Nędznicy/Część czwarta/Księga piętnasta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ile czasu tak przesiedział? jakie myśli przychodziły mu do głowy w tem rozmyślaniu tragicznem? czy podniósł się i umocnił? czy zanurzył się w głębiach przepaści? czy ugiął się i złamał? czy mógł podnieść się jeszcze w sumieniu i wesprzeć się nogą na czemś stałem? Prawdopodobnie samby nie umiał odpowiedzieć.
Ulica była pusta, kilku niespokojnych mieszczan, pośpiesznie wracając do domu, ledwie go spostrzegli. W czasach niebezpieczeństwa każdy myśli o sobie. Latarnik o zwykłej godzinie przyszedł zapalić latarnię, stojącą wprost drzwi numeru 7-go i oddalił się śpiesznie. Jan Valjean, gdyby mu się przyjrzano w tej chwili, nie wyglądał na żyjącego człowieka. Siedział nieruchomy na barjerze jak widmo zlodowaciałe. Rozpacz ma swoje zamrożenia. Tam daleko rozlegał się głos dzwonu i jakaś głucha burzliwa wrzawa. Wśród tych konwulsji dzwonów, pomieszanych z rozruchem ulicznym, zegar na kościele Św. Pawła wybił jedenastą poważnie i nie śpiesząc się, bo dzwonienie to człowiek, a bicie godziny to Bóg. Późna godzina nie rozbudziła Jana Valjean, siedział nieporuszony. Tymczasem właśnie w tejże chwili rozległy się strzały od strony Targów, potem drugi huk jeszcze gwałtowniejszy; prawdopodobnie był to szturm do barykady przy ulicy Konopnej, który, jakeśmy widzieli, odparł Marjusz. Na te podwójne straszne wystrzały, przerażające wśród głuchej nocy, Jan Valjean zadrżał, podniósł się, obrócił się w stronę, skąd łoskot dochodził, potem padł znowu na barjerę, założył ręce na krzyż i głowa jego zwolna opadła na piersi.
I rozpoczął znowu posępną rozmowę z sobą samym.
Nagle podniósł oczy, ktoś szedł ulicą, usłyszał kroki przy sobie, spojrzał i przy świetle latarni zobaczył w stronie ulicy przy Archiwach jakąś postać bladą, młodą i wesołą.
Gavroche wszedł na ulicę Człowieka Zbrojnego.
Gavroche podniósł oczy i zdawał się czegoś szukać. Widział doskonale Jana Valjean, ale nie zwracał na niego uwagi.
Popatrzywszy się w górę, spojrzał na dół, wspiął się na palcach i dotykał drzwi i okien na dole; wszystkie zamknięte i zaryglowane. Tak obejrzawszy kilka okienic obarykadowanych, ulicznik wzruszył ramionami i zawołał:
— Do djaska!
Potem znowu zaczął patrzeć w górę.
Jan Valjean, który przed chwilą nie przemówiłby słowa do nikogo, mimowolnie odezwał się do dziecka:
— Czego chcesz mały?
— Głodny jestem — odpowiedział Gavroche. I dodał: pan sam mały.
Jan Valjean poszukał w kieszeni i wyjął sztukę pięciofrankową.
Ale Gavroche, z właściwą sobie ruchliwością ptasią, już zajął się czem innem i podniósł kamień. Zobaczył latarnię.
— Co u licha, macie tu jeszcze latarnie. Nie jesteście w porządku moi przyjaciele, trzeba to zbić.
I rzucił kamień w latarnię, której szyby wypadły z takim łoskotem, że mieszczanie, skryci za firankami w sąsiednim domu, zawołali: Otóż macie rok dziewięćdziesiąty trzeci!
Latarnia zakołysała się gwałtownie i zagasła.
Ulica nagle stała się ciemną.
— Otóż to tak, stara ulico — rzekł Gavroche — włóż teraz na głowę szlafmycę.
I obróciwszy się do Jana Valjean dodał:
— Jak pan nazywasz ten tam olbrzymi pomnik w końcu ulicy. Wszak to Archiwum, nieprawdaż? Należałoby troszkę pomiętosić te głupie słupy.
Jan Valjean zbliżył się do Gavrocha.
— Biedne dziecię — rzekł półgłosem i jakby do siebie — ma głód.
I włożył mu w rękę pięć franków.
Gavroche podniósł nos, zdumiony wielkością białego trzygroszniaka. Przypatrywał mu się w ciemności i zachwycał jego blaskiem. Znał pięciofrankówki tylko ze słychu, podobała mu się ich reputacja, a widok czarował. Powiedział tedy: przypatrzmy się tygrysowi: Oglądał chwil kilka, potem obrócił się do Jana Valjean, oddał mu pieniądz i rzekł majestatycznie:
— Mieszczaninie, wolę rozbijać latarnie. Zabierz swoje dzikie zwierzę. Nie dam się przekupić. Ma to pięć szponów, ale mię nie zadraśnie.
— Masz matkę? — zapytał Jan Valjean.
— Może więcej od pana.
— Więc — rzekł Jan Valjean — schowaj te pieniądze dla matki.
Gavroche się zachwiał. Zresztą zauważył, że człowiek z którym rozmawiał, nie miał kapelusza i to wzbudziło w nim zaufanie.
— Doprawdy — rzekł — nie po to pan dajesz, bym nie tłukł latarni?
— Tłucz co ci się podoba.
— Jesteś pan dzielny człowiek — rzekł Gavroche.
I włożył pięć franków do kieszeni.
Nabrawszy zaufania, rzekł:
— Pan jesteś z tej ulicy?
— Tak, dlaczego?
— Czy możesz mi pan w skazać numer 7-my?
— Po co numer 7-my?
Chłopiec zatrzymał się, lękając się czy zanadto nie powiedział, zapuścił paznogcie we włosy i odpowiedział tylko:
— A, otóż to!
Myśl jedna przemknęła w umyśle Jana Valjean. Niepokój bywa przenikliwy. Rzekł do chłopca:
— Może przynosisz list, na który czekam?
— Pan? — rzekł Gavroche. Pan nie jesteś kobietą.
— List jest do panny Cozetty, wszak prawda?
— Cozetta — mruknął Gavroche. Zdaje mi się, że właśnie to samo zabawne imię.
— Otóż, ja mam jej list oddać. Daj go.
— W takim razie, powinieneś pan wiedzieć, że jestem przysłany z barykady?
— Ma się rozumieć.
Gavroche zanurzył rękę w kieszeni i wyjął papier złożony we czworo.
Potem, salutując po wojskowemu, dodał:
— Respekt dla depeszy.
— Daj — rzekł Jan Valjean.
Gavroche trzymał podniesiony nad głową papier.
— Nie wyobrażaj pan sobie, że to bilecik miłosny. To do kobiety, ale ludu. My, wojownicy, szanujemy płeć piękną. Nie jesteśmy jak te lwy wielkiego świata, co bałamucą dziewczęta.
— Dawaj.
— Z resztą — mówił dalej Gavroche — masz pan minę uczciwego człowieka.
— Dawaj żywo.
— Masz pan.
I oddał papier Janowi Valjean.
— I śpiesz się, panie Ktoś, bo panna Ktosietta czeka.
Gavroche zadowolony był z tego konceptu.
Jan Valjean zapytał:
— Czy do Saint Merry należy odnieść odpowiedź?
— Grubobyś się pan omylił — odpowiedział Gavroche. List pochodzi z barykady ulicy Konopnej i tam powracam. Dobranoc, obywatelu.
To powiedziawszy, Gavroche odszedł, albo lepiej mówiąc poleciał jak ptak, który się wyrwał z klatki. Z szybkością strzały pogrążył się w ciemnościach jakby je przebijał; ulica Człowieka Zbrojnego znowu stała się cichą i samotną, w jednem mgnieniu oka to dziwne dziecię, złożone z cienia i marzenia, zniknęło w czarnej ulicy jak dym w ciemnościach. I byłbyś pewny, że rozwiał się w powietrzu, gdyby nagły brzęk padających na bruk szyb latarni, nie rozbudził znowu oburzonych mieszczan. To Gavroche przechodził ulicą Chaume.