Nędznicy/Część czwarta/Księga trzynasta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Ostatni kres

Marjusz doszedł do Targów.
Tu wszystko było spokojniejsze, ciemniejsze i bardziej jeszcze nieruchome, niż na sąsiednich ulicach. Rzekłbyś lodowy spokój grobu wyszedł z ziemi i rozlał się po niebie.
Jednakże czerwonawe światło rysowało na czarnem tle wyniosłe dachy domów, które zamykały ulicę Konopną od strony Św. Eustachego. Był to odblask pochodni, palącej się na barykadzie Koryntu. Marjusz udał się w kierunku czerwonego światła. Doszedł do Targu Buraków i zobaczył ciemną głąb ulicy Dominikańskiej. Wszedł w nią, niespostrzeżony od placówki powstańców, czuwającej w przeciwnym rogu. Uczuł, że zbliża się do tego, czego szukał i szedł ostrożnie na palcach. Tak dotarł do rogu krótkiego odłamka uliczki Mondétour, który, jak sobie przypominacie, był jedynym punktem komunikacji z miastem, zachowanym przez Enjolrasa. Na rogu ostatniego domu na lewo wysunął głowę i spojrzał w odłamek uliczki Mondétour.
Nieco za ciemnym rogiem tej uliczki i ulicy Konopnej, rzucającej szeroką płachtę cienia, spostrzegł kilka świateł na brukach, część szynkowni, a w tyle lampę, migotającą w niekształtnym murze i siedzących ludzi ze strzelbami na kolanach. Było to o dziesięć sążni od niego: wnętrze barykady.
Domy po prawej stronie uliczki zakrywały resztę szynkowni, wielką barykadę i chorągiew.
Jeszcze krok jeden — i Marjusz złączyłby się z powstańcami.
Wówczas nieszczęśliwy młodzieniec siadł na barjerze, założył ręce i wspomniał swego ojca.
Myślał o tym bohaterskim pułkowniku Pontmercy, który był tak dumnym żołnierzem, który za Rzeczypospolitej strzegł granic Francji, a za cesarstwa dotarł do granic Azji, który widział Genuę, Aleksandrję, Medjolan, Turyn, Madryt, Wiedeń, Drezno, Berlin i Moskwę, który na wszystkich polach zwycięztw w Europie zostawił krople krwi, płynącej w żyłach Marjusza, który osiwiał przed czasem w karności wojskowej, żył zawsze opięty, w szlifach spadających na piersi, z kokardą poczerniałą od prochu, z czołem pomarszczonem od kasku, pod namiotami, w obozie, na biwakach, w ambulansach, i po dwudziestu latach wrócił z wielkich wojen ze szramą na policzku, uśmiechem na ustach, prosty, spokojny, podziwu godny, czysty jak dziecię, uczyniwszy wszystko dla Francji, a przeciw niej nic i nigdy.
Powiedział sobie, że teraz przyszła kolej na niego, że jego godzina wybija, że i on jak ojciec będzie waleczny, nieustraszony, śmiały, że i on pobiegnie na spotkanie kul, nadstawi piersi bagnetom, przelewać będzie krew swoją, szukać nieprzyjaciela, szukać śmierci, że i on z kolei pójdzie na wojnę i stąpi na pole bitwy — ale tem jego polem bitwy jest ulica, tą wojną, na którą idzie — jest wojna domowa!
Niby przepaść otwarta, w którą dobrowolnie się rzucał, ukazała mu się ta wojna domowa.
I zadrżał.
Pomyślał o szabli ojca, którą dziadek sprzedał handlarzowi, a której on tak boleśnie żałował. Powiedział sobie, że dobrze zrobiła ta dzielna i czysta szabla, unikając go i zagniewana kryjąc się w ciemnościach; widać, że przeczuwała rozruchy, wojnę na rynsztokach, wojnę uliczną, strzelania w piwnicy i cięcia zadawane z tyłu; wracając z pól Marengo i Friedland, nie chciała widać iść na ulicę Konopną, dokonawszy świetnych czynów z ojcem, nie chciała w spółce z synem popełniać brzydkie! Powiedział sobie, że gdyby ta szabla była tutaj, gdyby wziąwszy ją ze śmiertelnej pościeli ojca, ośmielił się zabrać ją z sobą na tę nocną na ulicach w alkę między Francuzami, niewątpliwie sparzyłaby mu ręce i buchnęła płomieniem jak miecz archanioła! Powiedział sobie, że wielkie szczęście, iż ta szabla zginęła, że tak sprawiedliwość wymagała, że dziadek był prawdziwym stróżem chwały jego ojca, bo lepiej było puścić na licytację szablę pułkownika, sprzedać ją handlarzowi, rzucić między stare żelaztwa, aniżeli dziś ją topić w łonie własnej ojczyzny.
I gorzko zapłakał.
Było to straszne. Ale co począć? Bez Cozetty żyć nie mógł. Odjechała, więc musiał umrzeć. Alboż jej nie dał słowa honoru, że umrze? Odjechała wiedząc o tem, widać się jej podobało, by Marjusz umarł. A przytem oczywiście go nie kochała, bo oddaliła się nie ostrzegłszy go, nie napisawszy ani słowa, chociaż wiedziała jego adres! Po co i na co żyć teraz? Wreszcie przyjść aż tutaj i cofać się! zbliżyć się do niebezpieczeństwa i uciekać! patrzyć na barykadę i umknąć! umknąć drżący, mówiąc: doprawdy dość mi tego, widziałem wojnę domową i odchodzę! Opuścić czekających na niego przyjaciół! Na raz przeniewierzyć się miłości, przyjaźni i danemu słowu! Ależ to niepodobna i gdyby stał tu w mroku cień jego ojca i patrzył jak się cofa, smagnąłby go po nogach płazem swej szabli i zawołał: Ruszaj naprzód tchórzu!
Tak oddany na pastwę własnych myśli, opuścił głowę.
Nie masz człowieka, któryby nie doświadczył na sobie, że dusza, co stanowi cudowne znamię jej jedności zarazem wszędobytności, ma dziwny dar rozumowania prawie na zimno wśród najgwałtowniejszych ostateczności, i zdarza się często, że miłość bez nadziei i rozpacz głęboka, w najposępniejszych rozmowach z sobą ludzi bliskich skonania, zimno rozważają, przedmioty i roztrząsają zagadnienia. Loika miesza się z konwulsjami, a nić sylogizmu kołysze się nie zrywając w posępnej nawałnicy myśli. Taki był stan umysłu Marjusza.
Tak rozmyślając, znękany ale zdecydowany choć jeszcze niepewny, drżący na myśl tego co ma czynić, wodził błędne spojrzenie po wnętrzu barykady. Powstańcy rozmawiali półgłosem, nie poruszając się; czuć było owo milczenie, co oznacza ostatnią dobę oczekiwania.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.