Nędznicy/Część druga/Księga trzecia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Oberża Thenardierów była w tej części wioski, gdzie jest kościół, Cozetta więc musiała iść po wodę do zdroju w lesie w stronę ku Chelles.
Nie patrzyła już na żaden stragan kramarski. Dopóki szła ulicą Piekarską i bliżej kościoła, oświecone sklepy wskazywały jej drogę, ale wkrótce znikło światło ostatniego kramu. Biedne dziecię pogrążone było w coraz większej ciemności. Strach zdejmował dziewczynkę, dla dodania sobie odwagi, machała jak mogła konewkę, by przynajmniej szmer jej towarzyszył.
Im dalej szła, tem gęstsza otaczała ją ciemność. Nikogo już nie było na ulicy. Spotkała tylko jedną kobietę, która obejrzała się i stanąwszy za nią mruknęła pod nosem: — Dokąd idzie to dziecko? Czyżby to był mały wilkołak? A poznawszy Cozettę dodała: Ach prawda, to Skowronek!
Cozetta przeszła labirynt krętych i pustych uliczek, któremi kończy się wioska Montfermeil od strony Chelles. Dopóki widziała domy i jakie takie mury po obu stronach drogi, raźniej jej jeszcze było. Niekiedy promień świecy przedzierał się przez szczelinę okiennicy, i niby światło życia dodawał jej odwagi: tam byli ludzie. Ale w miarę jak oddalała się od wioski, wolniały jej kroki. Minąwszy róg ostatniego domu, Cozetta się zatrzymała. Trudno było puszczać się za sklep ostatni, niepodobieństwem pójść dalej za ostatni dom. Postawiła na ziemi konewkę, wpiła palce we włosy i zaczęła drapać się w głowę, jak to zwykły czynić dzieci przerażone i niepewne. Była już nie w Montfermeil, lecz na polu. Przed nią roztaczała się przestrzeń pusta, ciemna. Z rozpaczą spojrzała na tę noc, w której żywej duszy nie było widać, gdzie krążyły tylko dzikie zwierzęta, a może duchy. Patrzyła przed siebie, i usłyszał stąpania zwierząt po trawie, zobaczyła wyraźnie nieboszczyków poruszających się na drzewach. Wówczas schwyciła konewkę, strach dodał jej odwagi: — Ha — rzekła — powiem jej, że nie ma wody! — I śmiało zawróciła do Montfermeil.
Uszedłszy ze sto kroków zatrzymała się i znowu zaczęła drapać w głowę. Teraz ukazała się jej Thenardierowa; Thenardierowa ohydna, z gębą hyeny i iskrzącemi się od gniewu oczyma. Dziecię rzuciło żałosne spojrzenie przed siebie i za siebie. Co począć? gdzie się obrócić? dokąd pójść? Przed nią jędza Thenardierowa, za nią wszystkie widma nocy i lasów. Thenardierowa wydała się jej straszniejszą. Zawróciła do zdroju i biedz zaczęła. Przebiegła wioskę, wpadła do lasu nie patrząc już na nic, nie słuchając niczego. Zwolniła kroku gdy jej tchu zabrakło, ale szła dalej przed siebie, jak obłąkana.
Tak biegnąc brała ją ochota płakać. Nocne drżenie lasu ogarniało ją całą.
Przestała myśleć, przestała patrzeć. Niezmierna noc walczyła z tą drobną istotą. Z jednej strony nieskończoność cieni, z drugiej — pruszynka.
Od skraju lasu do zdroju było siedm lub ośm minut drogi. Cozetta dobrze znała drogę, odbywając ją kilka razy we dnie. I dziwna rzecz nie zabłąkała się wcale. Ślepy instynkt ją prowadził. A jednak się patrzyła ani na prawo ani na lewo, z obawy, by nie ujrzała czego na gałęziach lub w krzakach. Tak doszła do zdroju.
Była to jakby kadź naturalna, wydrążona wodą w gliniastej ziemi, głęboka dwie stopy, otoczona mchem i baldaszkowatem zielskiem, które nazywano krezą Henryka IV, wyłożona kilku ogromnemi kamieniami, z których ciekł strumyk szemrząc łagodnie.
Cozetta nie zatrzymała się nawet by spocząć. Noc była ciemna, ale dziecię przywykło chodzić do zdroju. Lewą ręką szukała w ciemnościach pochylonego nad zdrojem młodego dębu, na którym zwykle się opierała, schwyciła gałęź, zawiesiła się na niej, pochyliła ku ziemi, i zanurzyła konewkę w wodzie. Uczyniła to z taką gwałtownością, że w tej chwili potroiły się jej siły. Tak pochylona nie zwróciła uwagi, że z kieszeni jej fartuszka wypadł pieniądz do zdroju. Cozetta nie widziała ani słyszała jak padał w wodę. Wydostała konewkę prawie pełną i postawiła na murawie.
Wtedy poczuła, że jej sił zabrakło. Chciałaby odejść natychmiast, ale tak się wysiliła na zaczerpnienie wody, że ani kroku postąpić już nie mogła. Musiała usiąść. Padła na trawę i leżała skurczona.
Zamknęła oczy, potem nie wiedząc dlaczego otworzyła je znowu, czuła bowiem, że inaczej być nie może. Obok niej poruszona woda w konewce tworzyła kółka podobne do wężyków białego ognia.
Nad jej głową niebo gęstemi chmurami pokryte, niby kłębami dymu. Tragiczna maska nocy zdawała się spuszczać na to dziecię.
Jowisz zachodził w głębinach.
Dziecie spojrzało błędnym wzrokiem na tę wielką gwiazdę, której nie znało i bało się. W istocie planeta ten w tej chwili bardzo bliski widnokręgu, przerzynał gęstą mgłę, która mu nadawała okropną czerwoność. Mgła posępnie purpurowa rozszerzała gwiazdę. Rzekłbyś świecąca rana.
Chłodny wiatr dął od równiny. Las był ciemny jak noc, żadnego drżenia liści, ani odrobiny bladej, a świeżej jasności lata. Straszne gałęzie wyciągały wychudłe ramiona. Wątłe niekształtne krzewiny syczały na łąkach. Wysokie trawy niby węgorze mruczały smagane wiatrem. Ciernie wiły się, jak długie ręce ze szponami po łup wyciągnięte. Suche gałązki pędzone wiatrem przesuwały się szybko, jakby ze strachem, uciekając przed czemś co je goni. Dokoła posępne przestrzenie.
Noc sprawia zawrót w głowie. Człowiekowi potrzebne jest światło. Ktokolwiek zagłębi się w przeciwny światłości biegun, czuje, że mu się serce ściska. Gdy oko patrzy na ciemność, umysł się zaciemnia. W czasie zaćmienia, w nocy, w gęstym zmroku, najdzielniejszego męża przejmuje trwoga i niepokój. Nikt bez drżenia nie przechodzi lasu sam w nocy. Drzewa i cienie — dwa straszne gąszcze. W niewyraźnej głębi zwodniczą wydaje się rzeczywistość. Rzeczy niepojęte stają o kilka kroków przed tobą z wyrazistością widma. W przestrzeni czy też we własnym mózgu widzisz, jak kołysze się coś nieujętego, niby marzenia kwiatów uśpionych. Widnokrąg przybiera jakieś dzikie postawy. Wciągasz w siebie tchnienie wielkiej czarnej przepaści. Razem lękasz się i masz ochotę spojrzeć za siebie. Pieczary nocy, każda rzecz przybierająca dziką postać, milczące profile, które za zbliżeniem się rozpraszają, rozczochrany zamęt, gniewne drzew kępy, wybladłe trzęsawiska, ponurość żałobna, ogrom grobowego milczenia, istoty nieznane zdające się poruszać, tajemnicze pochylanie się gałęzi, straszne kadłuby drzew, długie pęki ziół drżących, — niemasz przeciw temu wszystkiemu żadnej obrony. Nie znam takiego śmiałka, któryby nie zadrżał i nie uczuł sąsiedztwa trwogi. Doświadczasz coś ohydnie przykrego, jakby dusza twoja zlewała się z ciemnością. To przenikanie cieniów działa niewymownie złowrogo na dziecię.
Lasy są jak apokalipsy; trzepotanie skrzydeł duszyczki szemrze głosem konania pod ich potwornem sklepieniem.
Nie zdając sobie sprawy z tego co doświadczała, Cozetta czuła, że ją porywa czarny ogrom natury. Nie przerażenie ją ogarniało, ale coś jeszcze okropniejszego od przerażenia. Drżała. Braknie nam słów do wyrażenia, jak dziwnym był ten dreszcz przeszywający ją lodem do głębi serca. Oczy jej pałały dziko. Zdało się jej, że nic powstrzymać nie potrafi, by nie powróciła tu jutro o tej samej godzinie.
Wówczas, jakimś instynktem wiedziona, by wyjść z osobliwszego a niepojętego stanu, który ją przerażał, zaczęła głośno rachować raz, dwa, trzy, cztery, aż do dziesięciu, a skończywszy rozpoczęła znowu. To przywróciło jej pojęcie rzeczy otaczających. Uczuła zimno w rękach, które zwilżyła czerpiąc wodę. Powstała. Wrócił przestrach naturalny i nieprzezwyciężony. Jedną tylko myślą, była zajęta, jakby uciec, uciec co tchu, przez lasy, przez pola, aż do domów, aż do okien, aż do świec zapalonych. Spojrzenie jej padło na konewkę przed nią stojącą. Thenardierowa tak wielką trwogę w niej budziła, że nie śmiała uciec nie zabrawszy konewki z wodą. Chwyciła oburącz za ucho, ale zaledwie mogła podnieść konewkę.
Uszła tak dwanaście kroków, konewka była pełna, ciężka, musiała ją znowu postawić na ziemi. Odetchnęła chwilę, potem podniosła konewkę i szła nieco dłużej. Musiała jednak zatrzymać się znowu. Po kilku sekundach odpoczynku, szła dalej. Szła pochylona naprzód, ze spuszczoną głową, jak staruszka; ciężar konewki wytężał i drętwił jej ręce wychudłe. Od żelaznego ucha zmarzły i skostniały jej zmoczone rączyny; czasami gdy zmuszoną była zatrzymać się, zimna woda wylewała się z konewki i padała na jej obnażone nogi. Działo się to w głębi lasu, nocą, w zimie, zdala od oczu ludzkich; dziecie miało lat ośm; w tej chwili Bóg tylko patrzył na tę rzecz smutną.
I niewątpliwie matka jej, niestety!
Są bowiem rzeczy, które otwierają oczy nieboszczykom w grobie.
Dyszała chrapliwie i boleśnie; łkania zamierały w gardle, nie śmiała płakać, tak się bała Thenardierowej nawet z daleka. Zwyczajem jej było wystawiać sobie wciąż Thenardierową za sobą.
Jednakże nie mogła tak iść długo, i ciężkiemi krokami posuwała się zwolna. Daremnie skracała przestanki i starała się iść jak najdłużej. Z trwogą pomyślała, że godzina upłynie nim powróci do Montfermeil, że Thenardierowa ją obije. Ta trwoga łączyła się z przestrachem osamotnienia, lasu i nocy. Już upadała ze znużenia a jeszcze nie wyszła z lasu. Doszedłszy do starego kasztana, który znała dobrze, zatrzymała się dłużej, by dobrze wypocząć, zebrała wszystkie siły, podniosła konewkę i odważnie puściła się w dalszą drogę. Ale biedna mała zrozpaczona nie mogła się wstrzymać od wykrzyku: O mój Boże! mój Boże!
W tej chwili uczuła nagle, że konewka wcale jej nie cięży. Jakaś ręka, która jej się wydała ogromną, porwała za ucho i silnie dźwignęła konewkę. Podniosła głowę. Wysoka, wyprostowana postać czarna szła przy niej w ciemności. Był to jakiś mężczyzna, który idąc za nią przyspieszył kroku i nie rzekłszy słowa chwycił za ucho konewkę, którą niosła.
Są instynkta we wszystkich życia spotkaniach.
Dziecię się nie zlękło.