Musztra
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Musztra |
Pochodzenie | Przymierze serc i inne nowele |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“ |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziś pierwszy raz idziemy znów razem na ćwiczenia.
Nie odzywam się, nie przeszkadzam. Stoję pod drzewem koszarowego podwórza, opieram plecy o rozkwitłą gałąź i w ciszy rannego słońca podziwiam, jak Trepka „sprawia“ oddział.
Powiedzieć, że każdy ruch, najmniejszy gest, każde drgnienie odbywa się w myśl przepisu, — to mało. To — krzywda! Przepis jest płochą igraszką wobec tego, co robi Trepka.
Działa on w myśl nadziemskiej niejako, przedwiecznej harmonji postępowania sierżanckiego.
Żołnierze patrzą, słuchają i napawają się tą doskonałością.
Rostowicz modli się poprostu oczami.
Trepka stanął na miejscu, z którego będzie komenderować, ale które dotąd, póki sierżant milczy, jest jeszcze zwykłem, znikomem miejscem ziemskiem. Nabiera ono stopniowo powagi, w miarę jak Trepka przeciera w sobie chrypę i rozgania zakrzepłe śluzy.
Jeszcze ta kępka udeptanej trawy może się minąć z powagą szanownego swego losu. Sierżant odwrócił się nieco i uznał za konieczne splunąć poza siebie.
Lecz teraz już za późno, — kępka przechodzi do historji! Trepka stoi na niej, zakrzepł sam w sobie, trwa nieporuszony. Jego stalowe oczy już naprzód świecą jasnością rozkazu, podczas gdy usta nie za głośno, nie za cicho z pomiernym żwirem srogości w nieodwołalnym głosie rzucają przez słońce ku wytrawnemu rządowi starych mundurów właściwą komendą.
Szereg ją wykonywuje bez reszty, do dna, przepełniając nawet gotowością granice posłuchu.
Jeżeliby coś drgnęło w niewłaściwem miejscu i czasie, oczy sierżanta Trepki zaszłyby „białą blachą pogardy“. Na to się nikt nie chce narazić, bo nikt tego nie zdoła znieść.
Na szczęście oczy sierżanta Trepki nie zachodzą „blachą“. Raz wraz połyska w nich rozkaz, gromem walący się z ust.
Chwila jest bardzo ważna. Po tylu dniach niepowetowanej rozłąki obejmuje sierżant swój oddział. Po tylu wiekach sierocych wraca oddział w ręce swego szefa.
Głos Trepki śmiga, jak rzemień, podczas gdy ostre, nieruchome uszy próbują doświadczonych ech.
Echa też okazują posłuszeństwo. Ani jedno nie zawodzi.
W porę odkrzyknęło cieniste powietrze z pod sosen kwitnących w drugim kącie podwórza. W porę wytrysnął odgłos z pod kupy śmieci, zwalonych obok warsztatów. I w porę, gdy już kompanja twardym krokiem z pod koszar ruszała, wypełniły się otwarte rzędy okien hukiem ostatniego rozkazu.
Wyszedłszy za obejście koszar, zawahaliśmy się nieznacznie. Czy w lewo bierzemy na plac ćwiczeń, — czy w prawo, ku rzece?
Widać ją było stąd, z rostaju. Niespodziane podmuchy marszczyły gładką falę łąk, pędząc złote kule z białych ławic piasku.
— Nad rzekąby był przewiew, — pokwapił się Trepka.
— Dobrze. Chodźmy nad rzekę.
Sierżant odchrząknął i, jakby zawstydzony, rzekł skromnie: — Można powiedzieć, że nasza kompanja to same tygrysy.
Mijaliśmy zagajnik. Nowe szyszki kwitły na gałęziach złotemi płomykami, świetlista łuska Narwi drżała z za sosnowych igieł nieprzerwanym blaskiem przepływu.
Na łąkach obraliśmy miejsce i rozpoczęliśmy ćwiczenia.
Trepka pracował, — mówi się u nas, — jak anioł.
Podzieliwszy oddział na grupy i sekcje, do każdej przystąpił, każdą drobiazgowo pouczył. Żadnych żartów, czułości po tak długiej rozłące. Wiedziano przecie, że karę odbywał za tego Bylewskiego, — wiedział Trepka, że wiedzą...
Żadnych z kompanją fochów miłosnych, ale jakby się witał z każdym ruchem szeregowej służby, wzorowo przerabiając, na pokaz, przed temi oto gębami wybałuszonemi, przed rzeką, — światłem, — słońcem.
Łąka zdawała się jęczeć od obrotów oddziału. Gorąco płynęło z nieba, rozczłonkowane tempa ruchów zgrzytały cicho przez powietrze.
Oznajmiam sierżantowi, że jeszcze piętnaście minut „tej zabawy“ i schodzimy z placu.
— No to sobie damy, — odpowiada, — trochę musztry w marszu, na zakończenie.
Kompanja chodzi gładko, jak pod sznurek, — Trepka krzyczy za szeregiem, aż mu żyły nabiegły na szyi a nos się okrył potem.
— To nie jest to, panie poruczniku! Nie tak moje tygrysy biegały dwa tygodnie temu. — Trepka uszy nastawił i słucha.
Szaro-niebieski grzebień maszeruje równiutko. Nogi żołnierzy, to jego zgodnie wystawiane zęby.
Już się zmienił w grubą gąsienicę. Zadrgała i znów skacze szary płot dwurzędu. Cień mu się poddaje, zabiegając z ukosa, wezbranym rytmem, świszcząc, dyszy trawa.
Nagle, ów płot na jedno drgnienie ugiął się, zadrżał i rozstąpił.
Trepka, dla niepoznaki przełknął wstydliwie powietrze.
Wracają, — znów w tem samem miejscu, zaraz koło jaskrów i splątanej seradeli szpara się w szeregu wyłamała i dopiero po sekundzie zrosła.
— Czucie, — krycie, — ryczy z pod dachu czapki rozgniewany sierżant. — Bo „mogą“, „blisko już mają“ a nie zrobią dobrze tylko „przez to“, że nie chcą.
Wracają, — znów to samo.
Szedł sobie dwurząd doskonale, — u nas się mówi poprostu, — jak anioł. Szedł sobie, miał blisko do doskonałości. Koło seradeli, której nie było więcej, niż krowie raz do gęby, i onych małych jaskrów, znów zadrżało i pękło...
Dopiero po sekundzie znów się linja zrasta.
— Cholera, panie poruczniku!
Nic więcej Trepka nie powiedział, bo na taki wstyd starych tygrysów szkoda mu było więcej słów. Puścił się biegiem ku onemu miejscu grzesznemu na łące. Dobiegł i tu — niby kulą w brzuch trafiony, kucnął nagle.
Kucnął, na czworaka przycupnął, głowę wysunął ku trawie.
Jak pies.
Mało tego. On, wzór porządku oraz „zachowania“, ni z tego ni z owego macha sobie na mnie ręką.
Mało tego. Macha i woła zapraszająco: — Panie poruczniku, panie poruczniku.
Podszedłem, — bo rzeczą starszego przebaczać młodszemu, oraz, aby zbadać przyczynę tak niezwykłego zachowania się wypróbowanej szarży.
Tuż przed brunatnemi łapskami sierżanta, w rozgięciu niskiej trawy, jakby wirował wkoło na tem samem miejscu wąski pasek tęczy.
Mniej, niż tęczy!
Szczuplutki skrawek mgły, niewiadomo jakim cudem przedziwnym dotąd wśród słońca spiekoty zachowany na łące.
Nad tym przezroczystym obłoczkiem, niby w koszyczek uplecionym, wyciągnęły się grube dłonie Trepki.
— Tu gniazdo ma! Tu ma gniazdo!!
Przykucnąłem.
Było to małe gniazdo ptasie.
— On se to zbiera, — dyszał Trepka, — jak mu się trafi, z futerka zajęczego, z pajęczyny. I ze starego paździoru. Z pylin, — puchów. Z niczego.
— Kto? — spytałem.
— Ano właśnie, jak on się nazywa, jeżeli mi z głowy nie wypadło...
Tym samym rozumem niewiedzącym dyszeliśmy pilnie nad przezroczystą srebrzystą cembrowinką gniazda.
— Panie poruczniku! — trącił mnie Trepka łokciem.
— Co jest?
— To będzie chróściel, — zakipiał sierżant tajemniczym szeptem. — Tu samka jajka wysiaduje. A on się lubi wody trzymać. Żółty, mały ptaszek. Żeby tak bardzo latał, to nie powiem. Więcej gania, jak mysz między trawami. Albo na jakiem źdźble się powiesi i buja sobie.
Chrzęszcząc rynsztunkiem dyszeliśmy nad gniazdem, które spało głęboko, przysłoniwszy białemi powiekami skorupek przyszłość niepewną.
— Tego chróściela w naszych stronach tyle razy goniłem, — sierżant urwał...
Chwyciliśmy się za ręce, by nie stracić równowagi. Tuż nad nami lśniły błyszczące nosy żelazem wykładanych kolb. O dwa kroki maszerował w miejscu dwurząd kompanji a czerwone gęby żołnierzy rozciągały się od ucha do ucha w niemym śmiechu.