Nędznicy/Część piąta/Księga ósma/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Podczas ostatnich miesięcy wiosennych i pierwszych miesięcy letnich 1833 r., rzadcy przechodnie ulicy Marais, kupcy we drzwiach sklepów i próżniacy, stojący przed bramami domów, widywali starca ubranego czarno i przyzwoicie, który codziennie o jednej godzinie, gdy zmrok zapadał, wychodził, z ulicy Człowieka Zbrojnego, od strony ulicy Świętokrzyskiej, mijał ulicę Białych Płaszczów, wstępował na ulicę Św. Katarzyny i doszedłszy do ulicy Wstęgi, zawracał na lewo i wchodził na ulicę Św. Ludwika.
Tu szedł wolnym krokiem, z głową naprzód wyciągniętą, nic nie widząc, nic nie słysząc, z oczyma nieruchomie utkwionemi w jeden punkt zawsze ten sam, który zdawał się być gwiaździstym, a w istocie był rogiem ulicy Panien Kalwarji. Im bardziej się zbliżał do tego rogu, tem oko jego bardziej błyszczało, jakaś radość rozjaśniała źrenice wewnętrzną jutrzenką, zdawał się być oczarowany i rozczulony, usta poruszały się nieznacznie, jakby rozmawiał z kimś, którego widzi zdaleka, uśmiechał się błędnie i jak mógł postępował najpowolniej. Rzekłbyś, że gorąco pragnął dojść, lękał się chwili, w której stanie na miejscu. Gdy już tylko kilka domów dzieliło go od przyciągającej ulicy, krok jego tak wolniał, iż chwilami zdawało się, iż się nie posuwa naprzód. Chwianie się głowy i nieruchomość źrenicy przypominały igłę magnesową, szukającą bieguna. Jakkolwiek się opóźniał, musiał w końcu dojść do rogu ulicy Panien Kalwarji; wówczas zatrzymywał się, drżał, z posępną lękliwością wysuwał głowę za róg ostatniego domu, patrzył w ulicę, a w tem jego tragicznem spojrzeniu było coś podobnego do olśniewania niemożliwości i do odblasku zamkniętego raju. Później gruba łza, która zwolna zbierała się w kącie powiek, stoczyła się po jagodzie i niekiedy zatrzymała na ustach. Starzec czuł jej smak gorzki. Tak stał kilka minut jakby z kamienia, potem wracał tą samą drogą i tym samym krokiem, a w miarę jak się oddalał, wzrok jego gasnął.
Powoli starzec przestał chodzić do rogu ulicy Panien Kalwarji i zatrzymywał się wpół drogi na ulicy Św. Ludwika, raz dalej, drugi raz bliżej. Jednego dnia stanął na rogu ulicy Św. Katarzyny i zdaleka patrzył na ulicę Panien Kalwarji. Później w milczeniu kiwnął głową, jakby sobie czegoś odmawiał i zawrócił do domu.
Wkrótce nie dochodził nawet do ulicy Św. Ludwika. Zatrzymywał się na ulicy Brukowej, wstrząsał głową i zawracał; później nie wchodził za ulicę Trzech Pawilonów; później zatrzymywał się przy ulicy Białych Płaszczów. Rzekłbyś wahadło nienakręconego zegaru, które porusza się coraz krócej, aż w końcu się zatrzyma zupełnie.
Codziennie wychodził z domu o tej samej godzinie, puszczał się w tą samą drogę, ale nie kończył wycieczki i być może nieświadomie, nieustannie ją skracał. Twarz jego wyrażała myśl jedyną:
— Na co się zdało? Źrenica jego zagasła, żadnego nie okazywała promyka światła. Nawet łza się wyczerpała i już nie zbierała się w kącie powiek; myślące to oko było suche. Starzec miał zawsze wysuniętą naprzód głowę, niekiedy poruszał brodą i przykro było patrzeć na zmarszczki jego wychudłej szyi. Niekiedy w czasie słoty miał pod pachą parasol, ale go nie otwierał. Poczciwe kobieciny tej części miasta mawiały: to warjat. Dzieci, śmiejąc się, szły za nim.