<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Moskal
Podtytuł Obrazek z r. 1864
Wydawca Biblioteka Dobrych Książek
Data wyd. 1938
Druk Druk. Diec. w Łomży
Miejsce wyd. Łomża
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗             ∗

Po wyjeździe Naumowa z Warszawy, Magdzia i Lenia, widząc prześladowanie zwiększające się, a matkę chorą i potrzebującą spoczynku postanowiły wyjechać do jednego z braci, który na wsi był od niedawnego czasu zamieszkał. Spadła nań maleńka posiadłość w Płockim po żonie.
Zdawało się kobietom, że dalej od ogniska, mniej moskiewskiego ucisku ponosić będą. Miały też może na myśli i to, że w razie jakichś w kraju wypadków użyteczniejszymi będą na prowincji. Może zresztą Magdzia nie przyznając się do tego, karmiła jakąś nadzieję, że tym prędzej Naumowa zobaczy. Wyruszyły więc z Warszawy, żegnając ją nie bez tęsknoty, bo do tego życia miejskiego były przywykłe i nigdy innego nie znały.
Najdalszym punktem ich wiejskich wycieczek, bywały Bielany, Mokotów, Wilanów, a rzadko kiedy Jeziorna i Miłosna. W tym wiejskim życiu, tak od miastowego różnym wszystko dla nich pełne było podziwu i tajemnic, zachwycały się naturą, znaną im więcej z książek, niż w rzeczywistości, podziwiały wieśniaka, którego dotąd widywały tylko na targach i w powieściach Gregorowicza. Prawdziwe lasy, szerokie pola, krajobrazy nieumyte, niewygracowane, wydawały im się olbrzymimi i dzikimi, a gdy przyszło obeznać się z jednej strony z obfitością wiejskiego życia, z drugiej z jego prostotą, musiały odbyć nowicjat, który dla wesołych dziewcząt był nieustanną zabawką.
Wioseczka pani Feliksowej Bylskiej była maleńką, ale jedną z najszczęśliwiej położonych w okolicy. W gruntach niezłych, piaszczystych, nad spławną rzeką, z pięknym laskiem i starożytnym szlacheckim dworkiem, otoczonym lipami, z którego widok sięgał daleko na zielone łąki, pola i lasy. Nie było blisko miasteczka, ale wiosek do koła i osad, co nie miara. Dwór panował okolicy, a że niegdyś musiał być większych posiadłości ogniskiem, należał doń kościołek parafialny i plebania, stały one w drugim końcu wioseczki, malowniczo jodłami i brzozami otoczone.
Pan Feliks Bylski równie nowy wiejskiemu życiu jak tego rodzina, a mało co dawniej osiadły na wsi, z niezmierną gorącością brał się do gospodarstwa, z którego sobie złote góry obiecywał. Jego żona, maleńka, żwawa kobiecina, śmiejąca się nieustannie, jakby ciągle chciała białe ząbki pokazywać, kręciła się razem z nim koło domu, ale wielka jej praca więcej wyglądała na zabawkę niż na trud gospodarski.
Lenia i Magdzia wpadły tu właśnie w chwili, kiedy się wszędzie rozrastało powstanie. Lasy naówczas jeszcze rojące się ludem, a tym samym pełne świetnych nadziei, nadawały tej wiośnie urok podwójnie odradzającego się życia. Z wioski do wioski biegły bryczki, konni posłańce, i tajemnicze snuły się postacie, kunsztownie podobierane, tak aby Moskal w nich żadnej złej myśli nie dopatrzył.
Wioseczka pani Feliksowej leżała z dala od wielkich traktów na uboczu i rzadko mogła widywać Moskali, co ją czyniło dogodną do narad członków organizacji narodowej i tworzących się sił zbrojnych. Feliks równie był gorącym patriotą, jak nieboszczyk Kuba, ale inne miał pojęcia o środkach jakich przeciw nieprzyjacielowi użyć należało. Sam on przygotowywał się siąść na koń, a młoda żona i matka nie mogły go powstrzymać żadnymi przedstawieniami, że inaczej daleko być może sprawie użyteczniejszym.
Łatwo się domyślić, że przy takim usposobieniu Feliksa i dogodnym położeniu wioski, dwór ciągle był pełen i sąsiadów i dalekich gości i mnogich posłów, pędzących na wszystkie strony. Panny cały dzień robiły szarpie i bandaże, szyły chorągiewki, a pani przysposabiała zapasy dla mogących przyjść liczniejszych gości. Oprócz tego natłoku przewijających się nieustannie ludzi, codziennym gościem był jeszcze ksiądz proboszcz staruszek dziwnie wyglądający na wiejskim probostwie. Stworzonym on był nie na duchownego naszych czasów i nie na skromnego plebana maleńkiej wioski. Może właśnie dla tego rzucono go w ten oddalony kąt, że obawiano się gdzieindziej. Był to człowiek surowych obyczajów, apostoł ducha ewangelii, ale zbyt mało przywiązujący się do jej litery i do zewnętrznych obrzędów, które więcej są szanowane, niż same prawdy ewangieliczne. Ksiądz Ziemba miał już lat sześćdziesiąt kilka, ale trzymał się prosto, był zdrów, czerstwy i silny. Głos miał mocny, wejrzenie jasne, twarz nie piękną ale poważną, życie wiejskie i praca ciężka wyrobiły w nim siłę, jaką mało młodych pochwalić się mogą. Pamiętał dość dawne czasy, bo się urodził w początku tego wieku, który się rozpoczął zupełnym Polski upadkiem. Jak Jeremiasz bolał nieustannie nad nieszczęściami Ojczyzny, ale nie tyle je przypisywał złości sąsiadów i przewrotnym ich spiskom, co własnej winie Polaków, którzy pierwszy napad na całość kraju z dziwną obojętnością przyjęli.
— Grzechy nasze nas zgubiły — mawiał ksiądz Ziemba — jesteśmy dziś garścią, bo garść tylko chciała mieć wszystko dla siebie! Samolubstwo zgubiło Polskę, a ci co ją przejedli, przepili, przehałasowali, zdadzą z niej przed Panem Bogiem rachunek.
Wiadomość o wypadkach w Warszawie poruszyła do głębi staruszka, na wielki pogrzeb drugiego marca poleciał do stolicy, wrócił spłakany i ożywił się trochę nadzieją, ale później jakoś posępnie na wszystko począł spoglądać. Był milczący, a zagadnięty, nic dobrego nie wróżył. Zwykle wieczorna przechadzka wiodła go do dworu w Rusowie, gdzie młody zapał nowego pokolenia obudzał w nim trochę wesołości. Chciwie dopytywał o wszelką wiadomość z Warszawy, powstrzymywał się od sądzenia i jeżeli nie zasępiony to milczący powoli na plebanię powracał. Domagano się od niego sądu o wypadkach i wróżb przyszłości. Te były zwykle dość czarne, napadano potem na księdza, a on tylko szeptał po cichu:
— Utinam sim falsus vates!
Najweselszą szczebiotką tego małego gronka była pani Feliksowa, aniołkiem smutku Magdusia. Lenia dzieliła czasem wesołość bratowej, czasem tajemne łzy siostry. Życie leciało szparko, jak zwykle w tych czasach, gdy jedne po drugich lecą świeże coraz wypadki, a ostatecznego przewidzieć nie można końca. Przecudna wiosna zachwycała wszystkich, szczególniej panienki, które ją tylko dotąd w Saskim widywały ogrodzie.
Oddział, którym dowodził Naumów, w dość dalekiej był stronie od Rusowa, jednakże Magdzia, o której pobycie wiedział Naumów, odbierała od niego listy, a choć się do tego nie przyznawała, myślała zawsze, że on kiedyś przybiec musi, aby tą zobaczyć.
Tymczasem nim się jeszcze zjawiły w innych stronach wzrastające oddziały polskie, zaczęli się przewijać moskale i parę razy nawiedzili na krótki czas spokojne to ustronie. Nie byli oni jeszcze tak rozbestwieni jak później i nie mieli powodów do surowszego obejścia się z mieszkańcami okolicy, wszakże zetknięcie się z nimi, wielce było nieprzyjemne. Zwykle chowały się wszystkie kobiety, a ekonom z panem Feliksem zajmowali się przyjęciem.
Mówiono do siebie mało; poglądano wzajem z nieufnością, ale nie przychodziło do żadnych zatargów. Wszystkie środki uciemiężenia kraju później dopiero systematycznie użyto, aby go wszelkiego życia pozbawić.
Jednego ranka, gdy się wszyscy przy śniadaniu zebrali, a Magdusi długo nie widać było, nadbiegła wreszcie ze swego pokoiku na górce tak rozpromieniona, wesoła i jaśniejąca jakąś wewnętrzną radością, że siostra i matka nadzwyczaj zdumione zostały.
— Ale cóż to się stało? — szeptała pani Bylska do Leni.
— Prawdziwie nie wiem, odpowiedziała druga, ale się trochę domyślam, że jej dzisiejszy posłaniec list przynieść musiał. Jest w tym coś.
Matka po cichu spytała Magdusi, ale ta za całą odpowiedź pocałowała ją w rękę i palec położyła na ustach. Przez cały dzień była jakby odmłodzoną i dziecinnie wesołą. Bratowa nacieszyć się nią nie mogła, ku wieczorowi jednak chmurki zaczęły przebiegać po jej czole, jakiś niepokój i trwoga ją ogarniać, gwałtem prawie wyciągnęła Lenię na przechadzkę, poszły ku lasowi sosnowemu, przez który droga przechodziła nieco więcej uczęszczana, a gdy wróciły do dworu, matka z ganku spostrzegła, że im ktoś obcy towarzyszył.
Był to młody mężczyzna, za którym szła skromna bryczyna jednego z najbliższych sąsiadów. Poznano ją po koniach, ale mężczyzny tego nikt się nie domyślał. Że jednak obcych przybywało wówczas bardzo wielu, nie zdziwiło to nikogo: matka tylko trochę niezwyczajnym znajdowała, że ten ktoś szedł podając rękę Magdusi i pochylony ku niej, bardzo żywą prowadził rozmowę. W pół dziedzińca pani Bylska krzyknęła, poznając Naumowa, który biegł ją powitać. Radość była niezmierna, ale pomieszana z trwogą, bo się obawiano, aby go kto nie zdradził.
Moskwa już wówczas od wypuszczonych z niewoli oficerów wiedziała kim był pułkownik Swoboda, i pilnie się starała, aby go pochwycić. Kilka szczęśliwych potyczek, a nade wszystko nader zręczne kierowanie oddziałem, na który próżno robiono zasadzki, obudzały przeciwko niemu wielką zaciętość. Jego pochodzenie i dawna służba w wojsku zwiększały jeszcze zajadłość jenerałów, którzy za głowę jego dość wysoki naznaczyli okup. Cały ten wieczór i część nocy spędzono na rozmowie nieustającej. Tyle też mieli rzeczy sobie do powiedzenia, tyle uczuć i myśli do podziału.
Magdzia z dumą jakąś patrzała mu w oczy i chlubiła się widocznie tym ukochanym bratem. Naumów nie mógł tu zabawić długo, wyrwał się tylko, aby ją zobaczyć, odbył niebezpieczną podróż dniem i nocą, aby odżyć tymi kilku godzinami szczęścia. Obowiązki powoływały go natychmiast do obozu. Przeciągnięto długo w noc pogadankę, która przedłożona i obliczona na minuty, skończyć się wreszcie musiała, gdy nad wschodem powolnie brzask zarania ukazywać się począł. Kazano zaprząc konie i po czułych długich w ganku pożegnaniach już miał siadać do bryczki Naumów, gdy szybki tętent kilkunastu koni i jakiś hałas niezwykły, dał się słyszeć od strony wioski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.