę Norbert. Cios, który w niego uderzył, zachwiał nim ledwie na chwilę; teraz już ta dusza spokojna znowu wracała do pierwszego stanu. Zbierał myśli i męstwo całe na przyjście syna.
Książę Robert, który całej doniosłości tych odwiedzin wcale nie przeczuwał, wszedł, śledząc niespokojnie w twarzy jego oznak, jakie na niej zostawiły. Znalazł ojca wzruszonym, lecz z męstwem wielkiem i wysiłkiem stawiającego czoło losom.
— Źleście czynili, — odezwał się powoli, zesłabłym nieco głosem — żeście przede mną taili wszystko. Ten człowiek mi odkrył położenie nasze. Sam się przyznaje, że był nieszczęścia naszego przyczyną; mścił się na mnie... za nieszczęsny policzek...
Spuścił głowę stary.
Robert rzucił się ściskać go za nogi, a stary się rozpłakał.
— Robercie, wierzaj mi, ja zniosę, co potrzeba, mężnie i nie stęknę... mów mi prawdę! Ten człowiek nie kłamał?
— A! ojcze drogi, może potrafimy ocalić coś, nie wiem, przygotować się jednak potrzeba do tego, co najgorszem być może.
— Spokojnie tylko, spokojnie, — mówił książę Norbert — a Stella? wie już ona? a generał?
Robert zmilczał o generale.
— Stella — rzekł — najwięcej z nas wszystkich ma męstwa.
— O, to szlachetna natura, to serce piękne! — zawołał stary. — Jam tego był pewny! O mnie się nie lękajcie! Nie trzeba tracić ani chwili... nie należy kłamać, ani szukać wybiegów... oddać, oddać wszystko! Trochę pieniędzy i klejnotów jest u mnie, proszę to zabrać, zapłacić... sprzedać srebra, obrazy, sprzęty, wszystko... wszystko. Nikt na nas się żalić nie powinien.
Zadumał się chwilę.
— Jabym chciał jak najprędzej stąd oddalić się, — dodał — mnie nie przystoi siedzieć tu, otoczonemu dostatkami; ja potrafię być ubogim... ja chcę swoją część z tej ofiary dźwigać. My winni czy los, czy złość, nie wchodzę — stało się. Bóg zsyła krzyż, umykać ramion zesłanemu przez Pana buntem jest. Za co ja mam być lepszy? Ja chcę wspólnie cierpieć z wami. Wy pewnie potracicie głowy, ja muszę myśleć o wszystkiem. Jeśli się nie czujesz na siłach, Robercie, przyślij mi kogo, należy się zająć interesami. Posądzam, żeście, szanując mój spokój, wiele dla niego poświęcili, dziś, gdy ja już wiem o wszystkiem... trzeba czas stracony odzyskać.
— Ja jestem na rozkazy ojca — rzekł Robert.
— Brańsk musimy opuścić... inwentarze, ruchomości posprzedawać, ubogim ludziom, żeby grosz nie zaległ; niech nikt na nas nie płacze... Nie zjadajmy tego, co nie nasze. Wszakże mamy dworek z ogrodem w Lublinie? Kto w nim mieszka? Co się z nim dzieje?
— Wynajęty — rzekł Robert.
— Bądź co bądź, trzeba go odebrać, wyporządzić... przenieść się. Dla mnie dość izby jednej.
Niespokojny poszedł do zamczystego biurka szambelan.
— Czekaj, — rzekł — jam tu zbierał, nie sądząc, by się to tak na złą godzinę przydało. Co tu jest, zabierz sobie, płać... proszę cię, płać... nie chcę nic mieć na sumieniu.
I ręką drżącą począł wyrzucać szambelan z szufladek zielone woreczki z dukatami. Było ich tam kilka tysięcy. Robert powiedział sobie, że je zachowa na ojca potrzeby.
— Ale ja w tem wszystkiem chcę widzieć jasno, bez złudzeń, — mówił niespokojnie — trzeba mi obrachować wartość majątku... wszystkie ciężary... co od niego oderwie proces... co się należy sługom.
— Drogi ojcze, — przerwał Robert — wszystko się spełni, jak rozkażesz, ale dziś uspokój się, odetchnij. Cios ten zbyt niespodziany... umysł i serce oswoić się z nim muszą.
— Tak... tak... lecz w nieszczęściu jedna praca i zajęcie dają siły do zniesienia go. Boję się, bym, spoczywając, przez myśl własną nie został rozszarpany... lękam się o siebie... Nie mówcie nic generałowi, dopóki nie wyzdrowieje... proszę was... ja sam mu oznajmię i potrafię powiedzieć.
Szybko a gorączkowo wyrywały się wyrazy z ust szambelana, lecz wkońcu słabnąć zaczął, wsparł się na dłoni... zakrył oczy, zamilkł. Ręką tylko żegnał syna, wskazując mu, ażeby odszedł.
Robert oddalił się powoli.

EPILOG.

W pięć lat po opisanych wypadkach hrabia Mościński, wydawszy córkę za księcia także, ale nie mającego nic, oprócz tytułu i francuszczyzny, przez Szwajcara mu wpojonej, osadziwszy młode małżeństwo w owym pałacu z żółtemi kolumnami, sam, nie chcąc być zawadą nowemu stadłu, wyjechał do Warszawy. W tydzień po przyjeździe, błądząc tęskny po mieście a szukając znajomych, spotkał elegancko ubranego jegomości, już wcale niemłodego, który mu się z uśmiechem kłaniał. Na nieszczęście, hrabia miał i krótki wzrok, i krótszą jeszcze pamięć, tak że przypomnieć sobie nie zdołał, kto to mógł być taki. Pamiętał, że go gdzieś widział, ale nazwiska i miejsca, w którem się poznali, zapomniał. Gdy po raz wtóry w kilka dni znowu się na ulicy zetknęli, a ów znajomy-nieznajomy ukłonił się hrabiemu, ten go zatrzymał.
— Jak się pan dobrodziej miewa?
Spodziewał się, że w rozmowie potrafi się czegoś dowiedzieć.
— Dziękuję hrabiemu. Pan hrabia tu oddawna? na długo?
— Ja? od kilkunastu dni; na jak długo, nie wiem.
— Sam?
— Tak jest... córka moja wyszła za księcia C. i została w domu. Sam jestem tu, a co gorzej, jakoś w Warszawie niewiele znajduję dawnych znajomości. A pan dobrodziej?
— Ja teraz tu mieszkam, — rzekł nieznajomy — od czasu jak Brańsk został sprzedany.
Hrabia dopiero teraz przypomniał sobie, iż tego pana widywał w Brańsku, gdzie, jak mu się zdawało, był czemś nakształt plenipotenta, przyjaciela domu. Był to w istocie pan Gozdowski.
— Brańsk sprzedany! Słyszałem, słyszałem, ubolewałem, ale szczegółów żadnych nie wiem.
— Gdyby to pana hrabiego zająć mogło, najlepiej znając te nieszczęśliwe interesa i skład okoliczności, opowiedziałbym jak najdokładniej.
— A, proszę bardzo! — zawołał hrabia. — Nudzę się w tej Warszawie, będzie mi wielce przyjemnie spędzić z nim chwilę. Chodźmy na obiadek do Bouquerela, zjemy go sobie w gabinecie.
Gozdowskiemu milszym nikt być nie mógł nad tego, co go na dobry obiad zapraszał. Chwycił więc rękę hrabiego z gorącą wdzięcznością i poszli. Zasiedli do stołu w kątku; po pierwszych żalach i westchnieniach nad losem książąt kochanych, Gozdowski tak opowiadanie swe rozpoczął:
— Upadek tego domu oddawna przewidywać było można, a nikt go wcześniej nie widział ode mnie, lecz zaradzić stało się niepodobieństwem. Mały, lichy człowieczyna, niejaki Zembrzyński, któremu książę szambelan, panie świeć nad duszą jego, dał w ucho, gdy był w usługach jego, całe życie poświęcił zemście. Długoby tu opowiadać przyszło... dosyć, że na swojem postawił. Wszystko razem na nas spadło. Książę generał, który o interesach wiedział i troskał się niemi, dostał pomieszania zmysłów, a szambelan, gdy jeszcze marzył o świetności i wielkości domu, nagle się dowiedział, że nie mieli nic. Tu się dopiero okazała prawdziwa wielkość duszy tego człowieka. Zniósł wszystko jak najspokojniej, nie chcąc póty grosza wziąć z majątku, póki długi do ostatniego szeląga nie zostały wypłacone. Posunął to, panie hrabio, aż do śmieszności, ale trudno, słuchać go musieliśmy. Sprzedano obrazy, srebra, powozy, konie, sprzęty, aż do najdrobniejszych pamiątek familijnych. Stary był nieubłagany, księżniczka Stella mu pomagała, dosyć, że Brańsk, lasy, i co było gotówki, i co przyszło z inwentarzy, pochłonęli wierzyciele. Jeden tylko mój synowiec Garbowski bardzo się szlachetnie znalazł: chciał czekać, chciał ustąpić, książę nie przyjął, a wszelako z jego pomocą coś się ocalić dało. I tak miljonowa ta fortuna, podzielona, rozdarta, posprzedawana kawałkami, poszła po rękach. Książętom został dworek z ogrodem w Lublinie na przedmieściu z kilku morgami ziemi, tyle właśnie, ile oni dawniej gracjalistom swoim dawali, a z majętności ocalało po sprzedaży klejnotów i z tego, co książę Robert, od ojca wziąwszy, przechował dla niego, może półtorakroć sto tysięcy, to jest mniej, niż oni dawniej miewali dochodu.
— Proszę, proszę! — przerwał hrabia. — I cóż z sobą poczęli?
— Największa bieda była z generałem, który zupełnie nieprzytomny, jednak to zrozumiał, iż był w Brańsku i wynosić się nie chciał. Do domu obłąkanych za nic go oddać nie chciano. Ledwie księżniczka Stella potrafiła wymóc na nim, że wyjechał. Osadzono go w dworku, gdzie i szambelan nieboszczyk do śmierci w jednej izdebce przemieszkiwał.
— Zmarł więc książę szambelan? — spytał Mościński z westchnieniem.
— Niedawno, śmiercią chrześcijańską, piękną, jaką daj Boże każdemu. Pobłogosławiwszy dzieci, pomodliwszy się, zapragnął się zdrzemnąć i usnął na wieki. Kazał się pochować przez pokorę w prostej sosnowej trumnie.
— A generał.
— Generał żyje i zdrów zupełnie, ale bredzi. Je nadzwyczaj wiele, po mrozie chodzi w koszuli i zbroi żelaznej, bo ją często wdziewać lubi. Śpiewa pieśni pobożne, czasem godzinami warty odbywa niby u grobu Pańskiego... pyta się kilka razy na dzień o brata i, nie czekając odpowiedzi, mówi o czem innem. Bieda z nim, lecz to szczęście, że spokojny, byle Żydów nie widział, bo tłucze ich, jako niewiernych Saracenów, i jednemu miednicę na głowie rozbił. Zresztą dla wszystkich jest grzeczny, a dla Roberta i Stelli powolny. W Robercie widzi Ryszarda Lwie Serce, w Stelli najczęściej królowę Jadwigę, lub Blanchę.
— A tychże dwoje, brat i siostra? — spytał hrabia. — Nie ożenił się Robert?
Gozdowski potrząsł głową.
— On się nigdy nie ożeni! Gdyby już to uczynił, lepiejby było, bo dawny romans trwa; ale hrabina Natalja iść za niego nie chce, aby mu świata nie zawiązywać, a on się nie żeni, bo sądzi, iż koniec końcem ona pójdzie za niego. A tymczasem życie tęskne, nudne, bez celu. Cały dzień cygaro, i to liche pali, bo na dobre mu nie stało, książki przewraca, bo nie czyta, lub chodzi zamyślony.
— A księżniczka Stella?
— To jest, panie, — zawołał Gozdowski, widelec podnosząc do góry — to jest anioł w ludzkiem ciele! Ta jest wszystkiem w domu, a do tego słońcem, co ogrzewa, głosem, co pociesza... siostrą miłosierdzia. Do ostatniej chwili pielęgnowała ojca, pielęgnuje generała, troszczy się o brata... zawsze o kogoś, nigdy o siebie... Miała ona takiego, bardzo majętnego chłopaka, mojego kuzyna, co się w niej szalenie zakochał, ale... trafiła kosa na kamień. Garbowski się dowiedział, że księżniczka, choć wyjść za niego była gotowa, nie kochała go... więc, pierścionek już mając, zrzekł się jej ręki. Był to, panie hrabio, największy szaławiła, jakiego kiedy świat widział. I co pan powie? Wpływ tej kobiety uczynił go statecznym, zmienił na innego człowieka. Oddał księżniczce pierścionek, a mimo to został przyjacielem domu; prosił o jedyną łaskę, aby mu bywać pozwolono, przesiaduje z nimi niemal całe dni i kocha się zapamiętale. Czemu się nie żeni? Bóg go wie... bo ja sądzę, że i księżniczka Stella nicby przeciwko temu nie miała... a że miłości szalonej niema, toby się bez niej obeszło.
— A, zapewne! To tylko zawada do szczęścia prawdziwego, — przerwał hrabia, wychylając kieliszek Bordeaux. — I ja bardzom rad, że moja Alfonia poszła za księcia przez rozsądek, a on ożenił się przez szacunek. Takie małżeństwa są zawsze najbezpieczniejsze, z miłością zaś, jak z zapałkami w kieszeni... niech ją!
Gozdowski uśmiechnął się z tego trafnego porównania amfitrjona.
— Ale proszę acana dobrodzieja, — mówił hrabia — cóż tedy więcej, co więcej? jak żyją? co robią?
— Żyją w dworku pod Lublinem, który jednak, choć stary, księżniczka potrafiła tak upiększyć, tak ubrać, że tam ludzie się schodzą przyglądać, jak na dziwowisko. Ogródek cacko. Z pałacu naturalnie zostało wiele rzeczy, a że Brańsk nabył Garbowski, zabrali, co chcieli. Było aż nadto czem pokoiki ubrać, a smaku im nie brak. Generał ma wielki pokój do ogrodu i swego służącego, który go nie odstępuje. Księżniczka stoi we dwóch pokojach obok, aby w razie potrzeby mogła dobiec do niego; książę Robert z drugiej strony od ogrodu; od ulicy są dwa pokoje bawialne. Życie nadzwyczaj skromne, a na nich doprawdy, po tych dawnych wygodach i nazwyczajeniu do zbytku, ani znać, że wielu rzeczy wyrzekać się muszą. Księżniczka Stella chodzi czarno, a piękniejsza jest, niż kiedykolwiek była, książę Robert, jako żołnierz, nawykł się obchodzić małem. Jedyne ich towarzystwo młody Garbowski albo kto ze starych wiejskich przyjaciół.
Hrabia kiwał głową nad pieczystem... tak go to opowiadanie przejmowało. W milczeniu nalał kieliszek szampańskiego wina Gozdowskiemu, a drugi sobie, trącili się i posmakowali. Rozmowa na chwilę była boleścią nad losem książąt przerwana.
— Mój Boże, takie piękne dobra! — wtrącił Mościński. — Co to tam przy skrzętnem gospodarstwie można z tego było zrobić... takie inwentarze! Wszystko djabli wzięli... At, nieład! nierząd!
— Ach, panie hrabio, fatalizm — ananke! — rzekł Gozdowski.
Hrabia ostatniego wyrazu czy nie dosłyszał, czy prędzej nie zrozumiał, rzekł pośpiesznie.
— A niańki, niańki! Tak, gdzie wiele nianiek, to wiadomo...
Gozdowski zamilkł, wielce zdumiony.
— Cóż, proszę pana dobrodzieja, niechże mnie pan powie, — począł zaraz Mościński — co się stało z tym... z tym... jakże się zwał... co to się mścił, co wygrał proces?
— A... z Zembrzyńskim?
— Tak, z tym, co w twarz dostał.
— Pan hrabia wie, że gdy proces wygrał, uparł się z samym starym szambelanem traktować, wlazł do niego i człowiekowi, który o Bożym świecie nie wiedział, nagle wyśpiewał, że bankrut, że bez koszuli wyjdzie... i t. p.
— A cóż szambelan?
— Książę? Jam myślał, że go apopleksja ubije. Gdzie zaś! Tak to zniósł i tak mu głowę zmył, a kijem go pono nastraszył, że ten, co tu przybył z wielką fantazją, pojechał jak zmyty.
— Ho, ho! bo ten książę Norbert, — przerwał hrabia, z powagą wielkiego znawcy ludzkich charakterów — książę Norbert to był prawdziwy senator, statysta i człek wielkiego majestatu. Przed nim każdy się czuł maleńkim, panie. To był senator, panie, to był senator! A cóż tedy ten... jakże się zowie?
— Zembrzyński. No, cóż, pojechał do domu, żółtaczki dostał, sprowadzili doktora Cieciorkę za późno, coś tam żółć zaczęła w nim dokazywać i umarł sobie jeszcze wprzód, nim szambelan. A dobrze mu tak, bo był zły.
— A z majątkiem co się stało?
— Podobno, że się jacyś dziedzice znaleźli, bo na majątek zawsze się oni znajdują.
— O tak, — uśmiechnął się Mościński. — Dziwne dzieje... i oto dom zacny, wielki, poczciwy, gniazdo cnoty prawdziwe... wiatr rozniósł i zniszczył. Szkoda, panie, szkoda... tylko to już ratować było trudno. Oni pewnie i do mnie żal mają, — dodał hrabia — lecz niesłuszny. Nie szło mi o majątek, ale o szczęście córki, którego książę Robert z tą nieszczęśliwą miłością w sercu nigdy zapewnić jej nie mógł. Ja bo, panie, miłości zawsze jestem przeciwny, to, panie, głupstwo. Żeniłem się bez miłości, żyłem dzięki Bogu bez niej i dziecko takem wydał, że tam o tem nie słychać. Szacunek, zgoda... i dosyć. Szkoda domu, szkoda domu!
— Jeszcze to, panie hrabio, nie ostatnie słowo o nim — rzekł Gozdowski. — Książę Robert może się ożenić, księżniczka może wyjść zamąż...
— Wątpię, wątpię, — wtrącił, dolewając wina, hrabia. — Ale, ale, a cóż się stało z tą panną (ładna panna), co przy księżniczce była?
— Z panną Antoniną? — ruszył ramionami Gozdowski i uśmiechnął się. — Wzięli pono Żurbowie nadal tę samą dzierżawę u nowego dziedzica. Dobrzy ludzie! Zenon, jej brat, niby to prawnik... myśli zostać adwokatem; ano myśli i nie namyślił się dotąd. Panna Antonina zamąż iść nie chce; mocno ją posądzam, że się w księciu Robercie kocha. Wychowała się z księżniczką, nabrała pańskich obyczajów, niebogata... gdzie to tam jej męża znaleźć! Raz wraz to ona dojeżdża do Lublina, to pan Zenon... nieodstępni goście. Mnie się zdaje, że to się tak wszystko zestarzeje i zeschnie... Ale ludzie najczcigodniejsi... Mnie też, — wzdychając, dokończył plenipotent — spotkał ten los, żem, życie strawiwszy na ich usługach, po długich latach znalazł się na bruku, stary, siwy i już na niewiele przydatny.
Hrabia, sądząc, że tu może nastąpić przymówka o jakie miejsce w jego dobrach, albo o rekomendację, chrząknął głośno i zaczął kaszleć bardzo.
Gozdowski kończył:
— Szczęściem, że tam miałem kapitalik swój po ojcu i jakiś grosz oszczędzony, więc z tym się tu wyniosłem do Warszawy i żyję... aby do końca, bo późno już na nowo rozpoczynać zawód, a panowie teraz plenipotentów nie potrzebują. Prawdę rzekłszy, — dodał — panów i niema.
— Hę? — spytał hrabia — hę? No, są gdzieś niegdzieś, tylko czasy cięższe nastały.
— Czasy bardzo ciężkie! — powtórzył Gozdowski.
— Otóż proszę, proszę! Tak się tedy tym Brańskim marnie zeszło! — powtórzył Mościński, zapalając cygaro. — Bardzo mi ich żal!
— Któż ich nie żałuje?
— Myślę jednak, że sami sobie winni — mruczał hrabia. — Od dawnych tam lat na łasce Bożej było wszystko.
— Złość ludzka też się przyczyniła — przerwał Gozdowski. — Zembrzyński ten ich podkopywał, pieniądze pod innemi nazwiskami tkał, procenta zaległy... rosło to, rosło i nagle, gdy się upomniano o wszystko... nie było już ratunku.
— Nie było ratunku! — westchnął kuzyn. — Przyznam się, że teraz w tej niedoli radbym zobaczyć i odwiedzić księcia Roberta a oświadczyć im kondolencję swoją.
— To nie byłoby trudno, — rzekł Gozdowski — bo on często bywa w Warszawie.
Hrabia bojaźliwie się obejrzał. Było to rzucone na wiatr; lękał się, by go los za słowo nie chwycił. Wstał prędko od stołu, zapiął się, pożegnał i, spojrzawszy na zegarek, wymknął się, myśląc, iż długo w mieście bawić nie wypadnie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.