Na forcie (Po wszystkiem)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Na forcie
Podtytuł (Po wszystkiem)
Pochodzenie Przymierze serc i inne nowele
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA FORCIE.
(PO WSZYSTKIEM)
Stało się dzisiaj w pułku coś, czego się nikt nie spodziewał, ani nie przewidywał.

Po skończonych zajęciach, jak zwykle w sobotę, siedliśmy wesoło do obiadu z miłą nadzieją dalekiej przejażdżki konnej. Znaczna część bataljonowych wierzchowców już „przed zupą“ czekała pod kasynem, w cieniu rozkwitłej lipy. Dzień był słoneczny, z łąk wiało zielonym zapachem, niewysłowiona świeżość rozścielała się w ogromie czystego nieba.
Między drugiem daniem a trzeciem, jak zwykle w sobotę, przyjechała z odległej stacji poczta.
Listy, listy, — cały świat utęskniony na małym skraweczku papieru!
Listy, — koledzy z urlopów wracający, — nowiny.
— Jakiś kapitan czeka w bryczce na dole. — Ordynans naszego kasyna, ciężki przygłupi Kubik, podał pułkownikowi bilet w spękanych łapskach.
Pułkownik przeczytał, zaczerwienił się, krzyknął, — moi panowie, nasz Wacek żyje! — i rzucił na stół wizytówkę.
Schwyciliśmy ją, przeczytali i tłumnie, ogarnąwszy po drodze pułkownika, wyskoczyliśmy na balkon.
Pod lipą, w bryczce pułkowej siedział Wacek, dawno już przez nas wszystkich sowicie opłakany.
Razem, cały korpus oficerski pułku, krzyczeliśmy do niego, aż echo na dalekiej rzece brzmiało. Nic nie mówił, nie odpowiadał, jeno patrzył pod górę na pochylone ku sobie twarze i śmiał się.
Ale nie był to przecie śmiech tylko. Z rozwartych szeroko oczu płynęły mu łzy, na czole łamało się światło błyskami drżącego wzruszenia.
Z honorem i paradą wprowadziliśmy gościa do jadalni. Tu, na progu, pułkownik pocałował go uroczyście w czoło. Potem my, jeden za drugim, nuże ściskać, miętosić.
Poddawał się i biernie nastawiał ciężkozwrotnym kadłubem. Waliliśmy go po łopatkach, więcej w tej chwili żądając ognia i wylania. Nie mógł nas brać w ramiona, ani się odpłacać, jak serce dyktowało. W niewoli, w szpitalach tamecznych obcięto mu lewą nogę i prawą rękę aż za przedramię.
— A na jakichże teraz kulasach tutaj stoisz, człowieku? — krzyczał Kujon.
Wacek śmiał się, dumny, żeśmy się odrazu nie spostrzegli.
Szczegółowe oględziny stwierdziły, że istotnie lewą nogę w zaprasowanym spodniu ma sztuczną. Obmacaliśmy ją rzetelnie wzdłuż i wpoprzek, w kolanie, w łydce i przy biodrze.
— Nie byle co, panowie, nie żaden flak, ciało, czy też gnat, ale noga naukowa, — rozczulał się Kujon. — I drogie toto musi być? Pewno z platyny! Masz, bracie, chleb zapewniony do końca życia!
Naukowa noga działała prawie jak żywa.
Wacek kroczył tam i zpowrotem, my zaś, rozstępując się, badaliśmy „sposób działania“.
— Owszem, owszem, — cieszył się nasz kapitan, — hrabskiego dygu dodaje ci w chodzeniu. Nawet, zdaje się, cmoka?
Wacek nie był zadowolony z cmokania.
Orzekliśmy jednak, że to jest tylko kwestją gustu. Jeden będzie właśnie przepadać za cmokaniem, drugi je znienawidzi, — tych rzeczy nie można brać „zanadto ściśle“.
Zbadawszy nogę, przeszliśmy do ręki. Sprawa ta była o wiele zawilsza.
Primo: Czy można dać komuś w gębę taką ręką i czy ewentualnie zalicza się to do obrazy honorowej? Secundo: Czy podanie, lub niepodanie takiej „gumelastyki“ może stanowić obrazę, a jeżeli stanowi, to którego stopnia?
Oglądnęliśmy przytem sam przedmiot, wyrobiony, jak cacko.
— Tak, tak, są jeszcze na świecie tokarze, — westchnął nasz zbrojmistrz.
— Międzynarodowy Krzyż, — chwalił się Wacek zapalczywie, — nie miałbyci tokarzy?! Masz pojęcie, co to za potęga?!
Uścisnęliśmy Wacka, teraz znów bardzo delikatnie, podtrzymując, podpierając, równoważąc, niby nadłamaną zabawkę. Twierdził, że przesadzamy. Nie może oczywiście warjować, ale swobodę ruchów przeciętnego człowieka — ma.
Na dowód, — między szpalerem wyczynionym z całego korpusu przeszedł ceremonjalnie do stołu i, cmoknąwszy zaprasowanym spodniem, usiadł dostojnie.
— Nawet sobie fatygi oszczędzisz, — głaskał go Kujon po głowie, — zamiast ustami cmokniesz przy stole nogą i masz, jak znalazł.
Wacek nie podtrzymywał już tych żartów, bezpodzielnie oddany zupie. Łykał ją, czerpał, chłonął, niby pielgrzym spragniony u źródła. W połowie talerza podniósł łyżkę do góry i z oczyma łez pełnemi solennie wykrzyknął: — Przez Finlandję na Szwecję i Szwajcarję nas odstawiali. Morze człowiek widział, góry, pałace! Szpitale, jak świątynie! Alem, panie pułkowniku, wiedział, że takiej zupy drugiej na całym świecie nie zjem!
Wzruszeni serdecznie, przepiliśmy raz jeszcze.
— Zupy takiej nie zjesz nigdzie i tak twardego mięsa nigdzie ci nie dadzą!
Chcieliśmy pomóc pokrajać mu to łyko, ale okazało się, że umiał sobie radzić. Jadł zręcznie, zmyślnie, szachrując kikutem tak przebiegle, że na pierwszy rzut oka trudno było poznać kalekę.
Nasz poczciwy idjota Kubik, nie mogąc się wydziwić tym sztukom, stanął z otwartą gębą przy krześle i wybałuszonemi oczyma patrzył, jak na popis cyrkowy.
Pokładaliśmy się ze śmiechu, Kubik bowiem mimowoli powtarzał manewry kikuta.
Dopiero przy czarnej kawie pułkownik uznał, że dość już wszelkich igraszek i że pragniemy wysłuchać Odyssei naszego bohatera.
Wacek zaczął sumiennie od samego początku, kiedy padł ranny, — potem ziemia go przysypała. Jak go znaleźli, oczywiście obrabowali. Jak potem byłby umarł, gdyby nie jakaś siostra, Polka, w jakimś zakaźnym szpitalu.
Długa, znana, zawsze ta sama historja.
Jak potem przyszło do wymiany. Jak mu się udało poszachrować z nazwiskiem, zdobyć papiery jakiegoś znacznego umrzyka za parę groszy. I potem jak jechał do kraju i co o nas mówią na świecie. Właściwie nic nie mówią. — I jak wszystko zastał po półtora roku. Tyle się wszędzie zmieniło. Wszędzie — wszystko. Tylko tu u nas, w pułku ta sama „stara ikra“!
Dowcip o ikrze był z przed dwóch lat, dziś całkiem już nieużywany i poniechany.
— Tu, w pułku czuje człowiek odrazu ducha i serce! — Radość płynęła przez jego słowa, zagarniał żywą ręką powietrze, przyklepywał do martwej i na wezbranym oddechu jakby do nóg nam kładł.
— Tu, w pułku pracę człowiek czuje, do której nigdy dość ludzi i rąk! Czy nie tak może, panie pułkowniku?
Owszem, tak, święte słowa, tem bardziej, że idą one z ust oficera, który, możnaby śmiało powiedzieć, wszystko, co tylko mógł i miał, złożył już na ołtarzu.
Wacek, cmoknąwszy sztywnym spodniem, wstał i oświadczył, że właściwie żadnych ofiar nie złożył, że jest gotów do wszystkiego i właśnie powrócił, — do warsztatu i do pracy, — jakby nigdy nic!
Cisza wionęła wzdłuż całego stołu. Słychać było wyraźnie dźwięk strzemion przed balkonem pod lipą. Pułkownik zaczerwienił się i podniósł brwi do góry. W oczach mu zabłysło zdumienie.
Jedni poprawili się na krzesłach, drudzy nosy ku talerzom opuścili.
Nakoniec pułkownik chrząknął wytrawnie, stwierdził, że takiego ducha zawsze się po każdym oficerze swoim spodziewa i wypytywać jął Wacka — o rodzinę.
W rodzinie, — jak w rodzinie. Rodzice, — jak rodzice. Brat młodszy jeszcze nawet w szkołach.
Te nic nie znaczące wiadomości uspokoiły naszego dowódcę, tem bardziej, że — wszystko musi przyjść w swoim czasie. Pułkownik spojrzał na zegarek. W swoim czasie pomówi się o stosownej pracy i w swoim też, — trzeba wydać odprawę. Tak wzorowy oficer, jak Wacek, wie to chyba lepiej od każdego innego.
Odchodząc, pocałował inwalidę uroczyście w czoło.
Za pułkownikiem zniknęli adjutanci, „kancelarja“ i kilku nowych podporuczników, którzy Wacka dawniej nie znali i żadnych względem niego obowiązków nie mieli.
Każdy jednak żegnał go najserdeczniej i jeszcze od drzwi posyłał przyjacielskie pozdrowienia.
Zostaliśmy za stołem sama stara wiara. Kość z kości. Jeden słowo zacznie — drugi dokończy. Twarda głowa przy głowie, nos w nos i oczy w oczy. Gadało się o pułku, potrzebach, niedostatkach. Myśmy utyskiwali, Wacek nas „podciągał“, że za dobrze nam w pracy. Jeszcze nie znamy męki bezczynności. Teraz, gdy on do roboty z nami stanie, pokaże, co to znaczy głód pracy.
Cisza zapadała wśród tych planów długa i kłopotliwa...
Od łąk szedł syk wiosennego rozrostu, aż się w uszach przelewało, pod lipą, na murawie tupot koni grzmiał młodą, świeżą ziemią.
Coraz skrzypnęły gwiżdżące drzwi wejściowe, ten i ów, ręce ukradkiem rozłożywszy, strzepnął palcami i nieznacznie odchodził.
Siedzieliśmy już tylko we czterech, Kujon, Leń, ja — i on.
Nasz — kochany!
Wiedział odrazu, jeszcze w niewoli wiedział, że mu z nami będzie najlepiej. Ciemnem spojrzeniem omiótł krzesła nieobecnych kolegów.
— Kocham wszystkich tak samo, ale z wami, „koniami“ mojej dawnej kompanji! Toś ty ją po mnie objął, Leń?! Z waszemi dobremi sercami! Bo rzecz wydaje się trudna, a jest tak prosta. — Z lewej kieszeni z pod odznak i orderów wydobył naukowe książeczki, niemieckie i francuskie, na glansowanym papierze. — Tu zaraz zobaczycie!
Tuśmy zobaczyli z fotografij rozmaitych protez, znaczonych linją, łukiem i wieloma literkami a, b, gamma, delta, — tuśmy się dowiedzieli, że do „takiej“ ręki drugą się jeszcze przystawia i — piszesz sobie doskonale! Jeżeli zaś chodzi o nogę, — szczudełko podtykasz — i możesz sobie nawet konno jeździć całkiem swobodnie.
Gdy oto hałas się rozpętał pod lipą, klepanie, aksamitny skok konia przez murawę i głos pułkownika pełen karcącej szlachetności: — Znów popręgów dobrze nie dociągnąłeś, durniu!
Leń cicho wywołał mnie na balkon.
Pszczoły latały bystro w dzikiem winie, szosą, ku łąkom w słońcu kłusował pan pułkownik, adjutanci błyszczący po bokach, pod lipą stały jeszcze dwa osiodłane konie.
Z moim spóźniał się ordynans.
— Proszą cię, — Leń wciągnął mnie we framugę, — sam rozumiesz...
— Że, co?
— No, chyba sam rozumiesz?! — W zwężonych powiekach światło mu schło, na policzkach płonęły wypieki. — Twego wałacha i tak jeszcze niema.
— Więc co?
— Więc i tak możesz jeszcze zostać.
— Za nic w świecie! Sam nie zostanę z nim ani pół sekundy!
— I tak niema jeszcze twego konia, — nastawał Leń.
— Jeżeli odjedziecie, nie wrócę do jadalni!
Czekałem we framudze. Jakże teraz odjadą. Samego go zostawią?
Z pułkownika i adjutantów został tylko mały kłębek kurzu pod lasem, od rzeki dolatywał aż tu dźwięczny głos spławianych pni.
Pod lipę przyczłapał głupi Kubik, pogadał z ordynansami. Splunąwszy, wzięli konie za uzdy i powiedli je koło starych przybudówek, do szosy.
A tu na zakręcie, z za węgła wyskoczył Kujon z Leniem — i pognali.
Spojrzałem ku jadalni. Wacek siedział za stołem sam. Słońce mu padało na twarz. Żywą ręką do martwej zsypywał kulki chleba, wybierał, znów zsypywał. Na tłustem, spoconem czole drżały mu brwi wysoko, prawie pod samym rozdziałkiem.
Nakoniec wstał, noga dźwięcznie cmoknęła. Usiadł kilka krzeseł dalej, w cieniu. Mijały długie chwile, budynek grążył się w ciszy. Rysy inwalidy rozchylał ciągle jeszcze uśmiech powitania. Blady i nikły. Ledwie brwi rozszerzył i kąty ust podźwignął — już znikał. Stopniowo cała twarz zamarła w tępej martwocie.
Z środkowych drzwi wylazł Kubik, boso, bez bluzy, w podwiniętych portkach, z zakasanemi rękawami. Przytaszczył z sobą kosze i zabrał się do sprzątania.
— Kubik!
Stanął na baczność.
Wacek kazał mu usiąść przy sobie. Kubik nie śmiał. Wacek go ujął pod brodę. Kubik usiadł i prychnął kobylim śmiechem na cały stół. Poczęstowali się paliwem i zaczęli „pogwarkę“.
Wacek raz jeszcze opowiadał całą Odysseję, przykrawając ją do smaku słuchacza.
Teraz już, w prostej wersji, jedni nadmiernie znęcali się nad rannym, drudzy litość okazywali niewyczerpaną. Olbrzymie przestrzenie wędrówki jeszcze się bardziej rozciągnęły, okręt stał się łupiną, morza straciły dno, góry nieba samego tykały.
Kubik słuchał, prychał, przytakiwał, ale nakoniec wstał i zameldował służbowo, — względem sprzątania stołu.
— No to sobie zbieraj, bracie, żebyś wiedział, że ci nawet pomogę.
Nie słyszałem, co dalej mówili, przygłupi bowiem sługa czynił piekielny hałas. Wlókł się z miejsca na miejsce, strzelał ścierkami dokoła, za nim Wacek dygał z talerzem, czy też poszczególnym kieliszkiem.
Uprzątnęli.
Kubik klasnął bosemi piętami i już się miał ku wyjściu, gdy Wacek: — A widziałeś ty, bracie, moją nową rękę?
Zatrzymali się przy drzwiach. Ordynans postawił kosze na podłodze. Razem badać zaczęli złożony mechanizm protezy.
— Odkręcimy. — Przykręcimy.
Nakoniec Kubik klasnął piętami i już na dobre odmaszerował. Słychać było jak człapie po schodach i wyje unudzonem ziewnięciem. Oddalało się coraz bardziej. Jakieś drzwi trzasnęły parę razy i znów zaległa cisza.
Wacek stał w pośrodku pustej sali.
Nie mogę powiedzieć, by płakał. Miał zamknięte usta, suche, otwarte oczy. Piersi mu mundur wznosiły wysoko, z gardła pędził dźwięk donośny, pełny, gęsty, — jak głos drzewa, na rzece spławianego.
Żywcem, — jęk poranionych pni.
Teraz, wieczorem, siedzimy tu u mnie na forcie, Kujon, Leń i ja, i mówię im, że gdyby wtedy słyszeli, toby przyznali, jak gorzką przeżyłem chwilę.
Siedzimy pod płócienną chmurą upiętego w rogu namiotu, przez otwarte okno tyle widać świata. Drzewa się rumienią, na białych brzozach drżą ogniste czuby, wszystkie łąki mięciutkim żarem poczesał blask zachodu.
Brzeg Narwi aż dudni od ciężaru. Długie masztowe pnie płyną z gładką wodą. Słychać, gdy padają na brzeg, gdy się toczą przez piach, gdy się zderzają w wodzie, — gdy poranionem ciałem głoszą dzieje swej drogi złamanej.
Wieczór stoi na pogodnem niebie, ptaki krążą w powietrzu tak cicho, tak ostrożnie, jakby to z naszego losu, z cierpień i radości uwił się, poderwał i nad całym światem rozesłał ów strop wyniosły, przejrzysty, czerwienią zorzy olśniony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.