Nędznicy/Część czwarta/Księga trzecia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zdawało się, że ten ogród, utworzony niegdyś dla ukrywania tajemnic rozpusty, przemienił się w miejsce stosowne do osłaniania tajemnic czystych. Nie było już w nim ani altanek, ani murawy, ani skrytek, ani grot sztucznych, tylko wspaniała i dzika ciemność ze wszech stron zapadała jak zasłona. Paphos znowu stało się Edenem. Coś, jakby żałującego za grzechy, oczyściło to ukrycie. Kwiaciarka ta teraz duszy ofiarowała swe kwiaty. Zalotny ogród, niegdyś podejrzanej cnoty, wrócił do czystości i wstydu. Prezydent z ogrodnikiem, poczciwiec, któremu się zdało, że jest dalszym ciągiem Lamoignona, i drugi poczciwiec, który myślał, że jest dalszym ciągiem Lenôtra, wysznurowali go, pocięli, przystawili, wymuskali i ułożyli do miłostek; przyroda, odebrawszy go, zapełniła cieniem i urządziła dla miłości.
W samotności tej było także serce zupełnie gotowe, czekające tylko ukazania się miłości, była tu świątynia, złożona z zieloności, trawy, ruchu, szczebiotu ptasząt, rozkosznych cieniów i gałązek drżących, była dusza pełna słodyczy, wiary, nadziei, pragnień i złudzenia.
Cozetta wyszła z klasztoru prawie dzieckiem, zaczęła ledwie rok piętnasty i była, jakeśmy powiedzieli „w wieku niewdzięcznym“, z wyjątkiem oczów, zdawała się raczej brzydką niż ładną; wprawdzie rysy twarzy miała kształtne, ale była niezgrabna, chuda, bojaźliwa i zbyt śmiała razem, słowem duży dzieciak.
Edukacja jej była skończona; to jest nauczono ją religji, a szczególniej pobożności, potem „historji“ to jest tego, co tak nazywają w klasztorze; jeografji, gramatyki i imiesłowów, królów francuskich, trochę muzyki, rysować nosy i t. p.; ale zresztą nic nie wiedziała, co zarazem jest urocze i niebezpieczne. Duszę młodej dziewicy nie trzeba zostawiać w ciemności; później błyskają w niej zjawiska zbyt nagłe i żywe, jak w ciemnym pokoju. Powinna być łagodnie i ostrożnie oświeconą, raczej odblaskiem rzeczywistości, niż ich światłem bezpośredniem i rażącem. Użyteczne, miłe i surowe pół światło rozprasza dziecinne obawy i chroni od upadków. Tylko instynkt macierzyński, przedziwne natchnienie, łączące wspomnienia dziewicy z doświadczeniem kobiety, wie jak i z czego utworzyć to pół światło. Tego instynktu nic nie zastąpi. Do ukształcenia duszy dziewicy jedna matka jest przydatniejszą, niż wszystkie zakonnice na świecie.
Cozetta nie miała matki. Miała za to bardzo wiele matek.
Co do Jana Valjean, miał wprawdzie wszystkie najtkliwsze uczucia i pełen był pieczołowitości, ale zresztą był tylko starcem wcale nieznającym serca dziewicy.
Otóż w tem wielkiem dziele wychowania, w ważnej sprawie przygotowania kobiety do życia — ileż potrzeba nauki, by walczyć z tą wielką nieświadomością, którą zowią niewinnością!
Nic tak nie przygotowuje dziewicy do namiętnej miłości, jak klasztor. Klasztor zwraca myśl ku nieznanemu. Serce zamknięte nurtuje w sobie nie mogąc się dostać na zewnątrz i zagłębia się, nie mogąc rozwinąć. Ztąd widzenia, przypuszczenia, domysły, próbki romansów, pożądanie przygód, rojenia fantastyczne, stawianie całych gmachów w wewnętrznej ciemności duszy: posępne i tajemnicze mieszkania, gdzie namiętności natychmiast znajdują przyjęcie, skoro wyjście za kratę klasztorną dozwoli im przystępu. Klasztor jest poskromieniem, które trwać musi całe życie, jeśli ma zwyciężyć serce ludzkie.
Po opuszczeniu klasztoru nie mogło być dla Cozetty miejsce spokojniejsze i niebezpieczniejsze razem nad dom przy ulicy Plumet. Był to dalszy ciąg samotności z początkiem wolności; ogród zamknięty, ale przyroda szorstka, bogata, rozkoszna i wonna; te same marzenia jak w klasztorze, ale można widzieć młodzieńców; krata, lecz od ulicy.
Ale, jakeśmy powiedzieli jeszcze była dzieckiem, gdy tu zamieszkała. Jan Valjean dał jej ten ogród nieuprawny. — Rób tu, co ci się tylko spodoba — rzekł do niej. Bawiło to Cozettę; poruszała wszystkie krzaczki i wszystkie kamienie, szukając robaków, bawiła się, czekając, aż marzyć zacznie; kochała ogród za robaki, które znajdowała pod kamieniami, czekając, aż pokocha go za gwiazdy, które przez gałęzie zobaczy nad głową.
A przytem kochała ojca, to jest Jana Valjean, z całej duszy, z naiwną namiętnością dziecka, co widziało w poczciwcu upragnionego i miłego towarzysza. Zapewne sobie przypominacie, że pan Madeleine dużo czytał; Jan Valjean czynił toż samo, ztąd nabrał łatwości w rozmowie, miał tajemne bogactwo i wymowę pokornego a prawdziwego rozumu, który się sam ukształcił. Pozostało mu tyle tylko szorstkości, by nią przyprawić dobroć; miał umysł surowy, a serce łagodne. W Luksemburgu, w rozmowach sam na sam, długo tłómaczył jej rzecz każdą, czerpiąc wiadomości z tego, co czytał, a także z tego, co przecierpiał. Cozetta słuchała, a oczy jej błądziły samopas.
Prosty ten człowiek wystarczał dla myśli Cozetty, podobnie jak ten ogród dziki wystarczał jej oczom. Gdy się nabiegała za motylami, przychodziła doń zadyszana i mówiła: — Ach! jakżem biegała! On całował ją, w czoło.
Cozetta ubóstwiała poczciwca i nie odstępowała go prawie. Gdzie był Jan Valjean, tam było jej szczęście. Jan Valjean nie mieszkał w pawilonie i nie bywał w ogrodzie, więc wolała bawić się na podwórku brukowanem, niż w ogrodzie pełnym kwiatów, wolała przesiadywać w izdebce z plecionemi krzesłami, niż w wielkim salonie, wysłanym kobiercami, gdzie stały fotele, obite adamaszkiem. Jan Valjean, uśmiechając się, uszczęśliwiony tem natręctwem, mówił do niej niekiedy: — Idźno do siebie! zostaw mię choć chwilę samego!
Cozetta pozwalała sobie względem niego napomnień i czułych wyrzutów, tak wdzięcznych, gdy je córka czyni ojcu.
— Ojcze, zimno mi u ciebie, czemu nie każesz stawić pieca i położyć kobierca?
— Kochane dziecię, tylu jest ludzi lepszych odemnie, a nie mają nawet dachu nad głową.
— Więc pocóż u mnie jest ciepło i wszystko czego trzeba?
— Bo jesteś kobietą i dzieckiem.
— Ba! to mężczyźni powinni znosić zimno i niewygody?
— Niektórzy.
— Dobrze, będę tu przychodziła tak często, że ojciec musi napalić w piecu.
Mówiła jeszcze:
— Ojcze, dlaczego jesz taki brzydki chleb czarny?
— Tak trzeba, moja córko.
— No, kiedy ojciec je, to i ja będę jadła.
Wtedy, żeby Cozetta nie jadła czarnego chleba, Jan Valjean jadł biały.
Cozetta mało sobie przypominała wiek dziecinny. Rano i wieczór modliła się za duszę matki, której nie znała. Thenardierowie utkwili w jej pamięci, jak dwie ohydne postacie senne. Przypominała sobie, że jednej nocy chodziła po wodę do lasu. Sądziła, że musiało to być daleko od Paryża. Wyobrażała sobie, że poczęła życie w przepaści, z której Jan Valjean ją wydobył. Lata dziecinne przedstawiały jej się w postaci miejsca, gdzie dokoła niej snuły się same stonogi, pająki i węże. Usypiając z wieczora, nie wiedziała z pewnością czy jest córką Jana Valjean i czy on jest jej ojcem, wyobrażała sobie, że dusza jej matki przeszła w tego poczciwca i zamieszkała przy niej.
Siedząc często, twarzą dotykała jego białych włosów i w milczeniu łzy roniła na nie, mówiąc do siebie: — Może to moja matka ten człowiek!
Cozetta, jakkolwiek się to dziwnem zdać może, wychowana w klasztorze w głębokiej niewiadomości o macierzyństwie, zresztą zupełnie niezrozumiałem dla dziewictwa, wyobrażała sobie w końcu, że może nigdy nie miała matki. Nie znała nawet jej nazwiska. Ile razy zapytała o nie Jana Valjean, Jan Valjean milczał. Jeśli powtórzyła zapytanie, odpowiadał uśmiechem. Raz nalegała; uśmiech zakończył się łzą.
To milczenie Jana Valjean pokryło nocą Fantinę.
Byłaż to roztropność? czy szacunek? byłaż to obawa powierzenia tego nazwiska przygodom innej pamięci prócz swojej?
Dopóki Cozetta była małem dzieckiem, Jan Valjean chętnie mówił jej o matce, gdy została dziewicą, zdało mu się to niepodobieństwem. Nie śmiał. Czy ze względu Cozetty? czy też ze względu Fantiny? Czuł jakąś religijną grozę na myśl, że ma wprowadzić ten cień do myśli Cozetty i przyłączyć zmarłą do jej losów. Im cień ten był szacowniejszym dla niego, tem straszniejszym się mu wydawał. Myślał o Fantinie i czuł się zgnębionym milczeniem. Zdawało mu się, że widzi w ciemnościach coś niby palec do ust przyłożony. Czy cały wstyd Fantiny, który gwałtownie z niej wyszedł gdy żyła, teraz po śmierci wrócił czuwać obrażony nad spokojem tej zmarłej i nieodstępnie strzedz jej grobu? Czy Jan Valjean, nie domyślając się, ulegał naciskowi tego wstydu? My, którzy w śmierć wierzym, nie należymy do tych, co odrzucają to tajemnicze tłumaczenie. Ztąd pochodziła niemożność wymówienia nawet przed Cozettą tego imienia: Fantina.
Jednego dnia rzekła doń Cozetta:
— Ojcze, widziałam dzisiejszej nocy we śnie matkę. Miała wielkie skrzydła. Widać moja matka za życia doszła stanu świątobliwości.
— Męczeństwem — odpowiedział Jan Valjean.
Z resztą Jan Valjean był szczęśliwy.
Wychodząc z nim, Cozetta opierała się na jego ramieniu dumna, szczęśliwa, z sercem przepełnionem radością. Jan Valjean wobec tych oznak czułości tak wyłącznej i zadowolonej z niego samego, rozpływał się z rozkoszy. Biedny człowiek drżał zalany radością anielską; z uniesieniem upewniał siebie, że tak będzie całe życie; mówił sobie, że doprawdy za mało cierpiał, by zasłużyć na szczęście tak promienne i z głębi duszy dziękował Bogu, że pozwolił, by jego, nędzarza, tak kochała ta istota niewinna.