Nędznicy/Część czwarta/Księga piąta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Boleść Cozetty, jakkolwiek była dojmującą i żywą przed czterema lub pięcioma miesiącami, zwolna, mimo jej wiedzy zaczynała się uspokajać. Przyroda, wiosna, młodość, przywiązanie do ojca, wesołość ptaków i kwiatów sączyły powoli, codziennie, kroplami coś jakby zapomnienie w tę duszę dziewiczą i młodą. Czy ogień zagasł w niej zupełnie? czy tylko tworzyły się pokłady popiołów? To pewno, że już prawie nie czuła dotkliwych boleści.
Jednego dnia nagle pomyślała o Marjuszu:
— Ah! — rzekła — jużem o nim zapomniała.
Tegoż tygodnia, przechodząc przed kratą ogrodu, zauważyła pięknego oficera od ułanów, wysmukłej kibici, w ślicznym mundurze, rumianego jak panienka, z szablą pod pachą, upomadowanemi wąsami, w lakierowanej czapce. Zresztą jasne włosy, oczy ciemno niebieskie, twarz okrągła, próżna, zuchwała i ładna; zupełny kontrast z Marjuszem. W ustach cygaro. Cozetta pomyślała, że oficer ten zapewne nalegał do pułku, który stał w koszarach przy ulicy Babilońskiej.
Nazajutrz widziała znowu, jak przechodził. Zauważyła godzinę. Od tej chwili, byłże to przypadek? widywała go prawie codziennie.
Koledzy oficera spostrzegli, że w ogrodzie źle utrzymywanym, za szkaradną, kratą w stylu rokoko, żyło dość ładne stworzenie, które prawie zawsze ukazywało się w ogrodzie, gdy przechodził piękny porucznik, znany czytelnikowi pod nazwiskiem Teodula Gillenormand.
— Uważaj! — mówili. Jakaś mała strzela na ciebie oczyma. Popatrz na nią.
— Alboż to ja mam czas — odpowiedział ułan — patrzyć na wszystkie dziewczęta, które na mnie patrzą?
Właśnie w tym czasie Marjusz rozmyślał o śmierci i mówił: — Żebym przynajmniej mógł ją ujrzeć nim umrę! Gdyby życzenie jego się spełniło, ujrzałby w tej chwili Cozettę, spoglądającą na ułana, i nie rzekłszy słowa, skonałby z boleści.
Czyja wina? niczyja.
Marjusz był z tych charakterów, co zagłębiwszy się w boleści, już z niej nie wychodzą. Cozetta przeciwnie, zawsze mogła znaleźć rozrywkę.
Zresztą w tej chwili niebezpiecznej przechodziła fatalną porę kobiecego marzenia, puszczonego samopas, w którem serce samotnej dziewicy podobne jest do wypustków winnej latorośli, czepiających się przypadkowo to kapitelu marmurowej kolumny, to słupa szynkowni. Chwila szybko upływająca i stanowcza, krytyczna dla każdej sieroty, czy to ubogiej, czy bogatej, bo bogactwo nie broni od złego wyboru; bardzo łatwo wejść w niestosowne związki; rzeczywistą jednak niestosownością jest źle dobrany związek dusz; i jak nie jeden młodzieniec nieznany, bez nazwiska, bez urodzenia i majątku jest kapitelem marmurowym, podpierającym świątynię wielkich uczuć i myśli, podobnie nie jeden człowiek światowy, bogaty i dobrze urodzony, w przyzwoitych butach i z lakierowanemi słowami, jeśli spojrzysz nie na powierzchowność, ale wewnątrz duszy, to jest na to, co chowa dla swej żony, jest tylko głupią belką, której tajemnie czepiają się gwałtowne, nierządne i karczemne namiętności; jest słupem szynkowni.
Co było w duszy Cozetty? Czy namiętność spokojna lub uśpiona? czy wahająca się miłość? Coś przezroczystego, jaśniejącego, chmurnego w głębi, posępnego na dole. Czy obraz pięknego oficera odbijał się na powierzchni? Czy było jakie wspomnienie w głębi? w dnie samem? — Może. Cozetta nic o tem nie wiedziała.
Tym czasem zdarzył się dziwny wypadek.