Nędznicy/Część piąta/Księga ósma/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Było to po raz ostatni. Po tej ostatniej błyskawicy światło zagasło zupełnie. Żadnej już poufałości, nie było powitań z pocałunkami, ani tych słów tak słodkich: mój ojcze! Działo się to na jego żądanie i z własnej jakoby winy był zwolna wypędzany zewsząd, gdziekolwiek był szczęśliwy. I dożył tej nędzy, że jednego dnia straciwszy całą Cozettę, musiał potem tracić ją jeszcze po odrobinie.
Oko przyzwyczaja się w końcu do ciemności piwnicy. W ogóle wystarczał mu codzienny widok Cozetty. Całe jego życie skupiało się w tej godzinie odwiedzin. Siadał przy niej, patrzył na nią w milczeniu, albo też mówił jej o latach dawniejszych, o jej wieku dziecinnym, o klasztorze i dawnych małych przyjaciółkach.
Jednego popołudnia, było to w pierwszych dniach kwietnia, ciepłych choć czasami chłodnawych, gdy weseliło się słońce, rozbudzały się ogrody, otaczające okna Marjusza i Cozetty, rozkwitała tarnina, gwoździki pięły się po starych murach, powoje wychylały kielichy ze szczelin kamieni, stokrocie i jaskry pękały w trawie, bujały białe motylki, wiatr, ten kapelmistrz wiekuistego wesela, próbował między drzewami pierwszych nut wielkiej symfonji wiosennej; jednego takiego popołudnia Marjusz rzekł do Cozetty: — Powiedzieliśmy, że pójdziem zobaczyć nasz ogród na ulicy Plumet. Idźmy. Nie bądźmy niewdzięczni. I polecieli jak dwie jaskółki na wiosnę. Ogród przy ulicy Plumet wydał im się zorzą poranną. Mieli już za sobą w życiu coś, co było niby wiosną ich miłości. Dom przy ulicy Plumet, wynajęty na czas długi, należał jeszcze do Cozetty. Poszli do tego ogrodu i tego domu. Znaleźli się tu znowu i zapomnieli. Wieczorem o zwykłej godzinie Jan Valjean przyszedł na ulicę Panien Kalwarji. — Pani wyszła z panem i jeszcze nie wróciła — rzekł Baskijczyk. Usiadł w milczeniu i czekał godzinę. Cozetta nie wracała. Opuścił głowę i odszedł.
Cozetta była tak upojona tą przechadzką do swego ogrodu i tak uradowana, że przeżyła cały dzień w swojej przeszłości, iż nazajutrz o niczem innem nie mówiła. Nie spostrzegła nawet, że nie widziała Jana Valjean.
— Jakeście tam poszli? — zapytał ją Jan Valjean.
— Pieszo.
— A napowrót?
— W dorożce.
Od pewnego czasu zauważył Jan Valjean, że młoda para żyła bardzo oszczędnie. Niepokoiło to Jana Valjean. Oszczędność Marjusza była surowa i Jan Valjean uczuł ją jak wyrzut sobie uczyniony. Zapytał nieśmiało:
— Dlaczego nie macie własnego powozu? Utrzymanie powozu i koni nie kosztowałoby was więcej nad pięćset franków miesięcznie. Jesteście bogaci.
— Nie wiem — odpowiedziała Cozetta.
— A dlaczego odprawiliście Toussaint i nie najęli drugiej na jej miejsce?
— Nicoletta wystarcza.
— Przecież potrzebujesz pani pokojówki?
— Alboż nie mam Marjusza?
— Powinniście mieć dom własny, własnych służących, powóz, loże w teatrze. Dlaczego nie korzystać z bogactwa? Bogactwa pomnażają szczęście.
Cozetta nic nie odpowiedziała.
Odwiedziny Jana Valjean wcale się nie skracały. Owszem. Gdy serce się obsliźnie, nic go nie powstrzyma na pochyłości.
Jan Valjean, chcąc przedłużyć odwiedziny, a nie znudzić Cozetty, wychwalał Marjusza; nazywał go pięknym, szlachetnym, odważnym, rozumnym, wymownym i dobrym. Cozetta potakiwała z zapałem. Jan Valjean rozpoczynał na nowo pochwały i rozmowa płynęła bez końca. Marjusz — jedno to słowo było niewyczerpane. W tych siedmiu głoskach były całe tomy. Tym sposobem Jan Valjean przesiadywał długo. Widzieć Cozettę, przy niej zapominać o swej niedoli, jakże to słodko! Był to balsam na jego rany. Zdarzyło się nieraz, że Baskijczyk kilkakrotnie wchodził do izby i mówił: Pan Gillenormand przysyła mnie do pani baronowej przypomnieć, że już jest na stole.
W tych dniach Jan Valjean wracał do siebie bardzo zamyślony.
Byłaż więc prawda w tem porównaniu do poczwarki, które stanęło w myśli Marjusza? Czyż Jan Valjean był w istocie poczwarką, uporczywie odwiedzającą swego motyla?
Jednego dnia pozostał dłużej niż zwykle. Nazajutrz zauważył, że nie było ognia na kominku. Ba! pomyślał nie ma ognia. I wytłómaczył sobie: — Rzecz prosta. Mamy kwiecień. Zimna ustały.
— Boże! jakże tu zimno! — zawołała wchodząc Cozetta.
— Ależ nie — rzekł Jan Valjean.
— Więc to wy kazaliście Baskijczykowi nie palić?
— Tak. Wkrótce będziemy mieli maj.
— Ależ pali się do czerwca. A w tej piwnicy choćby rok cały.
— Sądziłem, że obejdzie się bez ognia.
— Ach! to jedno z waszych dziwactw! — odparła Cozetta.
Następnego dnia zapalono na kominku. Ale dwa krzesła stały w drugim końcu izby przy drzwiach. — Co to ma znaczyć — pomyślał Jan Valjean. Poszedł po krzesła i postawił je na zwykłem miejscu przy kominku.
Zapalony ogień dodał mu nieco odwagi. Przedłużył jeszcze bardziej swoją wizytę. Gdy miał odchodzić, Cozetta rzekła:
— Wczoraj mój mąż powiedział mi rzecz dziwną..
— Coż takiego?
— Powiedział: Cozetto, mamy trzydzieści tysięcy franków rocznego dochodu. Ty masz dwadzieścia siedm a ja mam od dziadka trzy. Odpowiedziałam: to czyni razem trzydzieści. On dodał: — Czy będziesz mieć odwagę żyć tylko z trzech tysięcy? Odpowiedziałam: Niewątpliwie, choćby bez grosza, byle z tobą. I potem zapytałam: Dlaczego mi to mówisz? On odpowiedział: Tak, chciałem tylko wiedzieć.
Jan Valjean nie znalazł ani słowa odpowiedzi. Prawdopodobnie Cozetta spodziewała się, że jej da jakie wyjaśnienie; słuchał, milcząc ponuro. Wracając na ulicę Człowieka Zbrojnego, był tak pogrążony w myślach, że się pomylił we drzwiach i wszedł do sąsiedniego domu. Dopiero wszedłszy na dwa piętra, spostrzegł swój błąd i zeszedł na dół.
W głowie jego snuły się przeróżne domysły. Oczywiście Marjusz powątpiewał o czystości źródła, z którego pochodziły te sześćkroć sto tysięcy franków; może odgadnął, że pieniądze te należały do Jana Valjean, i niechcąc używać podejrzanego majątku, wolał żyć biednie z Cozettą.
Prócz tego Jan Valjean zaczął spostrzegać, że go chcą się pozbyć.
Następnego dnia doznał pewnego wstrząśnienia, wchodząc do pokoju na dole. Nie było krzeseł, ani nawet stołka.
— Co to? — zawołała Cozetta wchodząc — nie ma krzeseł? gdzie się podziały?
— Nie ma ich — odpowiedział Jan Valjean.
— A to co znowu! Jan Valjean wybąkał:
— To ja powiedziałem Baskijczykowi, żeby je zabrał.
— Z powodu?
— Bo dziś zabawię tylko kilka minut.
— To jeszcze nie powód, by rozmawiać stojący.
— Zdaje się, że Baskijczyk potrzebował tych krzeseł do salonu.
— Na co?
— Zapewne macie dziś gości.
— Żadnych.
Jan Valjean nie wiedział już, co powiedzieć.
Cozetta wzruszyła ramionami.
— Kazać zabierać krzesła! Dawniej kazaliście zgasić ogień na kominku. Co za dziwactwo!
— Żegnam — szepnął Jan Valjean.
Nie powiedział: żegnam cię, Cozetto, ale też nie miał siły powiedzieć: żegnam panią.
Wyszedł znękany.
Tym razem zrozumiał.
Nazajutrz nie przyszedł. Cozetta spostrzegła to dopiero wieczór.
— Ale — rzekła — pan Jan dziś nie był.
Ścisnęło się trochę jej serce, ale rozerwał ją zaraz pocałunek Marjusza.
Następnego dnia także nie przyszedł.
Cozetta nie zważała na to, bawiła się wieczór, spała w nocy jak zwykle i przypomniała sobie dopiero się obudziwszy. Była tak szczęśliwa! Posłała zaraz Nicolettę do pana Jana dowiedzieć się czy nie chory, i dlaczego nie był wczoraj. Nicoletta przyniosła odpowiedź od pana Jana. Był zdrów, ale zajęty. Wkrótce przyjdzie. Jak tylko będzie mógł najprędzej. Zresztą wyjedzie w drogę. Pani przypomni sobie, że ma zwyczaj czasami wyjeżdżać. Prosił, by się nic nie obawiać i o nim nie myśleć.
Nicoletta, wchodząc do pana Jana, powtórzyła mu dosłownie zapytanie swej pani, że przysyła dowiedzieć się, dlaczego pan Jan nie przyszedł wczoraj. — Od dwóch dni już nie byłem — rzekł Jan Valjean łagodnie.
Ale uwaga ta przeszła mimo uszu Nicoletty i nie powtórzyła jej Cozecie.