Nędznicy/Część czwarta/Księga piąta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W pierwszej połowie kwietnia Jan Valjean udał się w podróż. Jak wiadomo, zdarzało mu się to czasami, ale bardzo rzadko. Był nieobecny jeden lub dwa dni najwięcej. Dokąd się udawał? nikt nie wiedział, nawet Cozetta. Tylko razu pewnego, w czasie jednej z takich wycieczek, odprowadzała go w dorożce do rogu ulicy, na której stał napis: Ulica Planchette. Tu wysiadł, a dorożka odwiozła Cozettę na ulicę Babilońską. Podróże te zdarzały się, gdy w domu zabrakło pieniędzy.
Otóż Jana Valjean nie było w domu. Powiedział, że wróci za trzy dni.
Wieczorem Cozetta była sama w salonie. Żeby się rozerwać, otworzyła fortepian, i akompanjując sobie, śpiewała chór z Eurjanty: Strzelcy zabłąkani w lesie! może najpiękniejszy ze wszystkich utworów muzycznych. Skończywszy, zamyśliła się.
Nagle zdawało jej się, że słyszy stąpanie w ogrodzie.
Nie chodził ojciec, bo wyjechał, nie Toussaint, bo położyła się spać. Była już dziesiąta wieczór.
Zbliżyła się do okienicy salonu i nadstawiła ucha.
Zdawało jej się, że słyszy ciche stąpania mężczyzny.
Pobiegła na pierwsze piętro do sypialnego pokoju, otworzyła lufcik i wyjrzała na ogród. Właśnie księżyc świecił w pełni. Było widno, jak we dnie.
W ogrodzie ani żywej duszy.
Otworzyła okno. Ogród zupełnie cichy, ulica, jak zwykle, pusta.
Cozetta pomyślała, że pewnie się omyliła. Przywidziało jej się, że słyszy stąpanie. Było to zapewne rozdrażnienie wyobraźni, po prześpiewaniu cudownego i ponurego chóru Webera, który otwiera przed duszą przerażające głębie, szumi niby las nieprzebyty i rozlega się, jak łamanie suchych gałęzi pod niespokojną nogą strzelców, widzianych o zmroku.
Zapomniała o tej przygodzie.
Zresztą z natury Cozetta nie była bojaźliwą. W żyłach jej płynęła odrobina krwi cyganki i chodzącej boso awanturnicy. Jak sobie przypominacie, była raczej skowronkiem, niż gołębicą. W głębi duszy była dziką i odważną.
Nazajutrz wcześniej nieco, nim noc zapadła, Cozetta przechadzała się po ogrodzie. Jakkolwiek roztargniona, czasami słyszała szmer podobny do stąpania, którego odgłos dochodził ją wczoraj, niby mężczyzny, idącego w ciemnościach niedaleko od niej pod drzewami, ale powiedziała sobie, że nic tak nie jest podobne do chodu ludzkiego po trawie, jak szelest gałęzi, ocierających się jedne o drugie, i nie zwracała na to uwagi. Zresztą nic nie widziała.
Wyszła z zarośli i zawróciła ku zielonej murawie, zdążając na ganek. Księżyc, który za nią wysunął się na widnokrąg, rzucił, przed nią jej cień na murawę.
Cozetta stanęła jak wryta.
Obok jej cieniu księżyc oznaczył wyraźnie na murawie drugi cień osobliwszy i straszny, cień w okrągłym kapeluszu.
Był to jakby cień mężczyzny, który stał o kilka kroków za Cozettą, ukryty w krzakach.
Przez dobrą minutę Cozetta stała nie mogąc ani przemówić, ani krzyknąć, ani zawołać, ani się ruszyć, ani odwrócić głowy.
Nakoniec, zebrawszy całą odwagę, obróciła się śmiało.
Nie było nikogo.
Spojrzała na ziemię. Cień zniknął.
Wróciła do zarośli, śmiało szperała po kątach, doszła do kraty, ale nic nie znalazła.
Krew jej ścięła się lodem w żyłach. Czy i to było złudzenie? Co! przez dwa dni z rzędu! Jedno złudzenie być może, ale dwa złudzenia? Najbardziej niepokojące to było, że ów cień nie był widmem. Przecież widma nie noszą okrągłych kapeluszy.
Nazajutrz powrócił Jan Valjean. Cozetta opowiedziała, co widziała i słyszała. Spodziewała się, że ojciec ją uspokoi, że wzruszy ramionami i powie: — Uroiło ci się, moje dziecko.
Jan Valjean się zamyślił.
— Coś w tem być musi — rzekł.
Oddalił się pod jakimś pozorem i poszedł do ogrodu. Cozetta zobaczyła, że z wielką uwagą przypatrywał się kratom.
W nocy obudziła się: tym razem była pewną i wyraźnie słyszała stąpania przy ganku pod oknem: Pobiegła do okna i otworzyła lufcik. W istocie chodził po ogrodzie mężczyzna z grubym kijem w ręku. Już miała krzyknąć, gdy księżyc oświecił jego twarz i poznała ojca.
Wróciła do łóżka, mówiąc sobie: — Więc naprawdę jest niespokojny!
Jan Valjean przepędził tę noc w ogrodzie i dwie następne. Cozetta widziała go przez dziurkę okienicy.
Trzeciej nocy księżyc wchodził w ostatnią kwadrę i wschodził później; około pierwszej po północy Cozetta usłyszała głośny śmiech i wołanie ojca:
— Cozetto!
Zeskoczyła z łóżka, włożyła szlafroczek i otworzyła okno.
Ojciec stał na murawie.
— Obudziłem cię, żeby uspokoić — rzekł — spojrzyj. Widzisz ten cień w okrągłym kapeluszu.
I pokazał jej cień na trawniku w istocie dość podobny do widma mężczyzny w okrągłym kapeluszu. Był to cień, padający od komina z gzemsem, sterczącego na dachu sąsiednim.
Cozetta także się śmiała, wszystkie przypuszczenia smutne zniknęły i nazajutrz jedząc z ojcem śniadanie, żartowała sobie z duchów i cieniów kominowych, chodzących po ogrodzie.
Jan Valjean zupełnie się uspokoił; co do Cozetty, nie zwracała uwagi czy komin w istocie był w kierunku cienia, który widziała na murawie i czy księżyc był na tym samym punkcie nieba. Nie zapytywała się o to dziwactwo komina, co lękał się być schwytanym na gorącym uczynku i uciekał, gdy spojrzano na jego cień, boć cień zniknął, gdy obróciła się, a była tego pewną. Cozetta nie bała się już niczego. Zdawała się być mocno przekonaną i zupełnie jej wyszło z głowy, że ktoś mógł chodzić nocą po ogrodzie.
Jednakże w kilka dni potem nowy zdarzył się wypadek.