Morituri/Część trzecia/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W pałacu brańskim, chociaż napozór nic się nie zmieniło od ostatnich wypadków, rzeczywiście czuć było jakąś wewnętrzną wielką a bolesną zmianę, jakiś przełom w życiu tej rodziny. Powiało na nią groźbą... cisza po niej wróciła znowu, ale obłok, z którego grzmiało, stał nad głowami. Dawny ten uroczysty spokój, co trwał długie lata, ta wiara w niezmienny byt rodziny — zachwiane — nie wróciły. Po wszystkich twarzach znać było tajoną trwogę. Łudzili się, mówiąc z sobą, pocieszali wzajemnie, wyzywali nadzieje, chcieli znaleźć otuchę, a nie mogli. Każdy z głową spuszczoną wracał do swojego kątka i wzdychał nad przyszłością.
Najmniej wstrząśnienie to uczuć się dało staremu szambelanowi, który zadługo żył w tej atmosferze pogody, ażeby w trwanie innej uwierzył. Przechodzącą chmurkę rozumiał; katastrofy przypuścić nie mógł. Dla niego wielkość rodziny, jej posłannictwo były rzeczami Opatrzności, o które Ona sama powinna się była troszczyć, a nie wątpił, że sobie radę dać potrafi. Wedle starego świata porządku, uważając się za konieczną część jego budowy, nie lękał się o losy, związane z losami społeczeństwa i świata. Zwolna w umyśle jego jaśniejsze znowu poczęły się rodzić myśli, znajdował środki łatwe do naprawienia złego, jeśli jakie było, i nie chciał się nawet zbytnio rozpytywać, ażeby nadaremnie przemijającą rzeczą nie trwożyć się i nie gryźć. Biskup też, generał, Robert unikali z nim w rozmowie wszelkiej wzmianki i aluzji do interesów.
W równej prawie nieświadomości istotnego położenia była księżniczka Stella; nikt nie śmiał jej dziewiczej wesołości zaćmić przedwczesnemi groźbami. Lecz ona więcej odgadywała, przeczuwała, domyślała się czegoś, czytała z twarzy otaczających, choć napróżno od nich domagała się prawdy. Przyjaciółka jej, Antonina, która o wszystkiem wiedziała od brata, taiła to przed nią, straciła jednak humor, odbiegła ją wesołość i chodziła dziwnie zaniepokojona, składając to na chorobę.
Generał, gdy pozostał sam na sam, truł się i zamęczał próżnemi wysiłkami myśli, walczył — i marzył, najdziwniejsze obroty interesów wynajdując; z Robertem mówił o tem nieustannnie, na pokojach zaś i przy ludziach udawał dawną swą wesołość i obojętność. Udawał niezgrabnie dosyć, ale nie poznawano się na tem. Biskup wprędce odjechał, gdyż przerażony postanowił szukać wszelkich możliwych środków ocalenia majątku rodziny. Zdało mu się, że potrafi pewne sumy i legaty duchowne przenieść na te dobra i w ten sposób zabezpieczyć Brańsk od sprzedaży. Nie rachował wszakże czasu, jakiego spełnienie samych formalności wymagało.
Książę Robert od powrotu z Warszawy zmienił się nadzwyczajnie, wszyscy to widzieli; pomimo smutnych dosyć wypadków, był jakby odmłodzony i zrezygnowany — milczący, ale nie tak przybity i roztargniony, jak przedtem. Gdy z Zenonem mówił, wydawał się pełnym nieuzasadnionych jakichś nadziei, chociaż na niczem stałem oprzeć ich nie mógł. Żurba z ciekawością wpatrywał się w niego, nie pojmując, co na tę zmianę wpłynęło, a przypisując ją uwolnieniu od niemiłych konkurów o Alfonsynę. Jakkolwiek bądź, Robert zdał mu się teraz bliższym rzeczywistości, niż był przedtem.
Największy popłoch i trwogę widać było na twarzach dworu, rezydentów i tego, co żyło w Brańsku przy książętach. Spokojnym był jeden Żurba, który najwięcej miał do stracenia — inni łamali ręce i modlili się. Ksiądz Serafin odprawiał nowennę i codzień po nabożeństwie wzywał przytomnych:
— Na intencję osób, w niebezpieczeństwie zostających, proszę o trzy Zdrowaś Marja.
Wszyscy rozumieli, do czego się to odnosiło, i modlili się gorąco.
Gozdowski od powrotu z Lublina, nic nikomu nie zwierzywszy, okazywał taką pewność siebie i triumfalne oblicze, że się domyślać musiano, iż jakąś niespodziankę gotował. Generał, Robert i Zenon próżno go o to badali — powiedzieć nie chciał, przebąkiwał tylko.
— Znajdą się sposoby, okaże się moje niedołęstwo.
Dla tem większego zapewnienia się, iż Garbowski przyjedzie, napisał do niego, przypominając mu dzień i oznaczając miejsce. Żurba stary zgodził się naturalnie najchętniej, ażeby zjazd odbył się u niego, dla spokojności szambelana, który nic o nim wiedzieć nie miał, lecz że szlachecki dwór jego nie obfitował w przybory dla przyjęcia liczniejszych gości, obiecano mu kucharzy, usługę i pomoc z Brańska.
Na ostatnie dni sierpnia przypadał termin zjazdu, wyczekiwanego z niecierpliwością. Gozdowski w wigilję już zajął kwaterę w oficynie u pana Zenona, który mu miał być radą i pomocą. Obrachowawszy wierzycieli, spodziewano się najmniej pięciu lub sześciu osób, a oprócz tego Gozdowski liczył Garbowskiego z synem.
Nadszedł nareszcie ów dzień ostatni... Generał i książę Robert przybyć mieli dopiero wieczorem. Panna Antonina, znalazłszy jakiś pozór ku temu, uwolniła się na kilka dni, aby ojcu pomóc i zarządzić przyjęciem. Wszystko było w gotowości i obiad spóźniony odbył się w kółku domowem: nikt nie przybył. Dopiero wieczorem dała się słyszeć trąbka pocztowa, ukazał się mały powozik i w ganku wysiadło dwóch ichmościów, na których przyjęcie pan Gozdowski we fraku, wystrojony i z wielką powagą, pośpieszył. Jednym z tych panów był znany nam już mecenas Hartknoch, drugim, grającym skromną rolę jego pomocnika (zarekomendowano go tak, iż nikt nazwiska pochwycić nie mógł), znany nam także Zembrzyński, lecz na warszawski sposób przebrany i wyglądający na podstarzałego kancelarzystę, który nigdy wyżej nad przepisywacza cudzych pomysłów wydźwignąć się nie mógł. Chciał też tu tylko grać tę rolę. Nie życzył sobie występować tu ze swem nazwiskiem, ażeby przypomnień za wcześnie nie wywołać i nie zdradzić się, a wymógł na mecenasie, chcąc go sam dopilnować, żeby w tym charakterze zabrał go z sobą.
Wszedłszy do saloniku, gdzie miano zaraz podawać herbatę, mecenas zaprezentował się pannie Antoninie i zajął miejsce przy kanapie, Zembrzyński zaś zajął bardzo pokornie miejsce w kątku, niedaleko drzwi, sam oceniając się niby, iż wyżej sięgać nie miał prawa. Po pierwszych przywitaniach, Gozdowski wyraził mecenasowi ubolewanie, iż dotąd nikogo z Warszawy, oprócz niego, nie było, i że inni wierzyciele tak się z przybyciem opóźniali.
Mecenas odprowadził go nabok.
— Muszę pana dobrodzieja objaśnić, — rzekł — iż wątpię, aby oprócz mnie kto przyjechał, gdyż, o ile wiem, mam upoważnienie do traktowania od wszystkich wierzycieli.
— Od wszystkich? — zawołał zdumiony Gozdowski, który nieco na divide et impera rachował — od wszystkich?
— Tak jest, zdaje mi się, że od wszystkich.
Popsuło to już humor plenipotentowi; z niecierpliwością wyglądał teraz kuzyna, lecz Garbowski się opóźniał. Podano herbatę; towarzystwo, nie przystępując do interesów, które odłożono na jutro, zabawiało się rozmową. Zembrzyński siedział milczący w kątku. Nikt na niego uwagi nie zwracał.
Przyjazd generała i Roberta ożywił nieco zgromadzenie. Rozmowa ciągnęła się dopóźna, nastąpiła wieczerza, którą panna Antonina poszczycić się mogła... humory powoli rozjaśniać się zaczęły. Dopiero przy pożegnaniu, gdy goście szli na spoczynek, umówiono się nazajutrz przystąpić do traktowania.
Zembrzyńskiemu dano łóżeczko i pościółkę w izdebce, przylegającej do pokoju mecenasa, generał z Robertem odjechali do Brańska na noc, obiecując przybyć zrana.
Już byli wszyscy powstawali i obnoszono kawę i herbatę, gdy w uliczce, wiodącej do folwarku, skromnemi otoczonej płotami z chróstu, dała się słyszeć trąbka i klaskanie z bata. Zdala widać było karetkę podróżną i lokaja, na koźle siedzącego, jak dobrze wymusztrowany możnego domu sługa siedzieć powinien, z rękami na piersiach założonemi, z postawą poważną i dumną. Za zbliżeniem się powozu, z wielkiem zdumieniem stojących w dziedzińcu ludzi, okazało się, że ten na koźle wyprostowany jegomość był błyszcząco-czarnym murzynkiem. Ale któżby karetą z murzynkiem miał przybywać? Gozdowski, oczekujący w ganku, pojąć tego nie mógł. Dopiero zajrzawszy w okno powozu, poznał w nim Garbowskiego z synem. Osłupiał! Garbowski w karecie i z murzynem! Było to dzieło pana Zygmunta, który ojcu wmówić potrafił, iż inaczej przyzwoicie na żaden sposób przybyć tu nie mogli.
Murzyn zażądał pokojów gościnnych. Tymczasem Gozdowski witał brata i, szepcąc mu coś na ucho, prowadził go. Za nimi szedł, wedle wymagań najwykwintniejszej mody po podróżnemu ubrany, piękny pan Zygmunt ze swobodą człowieka, który wszędzie znaleźć się potrafi, którego nic nie kłopocze i nie dziwi. Zygmunt, raz przyrzekłszy ojcu, iż się dobrze znajdować będzie, nie czyniąc mu wstydu, w istocie przybrał postawę tak przyzwoitą, tak skromną zarazem, iżby się w nim nikt tego szaławiły lubelskiego nie domyślił.
Garbowski stary, znać też za radą Zygmusia przebrał się skromnie, lecz bardzo starannie i wyglądał na innego człowieka. Był tylko zmieszany, jakby nieswój wśród ludzi obcych, a niemało go też i suknie, i powóz, i syn, którego się niezmiernie obawiał, onieśmielały. Rzucał coraz okiem na Zygmusia, jakby go błagał o dotrzymanie słowa, na co syn wcale się nie zdawał uważać.
Murzyn, kareta i młody człowiek piękny zrobiły we dworze wrażenie wielkie, a że nie wiedziano, kto byli ci panowie, domyślano się w nich jednego z głównych wierzycieli. Przez okno mieszkania mecenasa Zembrzyński dostrzegł i poznał Garbowskiego i uśmiechnął się złośliwie. Gozdowski śpieszył naprzód tych gości umieścić, bo pragnął się na osobności z bratem rozmówić.
Zygmuntowi nawet w tym celu dano pokój osobny, do którego on wszedł zaraz, murzyna prowadząc za sobą.
— Kochany Garbowski, — rzekł pośpiesznie plenipotent — niech ci Bóg płaci, żeś mi słowa dotrzymał. Spodziewam się, żeś się namyślił i że mi skuteczną podasz rękę. Jest to tem potrzebniejsze, iż rachowałem nieco na korzyść, jakąbym był odniósł, traktując osobno z każdym z wierzycieli, a tu mi figla spłatano i od wszystkich plenipotencje są w jednem ręku... to mi psuje moje plany. Masz na wypadek pieniądze?
— Pogadamy, pogadamy... wszystko się znajdzie; ale widzisz, pod pewnemi warunkami.
— Jakież są twoje warunki?...
— Ale łagodne... łagodne...
— Naprzykład?
— Będzie czas, pogadamy... będzie czas, — rzekł tajemniczo przybyły — potem... potem...
Nie było sposobu nalegać. Z drugiej strony ten Garbowski, o którym i o jego roli nikomu naprzód nie wspominał Gozdowski, teraz mu jakoś przybywał niezręcznie. Pobiegł więc najprzód tajemnicę swą zwierzyć generałowi, Robertowi i Zenonowi.
— Ponieważ mojemu kuzynowi bardzo szło o to, aby syna w lepsze towarzystwo wprowadzić, a musiałem go czemś ująć, więc zaprosiłem i syna.
Generał i książę Robert nie powiedzieli nic; środek, wynaleziony przez Gozdowskiego, podobał się, szczególniej kawalerowi maltańskiemu, który zato plenipotenta wyściskał, a cicho spytał:
— Ale szlachta?
— Ojciec trochę hreczkosiej zardzewiały, ale jak skoro mój cioteczny, nie może nie być starym szlachcicem.
Na tem się badanie skończyło i postanowiono, ponieważ mecenas naglił, aby do interesów przystępować — rozpocząć z nim traktowanie, Garbowskich zaś wprowadzić do salonu, gdzie Żurba i panna Antonina przyjmować ich mieli.
O godzinie naznaczonej Hartknoch z niosącym za nim papiery Zembrzyńskim wpadł do pokoju, w którym krzesła, dokoła stolika ustawione, oznajmywały, że tu miały się narady odbywać. Zajęli miejsca nieco opodal generał i książę Robert, bliżej Zenon i Gozdowski, Hartknoch i jego pomocnik.
Wzrok tego pomocnika chodził nieustannie do oczów mecenasa i mogło się zdawać niewtajemniczonym, że tak pilno dowiadywał się o jego wolę, gotów na rozkazy, a w istocie strzegł ócz pana Hartknocha i dyktował mu własną.
Zenon zagaił posiedzenie zręcznemi kilku słowami, oczekiwano, co pocznie mecenas.
— Moi mocodawcy, — odezwał się krótko Hartknoch — przysłali mnie tu, nie chcąc się uchylać od układów, lecz zawczasu, dla uniknięcia nieporozumienia, zastrzec muszę, iż o innych układach mowy być nie może, tylko o rozłożeniu wypłat na pewne terminy z warunkiem, że pierwszy musi przypaść niezwłocznie.
— I my też inaczej nie rozumiemy układów, — odezwał się generał zboku — o ustępstwa nie prosimy... o ułatwienia tylko. Czasy są ciężkie, brak kredytu i gotówki...
— W razie gdybyśmy się ugodzić nie mogli, z przykrością wyznać muszę, — dodał mecenas — że do subhastacji okoliczności nas prowadzą. Nie opieramy się wszakże sami nabyciu dóbr, lub odebraniu niemi wierzytelności, wedle zobopólnie umówionego szacunku.
— Na miłość Boga! — zawołał generał. — Gdybyśmy się dóbr pozbywać chcieli, nie żądalibyśmy układów.
Rozmowa toczyła się tak ostrożnie i grzecznie, zaczepiając coraz głębiej o główny przedmiot. Gozdowski, niecierpliwy, żądał warunków. Na to Hartknoch odpowiedział z równym słów doborem, że wierzyciele żądają nieodmiennie natychmiastowej wypłaty połowy, a drugą gotowi są rozłożyć na dwa lata.
Nastąpiło głuche, przeciągłe milczenie. Zembrzyński ostro spojrzał w oczy mecenasowi i spuścił wzrok na papiery, wszyscy spoglądali po sobie. Gozdowski odezwał się wreszcie z zapytaniem, czy to ostateczne jest; odebrał odpowiedź, iż mecenas na włos z tego ustąpić nie może i prosi o namysł do jutra rana. Hartknoch zawahał się nieco i przystał, zastrzegając sobie, iż czas ma bardzo ograniczony i że nad jutrzejszy dzień, w żadnym razie dłużej zabawić nie może.
Dwadzieścia cztery godziny zostawało do ułożenia się z panem Garbowskim. Pośpieszył plenipotent do salonu. Tu zastał starego na rozmowie z Żurbą, a Zygmunta, wystrojonego z angielska, z wielką prostotą wiodącego ożywioną gawędkę z panną Antoniną mieszaniną wszystkich europejskich języków, co jest, jak wiadomo, największym szykiem.
Zygmunt może miał tę wadę, iż był za poważny, widocznie trzymał się na pasku, pilnował — czyniło go to trochę nienaturalnym. Ze stroju i miny podobny był do Anglika — Gozdowski nie mógł się zmianie wydziwić, niemniej ojciec, który teraz oddychał swobodniej. Gdy książę Robert i generał nadeszli, a młodzieniec się im zaprezentował, uczynił też na nich jak najlepsze wrażenie. Mówił dowcipnie, łatwo, tonem najwykwintniejszego towarzystwa, fizjognomję miał sympatyczną, w dodatku wesołość, która młodości wielki urok nadaje. Osądzono go zaraz, zgodnie ze zdaniem panny Antoniny, jako młodzieńca très comme il fant. Ojciec, którego jedno ucho ciągle skierowane było w stronę syna, niewiele go rozumiał, ale słuchał z uwielbieniem.
— To djabeł, nie człowiek! — powtarzał sobie w duchu — to djabeł, nie człowiek!
Gozdowskiemu, nie tracąc czasu, chciało się wyprowadzić zaraz kuzyna na osobność i dobić z nim interes, lecz stary jakoś się zręcznie opierał. Na poobiedzie książę Robert zaprosił wszystkich gości do Brańska, ojca uprzedziwszy wprzódy, iż będzie kilka osób z interesami, ażeby nie wychodził lepiej; szambelan zgodził się na to bardzo chętnie.
Ze szczególną atencją był od pierwszej chwili pan Zygmunt dla grającej rolę pani domu Antoniny, nie było w tem jednakże najmniejszego cienia zalotności. Mówiono o rzeczach obojętnych, o muzyce, o teatrze, nowościach literackich i t. p.
W rozmowie Zygmunt wspomniał, iż pannę Antoninę i księżniczkę Stellę raz już zdala miał szczęście oglądać i że to pobudziło go do korzystania z podróży ojca, aby mógł bliżej to urocze zjawisko oglądać. Unosił się szczególniej (nie ujmując pannie Antoninie) nad idealną pięknością księżniczki i wrażeniem, jakie ona na nim zrobiła. Mówił to naturalnie, lecz z takim ogniem i siłą, że panna Antonina uśmiechnąć się musiała, obiecując sobie nacieszyć się z księżniczką. Bardzo zręcznie tłumaczył się czcią gwiazd i słońca, którym i najnędzniejsze istoty składały ofiary i pokłony. Śmiano się trochę i na tem się to skończyło.
Gozdowski, niecierpliwy, przed obiadem jeszcze pochwycił kuzyna na stronę i wyprowadził do osobnego pokoju.
— Mówże, — rzekł — jakie są twoje warunki? Oni chcą od nas teraz połowy długów, a resztę rozkładają na lat dwa.
— Hm, — odezwał się Garbowski, spuszczając oczy — hm! ja wam powiem, ja się dobrze namyśliłem, te roboty was do niczego nie prowadzą, to umarłemu kadzidło. Wodę warzyć, woda będzie. Najlepiejbyście zrobili, żebyście odrazu dobra sprzedali, zawsze się na tem skończy.
Gozdowski aż odskoczył.
— Co się tobie marzy? Właśnie my tego chcemy uniknąć.
— A jak? — spytał Garbowski.
— Książę się ożeni.
— Książę się nie ożeni, — szepnął stary do ucha krewnemu — najprzód, że żadna za niego nie pójdzie, bo wszyscy wiedzą, że ma romans do dziś dnia z tą hrabiną Natalją; potem...
— A ty skąd o tem wiesz?
— Cały świat o tem wie i dlatego to fałszywa rachuba.
— Książę się poświęci.
— Ale któryż ojciec poświęci dziecko dla tytułu na takie życie, jakiego się przyszła księżna spodziewać może.
Gozdowski osłupiał, w oczach mu się zrobiło ciemno.
— Cóż ci w to wchodzić? — rzekł. — Daj pieniędzy. Jeśli ci ich nie zapłacimy, wówczas weźmiesz dobra.
— Zapewne, — odbąknął stary — zapewne, ale poco to wszystko? Jabym miał taki projekt, że, powiem ci, byłby i wilk syty, i koza cała.
— Jakiż to projekt? — spytał zdumiony Gozdowski.
— Bardzo śliczny projekt, ale trochę śmiały, trochę śmiały, — mówił Garbowski — mógłbym ci z niego się zwierzyć, żebym był pewny, że ty się gniewać nie będziesz.
— Dlaczegóżbym się miał gniewać za twoją życzliwość?
— Bo to, widzisz, są przesądy na świecie, są, a tymczasem po ludzku gdy się od kogoś żąda czego, trzebaż za to coś dać.
— Naprzykład?
Stary wolarz poprawił się na krześle.
— Będzie na to czas, pogadamy, niechajno...
— Kochany bracie, mylisz się, czasu nie mamy, jutro o dziesiątej wszystko się skończy. Jakikolwiek masz projekt, będę go musiał poddać pod decyzję książąt, niema więc chwili do stracenia.
— Myślisz, że niema chwili do stracenia? Cóż tu robić? Wiesz co, tylko się nie gniewaj, ja ci powiem. Mam ten doskonały projekt, żeby Zygmusia ożenić z księżniczką Stellą; on się już nawet w niej kocha.
Nie chcąc wierzyć swym uszom, plenipotent otworzył usta, wstał i spytał:
— Co?
Garbowski pomaluteńku powtórzył mu cicho.
— Ożenić Zygmusia z księżniczką.
— Ale ty chyba zwarjowałeś! — krzyknął w gniewie Gozdowski. — Tobie się w głowie przewróciło! Jego z nią? cóż ty sobie myślisz?
— Co ja myślę? Chłopiec młody, ładny, bogaty, szlachcic — wisusowaty, ale toby się utemperowało; cóż tak strasznego?
Gozdowski ręką o rękę uderzył.
— Warjat! — zawołał — niema co z tobą mówić, warjat jesteś!
— Ano, to dajmyż pokój, cicho, sza i chodźmy do pokoju.
W plenipotenta jakby piorun uderzył. Wszystkiego się mógł po Garbowskim spodziewać, ale tego rodzaju pomysłu — nigdy. Wychowany w czci bałwochwalczej prawie dla domu i rodu książęcego, nie pojmował, jak człowiek tego rodzaju, co Garbowski, mógł się dopuścić zbrodni i obrazy majestatu książąt Brańskich. Stał jak posąg, jak kamień, nie wiedząc nawet, co począć, co mówić, a wyrzucając sobie, że takiego człowieka mógł tu wprowadzić. Lękał się pomyśleć, że on mógł z tą myślą wynurzyć się komuś, że Zygmunt mógł dać poznać po sobie dziwaczne urojenie swoje. Rad był się pozbyć ich jednej chwili, zapominając prawie o interesach i położeniu niebezpiecznem.
Co tu było począć? Pojmował prędzej już sprzedaż dóbr, ruinę, wszystko, niż przypuszczenie tak potwornego związku.
— Słuchaj, — rzekł do Garbowskiego, chwytając go nagle za piersi — jeśli ty mi z tą głupią myślą przed kim się jeszcze wyrwiesz... jak mi Bóg miły do bonifratrów cię wsadzę.
Garbowski się rozśmiał, ruszył ramionami i nieulękniony dodał:
— Daj ty mi pokój, at się sobie gadało; jak nie, to nie, i po wszystkiem, ale ja pieniędzy nie dam. Albo parę folwarków kupię, albo, syna ożeniwszy, oczyszczę im dobra, to co innego; ale tak znowu zmagać się dla nich, kiedym już nic niewart, nie będę.
— Gdybym był wiedział, że ci się tak w głowie przewróci, tobym cię tu nie wzywał, — gniewnie począł Gozdowski — toś mi się pięknie przysłużył!
— Niema nic! nic się nie stało! Proponować można, w targu gniewu niema; dajmy pokój, książęta nas zaprosili na herbatę: pojedziemy, boć tę atencję im oddać należy, a Zygmusiowi szepnę, że nie, i wprost stamtąd do domu. Chłopcu będzie strasznie żal, bo formalnie w niej zakochany.
— Gdzież on ją, u licha, mógł widzieć? — rozpaczliwie odezwał się plenipotent.
— W kościele, — roześmiał się Garbowski — ja mu to z głowy wybiję, — dodał spokojnie — ale że też ty, panie bracie, takie fochy stroisz, jakbyś swoją własną krew tak licho cenił. Co tak strasznego?
I ruszał ramionami. Gozdowski patrzył i powtarzał tylko:
— Zwarjował! dalipan, zwarjował!
Chciał jeszcze coś mówić z Garbowskim i odjąć mu odwagę popisywania się z pomysłem niedorzecznym, gdy ten wysunął mu się, z najzimniejszą krwią krocząc do salonu.
Tu właśnie zaproszony do fortepianu pan Zygmunt popisywał się na nim z taką szaloną werwą i pewnością siebie, że na wszystkich słuchaczach potężne wywarł wrażenie. Grał bardzo dobrze i wprawnie, trochę stukliwie, a nadto ogniście, z wielkiem brio, ale miał siłę, ogień ogromny i lisztowskim sposobem pokonywał najtrudniejsze rzeczy. Panna Antonina i książę Robert przyklaskiwali marszowi węgierskiemu; nieproszony już, Zygmunt zaczynał mazurka Liszta.
Gozdowski, wszedłszy ze starym, spojrzał na popisującego się zukosa z gniewem i trwogą, wyznać jednak musiał sam przed sobą, że ów szaławiła wyglądał wcale dobrze, miał minę djablo paniczykowatą i piękny był — nawet przy księciu Robercie.
— Trzeba tych intruzów co najprędzej się stąd pozbyć, a nie, to oni mi tu piwa nawarzą, a ja za nich potem pokutować będę musiał.
To powiedziawszy, zasępiony uszedł na stronę. Rozpacz go niemal ogarniała, nie wiedział, jak z tego wybrnie, jak się wytłumaczy, jeśli go spytają o warunki, wyrzucał sobie, że się w to wdał, nadewszystko zaś lękał się, ażeby książęta, dowiedziawszy się jakim przypadkiem o pretensjach Garbowskiego, jemu nie przypisali myśli szalonej połączenia przez księżniczkę starożytnego domu udzielnych niegdyś książąt z rodziną panów Garbowskich i Gozdowskich.
Siedział tak ponury, a patrzył z przerażeniem na Zygmusia i jego ojca, którzy jakoś tu sobie byli tak swobodni i weseli, jak ryby w wodzie. Położenie książąt, ich własne zawikłanie interesów, oburzenie Gozdowskiego wcale się ich nie zdawało obchodzić. Stary Garbowski, z rękami wtył założonemi, w pośrodku salonu stał tak jakoś bezpiecznie i twardo, jakby tam wrosnąć myślał.
Korzystając z odwróconej uwagi, mecenas Hartknoch dał znak panu Zembrzyńskiemu i pokornie za sobą idącego pryncypała wyciągnął w dziedziniec dla narady.
— Nie sądzisz pan, — spytał — że ci Garbowscy panu szyki pomieszają? Przyjechali z pieniędzmi.
— Z pieniędzmi, tak jest, — uśmiechając się, rzekł Zembrzyński — ale z tego nic nie będzie; oni podają twarde warunki, ja z Garbowskim się widziałem wprzódy i spokojny jestem o niego. Puszczaj pan ich, niech idą swoim porządkiem, i owszem, i owszem, nam oni rychlej pomogą, niż zaszkodzą; my przy swojem twardo stać będziemy, a w dodatku się naśmiejem. Cicho! sza! żeby nas tu na naradach nie widzieli!
Po chwilce zaś dodał:
— Państwo po obiedzie jedźcie do Brańska; ja tam nie mam poco, zostanę sobie w oficynie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.