Nędznicy/Część druga/Księga czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz o świcie Jan Valjean był jeszcze przy łóżku Cozetty. Stał nieruchomy i patrzał czekając aż się obudzi.
Jakieś nowe uczucie napełniało jego duszę.
Jan Valjean nigdy nie kochał. Od lat dwudziestu pięciu był sam jeden na świecie. Nie znał uczuć ojca, kochanka, męża, przyjaciela. Na galerach był złym, ponurym, ciemnym, czystym, dzikim. Serce starego galernika pełne było dziwactwa. Po siostrze i jej dzieciach zostały mu dalekie i blade wspomnienia, które w końcu rozwiały się zupełnie. Robił co mógł żeby je odszukać, ale nie znalazłszy zapomniał o nich. Taką jest natura człowieka. Inne tkliwe uczucia młodości jeśli ich kiedy doznał, wpadły jak w przepaść.
Gdy zobaczył Cozettę, gdy ją zabrał i oswobodził, uczuł w sobie poruszające się wnętrzności. Cokolwiek było w nim serdecznego i namiętnego rozbudziło się nagle i skierowało na to dziecię. Podchodził do łóżka, na którem spała i drżał z radości; czuł dziwne zachcenia jak matka, nie pojmując co to znaczyło; rzecz to bowiem bardzo ciemna i miła zarazem — ten wielki i dziwny ruch serca zaczynającego kochać.
Biedne stare serce jeszcze było dziewiczem.
Ale że miał pięćdziesiąt pięć lat a Cozetta ośm, cała potęga miłości jaką mógł mieć w swem życiu, stopiła się w jakieś światło niewysłowione.
Była to druga biała postać, która mu ukazała się w życiu. Biskup zwiastował na jego widnokręgu jutrzenkę cnoty; z Cozettą weszła doń jutrzenka miłości.
Ze swej strony Cozetta, biedna drobna istota, także stała się inną, sama nie wiedząc o tem! Matka opuściła ją tak małą, że wcale jej sobie nie przypominała. Jak wszystkie dzieci, podobne do latorośli winnych czepiających się wszystkiego, próbowała kochać. Ale daremnie. Wszyscy ją odpychali: Thenardierowie, ich dzieci i dzieci obce. Kochała psa, ale zdechł, potem żaden człowiek i żadne stworzenie znać jej nie chciało. Smutna rzecz, Cozetta, jakeśmy już wspomnieli, w ósmym roku miała serce zimne. Nie była to jej wina, ani jej brakło zdolności kochania; niestety! brakło możliwości. To też od pierwszego dnia wszystko co w niej czuło i myślało, jęło kochać tego poczciwca. Czego nie znała dotychczas, uczuła teraz — potrzebę wylania się.
Poczciwy człowiek nie wydawał się jej ani starym, ani ubogim. Owszem, Jan Valjean był dla niej pięknym, równie jak ta szkaradna ciupa wydawała się jej ładną.
Są to wrażenia jutrzenki dzieciątka, młodości i szczęścia. Młodość ziemi i życia przyczyniają się do tego. Nic powabniejszego jak ten barwny odblask szczęścia oświetlający poddasze. Wszyscy mieliśmy w przeszłości to poddasze lazurowe.
Natura, pięćdziesiąt lat różnicy wieku, stawiały głęboki przedział między Janem Valjean i Cozettą; ten przedział zapełniły losy. Losy połączyły nagle i związały nieprzepartą siłą te dwa byty wyrwane z korzenia, różne wiekiem, podobne żałobą. W istocie jedno uzupełniało drugie. Instynkt Cozetty szukał ojca, instynkt Jana Valjean pragnął dziecięcia. Spotkać się, było to się znaleźć. W tajemniczej chwili gdy zetknęły się te ręce, sprzęgły się na zawsze. Gdy ujrzały się te dwie dusze, poznały zaraz, że jedna potrzebuje drugiej i przytuliły się wzajem.
Biorąc wyrazy w znaczeniu najzrozumialszem i najbezwzględniejszem, możnaby powiedzieć, że Jan Valjean oddzielony od wszystkiego mogiłą, był wdowcem jak Cozetta była sierotą. To położenie sprawiło, że Jan Valjean stał się w sposób niebiański ojcem Cozetty.
W istocie, tajemnicze wrażenie, którego doznała Cozetta w głębi lasu Chelles, gdy ręka Jana Valjean chwyciła w ciemnościach jej rękę, nie było złudzeniem ale rzeczywistością. Bóg zstępował, gdy ten człowiek łączył się z losami tego dziecięcia.
Zresztą Jan Valjean dobre obrał sobie schronienie. Był tam prawie zupełnie bezpieczny.
Izba i alkierzyk, które zajmował z Cozettą, miały okno wychodzące na bulwar. To okno było jedyne w całym domu, nie można się było przeto lękać spojrzeń sąsiadów ani z boku ani z przeciwka.
Dół numeru 50 — 52, rodzaj krytego ganku, walącego się w gruzy, służył za skład warzywa i owoców ogrodnikom paryzkim, i nie miał żadnego związku z pierwszem piętrem; dzieliły je deski bez drzwi i schodów, niby brzuszna błona kletki. Na pierwszem piętrze były, jakeśmy mówili, różne izby i poddasza, z których jedno tylko zajmowała stara kobieta usługująca Janowi Valjean. Inne nie były zamieszkane.
Ta to stara kobieta przezwana główną lokatorką, a w rzeczy samej spełniająca obowiązki odźwiernej, najęła mu mieszkanie w wilją Bożego Narodzenia. Powiedział jej, że jest kapitalistą, który stracił na bonach hiszpańskich, i chce zamieszkać na ustroniu ze swą wnuczką. Zapłacił za pół roku z góry i polecił starej umeblować izbę i alkierzyk. Ta to staruszka zapaliła w piecu i przygotowała wszystko wieczorem przed ich przybyciem.
Upływały tygodnie. Dwie istoty pędziły życie szczęśliwe w tej nędznej ciupie.
Cozetta od świtu śmiała się, gwarzyła, śpiewała. Dzieci miewają śpiew poranny jak ptaki.
Niekiedy zdarzało się, że Jan Valjean wziął jej rączkę czerwoną, popękaną od odziębienia i pocałował.
Biedne dziecko przywykłe do tego by ją bito, nie wiedziało co to znaczy i odchodziło zawstydzone.
Czasami stawała się poważną i patrzyła na swą czarną sukienkę. Cozetta nie chodziła już w łachmanach, miała na sobie żałobę. Wyszła z nędzy, rozpoczynała życie.
Jan Valjean zaczął uczyć ją czytania. Sylabizując z nią, przychodziło mu niekiedy na myśl, że ze złą myślą uczył się czytać na galerach. Wyszło na to, że teraz uczył czytać dziecię. Pomyślawszy o tem stary galernik uśmiechał się zamyślonym uśmiechem aniołów.
Czuł w tem przeznaczenie z góry, wolą czyjąś nadludzką, i pogrążał się w zadumie. Dobre myśli mają swe przepaści jak złe.
Uczyć czytać Cozettę, i dać jej się bawić, to było prawie całe życie Jana Valjean. Później mówił jej o matce i kazał się modlić.
Nazywała go ojcem i innego nazwiska nie znała.
Po całych godzinach patrzył jak ubierała i rozbierała lalki, i przysłuchiwał się jej szczebiotaniu. Życie wydawało mu się pełne zajęcia, ludzie dobrzy i sprawiedliwi, nikomu w duchu nie czynił żadnych wyrzutów, nie wiedział przyczyny dla którejby nie miał dożyć późnej starości, mając przy sobie to kochające dziecię. Niby rozkoszne światło Cozetta oświecała całą jego przyszłość. Najlepsi ludzie nie są wolni od samolubnych myśli. Były chwile, że Jan Valjean z pewną radością myślał, że Cozetta będzie brzydką.
Jest to nasza opinja osobista, ale jeśli mamy całą myśl naszą wypowiedzieć, wyznać musimy, że wówczas gdy Jan Valjean zaczął kochać Cozettę, nie wiemy czy nie potrzebował tego odświeżenia i pokrzepienia duszy, aby wytrwać w dobrem. Ujrzał w nowych postaciach złość ludzką, i nędzę społeczeństwa, w postaciach niezupełnych, które ukazywały jedną tylko stronę prawdy, los kobiety streszczony w Fantinie, władzę publiczną uosobioną w Javercie: powrócił na galery tym razem za to, że dobrze robił; pił z kielicha nowych goryczy; czuł znowu wstręt i znękanie, samo wspomnienie biskupa zaczynało się zaćmiewać, by później ukazać jaśniejsze i tryumfujące; ale bądź co bądź, to święte wspomnienie zbladło. Kto wie czy Jan Valjean nie był bliskim zniechęcenia i upadku? Kochał, i znów stał się silny. Niestety! Nie mniej chwiał się od Cozetty. Dawał jej opiekę, ona go umacniała. Dzięki jemu mogła stawiać kroki w życiu; dzięki jej mógł dalej iść drogą cnoty. Był podporą tego dziecięcia, a dziecię jego punktem oparcia. O niezgłębiona i boska tajemnico równowagi losów!