<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Moskal
Podtytuł Obrazek z r. 1864
Wydawca Biblioteka Dobrych Książek
Data wyd. 1938
Druk Druk. Diec. w Łomży
Miejsce wyd. Łomża
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗             ∗

Rząd moskiewski jest w istocie jednym z najszczęśliwszych na świecie, nie wierzymy w jego rozum bośmy na cały chód ostatnich wypadków patrzyli, ale podziwiamy szczęście, które koniec końcem ze wszystkich jego omyłek wysnuło najpomyślniejsze skutki.
Czy w przyszłości to co dziś ratuje, nie zgubi? za to nie odpowiadamy, ale tymczasem — ocalił się; a w polityce dzień zyskany, to wszystko.
Z tak posłusznym a nierozumiejącym ludem ma do czynienia despotyzm, że nim jak chce obraca — ktoby był się spodziewał, żeby wojna polska posłużyła mu do obalenia wpływów Hercena i Dołhorukowa? do zdepopularyzowania Gołowinów i Blumerów i całej tej niebezpiecznej propagandy zagranicznej?
Ktoby się był spodziewał, że rząd potrafi tak sfanatyzować cały naród, tak go zaprowadzić daleko, żeby aż doszedł do apoteozy Murawiewa, do apologii zsyłki, szubienic, wywłaszczenia, łupieży pod piórem Katkowa?
Wszystko to dziś wygląda cudownie, co jutro z tego będzie? zobaczymy. Kto wiedzie naród do zaparcia się miłości, poszanowania praw ogólnych, do rozkochania w okrucieństwach, do uświęcenia grabieży, prowadzi go pewnie nie najbezpieczniejszą drogą... ale tymczasem dzień się zyskał... Rosja tryumfuje...
Jak drogo zwycięstwo to opłaci? zobaczymy.
Los co jej sprzyja, może i z tych żywiołów śmierci wysnuć jakieś życie, może się jej uda historii, prawu, wszystkiemu co wielkie i święte fałsz zadać i znaleźć nową formułę życia — zobaczymy!
Zaraz w początkach rewolucji, plan otwarcia wrót patriotyzmowi fanatycznemu został osnuty, i o pierwsze oscylacje tego wahadła, które się tak szeroko miało rozruszać rozbiły się wszystkie przeciwne, skryte roboty spiskujących.
Moskwa jakby czuła, skąd ma wyrosnąć niebezpieczeństwo, poddała oficerów straży prostych żołnierzy, i jak car w ślad myśli ojcowskich oparł się na ludzie, aby szlachty nie potrzebować, tak tu zaczęto schlebiać sołdatom, aby starszyznę uczynić bezsilną.
Żołnierz, poczuwszy się silniejszym, bo mu zmniejszono pałek, a dolano wódki, zrozumiał zaraz całą ważność swoją, słuchał jeszcze jenerałów, ale niższych oficerów w swej mocy już miał i wcale na nich zważać nie myślał. W całym ciągu wojny oficerowie byli obezwładnieni, kilku z nich padło od żołnierzy nawet, a przykłady nieposłuszeństwa były codzienne. Pijani sołdaci nieraz się wygadali z rozkazami, które odebrali bardzo jasno i wyraźnie. Ci tylko ze starszyzny, co szli do rabunku i pastwili się, przy jakiejś władzy zostali, najmniejsza folga uczyniona Polakom robiła ich podejrzanymi.
Naumów wraz z innymi swymi towarzyszami dostrzegli łatwo i wcześnie, co się święciło, zapobiegając temu drukowano i rozrzucano po trosze różne przemowy i odezwy do wojska, ale zaraz w początkach sołdaci je poodnosili starszym. Dostawali za to po rublu i wyzwalali się od władzy oficerów.
Czynność więc komitetu oficerów Polaków i Moskali lepiej usposobionych zaraz w początkach sparaliżowaną została, ograniczona w bardzo szczupłych zakresach i z niezmierną ostrożnością prowadzoną być musiała. Naumów, który palony był gorączką pracy, musiał inną przedsiębrać.
Człowiek ten w przeciągu czasu stosunkowo krótkim zmienił się do niepoznania. Zostały w nim pojęcia niektóre wyniesione z dawnego życia, ale cel jego się zmienił.
Dawniej marzenia jego kręciły się w szczupłym kółku możliwych następstw służby niezbyt gorliwej i płynącej korytem formularnego spisku, roił sobie pułkownikowskie szlify, na starość może, jakąś Natalię Aleksiejewnę obok siebie w koczu, pułk do komenderowania i na lato najętą daczę.
Teraz, teraz, gdy nań tchnął duch polski, widział przed sobą śmierć, męczeństwo, ale imię głośne, ale pamięć chwalebną, mogiłę, w niepoświęconym polu gdzieś... i łzę tajemną, co ją pokropić miała.
Umiał się podnieść aż do zazdroszczenia śmierci Kubie, a miłość jego dla Magdzi oczyszczona poświęceniem dla kraju, była idealnie czystą i niebieskiej świętości.
Z groźbą śmierci nieustannie wiszącą nad głową, Stanisław przeżył w ciasnych tych pokoikach przy Żabiej ulicy najszczęśliwsze chwile swego życia.
Dom ten, jak każdy polski, który poświęcił jedno ze swych dzieci dla kraju, stał się, od chwili ofiary, gotowym na wszelkie inne. Nic tak nie podnosi ducha, jak męczeństwo. Bylscy, zawsze dobrzy Polacy, stali się teraz najgorliwszymi zwolennikami sprawy narodowej, wystawieni na prześladowania cierpieli je milcząco, ale one były nowym tylko bodźcem do nowych prac.
Nie wiedzą Moskale, ilu oni nam dali i zrobili patriotów, ilu dobrych Polaków mamy z ich łaski, ilu obojętnych nawrócili, rozgrzali, zastygłych, bojaźliwych ośmielili.
Znamy i znaliśmy wszyscy mnóstwo ludzi, co dla sprawy krajowej byli w oczach naszych całkiem straceni, dziś nie tylko oni, ale rodziny ich, ale pokolenia, na które tradycje spadną dzisiejsze, stali się Polakami najlepszymi... W chwili, gdy to piszemy, Syberia przerabia nam, na wielkiej machinie męczeństwa, zastygłe resztki ludzi, na dobrych synów dla kraju.
Nikczemni tylko dają się gnieść bólem i prześladowaniem, szlachetniejsi podnoszą się pod naciskiem. Naturze polskiej najniebezpieczniejszą była łagodność i pobłażanie, tych właśnie nie użyto na nas, dzięki Bogu owszem smagano nas, abyśmy się powściekali.
Jest to tak dalece prawdą, że przy rozbiorze kraju, na bezecnej pamięci Sejmie Grodzieńskim za Siewersowskiego poselstwa, z wyjątkiem kilku ludzi, ogół szalał i balował — wielki duch dni naszych tyrania Moskwy wypielęgnowała...
Styczeń wielkiej pamięci 1863 roku poczynał się; rewolucja przyśpieszonymi krokami zbliżała, pchali do niej Moskale, Wielopolski, i lud który za długo miał cierpliwość... bystrzejsze umysły widziały jej konieczność.
Jednego z tych wieczorów zimowych, któreśmy przeżyli w trwodze nieustannej Stanisław siedział za okrągłym stolikiem z Magdzią, na cichej rozmowie, podparty na ręku, patrzał na twarz jej pogodną i dumał. Dziewczę robiło pończoszkę. Lenia grała na fortepianie, stara Bylska siedziała w swoim pokoju...
Im się zdawało jakby we dwoje tylko byli na szerokim świecie. W ich rozmowie nie było wiele słów, rozumieli się półwyrazami, uśmiechem, wejrzeniem, duchem, wyrazy więcej im przeszkadzały, niż pomagały do rozmowy...
Tylko wśród niej, gdy głośniej co na ulicy szczęknęło, Magdzia zawsze pamiętna niebezpieczeństwa, które zagrażało Naumowowi, drgała, nastawiała ucha i twarzyczka jej bladła nagle.
Tego dnia właśnie, Naumów, przechodząc ulicą dostrzeżony był przez jenerałównę, która się za nim aż wychyliła z powozu, uciekł ale jakiś niepokój pozostał mu w duszy, czuł że go szukać będą. Magdzia, której o tym poszepnął, prosiła go aby się gdzie ukrył, lękała się, aby go u nich nie poszukiwano, ale Stanisław obrachowywał pozostałe chwile i żal mu było stracić wieczoru tego jej oczów, jej uśmiechu, uścisku jej rączki.
— Leniu! cichoż! cicho! krzyknęła nagle Magdzia powstając, cicho, daj pokój temu fortepianowi, zdaje mi się, słyszę, stukają do bramy, doszedł mego ucha dźwięk pałaszów.
— A! śni ci się.
Ale to mówiąc dziewczę grać przestało nagle, a wśród ciszy na schodach usłyszano brzęk złowrogi, chód szybki i moskiewską mowę. Naumów, jakkolwiek przytomny i odważny, pobladł. Magdzia nie straciła męstwa i pamięci, chwyciła go za rękę, przeszła z nim do swojego pokoju, popchnęła go do szafy, w której wisiały suknie, osłoniła nimi i przymknąwszy ją powróciła co najżywiej do salonu.
— Leniu! graj! zawołała siadając, graj zaklinam na Boga.
Ale tamtej tak się ręce trzęsły, że dotknąwszy klawiszów, tylko z nich dziki jęk jakiś dobyła.
Prawie w tejże chwili drzwi się otwarły. Oficer wszedł z policjantami; za nimi bagnety żołnierzy widać było.
Przewodniczący tej wyprawie komisarz trzymał papier w rękach. Na hałas jaki zrobiła cała ta czereda, wsuwając się do pokoików, pani Bylska wyszła przerażona i stanęła w progu. Oczyma szukała siostrzeńca, a usta jej drgały, nie śmiejąc oń spytać.
— Kto tu mieszka? — zawołał oficer.
Policjant szukał na karcie...
— Bylska, wdowa po urzędniku... syn akademik.
— Poległy w kwietniu — odezwała się Magdzia.
— A więcej?
— Matka i dwie córki — rzekła śmiało Magdzia.
Na chwilę zamilkli.
— To nic — odparł komisarz: — to nic, a może się kto ukrywa...? potrzeba mieszkanie przetrząsnąć.
— Ale czegoż panowie szukacie? — ozwała się pani Bylska.
— To nam znać — dodał policjant i postąpił naprzód, dał wszakże znak jednej z panien, aby się nie lękała i poszedł wraz z oficerem... obejrzeli się po pierwszym pokoju. Na progu drugiego stała biedna matka przeczuwająca sercem, że iść musiało o Naumowa. Takie też było przekonanie wszystkich, których ten napad nocny przeraził. Nie można go było sobie wytłumaczyć. Komisarz zdawał się mieć ochotę przetrząsać całe mieszkanie. Szczęściem była to forma tylko, dawny znajomy pani Bylskiej i nieboszczyka jej męża, komisarz grał komedię.
Magdzia dopatrzyła w jego twarzy jakiejś oznaki współczucia, a on może się domyślił na zbladłym jej licu obawy, której nie umiejąc sobie wytłumaczyć; zrozumiał tylko, iż zbyt surowemu poszukiwaniu po pokojach zapobiec było potrzeba.
— Panie dobrodzieju — odezwała się stara Bylska: — ja tu biedna wdowa mieszkam z dwoma córkami, jest nas trzy kobiety, czegożbyście tu mieli szukać?
— Oho! — odezwał się oficer z moskiewskim dowcipem — gdzie są dwie takie ładne panny, tam bardzo się może i kto trzeci przyplątać.
Magdzia, która drżała o Naumowa, zniosła ten koncept zarywający na impertynencję, prawie cierpliwie, obawiała się drażnić odpowiedzią, a oczyma błagała tylko komisarza, aby starał się wojskowego powstrzymać.
— W istocie — rzekł cyrkułowy — nie ma tu tak dalece czego szukać, mógłby sobie pan kapitan oszczędzić fatygi.
— Proszę więc waćpana, siadaj tu na fotelu w salonie, a ja sam pokoje obejdę — rzekł żartobliwie wojskowy, którego twarz nie była jednak wcale groźną.
W tej chwili ruszył się. Magdzia przerażona widząc, że wprost kieruje się do tego pokoju, w którym Naumowa w szafie była schowała, naprzód spojrzała na komisarza, który stał jak wryty, potem przerażona pobiegła za oficerem.
Kapitan szedł przodem, z poza jego ramion widać było szafę, której drzwi właśnie się w tej chwili otworzyły. Naumów siedzący w środku, nie domyślając się niebezpieczeństwa wyciągnął rękę, aby je przymknąć.
Kapitan nadszedł właśnie w porę aby dostrzec ten ruch. Magdzia o mało nie padła i byłaby krzyknęła, gdyby kapitan zwracając się ku niej z palcem na ustach, nie odezwał się po cichu w języku francuskim:
— Widzi pani jakem się dobrze domyślał, gdzie są tak ładne panny, tam się zawsze prawie ktoś w kątku chował. Ale któż widział nie zamykać szafy na klucz.
To mówiąc, nim biedne dziewczę miało czas zebrać się na odpowiedź, postąpił żywo ku szafie, otworzył drzwi i Magdzia nie widziała nic więcej; bo jej się w głowie zakręciło, błysło w oczach, zemdlona padła na ręce siostry, która szła za nią.
Nad wszelkie jednak spodziewanie stał się dziwny cud, oficer z lekka otworzył szafę, zajrzał, słychać było szeptanie jakieś przez chwilę, a gdy Magdzia otworzyła oczy, już ani komisarza, ani żołnierzy, ani oficera nie zobaczyła. Widząc przy sobie matkę i siostrę, nie śmiała nawet spytać o Naumowa, gdy wzrok jej spadając niżej, spostrzegł go, klęczącego u nóg jej, z wyrazem niezmiernego uczucia na twarzy.
— Co to było? — sen? — marzenie? — gdzie ci moskale, co się z nimi stało? — zawołała przebudzona.
— Nie troszcz się — odpowiedział Naumów. Pan Bóg uczynił cud; ale kto się raz tak ocalił jak ja, ten drugi raz już na podobny wypadek narażać się nie powinien. Oni nie szukali mnie, ale przetrząsali wszystkie domy dla branki, która się rozpoczęła. Byłbym padł ofiarą, gdyby nie to, że oficer jest moim dobrym przyjacielem, i gdyby nie to, że się komisarz zatrzymał w salonie.
W istocie wypadkiem jakimś baron Kniphusen wyznaczony był do pomocy komisarzowi w tej części miasta. Z największym zadziwieniem trafił on w szafie na Naumowa, ale miał tyle przytomności, że nie krzyknął i ścisnąwszy mu tylko dłoń z uśmiechem, natychmiast do salonu powrócił. Długo jednak jeszcze cała rodzina drżała, rozmyślając nad niesłychanym szczęściem, dzięki któremu Naumów się ocalił. Dla niego i branka i wypadek ten, były jakby znakiem, że miał wraz z innymi wyjść w pole. Nie chciał dłużej pozostać w mieście i dać się ująć gdzieś w kącie. Młódź, uciekająca od branki, już poczynała wychodzić z Warszawy, potrzebowała ona dowódców, a Naumów jako oficer wyznaczony był już do pierwszego, formującego się oddziału. Wieczór ten przyśpieszył wyjście, postanowił następnej nocy wyjechać. A gdy Magdzia oprzytomniała, z cicha wyszepnął.
— Zamiast jutro, dziś się nam już trzeba pożegnać, nie mogę dłużej pozostać w Warszawie, może nie będę już mógł przyjść do was, a więc, siostro kochana, bądź mi zdrowa!
— Czekaj, odpowiedziało mężne dziewczę, które już odzyskało było całą odwagę i przytomność: — Stanie się jutro jak zechcesz, ale dzisiejszej nocy nie podobna wyjść, bo by cię w ulicy złapali. Któż wie, czy się jeszcze zobaczymy w życiu? Przesiedźmy i przegwarzmy tę ostatnią noc spokojną, kiedyś tak szczęśliwie ocalony, dziś cię nie puścimy, wszak prawda mamo?
Matka, która szeptała modlitwę jakąś jeszcze ze strachu przyjść do siebie nie mogąc, kiwnęła tylko głową, a Lenia potwierdziła słowa siostry, donosząc, że w ulicy pełno było żołnierzy.
Napełniono lampę na nowo, siostry obie zakrzątnęły się około drugiej herbaty i wszyscy zasiedli do koła okrągłego stołu.
W życiu tych dwojga ludzi pamiętna była ta noc styczniowa wśród cichej rozmowy: z ulicy dolatywały ich dziwne krzyki, straszne jęki pobranych siłą do służby wojskowej i rodzin, które nieszczęśliwych skazanych przeprowadzały łkaniem i płaczem. Każdy taki odgłos wśród milczenia nocy przejmował dreszczem, bo za nim czuć było nieszczęście, którego ono było wyrazem. Wyobraźnia dopełniała ten stłumiony odgłos boleści, straszliwym wizerunkiem zrozpaczonej rodziny. Przez uszanowanie dla świętości tego cierpienia za każdym razem milkli wszyscy, słuchając go jak modlitwy, która winna była sprowadzić karę Bożą. W takich wrażeniach smutnie, a uroczyście spłynęła ta noc, podobna czuwaniu nad łożem konającego.
— Nie wstrzymuję cię, Stanisławie, rzekła, spostrzegłszy bielejący dzień w oknach Magdusia. Idź na obronę tego biednego kraju, którego dzieci porywają od matek, mężów od żon, któremu jęknąć nawet nie wolno, gdy go boli, a trzeba rękę, co go chłoszcze całować. Nie byłabym Polką, gdybym śmiała odradzać ci poświęcenie. Gdy to mówiła, byli na chwilę sami, Lenia z matką wyszły do drugiego pokoju.
— Idź, mówiło dziewczę, mam jakąś nadzieję, że się zobaczymy jeszcze, ciężki to będzie bój bezbronnych przeciwko uzbrojonym, słabszych przeciw mocniejszym, ale was ożywia duch, którego iskry nie ma z tamtej strony. Ja mam nadzieję zwycięstwa, lub przynajmniej wielkiego bohaterskiego zgonu. Ale nie, dodała, nie, musisz i powinieneś powrócić! bo... szepnęła ciszej, a dwie łzy spadły z jej oczów, niesiesz z sobą i moją duszę i moje życie, pamiętaj, jabym już bez ciebie żyć nie mogła.
Naumów pochwycił jej rękę i całował w milczeniu.
— Dla czegóżeś ty, siostrą moją?
— Dla tego, odpowiedziała mu Magdusia, abyśmy się jak brat i siostra kochali, aby nasza miłość była czysta i święta.
— A kiedyś, przerwał Stanisław, gdy przyjdzie dzień tryumfu, gdy się skończy walka i praca, wszakże to imię siostry na inne zamienisz?
Magdzia zamilkła, spuściła oczy i nic nie mówiąc do siebie, zamienili dwa skromne pierścionki, a cichy braterski pocałunek był razem zaręczynami i pożegnaniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.